Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis
Znikająca wieża
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Znikająca wieża
Na brzegu malowniczego jeziora, o trudnej do wymówienia nazwie Lochan Meall an t-Suidhe, stoi wysoka, kamienna wieża. Czy może raczej - stoi tam czasami; budowla, choć przed wzrokiem mugoli ukryta jest całkowicie, wśród czarodziejów również znana jest z uporczywej skłonności do znikania. Niektórzy mówią, że zobaczyć można ją tylko w wyjątkowo zachmurzone dni, inni - że ujawnia się w konkretnych fazach księżyca, a miłośnicy starych opowieści twierdzą, że pokazuje się tylko tym, którym przeznaczona jest wielkość. Wokół wieży krąży bowiem legenda o zamieszkującym ją niegdyś czarodzieju, sławnym łowcy czarnoksiężników, który na stare lata wyrobił w sobie taki strach przed tropiącymi go wrogami, że zamknął się w obłożonej zaklęciami twierdzy. Według tej historii, ochronne czary miały przepuścić tylko godnego mu następcę - nie wiadomo jednak, czy ktoś taki rzeczywiście za życia starca się pojawił.
Sama wieża, jeżeli się już do niej wejdzie, rzeczywiście wygląda jak kryjówka aurora - w środku znajdują się księgi z zaklęciami, kukły do trenowania i mnóstwo instrumentów wykrywających nieprzyjaciół. Niczego nie można jednak wynieść na zewnątrz, bo przy próbie kradzieży drzwi zamykają się na cztery spusty, a w wieży uaktywnia się zaklęcie uniemożliwiające opuszczenie jej murów, wygasające dopiero wraz z zachodem słońca.
Nocą urokliwa okolica zmienia się nie do poznania - roślinność i drobne zwierzęta zdają budzić się do życia, a powietrze wypełnia się niekończącą się kakofonią szmerów i brzęczenia. Nad jeziorem pojawią się błędne ogniki, z daleka wyglądające jak latarenki; wabią one nieuważnych wędrowców, którzy - zahipnotyzowani niecodziennym zjawiskiem - wchodzą prosto w wody jeziora, a następnie są porywani przez żyjące w nim kelpie.
Po przybyciu do lokacji, jedna z osób z pary może wykonać rzut kością k6. Wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
1, 2 - nie dzieje się nic; wieża nie ukazuje się waszym oczom;
3 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte - możecie wejść i swobodnie rozejrzeć się dookoła;
4 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte, jednak po przestąpieniu progu zatrzaskują się wam za plecami, a znajdujące się w wieży instrumenty zaczynają wariować; uaktywnia się zaklęcie Incarcerare, więżąc was w środku aż do zachodu słońca;
5 - dostrzegacie wieżę, ale drzwi do środka okazują się zamknięte i nie jesteście w stanie otworzyć ich za pomocą żadnego zaklęcia;
6 - wieża nie ukazuje się waszym oczom, w jeziorze zauważacie jednak parę kelpii; jeżeli będziecie ostrożni, możecie podejść bliżej - nie zaatakują was.
Sama wieża, jeżeli się już do niej wejdzie, rzeczywiście wygląda jak kryjówka aurora - w środku znajdują się księgi z zaklęciami, kukły do trenowania i mnóstwo instrumentów wykrywających nieprzyjaciół. Niczego nie można jednak wynieść na zewnątrz, bo przy próbie kradzieży drzwi zamykają się na cztery spusty, a w wieży uaktywnia się zaklęcie uniemożliwiające opuszczenie jej murów, wygasające dopiero wraz z zachodem słońca.
Nocą urokliwa okolica zmienia się nie do poznania - roślinność i drobne zwierzęta zdają budzić się do życia, a powietrze wypełnia się niekończącą się kakofonią szmerów i brzęczenia. Nad jeziorem pojawią się błędne ogniki, z daleka wyglądające jak latarenki; wabią one nieuważnych wędrowców, którzy - zahipnotyzowani niecodziennym zjawiskiem - wchodzą prosto w wody jeziora, a następnie są porywani przez żyjące w nim kelpie.
Po przybyciu do lokacji, jedna z osób z pary może wykonać rzut kością k6. Wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
1, 2 - nie dzieje się nic; wieża nie ukazuje się waszym oczom;
3 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte - możecie wejść i swobodnie rozejrzeć się dookoła;
4 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte, jednak po przestąpieniu progu zatrzaskują się wam za plecami, a znajdujące się w wieży instrumenty zaczynają wariować; uaktywnia się zaklęcie Incarcerare, więżąc was w środku aż do zachodu słońca;
5 - dostrzegacie wieżę, ale drzwi do środka okazują się zamknięte i nie jesteście w stanie otworzyć ich za pomocą żadnego zaklęcia;
6 - wieża nie ukazuje się waszym oczom, w jeziorze zauważacie jednak parę kelpii; jeżeli będziecie ostrożni, możecie podejść bliżej - nie zaatakują was.
Lokacja zawiera kości.
| 3 grudnia, tuż przed świtem
Poranek, który rozciągnął się nad rozstawionym w pobliżu jeziora obozowiskiem, wstał ciemny i zimny: niebo, choć nie do końca zachmurzone, pokryte było szarą mgiełką, przyćmiewającą słoneczne promienie i sprawiającą, że płócienne namioty tonęły w szarówce, a po wyjściu na zewnątrz oddech zaczynał zamieniać się w parę. Według znajdujących się na terenie obozu termometrów, temperatura oscylowała na poziomie pięciu stopni poniżej zera, a trawę pokrywał skrzypiący pod butami szron. Widoczność na tej wysokości nie była najgorsza, wyższe partie gór niezmiennie ginęły jednak w plątaninie gęstych chmur, zupełnie niewidoczne, wiszące groźnie nad górskim zboczem, na którym rozbito obozowisko. Od czasu do czasu w oddali rozlegał się głośny grzmot, a czarne obłoki rozjaśniała łuna błyskawicy – burza znajdowała się jednak daleko od chronionych zaklęciami namiotów, a biorąc pod uwagę, że trwała niezmiennie od przeszło miesiąca, nic nie zapowiadało, by miała przesunąć się dalej.
Obóz, przygotowany przez pracowników rezerwatu w Peak District, został rozbity w tym miejscu kilka dni wcześniej, gdy do rezerwatu dotarła informacja o katastrofie dwóch magicznych powozów, przewożących na swoim pokładzie magiczne stworzenia. Od tego czasu nikt z załogi nie dał znaku życia, zaobserwowano jednak gęstniejące od czasu do czasu chmury dymu, wybijające się ponad teren, które wstępnie oznaczono jako miejsca upadku powozów, a wśród mieszkańców znajdującego się nieopodal miasteczka Fort William zaczęły krążyć pogłoski o sylwetce przelatującego nad szczytami smoka.
Grupa składająca się ze smokologów, specjalisty od magicznych stworzeń, alchemika i magomedyka, znajdująca się pod dowództwem Percivala, pojawiła się na miejscu 2 grudnia, na dzień wyprawy wybrano jednak 3 grudnia. Krótkie spotkanie przed wyruszeniem i rozdzieleniem zadań miało odbyć się o świcie – ze względu na to, że poruszanie się po górskich szlakach nocą było szczególnie niebezpieczne, liczyła się każda minuta. Na miejsce zebrania wyznaczono namiot rozbity w pobliżu środka obozowiska, o magicznie powiększonym wnętrzu – tak, by przypominało przestronną salę z potężnym stołem w centralnym punkcie, otoczonym krzesłami skierowanymi w stronę tylnej ściany, na której rozwieszono mapy okolicy, szkice i notatki: wszystko, co udało się zebrać na temat panującej w Ben Nevis sytuacji. Dzięki ochronnej magii, wewnątrz namiotu było ciepło i sucho, ciemności rozganiały zawieszone pod sufitem świece, a na blacie na każdego czekał dymiący kubek rozgrzewającej herbaty. Póki co pomieszczenie pozostawało zupełnie puste.
Witam wszystkich serdecznie na wydarzeniu i zapraszam do gromadzenia się w tym temacie. Na napisanie pierwszych postów macie 72 godziny, później proponuję, byśmy dali sobie tydzień na omówienie sytuacji i podzielenie zadań (powinny wyjść z tego jakieś 3 kolejki po 48 godzin, więc chyba wystarczająco). Ponieważ nie wszyscy potwierdzili mi ostatecznie udział w wyprawie, za potwierdzenie uznaję pojawienie się w wątku – później ewentualne dołączenie należy omówić ze mną (Percivalem). Jeżeli ktoś potrzebuje przed rozpoczęciem coś jeszcze ustalić (fabularnie czy tam organizacyjnie), to przez najbliższe dni będę cały czas do dyspozycji, piszcie śmiało.
Dodatkowe informacje odnośnie warunków oraz mapa zostały rozesłane dowódcom obu grup, powinni oni przedstawić je (według swojego uznania) w trakcie spotkania. Nim dobiegnie ono końca, chciałabym żeby nastąpił wyraźny podział na grupy (jeśli zdecydujecie się podzielić), cele wędrówki i opisy ekwipunku – będziecie mieć przy sobie tylko to, co zabierzecie z namiotów.
Fabularny czas wyprawy to 2-4 grudnia, a ten wątek ma miejsce 3 grudnia. Na potrzeby wydarzenia zarezerwowane są lokacje: Znikająca wieża, Nawiedzony kuter rybacki, Glen Nevis, Ben Nevis i Schron na szczycie; w Wiedźmiej Kryjówce, Old Inverlochy Castle i Steall Falls możecie swobodnie pisać prywatne wątki.
W razie pytań – zapraszam. <3
Poranek, który rozciągnął się nad rozstawionym w pobliżu jeziora obozowiskiem, wstał ciemny i zimny: niebo, choć nie do końca zachmurzone, pokryte było szarą mgiełką, przyćmiewającą słoneczne promienie i sprawiającą, że płócienne namioty tonęły w szarówce, a po wyjściu na zewnątrz oddech zaczynał zamieniać się w parę. Według znajdujących się na terenie obozu termometrów, temperatura oscylowała na poziomie pięciu stopni poniżej zera, a trawę pokrywał skrzypiący pod butami szron. Widoczność na tej wysokości nie była najgorsza, wyższe partie gór niezmiennie ginęły jednak w plątaninie gęstych chmur, zupełnie niewidoczne, wiszące groźnie nad górskim zboczem, na którym rozbito obozowisko. Od czasu do czasu w oddali rozlegał się głośny grzmot, a czarne obłoki rozjaśniała łuna błyskawicy – burza znajdowała się jednak daleko od chronionych zaklęciami namiotów, a biorąc pod uwagę, że trwała niezmiennie od przeszło miesiąca, nic nie zapowiadało, by miała przesunąć się dalej.
Obóz, przygotowany przez pracowników rezerwatu w Peak District, został rozbity w tym miejscu kilka dni wcześniej, gdy do rezerwatu dotarła informacja o katastrofie dwóch magicznych powozów, przewożących na swoim pokładzie magiczne stworzenia. Od tego czasu nikt z załogi nie dał znaku życia, zaobserwowano jednak gęstniejące od czasu do czasu chmury dymu, wybijające się ponad teren, które wstępnie oznaczono jako miejsca upadku powozów, a wśród mieszkańców znajdującego się nieopodal miasteczka Fort William zaczęły krążyć pogłoski o sylwetce przelatującego nad szczytami smoka.
Grupa składająca się ze smokologów, specjalisty od magicznych stworzeń, alchemika i magomedyka, znajdująca się pod dowództwem Percivala, pojawiła się na miejscu 2 grudnia, na dzień wyprawy wybrano jednak 3 grudnia. Krótkie spotkanie przed wyruszeniem i rozdzieleniem zadań miało odbyć się o świcie – ze względu na to, że poruszanie się po górskich szlakach nocą było szczególnie niebezpieczne, liczyła się każda minuta. Na miejsce zebrania wyznaczono namiot rozbity w pobliżu środka obozowiska, o magicznie powiększonym wnętrzu – tak, by przypominało przestronną salę z potężnym stołem w centralnym punkcie, otoczonym krzesłami skierowanymi w stronę tylnej ściany, na której rozwieszono mapy okolicy, szkice i notatki: wszystko, co udało się zebrać na temat panującej w Ben Nevis sytuacji. Dzięki ochronnej magii, wewnątrz namiotu było ciepło i sucho, ciemności rozganiały zawieszone pod sufitem świece, a na blacie na każdego czekał dymiący kubek rozgrzewającej herbaty. Póki co pomieszczenie pozostawało zupełnie puste.
Witam wszystkich serdecznie na wydarzeniu i zapraszam do gromadzenia się w tym temacie. Na napisanie pierwszych postów macie 72 godziny, później proponuję, byśmy dali sobie tydzień na omówienie sytuacji i podzielenie zadań (powinny wyjść z tego jakieś 3 kolejki po 48 godzin, więc chyba wystarczająco). Ponieważ nie wszyscy potwierdzili mi ostatecznie udział w wyprawie, za potwierdzenie uznaję pojawienie się w wątku – później ewentualne dołączenie należy omówić ze mną (Percivalem). Jeżeli ktoś potrzebuje przed rozpoczęciem coś jeszcze ustalić (fabularnie czy tam organizacyjnie), to przez najbliższe dni będę cały czas do dyspozycji, piszcie śmiało.
Dodatkowe informacje odnośnie warunków oraz mapa zostały rozesłane dowódcom obu grup, powinni oni przedstawić je (według swojego uznania) w trakcie spotkania. Nim dobiegnie ono końca, chciałabym żeby nastąpił wyraźny podział na grupy (jeśli zdecydujecie się podzielić), cele wędrówki i opisy ekwipunku – będziecie mieć przy sobie tylko to, co zabierzecie z namiotów.
Fabularny czas wyprawy to 2-4 grudnia, a ten wątek ma miejsce 3 grudnia. Na potrzeby wydarzenia zarezerwowane są lokacje: Znikająca wieża, Nawiedzony kuter rybacki, Glen Nevis, Ben Nevis i Schron na szczycie; w Wiedźmiej Kryjówce, Old Inverlochy Castle i Steall Falls możecie swobodnie pisać prywatne wątki.
W razie pytań – zapraszam. <3
I show not your face but your heart's desire
Zapomniał, jak dokuczliwe potrafi być zimno.
Nie to zwykłe zimno, chłód wślizgujący się pod skórzaną kurtkę podczas spaceru Pokątną, czy też mróz szczypiący w policzki, gdy zbyt długo przebywało się na zewnątrz smoczego terrarium. Lodowate, potworne zimno, powodujące skurcz i sztywność mięśni, zamieniające brodę w zaszronioną, zmechaconą wełnę i wyciskające z kącików oczu szybko zamarzające na potężnym wietrze łzy.
Mimo to, Benjamin od dawna nie był tak szczęśliwy. Znów znajdowali się na wyprawie, znów w ferworze rozmów, przepychanek i podekscytowanych (oraz zmartwionych) uwag stawiali obóz na krańcu świata, znów mieli do wykonania zadanie. Takie, które nie wiąże się z samobójczą wizytą w Azkabanie ani poświęcaniem dzieci w imię dobra ludzkości. Znajdowali się też na tyle daleko od cywili, by uniknąć nieprzyjemnych wypadków (a przynajmniej taką Wright miał nadzieję): czerpali pełnymi garściami z dzikiej przyrody oraz niesprzyjających warunków atmosferycznych, mozolnie stawiając kolejne namioty oraz inne niezbędne wyprawie zabudowania. Czekała ich pierwsza noc na tym pustkowiu, mijająca niezwykle szybko: podekscytowanie - oraz Percival - nie pozwalały Benjaminowi zmrużyć oka, w końcu jednak zasnął niczym po wypiciu eliksiru słodkiego snu, budząc się zaskakująco wcześnie.
Choć ich namiot ochroniono zaklęciami przeciwdziałąjącymi wychłodzeniu, i tak było mu zimno. Kichnął kilka razy, po czym zdrętwiał, mając nadzieję, że Blake tego nie usłyszy; nie mógł przyznać mu racji w kwestii przeziębienia. Później szybko wyskoczył z dość niewygodnego łóżka, narzucił na siebie kilka warstw ubrań, przemył twarz lodowatą wodą i wyszedł na zewnątrz, by rozpalić ognisko. Zagrzał nad nim kawę, wymieniając powitania z innymi rannymi ptaszkami, po czym wrócił do namiotu, jeden z blaszanych kubków stawiając tuż obok przyjaciela. - Wiem, wiem, chcesz się przygotować - mruknął od razu, zanim ten zdołałby otworzyć usta. Znał go, wiedział, że przed rozpoczęciem wyprawy potrzebuje spokoju i skupienia, by dopiąć wszystko na ostatni guzik, dlatego też nie rozpraszał go swym towarzystwem. Zamiast tego w względnej ciszy - niezbędne przydasie spadły mu na podłogę tylko kilka razy - spakował swoją ulubioną, skórzaną torbę, niemożliwie znoszoną, po czym przeszedł tuż za plecami Percivala do wyjścia z namiotu, po drodze kładąc mu dłoń na ramieniu, w geście pozbawionego zbędnych słów wsparcia.
Chwilę później znajdował się już w środkowym namiocie, zwanym w slangu podróżniczych smokologów nasiadówką. Zajął pierwsze lepsze krzesło naprzeciwko dużej mapy, ogrzewając dłonie o kubek kawy. Wypił ją duszkiem, a później zabrał się za herbatę: gorących napojów nigdy dosyć.
Nie to zwykłe zimno, chłód wślizgujący się pod skórzaną kurtkę podczas spaceru Pokątną, czy też mróz szczypiący w policzki, gdy zbyt długo przebywało się na zewnątrz smoczego terrarium. Lodowate, potworne zimno, powodujące skurcz i sztywność mięśni, zamieniające brodę w zaszronioną, zmechaconą wełnę i wyciskające z kącików oczu szybko zamarzające na potężnym wietrze łzy.
Mimo to, Benjamin od dawna nie był tak szczęśliwy. Znów znajdowali się na wyprawie, znów w ferworze rozmów, przepychanek i podekscytowanych (oraz zmartwionych) uwag stawiali obóz na krańcu świata, znów mieli do wykonania zadanie. Takie, które nie wiąże się z samobójczą wizytą w Azkabanie ani poświęcaniem dzieci w imię dobra ludzkości. Znajdowali się też na tyle daleko od cywili, by uniknąć nieprzyjemnych wypadków (a przynajmniej taką Wright miał nadzieję): czerpali pełnymi garściami z dzikiej przyrody oraz niesprzyjających warunków atmosferycznych, mozolnie stawiając kolejne namioty oraz inne niezbędne wyprawie zabudowania. Czekała ich pierwsza noc na tym pustkowiu, mijająca niezwykle szybko: podekscytowanie - oraz Percival - nie pozwalały Benjaminowi zmrużyć oka, w końcu jednak zasnął niczym po wypiciu eliksiru słodkiego snu, budząc się zaskakująco wcześnie.
Choć ich namiot ochroniono zaklęciami przeciwdziałąjącymi wychłodzeniu, i tak było mu zimno. Kichnął kilka razy, po czym zdrętwiał, mając nadzieję, że Blake tego nie usłyszy; nie mógł przyznać mu racji w kwestii przeziębienia. Później szybko wyskoczył z dość niewygodnego łóżka, narzucił na siebie kilka warstw ubrań, przemył twarz lodowatą wodą i wyszedł na zewnątrz, by rozpalić ognisko. Zagrzał nad nim kawę, wymieniając powitania z innymi rannymi ptaszkami, po czym wrócił do namiotu, jeden z blaszanych kubków stawiając tuż obok przyjaciela. - Wiem, wiem, chcesz się przygotować - mruknął od razu, zanim ten zdołałby otworzyć usta. Znał go, wiedział, że przed rozpoczęciem wyprawy potrzebuje spokoju i skupienia, by dopiąć wszystko na ostatni guzik, dlatego też nie rozpraszał go swym towarzystwem. Zamiast tego w względnej ciszy - niezbędne przydasie spadły mu na podłogę tylko kilka razy - spakował swoją ulubioną, skórzaną torbę, niemożliwie znoszoną, po czym przeszedł tuż za plecami Percivala do wyjścia z namiotu, po drodze kładąc mu dłoń na ramieniu, w geście pozbawionego zbędnych słów wsparcia.
Chwilę później znajdował się już w środkowym namiocie, zwanym w slangu podróżniczych smokologów nasiadówką. Zajął pierwsze lepsze krzesło naprzeciwko dużej mapy, ogrzewając dłonie o kubek kawy. Wypił ją duszkiem, a później zabrał się za herbatę: gorących napojów nigdy dosyć.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jak do tej pory najbardziej emocjonującą przygodą jaką wiązałem ze szkockimi szczytami było sikanie pod wiatr znad skalnego osuwiska. I właściwie jedyną. Nie przepadałem za wspinaczkami. Każdą wspominałem jako żmudną, upierdliwą wyprawą której trudy miały wynagradzać malownicze krajobrazy rozpościerające się znad wysokości. Tylko, że w tym kraju wszystko było takie same - mniej lub bardziej krzywe i na zmianę zielone wiosną oraz białe zimą. Pomijam fakt, że żadna widokówka, jak do tej pory nie poskąpiła mi nigdy żadnego galeona lub chociaż knuta. Cóż, przynajmniej do teraz.
Stałem poza namiotem, plecami pod wiatr. Długi szalik oplatał mnie niedbale, z kieszeni wystawała zaś kominiarka. Mamrocząc pod nosem rozsunąłem niechętnie mugolską, zimowa kurtkę podszytą futrem w poszukiwaniu w wewnętrznej kieszeni najpierw piersiówki, a potem papierosów. Za pomocą pierwszego znaleziska pozbyłem się porannej kluchy w ustach, a to drugie starałem się rozpalić zapalniczką. Zgarbiłem się mocniej, zasłoniłem dłonią końcówkę papierosa, a drugą krzesałem w zapalniczce iskry z pomocą których po chwili zaciągałem się raz, drugi i czwarty. Tliłem sobie tak tego peta, mróz gryzący w skórę dobudzał, a moje oczy spoglądałem sobie tak na typowo monotonny, górski widok za oglądanie którego teoretycznie w końcu mi płacono. Zarechotałem sam do siebie z zadowolenia, a potem poprawiając przepasającą mnie torbę ruszyłem do głównego namiotu na gadanie.
- No hej - kiwnąłem głową w stronę siedzącego już przy stole Bena. Owzroczyłem go uważnie, lecz krótko bo tak trochę jak zaczynałem myśleć o tym, jak powinienem go traktować to miałem w głowie jakąś fontannę sraki. Gość był z Nokturnu na którym to zdarzyło nam się zetrzeć. Nie wiedziałem ile o mnie wie i ile mógł chcieć z tego powiedzieć mojemu nowemu szefowi. Postanowiłem jak na razie w miarę możliwości niczego nie prowokować. Zaczesałem burzę włosów palcami do tyłu i se siadłem na krześle - tym dalszym od tego gościa. Powierciłem się trochę bo wełniane gacie gryzły mnie w dupsko, a gdy się usadziłem wyciągnąłem łapę nad parujący ciepłem kubek. Od trzymania fajka zmarły mi palce.
|jak ktoś chce swobodny wateczek wyprawowy to niech mnie zaczepi na pw, bo ja chce coś tenterenten
Stałem poza namiotem, plecami pod wiatr. Długi szalik oplatał mnie niedbale, z kieszeni wystawała zaś kominiarka. Mamrocząc pod nosem rozsunąłem niechętnie mugolską, zimowa kurtkę podszytą futrem w poszukiwaniu w wewnętrznej kieszeni najpierw piersiówki, a potem papierosów. Za pomocą pierwszego znaleziska pozbyłem się porannej kluchy w ustach, a to drugie starałem się rozpalić zapalniczką. Zgarbiłem się mocniej, zasłoniłem dłonią końcówkę papierosa, a drugą krzesałem w zapalniczce iskry z pomocą których po chwili zaciągałem się raz, drugi i czwarty. Tliłem sobie tak tego peta, mróz gryzący w skórę dobudzał, a moje oczy spoglądałem sobie tak na typowo monotonny, górski widok za oglądanie którego teoretycznie w końcu mi płacono. Zarechotałem sam do siebie z zadowolenia, a potem poprawiając przepasającą mnie torbę ruszyłem do głównego namiotu na gadanie.
- No hej - kiwnąłem głową w stronę siedzącego już przy stole Bena. Owzroczyłem go uważnie, lecz krótko bo tak trochę jak zaczynałem myśleć o tym, jak powinienem go traktować to miałem w głowie jakąś fontannę sraki. Gość był z Nokturnu na którym to zdarzyło nam się zetrzeć. Nie wiedziałem ile o mnie wie i ile mógł chcieć z tego powiedzieć mojemu nowemu szefowi. Postanowiłem jak na razie w miarę możliwości niczego nie prowokować. Zaczesałem burzę włosów palcami do tyłu i se siadłem na krześle - tym dalszym od tego gościa. Powierciłem się trochę bo wełniane gacie gryzły mnie w dupsko, a gdy się usadziłem wyciągnąłem łapę nad parujący ciepłem kubek. Od trzymania fajka zmarły mi palce.
|jak ktoś chce swobodny wateczek wyprawowy to niech mnie zaczepi na pw, bo ja chce coś tenterenten
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Charlie nigdy wcześniej nie była na podobnej wyprawie. Mung takowych nie organizował, w swojej głównej pracy miała do dyspozycji jedynie ponure, obskurne szpitalne pracownie. Jej praca była wymagająca i odpowiedzialna, ale też pełna rutyny nawet w czasach zwiększonego zapotrzebowania. Nie przeżywała żadnych niezwykłych przygód ani nie poszukiwała niezwykłych stworzeń. Smoki zazwyczaj widywała pod postacią ingrediencji do eliksirów.
Wciąż pamiętała poprzednie spotkanie z Percivalem i rozmowę w Peak District. Wiedziała, że był Peregrinem i że jako były nawrócony rycerz współpracował z Zakonem. W jakiś dziwny, pokręcony sposób mu zaufała, dlatego zgodziła się nie tylko przygotować eliksiry, ale też wziąć udział w samej wyprawie. Poza byciem alchemiczką posiadała też pewną wiedzę o magicznych stworzeniach, choć pewnie nie będzie musiała jej używać w praktyce. Przekonało ją ostatecznie to, że miały w niej uczestniczyć również osoby które dobrze znała i którym ufała, jak Ben, Roselyn czy Susanne. Skoro oni się zgodzili, to dlaczego ona miała się nie zgodzić? To mogła być jedyna taka okazja w życiu – uczestnictwo w smoczej wyprawie. Nie wiadomo kiedy i czy w ogóle taka możliwość się powtórzy, i choć było to pewne ryzyko, Charlie zgodnie z obietnicą jakoś dotarła do Szkocji drugiego grudnia, w przeddzień wyprawy. W Mungu wzięła kilkudniowy urlop; wyrobiła jednak przez ostatnie pół roku tak dużo nadgodzin, że nikt nie kręcił nosem. W razie gdyby zadawano jej pytania przygotowała sobie wymówkę, że odwiedzała rodzinę.
W górach było zimno i mgliście, ale pogoda i tak zdawała się nieco lepsza niż w Londynie, a namioty były chronione magią przed warunkami atmosferycznymi. Wczoraj po przybyciu wybrała się nawet na krótki spacer po okolicy, a przed zaśnięciem długo rozmawiała z Roselyn. Obecność kuzynki była dość zaskakująca, choć podejrzewała, że została wybrana przez wzgląd na pokrewieństwo z Benem; jako jego rodzina na pewno była darzona przez samego Bena oraz pewnie i Percivala większym zaufaniem niż ktoś obcy z zewnątrz.
Na wyprawę zabrała ze sobą ciepłe, zimowe ubrania, a oprócz nich w zaczarowanej torbie miała też trochę mikstur leczniczych oraz kociołek i podstawowe przybory, mapy nieba oraz ingrediencje, gdyby okazało się, że trzeba uwarzyć czegoś więcej. Miała nadzieję że nikt nie odniesie obrażeń, ale w dobie anomalii ryzyko było spore, poza tym szli w miejsce, gdzie mógł znajdować się smok, być może ranny i rozzłoszczony.
Wstała jeszcze przed świtem, kiedy niebo zaczynało już jaśnieć na wschodzie i szybko narzuciła na siebie ciepłe ubrania, a na szyję założyła naszyjnik z fioletowym kryształem i fluorytem. Jasne włosy zaplotła w praktyczny warkocz, zabrała też zaczarowaną torbę, gdzie miała wszystko co potrzebne i przed wyjściem członków wyprawy w teren mogła rozdać im eliksiry.
Powietrze w górach pachniało zupełnie inaczej niż to w mieście. Po wyjściu z namiotu zachłysnęła się nim i rozejrzała się z ciekawością dookoła. Jej oddech zamienił się w parę, a policzki lekko zaszczypały pod wpływem zimna. Nie były to widoki do jakich przywykła, choć Hogwart, gdzie spędziła siedem lat, również znajdował się wśród szkockich gór. Większość życia spędziła jednak na wybrzeżu Kornwalii położonej na południu Anglii, a od pięciu lat mieszkała na obrzeżach Londynu. Lata w Hogwarcie były więc chyba najbliższym skojarzeniem do zastanych tu widoków.
Gdy weszła do namiotu, w którym miało odbyć się spotkanie organizacyjne, ktoś już tam był.
- Cześć, Ben – rzuciła do swojego kuzyna, po czym przeniosła wzrok na innego, nieznanego jej mężczyznę. – Dzień dobry – przywitała go z rezerwą, ale uprzejmie. Nie znała wszystkich członków wyprawy, być może nieznajomy był jakimś pracownikiem Peak District.
Usiadła na jednym z wolnych miejsc, zostawiając obok siebie miejsce dla Rose. Zacisnęła dłonie na stojącym obok kubku wypełnionym gorącą herbatą, by trochę je ogrzać. Teraz pozostawało im zaczekać na Percivala i na omówienie wszystkich ważnych spraw.
Wciąż pamiętała poprzednie spotkanie z Percivalem i rozmowę w Peak District. Wiedziała, że był Peregrinem i że jako były nawrócony rycerz współpracował z Zakonem. W jakiś dziwny, pokręcony sposób mu zaufała, dlatego zgodziła się nie tylko przygotować eliksiry, ale też wziąć udział w samej wyprawie. Poza byciem alchemiczką posiadała też pewną wiedzę o magicznych stworzeniach, choć pewnie nie będzie musiała jej używać w praktyce. Przekonało ją ostatecznie to, że miały w niej uczestniczyć również osoby które dobrze znała i którym ufała, jak Ben, Roselyn czy Susanne. Skoro oni się zgodzili, to dlaczego ona miała się nie zgodzić? To mogła być jedyna taka okazja w życiu – uczestnictwo w smoczej wyprawie. Nie wiadomo kiedy i czy w ogóle taka możliwość się powtórzy, i choć było to pewne ryzyko, Charlie zgodnie z obietnicą jakoś dotarła do Szkocji drugiego grudnia, w przeddzień wyprawy. W Mungu wzięła kilkudniowy urlop; wyrobiła jednak przez ostatnie pół roku tak dużo nadgodzin, że nikt nie kręcił nosem. W razie gdyby zadawano jej pytania przygotowała sobie wymówkę, że odwiedzała rodzinę.
W górach było zimno i mgliście, ale pogoda i tak zdawała się nieco lepsza niż w Londynie, a namioty były chronione magią przed warunkami atmosferycznymi. Wczoraj po przybyciu wybrała się nawet na krótki spacer po okolicy, a przed zaśnięciem długo rozmawiała z Roselyn. Obecność kuzynki była dość zaskakująca, choć podejrzewała, że została wybrana przez wzgląd na pokrewieństwo z Benem; jako jego rodzina na pewno była darzona przez samego Bena oraz pewnie i Percivala większym zaufaniem niż ktoś obcy z zewnątrz.
Na wyprawę zabrała ze sobą ciepłe, zimowe ubrania, a oprócz nich w zaczarowanej torbie miała też trochę mikstur leczniczych oraz kociołek i podstawowe przybory, mapy nieba oraz ingrediencje, gdyby okazało się, że trzeba uwarzyć czegoś więcej. Miała nadzieję że nikt nie odniesie obrażeń, ale w dobie anomalii ryzyko było spore, poza tym szli w miejsce, gdzie mógł znajdować się smok, być może ranny i rozzłoszczony.
Wstała jeszcze przed świtem, kiedy niebo zaczynało już jaśnieć na wschodzie i szybko narzuciła na siebie ciepłe ubrania, a na szyję założyła naszyjnik z fioletowym kryształem i fluorytem. Jasne włosy zaplotła w praktyczny warkocz, zabrała też zaczarowaną torbę, gdzie miała wszystko co potrzebne i przed wyjściem członków wyprawy w teren mogła rozdać im eliksiry.
Powietrze w górach pachniało zupełnie inaczej niż to w mieście. Po wyjściu z namiotu zachłysnęła się nim i rozejrzała się z ciekawością dookoła. Jej oddech zamienił się w parę, a policzki lekko zaszczypały pod wpływem zimna. Nie były to widoki do jakich przywykła, choć Hogwart, gdzie spędziła siedem lat, również znajdował się wśród szkockich gór. Większość życia spędziła jednak na wybrzeżu Kornwalii położonej na południu Anglii, a od pięciu lat mieszkała na obrzeżach Londynu. Lata w Hogwarcie były więc chyba najbliższym skojarzeniem do zastanych tu widoków.
Gdy weszła do namiotu, w którym miało odbyć się spotkanie organizacyjne, ktoś już tam był.
- Cześć, Ben – rzuciła do swojego kuzyna, po czym przeniosła wzrok na innego, nieznanego jej mężczyznę. – Dzień dobry – przywitała go z rezerwą, ale uprzejmie. Nie znała wszystkich członków wyprawy, być może nieznajomy był jakimś pracownikiem Peak District.
Usiadła na jednym z wolnych miejsc, zostawiając obok siebie miejsce dla Rose. Zacisnęła dłonie na stojącym obok kubku wypełnionym gorącą herbatą, by trochę je ogrzać. Teraz pozostawało im zaczekać na Percivala i na omówienie wszystkich ważnych spraw.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Mimowolne wzdrygnięcie wstrząsnęło lekko odrętwiałym ciałem tuż po wynurzeniu się z obłożonego zaklęciami namiotu - różnica temperatur była znaczna i choć na posłaniu pod materiałową płachtą nie marzła (zakopana pod każdym możliwym przykryciem), nie czuła też ciepła i wygody, porównywalnych z domowymi, odczuwanymi we własnym łóżku. Nazwała to bardzo drobną niedogodnością, nie pozwalając sobie na stanie w miejscu i wydziwianie - niewzruszona ewentualnymi spojrzeniami towarzyszy, witała dzień krótką rozgrzewką, obserwując z zainteresowaniem wydychane obłoki - jakby z tych kłębów pary mogła odczytać, co się wydarzy. Znikały prędko na tle ciemności, rozproszonej błędnymi ognikami i pojedynczymi rozbłyskami świec w obozie - obserwowała to wszystko, gdy przeskakiwała zgrabnie z nogi na nogę i wymachiwała ramionami, za każdym razem konfrontując inną stronę świata. Próbowała spychać mróz na skraj świadomości, wychodząc z założenia, że zawsze można sobie z nim jakoś poradzić - jeszcze nie było tak źle, ale kto mógł powiedzieć, kiedy temperatura postanowi spaść albo wzrosnąć? Na zmarznięte palce nasunęła rękawiczki, przed wyruszeniem na krótki, energiczny spacer w bliskiej okolicy, nim niebo zaczęło jaśnieć. Torbę przygotowała przed snem - ten zaś nie przyszedł łatwo, kiedy wokół wyraźnie było słychać odgłosy natury, którą chciała badać choćby zaraz.
Przed świtem w jeziorze nie dostrzegła kelpii, obserwowanych poprzedniego dnia dosyć długo - szybko zainteresowała się więc pięknymi, oszronionymi roślinami, nawet w najprostszych zakątkach doszukując się wyjątkowych kształtów. Możliwe, że zwlekła się z posłania jako pierwsza, do namiotu dotarła jednak stosunkowo późno, pochłonięta swoimi obserwacjami. Zaczerwieniony nos wystawał nad brązowym szalikiem, który lekko stłumił pogodny głos, wypowiadający powitanie, w towarzystwie uniesionej dłoni, którą pomachała krótko - Cześć - sięgnęła po kubek z zadowolonym uśmiechem - herbata była dokładnie tym, czego potrzebowała. Zerknęła na resztę, dłonią wyplątując usta spod ciepłego, wełnianego splotu, by móc lekkim podmuchem ostudzić zbyt gorący napój, nim ruszyła w stronę jednego z wolnych krzeseł obok Charlene.
- Wzięłam trochę ingrediencji. Niewiele, większość wykorzystałam - warząc eliksiry z myślą o wyprawie do Azkabanu - ale może coś się przyda - odezwała się do koleżanki. Jej obecność wprawiała Sue w lekkie zaskoczenie - pozytywne, aczkolwiek zawsze sądziła, że panna Leighton nie należała do tych, którzy narażają się podczas podobnych ekspedycji. Czyżby udane naprawy anomalii miały w tej zmianie udział? Zerknęła też na Matta, przekrzywiając lekko głowę - miała wrażenie, że dało się go ujrzeć przy każdej robocie.
- Jak się czujesz? - zapytała, ponownie kierując słowa do alchemiczki, lecz jeszcze chwilę wzrokiem wodziła po mapie i wnętrzu. Na myśli miała nie tylko stan ogólny, ale i podejście do wyprawy, która w jej oczach mieszała się ze szczerą ekscytacją. Uwielbiała przebywać na łonie natury, przepadała za górami, a fascynacja stworzeniami nie miała końca - doskonale wiedziała, że przedsięwzięcie należy do ryzykownych, a mimo tego, podjęcie decyzji o uczestnictwie przyszło Susanne z dziecinną łatwością.
Przed świtem w jeziorze nie dostrzegła kelpii, obserwowanych poprzedniego dnia dosyć długo - szybko zainteresowała się więc pięknymi, oszronionymi roślinami, nawet w najprostszych zakątkach doszukując się wyjątkowych kształtów. Możliwe, że zwlekła się z posłania jako pierwsza, do namiotu dotarła jednak stosunkowo późno, pochłonięta swoimi obserwacjami. Zaczerwieniony nos wystawał nad brązowym szalikiem, który lekko stłumił pogodny głos, wypowiadający powitanie, w towarzystwie uniesionej dłoni, którą pomachała krótko - Cześć - sięgnęła po kubek z zadowolonym uśmiechem - herbata była dokładnie tym, czego potrzebowała. Zerknęła na resztę, dłonią wyplątując usta spod ciepłego, wełnianego splotu, by móc lekkim podmuchem ostudzić zbyt gorący napój, nim ruszyła w stronę jednego z wolnych krzeseł obok Charlene.
- Wzięłam trochę ingrediencji. Niewiele, większość wykorzystałam - warząc eliksiry z myślą o wyprawie do Azkabanu - ale może coś się przyda - odezwała się do koleżanki. Jej obecność wprawiała Sue w lekkie zaskoczenie - pozytywne, aczkolwiek zawsze sądziła, że panna Leighton nie należała do tych, którzy narażają się podczas podobnych ekspedycji. Czyżby udane naprawy anomalii miały w tej zmianie udział? Zerknęła też na Matta, przekrzywiając lekko głowę - miała wrażenie, że dało się go ujrzeć przy każdej robocie.
- Jak się czujesz? - zapytała, ponownie kierując słowa do alchemiczki, lecz jeszcze chwilę wzrokiem wodziła po mapie i wnętrzu. Na myśli miała nie tylko stan ogólny, ale i podejście do wyprawy, która w jej oczach mieszała się ze szczerą ekscytacją. Uwielbiała przebywać na łonie natury, przepadała za górami, a fascynacja stworzeniami nie miała końca - doskonale wiedziała, że przedsięwzięcie należy do ryzykownych, a mimo tego, podjęcie decyzji o uczestnictwie przyszło Susanne z dziecinną łatwością.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Nie potrafiła przypomnieć sobie jak dawno temu ostatni raz była w Szkocji na dłużej niż kilka godzin. Chociaż tęskniła za domowym ogniskiem, starała się unikać pozostawania tu na dłużej. Im bardziej sytuacja polityczna się pogarszała, tym bardziej ojciec naciskał na jej powrót do rodzimego siedliska. Nie mogła go za to winić. Jego naturalnym odruchem było to, że chciał chronić swoje dzieci. Roselyn nie sądziła jednak, że może schronić się przed zagrożeniami nawet tam. To było tylko odwlekanie tego co miało nadejść. Dlatego też chociaż odwiedzała ojca, starała się nie dawać mu nadziei na swój powrót. Nie chciała pokazywać mu, że istnieje szansa na to, że na nowo spróbuje się tam zadomowić. Liczyła się jednak z tym, że być może zaistnieje sytuacja w wyniku, której będzie musiała odesłać tam Melanie. Starała się o tym nie myśleć. Widmo tego wydarzenia zbyt bardzo ją zasmucało i odwlekała podjęcie tej decyzji tak długo jak tylko mogła.
Chociaż zimno przeszywało aż do kości, uprzedniego wieczora pozwoliła sobie na spacer, utrzymując bezpieczną odległość od obozowiska. Nigdy nie była na tego rodzaju wyprawie. Zwykła pracować w bezpiecznych murach szpitala Świętego Munga. Niemniej jednak tym razem postanowiła rozszerzyć swoje perspektywy. Nie ze względu na łaknienie przeżycia niebezpiecznej przygody, a z uwagi na dodatkowy przypływ gotówki. Nie mogła wiecznie zapożyczać się u Hannah, oddając jej pieniądze tylko po to, żeby poprosić ją o nie znowu. Duma nie pozwalała jej szukać pomocy u ojca czy brata. Przynajmniej nie zawsze. Wiedziała, że może na nich liczyć. Zdawała sobie sprawę jednak, że obaj będą mieli coś do powiedzenia w tej kwestii, a Rose nie chciała tego słuchać. Nie kolejny raz. Żyła od wypłaty do wypłaty, pożyczając od krewnych środki na nieprzewidziane wydatki. Jeśli mogła zarobić te pieniądze na własną rękę, zdecydowana była to zrobić. Zresztą. To było kolejne doświadczenie, które warto było zdobyć.
Namiot skutecznie chronił przed niesprzyjającą pogodą. Ubiegłej nocy do bardzo późna gawędziły z Charlie. Nie pamiętała nawet ostatnich słów jakie między nimi padły. Zasnęła w trakcie rozmowy. Coś zaszeleściło w pobliżu kilka godzin później. Miała lekki sen. Leighton oddychała równo, zdawała się nawet tego nie słyszeć, natomiast Roselyn kręciła się w łóżku jeszcze co najmniej godzinę. Tak się jej zdawało. Przyszły do niej myśli, których w dzień starała się unikać. Obudziło ją dopiero krzątanie się kuzynki po pomieszczeniu. Podobnie jak Charlene zaczęła przygotowywać się do spotkania organizacyjnego. Spakowała do torby rzeczy i ingrediencje, które ze sobą przywiozła. Po dłuższym czasie skierowała się do miejsca, gdzie mieli się spotkać.
- Dzień dobry - przywitała się z już obecnymi krótkim skinieniem głowy, zajmując miejsce obok kuzynki. Nie znała ciemnowłosego mężczyzny, ale kojarzyła twarz kobiety, chociaż chwilę zajęło jej przypomnienie sobie skąd mogło się wziąć te wrażenie. Zsunęła z dłoni rękawiczki i rozchyliła gruby płaszcz, bo zdawało się być tu po prostu zbyt ciepło, biorąc pod uwagę jak wiele warstw ubrań na sobie miała. - Dobrze spałaś? - zapytała kuzynki, zanim pojawił się organizator wyprawy. - Nie pamiętam nawet kiedy zasnęłam.
Chociaż zimno przeszywało aż do kości, uprzedniego wieczora pozwoliła sobie na spacer, utrzymując bezpieczną odległość od obozowiska. Nigdy nie była na tego rodzaju wyprawie. Zwykła pracować w bezpiecznych murach szpitala Świętego Munga. Niemniej jednak tym razem postanowiła rozszerzyć swoje perspektywy. Nie ze względu na łaknienie przeżycia niebezpiecznej przygody, a z uwagi na dodatkowy przypływ gotówki. Nie mogła wiecznie zapożyczać się u Hannah, oddając jej pieniądze tylko po to, żeby poprosić ją o nie znowu. Duma nie pozwalała jej szukać pomocy u ojca czy brata. Przynajmniej nie zawsze. Wiedziała, że może na nich liczyć. Zdawała sobie sprawę jednak, że obaj będą mieli coś do powiedzenia w tej kwestii, a Rose nie chciała tego słuchać. Nie kolejny raz. Żyła od wypłaty do wypłaty, pożyczając od krewnych środki na nieprzewidziane wydatki. Jeśli mogła zarobić te pieniądze na własną rękę, zdecydowana była to zrobić. Zresztą. To było kolejne doświadczenie, które warto było zdobyć.
Namiot skutecznie chronił przed niesprzyjającą pogodą. Ubiegłej nocy do bardzo późna gawędziły z Charlie. Nie pamiętała nawet ostatnich słów jakie między nimi padły. Zasnęła w trakcie rozmowy. Coś zaszeleściło w pobliżu kilka godzin później. Miała lekki sen. Leighton oddychała równo, zdawała się nawet tego nie słyszeć, natomiast Roselyn kręciła się w łóżku jeszcze co najmniej godzinę. Tak się jej zdawało. Przyszły do niej myśli, których w dzień starała się unikać. Obudziło ją dopiero krzątanie się kuzynki po pomieszczeniu. Podobnie jak Charlene zaczęła przygotowywać się do spotkania organizacyjnego. Spakowała do torby rzeczy i ingrediencje, które ze sobą przywiozła. Po dłuższym czasie skierowała się do miejsca, gdzie mieli się spotkać.
- Dzień dobry - przywitała się z już obecnymi krótkim skinieniem głowy, zajmując miejsce obok kuzynki. Nie znała ciemnowłosego mężczyzny, ale kojarzyła twarz kobiety, chociaż chwilę zajęło jej przypomnienie sobie skąd mogło się wziąć te wrażenie. Zsunęła z dłoni rękawiczki i rozchyliła gruby płaszcz, bo zdawało się być tu po prostu zbyt ciepło, biorąc pod uwagę jak wiele warstw ubrań na sobie miała. - Dobrze spałaś? - zapytała kuzynki, zanim pojawił się organizator wyprawy. - Nie pamiętam nawet kiedy zasnęłam.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nie był specjalistą jeśli chodzi o smoki, ale z książek, opowieści i własnego doświadczenia wiedział tyle, że spodziewać się może w dużej mierze... niespodziewanego. Nie to jednak spędzało mu tak pożądany przed wyprawą sen z powiek. Martwił się o zwierzęta, zarówno te zaginione jak i te, które zostawił w Londynie. Mimo przyzwoitego zastępstwa i pozostawionych precyzyjnych instrukcji, Sprout opuścił przytułek dla magicznych zwierząt z ciężkim sercem. Z ulgą przyjął za to pierwsze oznaki nadchodzącego świtu. Zebrał się szybko, bo wszystko czego potrzebował, od wody, po którą sięgnął zaraz po wypiciu, do dokładnie wypastowanych butów, przygotował wieczorem, przed położeniem się.
Teraz czekało go najważniejsze. Miał jakieś wyobrażenie o sytuacji i terytorium, na którym się znaleźli - bez tego przygotowanie się nawet do dotarcia do obozowiska byłoby niemożliwe. Spieszyło mu się jednak do poznania konkretnego planu działań, rozeznania w składzie zespołu. Był nastawiony zadaniowo i na ten moment raczej jednokierunkowo. Właśnie z tej przyczyny nie spieszyło mu się zbytnio do wnętrza namiotu kiedy zorientował się po głosach, że zebranie jeszcze się nie rozpoczęło. Mimo przenikliwego zimna, wolał poczekać na zewnątrz. Wielowarstwowe ubranie chroniło go dość dobrze, by nie musiał szczególnie obawiać się skutków pozostania na zewnątrz kilka minut dłużej, a surowe warunki atmosferyczne pomagały otrząsnąć się z resztek półsnu. Przeciwieństwa spodziewał się po potencjalnych powitaniach i pogawędkach w oczekiwaniu na Percivala. Roli dobrej atmosfery wśród uczestników nie należało lekceważyć, tym bardziej jednak Coriander wolał odczekać jeszcze i zostawić większość uprzejmości na po spotkaniu. Zwiększało to szanse, że nie będą wyglądać na wymuszone. Może nawet takie nie będą?
Z dłońmi wbitymi głęboko w kieszenie kurtki stanął plecami tuż przy wejściu. Przyglądał się niebu, krajobrazowi wokół, wreszcie samemu obozowisku. Widać było, że nie żałowano na tę wyprawę funduszy. Pytanie tylko, czy całość wyłożył rezerwat. Jeśli nie, każdy kolejny sponsor miał zapewne swoje oczekiwania względem przyjętych metod działania jak i priorytetów samej misji. Ta myśl wywołała u Sprouta raczej nieprzyjemną wizję najbliższej przyszłości. Liczył się z tym, że odnalezienie zagubionych magicznych stworzeń mogło mieć różny finał, nie miał jednak zamiaru stać się katem z założenia. Jednocześnie podejrzewał, a może raczej - miał nadzieję, że Percival nie obsadziłby ani jego, ani siebie w podobnej roli. Weryfikacja miała nastąpić wkrótce. Wziął głęboki wdech i wszedł do namiotu, zdjął z głowy czapkę i skinął głową do zebranych. Póki co nie zbliżył się jednak do stołu, nie wyglądało też na to, że komukolwiek się przyjrzał, a tym bardziej rozpoznał.
Teraz czekało go najważniejsze. Miał jakieś wyobrażenie o sytuacji i terytorium, na którym się znaleźli - bez tego przygotowanie się nawet do dotarcia do obozowiska byłoby niemożliwe. Spieszyło mu się jednak do poznania konkretnego planu działań, rozeznania w składzie zespołu. Był nastawiony zadaniowo i na ten moment raczej jednokierunkowo. Właśnie z tej przyczyny nie spieszyło mu się zbytnio do wnętrza namiotu kiedy zorientował się po głosach, że zebranie jeszcze się nie rozpoczęło. Mimo przenikliwego zimna, wolał poczekać na zewnątrz. Wielowarstwowe ubranie chroniło go dość dobrze, by nie musiał szczególnie obawiać się skutków pozostania na zewnątrz kilka minut dłużej, a surowe warunki atmosferyczne pomagały otrząsnąć się z resztek półsnu. Przeciwieństwa spodziewał się po potencjalnych powitaniach i pogawędkach w oczekiwaniu na Percivala. Roli dobrej atmosfery wśród uczestników nie należało lekceważyć, tym bardziej jednak Coriander wolał odczekać jeszcze i zostawić większość uprzejmości na po spotkaniu. Zwiększało to szanse, że nie będą wyglądać na wymuszone. Może nawet takie nie będą?
Z dłońmi wbitymi głęboko w kieszenie kurtki stanął plecami tuż przy wejściu. Przyglądał się niebu, krajobrazowi wokół, wreszcie samemu obozowisku. Widać było, że nie żałowano na tę wyprawę funduszy. Pytanie tylko, czy całość wyłożył rezerwat. Jeśli nie, każdy kolejny sponsor miał zapewne swoje oczekiwania względem przyjętych metod działania jak i priorytetów samej misji. Ta myśl wywołała u Sprouta raczej nieprzyjemną wizję najbliższej przyszłości. Liczył się z tym, że odnalezienie zagubionych magicznych stworzeń mogło mieć różny finał, nie miał jednak zamiaru stać się katem z założenia. Jednocześnie podejrzewał, a może raczej - miał nadzieję, że Percival nie obsadziłby ani jego, ani siebie w podobnej roli. Weryfikacja miała nastąpić wkrótce. Wziął głęboki wdech i wszedł do namiotu, zdjął z głowy czapkę i skinął głową do zebranych. Póki co nie zbliżył się jednak do stołu, nie wyglądało też na to, że komukolwiek się przyjrzał, a tym bardziej rozpoznał.
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedział, że powinien się wyspać – na jego barkach ciążyła odpowiedzialność, nie tylko za siebie, ale głównie za pozostałych członków wyprawy – ale jak to często bywało, to właśnie myśl o konieczności wypoczęcia nie pozwoliła mu na zmrużenie oka. Nie, nie spędził całej nocy na bezsensownym wpatrywaniu się w płócienny dach namiotu, ale nie udało mu się również zapaść w głęboki sen; bardziej czuwał niż spał, wsłuchując się we wszystkie dobiegające z zewnątrz odgłosy, a w myślach odtwarzając w kółko to, co wiedział, i to, co mogło się wydarzyć, kreśląc abstrakcyjne scenariusze smoczych poszukiwań. Słyszał, jak Ben podnosi się z łóżka i wychodzi na zewnątrz, nie umknęła mu również seria głośnych kichnięć – ale powstrzymał się od komentarza, udając, że jeszcze się nie obudził. W rzeczywistości podniósł się zaraz potem, żeby obmyć twarz chłodną wodą i spłukać z niej resztki zmęczenia. Nie czuł się wypoczęty, ale nie był też senny; lekkie zdenerwowanie i podekscytowanie wprawiało go w stan czujności i zaalarmowania.
– Dzięki – mruknął w stronę Wrighta, gdy ten postawił przed nim kubek z kawą; zgodnie z przypuszczeniami, nie podążył za nim od razu, dając sobie chwilę na zebranie myśli. Ubrał się przede wszystkim ciepło i praktycznie, w solidne buty i podszytą futrem kurtkę, na głowę naciągając czapkę; już tutaj, w obozowisku było stosunkowo zimno – a wiedział, że im wyżej, tym miało być chłodniej.
Zanim wszedł do głównego namiotu, przystanął na chwilę, rozglądając się dookoła i oceniając pogodę; ta pozostawała bez zmian – na stokach nad nimi wciąż zalegała gęsta mgła, a sam szczyt tonął w ciężkich chmurach. Wzdrygnął się, zaciskając palce mocniej na kubku z kawą, gdy w oddali przetoczył się grzmot, po czym wsunął się do środka, obejmując spojrzeniem całą grupę. Wyglądało na to, że wszyscy byli już na miejscu. – Cześć wszystkim. Wyspani? – zagadnął, uśmiechając się i przywołując do siebie wszystkie pokłady pewności siebie; były mu potrzebne – jeżeli miał kogokolwiek przekonać, musiało mu się to najpierw udać z samym sobą.
Obszedł stół dookoła, zatrzymując się gdzieś między blatem a zawieszoną na ścianie mapą, i odstawiając blaszany kubek. – Żałuję, że nie mamy czasu na dłuższe powitania, ale dla formalności: nazywam się Percival, i to mnie rezerwat powierzył pieczę nad tą wyprawą. Ben i Matt również są tutaj z ramienia Peak District – wskazał najpierw na jednego, później na drugiego – a Susanne jest z nami jako przedstawicielka Ogrodu Magizoologicznego. – Skinął głową w stronę jasnowłosej kobiety, którą znał znacznie słabiej niż pozostałych; przed spotkaniem w Szkocji wymienili jedynie kilka listów. – Coriandera poprosiłem o przybycie ze względu na jego doświadczenie w obchodzeniu się ze smokami i wiedzę z zakresu magiweterynarii. – Posłał krótki uśmiech w kierunku Sprouta; cieszył się, że przyjaciel, mimo długiej rozłąki, przyjął jego zaproszenie. – Charlene jest naszym alchemikiem, a Roselyn uzdrowicielem. Postarajmy się nie dać im zbyt wiele do roboty – dodał, wskazując w kierunku siedzących obok siebie kuzynek Bena.
Odwrócił się na moment w stronę wiszącej za jego plecami mapy, po sekundowej chwili namysłu ściągając ją ze ściany i zamiast tego rozkładając wprost na stole; stojąc na środku czuł się trochę jak uczeń pod tablicą, zdecydowanie bardziej wolał uczynić z tego spotkania naradę niż jednostronny wykład; każdy miał tutaj w końcu coś do zaoferowania. Przywołał ich gestem, by pochylili się nad rysunkiem. – Jak pewnie już wiecie, jesteśmy tutaj, bo dokładnie tydzień temu gdzieś w pobliżu szczytu rozbiły się dwa powozy, które miały trafić do rezerwatu i ogrodu magizoologicznego. Nie wiemy, gdzie dokładnie, nie jesteśmy też w stanie określić, w jakim stanie są magiczne stworzenia i ludzie, bo nikt z załogi nie przesłał do nas wiadomości. Mamy powody przypuszczać, że smokowi nie stała się żadna poważniejsza krzywda, bo kilkakrotnie już widziano go przelatującego nad górami. – Ściągnął ze ściany kolejne dwa szkice (raz i dwa), kładąc je na stole obok mapy. – Smok – a raczej smoczyca – której szukamy, to żmijoząbka peruwiańska. Nie jest duża, bo mierzy nieco ponad cztery metry, ale potrafi ziać ogniem, a jej najgroźniejszą bronią jest jad. Razem z nią przewożone były trzy jaja – jeżeli jakimś cudem nie wypadły z ochronnej skrzyni, nie powinna zaszkodzić im niska temperatura – ciągnął, na dłuższą chwilę zatrzymując spojrzenie na rysunku smoka. Nie chciał wspominać przeszłości – nie teraz – dlatego szybko przesunął pergamin dalej, dając szansę innym na przyjrzenie się. On sam nie musiał tego robić, wygląd gatunku znał aż za dobrze. – W tej chwili znajdujemy się tutaj – powiedział, wskazując palcem na symbol obozu oznaczony cyfrą (1). – Z tych dwóch miejsc – stuknął najpierw w symbol ognia oznaczony jako (4), a następnie (5) – od kilku dni wydobywają się kłęby gęstego dymu, stąd podejrzewamy, że to właśnie w tamtej okolicy przebywa smoczyca. Jest mało prawdopodobne, by całkowicie porzuciła jaja, możliwe więc, że to tam również rozbił się któryś z powozów. Idealnie byłoby, gdyby udało nam się sprawdzić oba punkty, ale zaczniemy od bliższego, później się rozdzielimy – dodał, przedstawiając zalążki planu. – To, o czym powinniście wiedzieć, to że anomalie dotknęły ten teren wyjątkowo mocno: burza, która szaleje nad waszymi głowami, nie znika stąd od przeszło miesiąca, podobnie jak zalegająca w wyższych partiach mgła. Podobno dłuższe przebywanie w jej oparach grozi zatruciem, a do uwarzenia antidotum potrzebny jest świeży, rosnący w dolinie akonit, dlatego będziemy potrzebować was. – Odwrócił się w stronę Charlene i Roselyn. – Dodatkowo, poruszanie się po szlakach jest bezpieczne tylko w dzień. Cokolwiek anomalie zrobiły z okolicą, wywołały falę dziwnych historii, dotyczących tego, co dzieje tutaj po zmroku. Opowieści zahaczają o wędrujące drzewa i psy-widmo, i bez względu na to, czy są prawdziwe czy nie, przed zapadnięciem zmierzchu wszyscy bezwzględnie mają się znaleźć z powrotem w obozie. Jeżeli nie będziecie w stanie wrócić do naszego, kierujcie się do najbliższego schronienia. Tutaj – wskazał na punkt oznaczony numerem (6) – znajduje się zamek, w którym działa czarodziejski hotel. Tu – przesunął palec na numer (7) – leży mugolskie miasteczko Fort William. Pod numerami dwa i trzy znajdują się obozowiska, ale nie wiemy, w jakim w tej chwili są stanie. Niewielki schron stoi też na samym szczycie Ben Nevis, ale zatrzymajcie się tam jedynie w ostateczności. – Wyprostował się nieco, spoglądając na mapę z oddalenia – a później zerkając jeszcze po twarzach wszystkich uczestników wyprawy. – Oprócz smoczycy, szukamy czterech członków załogi. – Jeżeli żyją. – I kilku gatunków magicznych stworzeń. Niestety manifest znajdował się na pokładzie, nie wiemy więc, jakich dokładnie, ale na pewno będą mocno wyróżniać się spośród typowo szkockich gatunków. Staramy się oczywiście odnaleźć tylu zagubionych pasażerów, ile tylko zdołamy, ale priorytetem jest żmijoząbka – dodał stanowczo. – Temu gatunkowi zdarzało się już polować na ludzi – nie chcemy, żeby sobie o tym przypomniała. – Zamilkł na chwilę, dając pozostałym szansę na przyjrzenie się mapie i sformułowanie ewentualnych pytań, zanim odezwał się ponownie. – Nie wszystkich z was znam wystarczająco dobrze, żeby móc ocenić wasze umiejętności, nie chciałbym też nikomu narzucać podejmowania ryzyka, dlatego zanim podzielimy się na zadaniowe grupy, zapytam: ilu z was czuje się na siłach, żeby ruszyć w stronę szczytu? Zaznaczam, że podejście może być strome, a warunki trudne – powiedział, opierając się o blat na zaciśniętych w pięści dłoniach. Od mówienia zaschło mu w gardle, po chwili sięgnął więc po przestygniętą już lekko kawę, upijając z kubka pokaźny łyk.
| Czas na odpisy: 48 h
– Dzięki – mruknął w stronę Wrighta, gdy ten postawił przed nim kubek z kawą; zgodnie z przypuszczeniami, nie podążył za nim od razu, dając sobie chwilę na zebranie myśli. Ubrał się przede wszystkim ciepło i praktycznie, w solidne buty i podszytą futrem kurtkę, na głowę naciągając czapkę; już tutaj, w obozowisku było stosunkowo zimno – a wiedział, że im wyżej, tym miało być chłodniej.
Zanim wszedł do głównego namiotu, przystanął na chwilę, rozglądając się dookoła i oceniając pogodę; ta pozostawała bez zmian – na stokach nad nimi wciąż zalegała gęsta mgła, a sam szczyt tonął w ciężkich chmurach. Wzdrygnął się, zaciskając palce mocniej na kubku z kawą, gdy w oddali przetoczył się grzmot, po czym wsunął się do środka, obejmując spojrzeniem całą grupę. Wyglądało na to, że wszyscy byli już na miejscu. – Cześć wszystkim. Wyspani? – zagadnął, uśmiechając się i przywołując do siebie wszystkie pokłady pewności siebie; były mu potrzebne – jeżeli miał kogokolwiek przekonać, musiało mu się to najpierw udać z samym sobą.
Obszedł stół dookoła, zatrzymując się gdzieś między blatem a zawieszoną na ścianie mapą, i odstawiając blaszany kubek. – Żałuję, że nie mamy czasu na dłuższe powitania, ale dla formalności: nazywam się Percival, i to mnie rezerwat powierzył pieczę nad tą wyprawą. Ben i Matt również są tutaj z ramienia Peak District – wskazał najpierw na jednego, później na drugiego – a Susanne jest z nami jako przedstawicielka Ogrodu Magizoologicznego. – Skinął głową w stronę jasnowłosej kobiety, którą znał znacznie słabiej niż pozostałych; przed spotkaniem w Szkocji wymienili jedynie kilka listów. – Coriandera poprosiłem o przybycie ze względu na jego doświadczenie w obchodzeniu się ze smokami i wiedzę z zakresu magiweterynarii. – Posłał krótki uśmiech w kierunku Sprouta; cieszył się, że przyjaciel, mimo długiej rozłąki, przyjął jego zaproszenie. – Charlene jest naszym alchemikiem, a Roselyn uzdrowicielem. Postarajmy się nie dać im zbyt wiele do roboty – dodał, wskazując w kierunku siedzących obok siebie kuzynek Bena.
Odwrócił się na moment w stronę wiszącej za jego plecami mapy, po sekundowej chwili namysłu ściągając ją ze ściany i zamiast tego rozkładając wprost na stole; stojąc na środku czuł się trochę jak uczeń pod tablicą, zdecydowanie bardziej wolał uczynić z tego spotkania naradę niż jednostronny wykład; każdy miał tutaj w końcu coś do zaoferowania. Przywołał ich gestem, by pochylili się nad rysunkiem. – Jak pewnie już wiecie, jesteśmy tutaj, bo dokładnie tydzień temu gdzieś w pobliżu szczytu rozbiły się dwa powozy, które miały trafić do rezerwatu i ogrodu magizoologicznego. Nie wiemy, gdzie dokładnie, nie jesteśmy też w stanie określić, w jakim stanie są magiczne stworzenia i ludzie, bo nikt z załogi nie przesłał do nas wiadomości. Mamy powody przypuszczać, że smokowi nie stała się żadna poważniejsza krzywda, bo kilkakrotnie już widziano go przelatującego nad górami. – Ściągnął ze ściany kolejne dwa szkice (raz i dwa), kładąc je na stole obok mapy. – Smok – a raczej smoczyca – której szukamy, to żmijoząbka peruwiańska. Nie jest duża, bo mierzy nieco ponad cztery metry, ale potrafi ziać ogniem, a jej najgroźniejszą bronią jest jad. Razem z nią przewożone były trzy jaja – jeżeli jakimś cudem nie wypadły z ochronnej skrzyni, nie powinna zaszkodzić im niska temperatura – ciągnął, na dłuższą chwilę zatrzymując spojrzenie na rysunku smoka. Nie chciał wspominać przeszłości – nie teraz – dlatego szybko przesunął pergamin dalej, dając szansę innym na przyjrzenie się. On sam nie musiał tego robić, wygląd gatunku znał aż za dobrze. – W tej chwili znajdujemy się tutaj – powiedział, wskazując palcem na symbol obozu oznaczony cyfrą (1). – Z tych dwóch miejsc – stuknął najpierw w symbol ognia oznaczony jako (4), a następnie (5) – od kilku dni wydobywają się kłęby gęstego dymu, stąd podejrzewamy, że to właśnie w tamtej okolicy przebywa smoczyca. Jest mało prawdopodobne, by całkowicie porzuciła jaja, możliwe więc, że to tam również rozbił się któryś z powozów. Idealnie byłoby, gdyby udało nam się sprawdzić oba punkty, ale zaczniemy od bliższego, później się rozdzielimy – dodał, przedstawiając zalążki planu. – To, o czym powinniście wiedzieć, to że anomalie dotknęły ten teren wyjątkowo mocno: burza, która szaleje nad waszymi głowami, nie znika stąd od przeszło miesiąca, podobnie jak zalegająca w wyższych partiach mgła. Podobno dłuższe przebywanie w jej oparach grozi zatruciem, a do uwarzenia antidotum potrzebny jest świeży, rosnący w dolinie akonit, dlatego będziemy potrzebować was. – Odwrócił się w stronę Charlene i Roselyn. – Dodatkowo, poruszanie się po szlakach jest bezpieczne tylko w dzień. Cokolwiek anomalie zrobiły z okolicą, wywołały falę dziwnych historii, dotyczących tego, co dzieje tutaj po zmroku. Opowieści zahaczają o wędrujące drzewa i psy-widmo, i bez względu na to, czy są prawdziwe czy nie, przed zapadnięciem zmierzchu wszyscy bezwzględnie mają się znaleźć z powrotem w obozie. Jeżeli nie będziecie w stanie wrócić do naszego, kierujcie się do najbliższego schronienia. Tutaj – wskazał na punkt oznaczony numerem (6) – znajduje się zamek, w którym działa czarodziejski hotel. Tu – przesunął palec na numer (7) – leży mugolskie miasteczko Fort William. Pod numerami dwa i trzy znajdują się obozowiska, ale nie wiemy, w jakim w tej chwili są stanie. Niewielki schron stoi też na samym szczycie Ben Nevis, ale zatrzymajcie się tam jedynie w ostateczności. – Wyprostował się nieco, spoglądając na mapę z oddalenia – a później zerkając jeszcze po twarzach wszystkich uczestników wyprawy. – Oprócz smoczycy, szukamy czterech członków załogi. – Jeżeli żyją. – I kilku gatunków magicznych stworzeń. Niestety manifest znajdował się na pokładzie, nie wiemy więc, jakich dokładnie, ale na pewno będą mocno wyróżniać się spośród typowo szkockich gatunków. Staramy się oczywiście odnaleźć tylu zagubionych pasażerów, ile tylko zdołamy, ale priorytetem jest żmijoząbka – dodał stanowczo. – Temu gatunkowi zdarzało się już polować na ludzi – nie chcemy, żeby sobie o tym przypomniała. – Zamilkł na chwilę, dając pozostałym szansę na przyjrzenie się mapie i sformułowanie ewentualnych pytań, zanim odezwał się ponownie. – Nie wszystkich z was znam wystarczająco dobrze, żeby móc ocenić wasze umiejętności, nie chciałbym też nikomu narzucać podejmowania ryzyka, dlatego zanim podzielimy się na zadaniowe grupy, zapytam: ilu z was czuje się na siłach, żeby ruszyć w stronę szczytu? Zaznaczam, że podejście może być strome, a warunki trudne – powiedział, opierając się o blat na zaciśniętych w pięści dłoniach. Od mówienia zaschło mu w gardle, po chwili sięgnął więc po przestygniętą już lekko kawę, upijając z kubka pokaźny łyk.
| Czas na odpisy: 48 h
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ostatnio zmieniony przez Percival Blake dnia 26.05.19 0:05, w całości zmieniany 1 raz
Długo nie siedział samotnie; nie zaczął się nawet nudzić, gdy poły namiotu rozchyliły się i stanął w nich nieznajomy mężczyzna - z każdym krokiem zyskujący jednak na rozpoznawalności. - No kurwa, nie - skomentował pojawienie się Matthew Benjamin, spoglądając z niedowierzaniem na rozsiadającego się po drugiej stronie stołu nokturnowego zabijakę, żula znanego na cały londyński kraj, woniejącego alkoholem i rozlaną krwią nawet teraz. Być może przesadzał, ale szczęśliwie zaskoczenie wygrało ze złością, uniemożliwiając rozpoczęcie burdy. - Co ty tu robisz? - spytał, po prostu wytrzeszczając na niesłynnego Botta oczy; chętnie dodałby też kilka obelg, ale wkrótce do namiotu wkraczały kolejne osoby, w tym niewiasty, które musiał chronić przecież przed rynsztokowym słownictwem. Uprzejmie skinął głową Susanne, ciesząc się z obecności Zakonniczki - a raczej Zakonniczek. - Cześć, Wrightówny - powitał zarówno Rose, jak i Charlene, zawsze przecież uznawał je za swoją rodzinę, nawet jeśli kuzynka nosiła inne miano. Spojrzał też przychylnie na pojawiającego się na progu nieznajomego mężczyznę, nie rozpoczynając jednak luźniejszej pogawędki. Musiał się skoncentrować, wiedział, że Percy będzie miał im do przekazania wiele informacji - i w ogóle się nie pomylił.
Blake w końcu znalazł się w namiocie i od razu przystąpił do rzeczy. Lewy kącik ust Benjamina uśmiechnął się nieco ironicznie, gdy Percival się przedstawiał, lecz uśmiech spełzł z jego twarzy. - Co? - przerwał dość niegrzecznie prowadzącemu spotkanie. - Jak to z Peak District? Kto zatrudnił tam tego, przy całym szacunku, pozbawionego doświadczenia żula z Nokturnu? - spytał bez krygowania się, ale i bez złości, po prostu zdezorientowany. Później jednak zamilkł, nie chciał wprowadzać zamieszania już podczas ustalania podstawowych ram działania wyprawy, chociaż zaufanie było przecież czymś niezwykle ważnym, a on nie powierzyłby Mattowi nawet złamanego knuta albo małego puszka pigmejskiego, a co dopiero swego życia. Reszta przedstawionych osobistości nie zaalarmowała go w żaden sposób - no, może pomijając tajemniczego, przystojnego magicznego weterynarza. Jaimie zmierzył go uważnym wzrokiem, zastanawiając się, skąd też, do magicznego licha, Percival zna się z tym mężczyzną. Zdusił niezrozumiałą irytację, ponownie zamieniając się w słuch.
Uwielbiał słuchać przemawiającego Percy'ego: i to określenie nie było wcale przesadą, cenił każdą prowadzoną przez niego naradę, klarowną, rzeczową, a jednocześnie pełną werwy i przyjemnego napięcia, towarzyszącego rozpoczynającej się przygodzie. Nie miał żadnych dodatkowych pytań, obserwował mapę nie wstając z krzesła, śledził jednak wzrokiem ścieżki oraz konkretne miejsca, wzdychając na wspomnienie o hotelu. Zapewne tam powinny zatrzymać się urocze dzierlatki, ale nie zamierzał sugerować im przeniesienia klamotów do oddalonego miejsca: tutaj, w górach, mieli większe szanse na szybkie dotarcie do miejsca, w którym prawdopodobnie znajdowała się żmijozębka. - Wiemy, czy smoczyca znajduje się pod wpływem jakichś eliksirów? Na pewno zabezpieczyli ją na czas podróży. Minęło wystarczająco wiele czasu, by specyfiki się ulotniły? - spytał w zastanowieniu; lekko otumaniona żmijozębka byłaby łatwiejsza do pochwycenia oraz uczyniłaby mniej szkód: także sobie samej. - Szczytowanie to sama przyjemność, oczywiście, że pójdę - zgłosił się od razu, błyskając szerokim, prawie nieskazitelnym uśmiechem - nie licząc blizn ciągnących się od kącika ust. - Wybaczcie, nie przywykłem do obecności kobiet na wyprawach - zreflektował się po chwili, zerkając na Susanne, Charlene i Roselyn; powinien pohamować rubaszne poczucie humoru, ale nie wychodziło mu to zbyt dobrze.
Blake w końcu znalazł się w namiocie i od razu przystąpił do rzeczy. Lewy kącik ust Benjamina uśmiechnął się nieco ironicznie, gdy Percival się przedstawiał, lecz uśmiech spełzł z jego twarzy. - Co? - przerwał dość niegrzecznie prowadzącemu spotkanie. - Jak to z Peak District? Kto zatrudnił tam tego, przy całym szacunku, pozbawionego doświadczenia żula z Nokturnu? - spytał bez krygowania się, ale i bez złości, po prostu zdezorientowany. Później jednak zamilkł, nie chciał wprowadzać zamieszania już podczas ustalania podstawowych ram działania wyprawy, chociaż zaufanie było przecież czymś niezwykle ważnym, a on nie powierzyłby Mattowi nawet złamanego knuta albo małego puszka pigmejskiego, a co dopiero swego życia. Reszta przedstawionych osobistości nie zaalarmowała go w żaden sposób - no, może pomijając tajemniczego, przystojnego magicznego weterynarza. Jaimie zmierzył go uważnym wzrokiem, zastanawiając się, skąd też, do magicznego licha, Percival zna się z tym mężczyzną. Zdusił niezrozumiałą irytację, ponownie zamieniając się w słuch.
Uwielbiał słuchać przemawiającego Percy'ego: i to określenie nie było wcale przesadą, cenił każdą prowadzoną przez niego naradę, klarowną, rzeczową, a jednocześnie pełną werwy i przyjemnego napięcia, towarzyszącego rozpoczynającej się przygodzie. Nie miał żadnych dodatkowych pytań, obserwował mapę nie wstając z krzesła, śledził jednak wzrokiem ścieżki oraz konkretne miejsca, wzdychając na wspomnienie o hotelu. Zapewne tam powinny zatrzymać się urocze dzierlatki, ale nie zamierzał sugerować im przeniesienia klamotów do oddalonego miejsca: tutaj, w górach, mieli większe szanse na szybkie dotarcie do miejsca, w którym prawdopodobnie znajdowała się żmijozębka. - Wiemy, czy smoczyca znajduje się pod wpływem jakichś eliksirów? Na pewno zabezpieczyli ją na czas podróży. Minęło wystarczająco wiele czasu, by specyfiki się ulotniły? - spytał w zastanowieniu; lekko otumaniona żmijozębka byłaby łatwiejsza do pochwycenia oraz uczyniłaby mniej szkód: także sobie samej. - Szczytowanie to sama przyjemność, oczywiście, że pójdę - zgłosił się od razu, błyskając szerokim, prawie nieskazitelnym uśmiechem - nie licząc blizn ciągnących się od kącika ust. - Wybaczcie, nie przywykłem do obecności kobiet na wyprawach - zreflektował się po chwili, zerkając na Susanne, Charlene i Roselyn; powinien pohamować rubaszne poczucie humoru, ale nie wychodziło mu to zbyt dobrze.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powiedzmy, że miałem dobry humor więc tak z całkiem nie małą porcją entuzjazmu wpadłem do głównego namiotu odnajdując dla siebie kawałek krzesła zlewając przy tym ciężar zawieszonego na mnie spojrzenia Wrighta. Przynajmniej do póki nie podjął pytania.
- Tyram na kajzerki i ognistą, a co niby innego można robić na tym zadupiu z własnej woli... - odparłem mu grzecznie, nawet trochę żartobliwie. Wzruszyłem przy tym nijako ramionami by rozgonić wzbierające się we mnie rozdrażnienie jego zaskoczeniem podszytym niechęcią, które mogło, lecz w zasadzie nie musiało zwiastować jakichkolwiek kłopotów - Upadłeś komuś na różdżkę, smoka, czy to po widłach? - odbiłem piłeczkę kreśląc po swoim poliku palcem mazaja w miejscu gdzie ten na swojej twarzy miał jakaś brzydką szramę z tej odległości przypominającą coś miedzy blizną po czarnomagicznym okaleczeniu, a oparzeniu które w sumie było typowe dla ćpunów lubiących sobie przedawkować od czasu do czasu dragi smoczego pochodzenia. Warto zaznaczyć, że nie musiałem się bardzo wysilać by przywołać wspomnienie wyniszczonej gwiazdy quidditcha rozciągniętej na lub pod blatem takiej czy innej nokturnowej spelunki.
Zbiegać się zaraz zaczęła reszta drużyny. Skinąłem głową w stronę Sus posyłając jej nieme hej mała, a potem uwagę przelałem na szefa by w chwili w której wymieniał mnie jako ambasadora parku uniosłem lekko dłoń z nad kubka posyłając wszystkim bezdźwięcznie no siema ludzie. Oczywiście musiało pojawić się jakieś ale.
- Może zajmij se luzowaniem gaci bo wydaje mi się, że słyszałem dźwięk pękającego dupska, co, sąsiedzie...? - spojrzałem na niego wilkiem po tym jak wywróciłem teatralnie oczami przypominając, że nie tylko ja mam z tu obecnych Nokturnowe powiązania, których miarą nienawidziłem być oceniany. Poprawiłem się zatem w krześle dając mową ciała do zrozumienia, że jak ma jakiś problem z moją obecnością tutaj to chętnie pomogę mu go rozwiązać. No, może nie przy szefie na którego zerknąłem ukradkiem, a potem zaplotłem ramiona na piersi i będąc wyraźnie rozdrażnionym przelewałem uwagę miedzy mapę, a tą małpy która musiała psuć mi krew, kiedy to ja byłem taki miły i w ogóle.
- Myślę, że jak znajdziemy ludzi co go transportowali to i znajdziemy smoka. Skoro zwierzak siedzi tu od tygodnia i lubi sobie skubnąć coś ludzkiego to ten... może na farcie ogarnie się dwie pieczenie na jednym ogniu, heh - na chwilę zakołysała we mnie żartobliwa wesołość, kiedy to udało mi się podłapać moim zdaniem super błyskotliwy komentarz - W sumie mam ze sobą artefakt, który może coś pomoże w wyszukiwaniu czegokolwiek w tych warunkach - oko ślepego - skierowałem wierzch dłoni d ludzi pokazując ozdobiony złotem magiczny sygnet.
- Jak szef rozkaże to pójdę. Nie ma dla mnie z tym problemu - zapowiedziałem będąc nieco pozbawiony entuzjazmu z powodu nadmiernej radości Wrighta z którym niekoniecznie chciałem obcować. Nie takie jednak rzeczy robiłem wbrew sobie, gdy w grę wchodziły pieniążki, a siły do wspinaczki mi nie brakowało.
- Tyram na kajzerki i ognistą, a co niby innego można robić na tym zadupiu z własnej woli... - odparłem mu grzecznie, nawet trochę żartobliwie. Wzruszyłem przy tym nijako ramionami by rozgonić wzbierające się we mnie rozdrażnienie jego zaskoczeniem podszytym niechęcią, które mogło, lecz w zasadzie nie musiało zwiastować jakichkolwiek kłopotów - Upadłeś komuś na różdżkę, smoka, czy to po widłach? - odbiłem piłeczkę kreśląc po swoim poliku palcem mazaja w miejscu gdzie ten na swojej twarzy miał jakaś brzydką szramę z tej odległości przypominającą coś miedzy blizną po czarnomagicznym okaleczeniu, a oparzeniu które w sumie było typowe dla ćpunów lubiących sobie przedawkować od czasu do czasu dragi smoczego pochodzenia. Warto zaznaczyć, że nie musiałem się bardzo wysilać by przywołać wspomnienie wyniszczonej gwiazdy quidditcha rozciągniętej na lub pod blatem takiej czy innej nokturnowej spelunki.
Zbiegać się zaraz zaczęła reszta drużyny. Skinąłem głową w stronę Sus posyłając jej nieme hej mała, a potem uwagę przelałem na szefa by w chwili w której wymieniał mnie jako ambasadora parku uniosłem lekko dłoń z nad kubka posyłając wszystkim bezdźwięcznie no siema ludzie. Oczywiście musiało pojawić się jakieś ale.
- Może zajmij se luzowaniem gaci bo wydaje mi się, że słyszałem dźwięk pękającego dupska, co, sąsiedzie...? - spojrzałem na niego wilkiem po tym jak wywróciłem teatralnie oczami przypominając, że nie tylko ja mam z tu obecnych Nokturnowe powiązania, których miarą nienawidziłem być oceniany. Poprawiłem się zatem w krześle dając mową ciała do zrozumienia, że jak ma jakiś problem z moją obecnością tutaj to chętnie pomogę mu go rozwiązać. No, może nie przy szefie na którego zerknąłem ukradkiem, a potem zaplotłem ramiona na piersi i będąc wyraźnie rozdrażnionym przelewałem uwagę miedzy mapę, a tą małpy która musiała psuć mi krew, kiedy to ja byłem taki miły i w ogóle.
- Myślę, że jak znajdziemy ludzi co go transportowali to i znajdziemy smoka. Skoro zwierzak siedzi tu od tygodnia i lubi sobie skubnąć coś ludzkiego to ten... może na farcie ogarnie się dwie pieczenie na jednym ogniu, heh - na chwilę zakołysała we mnie żartobliwa wesołość, kiedy to udało mi się podłapać moim zdaniem super błyskotliwy komentarz - W sumie mam ze sobą artefakt, który może coś pomoże w wyszukiwaniu czegokolwiek w tych warunkach - oko ślepego - skierowałem wierzch dłoni d ludzi pokazując ozdobiony złotem magiczny sygnet.
- Jak szef rozkaże to pójdę. Nie ma dla mnie z tym problemu - zapowiedziałem będąc nieco pozbawiony entuzjazmu z powodu nadmiernej radości Wrighta z którym niekoniecznie chciałem obcować. Nie takie jednak rzeczy robiłem wbrew sobie, gdy w grę wchodziły pieniążki, a siły do wspinaczki mi nie brakowało.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Szybkie pojawienie się Percivala uważał za fortunne. Schodząc mu z drogi przywitał go kiwnięciem głową, nie odezwał się jednak wcale. Pytanie o sen przyjął jako raczej grzecznościowe, a swoją ewentualną odpowiedź jako raczej mało interesującą. Pozostając w oddaleniu od stołu, przesuwał spojrzenie od jednej osoby do drugiej w kolejności, w jakiej były przedstawiane. Znał Matta i choć może nie wydawał mu się oczywistym członkiem tego rodzaju załogi, jego reakcja była daleka od tej, którą dało się zobaczyć i usłyszeć ze strony drugiego z przedstawionych mężczyzn, jednej z dwóch zebranych osób dotąd nieznanych Sproutowi. Oczywiście na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. W pierwszym odruchu i jego kusiło żeby zareagować, szybko jednak sam siebie przywołał do porządku. Nie jego cyrk, nie jego małpy. Przeniósł spojrzenie na Susanne, przy czym kąciki jego ust uniosły się nieco ku górze, i z powrotem na Percivala, kiedy ten przedstawił go reszcie. Nie mieli jeszcze w zasadzie okazji naprawdę porozmawiać, ale cieszył się, że stary znajomy wygląda na względnie całego (jeśli pominąć stracone nazwisko i rodzinę) i jest w dobrej formie. Później wzrokiem odnalazł Charlene i Rose. Skinął głową do każdej z nich, drugiej posyłając szerszy uśmiech. Tym samym powitania dobiegły końca. Tak naprawdę miał mieszane uczucia co do składu grupy. Nie chodziło o kompetencje nikogo z uczestników, nie spodziewał się po prostu, że aż tylu z nich będzie znał osobiście. Cóż, na to już nic nie mógł poradzić. Ostatecznie nie podejrzewał, żeby miał na którymkolwiek etapie stać się w centrum rozmów, szczególnie tych bardziej prywatnych. Wezwany gestem, podszedł do stołu po przeciwnej stronie od Percivala i wbił wzrok w mapę.
- Wątpię, żeby podano jej środki w takich ilościach - zwrócił się do Bena, ale nie podniósł wzroku - żeby nie zaszkodzić, podaje się zwykle mniej, a częściej. Powinny być częścią pozostałego ekwipunku. - Ostatnie słowa dodał też częściowo jako komentarz do słów Matta. Później zamilkł, wysłuchując do końca dowódcy. Starał się odnotować w pamięci uwagi dotyczące wszystkich z wyróżnionych lokacji. Skrzywił się nieznacznie dwa razy. Pierwszy raz, kiedy mowa była o anomaliach. Nieobliczalność magii utrudniała codzienne życie i w dużym stopniu jego pracę, do tego jednak zdążył się przyzwyczaić. Zaburzenia jej działania tego stopnia w kontekście ich wyprawy były za to wyjątkowo nieprzyjemną, nową wiadomością. Panowanie nad mimiką stracił po raz drugi, kiedy Percival wspomniał o braku informacji na temat tego, jakie właściwie stworzenia, oprócz smoczycy, były transportowane. Kiedy nie dostał ich listy razem z zaproszeniem domyślił się, że jest ku temu powód ale łudził się, że do czasu wyprawy wszystko będzie już jasne. Nie zapytał jednak o nic. Mentalnie próbował przygotować się na wszystko. Gdy padło pytanie dotyczące wspinaczki, podniósł wreszcie wzrok. Nie zastanawiał się długo, brak szybszej reakcji wynikał jedynie z trudnego do zignorowania obwieszczenia Bena. Potrząsnął głową, ale śmiechem i tak parsknął.
- Ja też... czuję się na siłach.
- Wątpię, żeby podano jej środki w takich ilościach - zwrócił się do Bena, ale nie podniósł wzroku - żeby nie zaszkodzić, podaje się zwykle mniej, a częściej. Powinny być częścią pozostałego ekwipunku. - Ostatnie słowa dodał też częściowo jako komentarz do słów Matta. Później zamilkł, wysłuchując do końca dowódcy. Starał się odnotować w pamięci uwagi dotyczące wszystkich z wyróżnionych lokacji. Skrzywił się nieznacznie dwa razy. Pierwszy raz, kiedy mowa była o anomaliach. Nieobliczalność magii utrudniała codzienne życie i w dużym stopniu jego pracę, do tego jednak zdążył się przyzwyczaić. Zaburzenia jej działania tego stopnia w kontekście ich wyprawy były za to wyjątkowo nieprzyjemną, nową wiadomością. Panowanie nad mimiką stracił po raz drugi, kiedy Percival wspomniał o braku informacji na temat tego, jakie właściwie stworzenia, oprócz smoczycy, były transportowane. Kiedy nie dostał ich listy razem z zaproszeniem domyślił się, że jest ku temu powód ale łudził się, że do czasu wyprawy wszystko będzie już jasne. Nie zapytał jednak o nic. Mentalnie próbował przygotować się na wszystko. Gdy padło pytanie dotyczące wspinaczki, podniósł wreszcie wzrok. Nie zastanawiał się długo, brak szybszej reakcji wynikał jedynie z trudnego do zignorowania obwieszczenia Bena. Potrząsnął głową, ale śmiechem i tak parsknął.
- Ja też... czuję się na siłach.
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była ciekawa tego, co miało się wydarzyć. To była zupełnie nowa, nieznana wcześniej przygoda, choć dla Percivala i Bena nie była to pierwszyzna. Pewnie nie raz i nie dwa podróżowali poszukując smoków. Ona do tej pory co najwyżej szukała ingrediencji w lesie, czego jednak nie można było porównywać z prawdziwą wyprawą poszukiwawczą smoka – choć oczywiście Charlie zdawała sobie sprawę że jej rola tutaj będzie inna, a poszukiwaniem zagubionej smoczycy zajmą się osoby posiadające odpowiednią wiedzę i umiejętności. Ona miała oferować wsparcie alchemiczne i w razie czego być gotowa do uwarzenia kolejnych porcji mikstur, gdyby okazało się to niezbędne.
Uśmiechnęła się na widok wchodzącej do namiotu Susanne, naprawdę się ciesząc z jej udziału w wyprawie. Wiedziała że Lovegood jest czarownicą utalentowaną w magizoologii, a także w transmutacji. Podejrzewała jednak, że to Sue była bardziej zdziwiona jej widokiem – Charlene w istocie nie była osobą, która szukała mocnych wrażeń, a preferowała raczej spokojny żywot podporządkowany dogłębnemu poznawaniu alchemii i innych naukowych dziedzin. Ale nie można było pominąć faktu, że w jej żyłach wartko płynęła krew Leightonów i Wrightów, a niektórzy jej przodkowie uczestniczyli w wyprawach związanych z magicznymi stworzeniami lub florą, pomagając w wypełnianiu czystych kart wiedzy. Tutaj co prawda nie mieli badać ani odkrywać, ale zawsze to krok do przodu, pozwalający przeżyć coś innego niż mogła przeżywać na co dzień.
- Witaj, Sue – powitała pannę Lovegood, gdy ta usiadła obok niej. – Czuję się... dobrze, naprawdę. I jestem bardzo ciekawa tego, co nas czeka – zapewniła ją. – A ingrediencje z pewnością się przydadzą, choć miejmy nadzieję że wszystko przebiegnie bez komplikacji.
Chwilę po Sue pojawiła się również Rose, która podobnie jak ona pracowała w Mungu i dla której również takie wyprawy nie były elementem codziennej rutyny. Pamiętała jednak wieczorną rozmowę, urwaną dopiero wtedy, kiedy obie zostały pokonane przez zmęczenie i zasnęły. Z racji że obie mieszkały w Londynie widywały się regularnie, ale taki wyjazd był zupełnie nową okazją do rozmów o tym, co miało ich wszystkich czekać. Nawet zmartwienia związane z nadciągającą wojną zeszły chwilowo na dalszy plan, zupełnie jakby pozostawiła je w Londynie, a bycie alchemiczką Munga i Zakonniczką Feniksa, którym bez reszty podporządkowała ostatnie miesiące, nie było teraz jej główną rolą – dziś miała na jeden dzień stać się członkiem smoczej wyprawy i myśleć o wojenno-anomaliowej rzeczywistości odrobinę mniej. Im wszystkim dobrze to zrobi.
- Tak, dziękuję, mam nadzieję że ty też – odpowiedziała kuzynce. – Też nie pamiętam, sen przyszedł tak nagle... Cóż, może to przez to szkockie powietrze?
Zaśmiała się cicho. Namiot stopniowo się wypełniał. Oprócz Bena, któremu posłała szeroki uśmiech, i nieznanego z imienia obcego mężczyzny pojawiła się ona, Sue, Roselyn oraz kolejny mężczyzna którego skądś kojarzyła, ale nie potrafiła sobie chwilowo przypomnieć skąd. Charlie drgnęła nieco nerwowo, kiedy Ben wspomniał, że nieznajomy jegomość jest z Nokturnu i spojrzała na niego z lekkim przestrachem, ale miała nadzieję że Percival dobrze go sprawdził i ów mężczyzna nie miał nic wspólnego z rycerzami Walpurgii ani innymi czarnomagicznymi sprawkami.
I w końcu zjawił się i sam Percival, który dokonał prezentacji wszystkich zgromadzonych, a potem przeszedł do rzeczy, pokazując wszystkim mapę i zarysowując sytuację. Charlie również pochyliła się nad mapą, zapoznając się z nią, a także z rysunkiem smoka oraz jego jaja. Zainteresowała się szczególnie wzmianką o akonicie, z którego można było uwarzyć antidotum na zatrucie oparami mgły wywołanej anomaliami. To zdecydowanie było coś dla niej.
- Oczywiście, podejmiemy się tego – zapewniła, zerkając na siedzącą obok Roselyn, by potwierdziła, że również pomoże jej z antidotum i jego późniejszym dawkowaniem, gdyby okazało się potrzebne. Charlie z pewnością raźnie pracowałoby się w towarzystwie kuzynki, a ich umiejętności mogłyby dobrze się uzupełniać. – Czy wobec tego powinnyśmy udać się tam, by zebrać świeże rośliny i zawczasu przygotować antidotum, gdyby mgła rzeczywiście okazała się trująca? – zapytała, mając nadzieję, że śniegu nie było tam zbyt dużo i uda się bez problemu odnaleźć akonit. Całe szczęście że w ostatnich miesiącach poświęcała tak dużo uwagi zielarstwu, dzięki czemu coraz lepiej radziła sobie z roślinami i ich rozpoznawaniem, także tych gatunków z których korzystała rzadziej. Niemniej jednak Charlie była osobą zapobiegliwą i rozważną, a dobro członków wyprawy leżało jej na sercu. Najprawdopodobniej nie czułaby się na siłach by wyruszyć na sam szczyt, do najsprawniejszych fizycznie nie należała dlatego nie wyrywała się przed szereg, pozostawiając to profesjonalistom, choć naturalnie miała zamiar rozglądać się za stworzeniami, które mogły umknąć z wyższych partii gór i zejść niżej. Wzięła sobie do serca ostrzeżenia przed zagrożeniami, dlatego wbiła wzrok w mapę, by dobrze zapamiętać położenie obozowiska i ścieżkę wiodącą do najbliższego miejsca wystąpienia akonitu, a także położenie miejsc, w których w razie czego można było się schronić, gdyby przed zmrokiem nie udało się powrócić do obozu.
- Przed wyprawą rozdam niezbędne eliksiry. Jeśli członkowie załogi żyją i są ranni, mogą również potrzebować alchemicznej pomocy, więc lepiej zabrać trochę więcej mikstur, na wszelki wypadek – odezwała się. Podejrzewała że może też być konieczne przygotowanie czegoś dla smoka i stworzeń, jeśli je znajdą, bo przecież jakoś będzie trzeba je przetransportować, choć na ten moment najważniejsze było dotarcie do nich a także do załogi, która nadal mogła znajdować się w górach i potrzebować pomocy. Charlie co prawda nie znała się zbytnio na eliksirach dla zwierząt, bo nie pracowała dla żadnego rezerwatu a dla Munga, ale w swojej zaczarowanej torbie miała też podręcznik traktujący o miksturach stosowanych w magizoologii, a w razie czego mogła podpytać kogoś, kto znał się na tym jeszcze lepiej.
Uśmiechnęła się na widok wchodzącej do namiotu Susanne, naprawdę się ciesząc z jej udziału w wyprawie. Wiedziała że Lovegood jest czarownicą utalentowaną w magizoologii, a także w transmutacji. Podejrzewała jednak, że to Sue była bardziej zdziwiona jej widokiem – Charlene w istocie nie była osobą, która szukała mocnych wrażeń, a preferowała raczej spokojny żywot podporządkowany dogłębnemu poznawaniu alchemii i innych naukowych dziedzin. Ale nie można było pominąć faktu, że w jej żyłach wartko płynęła krew Leightonów i Wrightów, a niektórzy jej przodkowie uczestniczyli w wyprawach związanych z magicznymi stworzeniami lub florą, pomagając w wypełnianiu czystych kart wiedzy. Tutaj co prawda nie mieli badać ani odkrywać, ale zawsze to krok do przodu, pozwalający przeżyć coś innego niż mogła przeżywać na co dzień.
- Witaj, Sue – powitała pannę Lovegood, gdy ta usiadła obok niej. – Czuję się... dobrze, naprawdę. I jestem bardzo ciekawa tego, co nas czeka – zapewniła ją. – A ingrediencje z pewnością się przydadzą, choć miejmy nadzieję że wszystko przebiegnie bez komplikacji.
Chwilę po Sue pojawiła się również Rose, która podobnie jak ona pracowała w Mungu i dla której również takie wyprawy nie były elementem codziennej rutyny. Pamiętała jednak wieczorną rozmowę, urwaną dopiero wtedy, kiedy obie zostały pokonane przez zmęczenie i zasnęły. Z racji że obie mieszkały w Londynie widywały się regularnie, ale taki wyjazd był zupełnie nową okazją do rozmów o tym, co miało ich wszystkich czekać. Nawet zmartwienia związane z nadciągającą wojną zeszły chwilowo na dalszy plan, zupełnie jakby pozostawiła je w Londynie, a bycie alchemiczką Munga i Zakonniczką Feniksa, którym bez reszty podporządkowała ostatnie miesiące, nie było teraz jej główną rolą – dziś miała na jeden dzień stać się członkiem smoczej wyprawy i myśleć o wojenno-anomaliowej rzeczywistości odrobinę mniej. Im wszystkim dobrze to zrobi.
- Tak, dziękuję, mam nadzieję że ty też – odpowiedziała kuzynce. – Też nie pamiętam, sen przyszedł tak nagle... Cóż, może to przez to szkockie powietrze?
Zaśmiała się cicho. Namiot stopniowo się wypełniał. Oprócz Bena, któremu posłała szeroki uśmiech, i nieznanego z imienia obcego mężczyzny pojawiła się ona, Sue, Roselyn oraz kolejny mężczyzna którego skądś kojarzyła, ale nie potrafiła sobie chwilowo przypomnieć skąd. Charlie drgnęła nieco nerwowo, kiedy Ben wspomniał, że nieznajomy jegomość jest z Nokturnu i spojrzała na niego z lekkim przestrachem, ale miała nadzieję że Percival dobrze go sprawdził i ów mężczyzna nie miał nic wspólnego z rycerzami Walpurgii ani innymi czarnomagicznymi sprawkami.
I w końcu zjawił się i sam Percival, który dokonał prezentacji wszystkich zgromadzonych, a potem przeszedł do rzeczy, pokazując wszystkim mapę i zarysowując sytuację. Charlie również pochyliła się nad mapą, zapoznając się z nią, a także z rysunkiem smoka oraz jego jaja. Zainteresowała się szczególnie wzmianką o akonicie, z którego można było uwarzyć antidotum na zatrucie oparami mgły wywołanej anomaliami. To zdecydowanie było coś dla niej.
- Oczywiście, podejmiemy się tego – zapewniła, zerkając na siedzącą obok Roselyn, by potwierdziła, że również pomoże jej z antidotum i jego późniejszym dawkowaniem, gdyby okazało się potrzebne. Charlie z pewnością raźnie pracowałoby się w towarzystwie kuzynki, a ich umiejętności mogłyby dobrze się uzupełniać. – Czy wobec tego powinnyśmy udać się tam, by zebrać świeże rośliny i zawczasu przygotować antidotum, gdyby mgła rzeczywiście okazała się trująca? – zapytała, mając nadzieję, że śniegu nie było tam zbyt dużo i uda się bez problemu odnaleźć akonit. Całe szczęście że w ostatnich miesiącach poświęcała tak dużo uwagi zielarstwu, dzięki czemu coraz lepiej radziła sobie z roślinami i ich rozpoznawaniem, także tych gatunków z których korzystała rzadziej. Niemniej jednak Charlie była osobą zapobiegliwą i rozważną, a dobro członków wyprawy leżało jej na sercu. Najprawdopodobniej nie czułaby się na siłach by wyruszyć na sam szczyt, do najsprawniejszych fizycznie nie należała dlatego nie wyrywała się przed szereg, pozostawiając to profesjonalistom, choć naturalnie miała zamiar rozglądać się za stworzeniami, które mogły umknąć z wyższych partii gór i zejść niżej. Wzięła sobie do serca ostrzeżenia przed zagrożeniami, dlatego wbiła wzrok w mapę, by dobrze zapamiętać położenie obozowiska i ścieżkę wiodącą do najbliższego miejsca wystąpienia akonitu, a także położenie miejsc, w których w razie czego można było się schronić, gdyby przed zmrokiem nie udało się powrócić do obozu.
- Przed wyprawą rozdam niezbędne eliksiry. Jeśli członkowie załogi żyją i są ranni, mogą również potrzebować alchemicznej pomocy, więc lepiej zabrać trochę więcej mikstur, na wszelki wypadek – odezwała się. Podejrzewała że może też być konieczne przygotowanie czegoś dla smoka i stworzeń, jeśli je znajdą, bo przecież jakoś będzie trzeba je przetransportować, choć na ten moment najważniejsze było dotarcie do nich a także do załogi, która nadal mogła znajdować się w górach i potrzebować pomocy. Charlie co prawda nie znała się zbytnio na eliksirach dla zwierząt, bo nie pracowała dla żadnego rezerwatu a dla Munga, ale w swojej zaczarowanej torbie miała też podręcznik traktujący o miksturach stosowanych w magizoologii, a w razie czego mogła podpytać kogoś, kto znał się na tym jeszcze lepiej.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Z pewnością jest przyjemniejsze od tego londyńskiego, powiedziałabym, że najprzyjemniejsze w całej Wielkiej Brytanii - uśmiechnęła się kącikiem ust do Charlie. Co prawda ciężko było jej określić coś przyjemnym, gdy na zewnątrz panował wysoko stopniowy mróz, a u szczytu gór trwała zagrażająca im burza. Rozmawianie o czystości powietrza, jakości snu wcale nie było obligatoryjne. Dobrze było jednak przez kilka chwil porozmawiać o czymś innym niż polowanie na smoka, nawet jeśli świadomość tego wcale ich nie opuszczała.
Przywitała Bena krótkim, pogodnym uśmiechem. Starając się nie wyglądać na zmartwioną czy też przestraszoną celem ich wyprawy. Namiot powoli się zapełniał. Oprócz nieznanego mężczyzny, który jak później okazało się nazwał się Mattthew, i Susanne, dołączył do nich Coriander Sprout. Wygięła wargi w ciepłym, szerokim uśmiechu. Nie miała przyjemności widzieć się z nim od dłuższego czasu. Być może, gdyby mieli chwilkę czasu zamieniłaby z nim kilka słów, ale zaraz zanim w namiocie pojawił się Percival. Zostali przedstawieni sobie szybko i bez zbędnej rozciągłości.
- Miejmy taką nadzieję - odparła żartobliwie na słowa mężczyzny, ale później już mu nie przerywała..
Skupiła się na słowach Blake’a, starając się nie rozpraszać wymianą zdań między Matthew, a Benjaminem. Jak widać nie darzyli się zbyt wielką sympatią. Zerknęła na mapę rozłożoną no stole, starając się zapamiętać położenie punktów wspomnianych przez przywódcę grupy. Czarodziejski hotel i Fort William w dole doliny, na południowym wschodzie od nich kolejne dwa obozy, w których mogli znaleźć schronienie gdyby coś poszło nie tak.
- Zajmiemy się zebraniem akonitu i przygotowaniem antidotum - energicznie pokiwała głową w odpowiedzi na wytyczne Percivala. Charlie była wyśmienitą alchemiczką, mogła jej jedynie pomóc w zbiorze tojadu czy w ewentualnym jego dawkowaniu. - Zabrałam ze sobą również ingrediencję, tak na wszelki wypadek, gdyby czegoś ci zabrakło. - zwróciła się do kuzynki.
Zacisnęła usta, próbując ukryć uśmiech słysząc słowa Bena. - A przywykłeś w ogóle? - rzekła rozbawiona do Wrighta, szczerze powątpiewając w to, że w innych okolicznościach ugryzłby się w język.
- Będąc szczerą, nie mam doświadczenia w takich wyprawach. Obawiam się, że w niebezpiecznych sytuacjach mogłabym być wam kulą u nogi. Niemniej jednak jestem tu po to, aby zadbać o wasze zdrowie i miejmy nadzieję członków zaginionej załogi. Zrobię zgodnie z twoimi wytycznymi, sir. - odpowiedziała po chwili zastanowienia. Nie wiedziała czy w jego ocenie uzdrowiciel powinien ruszyć wraz z nimi czy przygotować obóz na ich powrót. Postanowiła pozostawić tą decyzję jemu.
| przepraszam, że na styk
Przywitała Bena krótkim, pogodnym uśmiechem. Starając się nie wyglądać na zmartwioną czy też przestraszoną celem ich wyprawy. Namiot powoli się zapełniał. Oprócz nieznanego mężczyzny, który jak później okazało się nazwał się Mattthew, i Susanne, dołączył do nich Coriander Sprout. Wygięła wargi w ciepłym, szerokim uśmiechu. Nie miała przyjemności widzieć się z nim od dłuższego czasu. Być może, gdyby mieli chwilkę czasu zamieniłaby z nim kilka słów, ale zaraz zanim w namiocie pojawił się Percival. Zostali przedstawieni sobie szybko i bez zbędnej rozciągłości.
- Miejmy taką nadzieję - odparła żartobliwie na słowa mężczyzny, ale później już mu nie przerywała..
Skupiła się na słowach Blake’a, starając się nie rozpraszać wymianą zdań między Matthew, a Benjaminem. Jak widać nie darzyli się zbyt wielką sympatią. Zerknęła na mapę rozłożoną no stole, starając się zapamiętać położenie punktów wspomnianych przez przywódcę grupy. Czarodziejski hotel i Fort William w dole doliny, na południowym wschodzie od nich kolejne dwa obozy, w których mogli znaleźć schronienie gdyby coś poszło nie tak.
- Zajmiemy się zebraniem akonitu i przygotowaniem antidotum - energicznie pokiwała głową w odpowiedzi na wytyczne Percivala. Charlie była wyśmienitą alchemiczką, mogła jej jedynie pomóc w zbiorze tojadu czy w ewentualnym jego dawkowaniu. - Zabrałam ze sobą również ingrediencję, tak na wszelki wypadek, gdyby czegoś ci zabrakło. - zwróciła się do kuzynki.
Zacisnęła usta, próbując ukryć uśmiech słysząc słowa Bena. - A przywykłeś w ogóle? - rzekła rozbawiona do Wrighta, szczerze powątpiewając w to, że w innych okolicznościach ugryzłby się w język.
- Będąc szczerą, nie mam doświadczenia w takich wyprawach. Obawiam się, że w niebezpiecznych sytuacjach mogłabym być wam kulą u nogi. Niemniej jednak jestem tu po to, aby zadbać o wasze zdrowie i miejmy nadzieję członków zaginionej załogi. Zrobię zgodnie z twoimi wytycznymi, sir. - odpowiedziała po chwili zastanowienia. Nie wiedziała czy w jego ocenie uzdrowiciel powinien ruszyć wraz z nimi czy przygotować obóz na ich powrót. Postanowiła pozostawić tą decyzję jemu.
| przepraszam, że na styk
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Odpowiedziała Charlene uśmiechem - ten jednak skrył się za szalikiem, z którego właśnie próbowała się wyplątać, wcześniej ostrożnie odstawiwszy kubek na podłogę. W namiocie było cieplej niż na zewnątrz, zapewne mieli spędzić tu dłuższą chwilę, omawiając plan wyprawy, dlatego nie chciała ryzykować zbytnim kolekcjonowaniem ciepła pod ubraniem. Starała się dobrać je tak, by nie przemarznąć na kość, ale również nie ograniczyć ruchów. Najbardziej skorzystała z dobrodziejstw zaczarowanej torby, umieszczając w niej sporo przydatnych klamotów, wspomniane alchemiczce ingrediencje i trochę zapasowych ubrań, na wszelki wypadek. Brunatny szalik ułożyła na podołku, sięgnęła znów po kubek i dopiero wtedy odpowiedziała koleżance.
- Bardzo dobrze - kiwnęła krótko głową - Jakoś odnajdziemy się w tych warunkach - dodała spokojnie, nie siląc się na przesadną werwę, ze wzrokiem utkwionym w herbacie. Specyficzne chmury wyglądały niepokojąco, zaś działalność w Zakonie Feniksa nauczyła Sue wielu rzeczy, zwłaszcza ostrożności i brania poprawek na błędy oraz niespodzianki w trakcie zaplanowanych akcji. Prawdę mówiąc nie spodziewała się, że wszystko pójdzie gładko. Nie potrafiła wskazać, czy to kwestia przeczucia, nieraz towarzyszącemu przeróżnym okazjom, czy przykre przyzwyczajenie do codzienności - mimo tego, tuż obok obrazów skrajnie złowróżbnych, bujna wyobraźnia podsuwała także momenty cudowne, niesamowite stworzenia, z którymi jeszcze nie zdołała się zetknąć, a bardzo na to czekała.
Przywitała się z przybyłą uzdrowicielką, niedługo później odnajdując też wzrokiem Coriandera, bardzo ucieszona z jego obecności - mogła ze spokojnym sumieniem poświadczyć o jego wiedzy na temat stworzeń. Znała wszystkich obecnych, mniej lub bardziej, poza samym dowódcą - ciut niepokojące, niejasne wrażenie owiło jego postać mgłą. Była wręcz pewna, że nie poznała wcześniej tego człowieka, ale coś, jakiś drobny skrawek świadomości (lub nawet - nieświadomości) podpowiadał - skądś go znam. Nie mogła sobie pozwolić na rozkojarzenie, dlatego sprawnie postarała się o odłożenie tej sprawy na nieokreślone później. Razem z innymi zgromadziła się wokół mapy, uważnym spojrzeniem śledząc szlaki oraz podsunięte rysunki żmijoząbki peruwiańskiej. Nie była smokologiem, lecz posiadana wiedza pozwalała Sue na rozpoznanie poszczególnych gatunków, znała też sporo teorii - gorzej miała się w tym wypadku praktyka. Podążała wzrokiem za wszystkimi opisywanymi punktami, oznaczonymi na mapie, powtarzając sobie w myślach, co który oznacza. W zamyśleniu kompletnie nie zarejestrowała komentarza Benjamina, unosząc zdezorientowane spojrzenie dopiero, gdy wspomniał o obecności kobiet na wyprawie - cóż, nie pytała. Zerknęła za to na Percivala, chcąc odpowiedzieć na jego pytanie, póki co nie mając własnych. Trochę nie podobał jej się nacisk na smoka, inne zwierzęta oraz załogę miała za równie ważne, lecz rozumiała, o co się rozchodzi, dlatego nie podzieliła się komentarzami.
- Nie jestem najsilniejsza, ale powinnam dać radę - stwierdziła krótko, choć doskonale wiedziała, że żadna z jej wycieczek górskich nie przypominała tej wyprawy. Wspinała się dosyć sprawnie na drzewa - niedostatek siły nadrabiała zwinnością.
| przepraszam za poślizg :c
- Bardzo dobrze - kiwnęła krótko głową - Jakoś odnajdziemy się w tych warunkach - dodała spokojnie, nie siląc się na przesadną werwę, ze wzrokiem utkwionym w herbacie. Specyficzne chmury wyglądały niepokojąco, zaś działalność w Zakonie Feniksa nauczyła Sue wielu rzeczy, zwłaszcza ostrożności i brania poprawek na błędy oraz niespodzianki w trakcie zaplanowanych akcji. Prawdę mówiąc nie spodziewała się, że wszystko pójdzie gładko. Nie potrafiła wskazać, czy to kwestia przeczucia, nieraz towarzyszącemu przeróżnym okazjom, czy przykre przyzwyczajenie do codzienności - mimo tego, tuż obok obrazów skrajnie złowróżbnych, bujna wyobraźnia podsuwała także momenty cudowne, niesamowite stworzenia, z którymi jeszcze nie zdołała się zetknąć, a bardzo na to czekała.
Przywitała się z przybyłą uzdrowicielką, niedługo później odnajdując też wzrokiem Coriandera, bardzo ucieszona z jego obecności - mogła ze spokojnym sumieniem poświadczyć o jego wiedzy na temat stworzeń. Znała wszystkich obecnych, mniej lub bardziej, poza samym dowódcą - ciut niepokojące, niejasne wrażenie owiło jego postać mgłą. Była wręcz pewna, że nie poznała wcześniej tego człowieka, ale coś, jakiś drobny skrawek świadomości (lub nawet - nieświadomości) podpowiadał - skądś go znam. Nie mogła sobie pozwolić na rozkojarzenie, dlatego sprawnie postarała się o odłożenie tej sprawy na nieokreślone później. Razem z innymi zgromadziła się wokół mapy, uważnym spojrzeniem śledząc szlaki oraz podsunięte rysunki żmijoząbki peruwiańskiej. Nie była smokologiem, lecz posiadana wiedza pozwalała Sue na rozpoznanie poszczególnych gatunków, znała też sporo teorii - gorzej miała się w tym wypadku praktyka. Podążała wzrokiem za wszystkimi opisywanymi punktami, oznaczonymi na mapie, powtarzając sobie w myślach, co który oznacza. W zamyśleniu kompletnie nie zarejestrowała komentarza Benjamina, unosząc zdezorientowane spojrzenie dopiero, gdy wspomniał o obecności kobiet na wyprawie - cóż, nie pytała. Zerknęła za to na Percivala, chcąc odpowiedzieć na jego pytanie, póki co nie mając własnych. Trochę nie podobał jej się nacisk na smoka, inne zwierzęta oraz załogę miała za równie ważne, lecz rozumiała, o co się rozchodzi, dlatego nie podzieliła się komentarzami.
- Nie jestem najsilniejsza, ale powinnam dać radę - stwierdziła krótko, choć doskonale wiedziała, że żadna z jej wycieczek górskich nie przypominała tej wyprawy. Wspinała się dosyć sprawnie na drzewa - niedostatek siły nadrabiała zwinnością.
| przepraszam za poślizg :c
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Znikająca wieża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis