Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Bar Old Forge, Knoydart
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Bar Old Forge
Lokal położony przy głównej ulicy miasteczka, który idealnie wpasowuje się w miejscową architekturę. Wnętrze nie napawa optymizmem. Przez poszarzałe szyby stojące w starych okiennicach światło wpada niechętnie, przez co w środku panuje półmrok. Powietrze jest ciężkie, często wypełnione dymem nabiera mętnej barwi. Po lewej stronie znajduje się długi bar wykonany w całości z drewna o ciemnym kolorze. Pod ścianami stoją stoły, których ustawienie już dawno przestało przypominać przemyślaną kompozycję. W środku zawsze jest gwarno - o każdej porze dnia można spotkać Szkota, który wpadnie aby przechylić szklanicę lub dwie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:04, w całości zmieniany 2 razy
Uroda, niestety, z czasem przemija, ale umiejętności zostają już na zawsze, dodatkowo rozkwitając z upływem lat, jeśli są prawidłowo kultywowane. Komplementy opiewające powierzchowność, wygląd zewnętrzny, młodzieńczość delikatnych rys twarzy czy zgrabną sylwetkę były, co prawda, przyjemne dla ucha i mile łechczące ego, lecz jednocześnie równie nietrwałe co zaspy śnieżne w ciepły, wiosenny dzień - a zatem dla Kate MacGavin nie miały większego znaczenia. Przeciwnie jednak sprawa się miała w przypadku wyrażania pochlebnych opinii na temat fachu, wiedzy, praktycznych biegłości, przekładających się na kawałek chleba lub szeroko pojęte lepsze życie. Dostrzegła błysk w oczach dziewczyny i uśmiechnęła się, zadowolona, że najwidoczniej i ciemnowłosa potrafiła docenić takie słowa. Demelza nie mogła o tym wiedzieć, ale zamówiona przez nią herbata z mlekiem było miodem na serce hardej Szkotki, która w myślach snuła już niecne plany przedstawiania tak godnej partii swemu bratu. Kate dostrzegła jednak, że krawcowa również podążyła za jej spojrzeniem i poczuła nagłą potrzebę wytłumaczenia się, by nie wyjść na dziwaka. - Od rozpoczęcia wojny jakość herbaty spada w zastraszającym tempie, już niemalże nie pamiętam jej smaku sprzed roku - oznajmiła z westchnięciem, mając nadzieję, że to uśpi czujność dziewczyny. Nie planowała nic niecnego, tylko dołączenie uroczej panny do swej rodziny, ale nie chciała jej spłoszyć.
- Bardzo sprytne rozwiązanie. Aż za sprytne, by mógł na nie wpaść krawiec płci męskiej - zaśmiała się, odsłaniając rządek zębów, niestety nie tak równych i perlistych jak u Demelzy. - Och naprawdę? Znalazłaby pani dla mnie czas? - zapytała podekscytowana, a w jej oczach zalśniła radość, której dawno już nie odczuwała na myśl o nowej garderobie, odszywanej przez starego MacSmitha i ostatecznie zawsze prowadzącej do rozczarowania. - Trudno, jak okoliczni rzemieślnicy nie są w stanie uszyć porządnej spódnicy, nie mam nic przeciwko podróży na południe - zawyrokowała niezrażona. Oczywiście, wolałaby mieć Demelzę gdzieś w zasięgu z więcej niż jednego powodu, ale jak to się mówi, siła wyższa i skrzypce.
- Bardzo pani łaskawa, dziękuję bardzo! Kate MacGavin, szalenie miło mi panią poznać - przedstawiła się również, jakby przypominając sobie o gdzieś zagubionych manierach i uścisnęła żwawo drobną dłoń panny Fancourt. - Czuję, że to początek bardzo przyjemnej współpracy - westchnęła niemalże z rozmarzeniem na myśl o wszystkich tych materiałach, w których będzie mogła wybierać i pokiwała głową z uznaniem na informacje o hafcie. - Ależ elegancko go pani naszyła, wygląda jak haftowany bezpośrednio w materiale koszuli!
- Bardzo sprytne rozwiązanie. Aż za sprytne, by mógł na nie wpaść krawiec płci męskiej - zaśmiała się, odsłaniając rządek zębów, niestety nie tak równych i perlistych jak u Demelzy. - Och naprawdę? Znalazłaby pani dla mnie czas? - zapytała podekscytowana, a w jej oczach zalśniła radość, której dawno już nie odczuwała na myśl o nowej garderobie, odszywanej przez starego MacSmitha i ostatecznie zawsze prowadzącej do rozczarowania. - Trudno, jak okoliczni rzemieślnicy nie są w stanie uszyć porządnej spódnicy, nie mam nic przeciwko podróży na południe - zawyrokowała niezrażona. Oczywiście, wolałaby mieć Demelzę gdzieś w zasięgu z więcej niż jednego powodu, ale jak to się mówi, siła wyższa i skrzypce.
- Bardzo pani łaskawa, dziękuję bardzo! Kate MacGavin, szalenie miło mi panią poznać - przedstawiła się również, jakby przypominając sobie o gdzieś zagubionych manierach i uścisnęła żwawo drobną dłoń panny Fancourt. - Czuję, że to początek bardzo przyjemnej współpracy - westchnęła niemalże z rozmarzeniem na myśl o wszystkich tych materiałach, w których będzie mogła wybierać i pokiwała głową z uznaniem na informacje o hafcie. - Ależ elegancko go pani naszyła, wygląda jak haftowany bezpośrednio w materiale koszuli!
I show not your face but your heart's desire
- Och, proszę tak nie mówić, jest wielu utalentowanych i kreatywnych krawców płci męskiej - powiedziała Demelza. Poczuła ukłucie smutku w klatce piersiowej, kiedy pomyślała o lordzie Edwardzie Parkinson. Pierwszą pracą jaką zdobyła był staż w Domu Mody Parkinson. Demelza myślała wówczas, że to początek jej kariery, że staż tam zagwarantuje posadę projektantki. O tym właśnie marzyła. Miała tak wiele pomysłów. Czuła się taka szczęśliwa, że mogła uczyć się od lorda Parkinsona - już wtedy był wizjonerem i mistrzem magicznych nożyc. Wiele od niego podpatrzyła i do dziś żałowała, że współpraca ta zakończyła się zdecydowanie za szybko.
Demelza pokiwała głową, gdy Szkotka spytał o jej czas.
- Nie mogę pani obiecać, że termin ukończenia szaty będzie ekspresowy, musiałabym sprawdzić w kalendarzu, nie pamiętam wszystkich zamówień, lecz myślę, że byłoby to raczej jeszcze w tym miesiącu, jeśli chodzi o taką spódnicę - odpowiedziała po chwili zastanowienia. Nie chciała obiecywać czarownicy gruszek na wierzbie i składać obietnice bez pokrycia. Szkotka była jednak chyba wystarczająco zawiedziona rzemieślnikami z okolic, bo sprawiała wrażenie gotowej, by zaczekać i wykazać się cierpliwością. Jej entuzjazm sprawiał pannie Fancourt czystą przyjemność.
- Mnie również bardzo miło panią poznać, pani MacGavin - odpowiedziała z uśmiechem. Szkotka wydawała się naprawdę sympatyczna i serdeczna, tak szczera i otwarta, Demelza dawno już kogoś takiego nie spotkała. Przyjemnie było porozmawiać z kimś takim, gdy tyle czasu ludzie po prostu unikali ze sobą kontaktu i uciekało jedno od drugiego. - Mam taką nadzieję, proszę pani. Zawsze staram się, aby klient był zadowolony i do mnie wrócił - zapewniła czarownicę potulnym tonem, chcąc zareklamować siebie i swoje usługi jak najlepiej, jednak chyba to właśnie jej kreacja zrobiła najlepszą reklamę i naprawdę niemałe wrażenie na pani MacGavin. Demelza musiała przyznać, że dawno już nikt tak nie zachwycał się otwarcie jej szatami zaczepiając ją w barze. - Trzeba... - tancerka urwała w pół słowa, choć chciała wyjaśnić Kate jak naszyć podobny haft na materiał, aby wyglądał dyskretnie, bo usłyszała Reginę, która wołała ją dość nachalnie. Najwyraźniej skończyła już rozmowę o swojej przyszłości i nadeszła kolej na Demelzę, aby poznać własną. - Przepraszam panią, muszę wrócić do przyjaciółki. Tak jak mówiłam - proszę do mnie napisać. Na pewno znajdziemy dla pani odpowiedni trmin na wizytę - obiecała Demelza, po czym wzięła tacę z zamówieniem i wróciła do stolika, gdzie czekała Regina i wrózbita.
| zt dla Dem i lusterka
Demelza pokiwała głową, gdy Szkotka spytał o jej czas.
- Nie mogę pani obiecać, że termin ukończenia szaty będzie ekspresowy, musiałabym sprawdzić w kalendarzu, nie pamiętam wszystkich zamówień, lecz myślę, że byłoby to raczej jeszcze w tym miesiącu, jeśli chodzi o taką spódnicę - odpowiedziała po chwili zastanowienia. Nie chciała obiecywać czarownicy gruszek na wierzbie i składać obietnice bez pokrycia. Szkotka była jednak chyba wystarczająco zawiedziona rzemieślnikami z okolic, bo sprawiała wrażenie gotowej, by zaczekać i wykazać się cierpliwością. Jej entuzjazm sprawiał pannie Fancourt czystą przyjemność.
- Mnie również bardzo miło panią poznać, pani MacGavin - odpowiedziała z uśmiechem. Szkotka wydawała się naprawdę sympatyczna i serdeczna, tak szczera i otwarta, Demelza dawno już kogoś takiego nie spotkała. Przyjemnie było porozmawiać z kimś takim, gdy tyle czasu ludzie po prostu unikali ze sobą kontaktu i uciekało jedno od drugiego. - Mam taką nadzieję, proszę pani. Zawsze staram się, aby klient był zadowolony i do mnie wrócił - zapewniła czarownicę potulnym tonem, chcąc zareklamować siebie i swoje usługi jak najlepiej, jednak chyba to właśnie jej kreacja zrobiła najlepszą reklamę i naprawdę niemałe wrażenie na pani MacGavin. Demelza musiała przyznać, że dawno już nikt tak nie zachwycał się otwarcie jej szatami zaczepiając ją w barze. - Trzeba... - tancerka urwała w pół słowa, choć chciała wyjaśnić Kate jak naszyć podobny haft na materiał, aby wyglądał dyskretnie, bo usłyszała Reginę, która wołała ją dość nachalnie. Najwyraźniej skończyła już rozmowę o swojej przyszłości i nadeszła kolej na Demelzę, aby poznać własną. - Przepraszam panią, muszę wrócić do przyjaciółki. Tak jak mówiłam - proszę do mnie napisać. Na pewno znajdziemy dla pani odpowiedni trmin na wizytę - obiecała Demelza, po czym wzięła tacę z zamówieniem i wróciła do stolika, gdzie czekała Regina i wrózbita.
| zt dla Dem i lusterka
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
31 XII
W Hogsmeade ewidentnie nie miał szczęścia; kolejna próba odkrycia miejsca, w którym schowano skąpe zapasy szampana, mogłaby skończyć się niekoniecznie dobrze, więc wycofał się ze środka. Przystanął na chwilę, by zasznurować buta, kiedy podchmielona czwórka mężczyzn, potykając się o własne nogi, wydostała się przed wejście. Przekrzykiwali się, bełkocząc coś z silnym, szkockim akcentem - nie rozumiał wszystkiego, ale wystarczająco dużo, by zorientować się, iż ta ekipa zaprawia się właśnie w procentowych bojach, rozpoczynając swoistego rodzaju tournée po barach.
Ba, przygotowani na to, że teleportacja w stanie podchmielenia to nie najlepszy pomysł, mieli ze sobą świstoklik, który powinien przenieść ich na północ. Do Knoydart.
O barze Old Forge co prawda słyszał po raz pierwszy, ale skoro ci Szkoci wybrali go na jeden ze swych przystanków w trakcie noworocznej celebracji, to bez wątpienia powinien spróbować szczęścia i tam.
- Panowie, co powiecie na jeszcze jednego kompana? - wtrącił się, przesadnie głośno, skupiając na sobie całą ich uwagę. Po chwili wymiany rozmytych spojrzeń, jeden z nich orzekł, iż im ich więcej, tym weselej, zapraszającym gestem wskazując na świstoklik.
Niewielki kapsel po szkockim piwie został aktywowany - i byli już przed Old Forge. Dryblas prawie złamał się w pół, kiedy próbował ustać na nogach; Burroughs pozwolił na to, by Szkot oparł się o niego. Ciężar sakiewki dało się wyczuć w kieszeni płaszcza, dało się także zwalczyć pokusę, by sięgnąć po łatwą zdobycz.
Wszedł do środka jako ostatni, gdy pokrzykująca gromada zaczęła domagać się czegoś mocnego na miły początek. Starał się wyglądać tak, jakby sam miał już za sobą niejeden opróżniony kufel. Zachwiał się, zaciskając palce na oparciu krzesła, i zyskał trochę czasu, by otaksować wzrokiem zaplecze.
Przyszło mu na myśl, że właściwie zadowoliłby się po prostu papierosem. W Oazie mają jakiś parszywy alkohol, ale nie tytoń.
Jakiś mędrzec powiedziałby pewnie, że nie ma dymu bez fajek.
A polewający szkockim wędrowcom barman, z szelmowsko wetkniętym w usta papierosem, skądś ten tytoń wziął.
szukam tytoniu, najniższej bądź średniej jakości
W Hogsmeade ewidentnie nie miał szczęścia; kolejna próba odkrycia miejsca, w którym schowano skąpe zapasy szampana, mogłaby skończyć się niekoniecznie dobrze, więc wycofał się ze środka. Przystanął na chwilę, by zasznurować buta, kiedy podchmielona czwórka mężczyzn, potykając się o własne nogi, wydostała się przed wejście. Przekrzykiwali się, bełkocząc coś z silnym, szkockim akcentem - nie rozumiał wszystkiego, ale wystarczająco dużo, by zorientować się, iż ta ekipa zaprawia się właśnie w procentowych bojach, rozpoczynając swoistego rodzaju tournée po barach.
Ba, przygotowani na to, że teleportacja w stanie podchmielenia to nie najlepszy pomysł, mieli ze sobą świstoklik, który powinien przenieść ich na północ. Do Knoydart.
O barze Old Forge co prawda słyszał po raz pierwszy, ale skoro ci Szkoci wybrali go na jeden ze swych przystanków w trakcie noworocznej celebracji, to bez wątpienia powinien spróbować szczęścia i tam.
- Panowie, co powiecie na jeszcze jednego kompana? - wtrącił się, przesadnie głośno, skupiając na sobie całą ich uwagę. Po chwili wymiany rozmytych spojrzeń, jeden z nich orzekł, iż im ich więcej, tym weselej, zapraszającym gestem wskazując na świstoklik.
Niewielki kapsel po szkockim piwie został aktywowany - i byli już przed Old Forge. Dryblas prawie złamał się w pół, kiedy próbował ustać na nogach; Burroughs pozwolił na to, by Szkot oparł się o niego. Ciężar sakiewki dało się wyczuć w kieszeni płaszcza, dało się także zwalczyć pokusę, by sięgnąć po łatwą zdobycz.
Wszedł do środka jako ostatni, gdy pokrzykująca gromada zaczęła domagać się czegoś mocnego na miły początek. Starał się wyglądać tak, jakby sam miał już za sobą niejeden opróżniony kufel. Zachwiał się, zaciskając palce na oparciu krzesła, i zyskał trochę czasu, by otaksować wzrokiem zaplecze.
Przyszło mu na myśl, że właściwie zadowoliłby się po prostu papierosem. W Oazie mają jakiś parszywy alkohol, ale nie tytoń.
Jakiś mędrzec powiedziałby pewnie, że nie ma dymu bez fajek.
A polewający szkockim wędrowcom barman, z szelmowsko wetkniętym w usta papierosem, skądś ten tytoń wziął.
szukam tytoniu, najniższej bądź średniej jakości
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
27.02
Śmierdziało piwem i chyba szczynami, a w środku było duszno i tłoczno. Cornelius Sallow poprawił modną szatę i spróbował przecisnąć się do baru. Nienawidził takich miejsc. Głośnych, nieuporządkowanych, chaotycznych.
Wojna wciąż omijała Szkocję, więc w Old Forge było tak, jak przed jej wybuchem - gwarno. Szkoccy czarodzieje zajęli wszystkie stoliki, głośno rozmawiając, śmiejąc się, przekomarzając, stukając kuflami. Mimowolnie zmarszczył lekko nos. Zawsze czuł się obco w takich warunkach, na głośnych przyjęciach, wśród bałaganu. Podczas ministerialnych funkcji ratowały go elegancja i savoire-vivre, nadające towarzyskim okazjom jakiegokolwiek rytmu.
Usiadł wreszcie przy barze na niewygodnym stołku. Szkoda, że nie znalazł bardziej ustronnego miejsca, ale to też się nada. Przyciągnął kilka spojrzeń, ale w Szkocji nie był tak rozpoznawalny jak w Anglii - a czarodzieje chyba woleli się bawić ze sobą, niż bawić w rozpoznawanie konserwatywnych polityków. Miał spotkać się z członkiem jednego z ważniejszych szkockich czarodziejskich klanów, który posiadał szerokie znajomości w tych rejonach. Spróbować przekonać go do współpracy w imieniu Ministerstwa, zaoferować nagrodę (w kieszeniach płaszcza miał przygotowaną łapówkę) i wydobyć od niego trochę informacji. Siatka rebeliantów panoszyła się w całej Wielkiej Brytanii, a po czystkach w Durham, wielu mugoli mogło uciec i do Northumberland i dalej na północ.
Nie mieli zamiaru ich jeszcze otwarcie tępić, angielskie ziemie były priorytetem - i to uspokoi pewnie pana McKenzie. Ale musieli wiedzieć, Cornelius Sallow chciał wszystko wiedzieć. Wojna to wielka szachownica, a on chciał przewidzieć kolejne ruchy przeciwników.
I sojuszników. Rycerze Walpurgii byli zdaniem Sallowa najważniejszym gronem w kraju, ale nie chciał być jedynie rozmówcą w ich pokoju narad, chciał im zaimponować. Nie mógł tego zrobić walką, istnieli zdolniejsi czarodzieje - ale był spośród nich jedynym propagandzistą (zwłaszcza, odkąd syn Ministra zatruł się zupą) i legilimentą. Musiał być o krok do przodu, przed każdym. Wyciągnąć asa w rękawie w odpowiednim momencie.
Zamówił szkocką i usiadł lekko bokiem, tak aby nie siedzieć tyłem do drzwi. Dyskretnie wypatrywał przybycia MacKenziego, odruchowo zerkając w stronę drzwi ilekroć się otwierały.
Aż wyprostował się nagle, ściągnął lekko brwi i zbladł, jakby zobaczył ducha.
Opanował się po sekundzie i rozciągnął usta w cynicznym uśmiechu.
Zapraszał tego skurwiela na herbatę, nie na szkocką.
Śmierdziało piwem i chyba szczynami, a w środku było duszno i tłoczno. Cornelius Sallow poprawił modną szatę i spróbował przecisnąć się do baru. Nienawidził takich miejsc. Głośnych, nieuporządkowanych, chaotycznych.
Wojna wciąż omijała Szkocję, więc w Old Forge było tak, jak przed jej wybuchem - gwarno. Szkoccy czarodzieje zajęli wszystkie stoliki, głośno rozmawiając, śmiejąc się, przekomarzając, stukając kuflami. Mimowolnie zmarszczył lekko nos. Zawsze czuł się obco w takich warunkach, na głośnych przyjęciach, wśród bałaganu. Podczas ministerialnych funkcji ratowały go elegancja i savoire-vivre, nadające towarzyskim okazjom jakiegokolwiek rytmu.
Usiadł wreszcie przy barze na niewygodnym stołku. Szkoda, że nie znalazł bardziej ustronnego miejsca, ale to też się nada. Przyciągnął kilka spojrzeń, ale w Szkocji nie był tak rozpoznawalny jak w Anglii - a czarodzieje chyba woleli się bawić ze sobą, niż bawić w rozpoznawanie konserwatywnych polityków. Miał spotkać się z członkiem jednego z ważniejszych szkockich czarodziejskich klanów, który posiadał szerokie znajomości w tych rejonach. Spróbować przekonać go do współpracy w imieniu Ministerstwa, zaoferować nagrodę (w kieszeniach płaszcza miał przygotowaną łapówkę) i wydobyć od niego trochę informacji. Siatka rebeliantów panoszyła się w całej Wielkiej Brytanii, a po czystkach w Durham, wielu mugoli mogło uciec i do Northumberland i dalej na północ.
Nie mieli zamiaru ich jeszcze otwarcie tępić, angielskie ziemie były priorytetem - i to uspokoi pewnie pana McKenzie. Ale musieli wiedzieć, Cornelius Sallow chciał wszystko wiedzieć. Wojna to wielka szachownica, a on chciał przewidzieć kolejne ruchy przeciwników.
I sojuszników. Rycerze Walpurgii byli zdaniem Sallowa najważniejszym gronem w kraju, ale nie chciał być jedynie rozmówcą w ich pokoju narad, chciał im zaimponować. Nie mógł tego zrobić walką, istnieli zdolniejsi czarodzieje - ale był spośród nich jedynym propagandzistą (zwłaszcza, odkąd syn Ministra zatruł się zupą) i legilimentą. Musiał być o krok do przodu, przed każdym. Wyciągnąć asa w rękawie w odpowiednim momencie.
Zamówił szkocką i usiadł lekko bokiem, tak aby nie siedzieć tyłem do drzwi. Dyskretnie wypatrywał przybycia MacKenziego, odruchowo zerkając w stronę drzwi ilekroć się otwierały.
Aż wyprostował się nagle, ściągnął lekko brwi i zbladł, jakby zobaczył ducha.
Opanował się po sekundzie i rozciągnął usta w cynicznym uśmiechu.
Zapraszał tego skurwiela na herbatę, nie na szkocką.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie tylko o świeże warzywa było ciężko. Mięso bywało równie trudno dostępne. Najgorzej jednak było z pyłami, magicznymi skórami, kamieniami, a nawet ziołami, zwłaszcza przez tę potężną zimę. Niektórzy zwali ją zimą stulecia, ale Stevie próbował się na tym nie skupiać. Najgorsze dopiero przed nimi, taka prawda. Był bardziej zmęczony niż pół roku temu i zdecydowanie bardziej zmarnowany niż przed laty. Nieco schudł, a twarz nie była już tak rumiana. Zawsze jednak roześmiane oczy, wraz z uśmiechem pod potężnym wąsem czyniły go nim. Powtarzali mu przecież, by brał sobie ochronę na takie eskapady, ale nie był człowiekiem, który zamierzał z tego korzystać, nie w Szkocji, gdzie wszystko powinno być stosunkowo w porządku. Wojna tu nie weszła, a chociaż na pewno gdzieś czaili się ludzie źli, tak nie słychać było o patrolach, poza tymi które kręciły się blisko Hogwartu. Ale to inna sytuacja... Zupełnie inna.
W Old Forge zjawił się nieco wcześniej przed umówionym spotkaniem z handlarzem ingrediencjami. Coraz częściej trafiały zresztą do niego listy z prośbami o pomoc w tej kwestii, także czy tego chciał, czy nie, trzeba było uruchamiać stare kontakty.
Przechodząc przez frontowe drzwi, ze środka uderzył go zapach szkockiej i dymu tytoniowego, głośne śmiechy, śpiewy i tłok rudych włosów przywodził na myśl czasy normalne i typowe, takie, za jakimi tęsknił. Bliskość z Northumberlandem zapewniała uciekinierom swobodniejszy dostęp do granicy, chociaż tyle. Oby tylko załatwić szybko sprawę, a potem kto wie? Może nawet zostanie na szklankę szkockiej, rozerwie się trochę, powspomina stare czasy, gdy to w podobnych pubach spędzał wieczory, śmiejąc się do rozpuku po wykonanych zleceniach.
Wtem, jak drzazga w palcu, jak cierń nad uchem, jak kamień w bucie. Ledwo otworzył drzwi, ledwo wszedł do środka, czując, jak ciepło tego miejsca uderza go w twarz, a poczuł na sobie spojrzenie, odległe, jednak znajome. Okulary zaparowały, gdy tylko pierwszy skurcz serca poszedł w górę aż do gardła, a Stevie szybko ściągnął je i przetarł kawałkiem rękawa, ponownie zakładając na nos.
To nie był strach, to nie był niepokój, ani tym bardziej ból. To była złość. Usta, które zamiast wesołości układały się teraz w kreskę, gdy to patrząc mu prosto w oczy, uśmiechał się do niego cynicznie człowiek, którego niegdyś miał za dobrego. Jak wiele zmieniło się z każdym jego słowem, z propagandą i praniem mózgu, które mu zrobili?
Mógł się jeszcze wycofać, uciec stąd, za rogiem teleportować się i zniknąć, jak gdyby nigdy nic. Mógł zostawić ten bar, te ingrediencje i udawać, że nigdy go tu nie było. Mógł.
W zamian za to zrobił do przodu jeden krok, a potem następny, zmierzając prosto w stronę mężczyzny, nie odejmując od niego spojrzenia. Drgająca powieka, że przecież to on siedzący tu na krześle miał informacje na temat Pearl i tajemniczej Layli. Wszystko to, co zostało odebrane Steviemu spoczywało w głowie Corneliusa Sallowa i na nieszczęście numerologa, cholernie sprytnej głowie.
— A więc mamy nasz Rzym — powiedział pod nosem, jakby mimowolnie, kiwając mu raz głową i jak gdyby nigdy nic siadając obok. Był opanowany, ale w środku rozrywało serce uczucie niepokoju. — Jedną — uniósł palec górę w stronę barmana, a ten polał do szklanki nieco szkockiej. Czego innego można było się spodziewać w Knoydart? Nie odwrócił zresztą wzroku od Sallowa, nie zamierzał się poddawać. Miał o kogo i dla kogo walczyć. — Na zdrowie — powiedział, w tym całym surrealizmie unosząc szklankę nieco w górę, a następnie nie czekając na starego znajomego, upijając z niej łyk i z powrotem odstawiając na bar.
To nie mogło się skończyć dobrze.
W Old Forge zjawił się nieco wcześniej przed umówionym spotkaniem z handlarzem ingrediencjami. Coraz częściej trafiały zresztą do niego listy z prośbami o pomoc w tej kwestii, także czy tego chciał, czy nie, trzeba było uruchamiać stare kontakty.
Przechodząc przez frontowe drzwi, ze środka uderzył go zapach szkockiej i dymu tytoniowego, głośne śmiechy, śpiewy i tłok rudych włosów przywodził na myśl czasy normalne i typowe, takie, za jakimi tęsknił. Bliskość z Northumberlandem zapewniała uciekinierom swobodniejszy dostęp do granicy, chociaż tyle. Oby tylko załatwić szybko sprawę, a potem kto wie? Może nawet zostanie na szklankę szkockiej, rozerwie się trochę, powspomina stare czasy, gdy to w podobnych pubach spędzał wieczory, śmiejąc się do rozpuku po wykonanych zleceniach.
Wtem, jak drzazga w palcu, jak cierń nad uchem, jak kamień w bucie. Ledwo otworzył drzwi, ledwo wszedł do środka, czując, jak ciepło tego miejsca uderza go w twarz, a poczuł na sobie spojrzenie, odległe, jednak znajome. Okulary zaparowały, gdy tylko pierwszy skurcz serca poszedł w górę aż do gardła, a Stevie szybko ściągnął je i przetarł kawałkiem rękawa, ponownie zakładając na nos.
To nie był strach, to nie był niepokój, ani tym bardziej ból. To była złość. Usta, które zamiast wesołości układały się teraz w kreskę, gdy to patrząc mu prosto w oczy, uśmiechał się do niego cynicznie człowiek, którego niegdyś miał za dobrego. Jak wiele zmieniło się z każdym jego słowem, z propagandą i praniem mózgu, które mu zrobili?
Mógł się jeszcze wycofać, uciec stąd, za rogiem teleportować się i zniknąć, jak gdyby nigdy nic. Mógł zostawić ten bar, te ingrediencje i udawać, że nigdy go tu nie było. Mógł.
W zamian za to zrobił do przodu jeden krok, a potem następny, zmierzając prosto w stronę mężczyzny, nie odejmując od niego spojrzenia. Drgająca powieka, że przecież to on siedzący tu na krześle miał informacje na temat Pearl i tajemniczej Layli. Wszystko to, co zostało odebrane Steviemu spoczywało w głowie Corneliusa Sallowa i na nieszczęście numerologa, cholernie sprytnej głowie.
— A więc mamy nasz Rzym — powiedział pod nosem, jakby mimowolnie, kiwając mu raz głową i jak gdyby nigdy nic siadając obok. Był opanowany, ale w środku rozrywało serce uczucie niepokoju. — Jedną — uniósł palec górę w stronę barmana, a ten polał do szklanki nieco szkockiej. Czego innego można było się spodziewać w Knoydart? Nie odwrócił zresztą wzroku od Sallowa, nie zamierzał się poddawać. Miał o kogo i dla kogo walczyć. — Na zdrowie — powiedział, w tym całym surrealizmie unosząc szklankę nieco w górę, a następnie nie czekając na starego znajomego, upijając z niej łyk i z powrotem odstawiając na bar.
To nie mogło się skończyć dobrze.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Beckett ruszył w jego stronę, a Cornelius wsunął dłoń do kieszeni płaszcza, zaciskając palce na różdżce. Wiedział, że Stevie to zobaczy. Niech widzi.
Wyprostował się i odsunął instynktownie, gdy mugolak usiadł obok. Tak, by przypadkiem nie musnąć go ramieniem. Tak, jakby mugolstwem można było się zarazić.
-A zaproszenia na herbatę w Ministerstwie pan nie przyjął. - wychrypiał zgrzytliwie w ramach powitania. Nozdrza drżały z instynktownym obrzydzeniem, z tłumionej złości. Ostatnio, gdy się widzieli, Beckett zredukował Corneliusa do roli stołka barowego, brutalnie z niego zadrwił, odebrał różdżkę (to, co dla każdego szanującego się czarodzieja jest najcenniejsze), zmusił do czołgania się w błocie.
Cornelius Sallow nie zapominał.
Zapałał do tego człowieka nienawiścią - czystą i palącą, większą nawet od zimnej pogardy, jaką czuł wobec rozpieszczonego Abraxasa Malfoya. Stevie Beckett był niebezpieczny, był skazą na całym systemie i tkance Anglii, był bezczelny i - co najgorsze - udawał dobrego i wyrozumiałego. Cornelius pamiętał jego ostatnie słowa, przyprószone udawanym współczuciem. Tak, jakby Stevie widział w Sallowie dobro, jakby samemu go rozgrzeszał - zarazem podnosząc na niego różdżkę.
Tak bardzo go za to nienawidził. Za to, że przemawiał do niego tak łagodnie i za to, że wierzył - albo raczej przekonująco kłamał - że w Corneliusie wciąż są ziarna dobra.
Raczej chwasty. Musiał je wyplewić.
Nie musiał nawet rozglądać się po sali, by wiedzieć, że są tu sami - paradoksalnie chronieni tłumem. Szkoci nie angażowali się w politykę lub robili to indywidualnie i chaotycznie, ryzykowne byłoby poleganie na pijanych bywalcach baru, MacKenzie nie przybył jeszcze na miejsce, a policyjnych patroli brakowało poza granicami samej Anglii.
Zostali sami, sami w tłumie. Cornelius podtrzymał cyniczny uśmiech i omiótł Becketta uważnym spojrzeniem. Może i grał wąsatego idiotę, dobrego wujka, ale jego łagodność łapała za serce. Miał charyzmę, choć rozumianą inaczej - budowaną na spokoju i poczciwości.
Był mugolakiem. Przetrwał ostatnie wydarzenia.
Był niebezpieczny, szczególnie jeśli nie miał rodziny. Co, jeśli porwał kogoś za sobą? Dlaczego ukradł Corneliusowi różdżkę?
Wziął głęboki wdech. Może jednak się czegoś dzisiaj dowie - czegoś przydatnego i nieoczekiwanego.
-Na zdrowie, panie Beckett. Co pan zrobił z moją różdżką? - wzniósł lekko kieliszek, utkwiwszy w Steviem intensywnie zielone oczy. Na ich dnie igrały rozbawione iskierki - naprawdę myślałeś, że uwierzę, że nadal ją masz?
Gdyby jeszcze istniała, nowa różdżka nie wybrałaby Corneliusa z taką łatwością.
Wyprostował się i odsunął instynktownie, gdy mugolak usiadł obok. Tak, by przypadkiem nie musnąć go ramieniem. Tak, jakby mugolstwem można było się zarazić.
-A zaproszenia na herbatę w Ministerstwie pan nie przyjął. - wychrypiał zgrzytliwie w ramach powitania. Nozdrza drżały z instynktownym obrzydzeniem, z tłumionej złości. Ostatnio, gdy się widzieli, Beckett zredukował Corneliusa do roli stołka barowego, brutalnie z niego zadrwił, odebrał różdżkę (to, co dla każdego szanującego się czarodzieja jest najcenniejsze), zmusił do czołgania się w błocie.
Cornelius Sallow nie zapominał.
Zapałał do tego człowieka nienawiścią - czystą i palącą, większą nawet od zimnej pogardy, jaką czuł wobec rozpieszczonego Abraxasa Malfoya. Stevie Beckett był niebezpieczny, był skazą na całym systemie i tkance Anglii, był bezczelny i - co najgorsze - udawał dobrego i wyrozumiałego. Cornelius pamiętał jego ostatnie słowa, przyprószone udawanym współczuciem. Tak, jakby Stevie widział w Sallowie dobro, jakby samemu go rozgrzeszał - zarazem podnosząc na niego różdżkę.
Tak bardzo go za to nienawidził. Za to, że przemawiał do niego tak łagodnie i za to, że wierzył - albo raczej przekonująco kłamał - że w Corneliusie wciąż są ziarna dobra.
Raczej chwasty. Musiał je wyplewić.
Nie musiał nawet rozglądać się po sali, by wiedzieć, że są tu sami - paradoksalnie chronieni tłumem. Szkoci nie angażowali się w politykę lub robili to indywidualnie i chaotycznie, ryzykowne byłoby poleganie na pijanych bywalcach baru, MacKenzie nie przybył jeszcze na miejsce, a policyjnych patroli brakowało poza granicami samej Anglii.
Zostali sami, sami w tłumie. Cornelius podtrzymał cyniczny uśmiech i omiótł Becketta uważnym spojrzeniem. Może i grał wąsatego idiotę, dobrego wujka, ale jego łagodność łapała za serce. Miał charyzmę, choć rozumianą inaczej - budowaną na spokoju i poczciwości.
Był mugolakiem. Przetrwał ostatnie wydarzenia.
Był niebezpieczny, szczególnie jeśli nie miał rodziny. Co, jeśli porwał kogoś za sobą? Dlaczego ukradł Corneliusowi różdżkę?
Wziął głęboki wdech. Może jednak się czegoś dzisiaj dowie - czegoś przydatnego i nieoczekiwanego.
-Na zdrowie, panie Beckett. Co pan zrobił z moją różdżką? - wzniósł lekko kieliszek, utkwiwszy w Steviem intensywnie zielone oczy. Na ich dnie igrały rozbawione iskierki - naprawdę myślałeś, że uwierzę, że nadal ją masz?
Gdyby jeszcze istniała, nowa różdżka nie wybrałaby Corneliusa z taką łatwością.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zauważalne ściśnięcie różdżki gdzieś tam w kieszeni płaszcza nawet nie dziwiło. Stevie, jeśli byłby większym cynikiem, uśmiechnąłby się na wspomnienie, jak stary znajomy zamieniał się w krzesło. Szanował jednak przeciwnika, naiwnie widząc w nim jeszcze tamtego chłopca sprzed prawie dwudziestu lat, który bardzo chciał zostać dobrym wujkiem i próbował dowiedzieć się wszystkiego nie tylko o wychowaniu dziecka, ale i mugolach. Wtedy jeszcze nie byli oni tematem tabu.
— Niech pan daruje... Nie było mi po drodze do Londynu — numerolog spojrzał na tego człowieka z nieznacznym politowaniem i pokręcił lekko głową. Obydwoje doskonale wiedzieli, jak wygląda sytuacja w stolicy. Cornelius z pierwszej ręki, skoro był rozpoznawalnym politykiem, często zresztą widocznym w gazetach, a Stevie z tego co mówili ludzie, którzy dalej tam podróżowali.
— Ja nie zrobiłem nic z pana różdżką, zostawiłem ją w bezpiecznym miejscu. Upewniłem się, że nie zaatakuje nią pan kolejnego niewinnego człowieka — który chciał jedynie trochę pieniędzy na jedzenie, na przeżycie zimy. — Dostanie nowej to pewnie nie problem dla kogoś takiego jak pan. Chociaż słyszałem, że Ollivanderzy zamknęli sklep na Pokątnej — gdy Londyn spływał krwią.
Gdyby nie byli tam wtedy razem na zgliszczach domu Pearl, tak zapewne zaopiekowałby się tym człowiekiem osobiście, porozmawiał, upewnił się, że ma bezpieczny kąt. Tymczasem jednak Steviemu przyświecał cel w postaci zdjęcia, poznania prawdy. Był wtedy egoistą, tak samo zresztą jak teraz, tak samo jak wtedy gdy to praca była jego kochanką, a Mary Jo powoli odchodziła.
— Co wspólnego ma Layla z kobietą, która kiedyś mieszkała w tamtym domu, z Pearl? — nie odpuścił spojrzenia, błękitnymi oczami spod okularów wyłapując rozbawiony wzrok Corneliusa. Mężczyzna pławił się w tym. Stevie nie znał się na polityce, na propagandzie, na oszustwie, ale znał się na ludziach. Zbyt wiele lat już przeżył, aby tak zwyczajnie odpuszczać. Niegdyś uciekał. Przed żoną, przed rodziną, przed prawdą. Dziś nie było już na to czasu i możliwości, była wojna. Dość już unikania, musiał wiedzieć, czy Pearl pisała prawdę, kim była Layla i czy to ją trzymała na tamtym zdjęciu znajoma z dawnych lat. To były ledwie wioskowe wygłupy, nie brał ich na poważnie. Wyśmiała go, uciekła, zostawiła rodzinny dom i przeniosła się hen daleko, a po czterdziestu latach wysłała ledwie list. Beckett nie był detektywem, tylko numerologiem. Znał się na logice i potrafił wyciągać wnioski, tym była jego praca. Ścisły umysł działał w określony sposób. Teraz było jasne, że jedynym połączeniem z prawdą była postać Corneliusa Sallowa, teraz siedzącego przed nim z cynicznym uśmiechem na ustach.
Ten dziwny stan gdy to ból mieszał się z pragnieniem zemsty, a rozpacz z głodem sprawiedliwości. Obojętność nie była mu bliska, a jednak w tym wszystkim pozostał w stanie letargicznym. Apatia to tragedia, a nuda to zbrodnia. Nie sięgnął więc po różdżkę, uznając uzyskanie prawdy za coś ważniejszego od własnego życia, choć w tej formie było to szczególnie ironicznie. Jaką prawdę miałby znać, będąc martwym? Upił więc kolejny łyk ze szklanki, czując, jak mocny alkohol działa na język, goryczą uderzał w podniebienie.
— Dlaczego? — zapytał, odstawiając szklankę na blat, jednak minęła krótka chwila, nim wyjaśnił swoje pytanie, jego genezę i powód. — Chodziło o pieniądze? Władzę? Rozpoznawalność? — nie uśmiechał się, a gdy tego nie robił, w jego oczach wyraźny był ból odczuwany ciągle i zawsze. — Co uczyniło z pana tego człowieka, który siedzi tu dziś przede mną? Gdzie podział się tamten ciekawy świata młodzieniec? — głos miał ciepły, tak samo jak wtedy gdy mówił do dzieciaków w Dolinie. Przecież pamiętał Corneliusa, zafascynowanego opowieściami, mądrego, młodego człowieka o niezwykłym zapale do działania. Dziś w barze Old Forge spotkał zimnego skurwysyna, który sprzedał duszę diabłu.
— Niech pan daruje... Nie było mi po drodze do Londynu — numerolog spojrzał na tego człowieka z nieznacznym politowaniem i pokręcił lekko głową. Obydwoje doskonale wiedzieli, jak wygląda sytuacja w stolicy. Cornelius z pierwszej ręki, skoro był rozpoznawalnym politykiem, często zresztą widocznym w gazetach, a Stevie z tego co mówili ludzie, którzy dalej tam podróżowali.
— Ja nie zrobiłem nic z pana różdżką, zostawiłem ją w bezpiecznym miejscu. Upewniłem się, że nie zaatakuje nią pan kolejnego niewinnego człowieka — który chciał jedynie trochę pieniędzy na jedzenie, na przeżycie zimy. — Dostanie nowej to pewnie nie problem dla kogoś takiego jak pan. Chociaż słyszałem, że Ollivanderzy zamknęli sklep na Pokątnej — gdy Londyn spływał krwią.
Gdyby nie byli tam wtedy razem na zgliszczach domu Pearl, tak zapewne zaopiekowałby się tym człowiekiem osobiście, porozmawiał, upewnił się, że ma bezpieczny kąt. Tymczasem jednak Steviemu przyświecał cel w postaci zdjęcia, poznania prawdy. Był wtedy egoistą, tak samo zresztą jak teraz, tak samo jak wtedy gdy to praca była jego kochanką, a Mary Jo powoli odchodziła.
— Co wspólnego ma Layla z kobietą, która kiedyś mieszkała w tamtym domu, z Pearl? — nie odpuścił spojrzenia, błękitnymi oczami spod okularów wyłapując rozbawiony wzrok Corneliusa. Mężczyzna pławił się w tym. Stevie nie znał się na polityce, na propagandzie, na oszustwie, ale znał się na ludziach. Zbyt wiele lat już przeżył, aby tak zwyczajnie odpuszczać. Niegdyś uciekał. Przed żoną, przed rodziną, przed prawdą. Dziś nie było już na to czasu i możliwości, była wojna. Dość już unikania, musiał wiedzieć, czy Pearl pisała prawdę, kim była Layla i czy to ją trzymała na tamtym zdjęciu znajoma z dawnych lat. To były ledwie wioskowe wygłupy, nie brał ich na poważnie. Wyśmiała go, uciekła, zostawiła rodzinny dom i przeniosła się hen daleko, a po czterdziestu latach wysłała ledwie list. Beckett nie był detektywem, tylko numerologiem. Znał się na logice i potrafił wyciągać wnioski, tym była jego praca. Ścisły umysł działał w określony sposób. Teraz było jasne, że jedynym połączeniem z prawdą była postać Corneliusa Sallowa, teraz siedzącego przed nim z cynicznym uśmiechem na ustach.
Ten dziwny stan gdy to ból mieszał się z pragnieniem zemsty, a rozpacz z głodem sprawiedliwości. Obojętność nie była mu bliska, a jednak w tym wszystkim pozostał w stanie letargicznym. Apatia to tragedia, a nuda to zbrodnia. Nie sięgnął więc po różdżkę, uznając uzyskanie prawdy za coś ważniejszego od własnego życia, choć w tej formie było to szczególnie ironicznie. Jaką prawdę miałby znać, będąc martwym? Upił więc kolejny łyk ze szklanki, czując, jak mocny alkohol działa na język, goryczą uderzał w podniebienie.
— Dlaczego? — zapytał, odstawiając szklankę na blat, jednak minęła krótka chwila, nim wyjaśnił swoje pytanie, jego genezę i powód. — Chodziło o pieniądze? Władzę? Rozpoznawalność? — nie uśmiechał się, a gdy tego nie robił, w jego oczach wyraźny był ból odczuwany ciągle i zawsze. — Co uczyniło z pana tego człowieka, który siedzi tu dziś przede mną? Gdzie podział się tamten ciekawy świata młodzieniec? — głos miał ciepły, tak samo jak wtedy gdy mówił do dzieciaków w Dolinie. Przecież pamiętał Corneliusa, zafascynowanego opowieściami, mądrego, młodego człowieka o niezwykłym zapale do działania. Dziś w barze Old Forge spotkał zimnego skurwysyna, który sprzedał duszę diabłu.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
-Ależ osobiście bym za pana poręczył. Skąd ten brak zaufania? - zapewnił łagodnie, z przymilnym uśmiechem. Tak jak pan za mnie w mugolskim banku - cisnęło się na usta, ale zdławił tamto wspomnienie. Nie chciał pamiętać o bezinteresownej życzliwości Becketta, o tym jak iskrzyły oczy Layli gdy wręczył jej klucze do mieszkania i przytargał po schodach (winda też tam była, ale trochę się jej bał) najnowszy wózek dla dziecka, o śmiechu Marceliusa.
Oni zginęli, a on nadal tu siedzi, cały i zdrowy. To niesprawiedliwe.
Zmrużył lekko oczy, a uśmiech nie spełzał z ust - śliski, jak cały Cornelius Sallow. Przybierał już tą maskę z niepokojącą łatwością - inaczej niż w gruncie rzeczy nieśmiały młodzieniec, w którego przymilnych prośbach do starszego pracownika Ministerstwa czaiła się (o zgrozo!) szczera sympatia. Czasem pisał listy do rodzinnego domu, zastygając z piórem w ręku na długie minuty (należało ostrożnie dobierać słowa do pana ojca) i widział wtedy przed oczyma ciepły uśmiech pana Becketta. Dobre rady, słowa wsparcia, jakich nigdy nie uświadczył w rodzinnym domu. Sallowowie żyli fałszem, Crabbowie też - Cornelius podejrzewał, że nawet w przymilnych pochwałach matki kryła się raczej toksyczna manipulacja niż rzeczywisty podziw. Zmagając się z nieodpowiednimi słowami, zderzał się ze wspomnieniami ciepłej herbaty pitej z panem Beckettem, z jego empatycznym i łagodnym i niezrozumiałym podejściem do życia.
Czuł wtedy nieokreślony żal i tęsknotę.
Kiedyś postanowił nawet, że będzie takim ojcem dla swojego syna.
Nie wyszło.
Zmarszczył lekko brwi, słysząc, że nawet w pospolitym oprychu pan Beckett widzi domniemaną niewinność.
-Niewinnego człowieka? Chciał nas okraść. Pewnie aż do butów, a potem zostawiłby nas w rowie. Obroniłem pana i tak się pan odwdzięczył. - pokręcił głową ze smutkiem, brzmiąc jakby sam uwierzył we własne słowa.*
Uniósł szklankę do ust w strategicznym momencie - gdy Stevie znów pytał o Laylę. To pozwoliło mu na niego nie patrzeć, gdy jej imię rozbrzmiało w uszach niczym bębny z Jerycha.
Nie mów o niej, nie tym tonem, nie waż się, nie ty.
Przełknął palącą whiskey, przełknął ślinę.
-Pan je zna? - obrócił szklaneczkę w dłoni. -Czy to coś zmienia? - oparł się na krześle, a następnie wwiercił w Steviego Becketta lodowate spojrzenie.
Trzy, dwa, jeden. Potrafił to zrobić. Potrafił kłamać, potrafił wytrzymać.
-Nie wiem, to było zwykłe zlecenie. Zlecenie, do którego nie mogłem wrócić przez pana i tą kradzież. - stwierdził bezbarwnie, nawet nie mrugnąwszy. -Właściwie, to smutna sprawa. Mogłem im pomóc - a teraz pewnie nie żyją, skoro nikt mnie już nie fatyguje. - wzruszył lekko ramionami. -Może dowiedziałby się pan wcześniej, ale z gęsiami trudno rozmawiać. - to pana wina, krzyczało zimne spojrzenie, a kąciki ust wygięły się w uprzejmym, niemalże współczującym uśmiechu.
Uśmiech spełzł powoli z warg, gdy Stevie uderzył w czuły punkt.
Solas był ciekawy świata i zginął w płomieniach.
Marcelius wydawał się ciekawy świata i do czego go to doprowadziło?
Steven Beckett nadal był ciekawy świata, ciekawy Corneliusa, ciekawy, czy nadal pozostało w nim dobro. Coś ścisnęło gardło - gorycz, wzruszenie? Naprawdę chce pan wiedzieć?
Wziął głęboki oddech i zamrugał.
Dobrze, mógł na tym grać.
Potrafił zagrać wszystko.
Uśmiechnął się szczerze, smutno. Łatwo wywołać smutek, wystarczyło pomyśleć o Layli.
Powoli wzruszył ramionami.
-A czy to ma znaczenie? - zapytał powoli. -Już dawno wydał pan o mnie osąd - nie zastanawiając się nad tym, że może nawet dawny Cornelius chciałby żyć, że może nawet takich ludzi jak ja można... do wielu rzeczy zmusić, że nie jest pan jedyną osobą nad której głową może zawisnąć gilotyna, że wszyscy jesteśmy bezbronni w obliczu możnych tego świata. - westchnął ze szczerą goryczą, bo to przecież szczera prawda.
Mógłby zostać z Laylą i Marceliusem, ale już by nie żył.
Zacisnął palce na różdżce w kieszeni, chcąc się przekonać, czy pan Beckett uwierzył w jego smutek - może nawet mu współczuł?
*kłamstwo II, perswazja III
wyczuwam emocje, ST 51, +6 do rzutu za talizman - udane
Oni zginęli, a on nadal tu siedzi, cały i zdrowy. To niesprawiedliwe.
Zmrużył lekko oczy, a uśmiech nie spełzał z ust - śliski, jak cały Cornelius Sallow. Przybierał już tą maskę z niepokojącą łatwością - inaczej niż w gruncie rzeczy nieśmiały młodzieniec, w którego przymilnych prośbach do starszego pracownika Ministerstwa czaiła się (o zgrozo!) szczera sympatia. Czasem pisał listy do rodzinnego domu, zastygając z piórem w ręku na długie minuty (należało ostrożnie dobierać słowa do pana ojca) i widział wtedy przed oczyma ciepły uśmiech pana Becketta. Dobre rady, słowa wsparcia, jakich nigdy nie uświadczył w rodzinnym domu. Sallowowie żyli fałszem, Crabbowie też - Cornelius podejrzewał, że nawet w przymilnych pochwałach matki kryła się raczej toksyczna manipulacja niż rzeczywisty podziw. Zmagając się z nieodpowiednimi słowami, zderzał się ze wspomnieniami ciepłej herbaty pitej z panem Beckettem, z jego empatycznym i łagodnym i niezrozumiałym podejściem do życia.
Czuł wtedy nieokreślony żal i tęsknotę.
Kiedyś postanowił nawet, że będzie takim ojcem dla swojego syna.
Nie wyszło.
Zmarszczył lekko brwi, słysząc, że nawet w pospolitym oprychu pan Beckett widzi domniemaną niewinność.
-Niewinnego człowieka? Chciał nas okraść. Pewnie aż do butów, a potem zostawiłby nas w rowie. Obroniłem pana i tak się pan odwdzięczył. - pokręcił głową ze smutkiem, brzmiąc jakby sam uwierzył we własne słowa.*
Uniósł szklankę do ust w strategicznym momencie - gdy Stevie znów pytał o Laylę. To pozwoliło mu na niego nie patrzeć, gdy jej imię rozbrzmiało w uszach niczym bębny z Jerycha.
Nie mów o niej, nie tym tonem, nie waż się, nie ty.
Przełknął palącą whiskey, przełknął ślinę.
-Pan je zna? - obrócił szklaneczkę w dłoni. -Czy to coś zmienia? - oparł się na krześle, a następnie wwiercił w Steviego Becketta lodowate spojrzenie.
Trzy, dwa, jeden. Potrafił to zrobić. Potrafił kłamać, potrafił wytrzymać.
-Nie wiem, to było zwykłe zlecenie. Zlecenie, do którego nie mogłem wrócić przez pana i tą kradzież. - stwierdził bezbarwnie, nawet nie mrugnąwszy. -Właściwie, to smutna sprawa. Mogłem im pomóc - a teraz pewnie nie żyją, skoro nikt mnie już nie fatyguje. - wzruszył lekko ramionami. -Może dowiedziałby się pan wcześniej, ale z gęsiami trudno rozmawiać. - to pana wina, krzyczało zimne spojrzenie, a kąciki ust wygięły się w uprzejmym, niemalże współczującym uśmiechu.
Uśmiech spełzł powoli z warg, gdy Stevie uderzył w czuły punkt.
Solas był ciekawy świata i zginął w płomieniach.
Marcelius wydawał się ciekawy świata i do czego go to doprowadziło?
Steven Beckett nadal był ciekawy świata, ciekawy Corneliusa, ciekawy, czy nadal pozostało w nim dobro. Coś ścisnęło gardło - gorycz, wzruszenie? Naprawdę chce pan wiedzieć?
Wziął głęboki oddech i zamrugał.
Dobrze, mógł na tym grać.
Potrafił zagrać wszystko.
Uśmiechnął się szczerze, smutno. Łatwo wywołać smutek, wystarczyło pomyśleć o Layli.
Powoli wzruszył ramionami.
-A czy to ma znaczenie? - zapytał powoli. -Już dawno wydał pan o mnie osąd - nie zastanawiając się nad tym, że może nawet dawny Cornelius chciałby żyć, że może nawet takich ludzi jak ja można... do wielu rzeczy zmusić, że nie jest pan jedyną osobą nad której głową może zawisnąć gilotyna, że wszyscy jesteśmy bezbronni w obliczu możnych tego świata. - westchnął ze szczerą goryczą, bo to przecież szczera prawda.
Mógłby zostać z Laylą i Marceliusem, ale już by nie żył.
Zacisnął palce na różdżce w kieszeni, chcąc się przekonać, czy pan Beckett uwierzył w jego smutek - może nawet mu współczuł?
*kłamstwo II, perswazja III
wyczuwam emocje, ST 51, +6 do rzutu za talizman - udane
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnął się nieco szerzej, w uprzejmym rozbawieniu pozostając szczerym. O ironio, że nawet w takiej sytuacji potrafili sobie żartować. Widać niedaleko im było do siebie, bliżej niż ktokolwiek mógłby pomyśleć. Kto wie, może nawet z boku można byłoby ich wziąć na dwójkę znajomych. Różnił ich status majątkowy. Sallow miał na sobie modną szatę, zdobioną i z drogich materiałów, a Stevie to, co uszyła mu córka, zapewne z tego co znalazła. Jakością z pewnością nie odbiegały od siebie, ale jednak lekko przetarte na czubkach buty kontrastowały z lakierowanymi mokasynami. Nawet szklankę chwytali inaczej. On zapewne w kieszeni trzymał sakiewkę złotych monet, Stevie zastanawiał się, jak zapłaci za tą szklankę alkoholu, bo na dnie płaszcza spoczywało zaledwie kilka sykli. Czasy były ciężkie, ale nie zamierzał dawać tego po sobie poznać. Miał swoją dumę.
— A wie pan... Czasy mamy trudne — uśmiechnął się ponuro do blondynki, która akurat za barem polerowała jedną ze szklanek. Zdawała się nie słyszeć ich rozmowy. Była ledwie dzieckiem, oby wojna nigdy jej nie dosięgnęła. Zaufanie komuś można było przepłacić życiem. Obydwoje to wiedzieli. Nie chciał więc wgłębiać się w to, licząc, że Sallow odpuści tę sarkastyczną tułaczkę. W tamtym momencie zresztą Stevie zaczął kwestionować ten wybór. Mógł odwrócić się i iść, mógł zrobić wszystko, byleby uniknąć spotkania z człowiekiem, który oficjalnie popierał działania Rycerzy Walpurgii, samemu zresztą pracując na sukces Malfoya.
Tamten dzień. Zimny, ciemny, męczący i nieprzyjemny. Miał skończyć się inaczej. — Prosił o litość... — Stevie mruknął pod nosem. To powinno wystarczyć za poświadczenie o jego niewinności. Błagał o pomoc. — Mówił, że chce tylko jeść — nie oderwał schmurzonego spojrzenia od zielonkawych oczu dawnego znajomego. Nie próbował z nich czytać, i tak zresztą tego nie potrafił, ale nie potrafił się ugiąć. Honorowy, oddany sprawie, oddany pomocy tym którzy jej potrzebowali. Bardzo łatwo byłoby zamienić się z tamtym biedakiem miejscami. Oby przeżył zimę. — Sądziłem, że w nowej lepszej Anglii ludzie nie będą głodować — kiedyś być może i tak się oszukiwał, dzisiaj nie było już o tym mowy. To głód był jednym z najgorszych problemów, z jakimi borykali się na co dzień.
— Nie odpowiedział mi pan — uśmiech na ustach dawno zgasł, ten sam wesoły człowiek, którego Cornelius mógł pamiętać ze wspólnych herbat w Ministerstwie Magii, z opowiastek o mugolach, o ich pieniądzach i zwyczajach już przepadł, a przynajmniej w tej rozmowie. Przyklejony do twarzy spokój ulatywał i ustępował miejsca gniewowi, tak rzadkiemu w oczach Steviego. Być może słusznie, być może nie, ale numerolog domyślał się, ze bez udzielenia odpowiedzi nie będzie mógł liczyć na szczerość tego człowieka, a niestety naiwnie wciąż w nią wierzył. — Znałem właścicielkę domu, Pearl... — ukłucie w żołądku na myśli o jej śmierci, potęgowane przeżyciami z ostatnich miesięcy, od ich ostatniego spotkania minęło zresztą wiele czasu, w których trakcie wiele się stało. Nie zamierzał dziś mówić o dziecku, o starej historii i zabawie na dożynkach. Nie było sensu, nie było potrzeby. Nie temu człowiekowi. Nie w taki sposób. Cholera jasna, nawet Rineheart nie wiedział, a przecież byli sobie druhami.
Ze spokojem słuchał tłumaczeń polityka, a te nie grały. — Zlecenie? — był rozpoznawalny w kraju, nawet mieszkając na półwyspie kornwalijskim, miał dostęp do Walczącego Maga. Sallow piął się po szczeblach kariery, piastując stanowiska propagandowe, już dawno brakło zwykłego specjalisty-amnezjatora. Coś nie grało, ale oprócz zmarszczenia brwi nie odpowiedział wiele. Nieprzyjemne ukłucie w sercu pozostało. Ścisk w gardle zresztą też. A co jeśli miał rację...? — Nie żyją? Oni? Kto? — dopytał nieco instynktownie. Przez myśl mu nawet nie przeszło, że śmierć Pearl, fakt, że szmalcownicy nie zostawiają za sobą ciał, jak wspomniał Cornelius wtedy tam, że to może tyczyć się też innych. Na chwilę odwrócił wzrok w drugą stronę, spuścił go niżej. Coś zadzwoniło w uszach, jakieś potworne uczucie, że to prawda, że to z jego winy. Próbując szybko odrzucić te myśli, skupił się na wspomnieniu, choć wciąż w środku żołądek wywracał się na lewą stronę. Przełknął głośniej ślinę, na pewno Sallow to widział.
Mógł iść gdy tylko go zobaczył. Durna potrzeba wiedzy.
Kolejne słowa jednak zupełnie zbiły go z tropu. Wyprostował się nawet, wyraźnie marszcząc brwi, a potem odchylając nieco głowę w bok. Nie myślał o tym... W momencie, w którym Cornelius przyznał, że stanął po stronie zwycięzców, w momencie, w którym zaatakował tamtego człowieka, automatycznie zaakceptował go jako wroga. Ale przecież znał się na ludziach, przecież... Ale... Nie odpowiedział od razu, wyraźnie zastanawiając się nad tymi słowami, a chociaż na jego twarzy nie malowało się współczucie, a bardziej konsternacja, tak coś gdzieś w środku w słodkiej naiwności kazało mu wierzyć w te słowa. Umysł przywoływał go do porządku, przypominał "nie ufaj nikomu". Miał przyjaciół po dobrej stronie, miał ludzi, którzy walczyli o pokój, on sam o niego walczył, nawet jeśli siłą.
A co jeśli...?
Nie.
Ale może...
— Zastanawiałem się — w spokoju kiwał głową, oddychając spokojnie, lecz płytko. — Nie oceniam pana pochopnie, ale nie jestem głupi — głos nieco mu się zmienił, przybrał barwę nieco bardziej gniewną, chociaż wciąż widać było zawahanie na ostatnie słowa Sallowa. Mówił jednak cicho, dostatecznie cicho, aby nie usłyszeli go postronni ludzie, ale wyraźnie słyszał Cornelius. — Rozumiem obaw- — powstrzymywało go potworne poczucie, że robi błąd. Był odpowiedzialny nie tylko za siebie. Wykonał ruch może i desperacki, ale tak właśnie chciał postąpić. — Zaraz. Czego się obawiać? — wyprostował się nagle, poważniejąc, ale i rozluźniając twarz. Musiał wiedzieć, musiał poznać prawdę o Pearl, a on był do niej kluczem. — Nasz kraj jest bezpieczny i dobry. Sam pan tak mówił. Czemu miałbym w to nie wierzyć? — westchnął. Przypomniał sobie pustą spiżarkę, ból głowy, tamtego Śmierciożercę pod postacią czarnej mgły, zjawę, szmalcowników. Był inteligentny, był naukowcem, umysłem wielkim, chociaż często sam tak o sobie nie myślał. Niektórzy zwali go geniuszem, nie lubił jednak tej łatki. Jeśli Cornelius pamiętał go z tamtych czasów, tak musiał to wiedzieć. Umysł numerologa był cenny. — Chciałbym dowiedzieć się kim jest Layla. Dowiedzieć się kim była Pearl, jaka sprawa na niej leżała, skoro zna pan szczegóły... A ja... — zawahał się, przełknął jeszcze ślinę, ale nie odpuścił. — Wiem, kim pan teraz jest, panie Sallow. Kimś wpływowym, możnym, ważnym — odpowiedział w końcu, wyciągając przed siebie nieco drżącą dłoń, aby uścisnął dłoń Corneliusowi w geście zgody. Widział przecież, że ta wciąż spoczywa w kieszeni, najpewniej na jego różdżce, gotowa zaatakować. — Zna pan mój dorobek, moją wiedzę naukową. Dam ją panu, jeśli pan... Pan da mi informacje o Pearl, o Layli i... bezpieczne nazwisko — nie odpuścił spojrzenia, choć gardło ściskało się w supeł. Dzięki temu mógłby wejść do Londynu, działać szerzej, pomóc tym wszystkim którzy potrzebowali jego pomocy i... i odnaleźć Rosemary.
To była uczciwa propozycja.
To było samobójstwo.
— A wie pan... Czasy mamy trudne — uśmiechnął się ponuro do blondynki, która akurat za barem polerowała jedną ze szklanek. Zdawała się nie słyszeć ich rozmowy. Była ledwie dzieckiem, oby wojna nigdy jej nie dosięgnęła. Zaufanie komuś można było przepłacić życiem. Obydwoje to wiedzieli. Nie chciał więc wgłębiać się w to, licząc, że Sallow odpuści tę sarkastyczną tułaczkę. W tamtym momencie zresztą Stevie zaczął kwestionować ten wybór. Mógł odwrócić się i iść, mógł zrobić wszystko, byleby uniknąć spotkania z człowiekiem, który oficjalnie popierał działania Rycerzy Walpurgii, samemu zresztą pracując na sukces Malfoya.
Tamten dzień. Zimny, ciemny, męczący i nieprzyjemny. Miał skończyć się inaczej. — Prosił o litość... — Stevie mruknął pod nosem. To powinno wystarczyć za poświadczenie o jego niewinności. Błagał o pomoc. — Mówił, że chce tylko jeść — nie oderwał schmurzonego spojrzenia od zielonkawych oczu dawnego znajomego. Nie próbował z nich czytać, i tak zresztą tego nie potrafił, ale nie potrafił się ugiąć. Honorowy, oddany sprawie, oddany pomocy tym którzy jej potrzebowali. Bardzo łatwo byłoby zamienić się z tamtym biedakiem miejscami. Oby przeżył zimę. — Sądziłem, że w nowej lepszej Anglii ludzie nie będą głodować — kiedyś być może i tak się oszukiwał, dzisiaj nie było już o tym mowy. To głód był jednym z najgorszych problemów, z jakimi borykali się na co dzień.
— Nie odpowiedział mi pan — uśmiech na ustach dawno zgasł, ten sam wesoły człowiek, którego Cornelius mógł pamiętać ze wspólnych herbat w Ministerstwie Magii, z opowiastek o mugolach, o ich pieniądzach i zwyczajach już przepadł, a przynajmniej w tej rozmowie. Przyklejony do twarzy spokój ulatywał i ustępował miejsca gniewowi, tak rzadkiemu w oczach Steviego. Być może słusznie, być może nie, ale numerolog domyślał się, ze bez udzielenia odpowiedzi nie będzie mógł liczyć na szczerość tego człowieka, a niestety naiwnie wciąż w nią wierzył. — Znałem właścicielkę domu, Pearl... — ukłucie w żołądku na myśli o jej śmierci, potęgowane przeżyciami z ostatnich miesięcy, od ich ostatniego spotkania minęło zresztą wiele czasu, w których trakcie wiele się stało. Nie zamierzał dziś mówić o dziecku, o starej historii i zabawie na dożynkach. Nie było sensu, nie było potrzeby. Nie temu człowiekowi. Nie w taki sposób. Cholera jasna, nawet Rineheart nie wiedział, a przecież byli sobie druhami.
Ze spokojem słuchał tłumaczeń polityka, a te nie grały. — Zlecenie? — był rozpoznawalny w kraju, nawet mieszkając na półwyspie kornwalijskim, miał dostęp do Walczącego Maga. Sallow piął się po szczeblach kariery, piastując stanowiska propagandowe, już dawno brakło zwykłego specjalisty-amnezjatora. Coś nie grało, ale oprócz zmarszczenia brwi nie odpowiedział wiele. Nieprzyjemne ukłucie w sercu pozostało. Ścisk w gardle zresztą też. A co jeśli miał rację...? — Nie żyją? Oni? Kto? — dopytał nieco instynktownie. Przez myśl mu nawet nie przeszło, że śmierć Pearl, fakt, że szmalcownicy nie zostawiają za sobą ciał, jak wspomniał Cornelius wtedy tam, że to może tyczyć się też innych. Na chwilę odwrócił wzrok w drugą stronę, spuścił go niżej. Coś zadzwoniło w uszach, jakieś potworne uczucie, że to prawda, że to z jego winy. Próbując szybko odrzucić te myśli, skupił się na wspomnieniu, choć wciąż w środku żołądek wywracał się na lewą stronę. Przełknął głośniej ślinę, na pewno Sallow to widział.
Mógł iść gdy tylko go zobaczył. Durna potrzeba wiedzy.
Kolejne słowa jednak zupełnie zbiły go z tropu. Wyprostował się nawet, wyraźnie marszcząc brwi, a potem odchylając nieco głowę w bok. Nie myślał o tym... W momencie, w którym Cornelius przyznał, że stanął po stronie zwycięzców, w momencie, w którym zaatakował tamtego człowieka, automatycznie zaakceptował go jako wroga. Ale przecież znał się na ludziach, przecież... Ale... Nie odpowiedział od razu, wyraźnie zastanawiając się nad tymi słowami, a chociaż na jego twarzy nie malowało się współczucie, a bardziej konsternacja, tak coś gdzieś w środku w słodkiej naiwności kazało mu wierzyć w te słowa. Umysł przywoływał go do porządku, przypominał "nie ufaj nikomu". Miał przyjaciół po dobrej stronie, miał ludzi, którzy walczyli o pokój, on sam o niego walczył, nawet jeśli siłą.
A co jeśli...?
Nie.
Ale może...
— Zastanawiałem się — w spokoju kiwał głową, oddychając spokojnie, lecz płytko. — Nie oceniam pana pochopnie, ale nie jestem głupi — głos nieco mu się zmienił, przybrał barwę nieco bardziej gniewną, chociaż wciąż widać było zawahanie na ostatnie słowa Sallowa. Mówił jednak cicho, dostatecznie cicho, aby nie usłyszeli go postronni ludzie, ale wyraźnie słyszał Cornelius. — Rozumiem obaw- — powstrzymywało go potworne poczucie, że robi błąd. Był odpowiedzialny nie tylko za siebie. Wykonał ruch może i desperacki, ale tak właśnie chciał postąpić. — Zaraz. Czego się obawiać? — wyprostował się nagle, poważniejąc, ale i rozluźniając twarz. Musiał wiedzieć, musiał poznać prawdę o Pearl, a on był do niej kluczem. — Nasz kraj jest bezpieczny i dobry. Sam pan tak mówił. Czemu miałbym w to nie wierzyć? — westchnął. Przypomniał sobie pustą spiżarkę, ból głowy, tamtego Śmierciożercę pod postacią czarnej mgły, zjawę, szmalcowników. Był inteligentny, był naukowcem, umysłem wielkim, chociaż często sam tak o sobie nie myślał. Niektórzy zwali go geniuszem, nie lubił jednak tej łatki. Jeśli Cornelius pamiętał go z tamtych czasów, tak musiał to wiedzieć. Umysł numerologa był cenny. — Chciałbym dowiedzieć się kim jest Layla. Dowiedzieć się kim była Pearl, jaka sprawa na niej leżała, skoro zna pan szczegóły... A ja... — zawahał się, przełknął jeszcze ślinę, ale nie odpuścił. — Wiem, kim pan teraz jest, panie Sallow. Kimś wpływowym, możnym, ważnym — odpowiedział w końcu, wyciągając przed siebie nieco drżącą dłoń, aby uścisnął dłoń Corneliusowi w geście zgody. Widział przecież, że ta wciąż spoczywa w kieszeni, najpewniej na jego różdżce, gotowa zaatakować. — Zna pan mój dorobek, moją wiedzę naukową. Dam ją panu, jeśli pan... Pan da mi informacje o Pearl, o Layli i... bezpieczne nazwisko — nie odpuścił spojrzenia, choć gardło ściskało się w supeł. Dzięki temu mógłby wejść do Londynu, działać szerzej, pomóc tym wszystkim którzy potrzebowali jego pomocy i... i odnaleźć Rosemary.
To była uczciwa propozycja.
To było samobójstwo.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Miał wrażenie, że rozbawienie Becketta jest szczere, autentyczne. Jak cały on. W tej kwestii byli swoimi przeciwieństwami - Cornelius Sallow niemalże nigdy nie pozwalał sobie na szczerość, cała jego egzystencja była wyrafinowaną pozą, płynnie zmieniającą się maską. Zjednywanie sobie ludzi i manipulacja były czasem wyczerpujące. Chciałby móc napić się alkoholu i roześmiać szczerze, ciepło, jak Stevie Beckett - ale nie mógł. Stracił tą możliwość dawno temu, wyrzekając się siebie kawałek po kawałku.
Odruchowo podążył za wzrokiem Becketta, jakby spodziewając się niebezpieczeństwa i czujnie lustrując okolicę. Nie ujrzał jednak niczego podejrzanego - jedynie młodziutką barmankę, wysoką blondynkę o smukłej talii. Musiała mieć piękne nogi.
Uniósł lekko brew, wracając spojrzeniem do Becketta. Nie mógł się rozpraszać. Choć w teorii mugolak był nikim, Cornelius miał przeczucie, że ta rozmowa jest ważna i że nie należy go lekceważyć. -Każdy prosi teraz o litość. - prychnął, podnosząc oczy do góry. -Każda rewolucja wymaga poświęceń, każda gwałtowna zmiana jest okupiona przejściowym... kryzysem. Sam mi pan mówił o rewolucji francuskiej, o demokracji. - wykrzywił usta w bladym uśmiechu. -Ten człowiek mógł się udać na zbiórkę żywności do Londynu, mógł zarejestrować różdżkę i poszukać pracy. Ostatnio mamy braki w policji. - wszyscy najzdolniejsi czarodzieje zostali pewnie szmalcownikami, to bardziej się opłacało i wyjaśniało niedostateczną ochronę akcji charytatywnej lady Black, oraz brak zdecydowanej reakcji na donosy Corneliusa Sallowa.
-Znał pan Pearl. - powtórzył powoli, unosząc brew w niedwuznacznym pytaniu. Wybrzmiało z lekkim rozbawieniem w miękkich zgłoskach - i Pearl i Layla miały ładne imiona, same układające się na języku. Z rozbawieniem splotła się gorycz, a Cornelius wspomniał niedoszłą teściową. Jej temperament i marudzenie. Poczuł niemalże współczucie.
-Te kobiety. Layla i Pearl, skoro tak się nazywały. Pewnie nie żyją. - powtórzył powoli, niemalże łagodnie, na razie ignorując pytanie o zlecenie. Chciał nieco rozpalić ciekawość rozmówcy i wybadać jego gniew - widział tłumioną złość, nawet nie posiłkując się legilimencją.
Nie byłby jednak sobą, gdyby nie skorzystał z jej potencjału. Poczuł pod opuszkami palców znajome ciepło, wibrującą magię, przekazującą mu emocje targające rozmówcą. Skupił się, usiłując je zidentyfikować i nazwać.
Konsternacja. Wahanie. Gniew. Coś na kształt spokoju.
Wierzy mi. I samemu nie kłamie.
Ta prawda uderzyła w Sallowa niczym narkotyk, ale nadal kalkulował lodowato, logicznie. Wbił w Steviego uważne spojrzenie, usiłując odgadnąć, jak bardzo zależy mu na Pearl. Wydawał się bardzo zdeterminowany - proponować układy, tak po prostu? Wyceniać tą informację tak wysoko?
Przechylił lekko głowę, spoglądając Beckettowi prosto w oczy.
-Wie pan, że nie mogę dać panu nazwiska. Jeszcze wykorzystałby to pan przeciwko mnie - urzędnik zamieszany w oszustwa, przekręty? Nie, panie Beckett, muszę pilnować się bardziej niż zwykle. Bardziej niż ten młodzieniec, który beztrosko dyskutował z panem o mugolskiej historii. - pokręcił lekko głową, znów przywdziewając kolejną maskę, kolejne kłamstwa. Maskę współczucia. Uśmiechnął się smutno - przynajmniej żalu nie musiał udawać.
-Mogę jednak zdradzić panu informacje - choć przyznam, że nie rozumiem, dlaczego panu tak na nich zależy? Dlaczego - wziął głębszy wdech, w głosie pobrzmiała nagła determinacja. To jedno pytanie zada szczerze. Chciał zrozumieć, dlaczego człowiek, którego uważał za szlachetniejszego od własnego ojca, dlaczego ktoś tak konkretny i empatyczny jak Stevie Beckett zawiódł. Dlaczego, zamiast wznieść się na moralne wyżyny i wykazać odwagą, zrobił dokładnie to samo, co oportunista i zdrajca, Cornelius Sallow.
Dlaczego zostawił ją na śmierć.
Jak Cornelius Laylę w Londynie.
-Dlaczego nie przyszedł pan po nią wcześniej? - zapytał z naciskiem. -Wiedział pan, co się dzieje w kraju, wiedział pan, co robią mugolkom. - pokręcił lekko głową. Też wiedziałem, też pozostałem bierny.
Zielone oczy iskrzyły - to idealny moment, by rozpocząć opowieść. Zmieszać kłamstwo z prawdą, w odpowiednich proporcjach.
-Pamięta pan, że zawsze miałem talent do wymazywania ludziom pamięci. To o to mnie poproszono i może - gdyby mi się udało - kobiety by przeżyły. Ta ze zdjęcia - po nim miałem ją rozpoznać - miała romans z kimś... z kim nie powinna. Z kimś bardzo ważnym, komu bardzo zależało na utrzymaniu sekretu. Wie pan, jak potrafią się bawić... możni tego świata. - wygiął usta w smutnym uśmiechu, spoglądając Steviemu prosto w oczy.
Nie kłamał - choć we własnej opowieści kochanek Layli bardziej przypominał bezwzględnego lorda, niż tamtego ciekawego świata młodzieńca. Cornelius był zaś tylko smutnym pośrednikiem, zatrzymanym wpół zlecenia przez nadgorliwego obrońcę złodziei.
Odruchowo podążył za wzrokiem Becketta, jakby spodziewając się niebezpieczeństwa i czujnie lustrując okolicę. Nie ujrzał jednak niczego podejrzanego - jedynie młodziutką barmankę, wysoką blondynkę o smukłej talii. Musiała mieć piękne nogi.
Uniósł lekko brew, wracając spojrzeniem do Becketta. Nie mógł się rozpraszać. Choć w teorii mugolak był nikim, Cornelius miał przeczucie, że ta rozmowa jest ważna i że nie należy go lekceważyć. -Każdy prosi teraz o litość. - prychnął, podnosząc oczy do góry. -Każda rewolucja wymaga poświęceń, każda gwałtowna zmiana jest okupiona przejściowym... kryzysem. Sam mi pan mówił o rewolucji francuskiej, o demokracji. - wykrzywił usta w bladym uśmiechu. -Ten człowiek mógł się udać na zbiórkę żywności do Londynu, mógł zarejestrować różdżkę i poszukać pracy. Ostatnio mamy braki w policji. - wszyscy najzdolniejsi czarodzieje zostali pewnie szmalcownikami, to bardziej się opłacało i wyjaśniało niedostateczną ochronę akcji charytatywnej lady Black, oraz brak zdecydowanej reakcji na donosy Corneliusa Sallowa.
-Znał pan Pearl. - powtórzył powoli, unosząc brew w niedwuznacznym pytaniu. Wybrzmiało z lekkim rozbawieniem w miękkich zgłoskach - i Pearl i Layla miały ładne imiona, same układające się na języku. Z rozbawieniem splotła się gorycz, a Cornelius wspomniał niedoszłą teściową. Jej temperament i marudzenie. Poczuł niemalże współczucie.
-Te kobiety. Layla i Pearl, skoro tak się nazywały. Pewnie nie żyją. - powtórzył powoli, niemalże łagodnie, na razie ignorując pytanie o zlecenie. Chciał nieco rozpalić ciekawość rozmówcy i wybadać jego gniew - widział tłumioną złość, nawet nie posiłkując się legilimencją.
Nie byłby jednak sobą, gdyby nie skorzystał z jej potencjału. Poczuł pod opuszkami palców znajome ciepło, wibrującą magię, przekazującą mu emocje targające rozmówcą. Skupił się, usiłując je zidentyfikować i nazwać.
Konsternacja. Wahanie. Gniew. Coś na kształt spokoju.
Wierzy mi. I samemu nie kłamie.
Ta prawda uderzyła w Sallowa niczym narkotyk, ale nadal kalkulował lodowato, logicznie. Wbił w Steviego uważne spojrzenie, usiłując odgadnąć, jak bardzo zależy mu na Pearl. Wydawał się bardzo zdeterminowany - proponować układy, tak po prostu? Wyceniać tą informację tak wysoko?
Przechylił lekko głowę, spoglądając Beckettowi prosto w oczy.
-Wie pan, że nie mogę dać panu nazwiska. Jeszcze wykorzystałby to pan przeciwko mnie - urzędnik zamieszany w oszustwa, przekręty? Nie, panie Beckett, muszę pilnować się bardziej niż zwykle. Bardziej niż ten młodzieniec, który beztrosko dyskutował z panem o mugolskiej historii. - pokręcił lekko głową, znów przywdziewając kolejną maskę, kolejne kłamstwa. Maskę współczucia. Uśmiechnął się smutno - przynajmniej żalu nie musiał udawać.
-Mogę jednak zdradzić panu informacje - choć przyznam, że nie rozumiem, dlaczego panu tak na nich zależy? Dlaczego - wziął głębszy wdech, w głosie pobrzmiała nagła determinacja. To jedno pytanie zada szczerze. Chciał zrozumieć, dlaczego człowiek, którego uważał za szlachetniejszego od własnego ojca, dlaczego ktoś tak konkretny i empatyczny jak Stevie Beckett zawiódł. Dlaczego, zamiast wznieść się na moralne wyżyny i wykazać odwagą, zrobił dokładnie to samo, co oportunista i zdrajca, Cornelius Sallow.
Dlaczego zostawił ją na śmierć.
Jak Cornelius Laylę w Londynie.
-Dlaczego nie przyszedł pan po nią wcześniej? - zapytał z naciskiem. -Wiedział pan, co się dzieje w kraju, wiedział pan, co robią mugolkom. - pokręcił lekko głową. Też wiedziałem, też pozostałem bierny.
Zielone oczy iskrzyły - to idealny moment, by rozpocząć opowieść. Zmieszać kłamstwo z prawdą, w odpowiednich proporcjach.
-Pamięta pan, że zawsze miałem talent do wymazywania ludziom pamięci. To o to mnie poproszono i może - gdyby mi się udało - kobiety by przeżyły. Ta ze zdjęcia - po nim miałem ją rozpoznać - miała romans z kimś... z kim nie powinna. Z kimś bardzo ważnym, komu bardzo zależało na utrzymaniu sekretu. Wie pan, jak potrafią się bawić... możni tego świata. - wygiął usta w smutnym uśmiechu, spoglądając Steviemu prosto w oczy.
Nie kłamał - choć we własnej opowieści kochanek Layli bardziej przypominał bezwzględnego lorda, niż tamtego ciekawego świata młodzieńca. Cornelius był zaś tylko smutnym pośrednikiem, zatrzymanym wpół zlecenia przez nadgorliwego obrońcę złodziei.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafił kłamać i każdy, kto dobrze go znał, doskonale o tym wiedział. Nie oszukiwał, nie manipulować, nie wymyślał, bo i nie miał takiej potrzeby. Zbyt skupiony był na nauce, rozwoju, świstoklikach, że gotów był porzucić własną rodzinę na korzyść numerologii, a co dopiero wymyślać nieprawdziwe scenariusze. Najwięcej frajdy leżało przecież w pracowni. Czy potrafił jeszcze czerpać ją, gdy świat wyglądał w ten sposób? Olbrzymy, dementorzy, szmalcownicy, zabójstwa, czaszki na niebie, nieposkromiony ból, co rozrywał serce. Radości nie było już dawno, ale dalej była determinacja. Nie tylko w nim, również w przyjaciołach, po dobrej stronie.
— Jakich poświęceń wymaga ta rewolucja? — dopytał już instynktownie, wyraźnie skonsternowany odpowiedzią. To prychnięcie, bagatelizowanie życia tego człowieka. Żal ściskał serce i gardło, bo Stevie wyraźnie miał do czynienia z człowiekiem, który za nic miał sobie gorszych od siebie. A czym takim niby się różnili? Wielkością i wagą sakiewki? Gęstością krwi?
Nie miał zamiaru zdradzać się, skąd wie, że podróż do Londynu byłaby idiotyzmem, skąd wie, że mugolacy, a nawet czarodzieje półkrwi, mogli niepostrzeżenie znaleźć się w Tower. Słyszał o egzekucjach, o problemach przy przekraczaniu bram Ministerstwa. Spotkał szmalcowników, nie jednego zresztą, widział, do czego byli zdolni i na czyje zlecenie pracowali. Jeśli ktoś miał w rodzinie mugola, jego szanse na przeżycie drastycznie spadały, jeśli ktoś miał zatargi z prawem — też. Tamten człowiek widocznie... Widocznie tamten człowiek nie mógł pójść do Londynu, tak samo jak legalnie nie mógł zrobić tego Stevie.
Wtem głucha cisza rozcięła zgromadzenie, chociaż gwar wcale nie ustał. W uszach mu piszczało, to coś przydusiło stare gardło, wiążąc je w supeł, albo to serce skoczyło tak wysoko. Czy to w ogóle możliwe? Fizycznie? Pewnie nie, ale takie to właśnie było uczucie.
Pewnie nie żyją... Kolejny raz miał szansę odbudować to co stracił, to co własną głupotą sobie odebrał tak jak Mary Jo, tak Pearl wiele lat wcześniej. Nie kochał tej drugiej, nie tak jak powinien, a jednak z głębi serca pragnął dla niej dobrze. A tamten list, który do tej pory trzymał schowany blisko siebie, aby przypadkiem Trixie go nie odnalazła, wskazywał go na ojca dziecka. Jakie miałaby powody, aby kłamać, zwłaszcza widząc co dzieje się w kraju? Żadne. Nie podejrzewał jej o to, nie było potrzeby. Nawet jeśli trzydzieści lat nie rozmawiali, tak musiała pamiętać, że zawsze był szczery, że zawsze był dobry. Córka Pearl... Ich córka... Czy to możliwe, że była nią Layla? To ona była jego kolejną szansą na odkupienie win za to co zrobił Mary, za to, że Rose nie było przy nim, a jego przy niej. Wybaczeniem, pokutą i drogą, którą musiał przejść z kamieniem u szyi, aby na końcu znaleźć się przy klifie. Jednak jeszcze nie czas, jeszcze było przed nimi dużo pracy.
— Może pan... — powiedział pewnie, choć próżno było szukać tam butności czy odwagi ponad normę. Sallow miał jednak rację, należało lękać się ludzi, którzy niewiele mieli już do stracenia. — Dużo pan znaczy, a to tylko formalność. Ja nie chcę kłopotów. Wolę ich unikać... — nie kłamał. Wręcz przeciwnie... — Ja pomogę panu naukowo, a pan mi przeżyć w stolicy — jak cholernie to było chore? Jak tragicznie to brzmiało? Nie zamierzał go jednak na siłę namawiać, bo nie znał się na tym. Wiedział jednak jacy są ludzie tacy jak Cornelius Sallow, lubili być kimś.
Kolejne pytanie zapiekło serce, złamało je i odsłoniło. Stevie nie krył się nawet z własną emocją, spuścił wzrok niżej, odetchnął ciężko. — Nie wiedziałem, gdzie jest — nie wiedziałem, czy żyje. Stara znajomość, o której wielokrotnie mógłby zapomnieć gdyby nie jego dziecko. O ile w ogóle było jego... Wierzył, że tak.
Słuchał mężczyzny z uwagą, kiwając głową na jego wspominki. Był świetnym amnezjatorem, a chociaż Beckett nie do końca rozumiał jego pracę, sam znając jedynie podstawy magii ofensywnej, tak szanował dokonania. Wtedy amnezjatorzy pomagali mugolom na nowo zrozumieć swój stary świat. Dziś czym się pałali? O ile w ogóle istnieli... Przez chwilę przyglądał się mu zbyt mocno, zbyt gwałtownie i zbyt podejrzliwie, mrużąc lekko powieki. Zdawało mu się... Ale tylko przez sekundę... Czy chodziło o...? Nie. Niemożliwe. — Kto to był? Ten możny człowiek? — spytał ciężkim głosem. Chociaż nie wiedział, jak bawią się ci możni, tak domyślał się i to mu wystarczyło, aby spodziewać się najgorszego. Serce już dawno pękło mu na pół, teraz łamały się drobne jego części. Na drobinki, które wystarczyło zdmuchnąć.
I był tak strasznie zmęczony.
Może się pomylił? Może naprawdę źle go ocenił? Może Cornelius tak samo jak i Stevie próbował zwyczajnie przeżyć? Sposób, który wybrał, był zły, niedobry, straszny i pełen nienawiści, ale może próbował... Szybko odgonił od siebie myśli.
Nie ufaj nikomu.
A jednak to potworne uczucie. Może naprawdę... Może naprawdę gdyby wtedy nie opóźnił go, nie zabawił się transmutacją, nie skupił na złapaniu go w pułapkę, może by zdążył? Czy Cornelius Sallow mógł w ogóle mówić prawdę? Wszystko mieszało się ze sobą, a jego zwyczajnie bolała głowa od natłoku myśli. Nie uścisnął mu dłoni, zignorował ją, lecz Stevie nie cofnął jej. Sięgnął za to do kieszeni, wyciągając z niej pomięty list od dawnej znajomej, ten sam, który dostał w grudniu. A następnie ścisnął w dłoni. — Szukam... Szukałem kobiety, która mieszkała w Londynie. Córki Pearl. Najpewniej Layli... — wszystko policzył, jakie były szanse, że chodziło o kogokolwiek innego? — Miała mieć teraz czterdzieści lat. Niedługo czterdzieści jeden — wakacje 1917... Jeszcze musiał wracać do Hogwartu. Pearl była młoda, miała może szesnaście lat. Siano było miękkie, a słońce ostre. Różami pachniał rodzinny dom, a gramofon zawsze grał bluesa. — Mogła mieć po niej włosy. Jasne. I urodziny w kwietniu... Albo maju... — o ile dobrze liczył, a zwykle dobrze liczył. Kopertę podłożył pod pobliską świeczkę, a ogień powoli ją zajął, gdy ta opadała na bar. Tym nikt się tu nie przejmował, wokół i tak była chmura tytoniowego dymu, które gryzła w oczy. — To ona? To Layla? Myślałem, że... Że zdążę ją poznać... — wzrok znów spuścił w dół, łapiąc się na tym, że głośniej przełyka ślinę we własnym samotnym niebie.
— Chciałbym zobaczyć jej zdjęcie — z powrotem podniósł oczy, a Cornelius mógł dostrzec w nich pęknięte czerwone żyłki. Beckett jednak nie uronił łzy. Nie tutaj, nie teraz, nie tak, nie przy nim, nie tak. — Upewnić się. Mógłby pan...? Pokazać mi je. Proszę... — naprawdę liczył, że dalej je ma. Że chociaż spojrzy na swoją córkę. Na kolejną, przy której nie był. — Tak jak mężczyzna prosi innego mężczyznę. Tak jak prosi ojciec — zadrgała mu powieka, ale nie odwrócił spojrzenia. Jak wiele jeszcze miał do stracenia? Jakie to miało znaczenie, czy wiedział, czy nie?
Wszystko przepadło. Wszystko po raz kolejny przepadło, bo był zbyt zajęty, bo był zbyt sobą.
— Jakich poświęceń wymaga ta rewolucja? — dopytał już instynktownie, wyraźnie skonsternowany odpowiedzią. To prychnięcie, bagatelizowanie życia tego człowieka. Żal ściskał serce i gardło, bo Stevie wyraźnie miał do czynienia z człowiekiem, który za nic miał sobie gorszych od siebie. A czym takim niby się różnili? Wielkością i wagą sakiewki? Gęstością krwi?
Nie miał zamiaru zdradzać się, skąd wie, że podróż do Londynu byłaby idiotyzmem, skąd wie, że mugolacy, a nawet czarodzieje półkrwi, mogli niepostrzeżenie znaleźć się w Tower. Słyszał o egzekucjach, o problemach przy przekraczaniu bram Ministerstwa. Spotkał szmalcowników, nie jednego zresztą, widział, do czego byli zdolni i na czyje zlecenie pracowali. Jeśli ktoś miał w rodzinie mugola, jego szanse na przeżycie drastycznie spadały, jeśli ktoś miał zatargi z prawem — też. Tamten człowiek widocznie... Widocznie tamten człowiek nie mógł pójść do Londynu, tak samo jak legalnie nie mógł zrobić tego Stevie.
Wtem głucha cisza rozcięła zgromadzenie, chociaż gwar wcale nie ustał. W uszach mu piszczało, to coś przydusiło stare gardło, wiążąc je w supeł, albo to serce skoczyło tak wysoko. Czy to w ogóle możliwe? Fizycznie? Pewnie nie, ale takie to właśnie było uczucie.
Pewnie nie żyją... Kolejny raz miał szansę odbudować to co stracił, to co własną głupotą sobie odebrał tak jak Mary Jo, tak Pearl wiele lat wcześniej. Nie kochał tej drugiej, nie tak jak powinien, a jednak z głębi serca pragnął dla niej dobrze. A tamten list, który do tej pory trzymał schowany blisko siebie, aby przypadkiem Trixie go nie odnalazła, wskazywał go na ojca dziecka. Jakie miałaby powody, aby kłamać, zwłaszcza widząc co dzieje się w kraju? Żadne. Nie podejrzewał jej o to, nie było potrzeby. Nawet jeśli trzydzieści lat nie rozmawiali, tak musiała pamiętać, że zawsze był szczery, że zawsze był dobry. Córka Pearl... Ich córka... Czy to możliwe, że była nią Layla? To ona była jego kolejną szansą na odkupienie win za to co zrobił Mary, za to, że Rose nie było przy nim, a jego przy niej. Wybaczeniem, pokutą i drogą, którą musiał przejść z kamieniem u szyi, aby na końcu znaleźć się przy klifie. Jednak jeszcze nie czas, jeszcze było przed nimi dużo pracy.
— Może pan... — powiedział pewnie, choć próżno było szukać tam butności czy odwagi ponad normę. Sallow miał jednak rację, należało lękać się ludzi, którzy niewiele mieli już do stracenia. — Dużo pan znaczy, a to tylko formalność. Ja nie chcę kłopotów. Wolę ich unikać... — nie kłamał. Wręcz przeciwnie... — Ja pomogę panu naukowo, a pan mi przeżyć w stolicy — jak cholernie to było chore? Jak tragicznie to brzmiało? Nie zamierzał go jednak na siłę namawiać, bo nie znał się na tym. Wiedział jednak jacy są ludzie tacy jak Cornelius Sallow, lubili być kimś.
Kolejne pytanie zapiekło serce, złamało je i odsłoniło. Stevie nie krył się nawet z własną emocją, spuścił wzrok niżej, odetchnął ciężko. — Nie wiedziałem, gdzie jest — nie wiedziałem, czy żyje. Stara znajomość, o której wielokrotnie mógłby zapomnieć gdyby nie jego dziecko. O ile w ogóle było jego... Wierzył, że tak.
Słuchał mężczyzny z uwagą, kiwając głową na jego wspominki. Był świetnym amnezjatorem, a chociaż Beckett nie do końca rozumiał jego pracę, sam znając jedynie podstawy magii ofensywnej, tak szanował dokonania. Wtedy amnezjatorzy pomagali mugolom na nowo zrozumieć swój stary świat. Dziś czym się pałali? O ile w ogóle istnieli... Przez chwilę przyglądał się mu zbyt mocno, zbyt gwałtownie i zbyt podejrzliwie, mrużąc lekko powieki. Zdawało mu się... Ale tylko przez sekundę... Czy chodziło o...? Nie. Niemożliwe. — Kto to był? Ten możny człowiek? — spytał ciężkim głosem. Chociaż nie wiedział, jak bawią się ci możni, tak domyślał się i to mu wystarczyło, aby spodziewać się najgorszego. Serce już dawno pękło mu na pół, teraz łamały się drobne jego części. Na drobinki, które wystarczyło zdmuchnąć.
I był tak strasznie zmęczony.
Może się pomylił? Może naprawdę źle go ocenił? Może Cornelius tak samo jak i Stevie próbował zwyczajnie przeżyć? Sposób, który wybrał, był zły, niedobry, straszny i pełen nienawiści, ale może próbował... Szybko odgonił od siebie myśli.
Nie ufaj nikomu.
A jednak to potworne uczucie. Może naprawdę... Może naprawdę gdyby wtedy nie opóźnił go, nie zabawił się transmutacją, nie skupił na złapaniu go w pułapkę, może by zdążył? Czy Cornelius Sallow mógł w ogóle mówić prawdę? Wszystko mieszało się ze sobą, a jego zwyczajnie bolała głowa od natłoku myśli. Nie uścisnął mu dłoni, zignorował ją, lecz Stevie nie cofnął jej. Sięgnął za to do kieszeni, wyciągając z niej pomięty list od dawnej znajomej, ten sam, który dostał w grudniu. A następnie ścisnął w dłoni. — Szukam... Szukałem kobiety, która mieszkała w Londynie. Córki Pearl. Najpewniej Layli... — wszystko policzył, jakie były szanse, że chodziło o kogokolwiek innego? — Miała mieć teraz czterdzieści lat. Niedługo czterdzieści jeden — wakacje 1917... Jeszcze musiał wracać do Hogwartu. Pearl była młoda, miała może szesnaście lat. Siano było miękkie, a słońce ostre. Różami pachniał rodzinny dom, a gramofon zawsze grał bluesa. — Mogła mieć po niej włosy. Jasne. I urodziny w kwietniu... Albo maju... — o ile dobrze liczył, a zwykle dobrze liczył. Kopertę podłożył pod pobliską świeczkę, a ogień powoli ją zajął, gdy ta opadała na bar. Tym nikt się tu nie przejmował, wokół i tak była chmura tytoniowego dymu, które gryzła w oczy. — To ona? To Layla? Myślałem, że... Że zdążę ją poznać... — wzrok znów spuścił w dół, łapiąc się na tym, że głośniej przełyka ślinę we własnym samotnym niebie.
— Chciałbym zobaczyć jej zdjęcie — z powrotem podniósł oczy, a Cornelius mógł dostrzec w nich pęknięte czerwone żyłki. Beckett jednak nie uronił łzy. Nie tutaj, nie teraz, nie tak, nie przy nim, nie tak. — Upewnić się. Mógłby pan...? Pokazać mi je. Proszę... — naprawdę liczył, że dalej je ma. Że chociaż spojrzy na swoją córkę. Na kolejną, przy której nie był. — Tak jak mężczyzna prosi innego mężczyznę. Tak jak prosi ojciec — zadrgała mu powieka, ale nie odwrócił spojrzenia. Jak wiele jeszcze miał do stracenia? Jakie to miało znaczenie, czy wiedział, czy nie?
Wszystko przepadło. Wszystko po raz kolejny przepadło, bo był zbyt zajęty, bo był zbyt sobą.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
-To się okaże. Większa kooperacja obywateli z pewnością je złagodzi. - odpowiedział bez wahania, znów wchodząc w rolę polityka i obrońcy obecnego ładu. To jego praca - propaganda. Również ta prywatna, roztaczana nad szklaneczką szkockiej. Słuchał dalej, mrużąc lekko oczy i przyglądając się Steviemu z rosnącym zainteresowaniem. Domyślał się, ile wahania i nadszarpnięcia ambicji kosztowała go ta propozycja.
-Nie jestem naukowcem, panie Beckett. - przypomniał, blefując. Przydałyby mu się artykuły do podesłania "Horyzontom Magii", przydałby mu się naukowiec zdolny wypunktować wady publikacji Jayden'a Vane'a, przydałby mu się ktoś wykształcony - Cornelius Sallow kolekcjonował wszak kontakty i sojuszników, jak rękawiczki. Tyle, że słowa mugolaka nie będą miały w obecnych czasach żadnej wartości, a kimże jest naukowiec bez własnego nazwiska? -Chce pan się sprowadzić do stolicy? - dlaczego? To samobójstwo, chciał powiedzieć, ale Stevie Beckett nie był rodziną, której Cornelius Sallow mógłby dawać dobre rady. Sallowowie dbali o siebie. Błędy innych zwykle działały na ich korzyść - niech konkurencja, wrogowie, obcy sami się skrzywdzą.
-Znamy się zbyt długo i zbyt pana ceniłem, bym w to uwierzył. Mógł się pan dowiedzieć. Po prostu pan nie chciał. - wszedł mu w słowo, dziwnie ostro. Sam doskonale wiedział, gdzie jest Layla - przez te dwadzieścia lat ani razu nie stracił jej z oczu, cień z jej przeszłości, wyrodny kochanek i ojciec. Wzrok odwrócił dopiero pierwszego kwietnia, gdy Bezksiężycowa Noc stała się okrutnym zakończeniem jej historii. A jednak - Layla, silna i zadziwiająca jak zwykle, żyła jeszcze te kilka miesięcy. Tak, jakby na niego czekała. Czekała na mnie, czy na Marceliusa, czy może pod koniec straciła już nadzieję?
Zawiedli ją, obaj.
Jaki ojciec, taki syn.
Może dlatego z taką łatwością patrzył na syna w więzieniu, choć wspomnienie jego odciętej ręki i bladej twarzy nadal bolało, jak otwarta rana.
W głębi duszy nigdy mu tego nie wybaczył. Tego, że ją zostawił. Był czarodziejem, był Sallowem, był młodym mężczyzną.
To on powinien o nią zadbać. Lub zginąć u jej boku, a nie u boku tamtych durnych kolegów.
Kto to był?
Zacisnął wargi. Musiał poczekać - na odpowiedni moment. Nie zdradzać nazwiska zbyt łatwo.
-Wie pan, że nie mogę powiedzieć. Płacą mi za dyskrecję. Moje życie zależy od dyskrecji. - pokręcił głową, z idealnie upozorowanym współczuciem.
A potem świat stanął na głowie i współczucie przestało być udawane.
Z narastającym zdumieniem - skrytym pod idealnie pokerową twarzą - słuchał prośby Steviego Becketta, słuchał autentycznej niepewności i smutku w jego głosie.
Tak, jak ojciec.
Po plecach przebiegł dreszcz strachu, ale Cornelius odważnie spojrzał mu w oczy.
Niebieskie oczy.
Jej oczy.
Serce zabiło szybciej, a w duszy rozbrzmiał histeryczny śmiech.
Los był okrutny.
Zrozumiał.
-Ja... - pokręcił lekko głową. Nie musiał już udawać smutku. -...Nie wiem, jak to jest być ojcem, ale... bardzo mi przykro, panie Beckett. - wychrypiał, zniżając głos do szeptu.
Przez chwilę patrzył mu prosto w oczy, jakby się wahając.
Wszyscy ją zostawiliśmy.
Może kilka miesięcy temu ta rewelacja by wszystko zmieniła. Może... może mógłby odesłać Marceliusa w bezpieczne miejsce, z rozsądnym i dobrym opiekunem. Beckett jeszcze żył, więc musiał się dobrze ukrywać.
Ale już za późno, za późno, za późno.
W gardle rosła gorzka gula, ale Cornelius Sallow nie zamierzał poddać się emocjom i rezygnować z obranego planu. Tym bardziej, że właśnie nadszedł idealny moment.
-Dobrze, powiem. Dla... dla pana. Na pamięć dawnych czasów. Nie mam już zdjęcia, ale mam nazwisko. - westchnął ciężko, nachylając się bliżej. Odezwał się cicho, konspiracyjnym szeptem - upewniając się, że nikt nie znajduje się na tyle blisko, aby usłyszeć ich w tym gwarze.
Jeśli miał kiedyś zostać Ministrem Magii, obecny Minister Magii potrzebował wrogów.
Jeśli miał wprowadzić w Anglii porządek, potrzebował najpierw większego chaosu.
Jeśli miał uprzejmie się uśmiechać i czołgać u czyichś stóp, potrzebował mieć z tego satysfakcję.
Jeśli nie miał pod ręką rebeliantów, samobójców, zamachowców (jakże piękny byłby zamach w Londynie, skrytobójcza maszyneria zrozpaczonego naukowca, faeria chaosu, polityczny kataklizm), to musiał ich stworzyć.
-Z jakim rodem jestem obecnie najbliżej, panie Beckett, komu piszę przemowy, kto poprosiłby mnie o przysługę? - spytał retorycznie, lekko drżącym głosem. Tak, jakby się bał.
Bał się, tego, że rozmawia z jej ojcem.
Że kolejna świętość sięgała bruku.
-Lordowie Wiltshire lubią się dobrze bawić. Więcej nie mogę zdradzić. - westchnął, odchylając się z powrotem na krześle. Jeden Malfoy został już wydziedziczony, skandal nie był nieprawdopodobny. Abraxas, Cronus, ktoś jeszcze inny - Cornelius celowo zataił nazwisko, nerwowo sięgając po szklankę. Chaos i nienawiść - tylko tyle i aż tyle.
-Nie lubią też półśrodków. Bardzo mi przykro, panie Beckett.
-Nie jestem naukowcem, panie Beckett. - przypomniał, blefując. Przydałyby mu się artykuły do podesłania "Horyzontom Magii", przydałby mu się naukowiec zdolny wypunktować wady publikacji Jayden'a Vane'a, przydałby mu się ktoś wykształcony - Cornelius Sallow kolekcjonował wszak kontakty i sojuszników, jak rękawiczki. Tyle, że słowa mugolaka nie będą miały w obecnych czasach żadnej wartości, a kimże jest naukowiec bez własnego nazwiska? -Chce pan się sprowadzić do stolicy? - dlaczego? To samobójstwo, chciał powiedzieć, ale Stevie Beckett nie był rodziną, której Cornelius Sallow mógłby dawać dobre rady. Sallowowie dbali o siebie. Błędy innych zwykle działały na ich korzyść - niech konkurencja, wrogowie, obcy sami się skrzywdzą.
-Znamy się zbyt długo i zbyt pana ceniłem, bym w to uwierzył. Mógł się pan dowiedzieć. Po prostu pan nie chciał. - wszedł mu w słowo, dziwnie ostro. Sam doskonale wiedział, gdzie jest Layla - przez te dwadzieścia lat ani razu nie stracił jej z oczu, cień z jej przeszłości, wyrodny kochanek i ojciec. Wzrok odwrócił dopiero pierwszego kwietnia, gdy Bezksiężycowa Noc stała się okrutnym zakończeniem jej historii. A jednak - Layla, silna i zadziwiająca jak zwykle, żyła jeszcze te kilka miesięcy. Tak, jakby na niego czekała. Czekała na mnie, czy na Marceliusa, czy może pod koniec straciła już nadzieję?
Zawiedli ją, obaj.
Jaki ojciec, taki syn.
Może dlatego z taką łatwością patrzył na syna w więzieniu, choć wspomnienie jego odciętej ręki i bladej twarzy nadal bolało, jak otwarta rana.
W głębi duszy nigdy mu tego nie wybaczył. Tego, że ją zostawił. Był czarodziejem, był Sallowem, był młodym mężczyzną.
To on powinien o nią zadbać. Lub zginąć u jej boku, a nie u boku tamtych durnych kolegów.
Kto to był?
Zacisnął wargi. Musiał poczekać - na odpowiedni moment. Nie zdradzać nazwiska zbyt łatwo.
-Wie pan, że nie mogę powiedzieć. Płacą mi za dyskrecję. Moje życie zależy od dyskrecji. - pokręcił głową, z idealnie upozorowanym współczuciem.
A potem świat stanął na głowie i współczucie przestało być udawane.
Z narastającym zdumieniem - skrytym pod idealnie pokerową twarzą - słuchał prośby Steviego Becketta, słuchał autentycznej niepewności i smutku w jego głosie.
Tak, jak ojciec.
Po plecach przebiegł dreszcz strachu, ale Cornelius odważnie spojrzał mu w oczy.
Niebieskie oczy.
Jej oczy.
Serce zabiło szybciej, a w duszy rozbrzmiał histeryczny śmiech.
Los był okrutny.
Zrozumiał.
-Ja... - pokręcił lekko głową. Nie musiał już udawać smutku. -...Nie wiem, jak to jest być ojcem, ale... bardzo mi przykro, panie Beckett. - wychrypiał, zniżając głos do szeptu.
Przez chwilę patrzył mu prosto w oczy, jakby się wahając.
Wszyscy ją zostawiliśmy.
Może kilka miesięcy temu ta rewelacja by wszystko zmieniła. Może... może mógłby odesłać Marceliusa w bezpieczne miejsce, z rozsądnym i dobrym opiekunem. Beckett jeszcze żył, więc musiał się dobrze ukrywać.
Ale już za późno, za późno, za późno.
W gardle rosła gorzka gula, ale Cornelius Sallow nie zamierzał poddać się emocjom i rezygnować z obranego planu. Tym bardziej, że właśnie nadszedł idealny moment.
-Dobrze, powiem. Dla... dla pana. Na pamięć dawnych czasów. Nie mam już zdjęcia, ale mam nazwisko. - westchnął ciężko, nachylając się bliżej. Odezwał się cicho, konspiracyjnym szeptem - upewniając się, że nikt nie znajduje się na tyle blisko, aby usłyszeć ich w tym gwarze.
Jeśli miał kiedyś zostać Ministrem Magii, obecny Minister Magii potrzebował wrogów.
Jeśli miał wprowadzić w Anglii porządek, potrzebował najpierw większego chaosu.
Jeśli miał uprzejmie się uśmiechać i czołgać u czyichś stóp, potrzebował mieć z tego satysfakcję.
Jeśli nie miał pod ręką rebeliantów, samobójców, zamachowców (jakże piękny byłby zamach w Londynie, skrytobójcza maszyneria zrozpaczonego naukowca, faeria chaosu, polityczny kataklizm), to musiał ich stworzyć.
-Z jakim rodem jestem obecnie najbliżej, panie Beckett, komu piszę przemowy, kto poprosiłby mnie o przysługę? - spytał retorycznie, lekko drżącym głosem. Tak, jakby się bał.
Bał się, tego, że rozmawia z jej ojcem.
Że kolejna świętość sięgała bruku.
-Lordowie Wiltshire lubią się dobrze bawić. Więcej nie mogę zdradzić. - westchnął, odchylając się z powrotem na krześle. Jeden Malfoy został już wydziedziczony, skandal nie był nieprawdopodobny. Abraxas, Cronus, ktoś jeszcze inny - Cornelius celowo zataił nazwisko, nerwowo sięgając po szklankę. Chaos i nienawiść - tylko tyle i aż tyle.
-Nie lubią też półśrodków. Bardzo mi przykro, panie Beckett.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Większa kooperacja? Czyli co? Mieli poddać się po prostu, siedzieć pod ścianą i czekać na śmierć? Londyn już raz spłynął krwią. Wystarczy.
Przez chwilę milczał, gdy Cornelius wspomniał, że nie jest naukowcem. Nie trzeba było być naukowcem, żeby nie być idiotą. Beckett nie chciał jednak wchodzić w to głębiej. Nie był negocjatorem, nie zamierzał sprzedać duszy diabłu, nie taki był tego sens. Potrzebował jednak tego papierka, dostępu do stolicy, możliwości wejścia tam. To opłaciłoby się wszystkim przyjaciołom i jemu samemu zresztą też. To tam mógł znaleźć informacje o Layli, to tam mógł znaleźć informacje o Rosemary. Pragnął jej w swoim życiu, jeśli zgodnie z tym co powiedział Julien, była żywa i mieli się spotkać, tam mógł jej szukać. — Jestem przede wszystkim numerologiem, panie Sallow. Nauka to moje życie, a w Londynie jest więcej możliwości... — nie kłamał, dokładnie taka była prawda. W życiu nie chciałby tam zamieszkać, już nawet nie przez fakt wojny, samo wielkie miasto mogło przytłoczyć. On potrzebował swoich pomidorów i dzikich róż, a także wschodu słońca nad doliną. — Niech pan to przemyśli na spokojnie. Wiemy, że pana sowa bez problemu potrafi mnie odnaleźć — uniósł wyżej brew na wspomnienie o tamtych listach, tej krótkiej wymianie, pełnej kłamstw i robienia z niego głupca. Ale czemu tu się dziwić? Robił tak cały kraj.
Słowa dźwięcznie wpadły do głowy, przerywając narastające uczucie niepokoju. Nie wiedział. Ale miał rację. Cornelius Sallow tym razem się nie mylił. Mógł dowiedzieć się wcześniej, zapytać, odszukać. Skupił się na pracy, znów interesował go tylko warsztat, świstokliki, wyłączenie wszelkich innych bodźców, skupienie się na nauce. Wciągnął głębiej powietrze w płuca, a następnie pokiwał głową. Potworne poczucie winy, po raz kolejny to przez niego... Gdyby poświęcił więcej uwagi Mary — żyłaby, byliby szczęśliwi. Gdyby odszukał Pearl — żyłaby, byłaby szczęśliwa. Może Layla też... Nie mógł się tutaj rozpłakać, nie. Był mężczyzną, a mężczyźni nie powinni płakać. Ostoja rodziny, jej głowa i żywiciel. Powinien być silniejszy, ale na rękach miał krew. Nie odpowiedział już.
Nie wiedzieć czemu nagle było jak wcześniej. Chociaż nigdy nie byli sobie przyjaciółmi, chociaż nie łączyła ich zażyłość, tak potrafili rozmawiać, dyskutować, a tamten ciekawy świata młodzieniec chłonął wiedzę od Steviego. Dziś niewiele po nim zostało, ale jednak w swojej reakcji był szczery. Chciałby teraz wziąć całą butelkę szkockiej, wypić ją, zapomnieć, zostawić przeszłość za sobą, ale nie mógł.
Nie wolno było tracić czujności, nie wolno było ufać
Czemu zaufał?
Nie mówił więcej, słuchał. Nie zawiódł się. Corneliusowi rozplątał się język. Wypowiadał ciężkie oskarżenia, słowa, które budziły niepokój, za które można było umrzeć. Numerolog zresztą powoli unosił brwi, ale jego mina była skupiona, nieco przerażona, co wyraźnie mógł dostrzec towarzysz. Wszystko to brzmiało poważnie, jeśli winę ponosili Malfoyowie, jeśli Sallow nie kłamał... Chociaż serce bolało, musiał myśleć logicznie. Uświadamiając sobie, że ta dziewczyna, ta kobieta, dorosła już kobieta, która miała być jego córką, że nie żyje, że nawet jej nie poznał... Musiał jak najszybciej odnaleźć Rose, nie dopuścić do tego, aby scenariusz się powtórzył. — Półśrodków? Miał pan usunąć im pamięć, czy je tam zabić? — mimowolnie urosła w nim złość, a pięść zacisnęła się, chociaż nie na różdżce. Po jakiego czorta jakikolwiek Malfoy miał chronić życie mugolki, gdy znacznie łatwiej byłoby ją zabić, tak zresztą jak miało to miejsce. Zabawić się... Jeśli ktoś z nich zrobił z Layli, zrobił z jego córki zabawę, tak Beckett pomści ją. Chory świat, w którym ktokolwiek mógłby na to przyzwalać. Coś jednak nie grało w tej historii. Tym problemem był Cornelius Sallow, wciąż ściskający w kieszeni swoją różdżkę. Numerolog wstał, zapominając nawet o powodzie, dla którego się tu dzisiaj znalazł, a dłoń włożył do kieszeni, wyciągając z niej kilka srebrnych monet, aby położyć je na barze. Oby wystarczyły. Nie ruszył, nie odsunął się. Gniew kierował na siebie, na własne niedopatrzenie się zagrożenia u Pearl. Musiał przemyśleć wszystko i wszystkich, sprawdzić każdy dom, odwiedzić każdą wieś, ewakuować wszystkich, zadbać o ich przyszłość, o ich przeżycie. Teraz jednak skupiał swoje spojrzenie na mężczyźnie, dopatrując się w nim uczciwości, którą kiedyś widział w młodzieńczym zapale. — Jeśli mówi pan prawdę... Jakie było pana zadanie w zgliszczach tamtego domu i gdzie trafiło zdjęcie, panie Sallow? — nie chwycił różdżki, nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu, ale trudno było szukać w nim spokoju. Powieka zadrżała na myśl o tym co mogło ją spotkać. Jaką rolę miał w tym ten człowiek, który teraz stał przed nim, nieco wcześniej cynicznie się uśmiechając? Skoro mu współczuł, to mógł mu pomóc. Nawet jeśli potem planował wepchnąć mu różdżkę, którą ściskał w kieszeni prosto w gardło. Tacy ludzie jak Sallow go nie przerażali, nie obawiał się stanąć twarzą w twarz z nim, ale chciał znać prawdę.
Czy naprawdę to jego wina? Czy mógł temu zapobiec...?
Przez chwilę milczał, gdy Cornelius wspomniał, że nie jest naukowcem. Nie trzeba było być naukowcem, żeby nie być idiotą. Beckett nie chciał jednak wchodzić w to głębiej. Nie był negocjatorem, nie zamierzał sprzedać duszy diabłu, nie taki był tego sens. Potrzebował jednak tego papierka, dostępu do stolicy, możliwości wejścia tam. To opłaciłoby się wszystkim przyjaciołom i jemu samemu zresztą też. To tam mógł znaleźć informacje o Layli, to tam mógł znaleźć informacje o Rosemary. Pragnął jej w swoim życiu, jeśli zgodnie z tym co powiedział Julien, była żywa i mieli się spotkać, tam mógł jej szukać. — Jestem przede wszystkim numerologiem, panie Sallow. Nauka to moje życie, a w Londynie jest więcej możliwości... — nie kłamał, dokładnie taka była prawda. W życiu nie chciałby tam zamieszkać, już nawet nie przez fakt wojny, samo wielkie miasto mogło przytłoczyć. On potrzebował swoich pomidorów i dzikich róż, a także wschodu słońca nad doliną. — Niech pan to przemyśli na spokojnie. Wiemy, że pana sowa bez problemu potrafi mnie odnaleźć — uniósł wyżej brew na wspomnienie o tamtych listach, tej krótkiej wymianie, pełnej kłamstw i robienia z niego głupca. Ale czemu tu się dziwić? Robił tak cały kraj.
Słowa dźwięcznie wpadły do głowy, przerywając narastające uczucie niepokoju. Nie wiedział. Ale miał rację. Cornelius Sallow tym razem się nie mylił. Mógł dowiedzieć się wcześniej, zapytać, odszukać. Skupił się na pracy, znów interesował go tylko warsztat, świstokliki, wyłączenie wszelkich innych bodźców, skupienie się na nauce. Wciągnął głębiej powietrze w płuca, a następnie pokiwał głową. Potworne poczucie winy, po raz kolejny to przez niego... Gdyby poświęcił więcej uwagi Mary — żyłaby, byliby szczęśliwi. Gdyby odszukał Pearl — żyłaby, byłaby szczęśliwa. Może Layla też... Nie mógł się tutaj rozpłakać, nie. Był mężczyzną, a mężczyźni nie powinni płakać. Ostoja rodziny, jej głowa i żywiciel. Powinien być silniejszy, ale na rękach miał krew. Nie odpowiedział już.
Nie wiedzieć czemu nagle było jak wcześniej. Chociaż nigdy nie byli sobie przyjaciółmi, chociaż nie łączyła ich zażyłość, tak potrafili rozmawiać, dyskutować, a tamten ciekawy świata młodzieniec chłonął wiedzę od Steviego. Dziś niewiele po nim zostało, ale jednak w swojej reakcji był szczery. Chciałby teraz wziąć całą butelkę szkockiej, wypić ją, zapomnieć, zostawić przeszłość za sobą, ale nie mógł.
Nie wolno było tracić czujności, nie wolno było ufać
Czemu zaufał?
Nie mówił więcej, słuchał. Nie zawiódł się. Corneliusowi rozplątał się język. Wypowiadał ciężkie oskarżenia, słowa, które budziły niepokój, za które można było umrzeć. Numerolog zresztą powoli unosił brwi, ale jego mina była skupiona, nieco przerażona, co wyraźnie mógł dostrzec towarzysz. Wszystko to brzmiało poważnie, jeśli winę ponosili Malfoyowie, jeśli Sallow nie kłamał... Chociaż serce bolało, musiał myśleć logicznie. Uświadamiając sobie, że ta dziewczyna, ta kobieta, dorosła już kobieta, która miała być jego córką, że nie żyje, że nawet jej nie poznał... Musiał jak najszybciej odnaleźć Rose, nie dopuścić do tego, aby scenariusz się powtórzył. — Półśrodków? Miał pan usunąć im pamięć, czy je tam zabić? — mimowolnie urosła w nim złość, a pięść zacisnęła się, chociaż nie na różdżce. Po jakiego czorta jakikolwiek Malfoy miał chronić życie mugolki, gdy znacznie łatwiej byłoby ją zabić, tak zresztą jak miało to miejsce. Zabawić się... Jeśli ktoś z nich zrobił z Layli, zrobił z jego córki zabawę, tak Beckett pomści ją. Chory świat, w którym ktokolwiek mógłby na to przyzwalać. Coś jednak nie grało w tej historii. Tym problemem był Cornelius Sallow, wciąż ściskający w kieszeni swoją różdżkę. Numerolog wstał, zapominając nawet o powodzie, dla którego się tu dzisiaj znalazł, a dłoń włożył do kieszeni, wyciągając z niej kilka srebrnych monet, aby położyć je na barze. Oby wystarczyły. Nie ruszył, nie odsunął się. Gniew kierował na siebie, na własne niedopatrzenie się zagrożenia u Pearl. Musiał przemyśleć wszystko i wszystkich, sprawdzić każdy dom, odwiedzić każdą wieś, ewakuować wszystkich, zadbać o ich przyszłość, o ich przeżycie. Teraz jednak skupiał swoje spojrzenie na mężczyźnie, dopatrując się w nim uczciwości, którą kiedyś widział w młodzieńczym zapale. — Jeśli mówi pan prawdę... Jakie było pana zadanie w zgliszczach tamtego domu i gdzie trafiło zdjęcie, panie Sallow? — nie chwycił różdżki, nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu, ale trudno było szukać w nim spokoju. Powieka zadrżała na myśl o tym co mogło ją spotkać. Jaką rolę miał w tym ten człowiek, który teraz stał przed nim, nieco wcześniej cynicznie się uśmiechając? Skoro mu współczuł, to mógł mu pomóc. Nawet jeśli potem planował wepchnąć mu różdżkę, którą ściskał w kieszeni prosto w gardło. Tacy ludzie jak Sallow go nie przerażali, nie obawiał się stanąć twarzą w twarz z nim, ale chciał znać prawdę.
Czy naprawdę to jego wina? Czy mógł temu zapobiec...?
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Słuchał naukowca uważnie, czując słodycz zaspokojonej ciekawości. A zatem Stevie Beckett pragnął przedostać się do Londynu - może dla nauki, a może z jakiś innych powodów.
Może kiedyś go tam zastanie. Dobrze to wiedzieć, dobrze być przygotowanym, dobrze znać pragnienia i słabości rozmówcy. Czuł się usatysfakcjonowany.
-Rozumiem, panie Beckett. - uśmiechnął się lekko, nie mówiąc ani “tak” ani “nie.” Stevie wcisnął mu propozycję, oręż, a on nie zamierzał łatwo się go pozbywać ani dawać definitywnej odpowiedzi. Nie pomoże mu, nie - nie był samobójcą - ale sama zabawa była kusząca.
Tyle, że to nagle przestała być zabawa - Beckett wiedział o Layli, miał jej oczy, a Corneliusowi coraz trudniej było trzymać nerwy na wodzy - choć wciąż to robił, wprawnie i wytrwale. Nie mrugnął okiem nawet widząc amputowaną rękę własnego syna. Spotkanie z potencjalnym ojcem swojej kochanki też jakoś wytrzyma.
Zostawiłeś ją. Tak jak ja Marceliusa. Czy dlatego do mnie lgnęła, widząc w nas to chore podobieństwo?
Wychwycił emocje w pytaniach Becketta, nie trzeba było do tego legilimencji. Kontrolnie zerknął na jego dłonie, drgnął lekko na widok zaciśniętej pięści, ale Stevie nadal nie trzymał różdzki. Dobrze, bardzo dobrze.
-Czy ja wyglądam na mordercę? - odpowiedział pytaniem na pytanie, szczerze ciekaw osądu Becketta. Niegdyś umywał od wszystkiego ręce, ale teraz już bez wahania mordował rebeliantów.
Zostawił na śmierć własnego syna.
Patrzył na niego dalej, jakby czekając, o co jeszcze zapyta. Aż wreszcie…
“Jeśli mówi pan prawdę…”
Powoli podniósł się z barowego stołka i wykrzywił usta w szerokim uśmiechu. Oczy pozostały lodowate, nadając twarzy niepokojącego wyrazu.
Chętnie zasieje w nim wątpliwość, kiełkujące ziarno radykała, ale nie miał zamiaru robić tego aż tak otwarcie.
Nie miał zamiaru zdradzać wszystkiego, co dawało mu korzyści, w imię chaosu lub sentymentów. Już i tak spowodował chaos.
Może - i ta myśl przemknęła mu przez głowę z nutą przerażenia - byłby do tego zdolny, do bardziej oczywistej zdrady, gdyby chodziło o dobro Marceliusa lub Layli, gdyby nadal żyli. Ale musiał ich pogrzebać - we własnej pamięci, we własnym sercu.
Była tylko jedna rzecz, której nigdy pogrzebać nie potrafił.
Urazy.
Żywił urazę do wielu, wielu osób. I zawsze czekał na odpowiedni moment.
Ten był idealny.
-Jeśli mówię prawdę… Naprawdę pan mi uwierzył? - rzucił lekko, niemalże beztrosko, wyszczerzając zęby w niemalże wilczym grymasie.
-Uwierzył pan, że położyłbym na szali dobre imię moich mocodawców, własną karierę, dla jakiejś… - wybacz mi, Layla. Nigdy nie używał tego słowa, ale teraz musiał. Dla wiarygodności. -...szlamy? - wysyczał, słyszalnie jedynie dla zainteresowanego i z taką dawką jadu, na jaką nigdy nie pozwalał sobie publicznie. Dusił w sobie złośliwość, zjadliwość, nienawiść, przybierając kolejne i kolejne maski. Teraz nie musiał.
-Ukradł mi pan różdżkę, przemienił w gęś i w krzesło, upokorzył. Może pana znajome są już w grobie, a może nie pochował ich nikt, może uciekły do innego hrabstwa, a może kryją się w kanałach jak szczury. Może ta Layla była zakonnicą, może pieprzyła się z Malfoy’em, może z Rowle’m, a może z Haroldem Longbottomem. - szydził szeptem, wpijając w Steviego nienawistne i przenikliwe spojrzenie.
Zostawiliśmy ją, obydwoje. Nie zasługujesz na to, by wiedzieć.
Nie obserwował go tylko po to, by widzieć wyraz jego twarzy - ale też by mieć się na baczności. Ludzie, którzy nie mają nic do stracenia, bywali niebezpieczni.
Tyle, że Stevie Beckett nie wiedział jeszcze stuprocentowo, że nie pozostało mu nic.
Cornelius cofnął się o krok, a jadowity szept zmienił się w nieco histeryczny śmiech. Prawą ręką kurczowo ściskał różdzkę, a lewą pchnął oparcie krzesła - by to wywróciło się z hukiem, pomiędzy jego i Steviego.
-Najmocniej przepraszam. Kolejna kolejka na mnie! - krzyknął tak, by usłyszało go kilka sąsiednich stolików, lewa ręka rzuciła na ladę garstkę monet, puścił oko do ślicznej barmanki. Przyciągnąwszy do siebie spojrzenia - wdzięczne i głodne alkoholu - spojrzał na Becketta raz jeszcze.
-Na zdrowie. - życzył i wycofał się, przepychając się między ludźmi i nie spuszczając czujnego wzroku z mugolaka - aż dotarł do wyjścia, z ulgą wypadł na świeże powietrze i deportował się z głośnym trzaskiem.
Pana MacKenzie przeprosi listownie - i tak się spóźniał.
/zt[/size]
Może kiedyś go tam zastanie. Dobrze to wiedzieć, dobrze być przygotowanym, dobrze znać pragnienia i słabości rozmówcy. Czuł się usatysfakcjonowany.
-Rozumiem, panie Beckett. - uśmiechnął się lekko, nie mówiąc ani “tak” ani “nie.” Stevie wcisnął mu propozycję, oręż, a on nie zamierzał łatwo się go pozbywać ani dawać definitywnej odpowiedzi. Nie pomoże mu, nie - nie był samobójcą - ale sama zabawa była kusząca.
Tyle, że to nagle przestała być zabawa - Beckett wiedział o Layli, miał jej oczy, a Corneliusowi coraz trudniej było trzymać nerwy na wodzy - choć wciąż to robił, wprawnie i wytrwale. Nie mrugnął okiem nawet widząc amputowaną rękę własnego syna. Spotkanie z potencjalnym ojcem swojej kochanki też jakoś wytrzyma.
Zostawiłeś ją. Tak jak ja Marceliusa. Czy dlatego do mnie lgnęła, widząc w nas to chore podobieństwo?
Wychwycił emocje w pytaniach Becketta, nie trzeba było do tego legilimencji. Kontrolnie zerknął na jego dłonie, drgnął lekko na widok zaciśniętej pięści, ale Stevie nadal nie trzymał różdzki. Dobrze, bardzo dobrze.
-Czy ja wyglądam na mordercę? - odpowiedział pytaniem na pytanie, szczerze ciekaw osądu Becketta. Niegdyś umywał od wszystkiego ręce, ale teraz już bez wahania mordował rebeliantów.
Zostawił na śmierć własnego syna.
Patrzył na niego dalej, jakby czekając, o co jeszcze zapyta. Aż wreszcie…
“Jeśli mówi pan prawdę…”
Powoli podniósł się z barowego stołka i wykrzywił usta w szerokim uśmiechu. Oczy pozostały lodowate, nadając twarzy niepokojącego wyrazu.
Chętnie zasieje w nim wątpliwość, kiełkujące ziarno radykała, ale nie miał zamiaru robić tego aż tak otwarcie.
Nie miał zamiaru zdradzać wszystkiego, co dawało mu korzyści, w imię chaosu lub sentymentów. Już i tak spowodował chaos.
Może - i ta myśl przemknęła mu przez głowę z nutą przerażenia - byłby do tego zdolny, do bardziej oczywistej zdrady, gdyby chodziło o dobro Marceliusa lub Layli, gdyby nadal żyli. Ale musiał ich pogrzebać - we własnej pamięci, we własnym sercu.
Była tylko jedna rzecz, której nigdy pogrzebać nie potrafił.
Urazy.
Żywił urazę do wielu, wielu osób. I zawsze czekał na odpowiedni moment.
Ten był idealny.
-Jeśli mówię prawdę… Naprawdę pan mi uwierzył? - rzucił lekko, niemalże beztrosko, wyszczerzając zęby w niemalże wilczym grymasie.
-Uwierzył pan, że położyłbym na szali dobre imię moich mocodawców, własną karierę, dla jakiejś… - wybacz mi, Layla. Nigdy nie używał tego słowa, ale teraz musiał. Dla wiarygodności. -...szlamy? - wysyczał, słyszalnie jedynie dla zainteresowanego i z taką dawką jadu, na jaką nigdy nie pozwalał sobie publicznie. Dusił w sobie złośliwość, zjadliwość, nienawiść, przybierając kolejne i kolejne maski. Teraz nie musiał.
-Ukradł mi pan różdżkę, przemienił w gęś i w krzesło, upokorzył. Może pana znajome są już w grobie, a może nie pochował ich nikt, może uciekły do innego hrabstwa, a może kryją się w kanałach jak szczury. Może ta Layla była zakonnicą, może pieprzyła się z Malfoy’em, może z Rowle’m, a może z Haroldem Longbottomem. - szydził szeptem, wpijając w Steviego nienawistne i przenikliwe spojrzenie.
Zostawiliśmy ją, obydwoje. Nie zasługujesz na to, by wiedzieć.
Nie obserwował go tylko po to, by widzieć wyraz jego twarzy - ale też by mieć się na baczności. Ludzie, którzy nie mają nic do stracenia, bywali niebezpieczni.
Tyle, że Stevie Beckett nie wiedział jeszcze stuprocentowo, że nie pozostało mu nic.
Cornelius cofnął się o krok, a jadowity szept zmienił się w nieco histeryczny śmiech. Prawą ręką kurczowo ściskał różdzkę, a lewą pchnął oparcie krzesła - by to wywróciło się z hukiem, pomiędzy jego i Steviego.
-Najmocniej przepraszam. Kolejna kolejka na mnie! - krzyknął tak, by usłyszało go kilka sąsiednich stolików, lewa ręka rzuciła na ladę garstkę monet, puścił oko do ślicznej barmanki. Przyciągnąwszy do siebie spojrzenia - wdzięczne i głodne alkoholu - spojrzał na Becketta raz jeszcze.
-Na zdrowie. - życzył i wycofał się, przepychając się między ludźmi i nie spuszczając czujnego wzroku z mugolaka - aż dotarł do wyjścia, z ulgą wypadł na świeże powietrze i deportował się z głośnym trzaskiem.
Pana MacKenzie przeprosi listownie - i tak się spóźniał.
/zt[/size]
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 20.01.22 17:59, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Bar Old Forge, Knoydart
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja