Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Bar Old Forge, Knoydart
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Bar Old Forge
Lokal położony przy głównej ulicy miasteczka, który idealnie wpasowuje się w miejscową architekturę. Wnętrze nie napawa optymizmem. Przez poszarzałe szyby stojące w starych okiennicach światło wpada niechętnie, przez co w środku panuje półmrok. Powietrze jest ciężkie, często wypełnione dymem nabiera mętnej barwi. Po lewej stronie znajduje się długi bar wykonany w całości z drewna o ciemnym kolorze. Pod ścianami stoją stoły, których ustawienie już dawno przestało przypominać przemyślaną kompozycję. W środku zawsze jest gwarno - o każdej porze dnia można spotkać Szkota, który wpadnie aby przechylić szklanicę lub dwie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:04, w całości zmieniany 2 razy
[03/11]
Deszcz ostro zacinał, gdy schodził stromym zboczem wzgórza, a podeszwy jego butów ślizgały się na błotnej brei niczym łyżwy na świeżo wypolerowanym lodowisku. Czuł jak każdy centymetr jego ciała zanurzony jest w wodzie. Materiał płaszcza nasiąkł deszczem i ciężko opadał na barczyste ramiona Tonksa. Zimno wbijało szpikulce, przez skórę dostają się aż do kości. I chociaż nie należał do najdelikatniejszych to perspektywa ogrzania się i częściowego wysuszenia w jednej ze szkockich knajp wydawała się naprawdę dobrą alternatywą. Poza tym co miał robić w domu? Siedzieć i gapić się w sufit, po raz kolejny uświadamiając sobie, że zapomniał o naprawie tego odpadającego fragmentu farby. Deszcz zacinał od początku listopada nieprzerwanie i nie zapowiadało się, aby prędko miało się to zmienić. Poza tym zbyt częste przebywanie w domu prowadziło do siedzenia w ciszy i jeszcze bardziej dotkliwego uświadomienia sobie, że został w domu domu sam. Na razie jednak w głowie analizował to, co stało się na zebraniu chociaż tak właściwie wszystko było jasne, prawda? A mimo to oddech Malfoya na karku wydawał się dosyć niekomfortową - delikatnie mówiąc - wizją przyszłości ich pracy w Biurze. Całe szczęście jeszcze Wizengamot nie został zainfekowany przez tych obrzydliwców, ale z drugiej strony mogła to być jedynie kwestia czasu nim wpuszczą na ławy sądu swoich ludzi. Oczywiście już część z nich była zaangażowana w antymugolską politykę.
Z ulgą przywitał ciepło, które uderzyło w niego wraz z otworzeniem drzwi do szkockieg pubu. Miasteczko nie było duże, ale ktoś mu kiedyś powiedział, żeby nie dziwił się, gdy nawet w najmniejszej szkockiej miejscowości znajdzie zatłoczony pub pełen miejscowych, przechylających szklanki wypełnione bursztynowym alkoholem. Stoliki ułożone w chaotycznej konfiguracji, które być może kiedyś ustawione były w jakiś przemyślany i bardziej finezyjny sposób, teraz oblegane były przez pijących i głośno dyskutujących Szkotów. Gdzieś tam znajdowało się wolne miejsce dla nowo przybyłych. - Szkocka? - zwrócił się do Anthony'ego, nim jeszcze zdążyli zająć miejsce i rozsiąść się na dobre. Ryżawy, nieco pulchny Szkot, stojący za barem raczej nie wydawał się skory do wyjścia za kontuar w celu obsłużenia klientów. Zapewne wychodził z założenia, że ci, którzy domagali się kolejnych kolejek i kufli wypełnionych piwem, stojący przy barze mu wystarczyli.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To była dość dziwna sytuacja i Elphinstone Urquart szczerze nie wiedział, co miał o tym wszystkim myśleć. Minął dokładnie cały miesiąc i jeden dzień, odkąd w jego życiu zaszły tak drastyczne zmiany, więc teoretycznie powinien się przyzwyczaić, prawda? W końcu trzydzieści jeden dni to już szmat czasu. A przynajmniej dla niektórych... Dla Elphiego wciąż pozostawało jedynie liczbą, podczas gdy umysł nie nadążał za przetworzeniem najnowszych informacji. Bo przecież miał nad czym rozmyślać, prawda? Powinien poukładać sobie to w głowie, dlatego mając przerwę przy rozładunku towaru z łodzi, postanowił zajrzeć do najbliższego baru i zamówić sobie piwo. Co prawda nie było to jego ulubione kremowe, ale był Szkotem, dlatego potrafił docenić prawdziwą, ciemną gorzałę — mimo że normalnie nie pijał alkoholu. Odkąd się jednak przeprowadził na Fair Isle, nie zwracał specjalnie uwagi na to, co wpadało mu w ręce. Nie, gdy wydawało mu się, że to wszystko było snem. Tak, snem, który wciąż trwał, choć Elphie budził się i zasypiał każdego dnia i każdego wieczoru. A we śnie był ten luksus, że nie trzeba było być sobą. Dlaczego więc też miał odmawiać sobie piwa, skoro była to jedynie mara? Niezwykle realistyczna i długotrwała, jednak słyszał o ludziach, którzy po wypadku zapadali w długi sen, z którego budzili się nawet i po latach. Może jego również to dopadło? I tak naprawdę leżał na łóżku w szpitalu, wyobrażając sobie tę rzeczywistość? Cóż... Była to jedna możliwość, a dawny policjant nie odrzucał całkowicie tej teorii, starając jednak odnaleźć dla siebie jakieś miejsce w tym nowym świecie. Na razie siedział w Old Forge w Knoydart, czekając na ósmą wieczorem, gdy jego kapitan miał wezwać swoją załogę do odpływu. Pozostali z jego kolegów z pracy byli silnymi, postawnymi mężczyznami z tą charakterystyczną szkocką naleciałością i raczej trzymali się z daleka od nieznanego chucherka, które nie znało się na żegludze. To była tylko i wyłącznie dobra wola kapitana, że zabierał go ze sobą, żeby Elphie pomagał przy ładowaniu towaru na statek i, po dotarciu na miejsce, przy rozładunku. To zresztą nie miało być jego stałe miejsce zatrudnienia, ale łapał się wszystkiego, czego tylko mógł. W końcu nie miał bladego pojęcia, jak miała wyglądać jego przyszłość. Ich przyszłość? Na razie byli razem z Dahlią zastraszonymi — w sumie to tylko on — dzieciakami starającymi się znaleźć swoje miejsce we wszechświecie i żyli z oszczędności. Dawny policjant nie miał bladego pojęcia, ile mieli być współlokatorami, ale musiał przyznać, że wcale nie było tak źle dzielić z nią latarnię. Merlinie... To było takie cudaczne! W życiu by nie pomyślał, że mieliby mieszkać razem! Tak... No, razem. Czy kiedykolwiek sądził, że znajdzie się w takim miejscu swojego życia, gdzie nie rozpozna niczego i nikogo? Nawet samego siebie? Nie. Zdecydowanie nie. Sądził, że będzie kontynuował swoje frajerskie życie dalej i nigdy nic się nie wydarzy. Ale potem jego rodzice zginęli w pożarze, Ministerstwo Magii obaliło Londyn, on dopiero szukał pracy i rozglądał się za ofertami, a Dahlia Meadowes się wprowadziła... To przecież brzmiało tak surrealistycznie, chociaż to była jego rzeczywistość! Teraz... Tutaj... Siedząc przy jednym ze stolików szkockiego pubu, Elphie wciąż nie mógł wyjść spod wrażenia tego wszystkiego. Opierał brodę na dłoni i wpatrywał się gdzieś w dalszą część baru, rozmyślając o tym, co go spotkało i co wciąż spotkać miało. A koci pierścionek wciąż tkwił w kieszeni jego za dużej kurtki.
woke me from a dream
got me on my feet. And I won't waste my life, even when it's difficult. I'm done with the suffering. And I won't change myself when they tell me, "No"
Elphie Urquart
Zawód : robię za pomocnika latarnika
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
I would've followed all the way
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dzień po tym, jak obiecuję, że kończę z piciem już naprawdę i na amen, trafia się okazja, która krzyżuje moje cudowne plany wytrwania przy sobie w zdrowiu, chorobie i trzeźwości. Muszę nauczyć się rachować siły na zamiary, bo póki co, porywam się z motyką na słońce i łudzę się, że wypadnę przyzwoicie w nie swojej lidze. Co tu dużo kryć, wolę siebie na bombie, do czego się nie przyznaję ani głośno, ani w ogóle nikomu - szczerze, to dość zastanawiające i to nie w ten dobry sposób. Usprawiedliwiam się, że to podchmielenie, że to tylko troszkę, że to się nie liczy, wreszcie, że to moja praca. Atrybutem Wenus są gołe cycki, moim - tam - prawdopodobnie butelka wina. Kieliszek, chciałem powiedzieć, kieliszek.
Jeśli to problem, to owszem, widzę go, ale lekceważę. Tak to się u nas robi, zamiata się pod dywan, a później, ups, wyrasta z tego nowa kolonia. Albo kolejne wydziedziczenia.
Na szczęście, ta sprawa nie należy do mnie. Moje zmartwienia orbitują dookoła zagęszczającej się sytuacji politycznej, przymusowych zaręczyn oraz dobra młodszej siostrzyczki, które - zdaje mi się wątpliwe. Poza tym, istna sielanka, footloose i siódme niebo. Gdybym jeszcze potrafił to doceniać, skupić się na miłym i przyjemnym wycinku, zanurzyć się w nim aż po koniuszki uszu i odciąć od brzęczących, natrętnych myśli psujących moje, w gruncie rzeczy, sympatyczne żyćko, byłoby naprawdę fajnie. Naprawdę, tak w pełni i całkowicie, bo to, co mam teraz, niestety popycha mnie do robienia głupot. Małej szkodliwości, niskiego kalibru w kategorii zachowań niedopuszczalnych, lecz jestem w pełni świadom, że o tej porze powinienem przewracać się z boku na bok we własnym łóżku, a nie szczać gdzieś pod płotem na jakimś szkockim wygwizdowie, gdzie nikt mnie nie zna. Cóż poradzić, londyński krajobraz mnie zmęczył, mój człowiek wystawił, a kto bawi się najlepiej w samym środku tygodnia? Oprócz mnie, naturalnie?
Szkockie parobki o głowie mocnej wprost proporcjonalnie do silnych, owłosionych łydek, które wystają im spod kiltów. Tym sposobem bawię się świetnie w pubie zapyziałem i pełnym mężczyzn i bujnych ryżych czuprynach i polikach tak rumianych, że Śnieżka z powodzeniem mogłaby pomylić je z jabłkiem i wgryźć się w miękką tkankę szkockiego chłopa.
-Panie barman, lej pan - wołam wesoło, lubią mnie tutaj, chociaż zasikałem czyiś płot. Stawiam kolejki, więc klepią mnie po plecach, wznoszą toasty i śpiewają coraz bardziej bełkotliwie piosenki wygwizdujące katolików i nie zadają pytań, czemu płacę złotem - wolne? - dopytuję jednego młodzika, który jako jedyny siedzi samotnie - nie mogę się gnieździć przy barze, te stołki bez oparcia dobijają moje plecy - wyjaśniam, ładując się w jego przestrzeń osobistą trochę bezrefleksyjnie - ale ty to chyba nie jesteś stąd, co? - trochę pytam, trochę stwierdzam, podsumowując drobną sylwetkę, średnio pasującą do klimatu ponurawego baru pękającego w szwach od zagorzałych protestantów.
Jeśli to problem, to owszem, widzę go, ale lekceważę. Tak to się u nas robi, zamiata się pod dywan, a później, ups, wyrasta z tego nowa kolonia. Albo kolejne wydziedziczenia.
Na szczęście, ta sprawa nie należy do mnie. Moje zmartwienia orbitują dookoła zagęszczającej się sytuacji politycznej, przymusowych zaręczyn oraz dobra młodszej siostrzyczki, które - zdaje mi się wątpliwe. Poza tym, istna sielanka, footloose i siódme niebo. Gdybym jeszcze potrafił to doceniać, skupić się na miłym i przyjemnym wycinku, zanurzyć się w nim aż po koniuszki uszu i odciąć od brzęczących, natrętnych myśli psujących moje, w gruncie rzeczy, sympatyczne żyćko, byłoby naprawdę fajnie. Naprawdę, tak w pełni i całkowicie, bo to, co mam teraz, niestety popycha mnie do robienia głupot. Małej szkodliwości, niskiego kalibru w kategorii zachowań niedopuszczalnych, lecz jestem w pełni świadom, że o tej porze powinienem przewracać się z boku na bok we własnym łóżku, a nie szczać gdzieś pod płotem na jakimś szkockim wygwizdowie, gdzie nikt mnie nie zna. Cóż poradzić, londyński krajobraz mnie zmęczył, mój człowiek wystawił, a kto bawi się najlepiej w samym środku tygodnia? Oprócz mnie, naturalnie?
Szkockie parobki o głowie mocnej wprost proporcjonalnie do silnych, owłosionych łydek, które wystają im spod kiltów. Tym sposobem bawię się świetnie w pubie zapyziałem i pełnym mężczyzn i bujnych ryżych czuprynach i polikach tak rumianych, że Śnieżka z powodzeniem mogłaby pomylić je z jabłkiem i wgryźć się w miękką tkankę szkockiego chłopa.
-Panie barman, lej pan - wołam wesoło, lubią mnie tutaj, chociaż zasikałem czyiś płot. Stawiam kolejki, więc klepią mnie po plecach, wznoszą toasty i śpiewają coraz bardziej bełkotliwie piosenki wygwizdujące katolików i nie zadają pytań, czemu płacę złotem - wolne? - dopytuję jednego młodzika, który jako jedyny siedzi samotnie - nie mogę się gnieździć przy barze, te stołki bez oparcia dobijają moje plecy - wyjaśniam, ładując się w jego przestrzeń osobistą trochę bezrefleksyjnie - ale ty to chyba nie jesteś stąd, co? - trochę pytam, trochę stwierdzam, podsumowując drobną sylwetkę, średnio pasującą do klimatu ponurawego baru pękającego w szwach od zagorzałych protestantów.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Martwił się o stan Williama, wyglądał źle. Czarodziej powinien zostać w domu, według jego oceny. Nic by się nie stało, daliby sobie radę we dwójkę. Nie mniej, widział, że Moore chciał pomóc, bez względu na wszystko. Imponowało mu to, bo pewnie na jego miejscu zrobiłby podobnie, to jest tak samo. Macmillan uśmiechnął się słabo, kiedy kompan sięgnął po fiolkę z eliksirem. Poklepał go po ramieniu, żeby dodać mu odrobinę otuchy. Byleby tylko nie złościł się za klepanie go po twarzy.
Pułapki na Ministerstwo zostały założone. Mieli już ruszać, kiedy Marcella wyjaśniła krótko co się stało. Miał już wyrzucić z siebie falę przekleństw, ale ugryzł się w język. Słowa nie były teraz potrzebne. To nie był czas ani miejsce na przeklinanie towarzyszy. Nie chciał wiedzieć jak Prorok dostał się w ręce wroga przez Steffena. Poza tym nie był odpowiedzialny za Zakonnika. Może wcale nie był winny, może ktoś go ścigał i tak doszedł do egzemplarzy. Kto to wiedział, a panna Figg była oszczędna w słowach przez sytuację. Westchnął jedynie ciężko, bo zwyczajnie martwił się o kolejne schrony.
Swoją miotłę dosiadł w ciszy tuż po Marcy. Zaczekał jedynie na Williamia, chcąc puścić go przed siebie, żeby mieć go na oku. Zwyczajnie wolał uważać na mężczyznę, żeby nic mu się nie stało.
– Tak jest – rzucił jedynie do panny Figg.
Dolecenie do następnego miejsca zajęło im trochę czasu, ale biorąc pod uwagę jak pędzili – dotarli do niego w miarę szybko. Starał się nie zostawać w tyle, ale miał pewne ograniczenia po wielu latach nieaktywności w locie. No i ciągle oglądał się za siebie, chcąc być pewnym, że nikt nie siedział im za plecami. Wiedza panny Figg co do tutejszego terenu była pomocna, szczególnie przy silnym wietrze. Do piwnicy wyznaczonego przez czarownicę lokalu przedostali się w ciszy. Miał jedynie nadzieję, że nikt nie miał zamiaru ich zgłosić. Oby. Ani tym bardziej, że nie dostrzegły ich niepożądane osoby. Bójka była czymś, czego dzisiaj nie chciał doznać.
W piwnicy zastał kolejną grupę uchodźców, tym razem mniejszą, kilkuosobową. Niemal wszyscy byli ranni, jak wcześniej wspominała to Marcella. W piwnicy było dość ciasno, więc musieli uważać jak się poruszali. Powtarzając swoją linijkę tekstu na dzisiaj odezwał się stanowczym tonem:
– Ministerstwo odkryło nasze kryjówki. Nie mamy wiele czasu. Przygotujcie się do transportu. Najlepiej tak, żebyście nie musieli się wysilać, ale mogli dotknąć świstoklik razem. Przenosimy was w bezpieczniejsze miejsce. Pani będzie odpowiadać za grupę – wyjaśnił, a następnie wskazał ruchem głowy starszą uzdrowicielkę i wyznaczył ją na szefa grupy. – Zabierzcie najpotrzebniejsze rzeczy. Sprzęt medyczny dostarczymy wam tak szybko, jak tylko będzie to możliwe – dodał jedynie, bo nie chciał, żeby wszyscy wpadali w panikę i zabierali ze sobą nie wiadomo co. – Salvio Hexia – rzucił, chcąc zabezpieczyć teren przed potencjalnymi intruzami. – Evanesco – zaczął także od czyszczenia śladów krwi, co to by nie narobić problemu właścicielowi baru. – Chłoszczyć.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
– Oboje wiemy, że to n-n-nieprawda – mruknął cicho do Marcelli, uśmiechając się jednak lekko, wiedząc, że powiedziała to po to, żeby nie czuł się źle. Nie była jednak słaba; brnęła do przodu bez względu na wszystko, nawet wtedy, gdy życie rzucało ją na kolana. Nie wierzył, że byłaby w stanie zostać w tyle – że gdyby usłyszała, że niewinni ludzie są w niebezpieczeństwie, zwyczajnie pozwoliłaby innym zająć się ratunkiem.
Czuł na sobie jej spojrzenie, dostrzegając też, że w jego kierunku spoglądał Anthony – ale właściwie był im za to wdzięczny; chwilowe zawroty głowy ustały, obraz przestał wirować przed jego oczami, ucichł też pisk w uszach – ale nie mógł być pewien, jak długo ten stan miał się utrzymać. Świadomość, że miał obok siebie innych, którzy w razie potrzeby mogli nim potrząsnąć, dodawała mu pewności siebie. – Steffena? – powtórzył za Marcellą, przez chwilę pewien, że źle usłyszał. Steffen był jego kuzynem, czasem lekkomyślnym i roztrzepanym, ale z sercem tkwiącym całkowicie i niepodzielnie po właściwej stronie; jeśli to, co działo się dzisiaj, było jego winą, to z pewnością nie było działaniem celowym – nie miał zamiaru w to uwierzyć – ale póki co nie miał też czasu na dodatkowe pytania. Odetchnął powoli, przez moment czując na barkach pełny ciężar tego wszystkiego: kolejnej porażki, potknięcia, które mogło zakończyć się tragicznie – ale potem wyprostował się, przywołując do siebie miotłę i ściskając ją mocno w palcach.
Jeszcze nie wszystko było przecież stracone.
Długi, szaleńczy lot wycisnął z jego oczu łzy i sprawił, że palce zdrętwiały mu od chłodu, ale pomógł również w oczyszczeniu myśli – gdy więc wylądowali przed wiekowym budynkiem, czuł się już niemal zupełnie rozbudzony. Podążył za Anthonym do piwnicy bez zawahania, po czym od razu podszedł do pierwszej grupy czarodziejów, żeby pomóc im zabrać swój dobytek. Byli w większości młodzi, z twarzami poznaczonymi niedawną walką; musieli przybyć tu po pomoc, rozpoznawał zmęczenie wydzierające z ich oczu. Zdawali się jednak przyjąć słowa Anthony’ego bez sprzeciwu, być może rozpoznając jego twarz; może rozpoznawali ich wszystkich – od niedawna jego nazwisko również znalajdowało się na plakatach. Zobaczył to przez przypadek, mignięcie jego własnej fotografii, pełne imię wypisane tłustym drukiem; sądził, że wywoła to w nim jakąś gwałtowniejszą reakcję – ale przyjął to jedynie z chłodną akceptacją. Od dawna zdawał sobie sprawę z tego, że była to jedynie kwestia czasu. – P-p-proszę – pomogę – zaoferował, przykucając przy kobiecie, która mimo poparzonych mocno rąk próbowała zebrać do torby kilka osobistych drobiazgów. Wyciągnął cienką książeczkę ostrożnie spomiędzy jej palców, wkładając ją później do torby. To samo zrobił z kawałkiem materiału, niewielkim skórzanym woreczkiem; uniósł spojrzenie, przyglądając się innym. – Czy wszyscy możecie chodzić? Ktoś ma p-p-problem z przemieszczaniem? – upewnił się, mimo braku medycznej wiedzy starając się ocenić, czy podróż świstoklikiem była dla nich bezpieczna. Słysząc inkantacje padające z ust Anthony’ego, również się odwrócił, kierując różdżkę w stronę wejścia. – Salvio hexia – wypowiedział powoli, przesuwając różdżką od jednej strony do drugiej. Później machnął nią jeszcze kilka razy, usuwając z posadzki ciemne plamy niewiadomego pochodzenia, sprzątając zakrwawione bandaże, poplamione na brunatno tkaniny. Starając się działać spokojnie, ale jednocześnie nie marnując czasu; wiedząc, że wciąż zbyt szybko uciekał im przez palce.
Czuł na sobie jej spojrzenie, dostrzegając też, że w jego kierunku spoglądał Anthony – ale właściwie był im za to wdzięczny; chwilowe zawroty głowy ustały, obraz przestał wirować przed jego oczami, ucichł też pisk w uszach – ale nie mógł być pewien, jak długo ten stan miał się utrzymać. Świadomość, że miał obok siebie innych, którzy w razie potrzeby mogli nim potrząsnąć, dodawała mu pewności siebie. – Steffena? – powtórzył za Marcellą, przez chwilę pewien, że źle usłyszał. Steffen był jego kuzynem, czasem lekkomyślnym i roztrzepanym, ale z sercem tkwiącym całkowicie i niepodzielnie po właściwej stronie; jeśli to, co działo się dzisiaj, było jego winą, to z pewnością nie było działaniem celowym – nie miał zamiaru w to uwierzyć – ale póki co nie miał też czasu na dodatkowe pytania. Odetchnął powoli, przez moment czując na barkach pełny ciężar tego wszystkiego: kolejnej porażki, potknięcia, które mogło zakończyć się tragicznie – ale potem wyprostował się, przywołując do siebie miotłę i ściskając ją mocno w palcach.
Jeszcze nie wszystko było przecież stracone.
Długi, szaleńczy lot wycisnął z jego oczu łzy i sprawił, że palce zdrętwiały mu od chłodu, ale pomógł również w oczyszczeniu myśli – gdy więc wylądowali przed wiekowym budynkiem, czuł się już niemal zupełnie rozbudzony. Podążył za Anthonym do piwnicy bez zawahania, po czym od razu podszedł do pierwszej grupy czarodziejów, żeby pomóc im zabrać swój dobytek. Byli w większości młodzi, z twarzami poznaczonymi niedawną walką; musieli przybyć tu po pomoc, rozpoznawał zmęczenie wydzierające z ich oczu. Zdawali się jednak przyjąć słowa Anthony’ego bez sprzeciwu, być może rozpoznając jego twarz; może rozpoznawali ich wszystkich – od niedawna jego nazwisko również znalajdowało się na plakatach. Zobaczył to przez przypadek, mignięcie jego własnej fotografii, pełne imię wypisane tłustym drukiem; sądził, że wywoła to w nim jakąś gwałtowniejszą reakcję – ale przyjął to jedynie z chłodną akceptacją. Od dawna zdawał sobie sprawę z tego, że była to jedynie kwestia czasu. – P-p-proszę – pomogę – zaoferował, przykucając przy kobiecie, która mimo poparzonych mocno rąk próbowała zebrać do torby kilka osobistych drobiazgów. Wyciągnął cienką książeczkę ostrożnie spomiędzy jej palców, wkładając ją później do torby. To samo zrobił z kawałkiem materiału, niewielkim skórzanym woreczkiem; uniósł spojrzenie, przyglądając się innym. – Czy wszyscy możecie chodzić? Ktoś ma p-p-problem z przemieszczaniem? – upewnił się, mimo braku medycznej wiedzy starając się ocenić, czy podróż świstoklikiem była dla nich bezpieczna. Słysząc inkantacje padające z ust Anthony’ego, również się odwrócił, kierując różdżkę w stronę wejścia. – Salvio hexia – wypowiedział powoli, przesuwając różdżką od jednej strony do drugiej. Później machnął nią jeszcze kilka razy, usuwając z posadzki ciemne plamy niewiadomego pochodzenia, sprzątając zakrwawione bandaże, poplamione na brunatno tkaniny. Starając się działać spokojnie, ale jednocześnie nie marnując czasu; wiedząc, że wciąż zbyt szybko uciekał im przez palce.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Doskonale rozumiała powagę sytuacji i przeklinała w tej chwili siebie, że nie potrafiła do końca oddzielić swoich uczuć od oceny pod względem tego, co było dobre dla nich wszystkich. Steffen był dla niej bardzo drogim przyjacielem i wielokrotnie na jej oczach udowadniał, że jego umiejętności były niesamowicie pomocne i ważne. Nie chciała, żeby wszyscy myśleli teraz o nim źle, bo doskonale wiedziała, jak bardzo bierze do siebie złe opinie. Z drugiej strony miała ochotę przekląć go teraz po tysiąckroć. Na odpowiedź Billa tylko przewróciła oczami, nie chcąc rozpoczynać tej dyskusji, bo mogłaby przywołać przynajmniej kilka sytuacji, w których mogłaby się pokusić o wyjaśnienie czemu myślała tak a nie inaczej. W ich miotlarskiej wyprawie prowadziła do odpowiedniego miejsca póki nie trafili do jednego ze szkockich miasteczek, a w piwnicy jednego z barów wyjątkowo przychylny czarodziej urządził niewielki szpital dla uchodźców. Ludzi w Szkocji nie było aż tak dużo jak w Anglii - tutaj wciąż można było się zaszyć we własnym domu, zamknąć drzwi i okna i udawać, że wojna nie ma miejsca, przeczekać ją gdzieś w ciemnym kącie. Rozumiała tę postawę. I naprawdę chciałaby ją podzielać, aczkolwiek nie była pewna czy w ogóle już potrafiła.
Kiedy wylądowała na miejscu, nie powiedziała nic - wiedziała, że Anthony był najlepszym wyborem do komunikatów. Po prostu przystąpiła do działania, jednocześnie dosyć jasno pokazując tą postawą, że ta cała sytuacja bardzo ją trapi. Martwiła się o wszystko. O Billego, który zbladł okropnie i nawet nie była pewna, czy powinien dosiadać miotły w takim stanie. Na całe szczęście, gdyby coś się stało, mogła myśleć, że uda jej się zapanować nad sytuacją. Miała też niewielkie doświadczenie z takimi sprawami… Lucinda zachowywała się bardzo podobnie. - Reducio. - Rzuciła na jedną ze skrzyń, która pełna była medykamentów. Niestety tylko jedna, nie mieli tutaj wiele. Powierzyła ją wyznaczonej medyczce, by ta mogła zabrać rzeczy do nowej lokalizacji. Później obserwowała jak Anthony pomaga się przenieść całej grupie, znalazło się też kilku utalentowanych czarodziejów, którzy potrafili aktywować świstokliki i dosłownie w kilka chwil cała piwnica zupełnie opustoszała. Bardzo szybko i sprawnie. - Dobrze, zwijajmy się stąd. - Powiedziała, przodem wychodząc z piwnicy. Po drodze wymieniła jeszcze parę słów z właścicielem baru, powiedziała mu, gdzie wysłać list, gdyby ktokolwiek nieporządany pojawił się tutaj i gdzie szukać pomocy. Jeśli tylko zostanie czasu, postanowiła zajrzeć tutaj jeszcze raz… Czy nic się nie zmieniło i czy na pewno wszystko jest w porządku.
Wsiadła na miotłę i ruszyła przodem dalej, trasą, która może była nieco trudniejsza, ale na pewno nie wykryją ich tak szybko. Teleportacja niestety była dosyć ryzykowna.
| ztx3 ponownie!
Kiedy wylądowała na miejscu, nie powiedziała nic - wiedziała, że Anthony był najlepszym wyborem do komunikatów. Po prostu przystąpiła do działania, jednocześnie dosyć jasno pokazując tą postawą, że ta cała sytuacja bardzo ją trapi. Martwiła się o wszystko. O Billego, który zbladł okropnie i nawet nie była pewna, czy powinien dosiadać miotły w takim stanie. Na całe szczęście, gdyby coś się stało, mogła myśleć, że uda jej się zapanować nad sytuacją. Miała też niewielkie doświadczenie z takimi sprawami… Lucinda zachowywała się bardzo podobnie. - Reducio. - Rzuciła na jedną ze skrzyń, która pełna była medykamentów. Niestety tylko jedna, nie mieli tutaj wiele. Powierzyła ją wyznaczonej medyczce, by ta mogła zabrać rzeczy do nowej lokalizacji. Później obserwowała jak Anthony pomaga się przenieść całej grupie, znalazło się też kilku utalentowanych czarodziejów, którzy potrafili aktywować świstokliki i dosłownie w kilka chwil cała piwnica zupełnie opustoszała. Bardzo szybko i sprawnie. - Dobrze, zwijajmy się stąd. - Powiedziała, przodem wychodząc z piwnicy. Po drodze wymieniła jeszcze parę słów z właścicielem baru, powiedziała mu, gdzie wysłać list, gdyby ktokolwiek nieporządany pojawił się tutaj i gdzie szukać pomocy. Jeśli tylko zostanie czasu, postanowiła zajrzeć tutaj jeszcze raz… Czy nic się nie zmieniło i czy na pewno wszystko jest w porządku.
Wsiadła na miotłę i ruszyła przodem dalej, trasą, która może była nieco trudniejsza, ale na pewno nie wykryją ich tak szybko. Teleportacja niestety była dosyć ryzykowna.
| ztx3 ponownie!
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Wyjątkowa sytuacja wymagała wyjątkowych działań. Nie wiadomo było, w czyje dokładnie ręce trafiło wysłane przez Steffena Cattermole wydanie Proroka Codziennego, w którym znajdowały się informacje dotyczące kryjówek — ani co znalazca postanowi z nią zrobić. Dzięki gazecie Zakon Feniksa mógł dotrzeć do ludzi poszukujących schronienia, ich pomocy lub potrzebujących szybkiej ucieczki z zagrożonych terenów, a teraz, kiedy informacja znalazła się w rękach rodzin otwarcie sympatyzujących z aktualną władzą i popierających działania Lorda Voldemorta, wszystkim, którzy gromadzili się w tych, a także innych znanym rebeliantom lokacjach, groziło potworne niebezpieczeństwo. Zaalarmowani przez samego sprawcę Zakonnicy, dowiedziawszy się o dramatycznej sytuacji od razu podjęli odpowiednie kroki i wyruszyli do jednego z takich miejsc.
Anthony, Marcella i William dotarli także do Knoydart, gdzie wkroczywszy do baru od razu skierowali się do piwnicy. I choć w pierwszej chwili umknęli uwadze osoby stojącej za barem, kiedy wychodzili nie mogli nie zauważyć niezadowolenia, jakie wywołali swoją obecnością. Oburzony barman zamierzał ich wyrzucić, ale nim to się stało, sami, zabierając ze sobą kilka rannych osób, opuścili to miejsce.
Anthony, Marcella i William dotarli także do Knoydart, gdzie wkroczywszy do baru od razu skierowali się do piwnicy. I choć w pierwszej chwili umknęli uwadze osoby stojącej za barem, kiedy wychodzili nie mogli nie zauważyć niezadowolenia, jakie wywołali swoją obecnością. Oburzony barman zamierzał ich wyrzucić, ale nim to się stało, sami, zabierając ze sobą kilka rannych osób, opuścili to miejsce.
Nieczęsto zdarzało się jej opuszczać teren farmy, jednak, gdy trafił jej się wyjątkowo luźniejszy dzień, jak właśnie ten, to spędzała go w barze. Lubiła atmosferę w takich miejscach, mogąc swobodnie obserwować innych, a to było czymś, co ją napędzało w normalnym życiu. Takie wizyty miało poniekąd również drugie dno, nie chciała zupełnie zdziczeć w samotności, potrzebowała innych, żywych ludzi wokół siebie, którzy mogliby zaspokoić jej potrzebę towarzystwa, jednocześnie nie wchodząc z nią w interakcję. Absolutnie jednak nie powiedziałaby, że na pierwszy rzut oka pasuje do tego miejsca, ale doskonale potrafiła wtapiać się w otoczenie i przede wszystkim grać, przybierać maski, kłamać i oszukiwać, gdy tylko naszła taka potrzeba, co zapewniało jej względnie spokojny wypad bez wpadania w tarapaty. Uwielbiała klimat tego miejsca, ciemność w pomieszczeniu i nieznaczne przebłyski promieni słońca w których kłębiły się chmury dymu, leniwie szukające ujścia. Pochylając się nad jeszcze nieupitą szkocką, rozmyślała o ostatnich wydarzeniach, nie o wojnie samej w sobie, a o tym, co przynosiła, jakie zostawiała po sobie zgliszcza, niezależnie od strony konfliktu. Prześladowała ją ostatnia sytuacja, gdy widziała jeden z najgorszych możliwych scenariuszy, ciało młodej kobiety, powieszonej za bycie czarownicą, porzuconej wśród wrzosowisk jak gdyby była zwykłym śmieciem. Obraz tej kobiety ją prześladował, wwiercał się w jej umysł, śledził w koszmarach, wpędzał w insomnię i nader ambitny wir pracoholizmu. Była rozkojarzona, zła i przytłaczająco smutna pod maską obojętności, doprawionej krzywym, ledwie widocznym uśmieszkiem. Miała ochotę odreagować, a żeby przy tym niczego nie niszczyć, nie rzucać talerzami, postanowiła postawić na alkohol i zwyczajnie zapić swój umysł na tyle, by odwrócić jego uwagę. Przybycie tu więc nie było wcale przypadkiem, czekała jeszcze jedynie na osobę, której mogła się spowiadać niemal za każdym razem, gdy odczuwa taką potrzebę i czas. Wymienić te mniej lub bardziej ważne informacje, jednocześnie zaznać częściowego spokoju, że nie jest już w tym sama. Mało kiedy dopuszczała do siebie ludzi na tyle blisko, by wiedzieli o jej likantropii, by się z nią zdradziła i jednocześnie nie została odrzucona, uznana za dziwoląga, a z Herbertem po prostu czuła się tak, jakby to było najnormalniejszą rzeczą na świecie i chyba to, nie licząc alkoholu, spowodowało, że Despenser się przed nim otworzyła.
Głuchy huk, przypominający rozbijający się na podłodze kufel, wyrwał ją z obserwacji własnej szklanki. Rzuciła spojrzeniem w stronę, skąd dobiegał ów nieprzyjemny dźwięk i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że to po prostu kolejna, jakże interesująca, burda w tym barze pomiędzy dwoma nieznajomymi. W myślach już zakładała o co poszło, o rachunek, kobietę, pracę, pijacką głupotę. Powinna się martwić, była tu sama, ale już dawno nie odczuwała takiego lęku, więcej stracić przecież nie mogła, co najwyżej zarobiłaby kilka siniaków, o ile w ogóle ktoś zwróciłby na nią uwagę i próbował do niej podejść. Uśmiechnęła się jedynie pod nosem i obserwowała całe zajście, ukrywając ogarniające ją rozbawienie na rozbrzmiewające z ust mężczyzn zarzuty wobec siebie. Wychodziło na to, że Herbert może spotkać na drodze do jej stolika małą przeszkodę, ponieważ nieznajomi zupełnie nie przejmowali się tym, że zajmowali większość wolnego miejsca w barze, wchodząc w waśń na samym jego środku.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Miał problem aby usiedzieć na dupie w domu więc ja tylko miał możliwość wyjścia korzystał z każdej okazji. Człowiekowi, który wciąż był w ruchu, zawsze w drodze było ciężko przyzwyczaić się do życia domatora i wbicia się w rytm dobowy mieszkańców Greengrove Farm. Jednocześnie nie mógł już udawać, że nie widzi tego co się wokół niego dzieje. Póki siedział w Amazonii otrzymywał jedynie strzępki informacji od brata czy garstki ludzi, z którymi utrzymywał kontakt. Z jedną z nich właśnie miał się dzisiaj spotkać. Gdyby ktoś go zapytał jak poznał Despenser odparł by, że na pewno przy szklance czegoś mocniejszego, ale kiedy i gdzie? Wspomnienie się zatarło z czasem, było jak za mgłą, ale przyjaźń pozostała pomimo przypadłości kobiety. Nie miał w zwyczaju kogoś odtrącać tylko dlatego, że był inny, a Evelyn zdawało się, że schowała się w swojej skorupie niczym ślimak i nie chciała wyjść. Powoli, przy odrobinie cierpliwości Greya zaczęła się wychylać i mówić. Słowa zamieniały się w opowieści, a każde z nich miało o czym mówić.
Bar Old Forge był miejscem, w którym stale się spotykali, więc nie musiał pytać o to gdzie mają się zobaczyć, odpowiedź była oczywista. Zadymiony lokal przyciągał różne osoby, ale na pewno nie należał do miejsc szykownych i znanych, a to tym lepiej dla nich. Z ulgą przywitał ciepłe wnętrze kiedy przekroczył próg pomieszczenia, a do jego uszu doszły przekleństwa i świst pięści, a potem uderzenie w splot słoneczny wywołując u jednego z walczących ciche stęknięcie za, którym poszły obietnice rozkwaszenia nosa temu, który uderzył. Herbert rozpiął skórzaną kurtkę, którą miał na sobie i odwinął szalik Hufflepufu, który zdarzało mu się nosić pomimo tego, że szkołę zakończył dokładnie dwanaście lat temu. Sentyment, który mógł śmieszyć, pozostał i zdawał się tym nie przejmować. Rozejrzał się za Despenser, siedziała w oddaleniu i zerkała w jego stronę z tym swoim zadziornym uśmiechem, który pytał, czy Grey starym zwyczajem postara się rozdzielić bijących sam obrywając czy może postara się wyminąć awanturników. Nim zdążył jednak zareagować właściciel przybytku uznał, że tamci nadużyli jego gościnności i przepędził towarzystwo złorzecząc ile miał sił w płucach.
-Przywalić? – Zapytał jeden z biorących udział w bójce kiedy mijał Herberta. Najwyraźniej wzrok czarodzieja go sprowokował, a sam Grey wzruszył lekceważąco ramionami powodując złowróżbne warczenie. Botanik podszedł do lady zamawiając szkocką, z którą w dłoni usiadł naprzeciwko Evelyn.
-Składałaś byś mnie czy dołączyła się do burdy? – Zapytał na powitanie uśmiechając się do niej zaczepnie.
Bar Old Forge był miejscem, w którym stale się spotykali, więc nie musiał pytać o to gdzie mają się zobaczyć, odpowiedź była oczywista. Zadymiony lokal przyciągał różne osoby, ale na pewno nie należał do miejsc szykownych i znanych, a to tym lepiej dla nich. Z ulgą przywitał ciepłe wnętrze kiedy przekroczył próg pomieszczenia, a do jego uszu doszły przekleństwa i świst pięści, a potem uderzenie w splot słoneczny wywołując u jednego z walczących ciche stęknięcie za, którym poszły obietnice rozkwaszenia nosa temu, który uderzył. Herbert rozpiął skórzaną kurtkę, którą miał na sobie i odwinął szalik Hufflepufu, który zdarzało mu się nosić pomimo tego, że szkołę zakończył dokładnie dwanaście lat temu. Sentyment, który mógł śmieszyć, pozostał i zdawał się tym nie przejmować. Rozejrzał się za Despenser, siedziała w oddaleniu i zerkała w jego stronę z tym swoim zadziornym uśmiechem, który pytał, czy Grey starym zwyczajem postara się rozdzielić bijących sam obrywając czy może postara się wyminąć awanturników. Nim zdążył jednak zareagować właściciel przybytku uznał, że tamci nadużyli jego gościnności i przepędził towarzystwo złorzecząc ile miał sił w płucach.
-Przywalić? – Zapytał jeden z biorących udział w bójce kiedy mijał Herberta. Najwyraźniej wzrok czarodzieja go sprowokował, a sam Grey wzruszył lekceważąco ramionami powodując złowróżbne warczenie. Botanik podszedł do lady zamawiając szkocką, z którą w dłoni usiadł naprzeciwko Evelyn.
-Składałaś byś mnie czy dołączyła się do burdy? – Zapytał na powitanie uśmiechając się do niej zaczepnie.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Od razu go poznała, charakterystyczny sposób poruszania się w mgnieniu oka przywołał odpowiednie skojarzenie i przypisał go do znajomej twarzy. Śledziła spojrzeniem stalowoniebieskich oczu swojego towarzysza, napinając mięśnie, jakby czuwając nad rozwojem sytuacji, przygotowując się nawet na czarny scenariusz. Parsknęła niezbyt elegancko na widok dobrze znanego jej puchońskiego szalika, chyba nigdy nie znudzi jej własna reakcja na ten niecodzienny dla dorosłego czarodzieja element garderoby. Śledziła dwa punkty jednocześnie, aż do momentu w którym gospodarz podjął interwencję, wypraszając biesiadników głosem nieznoszącym sprzeciwu. Dobrze się stało, nie pachnieli fiołkami, działając na przeczulony nos Evelyn niczym płachta na byka, kiedyś sądziła, że to jest jedynie chwilowy skutek uboczny po przemianie z wilkołaczej postaci w ludzką, dopóki nie minęło parę tygodni, a zmysł wcale się nie przytępił do przeciętnie ludzkiego poziomu. Można powiedzieć, że od tamtej pory praca w hodowli była zdecydowanie trudniejsza, dopóki nie przyzwyczaiła się na nowo do zapachów ją otaczających.
- Nie stanowili zagrożenia – rzuciła wymijająco, upijając wreszcie łyk swojego trunku, z zadowoleniem, niemal radością, przyjmując uczucie palenia w gardle. Swoimi słowami sugerowała również niejaką troskę, informowała o tym, że obserwowała i doskonale wcześniej oceniła sytuację. Ostatnie czego jej było trzeba, to mieszanie się w barowe utarczki, miała dziś swoją ulubioną spódnicę i nie byłoby jej w smak wywabiać z niej plam pozostałych po próbie doprowadzenia wszystkich do porządku, nie była jakąś pierwszą lepszą dobrą ciocią, by przedkładać dobro zalanych awanturników nad swoje własne, tym samym dokładając sobie później pracy. Tak przynajmniej chciała być widziana, by nie dać po sobie poznać, że cały czas była w trybie czuwania, jakby stróżowała i pilnowała, gotowa zająć odpowiednie stanowisko i się wmieszać w beznadziejnym rozwoju sytuacji. – Poza tym damie nie wypada bić się z kim popadnie – zaśmiała się cicho, niemal bezdźwięcznie na własne słowa, do damy było jej w końcu daleko, nie świeciła ani przykładem, ani manierami, ani kulturą i zapewne nie chciałaby tego zmieniać, ale uwielbiała używać tego w celach żartobliwych. Potrafiła za to całkiem nieźle kłamać i wmawiać, że rzeczywistość jest inna, udawać kogokolwiek, manipulować dla własnych korzyści i pewnie takie udawanie damy wyszłoby jej całkiem nieźle, choć bez potknięć by się nie obyło, z perfekcji przecież również nie słynęła. – Oboje doskonale wiemy, że nie chciałbyś być przeze mnie składany, przetrąciłabym ci jeszcze coś, czego nie trzeba i nie mogłabym powiedzieć, że to niechcący, życie ci niemiłe? – Nie potrafiła uleczać, za to idealnie sprawowała się w psuciu i niszczeniu. Doskonale pamiętała swoje próby nauki, gdzie wywoływała więcej złego niżeli dobrego, jakby cały świat mówił jej, że to nie jest najlepszy pomysł. Za to była niezawodna w leczeniu na swoje sposoby – naparem z mięty, który według niej był dobry na wszystkie dolegliwości, od złamań, poprzez rany, aż do chorób wszelakich. Jeżeli napar nie wystarczał, sięgała z bólem po cięższy arsenał, czyli wino lub whisky, idąc zgodnie z zasadą, że jak się nie ma co się lubi, w tym przypadku umiejętności leczenia, to się lubi co się ma.
– Powiedz lepiej, czy masz coś dla mnie – zmarszczyła jedną brew, przywołując pytającą minę, choć same słowa nie zawierały pytajnika, jak za każdym razem, gdy próbowała wycyganić od Herberta fragment któregoś z jego podróżniczych dzienników, żyła nimi, jak swoimi księgozbiorami, które tak ochoczo pochłaniała, by jak najwięcej dowiedzieć się o świecie poza domem, farmą, krajem. Łaknęła wiedzy, marzeń, przywoływania chociaż wyobraźnią miejsc tak odległych, a jednocześnie tak ją kuszących, wołających jej duszę. Cóż, wygląda na to, że znów zapomniała o zdawkowych uprzejmościach, grzecznym pytaniu w stylu co u ciebie, jak się masz, no tak, o byciu damą i ratowaniu swojej grzeczności, to może już definitywnie zapomnieć.
- Nie stanowili zagrożenia – rzuciła wymijająco, upijając wreszcie łyk swojego trunku, z zadowoleniem, niemal radością, przyjmując uczucie palenia w gardle. Swoimi słowami sugerowała również niejaką troskę, informowała o tym, że obserwowała i doskonale wcześniej oceniła sytuację. Ostatnie czego jej było trzeba, to mieszanie się w barowe utarczki, miała dziś swoją ulubioną spódnicę i nie byłoby jej w smak wywabiać z niej plam pozostałych po próbie doprowadzenia wszystkich do porządku, nie była jakąś pierwszą lepszą dobrą ciocią, by przedkładać dobro zalanych awanturników nad swoje własne, tym samym dokładając sobie później pracy. Tak przynajmniej chciała być widziana, by nie dać po sobie poznać, że cały czas była w trybie czuwania, jakby stróżowała i pilnowała, gotowa zająć odpowiednie stanowisko i się wmieszać w beznadziejnym rozwoju sytuacji. – Poza tym damie nie wypada bić się z kim popadnie – zaśmiała się cicho, niemal bezdźwięcznie na własne słowa, do damy było jej w końcu daleko, nie świeciła ani przykładem, ani manierami, ani kulturą i zapewne nie chciałaby tego zmieniać, ale uwielbiała używać tego w celach żartobliwych. Potrafiła za to całkiem nieźle kłamać i wmawiać, że rzeczywistość jest inna, udawać kogokolwiek, manipulować dla własnych korzyści i pewnie takie udawanie damy wyszłoby jej całkiem nieźle, choć bez potknięć by się nie obyło, z perfekcji przecież również nie słynęła. – Oboje doskonale wiemy, że nie chciałbyś być przeze mnie składany, przetrąciłabym ci jeszcze coś, czego nie trzeba i nie mogłabym powiedzieć, że to niechcący, życie ci niemiłe? – Nie potrafiła uleczać, za to idealnie sprawowała się w psuciu i niszczeniu. Doskonale pamiętała swoje próby nauki, gdzie wywoływała więcej złego niżeli dobrego, jakby cały świat mówił jej, że to nie jest najlepszy pomysł. Za to była niezawodna w leczeniu na swoje sposoby – naparem z mięty, który według niej był dobry na wszystkie dolegliwości, od złamań, poprzez rany, aż do chorób wszelakich. Jeżeli napar nie wystarczał, sięgała z bólem po cięższy arsenał, czyli wino lub whisky, idąc zgodnie z zasadą, że jak się nie ma co się lubi, w tym przypadku umiejętności leczenia, to się lubi co się ma.
– Powiedz lepiej, czy masz coś dla mnie – zmarszczyła jedną brew, przywołując pytającą minę, choć same słowa nie zawierały pytajnika, jak za każdym razem, gdy próbowała wycyganić od Herberta fragment któregoś z jego podróżniczych dzienników, żyła nimi, jak swoimi księgozbiorami, które tak ochoczo pochłaniała, by jak najwięcej dowiedzieć się o świecie poza domem, farmą, krajem. Łaknęła wiedzy, marzeń, przywoływania chociaż wyobraźnią miejsc tak odległych, a jednocześnie tak ją kuszących, wołających jej duszę. Cóż, wygląda na to, że znów zapomniała o zdawkowych uprzejmościach, grzecznym pytaniu w stylu co u ciebie, jak się masz, no tak, o byciu damą i ratowaniu swojej grzeczności, to może już definitywnie zapomnieć.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Zaśmiał się w głos słysząc Despenser i rozsiadł się wygodniej na krześle w kąciku, który wybrała. Przeczesał dłonią niesforną szopę brązowych włosów.
-Za twoją bystrą ocenę sytuacji - uniósł swoją szklankę w geście toastu w jej stronę i upił solidny łyk. Lubił jej towarzystwo, miała ostry język, a cięta riposta sprawiała, że tylko czekał na szarady słowne. Jednocześnie potrafiła śmiać się z samej siebie nie tracąc przy tym zadziorności i błysku w oku. Wiedział, że gdyby chciał przed nią wykazywać się zbytnia galanterią jeszcze by oberwał w nos, a potem za to dziękował. Szkocka paliła przyjemnie w gardle, a kostki lodu brzęczały cicho przy każdym ruchu dłoni. Wyciągnął nogi przed siebie i skrzywił się lekko kiedy przypomniał sobie metody leczenia jakie stosowała czarownica.
-Herbatka miętowa dobra na wszystko, choć ostatnio jak mi połamali parę żeber, połączyłaś ją z mieszanką szkockiej i wódki. - Spojrzał na nią z rozbawieniem w niebieskich oczach. - Tak mi skręcało żołądek, że o żebrach zapomniałem.
Trzeba było przyznać, że jej metoda lecznicza była zaskakująco skuteczna, tylko należało zaopatrzyć się w dużą ilość wody, gdyż dnia następnego po takiego kuracji kac gigant dręczył aż do wieczora. Ostatnio kiedy zapomniał o wodzie leżał na posłaniu z mokrym ręcznikiem na głowie przeklinając w myślach Despenser życząc jej aby przeżyła to sama. Helikopter w ogniu i to nieznośne światło. Nawet myszy wtedy stepowały na tych swoich małych łapkach. Kiedy wspomniała na co czeka westchnął teatralnie i oparł się łokciami o blat stołu patrząc na nią wymownie.
-Teraz jestem zraniony - odparł z urazą w głosie i sięgnął do wnętrza kurtki wyciągając plik kartek i fotografii zapakowanych w brązowy papier obowiązanych sznureczkiem. - Bezcenne, nikt jeszcze nie czytał.
Starał się w miarę regularnie przepisywać swoje pamiętniki i notatki z podróży, a ta bezczelna bestia doskonale o tym wiedziała. Teraz właśnie miał zamiar pokazać jej parę stronic przyszłej książki, która miała być opatrzona jego fotografiami prosto z dzikiej Amazonii. Patrzył jak otwiera pakunek niecierpliwa jego zawartości i choć nadal minę miał jakby go boleśnie uraziła to w głębi duszy cieszył się jej entuzjazmem. Mały narcyz swoim głosikiem mówił, że w osobie Despenser miał fana, który na pewno nabędzie jego książkę. Maszynopis zawierał parę odręcznych wstawek co oznaczało, że po stworzeniu Grey uznał iż należy dodać coś jeszcze. Na wierzchu zaś znajdowała się zdjęcie przedstawiające małe jeziorko, do którego spływał nieduży wodospad i, a jakże, z nieba padał deszcz. Kolejne zdjęcie ukazywało grupę motyli, których skrzydła były w kolorze mocnej pomarańczy, a ich ilość zasłaniała prawie całe zielone tło. Kłębiły się gęsto jakby chciałby przykryć cały obiektyw, za którym stał podróżnik kiedy chciał im zrobić zdjęcie.
-Motyle te to zadziwiające stworzenia, którego wielotysięczne stada zbierają się co roku i migrują ze środkowej i wschodniej części Ameryki Północnej na południe, do Meksyku. - Powiedział wskazując na zdjęcie, które trzymała w dłoni. - Nie wszystkie osobniki północnoamerykańskiej populacji decydują się na wędrówkę, te, które zostają, żyją 4 tygodnie. Na zimowiska zaś dociera trzecie lub czwarte pokolenie wędrujących motyli. Łącznie populacja migrantów przebywa ok. 2897 kilometrów do zimowiska, w którym przebywać może naraz nawet 14 milionów osobników, gdzie zimują 7-8 miesięcy, wiosną następuje rozród, a po niej powrót na północ. Niesamowite widowisko.
-Za twoją bystrą ocenę sytuacji - uniósł swoją szklankę w geście toastu w jej stronę i upił solidny łyk. Lubił jej towarzystwo, miała ostry język, a cięta riposta sprawiała, że tylko czekał na szarady słowne. Jednocześnie potrafiła śmiać się z samej siebie nie tracąc przy tym zadziorności i błysku w oku. Wiedział, że gdyby chciał przed nią wykazywać się zbytnia galanterią jeszcze by oberwał w nos, a potem za to dziękował. Szkocka paliła przyjemnie w gardle, a kostki lodu brzęczały cicho przy każdym ruchu dłoni. Wyciągnął nogi przed siebie i skrzywił się lekko kiedy przypomniał sobie metody leczenia jakie stosowała czarownica.
-Herbatka miętowa dobra na wszystko, choć ostatnio jak mi połamali parę żeber, połączyłaś ją z mieszanką szkockiej i wódki. - Spojrzał na nią z rozbawieniem w niebieskich oczach. - Tak mi skręcało żołądek, że o żebrach zapomniałem.
Trzeba było przyznać, że jej metoda lecznicza była zaskakująco skuteczna, tylko należało zaopatrzyć się w dużą ilość wody, gdyż dnia następnego po takiego kuracji kac gigant dręczył aż do wieczora. Ostatnio kiedy zapomniał o wodzie leżał na posłaniu z mokrym ręcznikiem na głowie przeklinając w myślach Despenser życząc jej aby przeżyła to sama. Helikopter w ogniu i to nieznośne światło. Nawet myszy wtedy stepowały na tych swoich małych łapkach. Kiedy wspomniała na co czeka westchnął teatralnie i oparł się łokciami o blat stołu patrząc na nią wymownie.
-Teraz jestem zraniony - odparł z urazą w głosie i sięgnął do wnętrza kurtki wyciągając plik kartek i fotografii zapakowanych w brązowy papier obowiązanych sznureczkiem. - Bezcenne, nikt jeszcze nie czytał.
Starał się w miarę regularnie przepisywać swoje pamiętniki i notatki z podróży, a ta bezczelna bestia doskonale o tym wiedziała. Teraz właśnie miał zamiar pokazać jej parę stronic przyszłej książki, która miała być opatrzona jego fotografiami prosto z dzikiej Amazonii. Patrzył jak otwiera pakunek niecierpliwa jego zawartości i choć nadal minę miał jakby go boleśnie uraziła to w głębi duszy cieszył się jej entuzjazmem. Mały narcyz swoim głosikiem mówił, że w osobie Despenser miał fana, który na pewno nabędzie jego książkę. Maszynopis zawierał parę odręcznych wstawek co oznaczało, że po stworzeniu Grey uznał iż należy dodać coś jeszcze. Na wierzchu zaś znajdowała się zdjęcie przedstawiające małe jeziorko, do którego spływał nieduży wodospad i, a jakże, z nieba padał deszcz. Kolejne zdjęcie ukazywało grupę motyli, których skrzydła były w kolorze mocnej pomarańczy, a ich ilość zasłaniała prawie całe zielone tło. Kłębiły się gęsto jakby chciałby przykryć cały obiektyw, za którym stał podróżnik kiedy chciał im zrobić zdjęcie.
-Motyle te to zadziwiające stworzenia, którego wielotysięczne stada zbierają się co roku i migrują ze środkowej i wschodniej części Ameryki Północnej na południe, do Meksyku. - Powiedział wskazując na zdjęcie, które trzymała w dłoni. - Nie wszystkie osobniki północnoamerykańskiej populacji decydują się na wędrówkę, te, które zostają, żyją 4 tygodnie. Na zimowiska zaś dociera trzecie lub czwarte pokolenie wędrujących motyli. Łącznie populacja migrantów przebywa ok. 2897 kilometrów do zimowiska, w którym przebywać może naraz nawet 14 milionów osobników, gdzie zimują 7-8 miesięcy, wiosną następuje rozród, a po niej powrót na północ. Niesamowite widowisko.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uśmiechnęła się półgębkiem, ponownie zaglądając do swojej szklanki i witając smak trunku w ustach. Evelyn może nie była najlepsza w trzeźwej ocenie sytuacji, ale była typem wiecznie wszystko analizującym, próbującym wykryć wszystkie możliwe scenariusze danej sytuacji, choćby te najbardziej bezsensowne. Dzięki temu zawsze była przygotowana na najgorsze i wiedziała kiedy ma się mieszać od razu, a kiedy wystarczy zaczekać i zwyczajnie obserwować przebieg wydarzeń. Nie był to jednak sposób idealny, zdarzało jej się mylić i źle na tym wychodzić, a skutki odczuwała długo i niezbyt chętnie się do nich przed kimkolwiek przyznawała.
Ukryła twarz w dłoniach, trzęsąc się w niemym śmiechu. Doskonale pamiętała tamtą sytuację, była bezsilna wobec odniesionych przez Herberta obrażeń, nie wiedziała nic na temat opatrywania złamań, niby sama co miesiąc przeżywała wielokrotne złamania przy przemianie, ale koniec końców wszystko zrastało się odpowiednio, jak na psie. – Nie moja wina, mięta miała zakryć smak alkoholu, ty wyglądałeś strasznie, napar nie zdążył ostygnąć i poniekąd zmusiłeś mnie do podania ci tego na ciepło – parsknęła, kręcąc głową w rozbawieniu, od tamtej pory zawsze miała grzecznie odłożoną, schłodzoną herbatę, w końcu przezorny zawsze ubezpieczony. – Ale pomogło! – Wyszczerzyła się z triumfem wymalowanym na twarzy, była niezmordowana w swoich praktykach i jak do tej pory nikogo nimi nie zabiła, a to był wyczyn. Owszem, jej sposoby miały swój skutek uboczny, następnego dnia z pewnością nikt nie czuł się po nich najlepiej. Przynajmniej dzięki temu pozostawali w łóżkach, zgodnie z jej zaleceniami i nawet nie próbowali się ruszyć, a Evelyn nie musiała ich doglądać, mogąc skupić się na swoich zajęciach.
Sprzedała mu kuksańca w bok z zaciętą miną, ostatkiem sił powstrzymując się przed obudzeniem syndromu troglodyty i ofukaniem Herberta. – Nie mogę cię przecież błagać, moja reputacja by na tym ucierpiała, ty prawdopodobnie również – odważnie posłała jedno ze swoich surowych spojrzeń, kryjąc subtelny uśmieszek. Jej fasada runęła jednak wraz z zauważeniem pakunku, oczy momentalnie jej rozbłysły, zakładać by można, że zaczęłaby się ślinić, gdyby nie ostatki przyzwoitości i kultury. Śledziła wzrokiem trzymane przez mężczyznę kartki i fotografie, była niebywale oczarowana historiami, które dzięki nim poznawała, nawet jeśli próbowała choć trochę umniejszyć swoje zewnętrzne reakcje, by zachować zbędne pozory zgodnie z własnymi przyzwyczajeniami. Prawda była jednak taka, że nie mogła się doczekać wydania książki, by móc ją wreszcie przeczytać w pełni i postawić w zaszczytnym miejscu na swojej biblioteczce. Maślanymi oczami wpatrywała się w las, wodę i przepiękny wodospad, dzicz, miejsce opuszczone, które mogło rozwijać się bez ingerencji człowieka, piękna fotografia, uwieczniona w taki sposób, że aż zachęcała do obserwacji. Kolejna jednak sprawiła, że od razu zapomniała o poprzedniej, uwielbiała faunę, a motyle, ich barwa, ilość, skutecznie więziły wzrok Evelyn, wprawiając oczy w charakterystyczny błysk, jakby wzruszyła się tym, że w ogóle ma okazję coś takiego zobaczyć. Naprawdę, Herbert przytrafił jej się niczym grom z jasnego nieba, pokazywał jej świat, miejsca, które sam widział i to właśnie znaczyło dla Evelyn ogromnie dużo. Pociągnęła ze swojej szklanki, by uspokoić swoje wybuchowe emocje, poskromić wzruszenie i zamieniła się w słuch. – To… To jest niebywałe – wyszeptała ze zdumieniem. – Skąd one wiedzą, że należy tak robić, skoro umierają tak szybko, że nawet nie przetrwają pełnej migracji? – zapytała retorycznie, uświadamiając sobie, że poniekąd utożsamiała się z tymi stworzeniami, ona również nie będzie miała szans na jakąkolwiek migrację, zapewne kiedy zdobędzie się na postawieniu tego kroku, to będzie w takim wieku, że sama nie dopełni tego cyklu.
- Trzymałeś się z dala od kłopotów od naszego ostatniego spotkania? - wypaliła nagle, próbując brzmieć tak, jakby to pytanie nie okazywało większej troski. Oczywiście martwiła się o Greya, był w końcu jedną z bliższych jej osób i nie chciałaby, by wpadł w tarapaty będąc poza jej widokiem, ale nie chciała tego okazywać, by nie wyjść na miękką bułę, która zamartwia się o kogoś, kto lubi pakować się w różne, pokrętne sytuacje.
Ukryła twarz w dłoniach, trzęsąc się w niemym śmiechu. Doskonale pamiętała tamtą sytuację, była bezsilna wobec odniesionych przez Herberta obrażeń, nie wiedziała nic na temat opatrywania złamań, niby sama co miesiąc przeżywała wielokrotne złamania przy przemianie, ale koniec końców wszystko zrastało się odpowiednio, jak na psie. – Nie moja wina, mięta miała zakryć smak alkoholu, ty wyglądałeś strasznie, napar nie zdążył ostygnąć i poniekąd zmusiłeś mnie do podania ci tego na ciepło – parsknęła, kręcąc głową w rozbawieniu, od tamtej pory zawsze miała grzecznie odłożoną, schłodzoną herbatę, w końcu przezorny zawsze ubezpieczony. – Ale pomogło! – Wyszczerzyła się z triumfem wymalowanym na twarzy, była niezmordowana w swoich praktykach i jak do tej pory nikogo nimi nie zabiła, a to był wyczyn. Owszem, jej sposoby miały swój skutek uboczny, następnego dnia z pewnością nikt nie czuł się po nich najlepiej. Przynajmniej dzięki temu pozostawali w łóżkach, zgodnie z jej zaleceniami i nawet nie próbowali się ruszyć, a Evelyn nie musiała ich doglądać, mogąc skupić się na swoich zajęciach.
Sprzedała mu kuksańca w bok z zaciętą miną, ostatkiem sił powstrzymując się przed obudzeniem syndromu troglodyty i ofukaniem Herberta. – Nie mogę cię przecież błagać, moja reputacja by na tym ucierpiała, ty prawdopodobnie również – odważnie posłała jedno ze swoich surowych spojrzeń, kryjąc subtelny uśmieszek. Jej fasada runęła jednak wraz z zauważeniem pakunku, oczy momentalnie jej rozbłysły, zakładać by można, że zaczęłaby się ślinić, gdyby nie ostatki przyzwoitości i kultury. Śledziła wzrokiem trzymane przez mężczyznę kartki i fotografie, była niebywale oczarowana historiami, które dzięki nim poznawała, nawet jeśli próbowała choć trochę umniejszyć swoje zewnętrzne reakcje, by zachować zbędne pozory zgodnie z własnymi przyzwyczajeniami. Prawda była jednak taka, że nie mogła się doczekać wydania książki, by móc ją wreszcie przeczytać w pełni i postawić w zaszczytnym miejscu na swojej biblioteczce. Maślanymi oczami wpatrywała się w las, wodę i przepiękny wodospad, dzicz, miejsce opuszczone, które mogło rozwijać się bez ingerencji człowieka, piękna fotografia, uwieczniona w taki sposób, że aż zachęcała do obserwacji. Kolejna jednak sprawiła, że od razu zapomniała o poprzedniej, uwielbiała faunę, a motyle, ich barwa, ilość, skutecznie więziły wzrok Evelyn, wprawiając oczy w charakterystyczny błysk, jakby wzruszyła się tym, że w ogóle ma okazję coś takiego zobaczyć. Naprawdę, Herbert przytrafił jej się niczym grom z jasnego nieba, pokazywał jej świat, miejsca, które sam widział i to właśnie znaczyło dla Evelyn ogromnie dużo. Pociągnęła ze swojej szklanki, by uspokoić swoje wybuchowe emocje, poskromić wzruszenie i zamieniła się w słuch. – To… To jest niebywałe – wyszeptała ze zdumieniem. – Skąd one wiedzą, że należy tak robić, skoro umierają tak szybko, że nawet nie przetrwają pełnej migracji? – zapytała retorycznie, uświadamiając sobie, że poniekąd utożsamiała się z tymi stworzeniami, ona również nie będzie miała szans na jakąkolwiek migrację, zapewne kiedy zdobędzie się na postawieniu tego kroku, to będzie w takim wieku, że sama nie dopełni tego cyklu.
- Trzymałeś się z dala od kłopotów od naszego ostatniego spotkania? - wypaliła nagle, próbując brzmieć tak, jakby to pytanie nie okazywało większej troski. Oczywiście martwiła się o Greya, był w końcu jedną z bliższych jej osób i nie chciałaby, by wpadł w tarapaty będąc poza jej widokiem, ale nie chciała tego okazywać, by nie wyjść na miękką bułę, która zamartwia się o kogoś, kto lubi pakować się w różne, pokrętne sytuacje.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Bar Old Forge, Knoydart
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja