Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis
Znikająca wieża
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Znikająca wieża
Na brzegu malowniczego jeziora, o trudnej do wymówienia nazwie Lochan Meall an t-Suidhe, stoi wysoka, kamienna wieża. Czy może raczej - stoi tam czasami; budowla, choć przed wzrokiem mugoli ukryta jest całkowicie, wśród czarodziejów również znana jest z uporczywej skłonności do znikania. Niektórzy mówią, że zobaczyć można ją tylko w wyjątkowo zachmurzone dni, inni - że ujawnia się w konkretnych fazach księżyca, a miłośnicy starych opowieści twierdzą, że pokazuje się tylko tym, którym przeznaczona jest wielkość. Wokół wieży krąży bowiem legenda o zamieszkującym ją niegdyś czarodzieju, sławnym łowcy czarnoksiężników, który na stare lata wyrobił w sobie taki strach przed tropiącymi go wrogami, że zamknął się w obłożonej zaklęciami twierdzy. Według tej historii, ochronne czary miały przepuścić tylko godnego mu następcę - nie wiadomo jednak, czy ktoś taki rzeczywiście za życia starca się pojawił.
Sama wieża, jeżeli się już do niej wejdzie, rzeczywiście wygląda jak kryjówka aurora - w środku znajdują się księgi z zaklęciami, kukły do trenowania i mnóstwo instrumentów wykrywających nieprzyjaciół. Niczego nie można jednak wynieść na zewnątrz, bo przy próbie kradzieży drzwi zamykają się na cztery spusty, a w wieży uaktywnia się zaklęcie uniemożliwiające opuszczenie jej murów, wygasające dopiero wraz z zachodem słońca.
Nocą urokliwa okolica zmienia się nie do poznania - roślinność i drobne zwierzęta zdają budzić się do życia, a powietrze wypełnia się niekończącą się kakofonią szmerów i brzęczenia. Nad jeziorem pojawią się błędne ogniki, z daleka wyglądające jak latarenki; wabią one nieuważnych wędrowców, którzy - zahipnotyzowani niecodziennym zjawiskiem - wchodzą prosto w wody jeziora, a następnie są porywani przez żyjące w nim kelpie.
Po przybyciu do lokacji, jedna z osób z pary może wykonać rzut kością k6. Wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
1, 2 - nie dzieje się nic; wieża nie ukazuje się waszym oczom;
3 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte - możecie wejść i swobodnie rozejrzeć się dookoła;
4 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte, jednak po przestąpieniu progu zatrzaskują się wam za plecami, a znajdujące się w wieży instrumenty zaczynają wariować; uaktywnia się zaklęcie Incarcerare, więżąc was w środku aż do zachodu słońca;
5 - dostrzegacie wieżę, ale drzwi do środka okazują się zamknięte i nie jesteście w stanie otworzyć ich za pomocą żadnego zaklęcia;
6 - wieża nie ukazuje się waszym oczom, w jeziorze zauważacie jednak parę kelpii; jeżeli będziecie ostrożni, możecie podejść bliżej - nie zaatakują was.
Sama wieża, jeżeli się już do niej wejdzie, rzeczywiście wygląda jak kryjówka aurora - w środku znajdują się księgi z zaklęciami, kukły do trenowania i mnóstwo instrumentów wykrywających nieprzyjaciół. Niczego nie można jednak wynieść na zewnątrz, bo przy próbie kradzieży drzwi zamykają się na cztery spusty, a w wieży uaktywnia się zaklęcie uniemożliwiające opuszczenie jej murów, wygasające dopiero wraz z zachodem słońca.
Nocą urokliwa okolica zmienia się nie do poznania - roślinność i drobne zwierzęta zdają budzić się do życia, a powietrze wypełnia się niekończącą się kakofonią szmerów i brzęczenia. Nad jeziorem pojawią się błędne ogniki, z daleka wyglądające jak latarenki; wabią one nieuważnych wędrowców, którzy - zahipnotyzowani niecodziennym zjawiskiem - wchodzą prosto w wody jeziora, a następnie są porywani przez żyjące w nim kelpie.
Po przybyciu do lokacji, jedna z osób z pary może wykonać rzut kością k6. Wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
1, 2 - nie dzieje się nic; wieża nie ukazuje się waszym oczom;
3 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte - możecie wejść i swobodnie rozejrzeć się dookoła;
4 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte, jednak po przestąpieniu progu zatrzaskują się wam za plecami, a znajdujące się w wieży instrumenty zaczynają wariować; uaktywnia się zaklęcie Incarcerare, więżąc was w środku aż do zachodu słońca;
5 - dostrzegacie wieżę, ale drzwi do środka okazują się zamknięte i nie jesteście w stanie otworzyć ich za pomocą żadnego zaklęcia;
6 - wieża nie ukazuje się waszym oczom, w jeziorze zauważacie jednak parę kelpii; jeżeli będziecie ostrożni, możecie podejść bliżej - nie zaatakują was.
Lokacja zawiera kości.
Miał wrażenie, że coś mu umykało, o czymś zapominał – ale chociaż starał się za wszelką cenę odgadnąć, co to było, to żadna nowa odkrywcza myśl nie przyszła mu do głowy. Może popadał w lekką paranoję; dzisiejsza wyprawa była dla niego ważna: nie tylko ze względów oczywistych, zakładających uratowanie kilku istnień, ale również dlatego, że była pierwszą po jego dobrowolnej degradacji i ponownym awansie. Była jego szansą – drugą, której nie spodziewał się otrzymać, i której nie zamierzał zmarnować; planował więc dołożenie wszelkich starań, by okazała się sukcesem, mimo niedogodności i niewiadomych, czyhających na nich za każdym zakrętem.
Czekał jeszcze na ostatnie pytania i ustalenia, kiwając głową w reakcji na wygłaszane uwagi: w kierunku Coriandera, Susanne, Charlene, później Roselyn. – Zadbam, żeby każdy ją otrzymał – odpowiedział jasnowłosej kobiecie, posiadanie mapy było w górach podstawą; nie mogli sobie pozwolić na to, by pogubili się wśród mgły, ani by z oczu zniknął im zdziczały przez ostatnie tygodnie szlak. – Dokładnie – wszyscy uważajcie – powtórzył za Charlie, rozglądając się jeszcze raz po twarzach obecnych. – Nie przeceniajcie też własnych możliwości i nie podejmujcie niepotrzebnego ryzyka – dodał jeszcze. Chociaż byli tutaj, by pomagać, nie chciał, by wbrew rozsądkowi bawili się w bohaterów – jeżeli zostaliby ranni, staliby się ciężarem, nie wsparciem. – Jeżeli potrzebujecie wzmocnienia, zgłoście się w takim razie do Susanne jeszcze przed wymarszem. To Saxio wydaje się przydatne – przyznał; zwracał się przy tym głównie do dwóch pozostałych grup – on i Matt mogli otrzymać pomoc później, będą szli tuż obok.
Już miał odsunąć się od stołu i życzyć wszystkim powodzenia, kiedy Bott z niewiadomych przyczyn podskoczył nagle na krześle; wywracający się kubek brzęknął, a płyn rozlał się na stół i przelał przez jego krawędź, zapewne częściowo lądując na ubraniu mężczyzny. Percival posłał mu pytające spojrzenie. – W porządku, Matt? – zapytał, nie zwracając uwagi z wypadające z jego ust wulgaryzmy. Zaraz potem przeniósł jednak uwagę z powrotem na pozostałych. – Pamiętajcie, w razie potrzeby – używajcie sygnałów. Widzimy się za kilka godzin, z powrotem w obozie. – Naprawdę w to wierzył. – Powodzenia – dodał wreszcie, po czym ruszył w kierunku wyjścia, żeby poczynić ostatnie przygotowania i wprowadzić w zmianę w planie Timothy’ego. Po drodze zatrzymał się jeszcze przy Benie, na krótko kładąc mu dłoń na ramieniu. Chciał powiedzieć, by na siebie uważał, oraz tysiąc innych rzeczy – ale był pewien, że nie musiał tego robić.
| zt, wychodzę z Mattem i Sue, na szczyt przez Carn Dearg; mam ze sobą: eliksiry z wyposażenia, rękawice ze smoczej skóry, wygaszacz, broszkę z alabastrowym jednorożcem, biały kryształ, fluoryt, juchtową szarfę, pazur gryfa zatopiony w bursztynie, czarną perłę, manierkę z wodą, trzy kanapki, piersiówkę "Bezdna" wypełnioną ognistą whisky, linę, mapę; biorę też ze sobą Rogogona (psa, nie smoka)
Czekał jeszcze na ostatnie pytania i ustalenia, kiwając głową w reakcji na wygłaszane uwagi: w kierunku Coriandera, Susanne, Charlene, później Roselyn. – Zadbam, żeby każdy ją otrzymał – odpowiedział jasnowłosej kobiecie, posiadanie mapy było w górach podstawą; nie mogli sobie pozwolić na to, by pogubili się wśród mgły, ani by z oczu zniknął im zdziczały przez ostatnie tygodnie szlak. – Dokładnie – wszyscy uważajcie – powtórzył za Charlie, rozglądając się jeszcze raz po twarzach obecnych. – Nie przeceniajcie też własnych możliwości i nie podejmujcie niepotrzebnego ryzyka – dodał jeszcze. Chociaż byli tutaj, by pomagać, nie chciał, by wbrew rozsądkowi bawili się w bohaterów – jeżeli zostaliby ranni, staliby się ciężarem, nie wsparciem. – Jeżeli potrzebujecie wzmocnienia, zgłoście się w takim razie do Susanne jeszcze przed wymarszem. To Saxio wydaje się przydatne – przyznał; zwracał się przy tym głównie do dwóch pozostałych grup – on i Matt mogli otrzymać pomoc później, będą szli tuż obok.
Już miał odsunąć się od stołu i życzyć wszystkim powodzenia, kiedy Bott z niewiadomych przyczyn podskoczył nagle na krześle; wywracający się kubek brzęknął, a płyn rozlał się na stół i przelał przez jego krawędź, zapewne częściowo lądując na ubraniu mężczyzny. Percival posłał mu pytające spojrzenie. – W porządku, Matt? – zapytał, nie zwracając uwagi z wypadające z jego ust wulgaryzmy. Zaraz potem przeniósł jednak uwagę z powrotem na pozostałych. – Pamiętajcie, w razie potrzeby – używajcie sygnałów. Widzimy się za kilka godzin, z powrotem w obozie. – Naprawdę w to wierzył. – Powodzenia – dodał wreszcie, po czym ruszył w kierunku wyjścia, żeby poczynić ostatnie przygotowania i wprowadzić w zmianę w planie Timothy’ego. Po drodze zatrzymał się jeszcze przy Benie, na krótko kładąc mu dłoń na ramieniu. Chciał powiedzieć, by na siebie uważał, oraz tysiąc innych rzeczy – ale był pewien, że nie musiał tego robić.
| zt, wychodzę z Mattem i Sue, na szczyt przez Carn Dearg; mam ze sobą: eliksiry z wyposażenia, rękawice ze smoczej skóry, wygaszacz, broszkę z alabastrowym jednorożcem, biały kryształ, fluoryt, juchtową szarfę, pazur gryfa zatopiony w bursztynie, czarną perłę, manierkę z wodą, trzy kanapki, piersiówkę "Bezdna" wypełnioną ognistą whisky, linę, mapę; biorę też ze sobą Rogogona (psa, nie smoka)
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Kiwnąłem w stronę Blake'a potakująco głową. No nie było w porządku ale przecież nie zamierzałem robić afery z powodu nagłego napadu paniki i rozlanej herbaty, kiedy to mieliśmy na głowie poważniejsze sprawy. Odsunąłem się tylko tak by ze stołu nie lało się po krawędzi na spodnie. Minę jednak miałem zaciętą, a cały byłem spięty z niezadowolenia oraz rozdrażnienia, którego przyczyny szukałem w tu zebranych. Swoje zresztą wiedząc.
Gdy zebranie dobiegło końca i kiedy dostał należne mu dyspozycje to w pierwszej kolejności udałem się do swojego namiotu. Część rzeczy miałem już spakowaną. Część niekoniecznie, lecz leżała w jednym miejscu tak bym nie musiał się motać po całej przestrzeni w ich poszukiwaniu. Najpierw jednak znalazłem jakąś szmatkę lub ręcznik by marudząc pod nosem zetrzeć nieco wilgoci ze spodni. Nie chciałem ich zmieniać. Były najwygodniejszą i cieplejszą parą jaką miałem. Przepasłem się juchtową szarfą, którą dostałem od Lily po Festiwalu Lata. To było dobre wspomnienie, dzięki któremu w tym górskim wygwizdowie zrobiło się trochę cieplej, a niefartowny incydent z namiotu obrad nieco stracił na wyrazistości. Sprawdziłem, czy mam przy sobie wszystkie drobne magiczne wspomagacze. Nie byłem w końcu wprawionym czarodziejem i jeżeli miałem otrzeć się o towarzystwo smoka to lepiej bym je miał przy sobie. Tak samo jak brzękadełko będące w tym momencie moim ulubionym gadżetem. Zapakowałem wszystko skrupulatnie do magicznej torby dzięki czemu pomimo tego, że we wnętrzu plecaka znalazło się sporo metrów liny, a także miotła nie czułem skrępowania ani większego niż powinienem obciążenia. Naciągnąłem na głowę czapkę-kradziejkę, poprawiłem szalik i wyszedłem na zewnątrz dając się przez kilka pierwszych sekund oślepiać blaskowi odbijanego przez śnieg słońca. Zmieliłem przekleństwo, wsunąłem ręce w kieszenie i tak czekałem na resztę swojej grupy by w kolejnej chwili ruszyć pod górę. Szlak czekał na przetarcie.
|zt
Gdy zebranie dobiegło końca i kiedy dostał należne mu dyspozycje to w pierwszej kolejności udałem się do swojego namiotu. Część rzeczy miałem już spakowaną. Część niekoniecznie, lecz leżała w jednym miejscu tak bym nie musiał się motać po całej przestrzeni w ich poszukiwaniu. Najpierw jednak znalazłem jakąś szmatkę lub ręcznik by marudząc pod nosem zetrzeć nieco wilgoci ze spodni. Nie chciałem ich zmieniać. Były najwygodniejszą i cieplejszą parą jaką miałem. Przepasłem się juchtową szarfą, którą dostałem od Lily po Festiwalu Lata. To było dobre wspomnienie, dzięki któremu w tym górskim wygwizdowie zrobiło się trochę cieplej, a niefartowny incydent z namiotu obrad nieco stracił na wyrazistości. Sprawdziłem, czy mam przy sobie wszystkie drobne magiczne wspomagacze. Nie byłem w końcu wprawionym czarodziejem i jeżeli miałem otrzeć się o towarzystwo smoka to lepiej bym je miał przy sobie. Tak samo jak brzękadełko będące w tym momencie moim ulubionym gadżetem. Zapakowałem wszystko skrupulatnie do magicznej torby dzięki czemu pomimo tego, że we wnętrzu plecaka znalazło się sporo metrów liny, a także miotła nie czułem skrępowania ani większego niż powinienem obciążenia. Naciągnąłem na głowę czapkę-kradziejkę, poprawiłem szalik i wyszedłem na zewnątrz dając się przez kilka pierwszych sekund oślepiać blaskowi odbijanego przez śnieg słońca. Zmieliłem przekleństwo, wsunąłem ręce w kieszenie i tak czekałem na resztę swojej grupy by w kolejnej chwili ruszyć pod górę. Szlak czekał na przetarcie.
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Friedrich Schmidt spędził wiele godzin na rozmyślaniu. Zwykłej, prostej czynności mającej określić przyszłość tego dziwnego czegoś, co działo się między nim a panną Chang. Relacja była skomplikowana, obserwacje nie zapewniały odpowiednich danych, a ostatnia rozmowa jaką przyszło im przeprowadzić również nie ułatwiała sprawy. Milczał przez czas, jaki wydawał mu się odpowiedni. Zbierał myśli, analizował, finalnie uznając, że potrzebuje oddechu. Od pracy, rozważań... A olśnienie przyszło przy czwartek szklaneczce Ognistej, opróżnianej w podłym otoczeniu Białej Wywerny. Hugo Schmidt zwykł mawiać, że polowania, wspinaczka i mocne procenty rozwiążą każdy konflikt. Rozwiązania z procentami przyszło im już spróbować, nie przyniosło jednak ono w pełni zamierzonego skutku. A to oznaczało, że należało przystąpić do innych działań.
Zorganizowanie wycieczki nie było większym problemem. Przezornie, wyprowadzając się z Austrii, zabrał ze sobą cały zestaw, jaki zwykł zabierać na wspinaczki oraz polowania z ojcem. W pełni wyposażony magiczny namiot, liny, bloczki, talk, kije trekkingowe... Zabrał ze sobą nawet magiczną kuszę, na wszelki wypadek, gdyby przyszło mu napotkać na drodze ślady jakiejś zwierzyny. Pozostawało mieć nadzieję, że Wren będzie umiała odpowiednio spakować się na wycieczkę.
Na Pokątnej zjawił się równiutko o zapowiedzianej godzinie. Jego strój odbiegał od tego, w jakim zwykła widywać go narzeczona. Lekkie, wygodne obuwie zamienił na skórzane, sięgające za kostkę buty trekkingowe z którego wystawał kawałek grubych, wełnianych skarpet. Czarną szatę zamienił na wygodne, materiałowe spodnie oraz oliwkowy sweter. I był niemal pewien, że Chang nigdy nie widziała go w podobnym stroju oraz podobnych kolorach. Plecak na jego plecach, zaklęty odpowiednimi formułami mieścił wszystko, co mogło im się przydać.
Nie mieli jednak wiele czasu na rozmowy, gdyż od razu wyjął świstoklik, mający zabrać ich w odpowiednie miejsce. Nie chciał słuchać marudzenia podczas drogi, nie chciał również zdradzać jej miejsca, w jakie się udawali.
Z samego rana znaleźli się na brzegu malowniczego jeziora, otoczonego wysokimi, górskimi szczytami. A jeden z nich, miał być ich celem w kolejnych dniach. Cwany uśmieszek pojawił się na męskich ustach, gdy miejsce ich wycieczki wyszło na jaw.
- Co sądzisz? - Spytał, a zielone ślepia z ciekawością spoczęły na buzi narzeczonej. Chwilę później Austriak rozejrzał się uważnie po otoczeniu, wynajdując odpowiedni szczyt. - To... - Zaczął, wskazując jej palcem odpowiedni masyw górski. - Jest naszym celem. Po drodze jest kilka atrakcji, o które zahaczymy.... Wspinałaś się kiedyś? - Wypowiedział kolejne słowa z wyraźnym zaciekawieniem w głosie. Sam Schmidt wydawał się być... trochę inny. Jakby góry przypominające rodzinne strony napawały go dziwnym spokojem oraz rozluźnieniem, jakie dało się odnaleźć w jego mięśniach. Lubił wycieczki górskie oraz wspinaczki po wysokich zboczach, a od wielu miesięcy nie miał okazji na żadną się udać. Ponowne oddanie się pasji, jawiło się w jego głowie jako przyjemne, pierwszy raz jednak miał podzielić się swoją pasją z nią - kobietą, z którą miał spędzić resztę życia. O ile wcześniej nie przyjdzie im się pozabijać.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
The member 'Friedrich Schmidt' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Wyspała się. Choć podekscytowanie kąsało ciało od środka, sprawiało, że późną porą przewracała się z boku na bok, nieprzyzwyczajona też do ciszy, jaką serwowała jej nieobecność markotnego ghula na poddaszu, w końcu odnalazła w sobie wystarczająco determinacji, by na kilka godzin zamknąć oczy. Zasnęła, śniła o niczym, o wszechogarniającej czerni, która otulała ją ciepłem, zdawała się trzymać za ręce, kołysać. A gdy się obudziła, dokonała ostatnich poprawek we wczorajszym pakowaniu. Zweryfikowała zawartość starego plecaka odkopanego ze strychu, wyrzuciła z niego szmaragdową sukienkę, na jej miejsce upychając zaś szarego koloru sweter. Grubszy niż te, które wylegiwały się już na dnie pakunków. W końcu nie miała pojęcia co tym razem napadło Friedricha, dokąd ją zabierze - domysły bazowała wyłącznie na krótko informującym liście, pełniejszym enigmy, niż konkretnych wskazówek. Przed jego nadejściem krytycznie oceniła również sens swojego stroju. Legginsy do ćwiczeń z Mei Ling zamieniła na parę odrobinę cieplejszych, choć wciąż przylegających, natomiast ciemnobrązowy sweter - nie tak zimowy, jak jego szary ekwiwalent - pozostał bez zmian, przykrywając czarny podkoszulek; nie miała pojęcia jak zimno będzie w miejscu, do którego narzeczony planował ją porwać, ach, Salazarze, jakże źle było jej z tą niewiedzą!
Yuan został w domu. Pod okiem starego sąsiada, zgodnego nakarmić go w wybranych godzinach; niuchacza powierzyła natomiast osobie zaprawionej w boju z ich opieką, pewna, że żadnemu ze zwierząt podczas jej nieobecności w takim rozrachunku nie stanie się krzywda. W absolutnej szczerości: nie chciała się rozpraszać, niczym, nawet oddanym jej zwierzęciem, zbyt spragniona, po kilku dniach ciszy, samego Schmidta.
I zabrał ją stamtąd, z Pokątnej, świstoklikiem, inny niż zwykle, swobodniejszy, łagodniejszy, jakby w całym swym podekscytowaniu po prostu piękniejszy; sprowadził ich do zielonej doliny wylegującej się pod baldachimem szarych chmur przysłaniających poranne słońce. Przed nimi rozpościerał się spokojny akwen pozbawiony choćby jednej fali; Wren rozejrzała się dookoła, łaknąco, czuła, jak okoliczna zieleń już przenika do jej płuc, rozsiewa się w nich ziarnem oddalonej od nędznej cywilizacji harmonii. W kącikach ust zamajaczył senny, zadowolony uśmiech.
- Ładnie - przyznała miękko, zaraz potem spoglądając w miejsce wskazane palcem Friedricha. I zrzedła jej mina. Pasma górskie zdawały się sięgać nieba, wspinały się wysoko, zbyt wysoko, by widziała na nich swoje nogi. Z niedowierzaniem zerknęła na stojącego obok mężczyznę, później znów na wymalowany na horyzoncie krajobraz. - Nigdy. Będziemy się wspinać? Nie możemy iść szlakiem? - powtórzyła, choć duma podpowiadała, że przecież da sobie radę. Ze wszystkim. Prędzej to Schmidt wymięknie po drodze, zapłacze, że nie może iść już dalej, a ona zaśmieje się triumfalnie; Merlinie, daleko tej myśli było do prawdy, ale Azjatka ani trochę nie zamierzała przyznawać, że to może pokonać jej siły. I gdy już otwierała usta, by go o tym zapewnić, coś z boku, nieopodal, zamajaczyło kobaltem, wysłużoną czernią, formując bliską linii brzegowej wieżę. Starą, smukłą konstrukcję, zaniedbaną zapomnieniem, przykrytą kurzem dekad; Wren zmrużyła oczy, przyjrzawszy się objawiającemu cudeńku, a potem zerknęła znów na Friedricha. - To jedna z naszych atrakcji, jak rozumiem. Chodź. Nie zostawaj w tyle - zachęciła złośliwie, samej ruszając w kierunku budowli, z dłońmi zaciśniętymi na pasach plecaka - jak prawdziwy podróżnik. W wygodnych, zgodnie z listownym instruktażem, butach, czarnych włosach splecionych w luźny kok. - Co o niej wiesz? Możemy wejść do środka, nie zastaniemy zaklęć obronnych? Wygląda na opuszczoną od lat - mówiła z dziecięcym wręcz podekscytowaniem, w głowie układając sto scenariuszy odnośnie przeszłości tej zanikającej, kamuflującej się wieży. Musiała być wyjątkowa, musiała skrywać w sobie misteria, skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, by ukryć ją przed światem. Ale nie przed nimi. - Właściwie to gdzie my jesteśmy, Fried? - zapytała jeszcze Schmidta, nim gest wieży sprawił, że zamarła na chwilę. Jej wrota otworzyły się samoistnie. Rozwarły z cichym skrzypnięciem, niepchnięte ludzką ręką; zapraszały ich do siebie magią, zionąc ze środka nutą stęchlizny, ale i po prostu starości. Znów spojrzała na narzeczonego kontrolnie, ale zanim ten wpadł na pomysł wyminięcia jej i wejścia do środka jako pierwszemu - ubiegła go, przyspieszając kroku - gwałtownie, wręcz szczeniacko, by dopaść wnętrza wieży przed nim.
Yuan został w domu. Pod okiem starego sąsiada, zgodnego nakarmić go w wybranych godzinach; niuchacza powierzyła natomiast osobie zaprawionej w boju z ich opieką, pewna, że żadnemu ze zwierząt podczas jej nieobecności w takim rozrachunku nie stanie się krzywda. W absolutnej szczerości: nie chciała się rozpraszać, niczym, nawet oddanym jej zwierzęciem, zbyt spragniona, po kilku dniach ciszy, samego Schmidta.
I zabrał ją stamtąd, z Pokątnej, świstoklikiem, inny niż zwykle, swobodniejszy, łagodniejszy, jakby w całym swym podekscytowaniu po prostu piękniejszy; sprowadził ich do zielonej doliny wylegującej się pod baldachimem szarych chmur przysłaniających poranne słońce. Przed nimi rozpościerał się spokojny akwen pozbawiony choćby jednej fali; Wren rozejrzała się dookoła, łaknąco, czuła, jak okoliczna zieleń już przenika do jej płuc, rozsiewa się w nich ziarnem oddalonej od nędznej cywilizacji harmonii. W kącikach ust zamajaczył senny, zadowolony uśmiech.
- Ładnie - przyznała miękko, zaraz potem spoglądając w miejsce wskazane palcem Friedricha. I zrzedła jej mina. Pasma górskie zdawały się sięgać nieba, wspinały się wysoko, zbyt wysoko, by widziała na nich swoje nogi. Z niedowierzaniem zerknęła na stojącego obok mężczyznę, później znów na wymalowany na horyzoncie krajobraz. - Nigdy. Będziemy się wspinać? Nie możemy iść szlakiem? - powtórzyła, choć duma podpowiadała, że przecież da sobie radę. Ze wszystkim. Prędzej to Schmidt wymięknie po drodze, zapłacze, że nie może iść już dalej, a ona zaśmieje się triumfalnie; Merlinie, daleko tej myśli było do prawdy, ale Azjatka ani trochę nie zamierzała przyznawać, że to może pokonać jej siły. I gdy już otwierała usta, by go o tym zapewnić, coś z boku, nieopodal, zamajaczyło kobaltem, wysłużoną czernią, formując bliską linii brzegowej wieżę. Starą, smukłą konstrukcję, zaniedbaną zapomnieniem, przykrytą kurzem dekad; Wren zmrużyła oczy, przyjrzawszy się objawiającemu cudeńku, a potem zerknęła znów na Friedricha. - To jedna z naszych atrakcji, jak rozumiem. Chodź. Nie zostawaj w tyle - zachęciła złośliwie, samej ruszając w kierunku budowli, z dłońmi zaciśniętymi na pasach plecaka - jak prawdziwy podróżnik. W wygodnych, zgodnie z listownym instruktażem, butach, czarnych włosach splecionych w luźny kok. - Co o niej wiesz? Możemy wejść do środka, nie zastaniemy zaklęć obronnych? Wygląda na opuszczoną od lat - mówiła z dziecięcym wręcz podekscytowaniem, w głowie układając sto scenariuszy odnośnie przeszłości tej zanikającej, kamuflującej się wieży. Musiała być wyjątkowa, musiała skrywać w sobie misteria, skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, by ukryć ją przed światem. Ale nie przed nimi. - Właściwie to gdzie my jesteśmy, Fried? - zapytała jeszcze Schmidta, nim gest wieży sprawił, że zamarła na chwilę. Jej wrota otworzyły się samoistnie. Rozwarły z cichym skrzypnięciem, niepchnięte ludzką ręką; zapraszały ich do siebie magią, zionąc ze środka nutą stęchlizny, ale i po prostu starości. Znów spojrzała na narzeczonego kontrolnie, ale zanim ten wpadł na pomysł wyminięcia jej i wejścia do środka jako pierwszemu - ubiegła go, przyspieszając kroku - gwałtownie, wręcz szczeniacko, by dopaść wnętrza wieży przed nim.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Austriak uniósł kąciki ust ku górze, słysząc odpowiedź narzeczonej. I miał nadzieję, że ten uśmiech nie zniknie z jej twarzy przez resztę wycieczki, a im w końcu uda się dojść do jakiegokolwiek porozumienia. Śmiałe, pewnie odrobinę naiwne nadzieje. I z pewnością nie chciane, wolał podchodzić do spraw z chłodną głową.
- Ładnie, lecz nie tak jak w domu. - Mruknął z odrobiną nostalgii w głosie. Brakowało mu ojczyzny; znajomych miejsc, lubionych barów oraz doskonale znanych lasów. Tutaj nie miał pewności, że skręca w odpowiednią stronę; nie znał każdej polany oraz każdego, nawet najmniejszego zakamarka leśnej ściółki.
Rozbawienie pojawiło się zielonych ślepiach, gdy kolejne jej słowa doleciały do jego uszu.
- Część drogi zawiera szlak, część jednak wymaga wspinania się. Jeśli dobrze pójdzie, jutrzejszą noc spędzimy na szczycie. - Uchylił rąbka tajemnicy, dotyczącej celu ich podróży… A raczej jednego z nich, po drodze miał jeszcze kilka innych, ciekawych miejsc jakie mieli odwiedzić. - Wymiękasz? - Spytał zaczepnie.
Doskonale wiedział, że dziewczyna nie ma kondycji choćby w połowie tak dobrej, jak on. Był jednak ciekaw, jak sobie poradzi. Nikt ich nie gonił, mogli iść swoim tempem… A Friedrich był ciekaw, czy uda mu się zaszczepić w dziewczynie choćby odrobinę pasji do tego rodzaju aktywności.
Zaciekawienie błysnęło w zielonych ślepiach, gdy na horyzoncie pojawiła się dziwna wieża. Zamyślenie przez chwilę przemknęło przez jego twarz, gdy próbował przypomnieć sobie informacje, na temat tego miejsca.
- Najwidoczniej. - Rzucił, po czym ruszył za dziewczyną. Otto wesoło truchtał między ich postaciami, wyraźnie zadowolony z wycieczki. - Kiedyś w knajpie słyszałem, jak jeden gość o niej opowiadał. Ponoć pojawia się nieregularnie i posiada zabezpieczenia przed kradzieżą, przez co nie można z niej wyjść jeśli coś się z niej zabierze. - Mruknął odrobinę ostrzegawczo w kierunku ciemnowłosej. Nie chciał, by zamknęła ich w wieży, nim w ogóle zdążyli wejść na górski szlak.
- W Szkocji. Dokładniej Ben Navis. - Odparł, na chwilę przenosząc spojrzenie na wysoką wieżę. Było w niej coś, co przypadało do wizualnego gustu Austriaka. Friedrich nie próbował nawet przegonić Wren w wejściu do środka, odnajdując dziś dziwny spokój gdzieś w sobie. Ostrożnie przekroczył próg wieży, odruchowo wyjmując różdżkę z kieszeni.
Zielone spojrzenie uważnie prześlizgnęło się po pomieszczeniu. Kukły do treningów, księgi przepełnione zaklęciami i najróżniejsze przedmioty sprawiały dziwne wrażenie, przynajmniej w jego odczuciu.
- Ktoś chyba lubił walczyć… - Mruknął pod nosem, na chwilę wędrując spojrzeniem w kierunku narzeczonej. Schmidt skierował swoje spojrzenie na regał z książkami, uważnie mu się przyglądając. Rozpoznał kilka tytułów, które wywołały z jego piersi pomruk. Nie dotykał niczego nauczony, iż te przedmioty mogły nosić znamiona jakiejś, paskudnej klątwy. - Nie wiem, kto tu mieszkał, ale miał chyba jakąś manię prześladowczą. - Dodał, spojrzenie kierując na kolejne przedmioty. Innej możliwości, usprawiedliwiającej osobliwy zbiór, w tej chwili nie widział.
- Ładnie, lecz nie tak jak w domu. - Mruknął z odrobiną nostalgii w głosie. Brakowało mu ojczyzny; znajomych miejsc, lubionych barów oraz doskonale znanych lasów. Tutaj nie miał pewności, że skręca w odpowiednią stronę; nie znał każdej polany oraz każdego, nawet najmniejszego zakamarka leśnej ściółki.
Rozbawienie pojawiło się zielonych ślepiach, gdy kolejne jej słowa doleciały do jego uszu.
- Część drogi zawiera szlak, część jednak wymaga wspinania się. Jeśli dobrze pójdzie, jutrzejszą noc spędzimy na szczycie. - Uchylił rąbka tajemnicy, dotyczącej celu ich podróży… A raczej jednego z nich, po drodze miał jeszcze kilka innych, ciekawych miejsc jakie mieli odwiedzić. - Wymiękasz? - Spytał zaczepnie.
Doskonale wiedział, że dziewczyna nie ma kondycji choćby w połowie tak dobrej, jak on. Był jednak ciekaw, jak sobie poradzi. Nikt ich nie gonił, mogli iść swoim tempem… A Friedrich był ciekaw, czy uda mu się zaszczepić w dziewczynie choćby odrobinę pasji do tego rodzaju aktywności.
Zaciekawienie błysnęło w zielonych ślepiach, gdy na horyzoncie pojawiła się dziwna wieża. Zamyślenie przez chwilę przemknęło przez jego twarz, gdy próbował przypomnieć sobie informacje, na temat tego miejsca.
- Najwidoczniej. - Rzucił, po czym ruszył za dziewczyną. Otto wesoło truchtał między ich postaciami, wyraźnie zadowolony z wycieczki. - Kiedyś w knajpie słyszałem, jak jeden gość o niej opowiadał. Ponoć pojawia się nieregularnie i posiada zabezpieczenia przed kradzieżą, przez co nie można z niej wyjść jeśli coś się z niej zabierze. - Mruknął odrobinę ostrzegawczo w kierunku ciemnowłosej. Nie chciał, by zamknęła ich w wieży, nim w ogóle zdążyli wejść na górski szlak.
- W Szkocji. Dokładniej Ben Navis. - Odparł, na chwilę przenosząc spojrzenie na wysoką wieżę. Było w niej coś, co przypadało do wizualnego gustu Austriaka. Friedrich nie próbował nawet przegonić Wren w wejściu do środka, odnajdując dziś dziwny spokój gdzieś w sobie. Ostrożnie przekroczył próg wieży, odruchowo wyjmując różdżkę z kieszeni.
Zielone spojrzenie uważnie prześlizgnęło się po pomieszczeniu. Kukły do treningów, księgi przepełnione zaklęciami i najróżniejsze przedmioty sprawiały dziwne wrażenie, przynajmniej w jego odczuciu.
- Ktoś chyba lubił walczyć… - Mruknął pod nosem, na chwilę wędrując spojrzeniem w kierunku narzeczonej. Schmidt skierował swoje spojrzenie na regał z książkami, uważnie mu się przyglądając. Rozpoznał kilka tytułów, które wywołały z jego piersi pomruk. Nie dotykał niczego nauczony, iż te przedmioty mogły nosić znamiona jakiejś, paskudnej klątwy. - Nie wiem, kto tu mieszkał, ale miał chyba jakąś manię prześladowczą. - Dodał, spojrzenie kierując na kolejne przedmioty. Innej możliwości, usprawiedliwiającej osobliwy zbiór, w tej chwili nie widział.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Nie tak jak w domu - ale lepiej, bo byli tu razem. Zamierzali przedrzeć się przez zielony szlak prowadzący ku samemu niebu, a tam, gdzie wydeptana ziemia nie była skora unieść ich stóp, najwyraźniej wejdą siłą. Wren niechętnie zapatrywała się na tę okoliczność. Wspinała się jedynie po schodach swojej kamienicy, czasem po innych, ale nigdy nie po skałach, po stromych urwiskach, po wręcz pionowych ścianach, ryzykując złamaniem jednej czy drugiej nogi: o dumie z kolei nie wspominając. Ale Friedrich wiedział, jak rozpalić w niej ogień waleczności. Z upartością uniosła głowę do góry, wystawiła podbródek, całą sobą akcentując wznieconą na powrót waleczność.
- Chcesz tam dojść do jutra? - spytała z powątpiewaniem w głowie, palcem wskazując na kąpiący się wśród chmur szczyt. Najwyższy, to znaczyło, że Schmidt wspominał właśnie o nim: na nic prócz głównego dania nie ostrzyłby sobie pazurów, nie on, zbyt przyzwyczajony do zdobywania nawet najbardziej niedostępnych wierchów. Choćby w tym wszystkim jej samej, niedostępnej, dla mężczyzn zbyt wyniosłej i złośliwej. Niezainteresowanej. - Na Merlina, Fried, ja... - urwała, przypomniała sobie, że przecież jest silna, że w tym smukłym, chuchrowatym ciele drzemie potencjał, o jakim sam Austriak mógł jedynie pomarzyć. - Dam radę - skwitowała zatem dumnie, a by mu to udowodnić prędko ruszyła przed siebie, krokiem żwawym, rześkim, zadowolonym ze świeżego powietrza i otaczających ich widoków. Tego potrzebowała, bezwiednie: oderwania się od londyńskiego triumfu szarości i zgiełku Pokątnej. Ciekawe tylko, czy będzie potrafiła rzeczywiście wyspać się bez nocnych ekscesów dzielnicy, w otoczce krystalicznego poczucia ciszy, które wiele nieprzyzwyczajonych umysłów mogło napawać uzasadnionym niepokojem. Cisza przed burzą.
- Nie jesteśmy złodziejami, żeby coś stamtąd wynosić. Pooglądamy, a potem wyjdziemy, jak na kulturalnych ludzi przystało - stwierdziła beztrosko, nieświadoma jeszcze czekających na nich w środku skarbów. Kiwnęła też głową, odrobinę zaskoczona szkocką podróżą, ale im dalej od domu, tym swobodniej można było odetchnąć. Jej uwagę zaprzątała teraz zresztą wyłącznie wieża. Wpadła do środka jak strzała, szerzej otworzywszy zardzewiałe drzwiczki, a potem przystanęła wśród wznieconych w powietrze warstw wieloletniego kurzu, zasłaniając usta ręką. Zakaszlała, rozejrzała się po pomieszczeniu: było stare, nieposprzątane, ale wciąż posiadało w sobie arsenał dobroci. - Och, zobacz tylko - zapiała w zachwycie, spojrzenie kierując na wznoszącą się ku szczytowi biblioteczkę. Bibliotekę. Do dosięgnięcia najwyższej z półek służyła drewniana drabina, lecz na podłodze odnaleźć można było wyłącznie jej pozostałości. Absolutnie podekscytowana, Wren zsunęła z ramion plecak, zostawiając go przy drzwiach, po czym ruszyła przed siebie, z uwagą oglądając każdy artefakt, który tylko nawinął się na pasmo jej ruchu. W porównaniu do Friedricha - jak dziecko, wszystko brała do rąk. Oglądała pozbawione już mocy talizmany, unosiła do góry przyrządy mające wykrywać zbliżających się wrogów, wertowała pożółkłe strony tomiszczy rozłożonych na pochylonych blatach stołów. - Wyobrażasz sobie całe życie mieszkać w takiej wieży? Poświęcić się nauce, magii, Salazar jeden wie czemu jeszcze? - chudą dłonią powiodła wzdłuż kukły do ćwiczeń; miała dziwny kształt, posępny i zbyt podłużny, by przypominać ludzką sylwetkę, na tyle enigmatyczna, by wzbudzić w Wren pragnienie przetestowania jej wysłużonych możliwości. Zanim jednak zdążyła sięgnąć po różdżkę, coś załomotało na piętrze powyżej. Nagle, głucho, posyłając przez wieżę prąd niesprecyzowanej niepewności; Azjatka zastygła, odruchowo spoglądając w górę, choć w ciemności pomieszczenia dostrzec mogła niewiele; wzrok zwróciła zatem na Friedricha, pytająco, niepewna, czy nie było to jedną z wielu zapowiedzianych przez niego niespodzianek. Najwyraźniej trochę zbyt wielu. - To twoja sprawka? - doprecyzowała swą myśl półszeptem. - Co tam schowałeś?
Co rozbija się na górze?
k1 - to banda ghuli, która pewnego dnia dostała się do wieży za sprawą nieuważnych gości niedomykających za sobą drzwi. zaczynają rzucać w nas wszystkim, co tylko wpadnie im w ręce
k2 - to zaledwie wiatr załomotał starym meblem, ale prowadzi nas do miejsca, w którym odnajdujemy ślady walki. czy to pierwotny właściciel wieży zmierzył się z wrogiem?
k3 - to Otto wleciał na piętro i zdecydował się zapewnić nam ekscytację małą dawką strachu; odkrył skrzynię wypełnioną różdżkami każdego, kogo tylko pokonał zamieszkujący tu mag
- Chcesz tam dojść do jutra? - spytała z powątpiewaniem w głowie, palcem wskazując na kąpiący się wśród chmur szczyt. Najwyższy, to znaczyło, że Schmidt wspominał właśnie o nim: na nic prócz głównego dania nie ostrzyłby sobie pazurów, nie on, zbyt przyzwyczajony do zdobywania nawet najbardziej niedostępnych wierchów. Choćby w tym wszystkim jej samej, niedostępnej, dla mężczyzn zbyt wyniosłej i złośliwej. Niezainteresowanej. - Na Merlina, Fried, ja... - urwała, przypomniała sobie, że przecież jest silna, że w tym smukłym, chuchrowatym ciele drzemie potencjał, o jakim sam Austriak mógł jedynie pomarzyć. - Dam radę - skwitowała zatem dumnie, a by mu to udowodnić prędko ruszyła przed siebie, krokiem żwawym, rześkim, zadowolonym ze świeżego powietrza i otaczających ich widoków. Tego potrzebowała, bezwiednie: oderwania się od londyńskiego triumfu szarości i zgiełku Pokątnej. Ciekawe tylko, czy będzie potrafiła rzeczywiście wyspać się bez nocnych ekscesów dzielnicy, w otoczce krystalicznego poczucia ciszy, które wiele nieprzyzwyczajonych umysłów mogło napawać uzasadnionym niepokojem. Cisza przed burzą.
- Nie jesteśmy złodziejami, żeby coś stamtąd wynosić. Pooglądamy, a potem wyjdziemy, jak na kulturalnych ludzi przystało - stwierdziła beztrosko, nieświadoma jeszcze czekających na nich w środku skarbów. Kiwnęła też głową, odrobinę zaskoczona szkocką podróżą, ale im dalej od domu, tym swobodniej można było odetchnąć. Jej uwagę zaprzątała teraz zresztą wyłącznie wieża. Wpadła do środka jak strzała, szerzej otworzywszy zardzewiałe drzwiczki, a potem przystanęła wśród wznieconych w powietrze warstw wieloletniego kurzu, zasłaniając usta ręką. Zakaszlała, rozejrzała się po pomieszczeniu: było stare, nieposprzątane, ale wciąż posiadało w sobie arsenał dobroci. - Och, zobacz tylko - zapiała w zachwycie, spojrzenie kierując na wznoszącą się ku szczytowi biblioteczkę. Bibliotekę. Do dosięgnięcia najwyższej z półek służyła drewniana drabina, lecz na podłodze odnaleźć można było wyłącznie jej pozostałości. Absolutnie podekscytowana, Wren zsunęła z ramion plecak, zostawiając go przy drzwiach, po czym ruszyła przed siebie, z uwagą oglądając każdy artefakt, który tylko nawinął się na pasmo jej ruchu. W porównaniu do Friedricha - jak dziecko, wszystko brała do rąk. Oglądała pozbawione już mocy talizmany, unosiła do góry przyrządy mające wykrywać zbliżających się wrogów, wertowała pożółkłe strony tomiszczy rozłożonych na pochylonych blatach stołów. - Wyobrażasz sobie całe życie mieszkać w takiej wieży? Poświęcić się nauce, magii, Salazar jeden wie czemu jeszcze? - chudą dłonią powiodła wzdłuż kukły do ćwiczeń; miała dziwny kształt, posępny i zbyt podłużny, by przypominać ludzką sylwetkę, na tyle enigmatyczna, by wzbudzić w Wren pragnienie przetestowania jej wysłużonych możliwości. Zanim jednak zdążyła sięgnąć po różdżkę, coś załomotało na piętrze powyżej. Nagle, głucho, posyłając przez wieżę prąd niesprecyzowanej niepewności; Azjatka zastygła, odruchowo spoglądając w górę, choć w ciemności pomieszczenia dostrzec mogła niewiele; wzrok zwróciła zatem na Friedricha, pytająco, niepewna, czy nie było to jedną z wielu zapowiedzianych przez niego niespodzianek. Najwyraźniej trochę zbyt wielu. - To twoja sprawka? - doprecyzowała swą myśl półszeptem. - Co tam schowałeś?
Co rozbija się na górze?
k1 - to banda ghuli, która pewnego dnia dostała się do wieży za sprawą nieuważnych gości niedomykających za sobą drzwi. zaczynają rzucać w nas wszystkim, co tylko wpadnie im w ręce
k2 - to zaledwie wiatr załomotał starym meblem, ale prowadzi nas do miejsca, w którym odnajdujemy ślady walki. czy to pierwotny właściciel wieży zmierzył się z wrogiem?
k3 - to Otto wleciał na piętro i zdecydował się zapewnić nam ekscytację małą dawką strachu; odkrył skrzynię wypełnioną różdżkami każdego, kogo tylko pokonał zamieszkujący tu mag
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Kiwnął głową, potwierdzając swoje słowa. Był pewien, że dystans wcale nie jest zbyt wielki. W połowie drogi zaplanował postój na nocleg, gdzie będą mogli spokojnie odpocząć przed dalszą częścią wspinaczki oraz tymi, najtrudniejszymi kawałkami drogi. W najgorszym przypadku, wniesie ją na plecach, zapewne bluźniąc przy tym niczym rasowy szewc.
Z zaciekawieniem uniósł brew ku górze, gdy dziewczyna rozpoczęła wypowiedź. Wycofa się? A może jednak podejmie jego niewielkie wyzwanie? Domyślał się, że nigdy wcześniej nie przyszło się jej wspinać i tylko z tego powodu zaplanował nocleg w połowie trasy. I miał nadzieję, że dziewczyna będzie mu za to wdzięczna. - Dobrze. - Skwitował jedynie, układając usta w zaczepny uśmieszek. Czas pokaże, ile energii w niej zostanie za kilka godzin, gdy zaczną podchodzić pod górę. Był niezmiernie ciekaw, jak dziewczyna poradzi sobie z wycieczką… I czy nie zakończy ona się brutalnym morderstwem.
- Nie zabrałaś swojej nowej zabawki, mam nadzieję? - Mruknął jedynie w odpowiedzi, niemal pewien, że niuchacz jedynie przysporzyłby im kłopotów w eksplorowaniu tajemniczej wieży.
Friedrich Schmidt nie należał do bardzo ciekawskich typów. Praca w otoczeniu tych spod najciemniejszej gwiazdy nauczyła go, aby nie pakować łap na pierwszą, lepszą rzecz jaka znalazła się w ich zasięgu… No chyba, że chodziło tyłek panny Chang. Przed tym nie potrafił się powstrzymać. Pomruk zastanowienia uleciał z jego ust, gdy spojrzenie wędrowało między kolejnymi rzeczami. - Co podoba Ci się najbardziej? - Spytał, zaciekawione spojrzenie kierując wprost na jej buzię. Był ciekaw. W zasadzie do tej pory nigdy nie mieli okazji aby porozmawiać o zainteresowaniach bądź innych, podobnych temu bzdetach. Kto wie, może podczas tej wycieczki uda im się odrobinę zacieśnić łączącą więź? Nie wiedział, pierwszy raz jednak przyjdzie im spędzić tyle czasu w swoim towarzystwie, bez chociażby jednej, najmniejszej przerwy.
- Wydaje mi się, że naukowcy to osobny gatunek. Widziałaś kiedyś jakiegoś na oczy? Bo ja nie. Nie zdziwiłbym się, jakby hodowali ich w takich wieżach. - Mruknął, zupełnie nie rozumiejąc naukowych zapałów. Sam w szkole z pewnością nie był orłem, zbyt zajęty obserwowaniem, oszukiwaniem podczas pojedynków oraz interesującym towarzystwem w jakim wtedy przyszło mu się obracać. Z ludźmi nauki nie miał styczności w przeciwieństwie do jego ojca, kiedyś płomiennie zachęcającego go do obrania podobnej ścieżki. To jednak nie było dla niego.
- To nie ja. - Rzucił, czujne spojrzenie przenosząc w kierunku hałasu. Nie miał jednak okazji zbyt długo wyszukiwać źródła hałasu, gdyż pierwsze przedmioty poczęły lecieć w ich kierunku, w towarzystwie paskudnego, zwierzęcego hałasu. - Scheiß! - Rzucił, po czym ściągnął z pleców nowiutką, świeżutką kuszę. Sprawnie zaciągnął bełt, by rozpocząć celowanie w kierunku uporczywych istot. Mógł sięgnąć po różdżkę, nie potrafił jednak odmówić sobie odrobiny dawnych polowań; małej naleciałości dawnej pasji, gdy jeszcze nie przyszło mu polować na szlamy czy mugoli.
| Ile ghuli ustrzelę?
1 - jednego
2 - dwa
3 - wszystkie
Z zaciekawieniem uniósł brew ku górze, gdy dziewczyna rozpoczęła wypowiedź. Wycofa się? A może jednak podejmie jego niewielkie wyzwanie? Domyślał się, że nigdy wcześniej nie przyszło się jej wspinać i tylko z tego powodu zaplanował nocleg w połowie trasy. I miał nadzieję, że dziewczyna będzie mu za to wdzięczna. - Dobrze. - Skwitował jedynie, układając usta w zaczepny uśmieszek. Czas pokaże, ile energii w niej zostanie za kilka godzin, gdy zaczną podchodzić pod górę. Był niezmiernie ciekaw, jak dziewczyna poradzi sobie z wycieczką… I czy nie zakończy ona się brutalnym morderstwem.
- Nie zabrałaś swojej nowej zabawki, mam nadzieję? - Mruknął jedynie w odpowiedzi, niemal pewien, że niuchacz jedynie przysporzyłby im kłopotów w eksplorowaniu tajemniczej wieży.
Friedrich Schmidt nie należał do bardzo ciekawskich typów. Praca w otoczeniu tych spod najciemniejszej gwiazdy nauczyła go, aby nie pakować łap na pierwszą, lepszą rzecz jaka znalazła się w ich zasięgu… No chyba, że chodziło tyłek panny Chang. Przed tym nie potrafił się powstrzymać. Pomruk zastanowienia uleciał z jego ust, gdy spojrzenie wędrowało między kolejnymi rzeczami. - Co podoba Ci się najbardziej? - Spytał, zaciekawione spojrzenie kierując wprost na jej buzię. Był ciekaw. W zasadzie do tej pory nigdy nie mieli okazji aby porozmawiać o zainteresowaniach bądź innych, podobnych temu bzdetach. Kto wie, może podczas tej wycieczki uda im się odrobinę zacieśnić łączącą więź? Nie wiedział, pierwszy raz jednak przyjdzie im spędzić tyle czasu w swoim towarzystwie, bez chociażby jednej, najmniejszej przerwy.
- Wydaje mi się, że naukowcy to osobny gatunek. Widziałaś kiedyś jakiegoś na oczy? Bo ja nie. Nie zdziwiłbym się, jakby hodowali ich w takich wieżach. - Mruknął, zupełnie nie rozumiejąc naukowych zapałów. Sam w szkole z pewnością nie był orłem, zbyt zajęty obserwowaniem, oszukiwaniem podczas pojedynków oraz interesującym towarzystwem w jakim wtedy przyszło mu się obracać. Z ludźmi nauki nie miał styczności w przeciwieństwie do jego ojca, kiedyś płomiennie zachęcającego go do obrania podobnej ścieżki. To jednak nie było dla niego.
- To nie ja. - Rzucił, czujne spojrzenie przenosząc w kierunku hałasu. Nie miał jednak okazji zbyt długo wyszukiwać źródła hałasu, gdyż pierwsze przedmioty poczęły lecieć w ich kierunku, w towarzystwie paskudnego, zwierzęcego hałasu. - Scheiß! - Rzucił, po czym ściągnął z pleców nowiutką, świeżutką kuszę. Sprawnie zaciągnął bełt, by rozpocząć celowanie w kierunku uporczywych istot. Mógł sięgnąć po różdżkę, nie potrafił jednak odmówić sobie odrobiny dawnych polowań; małej naleciałości dawnej pasji, gdy jeszcze nie przyszło mu polować na szlamy czy mugoli.
| Ile ghuli ustrzelę?
1 - jednego
2 - dwa
3 - wszystkie
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
The member 'Friedrich Schmidt' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Dobrze, powiedział, choć w wyobraźni Wren dobrze wcale nie było. Strome urwiska zionęły obietnicą złamania im kręgosłupów, powolnej śmierci w męczarni pod słońcem skrytym za chmurami, wśród wysokich drzew i kręcących się dokoła stworów - magicznych, niemagicznych, nieważne, po prostu głodnych. Azjatka westchnęła ciężko, pełna obaw, choć równie szybko stłumiła je w sobie pod fasadą wojowniczej buty mającej udowodnić, że wyprawę przeżyje lepiej niż jej zaprawiony w boju narzeczony; tylko dlatego, że tak sobie zażyczyła. W jednej chwili dziecięca, szczeniacka, jak pięciolatek zapewniający o tym, że stworzona z ziemi, trawy, kamieni i liści mikstura to prawdziwy eliksir.
- Oczywiście, że nie. Nie dość, że niańczę już ciebie, to jeszcze takie maleństwo, w środku szkockiej dziczy... Znalazłam mu tymczasowe lokum i mam nadzieję, że po powrocie zastanę go żywego - zapewniła miękko, w otoczce drobnej, uprzejmej złośliwości; nie potrafili sobie jej odmówić, nigdy, zbyt spragnieni wymierzania niewidzialnych, bezbolesnych ciosów, kąsań, zbyt głodni podjudzenia. Wierzyła, że w ten sposób sprawdzali również swoje granice. Jak daleko sięgnąć można słowem, zanim ugodzi się to, co naprawdę ważne, naprawdę cenne.
Z zachwytem rozglądała się po wnętrzu wieży. Zdmuchiwała płachty kurzu ze stron starych woluminów, niektóre z nich zdobiły ryciny przedstawiające działanie opisywanych zaklęć; wiele inkantacji było jej znanych, ofensywnych, lecz przez pożółkłe kartki prześlizgiwały się też nazwy zupełnie obce, nęcące; wzniecały w niej chęć dokładnego przestudiowania każdej z pozycji w bibliotece, nawet jeśli nie mieli na to czasu.
- Księgi - odparła na dźwięk jego pytania, pochylona nad stołem zasypanym lekturą. Chude palce wertowały jej zawartość, ruszały się ostrożnie - leciwe tomiszcza mogły pokruszyć się od nieuważnego, zbyt mocnego dotyku, zaprzepaszczając nakreśloną tuszem wiedzę. - Masz rację, ten, kto tu mieszkał, lubił walczyć. Większość z tych zbiorów dotyczy zaklęć - uroków, defensywy, z tego co widziałam również nakładania pułapek - wyjaśniła cichą, wibrującą melodią; przez żyły nie płynęła krew, zastąpiła ją czysta fascynacja iskrząca się także w czarnych oczach. Mieli szczęście, że na żadną z takich niespodzianek nie przyszło im trafić. Umieszczone obok ścian tekstów ilustracje obrazowały dogłębne nauczki karzące śmiałków przekraczających próg zaklętego miejsca; czyżby oni, w jakiś sposób, byli godni? - Mogłabym całą wyprawę spędzić tutaj. Po prostu czytać - przyznała. Cień uśmiechu majaczył na orientalnych ustach, podkreślał dziecięcą, wręcz szkolną chęć nauki. Przebywający tu niegdyś mag mógł okazać się cennym nauczycielem, szkoda, że dziś nie było już po nim śladu innego, niż testament zapisany w samej wieży. - A ty? Co byś stąd wyniósł, gdybyś mógł? - odbiła kafel, tym razem w jego stronę posyłając zapoznawcze pytanie. Wstyd, że dotarcie do rozmów o upodobaniach, zainteresowaniach, ich cząstkach przynajmniej, zajęło im aż tyle; spojrzała na niego kątem oka, obserwowała jak porusza się po wnętrzu konstrukcji, wielki jak niedźwiedź, jej własny, prywatny niedźwiedź, i uśmiechnęła się odrobinę szerzej, widoczniej.
- Wyjdź czasem z lasów i krzaków, Fried. Naukowcy wyglądają teraz inaczej - mruknęła rozbawiona, wspomnieniem powracając do eterycznej Frances, pociągającej Elviry czy choćby ambitnej Belviny. Każda z nich - kobieta, badacz, pewna swego, obalająca uporczywy stereotyp kuchennego przeznaczenia, zależności od męskiego widzimisię. Roszada społeczna następowała powoli, bardzo powoli, lecz jej zalążki widać było właśnie w takich jednostkach, które... Ghule?! W ostatniej chwili Wren odskoczyła na bok, gdy w jej kierunku pomknął stary astronomiczny model; z hukiem uderzył o podłogę, a przytwierdzone do połamanych szczebli planety potoczyły się pod stoły i szafy, kompletnie zniszczone. - Skąd tu te diabelstwa? - warknęła, dostrzegłszy, jak z wyższego piętra i jego balustrady przyglądały im się wykrzywione zawistną brzydotą twarze; kilka stworzeń sięgało po to, co znaleźć mogły pod ręką, następnie ów przedmioty, drogocenne, historyczne!, posyłając w ich kierunku. - Fried... - zaczęła Azjatka, ale urwała szybko na widok broni ujętej przez zdeterminowane, duże dłonie. - Masz kuszę. Nową? - zauważyła dość tępo w trakcie podstępnego ataku, tym razem zmuszona do uchylenia się przed niedziałającym od lat magicznym kompasem. Różdżka spoczywała w plecaku, więc rzuciła się w jego kierunku, padła na kolana, rozgorączkowanymi dłońmi sięgając kasztanowego drewna. Nie chciała być nieużyteczna. Nie chciała - bo ustrzelone ghule padały z podwyższenia, przestrzelone bełtem, martwe. - Animal somni - prędko odwróciła się na klęczkach i wycelowała w ostatniego gagatka, który nie zdążył cisnąć w nich brzękadłem; padł za to na ziemię, pogrążony we śnie. I wtedy wszystko ucichło. Ghuli najwyraźniej nie było już więcej - lub schowały się w przestrachu przed niszczycielskim narzędziem w rękach szmalcownika, na tyle bystre by zrozumieć, że spotkanie z ostrym grotem oznaczało ich koniec.
- Oczywiście, że nie. Nie dość, że niańczę już ciebie, to jeszcze takie maleństwo, w środku szkockiej dziczy... Znalazłam mu tymczasowe lokum i mam nadzieję, że po powrocie zastanę go żywego - zapewniła miękko, w otoczce drobnej, uprzejmej złośliwości; nie potrafili sobie jej odmówić, nigdy, zbyt spragnieni wymierzania niewidzialnych, bezbolesnych ciosów, kąsań, zbyt głodni podjudzenia. Wierzyła, że w ten sposób sprawdzali również swoje granice. Jak daleko sięgnąć można słowem, zanim ugodzi się to, co naprawdę ważne, naprawdę cenne.
Z zachwytem rozglądała się po wnętrzu wieży. Zdmuchiwała płachty kurzu ze stron starych woluminów, niektóre z nich zdobiły ryciny przedstawiające działanie opisywanych zaklęć; wiele inkantacji było jej znanych, ofensywnych, lecz przez pożółkłe kartki prześlizgiwały się też nazwy zupełnie obce, nęcące; wzniecały w niej chęć dokładnego przestudiowania każdej z pozycji w bibliotece, nawet jeśli nie mieli na to czasu.
- Księgi - odparła na dźwięk jego pytania, pochylona nad stołem zasypanym lekturą. Chude palce wertowały jej zawartość, ruszały się ostrożnie - leciwe tomiszcza mogły pokruszyć się od nieuważnego, zbyt mocnego dotyku, zaprzepaszczając nakreśloną tuszem wiedzę. - Masz rację, ten, kto tu mieszkał, lubił walczyć. Większość z tych zbiorów dotyczy zaklęć - uroków, defensywy, z tego co widziałam również nakładania pułapek - wyjaśniła cichą, wibrującą melodią; przez żyły nie płynęła krew, zastąpiła ją czysta fascynacja iskrząca się także w czarnych oczach. Mieli szczęście, że na żadną z takich niespodzianek nie przyszło im trafić. Umieszczone obok ścian tekstów ilustracje obrazowały dogłębne nauczki karzące śmiałków przekraczających próg zaklętego miejsca; czyżby oni, w jakiś sposób, byli godni? - Mogłabym całą wyprawę spędzić tutaj. Po prostu czytać - przyznała. Cień uśmiechu majaczył na orientalnych ustach, podkreślał dziecięcą, wręcz szkolną chęć nauki. Przebywający tu niegdyś mag mógł okazać się cennym nauczycielem, szkoda, że dziś nie było już po nim śladu innego, niż testament zapisany w samej wieży. - A ty? Co byś stąd wyniósł, gdybyś mógł? - odbiła kafel, tym razem w jego stronę posyłając zapoznawcze pytanie. Wstyd, że dotarcie do rozmów o upodobaniach, zainteresowaniach, ich cząstkach przynajmniej, zajęło im aż tyle; spojrzała na niego kątem oka, obserwowała jak porusza się po wnętrzu konstrukcji, wielki jak niedźwiedź, jej własny, prywatny niedźwiedź, i uśmiechnęła się odrobinę szerzej, widoczniej.
- Wyjdź czasem z lasów i krzaków, Fried. Naukowcy wyglądają teraz inaczej - mruknęła rozbawiona, wspomnieniem powracając do eterycznej Frances, pociągającej Elviry czy choćby ambitnej Belviny. Każda z nich - kobieta, badacz, pewna swego, obalająca uporczywy stereotyp kuchennego przeznaczenia, zależności od męskiego widzimisię. Roszada społeczna następowała powoli, bardzo powoli, lecz jej zalążki widać było właśnie w takich jednostkach, które... Ghule?! W ostatniej chwili Wren odskoczyła na bok, gdy w jej kierunku pomknął stary astronomiczny model; z hukiem uderzył o podłogę, a przytwierdzone do połamanych szczebli planety potoczyły się pod stoły i szafy, kompletnie zniszczone. - Skąd tu te diabelstwa? - warknęła, dostrzegłszy, jak z wyższego piętra i jego balustrady przyglądały im się wykrzywione zawistną brzydotą twarze; kilka stworzeń sięgało po to, co znaleźć mogły pod ręką, następnie ów przedmioty, drogocenne, historyczne!, posyłając w ich kierunku. - Fried... - zaczęła Azjatka, ale urwała szybko na widok broni ujętej przez zdeterminowane, duże dłonie. - Masz kuszę. Nową? - zauważyła dość tępo w trakcie podstępnego ataku, tym razem zmuszona do uchylenia się przed niedziałającym od lat magicznym kompasem. Różdżka spoczywała w plecaku, więc rzuciła się w jego kierunku, padła na kolana, rozgorączkowanymi dłońmi sięgając kasztanowego drewna. Nie chciała być nieużyteczna. Nie chciała - bo ustrzelone ghule padały z podwyższenia, przestrzelone bełtem, martwe. - Animal somni - prędko odwróciła się na klęczkach i wycelowała w ostatniego gagatka, który nie zdążył cisnąć w nich brzękadłem; padł za to na ziemię, pogrążony we śnie. I wtedy wszystko ucichło. Ghuli najwyraźniej nie było już więcej - lub schowały się w przestrachu przed niszczycielskim narzędziem w rękach szmalcownika, na tyle bystre by zrozumieć, że spotkanie z ostrym grotem oznaczało ich koniec.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Pomruk niezadowolenia wyrwał się z jego ust.
- Nie potrzebuję niańki, Wren. - Mruknął, wzruszając szerokim ramieniem. Przeżył trzydzieści lat bez żadnej opieki, w otoczeniu wojny oraz typów poruszających się po mrokach społeczeństwa. Słowa Wren w pewien sposób były dla niego urazą, odrobinę zbyt wielką jak na radosne docinki. Gdzieś w środku uparcie zapierał się, że jej nie potrzebował; że doskonale poradziłby sobie, gdyby nagle zniknęła z tego świata, a pierścionek zdobiący jej dłoń nie miał aż tak wielkiego znaczenia. Uparcie starał się odizolować umysł od świadomości, iż rzeczywistość jawiła się w zupełnie inny sposób, nie do końca wiedząc, jak powinien podchodzić do tego dziwnego, nowego uczucia, jakie nie raz się w nim pojawiało.
Uniósł z zaciekawieniem brew, słysząc o księgach. Szczerze mówiąc nie podejrzewał podobnej odpowiedzi, przynajmniej dopóki druga część wypowiedzi nie opuściła jej ust. Tego akurat mógł się spodziewać, chociaż do tej pory umiejętności Wren robiły… dwojakie wrażenie. Z jednej strony, podczas ich pierwszego pojedynku szło jej całkiem dobrze, później jednak rozłożył ją na łopatki… A ona pozbawiła się swojego ucha. Merlin jeden wie, co jeszcze mogłoby się stać, gdyby posiadała taką wieżę na własność.
- Nie wydaje mi się, żeby tylko walczył… Raczej był myśliwym, który obrócił się w zwierzynę. Pułapki, znikające miejsce zamieszkania, przedmioty mogące zrobić krzywdę… Wiedział, jak się bronić. Problem w tym, że dobry myśliwy nie powinien się bronić. - Wymruczał basowym tonem w wyraźnym zamyśleniu. Analiza miejsc zamieszkania była częścią jego pracy. Musiał umieć wyłapywać detale, by później odnaleźć poszukiwanych mieszkańców. Be tego nie raz nie byłby w stanie odpowiednio ruszyć ze śledztwem, by dopaść tych, których należało się pozbyć.
Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, by finalnie wydać z piersi dziwne westchnienie.
- Nic. - Odpowiedział krótko, dziwnie sucho nie potrafiąc odpowiedzieć w inny sposób. Nie było tu złota, co prawda mógłby sprzedać trochę z gratów, jakie się tu znajdowały, nigdy jednak nie czuł pociągu do podobnych działań. Księgi nigdy go nie interesowały, tak samo jak cała masa nieprzydatnego badziewia. Nie często przywiązywał się do przedmiotów, jedynie w domu w Austrii odnajdując odpowiednią ilość sentymentalnych przedmiotów, zabezpieczonych przed kimkolwiek, kto chciałby je wynieść.
Zielone ślepia wywróciły się teatralnie na kolejne jej słowa.
- Nie lubię ludzi, Wren. A naukowców nie lubię bardziej, niż dyplomatów. - Rzucił dość obojętnie. Nigdy nie był czarodziejem, któremu zależałoby na odpowiednich relacjach z innymi czarodziejami. Posiadał kilka, bliskich dusz, a reszta… Jego zdaniem, mogła zginąć. No może po za nowoodkrytym bratem, którego osoba w pewien sposób go ciekawiła.
Kilka niemieckich przekleństw opuściło usta Austriaka, gdy celował kuszą wprost w łeb jednego z ghuli. Uważnie oczekiwał odpowiedniego momentu by zwolnić przycisk i wypuścić bełt wprost w oko paskudnego stworzenia sprawiając, że to runęło w dół, zatrzymując się na twardej posadzce.
- Mam. - Rzucił, celując w kolejne z paskudnych stworzeń. - Nową. - Dodał, napinając mięśnie w oczekiwaniu na odpowiedni moment. - Nie wiedziałaś, że umiem? - Mruknął, po czym wstrzymał oddech, by wypuścić bełt. I tym razem przebił czaszkę ghula, zwalającego się na jedną z szafek. I już miał wycelować w kolejne zwierzę, kątem oka zauważył jednak dobywającą różdżki Wren. I był na tyle łaskawy, aby nie odebrać jej tej przyjemności.
- Ktoś musiał je tu wpuścić. - Mruknął w zamyśleniu, podchodząc do jednego z nich. Jednym szybkim ruchem wyciągnął bełt z jego głowy, by móc schować go do niewielkiego kołczanu. Zielone spojrzenie zatrzymało się na chwilę na kuszy - z ciemnego drewna, wykończonej metalem w kolorze srebra i rzeźbieniami, przypominającymi sceny polowania. No, nieźle udało mu się kupić to cacko.
Schmidt ostrożnie szturchnął butem jednego z martwych ghuli.
- Jesteś pewna, że to nie wieża Twojej matki? - Mruknął, z rozbawieniem czającym się w jego głosie. Po opowieściach dotyczących pani Chang podejrzewał, iż może przypominać właśnie taką, paskudną istotę… I chyba był niemal pewien, że to po niej Wren odziedziczyła żmijowaty charakter.
- Nie potrzebuję niańki, Wren. - Mruknął, wzruszając szerokim ramieniem. Przeżył trzydzieści lat bez żadnej opieki, w otoczeniu wojny oraz typów poruszających się po mrokach społeczeństwa. Słowa Wren w pewien sposób były dla niego urazą, odrobinę zbyt wielką jak na radosne docinki. Gdzieś w środku uparcie zapierał się, że jej nie potrzebował; że doskonale poradziłby sobie, gdyby nagle zniknęła z tego świata, a pierścionek zdobiący jej dłoń nie miał aż tak wielkiego znaczenia. Uparcie starał się odizolować umysł od świadomości, iż rzeczywistość jawiła się w zupełnie inny sposób, nie do końca wiedząc, jak powinien podchodzić do tego dziwnego, nowego uczucia, jakie nie raz się w nim pojawiało.
Uniósł z zaciekawieniem brew, słysząc o księgach. Szczerze mówiąc nie podejrzewał podobnej odpowiedzi, przynajmniej dopóki druga część wypowiedzi nie opuściła jej ust. Tego akurat mógł się spodziewać, chociaż do tej pory umiejętności Wren robiły… dwojakie wrażenie. Z jednej strony, podczas ich pierwszego pojedynku szło jej całkiem dobrze, później jednak rozłożył ją na łopatki… A ona pozbawiła się swojego ucha. Merlin jeden wie, co jeszcze mogłoby się stać, gdyby posiadała taką wieżę na własność.
- Nie wydaje mi się, żeby tylko walczył… Raczej był myśliwym, który obrócił się w zwierzynę. Pułapki, znikające miejsce zamieszkania, przedmioty mogące zrobić krzywdę… Wiedział, jak się bronić. Problem w tym, że dobry myśliwy nie powinien się bronić. - Wymruczał basowym tonem w wyraźnym zamyśleniu. Analiza miejsc zamieszkania była częścią jego pracy. Musiał umieć wyłapywać detale, by później odnaleźć poszukiwanych mieszkańców. Be tego nie raz nie byłby w stanie odpowiednio ruszyć ze śledztwem, by dopaść tych, których należało się pozbyć.
Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, by finalnie wydać z piersi dziwne westchnienie.
- Nic. - Odpowiedział krótko, dziwnie sucho nie potrafiąc odpowiedzieć w inny sposób. Nie było tu złota, co prawda mógłby sprzedać trochę z gratów, jakie się tu znajdowały, nigdy jednak nie czuł pociągu do podobnych działań. Księgi nigdy go nie interesowały, tak samo jak cała masa nieprzydatnego badziewia. Nie często przywiązywał się do przedmiotów, jedynie w domu w Austrii odnajdując odpowiednią ilość sentymentalnych przedmiotów, zabezpieczonych przed kimkolwiek, kto chciałby je wynieść.
Zielone ślepia wywróciły się teatralnie na kolejne jej słowa.
- Nie lubię ludzi, Wren. A naukowców nie lubię bardziej, niż dyplomatów. - Rzucił dość obojętnie. Nigdy nie był czarodziejem, któremu zależałoby na odpowiednich relacjach z innymi czarodziejami. Posiadał kilka, bliskich dusz, a reszta… Jego zdaniem, mogła zginąć. No może po za nowoodkrytym bratem, którego osoba w pewien sposób go ciekawiła.
Kilka niemieckich przekleństw opuściło usta Austriaka, gdy celował kuszą wprost w łeb jednego z ghuli. Uważnie oczekiwał odpowiedniego momentu by zwolnić przycisk i wypuścić bełt wprost w oko paskudnego stworzenia sprawiając, że to runęło w dół, zatrzymując się na twardej posadzce.
- Mam. - Rzucił, celując w kolejne z paskudnych stworzeń. - Nową. - Dodał, napinając mięśnie w oczekiwaniu na odpowiedni moment. - Nie wiedziałaś, że umiem? - Mruknął, po czym wstrzymał oddech, by wypuścić bełt. I tym razem przebił czaszkę ghula, zwalającego się na jedną z szafek. I już miał wycelować w kolejne zwierzę, kątem oka zauważył jednak dobywającą różdżki Wren. I był na tyle łaskawy, aby nie odebrać jej tej przyjemności.
- Ktoś musiał je tu wpuścić. - Mruknął w zamyśleniu, podchodząc do jednego z nich. Jednym szybkim ruchem wyciągnął bełt z jego głowy, by móc schować go do niewielkiego kołczanu. Zielone spojrzenie zatrzymało się na chwilę na kuszy - z ciemnego drewna, wykończonej metalem w kolorze srebra i rzeźbieniami, przypominającymi sceny polowania. No, nieźle udało mu się kupić to cacko.
Schmidt ostrożnie szturchnął butem jednego z martwych ghuli.
- Jesteś pewna, że to nie wieża Twojej matki? - Mruknął, z rozbawieniem czającym się w jego głosie. Po opowieściach dotyczących pani Chang podejrzewał, iż może przypominać właśnie taką, paskudną istotę… I chyba był niemal pewien, że to po niej Wren odziedziczyła żmijowaty charakter.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Burknięcie oznaczało jedno - że przekroczona została jakaś granica. Wren nie była do końca pewna z czego wynikała nagła mrukliwość narzeczonego, mogła jedynie spodziewać się jego niechęci względem użytego określenia; niańczyć, ach, ten bunt wzniecił w niej drobne, nieukazane jednak rozbawienie. Oczywiście, że nie potrzebował. Nianie co najwyżej potrzebować mogłyby jego, do obrony przed wszelkim złem tego świata, ale Azjatka nie odpowiedziała mu już na głos: jedynie poklepała mężczyznę po umięśnionym ramieniu, niby to przepraszająco, lecz w gruncie rzeczy całkiem pobłażliwie. Pan maruda.
- Ciekawe kto sprowadził go do takiej roli - zastanowiła się głośno, podążała szlakiem wytoczonych przez niego myśli, z namaszczeniem wodząc palcami pomiędzy wypłowiałymi wersami tekstów. Chciała zapamiętać ich jak najwięcej zanim odejdą, pewna, że podobna okazja więcej się nie powtórzy. Wieża wydawała się kapryśna, z tego, co wspominał Friedrich; to, że mieli do niej dostęp dzisiaj, wcale nie oznaczało, że jutro wydarzy się to samo. - I co się z nim stało. Sądzisz, że zwierzynę upolowano? - zapytała, ciekawa jego opinii. Wnętrze konstrukcji wyglądało na porzucone znienacka, z dnia na dzień, bez powodu i przyczyny; ktokolwiek ścigał schronionego tu maga, z pewnością nie dostał się do środka. Czarownica podejrzewała, że w takim wypadku wszystko to strawiłby ogień.
Nic, powiedział, a ona zamruczała w zrozumieniu; samo to krótkie słowo, pozornie nijakie, mówiło wiele. I zastanowiłaby się nad jego znaczeniem, rozważyła, czemu nawet mistyczne przedmioty o potężnym działaniu nie zasługiwały na jego uwagę, gdyby nie rozochocona banda ghuli skora bronić swojego nowego terytorium. Niestety - przyszło im to jak po grudzie. Friedrich zestrzelił znaczną ich część, zaś Wren doprawiła ostatniego gagatka, wzdychając ciężko, gdy było już po kłopocie. Tym razem poszło zdecydowanie łatwiej niż z zamieszkującym na jej poddaszu okazem - ale tylko dlatego, że próbowała pozbyć się go bez przemocy, bez zabijania i przeszywania na wskroś ostrzem bełtów.
- Skąd miałam wiedzieć? Ilekroć widzę cię w akcji, skręcasz karki albo posługujesz się nożem - przypomniała mu spokojnie, z grymasem podnosząc się z podłogi. Obiła kolana, ale to nic. Należało przecież dać Friedrichowi jakiekolwiek fory w ich wyścigu na upatrzony wierch, przy szczycie jej formy nie miał żadnych, nawet najmniejszych szans. - Ładna - oceniła, kątem oka spoglądając na dzierżone przez niego uzbrojenie. Wyglądało na drogie.
Najpierw nosem wypuściła powietrze, głośniej, niż robiła to zwykle. A potem parsknęła, raz, drugi, by finalnie roześmiać się tak, jak dotąd nigdy nie słyszał. Szczerze, rozbawiona komentarzem tak trafnym, tak kolorowym, a jednocześnie tak przy tym błahym i niewymagającym: śmiała się długo, zakryła dłonią usta, zanim umysł zrozumiał, że tak nie wypada. Przypomniał sobie, że tak nie umie. Już nie.
- Może - odparła z uśmiechem, gdy salwy donośnego śmiechu przetoczyły się przez wieżę i ucichły, przeistoczone w odległe, rozkoszne echo. - Speszyliśmy ją nie zapowiadając odwiedzin - dodała jeszcze i otrzepała się z kurzu, rozweselona, swobodna, na nowo silna, by zagłębić się w lekturze. W odzyskanej harmonii spędzili tu kolejne kilkanaście, może kilkadziesiąt minut, zanim przyszło im ruszyć w dalszą drogę: Wren naciągnęła na ramiona pasma plecaka i odetchnęła głęboko świeżym powietrzem, przekonana, że, cokolwiek się nie stanie, da sobie radę. Dadzą. Opuścili więc wieżę, drzwi zamknęły się za ich plecami znów samoistnie, a konstrukcja rozmyła na jawie, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie.
- Dokąd teraz? - spytała, pozwalając mu prowadzić się przez połacie zieleni, aż dotarli do wytyczonego pośród wysokich krzewów szlaku; niska roślinność powoli rosła ku niebiosom, kierowała ich wzdłuż krótkiej linii lasu, gdzie równa droga zaczynała być coraz bardziej pochyłą. Zmierzali w górę - a Wren czuła pierwsze krople potu spływające po tyle jej szyi. - W Austrii też tak szwendałeś się pośród przyrody? Tylko z ojcem chodziłeś na wyprawy, czy miałeś tam jakichś innych austriackich kompanów? - wydusiła z siebie, próbowała brzmieć beztrosko, choć w rzeczywistości przemierzone kilometry zaczynały pozostawiać na niej piętno. - Ja nigdy nie chodziłam z rodzicami na takie wycieczki - przyznała. Czarny, skórzany pas plecaka spadł na przedramię, więc poprawiła go wolną dłonią, wpatrzona w malujące się przed nimi widoki niezdobytej dziczy. - Matka mówiła, że to zbyt niebezpieczne, bezsensowne. Dla ryzykantów. Więc wakacje między latami Hogwartu spędzałam w domu - nudząc się, marząc, prosząc, by wydarzyło się cokolwiek. By uderzył grom z jasnego nieba i wszystko wokół niej wywrócił do góry nogami.
- Ciekawe kto sprowadził go do takiej roli - zastanowiła się głośno, podążała szlakiem wytoczonych przez niego myśli, z namaszczeniem wodząc palcami pomiędzy wypłowiałymi wersami tekstów. Chciała zapamiętać ich jak najwięcej zanim odejdą, pewna, że podobna okazja więcej się nie powtórzy. Wieża wydawała się kapryśna, z tego, co wspominał Friedrich; to, że mieli do niej dostęp dzisiaj, wcale nie oznaczało, że jutro wydarzy się to samo. - I co się z nim stało. Sądzisz, że zwierzynę upolowano? - zapytała, ciekawa jego opinii. Wnętrze konstrukcji wyglądało na porzucone znienacka, z dnia na dzień, bez powodu i przyczyny; ktokolwiek ścigał schronionego tu maga, z pewnością nie dostał się do środka. Czarownica podejrzewała, że w takim wypadku wszystko to strawiłby ogień.
Nic, powiedział, a ona zamruczała w zrozumieniu; samo to krótkie słowo, pozornie nijakie, mówiło wiele. I zastanowiłaby się nad jego znaczeniem, rozważyła, czemu nawet mistyczne przedmioty o potężnym działaniu nie zasługiwały na jego uwagę, gdyby nie rozochocona banda ghuli skora bronić swojego nowego terytorium. Niestety - przyszło im to jak po grudzie. Friedrich zestrzelił znaczną ich część, zaś Wren doprawiła ostatniego gagatka, wzdychając ciężko, gdy było już po kłopocie. Tym razem poszło zdecydowanie łatwiej niż z zamieszkującym na jej poddaszu okazem - ale tylko dlatego, że próbowała pozbyć się go bez przemocy, bez zabijania i przeszywania na wskroś ostrzem bełtów.
- Skąd miałam wiedzieć? Ilekroć widzę cię w akcji, skręcasz karki albo posługujesz się nożem - przypomniała mu spokojnie, z grymasem podnosząc się z podłogi. Obiła kolana, ale to nic. Należało przecież dać Friedrichowi jakiekolwiek fory w ich wyścigu na upatrzony wierch, przy szczycie jej formy nie miał żadnych, nawet najmniejszych szans. - Ładna - oceniła, kątem oka spoglądając na dzierżone przez niego uzbrojenie. Wyglądało na drogie.
Najpierw nosem wypuściła powietrze, głośniej, niż robiła to zwykle. A potem parsknęła, raz, drugi, by finalnie roześmiać się tak, jak dotąd nigdy nie słyszał. Szczerze, rozbawiona komentarzem tak trafnym, tak kolorowym, a jednocześnie tak przy tym błahym i niewymagającym: śmiała się długo, zakryła dłonią usta, zanim umysł zrozumiał, że tak nie wypada. Przypomniał sobie, że tak nie umie. Już nie.
- Może - odparła z uśmiechem, gdy salwy donośnego śmiechu przetoczyły się przez wieżę i ucichły, przeistoczone w odległe, rozkoszne echo. - Speszyliśmy ją nie zapowiadając odwiedzin - dodała jeszcze i otrzepała się z kurzu, rozweselona, swobodna, na nowo silna, by zagłębić się w lekturze. W odzyskanej harmonii spędzili tu kolejne kilkanaście, może kilkadziesiąt minut, zanim przyszło im ruszyć w dalszą drogę: Wren naciągnęła na ramiona pasma plecaka i odetchnęła głęboko świeżym powietrzem, przekonana, że, cokolwiek się nie stanie, da sobie radę. Dadzą. Opuścili więc wieżę, drzwi zamknęły się za ich plecami znów samoistnie, a konstrukcja rozmyła na jawie, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie.
- Dokąd teraz? - spytała, pozwalając mu prowadzić się przez połacie zieleni, aż dotarli do wytyczonego pośród wysokich krzewów szlaku; niska roślinność powoli rosła ku niebiosom, kierowała ich wzdłuż krótkiej linii lasu, gdzie równa droga zaczynała być coraz bardziej pochyłą. Zmierzali w górę - a Wren czuła pierwsze krople potu spływające po tyle jej szyi. - W Austrii też tak szwendałeś się pośród przyrody? Tylko z ojcem chodziłeś na wyprawy, czy miałeś tam jakichś innych austriackich kompanów? - wydusiła z siebie, próbowała brzmieć beztrosko, choć w rzeczywistości przemierzone kilometry zaczynały pozostawiać na niej piętno. - Ja nigdy nie chodziłam z rodzicami na takie wycieczki - przyznała. Czarny, skórzany pas plecaka spadł na przedramię, więc poprawiła go wolną dłonią, wpatrzona w malujące się przed nimi widoki niezdobytej dziczy. - Matka mówiła, że to zbyt niebezpieczne, bezsensowne. Dla ryzykantów. Więc wakacje między latami Hogwartu spędzałam w domu - nudząc się, marząc, prosząc, by wydarzyło się cokolwiek. By uderzył grom z jasnego nieba i wszystko wokół niej wywrócił do góry nogami.
-> idziemy tutaj!
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
29 października 1957
Trawa nie miała tej miękkości, typowej bardziej dla letnich miesięcy, wciąż jednak dość dobrze wygłuszała kroki stawiane w kierunku jeziora. Sheila nie mogła powiedzieć, jak bardzo stresowała się tym spotkaniem, chociaż po prawdzie nie było ku temu powodów – a mimo to mieszanka emocji sprawiała, że czuła się tak zestresowana, miętoląc w palcach prezent, który przyniosła.
Cieszyła się na to spotkanie, naprawdę! Nawet jeżeli ostatnimi czasy sporo osób odezwało się o możliwość spędzenia chwili czasu, co zdecydowanie wzbudzało w Adelaidzie dość specyficzne odczucia. Te drobne błyski w oczach, te lekkie zmarszczenie brwi za każdym razem, kiedy sowa stukała w okno. Nawet jeżeli na twarzy Sheili pojawiały się wypieki zainteresowania, kiedy jej spojrzenie przesuwało się po kolejnych słowach, jej opiekunka musiała być osobą o dość przejrzystych myślach, dlatego po dość dokładnej analizie, Adelaida w końcu westchnęła, z lekkim uśmiechem ostrożnie odkładając świstoklik, tak aby żadna z nich nie dotknęła go przez przypadek przed ustalonym terminem.
I tak zniecierpliwienie i radość do wizyty sprawiły, że przybyła na miejsce mniej więcej pół godziny wcześniej przed umówionym spotkaniem. Jezioro jak zawsze sprawiało wrażenie lekko niespokojnego, zwłaszcza w podmuchach lekkiego wiatru, które to sprawiało, że kosmyki jej włosów tańczyły lekko dookoła jej zaróżowionych policzków. Pan Vane miał rację, dni bywały coraz chłodniejsze. Jayden, poprawiła się niemal od razu, nie umiejąc się dalej przyzwyczaić. W końcu zawsze wiązała to z szacunkiem, a za czasów szkolnych to była norma. Zresztą jak miała do niego mówić? Tato by pasowało. Uśmiechnęła się na tę myśl, poprawiając jeszcze pakunek, co jakiś czas wyślizgujący się ku ziemi.
Nie było to nic wielkiego, jedynie koc, który sama obszyła paroma zdobieniami. Materiał nie był niczym luksusowym, ale w tych czasach liczyło się głównie to, aby pomagał utrzymać ciepło. Miała nie przynosić nic, chciała jednak sprezentować coś Jaydenowi, zwłaszcza jeżeli ostatnie miesiące jedynie obciążały go psychicznie. Zresztą, zapłaciła za materiał ze swojej (skromnej) pensji, tak więc nikomu nic nie zabierała ani nie korzystała z czyjejś dobroci. Myślami wracała jednak do rozmowy, która miała się odbyć już za chwilę. Czy coś wiadomo było o Jamesie? Czy jednak dalej na tym polu nie było o czym rozmawiać? A może jeszcze jakiś inny problem się pojawił? Radość szybko przytłoczyło zdenerwowanie i Sheila zaczęła skubać własną wargę w zmartwieniu. Pozostawało jej jedynie czekać.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Ostatnio zmieniony przez Sheila Doe dnia 03.05.21 16:31, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Sheila Doe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Znikająca wieża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis