Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis
Znikająca wieża
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Znikająca wieża
Na brzegu malowniczego jeziora, o trudnej do wymówienia nazwie Lochan Meall an t-Suidhe, stoi wysoka, kamienna wieża. Czy może raczej - stoi tam czasami; budowla, choć przed wzrokiem mugoli ukryta jest całkowicie, wśród czarodziejów również znana jest z uporczywej skłonności do znikania. Niektórzy mówią, że zobaczyć można ją tylko w wyjątkowo zachmurzone dni, inni - że ujawnia się w konkretnych fazach księżyca, a miłośnicy starych opowieści twierdzą, że pokazuje się tylko tym, którym przeznaczona jest wielkość. Wokół wieży krąży bowiem legenda o zamieszkującym ją niegdyś czarodzieju, sławnym łowcy czarnoksiężników, który na stare lata wyrobił w sobie taki strach przed tropiącymi go wrogami, że zamknął się w obłożonej zaklęciami twierdzy. Według tej historii, ochronne czary miały przepuścić tylko godnego mu następcę - nie wiadomo jednak, czy ktoś taki rzeczywiście za życia starca się pojawił.
Sama wieża, jeżeli się już do niej wejdzie, rzeczywiście wygląda jak kryjówka aurora - w środku znajdują się księgi z zaklęciami, kukły do trenowania i mnóstwo instrumentów wykrywających nieprzyjaciół. Niczego nie można jednak wynieść na zewnątrz, bo przy próbie kradzieży drzwi zamykają się na cztery spusty, a w wieży uaktywnia się zaklęcie uniemożliwiające opuszczenie jej murów, wygasające dopiero wraz z zachodem słońca.
Nocą urokliwa okolica zmienia się nie do poznania - roślinność i drobne zwierzęta zdają budzić się do życia, a powietrze wypełnia się niekończącą się kakofonią szmerów i brzęczenia. Nad jeziorem pojawią się błędne ogniki, z daleka wyglądające jak latarenki; wabią one nieuważnych wędrowców, którzy - zahipnotyzowani niecodziennym zjawiskiem - wchodzą prosto w wody jeziora, a następnie są porywani przez żyjące w nim kelpie.
Po przybyciu do lokacji, jedna z osób z pary może wykonać rzut kością k6. Wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
1, 2 - nie dzieje się nic; wieża nie ukazuje się waszym oczom;
3 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte - możecie wejść i swobodnie rozejrzeć się dookoła;
4 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte, jednak po przestąpieniu progu zatrzaskują się wam za plecami, a znajdujące się w wieży instrumenty zaczynają wariować; uaktywnia się zaklęcie Incarcerare, więżąc was w środku aż do zachodu słońca;
5 - dostrzegacie wieżę, ale drzwi do środka okazują się zamknięte i nie jesteście w stanie otworzyć ich za pomocą żadnego zaklęcia;
6 - wieża nie ukazuje się waszym oczom, w jeziorze zauważacie jednak parę kelpii; jeżeli będziecie ostrożni, możecie podejść bliżej - nie zaatakują was.
Sama wieża, jeżeli się już do niej wejdzie, rzeczywiście wygląda jak kryjówka aurora - w środku znajdują się księgi z zaklęciami, kukły do trenowania i mnóstwo instrumentów wykrywających nieprzyjaciół. Niczego nie można jednak wynieść na zewnątrz, bo przy próbie kradzieży drzwi zamykają się na cztery spusty, a w wieży uaktywnia się zaklęcie uniemożliwiające opuszczenie jej murów, wygasające dopiero wraz z zachodem słońca.
Nocą urokliwa okolica zmienia się nie do poznania - roślinność i drobne zwierzęta zdają budzić się do życia, a powietrze wypełnia się niekończącą się kakofonią szmerów i brzęczenia. Nad jeziorem pojawią się błędne ogniki, z daleka wyglądające jak latarenki; wabią one nieuważnych wędrowców, którzy - zahipnotyzowani niecodziennym zjawiskiem - wchodzą prosto w wody jeziora, a następnie są porywani przez żyjące w nim kelpie.
Po przybyciu do lokacji, jedna z osób z pary może wykonać rzut kością k6. Wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
1, 2 - nie dzieje się nic; wieża nie ukazuje się waszym oczom;
3 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte - możecie wejść i swobodnie rozejrzeć się dookoła;
4 - dostrzegacie wieżę, a drzwi do środka okazują się otwarte, jednak po przestąpieniu progu zatrzaskują się wam za plecami, a znajdujące się w wieży instrumenty zaczynają wariować; uaktywnia się zaklęcie Incarcerare, więżąc was w środku aż do zachodu słońca;
5 - dostrzegacie wieżę, ale drzwi do środka okazują się zamknięte i nie jesteście w stanie otworzyć ich za pomocą żadnego zaklęcia;
6 - wieża nie ukazuje się waszym oczom, w jeziorze zauważacie jednak parę kelpii; jeżeli będziecie ostrożni, możecie podejść bliżej - nie zaatakują was.
Lokacja zawiera kości.
Charakterystyczne trzaśnięcie rozległo się po okolicy, gdy w Ben Navis pojawiła się wysoka sylwetka, a jego echo poniosło się po płaskim terenie. Jayden odetchnął głęboko, chcąc nabrać świeżego powietrza do płuc, gdy w głowie wciąż wirowało mu od teleportacji. To było dziwne, bo przecież odkąd skończył szkołę, ten rodzaj podróży nigdy nie bywał dla niego uciążliwy. Był jednak naukowcem - wiedział, jak wiele czynników składało się na poziom kontroli magii we własnym ciele, a biorąc pod uwagę wydarzenia wcześniejszych dni, miał pełne prawo być nieco rozkojarzonym. I co za tym szło mniej skupionym na tym, co robił. Ostatnie dni były wszak istnym koszmarem i Jayden wciąż nie mógł uwierzyć, że w ogóle miały miejsce. Nie dość, że po nocach wciąż dręczyły go niepokoje, przez które nie mógł spać ani odpocząć, tak nawet w promieniach słońca rzeczywistość nie rysowała się w lepszych barwach. Gdyby był mniej uczuciowym człowiekiem, w innej sytuacji życiowej być może by go to nie obeszło w ten sposób, ale... Było, jak było. Tragicznie zakończone spotkanie z Evelyn, problemy z teleportacją Ardena i znalezienie go w cyrku w rękach obcej kobiety. Do tego oskarżającej go o intencjonalne porzucenie swojego dziecka... Niemowlęcia! To było za dużo. Za dużo obrażonych kobiet, krzyczących i tupiących nogami. Za dużo złości, za dużo pretensji. Zdecydowanie wszystkiego za dużo jak na tak krótki wycinek czasu. Dość. Musiał przestać definitywnie myśleć o tym wszystkim. Potrzebował całkowitego odcięcia i odświeżenia umysłu. Odreagowania i odepchnięcia nieprzyjemnych myśli kotłujących się pod swoją profesorską czupryną. Chciał, musiał przestać przynajmniej na chwilę przejmować się innymi dorosłymi, których spotkał pierwszy raz w życiu i skupić się na tym, co było naprawdę ważne. Miał swoich synów, o których należało się troszczyć. Miał swoich uczniów, o których należało dbać. Miał również kogoś jeszcze, kogo nie widział dość długi szmat czasu i na czyje spotkanie równocześnie się cieszył, jak i stresował. Bo mimo że dla niektórych półtora roku rozłąki było czymś normalnym, dla niego i Sheili już nie. Czuł się okropnie z faktem, że ją zaniedbywał. W końcu nie była dla niego jedynie uczennicą - była poważną częścią jego przeszłości, jak i teraźniejszości. Przyszłości również. W końcu, mimo że Jayden dopiero od niedawna miał własne dzieci, jego instynkty rodzicielskie miały szansę rozwinąć się już wcześniej. I chociaż dbał o wszystkich swoich podopiecznych, rodzeństwo Doe zajmowało w jego sercu wyjątkowe miejsce. Widząc ich twarze pierwszy raz, nie mógł wiedzieć jak bardzo.
Dlatego właśnie odczuwał tak skrajne emocje na samą myśl o zbliżających się dużymi krokami spotkaniu. A co jeśli miała go potępić? Jej list nie był ani trochę przesycony negatywnymi uczuciami, jednak to i tak nie uspokajało szalejącego wnętrza dorosłego czarodzieja. Za bardzo mu zależało, żeby podchodził do tego niczym do zwykłej codzienności. Oczywiście - chciał, żeby Sheila należała do jego normalności, ale zdecydowanie nie była zwykła. Sam przecież złapał się na tym, że podpisał się w pierwszym liście, jakby był jej rodzicem... Skreślił ów słowo wielokrotnie, dochodząc do wniosku, że było to niewłaściwe. Czuł się przywiązany w ów ojcowski sposób zarówno do młodej czarownicy, jak i jej brata, lecz nie jemu było wychodzić tak śmiało przed szereg. Miało mu wystarczyć to, że była bezpieczna. Że zgodziła się na to spotkanie. Że nie udawała, że go nie zna. To mu starczało. A przynajmniej do tego chciał się usilnie przekonać.
Gdy znalazł się już nad brzegiem jeziora, odnalezienie znajomej sylwetki nie było takie trudne. W końcu oboje doskonale wiedzieli, jakie miejsce miał na myśli, pisząc list i do tego pamiętał, gdzie prowadził wysłany jej świstoklik. Nie mogła być daleko. Poprawiając przewieszoną przez ramię skórzaną torbę, Jayden ruszył w znanym sobie kierunku, czując, jak serce praktycznie podchodziło mu do gardła. Na szczęście zgodziła się spotkać na tym odludziu. Lubił miejsca takie jak to. Oczywiście, że myślał o tym, by zabrać ją do restauracji i odpokutować w ten sposób przynajmniej część swoich win - o ile było to w ogóle możliwe... Lochan Meall an t-Suidhe wydawało się jednak przystępniejsze jak na pierwszy raz. Potrzebowali wszak swobody, której nawet najbardziej luksusowy lokal nie był im w stanie zapewnić. Potrzebowali przestrzeni do szczerości oraz wyrażenia swoich uczuć. Jeśli tak właśnie miało wyglądać przyszłe ojcostwo z jego własnymi synami, Jay mógł być pewien, że nie miało być nudno... Myśli profesora zostały jednak przerwane wraz z momentem, w którym dojrzał oddaloną kilkanaście metrów od siebie sylwetkę. Drobna i z pozoru niewybijająca się z tłumu, a mimo wszystko spowodowała w nim spięcie. Zatrzymał się w pół kroku, zaciskając dłonie na pasku torby, nie będąc w stanie poruszyć się dalej. Nie patrzyła w jego stronę - nie zdawała sobie jeszcze sprawy z jego obecności, a on mógł ten krótki moment przyjrzeć się zmianom rysującym na młodej twarzy. Bo fakt, że wydoroślała bardziej niż mógł się spodziewać, był oczywistością. Mógł sobie tylko wyobrażać, co przechodziła, mieszkając przez ten cały czas w Londynie... A on... On był za daleko. Potrząsnął jednak szybko głową, sprowadzając się na ziemię i chcąc zaznaczyć jakoś swoją obecność. - Sheila - powiedział spokojnie, a przynajmniej chciał brzmieć na spokojnego. Wyszło mu to pokracznie, bo emocjonalność praktycznie z niego wypływała, gdy musiał odchrząknąć, zabierając głos. Uniósł jednak nieco nieśmiało dłoń w ramach przywitania, nie mając pojęcia, jak miała na niego zareagować. Sam nie wiedział, jakby na siebie zareagował... Był beznadziejnym rodzicem.
Dlatego właśnie odczuwał tak skrajne emocje na samą myśl o zbliżających się dużymi krokami spotkaniu. A co jeśli miała go potępić? Jej list nie był ani trochę przesycony negatywnymi uczuciami, jednak to i tak nie uspokajało szalejącego wnętrza dorosłego czarodzieja. Za bardzo mu zależało, żeby podchodził do tego niczym do zwykłej codzienności. Oczywiście - chciał, żeby Sheila należała do jego normalności, ale zdecydowanie nie była zwykła. Sam przecież złapał się na tym, że podpisał się w pierwszym liście, jakby był jej rodzicem... Skreślił ów słowo wielokrotnie, dochodząc do wniosku, że było to niewłaściwe. Czuł się przywiązany w ów ojcowski sposób zarówno do młodej czarownicy, jak i jej brata, lecz nie jemu było wychodzić tak śmiało przed szereg. Miało mu wystarczyć to, że była bezpieczna. Że zgodziła się na to spotkanie. Że nie udawała, że go nie zna. To mu starczało. A przynajmniej do tego chciał się usilnie przekonać.
Gdy znalazł się już nad brzegiem jeziora, odnalezienie znajomej sylwetki nie było takie trudne. W końcu oboje doskonale wiedzieli, jakie miejsce miał na myśli, pisząc list i do tego pamiętał, gdzie prowadził wysłany jej świstoklik. Nie mogła być daleko. Poprawiając przewieszoną przez ramię skórzaną torbę, Jayden ruszył w znanym sobie kierunku, czując, jak serce praktycznie podchodziło mu do gardła. Na szczęście zgodziła się spotkać na tym odludziu. Lubił miejsca takie jak to. Oczywiście, że myślał o tym, by zabrać ją do restauracji i odpokutować w ten sposób przynajmniej część swoich win - o ile było to w ogóle możliwe... Lochan Meall an t-Suidhe wydawało się jednak przystępniejsze jak na pierwszy raz. Potrzebowali wszak swobody, której nawet najbardziej luksusowy lokal nie był im w stanie zapewnić. Potrzebowali przestrzeni do szczerości oraz wyrażenia swoich uczuć. Jeśli tak właśnie miało wyglądać przyszłe ojcostwo z jego własnymi synami, Jay mógł być pewien, że nie miało być nudno... Myśli profesora zostały jednak przerwane wraz z momentem, w którym dojrzał oddaloną kilkanaście metrów od siebie sylwetkę. Drobna i z pozoru niewybijająca się z tłumu, a mimo wszystko spowodowała w nim spięcie. Zatrzymał się w pół kroku, zaciskając dłonie na pasku torby, nie będąc w stanie poruszyć się dalej. Nie patrzyła w jego stronę - nie zdawała sobie jeszcze sprawy z jego obecności, a on mógł ten krótki moment przyjrzeć się zmianom rysującym na młodej twarzy. Bo fakt, że wydoroślała bardziej niż mógł się spodziewać, był oczywistością. Mógł sobie tylko wyobrażać, co przechodziła, mieszkając przez ten cały czas w Londynie... A on... On był za daleko. Potrząsnął jednak szybko głową, sprowadzając się na ziemię i chcąc zaznaczyć jakoś swoją obecność. - Sheila - powiedział spokojnie, a przynajmniej chciał brzmieć na spokojnego. Wyszło mu to pokracznie, bo emocjonalność praktycznie z niego wypływała, gdy musiał odchrząknąć, zabierając głos. Uniósł jednak nieco nieśmiało dłoń w ramach przywitania, nie mając pojęcia, jak miała na niego zareagować. Sam nie wiedział, jakby na siebie zareagował... Był beznadziejnym rodzicem.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawało jej się, że to pamiętne lato wszystko zmieniło. Że nawet jeżeli trzymała się tak, jakby miała żyć dalej, to te ogniki chochlików, które wskazywały na jej lekkie droczenie się z otoczeniem, zniknęły. Jej uśmiech był teraz bardziej skierowany na prostotę i ostrożność, niż w sumie na cokolwiek innego. Przemykała jak cień i chociaż bardzo dobrze czuła się w jednych sytuacjach, część z tego co widziała wciąż trafiało do jej snów, odradzając się na nowo, tak jakby przeszłość złapała ją tak kurczowo, że nie miała jej puszczać. Naprawdę nie wiedziała, czy da się z tym jakoś pomóc, ale nie pytała. Rozdrapywanie przeszłości już i tak istniało, kiedy zastanawiała się nad losem Jamesa i najstarszego z braci, ale na pewno nie było łatwo aby to wszystko uprzątnąć.
Na pewno jednak nie miała pretensji do Jaydena. Minęła przecież chwila, zanim była w stanie powiedzieć mu w pełni, co ją męczyło, a swojej opiekunce dalej nie mogła powiedzieć nic tak do dużego. Czy naprawdę potrzebowała jednak zwierzeń? Nie wiedziała, bycie dla kogoś ciężarem to ostatnie, co chciała w tym momencie, dlatego nic nie miała do zarzucenia nic człowiekowi, który miał dla niej tylko to, co najlepsze. Zerwanie kontaktu niektórzy mogliby uznać za powód dla obrazy, ale jednocześnie, Sheila bardzo dobrze wiedziała, co dzieje się z osobą, która jest tak mocno poddawana stresowi. Wiedziała, że gdyby życie nie przygniotło tak Jaydena, nie zerwałby kontaktu, a skoro wysłał list i wyszedł z inicjatywą, na pewno chciał dobrze odnowić kontakt.
Dopiero kiedy usłyszała jego głos za sobą, ucieszyła się, odwracając się w jego kierunku, ruszając niemal od razu. Trawa, która wcześniej dawała jej poważniejsze oparcie, teraz sprawiała, że kierując się w stronę mężczyzny Sheila ślizgała się po jej powierzchni, zupełnie jakby nagle straciła na niej oparcie, ale nawet jeżeli jej to przeszkadzało, wcale nie powstrzymało jej przed dotarciem do Vane’a. Wbiła się w niego, tak, jakby była podekscytowanym szczeniakiem. Przez chwilę go mocno w uścisku, chyba, że się odsunął – cóż, wtedy sytuacja byłaby bardziej niezręczna, ale nie mogła go za to winić. Zwłaszcza, że gdzieś w pewnym momencie chyba smagnęła go kocem po twarzy.
- Jayden. – Naprawdę ucieszyła się na jego widok, więc nawet jeżeli odczuwała przed spotkaniem jakiekolwiek napięcie, wszystko teraz z niej zeszło. Chociaż w jej oczach nie było już tak żywych ogników, teraz cieszyła się na jego widok tą prawdziwą sympatią którą znał. Albo raczej poznał po pewnej chwili, bo na początku musiała pilnować go, tak dla zasady W końcu w nowym miejscu nigdy nie było łatwo o zaufane osoby, zwłaszcza w Hogwarcie jaki znała. Dość szybko jednak przekonała się do niego, a Jayden…Jayden zajął miejsce w życiu rodzeństwa Doe ważniejsze niż nauczyciel mijany na korytarzach.
Przypomniała sobie o prezencie, dlatego wyciągnęła koc w jego kierunku – materiał nie był może najwyższej jakości, ale Sheila postarała się, aby wyszyć na nim gwiazdy – niekoniecznie pojawiające się w odpowiednich konstelacjach, ale może jakiś plus za staranie by się jej należał.
- Proszę, przyniosłam to, nie przyjmuję zwrotów. Jak się czujesz? To może marne pytanie na początek, jak nie chcesz nie musisz mówić, ale…ale zapytam! Chciałabym wiedzieć, co u ciebie, jeżeli czujesz się na siłach powiedzieć. – Miała nadzieję, że będzie się czuł na siłach, ale też wiedziała, że nie zawsze łatwo zacząć. Pozostawiała mu więc decyzję.
Na pewno jednak nie miała pretensji do Jaydena. Minęła przecież chwila, zanim była w stanie powiedzieć mu w pełni, co ją męczyło, a swojej opiekunce dalej nie mogła powiedzieć nic tak do dużego. Czy naprawdę potrzebowała jednak zwierzeń? Nie wiedziała, bycie dla kogoś ciężarem to ostatnie, co chciała w tym momencie, dlatego nic nie miała do zarzucenia nic człowiekowi, który miał dla niej tylko to, co najlepsze. Zerwanie kontaktu niektórzy mogliby uznać za powód dla obrazy, ale jednocześnie, Sheila bardzo dobrze wiedziała, co dzieje się z osobą, która jest tak mocno poddawana stresowi. Wiedziała, że gdyby życie nie przygniotło tak Jaydena, nie zerwałby kontaktu, a skoro wysłał list i wyszedł z inicjatywą, na pewno chciał dobrze odnowić kontakt.
Dopiero kiedy usłyszała jego głos za sobą, ucieszyła się, odwracając się w jego kierunku, ruszając niemal od razu. Trawa, która wcześniej dawała jej poważniejsze oparcie, teraz sprawiała, że kierując się w stronę mężczyzny Sheila ślizgała się po jej powierzchni, zupełnie jakby nagle straciła na niej oparcie, ale nawet jeżeli jej to przeszkadzało, wcale nie powstrzymało jej przed dotarciem do Vane’a. Wbiła się w niego, tak, jakby była podekscytowanym szczeniakiem. Przez chwilę go mocno w uścisku, chyba, że się odsunął – cóż, wtedy sytuacja byłaby bardziej niezręczna, ale nie mogła go za to winić. Zwłaszcza, że gdzieś w pewnym momencie chyba smagnęła go kocem po twarzy.
- Jayden. – Naprawdę ucieszyła się na jego widok, więc nawet jeżeli odczuwała przed spotkaniem jakiekolwiek napięcie, wszystko teraz z niej zeszło. Chociaż w jej oczach nie było już tak żywych ogników, teraz cieszyła się na jego widok tą prawdziwą sympatią którą znał. Albo raczej poznał po pewnej chwili, bo na początku musiała pilnować go, tak dla zasady W końcu w nowym miejscu nigdy nie było łatwo o zaufane osoby, zwłaszcza w Hogwarcie jaki znała. Dość szybko jednak przekonała się do niego, a Jayden…Jayden zajął miejsce w życiu rodzeństwa Doe ważniejsze niż nauczyciel mijany na korytarzach.
Przypomniała sobie o prezencie, dlatego wyciągnęła koc w jego kierunku – materiał nie był może najwyższej jakości, ale Sheila postarała się, aby wyszyć na nim gwiazdy – niekoniecznie pojawiające się w odpowiednich konstelacjach, ale może jakiś plus za staranie by się jej należał.
- Proszę, przyniosłam to, nie przyjmuję zwrotów. Jak się czujesz? To może marne pytanie na początek, jak nie chcesz nie musisz mówić, ale…ale zapytam! Chciałabym wiedzieć, co u ciebie, jeżeli czujesz się na siłach powiedzieć. – Miała nadzieję, że będzie się czuł na siłach, ale też wiedziała, że nie zawsze łatwo zacząć. Pozostawiała mu więc decyzję.
Skłamałby, mówiąc, że rodzeństwo Doe nie gościło często w jego myślach. Zresztą nie tylko oni - wielu młodych czarodziejów znikało, nie wracając do Hogwartu i część mogła zrezygnować ze strachu o własne bezpieczeństwo, lecz niektórzy przepadali bez śladu i nikt nie wiedział, co się z nimi działo. Poszukiwania niekiedy nie przynosiły żadnych skutków. Skorumpowane służby nie zamierzały podejmować się zadań odnoszących się do uczniów gorszego statusu krwi, a wysyłanie listów na własną rękę nierzadko kończyło się pustką. Sowy wylatywały i przylatywały z kopertami, oznajmiając równocześnie, że nikt nie odebrał wiadomości. Było to niesamowicie frustrujące, przerażające i przytłaczające dla osoby, której zależało na każdym młodym człowieku. Wszak Jayden jak nikt wcześniej nie nawiązywał podobnych relacji ze swoimi podopiecznymi - nie interesował go status krwi, pochodzenie, stopnie w szkole czy przekonania, w których zostało się wychowanym. Miał wszak w swoim otoczeniu osoby ze szlachetnych rodów, jak i tych, którzy przed otrzymaniem listu z Hogwartu, nie mieli pojęcia o istnieniu magii. Ciężko było mu więc patrzeć na konflikty wynikające z czegoś tak bezsensownego jak status krwi... Wymysł tych, którzy chcieli się wywyższyć nad innymi. Po co? Dlaczego? Na jakiej podstawie? Jeśli nie etyka, własna moralność zwykła logika winna była przekonać zaciętych wrogów do jednej, prawdziwej racji. Dostrzegał wszak więcej problemów wynikających z podobnego nastawienia aniżeli korzyści, a nauka, którą zajmował się całe życie, mówiła wyraźnie - magia nie trzymała się jedynie czystej krwi czarodziejów. Odbijała się wszak echem również silnie wśród mugolskiej populacji i nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Jego aktualne badania nad teorią panmagiczną jedynie potwierdzały to, w co wierzył. To, że magia nie była ekskluzywna, a czarodzieje nie byli wyjątkowi tak bardzo, jak sądzili. Wszystko było studium przypadku, losowych pierwiastków, a on szli teraz przez to na wojnę... To było szalone i im więcej o tym myślał, tym mniej miało to sensu. Ludzie tracili domy, życie, rodziny dla czegoś, co było zwykłym losem. Jak żałośnie ironiczne to było, jeśli brało się pod uwagę, że ludzkość miała być najwyższą inteligencją, a okazywała się najgłupszą?
Sheila nie trzymała go jednak w niepewności i gdy napisał do niej list z pełną przejęcia treścią, gdy nie pojawiła się w szkole, następnego dnia dostał odpowiedź. Część ogromnego ciężaru spadła z serca astronoma, wiedząc, że dziewczyna była bezpieczna, ale druga część pogrążyła się w smutku. Nie tylko przez fakt, iż porzucenie szkoły równało się z porzuconym potencjałem, lecz dlatego, że sytuacja była tak niestabilna, że młodzi ludzie nie czuli się bezpieczni tam, gdzie bezpieczeństwo winno było być priorytetem. Najważniejszą częścią. To jedynie wskazywało na ignorancję tych, którzy mieli się za wielkich czarodziejów. Skoro tak bardzo obawiali się osób z innym urodzeniem i mieli ich za kogoś gorszego sortu, dlaczego odczuwali zagrożenie od nich płynące? To wszystko było kompletnie bezpodstawne, tak samo jak cały ten konflikt, na którym cierpieli najbardziej ludzie pragnący żyć w spokoju. I z bliskimi. Jak biegnące w jego kierunku młoda czarownica.
Jayden zdążył jedynie wyciągnąć ręce, chcąc uchronić ślizgającą się na mokrej trawie dziewczynę od możliwego upadku, ale zamiast tego, sam musiał przypilnować się, by nie stracić równowagi. - Ou! - wyrwało mu się, gdy drobne ciało Sheily uderzyło w to należące do niego, ale - jak się okazało - nie przez przypadek. Sądził, że straciła grunt pod nogami i wpadła na niego niezamierzenie. Szybko jednak poczuł otaczające go w pasie ramiona, upewniające go, że nie znalazły się tam losowo. Wypowiadane wkrótce imię - nienoszące oznak niechęci - upewniły go, że to spotkanie nie miało być w żaden sposób nacechowane negatywnie. I chociaż chciał ją do siebie przygarnąć, oddając uścisk, przez chwilę wahał się nad tym, co powinien był zrobić. Patrzył w dół na młodą czarownicę, dziecko zawierzające mu całym swoim jestestwem, którego nie widział tak długi czas, a ona... Ona cieszyła się, jak gdyby w niczym nie zawinił. Okazała mu ciepło i bliskość, których nie doświadczał od wielu tygodni. Których bał się doświadczać. A ona... Ona po prostu to zrobiła, przełamując wszelkie bariery i chociaż początkowo jego serce stanęło, dotarło do niego, że właśnie tego potrzebował. Bardziej niż słów wsparcia i prób podtrzymania go na duchu. Po wieczności mogła w końcu poczuć na swoim ramieniu ciepło jego dłoni, gdy objął ją, zamykając teraz jej drobniejszą sylwetkę w tym pojednawczym geście. I chociaż nie trwało to długo, było to dla niego wszystkim. - Ciebie też dobrze widzieć - powiedział, nie potrafiąc powstrzymać już uśmiechu, gdy się od siebie odsunęli, a ona dosłownie włożyła mu w dłonie prezent. Na twarzy astronoma malowało się równocześnie rozbawienie, jak i zaskoczenie, bo przecież zupełnie nie pomyślał o tym, aby jej coś przynieść. Gdyby nie bombardowanie go dziewczęcymi pytaniami, na jego policzkach pojawiłoby się zawstydzenie kompletnym brakiem pomyślunku. - No, no. Już, spokojnie. Wszystko ci opowiem, ale może wpierw się przejdziemy? - spytał, nie chcąc wskakiwać tak brutalnie w opisywanie swojego życia z ostatnich miesięcy, a przygotować im scenerię, aby oboje czuli się swobodnie. Dlatego też wskazał oczyma drogę prowadzącą wzdłuż brzegu jeziora - mogli więc mieć sporo czasu dla siebie i nie musieli stać w jednym miejscu. Zresztą... Przy spacerach lepiej się myślało. - Dziękuję ci. Nie musiałaś, ale jeśli chcesz wiedzieć, mam już dla niego idealne przeznaczenie - odezwał się, gdy ruszyli powoli w drogę. Oczywiście, że jej podarunek miał zająć istotne miejsce w domu Vane'ów, a pewna mała trójka czarodziejów miała mieć z niego użytek. Jay spakował więc kocyk do torby, zastanawiając się, jak winien był zacząć to, o co go pytała. Zerkał co jakiś czas kątem oka na sylwetkę idącą u jego boku, widząc to, jak bardzo się zmieniła. A równocześnie jak wiele dawnej Sheili było w tej aktualnej Sheili. Uśmiechnął się w pewnym momencie i dostrzegając, że to zauważyła, przerwał chwilową ciszę. - Naprawdę cieszę się, że cię widzę. Nawet nie wiesz jak bardzo. Tęskniłem za tym twoim uśmiechem i przepraszam, że się nie odzywałem. A przynajmniej nie tak często jakbym tego chciał. Ten ostatni czas... - odetchnął, przejeżdżając dłonią przez kark, czując równocześnie powagę, która zaczynała przeważać nad ów momentem. - Był trudny. Chcę jednak, żebyś wiedziała, że już cię nie zostawię. I patrząc teraz na ciebie, wiem, że chcę być częścią twojego życia. O ile... O ile będziesz chciała. - Umilkł, zastanawiając się nad tym, czy ich spotkanie wiązało się jedynie z chwilowym przychyleniem się do jego prośby, czy może chciała go widzieć jako część własnej przyszłości. Bo pomimo niezdarności własnych czynów, on sam nie chciał już być daleko.
Sheila nie trzymała go jednak w niepewności i gdy napisał do niej list z pełną przejęcia treścią, gdy nie pojawiła się w szkole, następnego dnia dostał odpowiedź. Część ogromnego ciężaru spadła z serca astronoma, wiedząc, że dziewczyna była bezpieczna, ale druga część pogrążyła się w smutku. Nie tylko przez fakt, iż porzucenie szkoły równało się z porzuconym potencjałem, lecz dlatego, że sytuacja była tak niestabilna, że młodzi ludzie nie czuli się bezpieczni tam, gdzie bezpieczeństwo winno było być priorytetem. Najważniejszą częścią. To jedynie wskazywało na ignorancję tych, którzy mieli się za wielkich czarodziejów. Skoro tak bardzo obawiali się osób z innym urodzeniem i mieli ich za kogoś gorszego sortu, dlaczego odczuwali zagrożenie od nich płynące? To wszystko było kompletnie bezpodstawne, tak samo jak cały ten konflikt, na którym cierpieli najbardziej ludzie pragnący żyć w spokoju. I z bliskimi. Jak biegnące w jego kierunku młoda czarownica.
Jayden zdążył jedynie wyciągnąć ręce, chcąc uchronić ślizgającą się na mokrej trawie dziewczynę od możliwego upadku, ale zamiast tego, sam musiał przypilnować się, by nie stracić równowagi. - Ou! - wyrwało mu się, gdy drobne ciało Sheily uderzyło w to należące do niego, ale - jak się okazało - nie przez przypadek. Sądził, że straciła grunt pod nogami i wpadła na niego niezamierzenie. Szybko jednak poczuł otaczające go w pasie ramiona, upewniające go, że nie znalazły się tam losowo. Wypowiadane wkrótce imię - nienoszące oznak niechęci - upewniły go, że to spotkanie nie miało być w żaden sposób nacechowane negatywnie. I chociaż chciał ją do siebie przygarnąć, oddając uścisk, przez chwilę wahał się nad tym, co powinien był zrobić. Patrzył w dół na młodą czarownicę, dziecko zawierzające mu całym swoim jestestwem, którego nie widział tak długi czas, a ona... Ona cieszyła się, jak gdyby w niczym nie zawinił. Okazała mu ciepło i bliskość, których nie doświadczał od wielu tygodni. Których bał się doświadczać. A ona... Ona po prostu to zrobiła, przełamując wszelkie bariery i chociaż początkowo jego serce stanęło, dotarło do niego, że właśnie tego potrzebował. Bardziej niż słów wsparcia i prób podtrzymania go na duchu. Po wieczności mogła w końcu poczuć na swoim ramieniu ciepło jego dłoni, gdy objął ją, zamykając teraz jej drobniejszą sylwetkę w tym pojednawczym geście. I chociaż nie trwało to długo, było to dla niego wszystkim. - Ciebie też dobrze widzieć - powiedział, nie potrafiąc powstrzymać już uśmiechu, gdy się od siebie odsunęli, a ona dosłownie włożyła mu w dłonie prezent. Na twarzy astronoma malowało się równocześnie rozbawienie, jak i zaskoczenie, bo przecież zupełnie nie pomyślał o tym, aby jej coś przynieść. Gdyby nie bombardowanie go dziewczęcymi pytaniami, na jego policzkach pojawiłoby się zawstydzenie kompletnym brakiem pomyślunku. - No, no. Już, spokojnie. Wszystko ci opowiem, ale może wpierw się przejdziemy? - spytał, nie chcąc wskakiwać tak brutalnie w opisywanie swojego życia z ostatnich miesięcy, a przygotować im scenerię, aby oboje czuli się swobodnie. Dlatego też wskazał oczyma drogę prowadzącą wzdłuż brzegu jeziora - mogli więc mieć sporo czasu dla siebie i nie musieli stać w jednym miejscu. Zresztą... Przy spacerach lepiej się myślało. - Dziękuję ci. Nie musiałaś, ale jeśli chcesz wiedzieć, mam już dla niego idealne przeznaczenie - odezwał się, gdy ruszyli powoli w drogę. Oczywiście, że jej podarunek miał zająć istotne miejsce w domu Vane'ów, a pewna mała trójka czarodziejów miała mieć z niego użytek. Jay spakował więc kocyk do torby, zastanawiając się, jak winien był zacząć to, o co go pytała. Zerkał co jakiś czas kątem oka na sylwetkę idącą u jego boku, widząc to, jak bardzo się zmieniła. A równocześnie jak wiele dawnej Sheili było w tej aktualnej Sheili. Uśmiechnął się w pewnym momencie i dostrzegając, że to zauważyła, przerwał chwilową ciszę. - Naprawdę cieszę się, że cię widzę. Nawet nie wiesz jak bardzo. Tęskniłem za tym twoim uśmiechem i przepraszam, że się nie odzywałem. A przynajmniej nie tak często jakbym tego chciał. Ten ostatni czas... - odetchnął, przejeżdżając dłonią przez kark, czując równocześnie powagę, która zaczynała przeważać nad ów momentem. - Był trudny. Chcę jednak, żebyś wiedziała, że już cię nie zostawię. I patrząc teraz na ciebie, wiem, że chcę być częścią twojego życia. O ile... O ile będziesz chciała. - Umilkł, zastanawiając się nad tym, czy ich spotkanie wiązało się jedynie z chwilowym przychyleniem się do jego prośby, czy może chciała go widzieć jako część własnej przyszłości. Bo pomimo niezdarności własnych czynów, on sam nie chciał już być daleko.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciała wrócić do szkoły, bo czuła, że ktokolwiek stał za atakiem na jej osobę, mógł teraz czuć się zobowiązany do wybicia wszystkich świadków. Nie łudziła się, że jej twarz była łatwa do zapomnienia dla kogoś, kto był zafiksowany na tym, by zaatakować ludzi dla…czego w zasadzie? Nie miała pojęcia, nie chciała w to wnikać, nie chciała o tym pamiętać. Czasem zastanawiała się, czy jej wiara w to, że James i starszy brat żyją była tylko złudzeniem, czy rzeczywiście mogła w to wierzyć. W końcu skoro dziadkowie dali radę, aby wysłać ją z dala od tego, może z braćmi też się udało? Do szkoły jednak nie chciała wracać, bojąc się przebywania w miejscu, gdzie mogła bać się cały czas i oglądać przez ramię, wiedząc, że nikt nawet nie pomoże jej szukać rodzeństwa. W Londynie mogła mieć większą szansę na usłyszenie co i jak.
Jej serce biło bardzo szybko, kiedy tak obejmowała go, trzymając go blisko siebie, a on nie reagował. Kiedy jednak po chwili poszczuła jego rękę dookoła siebie, upewniając się, że nawet jeżeli mieli jeszcze parę rzeczy do omówienia, na pewno mogła czuć się, że zaczynają w dobrym miejscu, a może być tylko lepiej. Prawda? Tak chciała wierzyć, bo nawet jeżeli odsunęła się poza zasięg jego przytulenia, nawet teraz miała ochotę jeszcze raz przytulić Jaydena. Tak bez powodu. Mieli jednak dużo wyjaśnień, a przynajmniej Sheila czekała na nie, bez pretensji a za to z zaciekawieniem.
Kiedy skierował spojrzenie na ścieżkę, skinęła głową, podekscytowana na możliwość rozmowy. Tym razem grunt stanowił nieco lepsze oparcie, mimo to trzymała się dość blisko, na wszelki wypadek gdyby jej starte już nieco buty (nie mogła dziwić się Adelaidzie, że niektóre rzeczy, które otrzymywała, były z drugiej ręki, w końcu utrzymanie jej w domu nie było najtańsze, nie mówiąc o tym, że Sheila była jeszcze przyuczana do zawodu i całkiem niedawno zakończyła nauczanie domowe) postanowiły przestać dawać jej oparcie.
- Nie musiałam, ale chciałam. Sama go zrobiłam! – Pochwaliła się jeszcze zanim zastanowiła, czemu w ogóle czuje potrzebę, aby to powiedzieć. Nie wiedziała. Może po prostu chciała, aby był z niej dumny, że coś nowego potrafi? Albo jakoś skomentował, czy mu się podoba czy nie, bo może następny wyjdzie lepszy. Żeby się rozwijać, musiała mieć jakiś komentarz na swoje umiejętności, a może jednak chodziło o to, aby Jayden był szczęśliwy z tego prezentu. – Ohh? Jakie przeznaczenie?
Czuła, że informacja, którą miała właśnie otrzymać, była niesamowicie interesująca. Nie to jednak na razie się liczyło, bo Vane na pewno zbierał się do powiedzenia czegoś jeszcze. Nie chciała przerywać ciszy, bo czasami słowa było ciężkie do wypowiedzenia jak i do zebrania w głowie. Patrzyła na jego posturę, na jego twarz, doszukując się zmian, które mogły zajść przez te ostatnie pół roku, czy to na gorsze, czy na lepsze. Bo jednak chciał być tutaj i rozmawiać, a jednocześnie miała wrażenie, że wciąż wiele jest na jego barkach i nie chciała, aby jej osoba była dodatkowym ciężarem.
- Ja też się cieszę, że się spotykamy! Nie powiem, nie było łatwo nie otrzymywać wiadomości od ciebie, ale z drugiej bardzo dobrze rozumiem, że przechodzenie ciężkiego czasu sprawia, że człowieka opuszczają siły. Dlatego czuję, że nie zawsze da się utrzymać regularny kontakt i nie mam ci tego za złe. Jak miałabym? – W końcu sama wyjechała, nie chcąc wracać do szkoły i przez pierwsze chwile czuła się, że zawiodła tym Jaydena. Z drugiej strony nie była gotowa wrócić do Hogwartu takim, jakim był, ani też nie chciała zbytnio wychodzić gdziekolwiek, a co dopiero zastanawiać się nad podróżami w Londynie pochłoniętym wojną.
Zatrzymała się, kiedy wspomniał o byciu częścią jej życia. Czuła się przy Jaydenie tak swobodnie i na pewno nie był jej obojętny – nie były to uczucia miłości, którą czasem młode podlotki czuły do starszych mężczyzn, szukając podniesienia własnego statusu przez fakt, że starszy, dojrzalszy mężczyzna postanowił się nimi zainteresować. Nie, to raczej była ta pustka po ojcu, którą Vane spokojnie wypełnił, nienachalnie, a raczej spokojnie starając się nią zaopiekować, pozostawiając jej jednak tyle przestrzeni, że sama mogła o tym decydować. Nic więc dziwnego, że na jego słowa jej twarz pojaśniała, a ona sama nawet zatrzymała się z tego powodu.
- Oczywiście, że bym chciała! Jesteś dla mnie jak opiekun, jak ojciec…wybacz śmiałe słowa, ale nie wiem, jak inaczej to ująć. Mimo wszystko, jesteś najlepszą osobą, na której mogłam polegać, zwłaszcza od…tych wydarzeń. – Spochmurniała na chwilę, zastanawiając się, czy powinna wracać do tego, albo czy w ogóle czuje się na siłach, aby o tym rozmawiać. Potrząsnęła lekko głową, nie pozwalając myślom powrócić. – Ale jednocześnie chcę też wiedzieć, że nie wymagam od ciebie zbyt wiele. Żeby moja osoba nie była dla ciebie zmartwieniem.
Jej serce biło bardzo szybko, kiedy tak obejmowała go, trzymając go blisko siebie, a on nie reagował. Kiedy jednak po chwili poszczuła jego rękę dookoła siebie, upewniając się, że nawet jeżeli mieli jeszcze parę rzeczy do omówienia, na pewno mogła czuć się, że zaczynają w dobrym miejscu, a może być tylko lepiej. Prawda? Tak chciała wierzyć, bo nawet jeżeli odsunęła się poza zasięg jego przytulenia, nawet teraz miała ochotę jeszcze raz przytulić Jaydena. Tak bez powodu. Mieli jednak dużo wyjaśnień, a przynajmniej Sheila czekała na nie, bez pretensji a za to z zaciekawieniem.
Kiedy skierował spojrzenie na ścieżkę, skinęła głową, podekscytowana na możliwość rozmowy. Tym razem grunt stanowił nieco lepsze oparcie, mimo to trzymała się dość blisko, na wszelki wypadek gdyby jej starte już nieco buty (nie mogła dziwić się Adelaidzie, że niektóre rzeczy, które otrzymywała, były z drugiej ręki, w końcu utrzymanie jej w domu nie było najtańsze, nie mówiąc o tym, że Sheila była jeszcze przyuczana do zawodu i całkiem niedawno zakończyła nauczanie domowe) postanowiły przestać dawać jej oparcie.
- Nie musiałam, ale chciałam. Sama go zrobiłam! – Pochwaliła się jeszcze zanim zastanowiła, czemu w ogóle czuje potrzebę, aby to powiedzieć. Nie wiedziała. Może po prostu chciała, aby był z niej dumny, że coś nowego potrafi? Albo jakoś skomentował, czy mu się podoba czy nie, bo może następny wyjdzie lepszy. Żeby się rozwijać, musiała mieć jakiś komentarz na swoje umiejętności, a może jednak chodziło o to, aby Jayden był szczęśliwy z tego prezentu. – Ohh? Jakie przeznaczenie?
Czuła, że informacja, którą miała właśnie otrzymać, była niesamowicie interesująca. Nie to jednak na razie się liczyło, bo Vane na pewno zbierał się do powiedzenia czegoś jeszcze. Nie chciała przerywać ciszy, bo czasami słowa było ciężkie do wypowiedzenia jak i do zebrania w głowie. Patrzyła na jego posturę, na jego twarz, doszukując się zmian, które mogły zajść przez te ostatnie pół roku, czy to na gorsze, czy na lepsze. Bo jednak chciał być tutaj i rozmawiać, a jednocześnie miała wrażenie, że wciąż wiele jest na jego barkach i nie chciała, aby jej osoba była dodatkowym ciężarem.
- Ja też się cieszę, że się spotykamy! Nie powiem, nie było łatwo nie otrzymywać wiadomości od ciebie, ale z drugiej bardzo dobrze rozumiem, że przechodzenie ciężkiego czasu sprawia, że człowieka opuszczają siły. Dlatego czuję, że nie zawsze da się utrzymać regularny kontakt i nie mam ci tego za złe. Jak miałabym? – W końcu sama wyjechała, nie chcąc wracać do szkoły i przez pierwsze chwile czuła się, że zawiodła tym Jaydena. Z drugiej strony nie była gotowa wrócić do Hogwartu takim, jakim był, ani też nie chciała zbytnio wychodzić gdziekolwiek, a co dopiero zastanawiać się nad podróżami w Londynie pochłoniętym wojną.
Zatrzymała się, kiedy wspomniał o byciu częścią jej życia. Czuła się przy Jaydenie tak swobodnie i na pewno nie był jej obojętny – nie były to uczucia miłości, którą czasem młode podlotki czuły do starszych mężczyzn, szukając podniesienia własnego statusu przez fakt, że starszy, dojrzalszy mężczyzna postanowił się nimi zainteresować. Nie, to raczej była ta pustka po ojcu, którą Vane spokojnie wypełnił, nienachalnie, a raczej spokojnie starając się nią zaopiekować, pozostawiając jej jednak tyle przestrzeni, że sama mogła o tym decydować. Nic więc dziwnego, że na jego słowa jej twarz pojaśniała, a ona sama nawet zatrzymała się z tego powodu.
- Oczywiście, że bym chciała! Jesteś dla mnie jak opiekun, jak ojciec…wybacz śmiałe słowa, ale nie wiem, jak inaczej to ująć. Mimo wszystko, jesteś najlepszą osobą, na której mogłam polegać, zwłaszcza od…tych wydarzeń. – Spochmurniała na chwilę, zastanawiając się, czy powinna wracać do tego, albo czy w ogóle czuje się na siłach, aby o tym rozmawiać. Potrząsnęła lekko głową, nie pozwalając myślom powrócić. – Ale jednocześnie chcę też wiedzieć, że nie wymagam od ciebie zbyt wiele. Żeby moja osoba nie była dla ciebie zmartwieniem.
Od odejścia Pomony a w konsekwencji również jej śmierć unikał bliskości. Bał się, paraliżowała go sama próba podejmowania kroków ku niemu przez jego bliskich. Odrzucił Roselyn, trzymał na dystans Maeve, Evelyn uznała to za obrazę, gdy powstrzymał ją przed pocieszeniem. Wiedział, że krzywdził swoim zachowaniem innych i to tych, na których mu zależało, ale nie był w stanie przełamać tej bariery. Nie chciał. Nie mógł sobie na to pozwolić, bo to bolało, a one... One wcale tego nie ułatwiały, domagając się odpowiedzi. Nie akceptując jego odsunięcia, nie dając mu czasu na zagojenie ran. Powiedz. Porozmawiaj. Wiem, co się stało. Chcę ci pomóc. Będę obok, gdy będziesz tego potrzebował. Ale on nie chciał ich obecności. Chciał przestrzeni, chciał móc samemu poradzić sobie z tym wszystkim. Przecież nie oznaczało to... Nie mówił, że mu nie zależało. Chciał po prostu, by ludzie zrozumieli, uszanowali jego granice. Fizyczny ból odczuwany miał być za każdym razem, gdy tylko ktoś próbował być blisko. Chciał krzyczeć z tęsknoty, żałości i rozgoryczenia świadom, że dotyk jedynej osoby, której pragnął, miał nigdy nie nadejść. Nie byli ze sobą długo. Nie jako małżeństwo ani nie nawet jako dwójka będących razem ludzi. Mieli przed sobą tak wiele... Cała przyszłość została im odebrana i wszystkie dni, które mogli mieć. Możliwość wspólnego przemienienia się w proch. Doglądanie i wychowywanie dzieci. Kłócenie się, godzenie się, radość, smutek, gniew. Miłość. Nie było tego i nie miało już być. To jeszcze do niego samego nie dotarło - to wszystko. Ten wielki brak jej. Teraz i zawsze... Dlatego nie chciał nikogo w pobliżu. Nie chciał kogoś mówiącego mu, żeby się otworzył. Nie potrzebował tego. Chciał tylko świętego spokoju. W pełni swobodnie mógł czuć się jedynie przy swoich dzieciach. Dawały mu to, czego nie otrzymywał od innych - zwykłą obecność. Zapewnienie, śmiech, gdy rozpoznawały ojca. Chciał się nimi zajmować oraz opiekować. Wiedział, że nie mógłby nigdy pozwolić na to, by ktoś skrzywdził któregoś z jego synów. Nie pozwoliłby... Nigdy...
Radość Sheili ze spotkania uderzyła w niego tak dosłownie, że musiał walczyć z grawitacją, by nie upaść. Drobne ciało młodej czarownicy znajdowało się tak blisko tego większego należącego do niego, a jednak pomimo wewnętrznego bólu - nie odczuwał strachu związanego z tym, co się działo. Bo przecież ona też była kimś na znak podopiecznej. Córki, której nigdy nie miał i nigdy mieć nie miał. Mała Sheila Doe ze swoimi braćmi. Braćmi, którzy musieli się odnaleźć. Nie pytał jej o nich w liście, zamierzając dowiedzieć się tego już na miejscu - sam niestety nie posiadał informacji o miejscu pobytu Jamesa czy jeszcze starszego z Doe'ów. Nie wiedział nawet, czy byli w kraju. Czy żyli... Szybko jednak pozbywał się tych myśli, nie chcąc, by przyćmiły nastrój lub zdruzgotały nadzieję. Nie. Musieli żyć. Zbyt dużo ludzi zostało zniszczonych. A patrząc na Sheilę, zrozumiał, że śmierć działała nie tylko na tych, co zniknęli i chciałby w całej swojej mocy oszczędzić jej bólu. Na szczęście czarnowidztwo zostało mu przerwane przez samą zainteresowaną, gdy podekscytowana zaczęła opowiadać o swoim tworze. - O - wyrwało mu się elokwentnie, gdy oceniał prezent. Nie spodziewał się przecież niczego... Zaskoczenie wszak malowało się wciąż w jego rysach i nawet w ruchach podczas nieśmiałego badania materiału. - Aż nie wiem, co powiedzieć... Wygląda na sporo pracy - ocenił, posyłając Sheili pytające spojrzenie. Ciekawiło go, jak długo się nad tym pochylała, bo przecież nie musiała! Nie oczekiwał tego, by przeznaczała swój czas wolny na niego. Najważniejsze było wszak, że mogli się spotkać. Był jej jednak niesamowicie wdzięczny za wkład i pomysł, bo przecież widział te gwiazdy, które wywołały na jego twarzy uśmiech rozbawienia. - Jest wspaniale personalny. Dziękuję bardzo - odparł już nieco bardziej rozluźniony. Jeśli brzmiał nieco drętwo, to dlatego, że wciąż był nieco oszołomiony, ale jego oczy nie mogły kłamać. Nie, kiedy zalśniły ciepłem jak za dawnych lat. - Może powiem ci na następnym spotkaniu czy zdał egzamin, co ty na to? - dorzucił, gdy zagaiła o przeznaczenie kocyka. Nie chciał jej mówić tego wprost i to nie dlatego że się wstydził. Nie. Po prostu wolał ją wprowadzać powoli w to, co się działo przez ten szalony okres półtora roku, odkąd widzieli się po raz ostatni.
Dlatego też nie przerywał jej, gdy zabrała głos, a oni ruszyli przed siebie. Słuchał uważnie każdego słowa, nie chcąc stracić ani jednego. W końcu zależało mu na tym, by wiedzieć, co czuła, co myślała. Jak patrzyła na całą sytuację. Gdy było trzeba, przytakiwał, by dać jej znać, że był w tej konwersacji, a nie odpływał nigdzie myślami. Słowa o byciu dla niego obciążeniem obudziły w nim otwarty sprzeciw. - Jesteś zmartwieniem tego rodzaju, które chcę nieść, Sheila. Dlatego pomimo mojego dystansu przez okres ostatnich miesięcy chcę cię uświadomić, że cokolwiek się będzie działo, możesz na mnie liczyć. Chcę zasługiwać na tę rolę, którą we mnie widzisz - zapewnił solennie, równocześnie mając nadzieję, iż ta kwestia została między nimi jasno wyjaśniona. Mówił prawdę i chciał wiedzieć, że rozumiała. Zresztą... Zresztą musiał jakoś ukryć fakt, jak mocno poruszyła go swoim wyznaniem, dlatego ruszył dalej, poprawiając sobie kołnierz płaszcza. Wiatr smagał go po policzkach, jakby starając utrzymać mężczyznę na powierzchni aktualnie panującego wydarzenia - nie pozwolić mu zagubić się we własnych myślach i uczuciach. Zatonąć we wspomnieniach... Ale obiecał jej opowieść i zamierzał dotrzymać danego słowa. - Nawet nie wiem, od czego zacząć - przyznał się po dłuższej chwili spaceru, mając w głowie chaos. - Może będzie łatwiej, jeśli powiesz pierwsza jakąś część, a ja cię uzupełnię? - Musiał sobie jakoś pomóc i chciał też usłyszeć to, co ona miała do powiedzenia.
Radość Sheili ze spotkania uderzyła w niego tak dosłownie, że musiał walczyć z grawitacją, by nie upaść. Drobne ciało młodej czarownicy znajdowało się tak blisko tego większego należącego do niego, a jednak pomimo wewnętrznego bólu - nie odczuwał strachu związanego z tym, co się działo. Bo przecież ona też była kimś na znak podopiecznej. Córki, której nigdy nie miał i nigdy mieć nie miał. Mała Sheila Doe ze swoimi braćmi. Braćmi, którzy musieli się odnaleźć. Nie pytał jej o nich w liście, zamierzając dowiedzieć się tego już na miejscu - sam niestety nie posiadał informacji o miejscu pobytu Jamesa czy jeszcze starszego z Doe'ów. Nie wiedział nawet, czy byli w kraju. Czy żyli... Szybko jednak pozbywał się tych myśli, nie chcąc, by przyćmiły nastrój lub zdruzgotały nadzieję. Nie. Musieli żyć. Zbyt dużo ludzi zostało zniszczonych. A patrząc na Sheilę, zrozumiał, że śmierć działała nie tylko na tych, co zniknęli i chciałby w całej swojej mocy oszczędzić jej bólu. Na szczęście czarnowidztwo zostało mu przerwane przez samą zainteresowaną, gdy podekscytowana zaczęła opowiadać o swoim tworze. - O - wyrwało mu się elokwentnie, gdy oceniał prezent. Nie spodziewał się przecież niczego... Zaskoczenie wszak malowało się wciąż w jego rysach i nawet w ruchach podczas nieśmiałego badania materiału. - Aż nie wiem, co powiedzieć... Wygląda na sporo pracy - ocenił, posyłając Sheili pytające spojrzenie. Ciekawiło go, jak długo się nad tym pochylała, bo przecież nie musiała! Nie oczekiwał tego, by przeznaczała swój czas wolny na niego. Najważniejsze było wszak, że mogli się spotkać. Był jej jednak niesamowicie wdzięczny za wkład i pomysł, bo przecież widział te gwiazdy, które wywołały na jego twarzy uśmiech rozbawienia. - Jest wspaniale personalny. Dziękuję bardzo - odparł już nieco bardziej rozluźniony. Jeśli brzmiał nieco drętwo, to dlatego, że wciąż był nieco oszołomiony, ale jego oczy nie mogły kłamać. Nie, kiedy zalśniły ciepłem jak za dawnych lat. - Może powiem ci na następnym spotkaniu czy zdał egzamin, co ty na to? - dorzucił, gdy zagaiła o przeznaczenie kocyka. Nie chciał jej mówić tego wprost i to nie dlatego że się wstydził. Nie. Po prostu wolał ją wprowadzać powoli w to, co się działo przez ten szalony okres półtora roku, odkąd widzieli się po raz ostatni.
Dlatego też nie przerywał jej, gdy zabrała głos, a oni ruszyli przed siebie. Słuchał uważnie każdego słowa, nie chcąc stracić ani jednego. W końcu zależało mu na tym, by wiedzieć, co czuła, co myślała. Jak patrzyła na całą sytuację. Gdy było trzeba, przytakiwał, by dać jej znać, że był w tej konwersacji, a nie odpływał nigdzie myślami. Słowa o byciu dla niego obciążeniem obudziły w nim otwarty sprzeciw. - Jesteś zmartwieniem tego rodzaju, które chcę nieść, Sheila. Dlatego pomimo mojego dystansu przez okres ostatnich miesięcy chcę cię uświadomić, że cokolwiek się będzie działo, możesz na mnie liczyć. Chcę zasługiwać na tę rolę, którą we mnie widzisz - zapewnił solennie, równocześnie mając nadzieję, iż ta kwestia została między nimi jasno wyjaśniona. Mówił prawdę i chciał wiedzieć, że rozumiała. Zresztą... Zresztą musiał jakoś ukryć fakt, jak mocno poruszyła go swoim wyznaniem, dlatego ruszył dalej, poprawiając sobie kołnierz płaszcza. Wiatr smagał go po policzkach, jakby starając utrzymać mężczyznę na powierzchni aktualnie panującego wydarzenia - nie pozwolić mu zagubić się we własnych myślach i uczuciach. Zatonąć we wspomnieniach... Ale obiecał jej opowieść i zamierzał dotrzymać danego słowa. - Nawet nie wiem, od czego zacząć - przyznał się po dłuższej chwili spaceru, mając w głowie chaos. - Może będzie łatwiej, jeśli powiesz pierwsza jakąś część, a ja cię uzupełnię? - Musiał sobie jakoś pomóc i chciał też usłyszeć to, co ona miała do powiedzenia.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie umiała całkowicie postawić się w sytuacji Jaydena, ale rozumiała stratę. Jej była spowita jeszcze nadzieją, bo może wbrew temu wszystkiemu, może wbrew temu co widziała, jej rodzina jeszcze gdzieś tam się znajdywała. Babcia, dziadek, bracia…może ktoś jeszcze, może nie wszyscy odeszli już na zawsze? I po prostu jej nie znaleźli, bo przecież nie dało się zwiedzić całego kraju. Ona miała jeszcze nadzieję, dla niego sprawa była już wybitnie jasna. Współczułaby mu, gdyby wiedziała, ale nie zmusiłaby też go do podzielenia się czymś, gdyby nie umiał. Te tematy były drażliwe i męczyły, nawet gdy człowiek chciał wierzyć, że ma je za sobą.
Była zresztą jeszcze dzieckiem. Pełnoletnim w świetle prawa, takim, któremu dano do ręki różdżkę i łaskawie pozwolono być dorosłym. Dzieckiem, które wiele przeszło i przez wiele lat musiało się dostosowywać do nowych sytuacji, które ukochało sobie podróżowanie po świecie z bliskimi tylko po to, aby samotnie utknąć gdzieś w mieście, które było jej obce. A mimo to dzieckiem – łagodną, nieco zagubioną istotą, przed którą było jeszcze wszystko co najgorsze, jak i wszystko co najlepsze, które nie pokochało nikogo jeszcze tak mocno, aby móc odczuć stratę drugiej osoby tak, jakby wyrwano jej kawałek duszy. Nie dane jej było, na całe szczęście, zostać jeszcze matką, stąd i instynkty opiekuńcze nie rozwinęły się u niej tak, by gotowa była zmienić siebie tylko dla jednego, małego istnienia. Nie było więc ważne, jak wielką winą za brak kontaktu obarczał się Jayden, to wewnętrzne dziecko Sheili wybaczało mu od razu, nawet jak nie było co wybaczać. Paprotka kochała tą psią miłością szczeniaka, który cieszy się, że wracasz do domu, nie ważne, na ile wyszedłeś. Więcej jej nie było potrzeba i czekała jedynie na to, co Jayden na spotkaniu będzie chciał poruszyć. Nie miała prawa wymagać od niego wyjaśnień ani też aby poruszał tematy, które przekraczały jego wytrzymałość, stąd pozwoliła mu spokojnie prowadzić rozmowę, nie wymagając od niego aby skakał na głęboką wodę.
Zaśmiała się lekko, kiedy tak prezent wydał mu się nagle czymś nowym i niespodziewanym, zupełnie jakby to zbiło go z tropu. Nawet gdyby spędziła nad tym sporo czasu – a wcale tak długie to nie było – to nie żałowałaby nawet przez chwilę, bo czemu by miała. W czymś takim mogła pokazywać swoje odczucia i uczucia, więc nie miała żadnych wyrzutów sumienia.
- To wcale nie jest ważne! Wyszywanie zawsze zajmuje chwilę, ale przeczytałam już wszystkie książki z biblioteczki Adelaidy, a to odpręża! – Naprawdę czuła się dobrze, siedząc w spokoju i skupiając się jedynie na ruchach igły i nitki, od czasu do czasu musząc jedynie nawlekać nowe nitki. Skoro nie miała więc nowych zadań ani też nie istniało więcej miejsc, w których mogłaby się zjawić, to czemu by nie poświęcić wolnego czasu na coś, co ona lubiła ale co i innym mogło się spodobać. Zwłaszcza, jeżeli to miał być prezent dla Jaydena.
- Czy to dla pieska? – Zapytała, zachwycona nawet wizją wyobrażania sobie puchatego cuda, które mógłby posiadać Jayden. – Bo kiedyś, jak byliśmy z braćmi w Galway, jak przejeżdżaliśmy razem, to jak wybraliśmy się z rodzeństwem na targ, to jedna pani miała takiego niewielkiego, takiego bardzo puchatego. Corgi chyba? I na początku nie wiedziałam, czy powinnam podejść, ale jak poprosiłam, to mogłam go pogłaskać, był taki miękki.
Wypluwała z siebie słowa z podekscytowaniem, tak jakby nareszcie mogła się nagadać, chociaż może dotyczyło to czegoś innego? Może po prostu tak mocno chciała nadrobić wszystko, że rozmawiała o tych nawet najdrobniejszych kwestiach. Nawet jeżeli Vane niekoniecznie potrzebował o tym słuchać. Uśmiechnęła się jeszcze na jego słowa, delikatnie wyciągając dłoń i łapiąc na chwilę go za ramię, tym krótkim gestem, który nie wymagał wielkiego odzwierciedlenia, ale pokazywał, że osoba docenia słowa i docenia wsparcie.
- U mnie…ja nie wiem, czy mogę powiedzieć coś szczególnego, Od czasu po przyjeździe do Londynu Adelaida zaczęła mnie uczyć…i uczyła mnie też jak szyć, więc się zaczęłam uczyć i teraz. Miałam ostatnio dziwne spotkanie, ale o braciach albo dziadkach nic nie słyszałam. – Spojrzała na Jaydena z ostrożną nadzieją, czy może coś on usłyszał, ale nie liczyła na wiele. Niestety. Ale i tak nie mogła powiedzieć coś więcej o własnym życiu, bo nic się w nim nie działo.
Była zresztą jeszcze dzieckiem. Pełnoletnim w świetle prawa, takim, któremu dano do ręki różdżkę i łaskawie pozwolono być dorosłym. Dzieckiem, które wiele przeszło i przez wiele lat musiało się dostosowywać do nowych sytuacji, które ukochało sobie podróżowanie po świecie z bliskimi tylko po to, aby samotnie utknąć gdzieś w mieście, które było jej obce. A mimo to dzieckiem – łagodną, nieco zagubioną istotą, przed którą było jeszcze wszystko co najgorsze, jak i wszystko co najlepsze, które nie pokochało nikogo jeszcze tak mocno, aby móc odczuć stratę drugiej osoby tak, jakby wyrwano jej kawałek duszy. Nie dane jej było, na całe szczęście, zostać jeszcze matką, stąd i instynkty opiekuńcze nie rozwinęły się u niej tak, by gotowa była zmienić siebie tylko dla jednego, małego istnienia. Nie było więc ważne, jak wielką winą za brak kontaktu obarczał się Jayden, to wewnętrzne dziecko Sheili wybaczało mu od razu, nawet jak nie było co wybaczać. Paprotka kochała tą psią miłością szczeniaka, który cieszy się, że wracasz do domu, nie ważne, na ile wyszedłeś. Więcej jej nie było potrzeba i czekała jedynie na to, co Jayden na spotkaniu będzie chciał poruszyć. Nie miała prawa wymagać od niego wyjaśnień ani też aby poruszał tematy, które przekraczały jego wytrzymałość, stąd pozwoliła mu spokojnie prowadzić rozmowę, nie wymagając od niego aby skakał na głęboką wodę.
Zaśmiała się lekko, kiedy tak prezent wydał mu się nagle czymś nowym i niespodziewanym, zupełnie jakby to zbiło go z tropu. Nawet gdyby spędziła nad tym sporo czasu – a wcale tak długie to nie było – to nie żałowałaby nawet przez chwilę, bo czemu by miała. W czymś takim mogła pokazywać swoje odczucia i uczucia, więc nie miała żadnych wyrzutów sumienia.
- To wcale nie jest ważne! Wyszywanie zawsze zajmuje chwilę, ale przeczytałam już wszystkie książki z biblioteczki Adelaidy, a to odpręża! – Naprawdę czuła się dobrze, siedząc w spokoju i skupiając się jedynie na ruchach igły i nitki, od czasu do czasu musząc jedynie nawlekać nowe nitki. Skoro nie miała więc nowych zadań ani też nie istniało więcej miejsc, w których mogłaby się zjawić, to czemu by nie poświęcić wolnego czasu na coś, co ona lubiła ale co i innym mogło się spodobać. Zwłaszcza, jeżeli to miał być prezent dla Jaydena.
- Czy to dla pieska? – Zapytała, zachwycona nawet wizją wyobrażania sobie puchatego cuda, które mógłby posiadać Jayden. – Bo kiedyś, jak byliśmy z braćmi w Galway, jak przejeżdżaliśmy razem, to jak wybraliśmy się z rodzeństwem na targ, to jedna pani miała takiego niewielkiego, takiego bardzo puchatego. Corgi chyba? I na początku nie wiedziałam, czy powinnam podejść, ale jak poprosiłam, to mogłam go pogłaskać, był taki miękki.
Wypluwała z siebie słowa z podekscytowaniem, tak jakby nareszcie mogła się nagadać, chociaż może dotyczyło to czegoś innego? Może po prostu tak mocno chciała nadrobić wszystko, że rozmawiała o tych nawet najdrobniejszych kwestiach. Nawet jeżeli Vane niekoniecznie potrzebował o tym słuchać. Uśmiechnęła się jeszcze na jego słowa, delikatnie wyciągając dłoń i łapiąc na chwilę go za ramię, tym krótkim gestem, który nie wymagał wielkiego odzwierciedlenia, ale pokazywał, że osoba docenia słowa i docenia wsparcie.
- U mnie…ja nie wiem, czy mogę powiedzieć coś szczególnego, Od czasu po przyjeździe do Londynu Adelaida zaczęła mnie uczyć…i uczyła mnie też jak szyć, więc się zaczęłam uczyć i teraz. Miałam ostatnio dziwne spotkanie, ale o braciach albo dziadkach nic nie słyszałam. – Spojrzała na Jaydena z ostrożną nadzieją, czy może coś on usłyszał, ale nie liczyła na wiele. Niestety. Ale i tak nie mogła powiedzieć coś więcej o własnym życiu, bo nic się w nim nie działo.
Strata była nieodłączną częścią życia. Przy nieustającej wojnie była wręcz codziennością, na którą nikt nie mógł być gotowy. Bez względu na to jak często powtarzało się w mediach o zagrożeniu, bez względu na świadomość, która wiązała się z ludzkim pojmowaniem sytuacji. Bez względu na to ile osób odeszło, to wciąż bolało. Zaskakiwało. Odzierało z wiary, pewności siebie, z bezpieczeństwa. Doskonale o tym wiedział - stracił wszak tak wielu, zbyt wielu bliskich, uczniów, osób, które nie powinny były przechodzić tego piekła, a jednak los zdecydował inaczej. Los czy chore przeznaczenie... Nie. Wiedział, że w śmierci nigdy nie było widać głębszego dna, zrozumienia, ocalenia. Pomona odeszła, a on miał zostać już na zawsze sam. Odeszła, odbierając swoim synom matkę. W imię czego? Możliwości, przypadku, przypuszczenia? Nie. Nie zgadzał się z tym. Nie zgadzał się z tym, co napisał mu w swoim liście ten przeklęty Skamander - ukrywanie się, ucieczka nie były jedyną drogą do wspólnego życia. Mieli prawo żyć i mieli prawo walczyć u swojego boku o własną rodzinę. Teraz nie mogli teraz robić. Jayden został z rzeczywistością, podczas gdy Zakon Feniksa odebrał mu żonę. Nie. Pomony nie zabił dementor - ci wszyscy ludzie, którzy uznawali się za mesjaszy, zrobili to na długo przed nim. To przez Zakon Pomona okłamywała męża, Roselyn przyjaciela, Dippet podwładnego - mógł tylko domyślać się kto jeszcze krył ów obrzydliwy sekret. To przez Zakon Jayden tracił najistotniejsze dla siebie postaci, ale nigdy więcej. Już nie. Dla niego najistotniejsze były w tym momencie dzieci, a jeśli oznaczało to odcięcie się od tych, którzy pod płaszczem przyzwoitości chowali swoje winy, niech i tak będzie. Dzisiaj, patrząc na Sheilę, Vane zastanawiał się, czy miały ją ominąć kłamstwa i oszustwa innych ludzi. Czy cokolwiek mogło ją od tego uchronić i oszczędzić bólu. Czy cokolwiek i ktokolwiek...
- Nie powiem ci teraz. Inaczej nie będziesz chciała znów się spotkać - odparł nieco się z nią przekomarzając i chowając koc do torby. Słuchał jednak nostalgicznych słów młodej czarownicy, dziękując w duchu, że jeszcze nic jej nie złamało. Patrzenie na nią w rozsypce, byłoby największym koszmarem. Podobnie zresztą jak na swoich dorosłych synów. W końcu nieważne jak bardzo chciałby ich chronić i jak silnie wspierać, nie odpowiadał za innych ludzi, a ci... Ci byli najokrutniejsi. Dlatego pokiwał też ze smutkiem głową, gdy Doe wspomniała o Jamesie i reszcie swoich bliskich. - Niestety nie mam żadnej wiadomości o twojej rodzinie. Przykro mi - powiedział na rozpoczęciu, nie chcąc trzymać jej w niepewności. Jego własna dłoń również odnalazła drogę ku ramieniu młodszej czarownicy, gdzie spoczęła na dłuższą chwilę, przekazując w ciszy swoje ciepło i wsparcie. Zaginieni bliscy... Kto jak nie on rozumiał to, co teraz czuła? Co musiała przeżywać od wielu miesięcy? Dopiero po tym momencie odjął rękę i włożył ją z powrotem do kieszeni płaszcza, ruszając dalej. - Co to za dziwne spotkanie? - przerwał milczenie, wracając myślami do wspomnianego przez Sheilę zbiegu okoliczności. Było to bardziej neutralne czy może powinien był zacząć się martwić? - I cieszę się, że masz zajęcie. I widać, że się bardzo z tego cieszysz. I rozwijasz. A jako nauczyciel wiesz, że to cenię. - W tonie jego głosu mogła wyciągnąć szczerość, troskę oraz dumę, bo nieważne co się działo, była osobą, z której można było być dumnym. Czy i jej rodzice byli? Czemu jej ojca nie było w jej życiu? - Chcesz to robić dalej? - zagadnął, zanim miał zacząć sam opowiadać. Widziała się w roli krawcowej czy może miała z tyłu głowy coś więcej? Coś innego? Pytanie o to czy była szczęśliwa, mijało się z celem, bo przecież byli pogubieni. Oboje. Ona tęskniła za rodziną, on tęsknił za czymś, co już nie istniało. I co nie miało wrócić, a to zaprowadziło jego myśli ku wyjaśnieniu, dlaczego... - Nie odzywałem się, bo... - urwał, rozumiejąc, że miał jej powiedzieć wszystko. A to wszystko cofało go wspomnieniami do ów wszystkiego... Nie mniej jednak obiecał jej to, chciał się zresztą podzielić tym, co się działo bez względu na to, jak silnie to bolało. Jej pierwszej miał to powiedzieć... Wziął głęboki wdech, czując, jak zimne powietrze wślizgiwało się przez gardło i dalej do płuc, aż zakręciło mu się przez chwilę w głowie. Czy mógł być bardziej gotowy? - Półtora roku temu w sierpniu dostałem wiadomość o tym, że dwie bliskie mi osoby zginęły. W tamtym momencie nie żyły już dwa miesiące, a sama informacja dotarła do mnie poprzez jedną z moich kuzynek. Możesz więc wyobrazić sobie horror, który wówczas do mnie dotarł - urwał na chwilę. - Pamiętasz profesor Sprout, prawda? - spytał, zerkając kątem oka na Sheilę, ale wiedział, że miała pamiętać Pomonę. W końcu była nauczycielką w czasie trwania edukacji Doe. Zbliżał się do bardzo czułych elementów historii, ale nie przerywał, pozwalając na to, by kroki prowadziły go dalej podobnie jak słowa opowieść. - Bardzo mi w tamtym czasie pomogła. Gdy w pewnym momencie się pokłóciliśmy, zrozumiałem, że ją kocham. Te wszystkie lata i dotarło to do mnie dopiero gdy zobaczyłem złość na jej twarzy wywołaną przez moje słowa. Ta relacja była... Można powiedzieć, że dość burzliwa. Miała swoje wzloty i upadki, ale nie zmieniło to w żaden sposób moich uczuć do niej. Wręcz przeciwnie. Starałem się jednak zachowywać trzeźwy umysł - skupiłem się na pracy lub przynajmniej starałem się to robić. Trwało to może z dwa miesiące, ta nasza niepewność, gdy okazało się, że była w ciąży. - Musiał przerwać chociaż na chwilę. I nie ze wzruszenia - jego głos nie zachwiał się ani na moment, lecz wspomnienia ożywały silniej, niż mógł przypuszczać. Dziwnie czuł się, opowiadając o tym w czasie przeszłym... Dla niego to wciąż było aktualne i żywe. - Zdecydowaliśmy wyprowadzić się z Hogsmeade i znaleźliśmy miejsce w posiadłości należącej do mojej rodziny od pokoleń. Była opuszczona dłuższą chwilę, lecz wiedzieliśmy, że to nasze miejsce. Że to miejsce dla nas. Później... Cóż. Później było już tylko trudniej. - Słowa same układały się w zdania, zupełnie jakby Jayden opowiadał to sobie samemu, a nie idącej wciąż obok Sheili. Prawda była taka, że zanurzył się w ów wspomnieniach tak bardzo, że przestał być świadomy jej obecności. - Walczący Mag wystawił za nią list gończy. Na pewno go widziałaś. To był dla nas trudny czas, a później przyszedł czas porodu. Czternastego lipca... Sądziłem, że wszystko, co działo się wcześniej... Całe zło było nieważne. Nieważne, bo przecież mieliśmy wszystko. Wszystko, co było nam potrzebne do szczęścia. Siebie, naszych synów. Byliśmy rodziną. - Zasnąłeś. Zasnąłeś i nie zatrzymałeś jej przed odejściem. Potrząsnął głową, chcąc chociaż raz pozbyć się głosów obwiniających go za to, co się stało. Wiedział, że zawinił, lecz nie mógł teraz tego ukazać. Wbił więc dłonie w kieszenie płaszcza jeszcze mocniej, szedł dalej, nie zauważając, że przyspieszył. - Następnego dnia zniknęła. Odeszła, wierząc, że w ten sposób uratuje mnie i chłopców. Pod koniec września pewien mężczyzna przyniósł mi jej ciało. Nie mogłem... Nie mogłem jej poznać. Wychodzona, z przerażeniem wpisanym pod skórą. A ja? Pogrzebałem ją niedaleko domu i... - Zatrzymał się instynktownie ze wzrokiem wbitym w ziemię przed sobą. - Wciąż budzę się nocami, sądząc, że to tylko zły sen. Że ona jest wciąż obok. - Otrząsnął się dopiero po dłuższej chwili ów zawieszenia, by dostrzec stojącą obok Sheilę. - Przepraszam - odchrząknął nerwowo. - To wciąż jest... Nowe.
- Nie powiem ci teraz. Inaczej nie będziesz chciała znów się spotkać - odparł nieco się z nią przekomarzając i chowając koc do torby. Słuchał jednak nostalgicznych słów młodej czarownicy, dziękując w duchu, że jeszcze nic jej nie złamało. Patrzenie na nią w rozsypce, byłoby największym koszmarem. Podobnie zresztą jak na swoich dorosłych synów. W końcu nieważne jak bardzo chciałby ich chronić i jak silnie wspierać, nie odpowiadał za innych ludzi, a ci... Ci byli najokrutniejsi. Dlatego pokiwał też ze smutkiem głową, gdy Doe wspomniała o Jamesie i reszcie swoich bliskich. - Niestety nie mam żadnej wiadomości o twojej rodzinie. Przykro mi - powiedział na rozpoczęciu, nie chcąc trzymać jej w niepewności. Jego własna dłoń również odnalazła drogę ku ramieniu młodszej czarownicy, gdzie spoczęła na dłuższą chwilę, przekazując w ciszy swoje ciepło i wsparcie. Zaginieni bliscy... Kto jak nie on rozumiał to, co teraz czuła? Co musiała przeżywać od wielu miesięcy? Dopiero po tym momencie odjął rękę i włożył ją z powrotem do kieszeni płaszcza, ruszając dalej. - Co to za dziwne spotkanie? - przerwał milczenie, wracając myślami do wspomnianego przez Sheilę zbiegu okoliczności. Było to bardziej neutralne czy może powinien był zacząć się martwić? - I cieszę się, że masz zajęcie. I widać, że się bardzo z tego cieszysz. I rozwijasz. A jako nauczyciel wiesz, że to cenię. - W tonie jego głosu mogła wyciągnąć szczerość, troskę oraz dumę, bo nieważne co się działo, była osobą, z której można było być dumnym. Czy i jej rodzice byli? Czemu jej ojca nie było w jej życiu? - Chcesz to robić dalej? - zagadnął, zanim miał zacząć sam opowiadać. Widziała się w roli krawcowej czy może miała z tyłu głowy coś więcej? Coś innego? Pytanie o to czy była szczęśliwa, mijało się z celem, bo przecież byli pogubieni. Oboje. Ona tęskniła za rodziną, on tęsknił za czymś, co już nie istniało. I co nie miało wrócić, a to zaprowadziło jego myśli ku wyjaśnieniu, dlaczego... - Nie odzywałem się, bo... - urwał, rozumiejąc, że miał jej powiedzieć wszystko. A to wszystko cofało go wspomnieniami do ów wszystkiego... Nie mniej jednak obiecał jej to, chciał się zresztą podzielić tym, co się działo bez względu na to, jak silnie to bolało. Jej pierwszej miał to powiedzieć... Wziął głęboki wdech, czując, jak zimne powietrze wślizgiwało się przez gardło i dalej do płuc, aż zakręciło mu się przez chwilę w głowie. Czy mógł być bardziej gotowy? - Półtora roku temu w sierpniu dostałem wiadomość o tym, że dwie bliskie mi osoby zginęły. W tamtym momencie nie żyły już dwa miesiące, a sama informacja dotarła do mnie poprzez jedną z moich kuzynek. Możesz więc wyobrazić sobie horror, który wówczas do mnie dotarł - urwał na chwilę. - Pamiętasz profesor Sprout, prawda? - spytał, zerkając kątem oka na Sheilę, ale wiedział, że miała pamiętać Pomonę. W końcu była nauczycielką w czasie trwania edukacji Doe. Zbliżał się do bardzo czułych elementów historii, ale nie przerywał, pozwalając na to, by kroki prowadziły go dalej podobnie jak słowa opowieść. - Bardzo mi w tamtym czasie pomogła. Gdy w pewnym momencie się pokłóciliśmy, zrozumiałem, że ją kocham. Te wszystkie lata i dotarło to do mnie dopiero gdy zobaczyłem złość na jej twarzy wywołaną przez moje słowa. Ta relacja była... Można powiedzieć, że dość burzliwa. Miała swoje wzloty i upadki, ale nie zmieniło to w żaden sposób moich uczuć do niej. Wręcz przeciwnie. Starałem się jednak zachowywać trzeźwy umysł - skupiłem się na pracy lub przynajmniej starałem się to robić. Trwało to może z dwa miesiące, ta nasza niepewność, gdy okazało się, że była w ciąży. - Musiał przerwać chociaż na chwilę. I nie ze wzruszenia - jego głos nie zachwiał się ani na moment, lecz wspomnienia ożywały silniej, niż mógł przypuszczać. Dziwnie czuł się, opowiadając o tym w czasie przeszłym... Dla niego to wciąż było aktualne i żywe. - Zdecydowaliśmy wyprowadzić się z Hogsmeade i znaleźliśmy miejsce w posiadłości należącej do mojej rodziny od pokoleń. Była opuszczona dłuższą chwilę, lecz wiedzieliśmy, że to nasze miejsce. Że to miejsce dla nas. Później... Cóż. Później było już tylko trudniej. - Słowa same układały się w zdania, zupełnie jakby Jayden opowiadał to sobie samemu, a nie idącej wciąż obok Sheili. Prawda była taka, że zanurzył się w ów wspomnieniach tak bardzo, że przestał być świadomy jej obecności. - Walczący Mag wystawił za nią list gończy. Na pewno go widziałaś. To był dla nas trudny czas, a później przyszedł czas porodu. Czternastego lipca... Sądziłem, że wszystko, co działo się wcześniej... Całe zło było nieważne. Nieważne, bo przecież mieliśmy wszystko. Wszystko, co było nam potrzebne do szczęścia. Siebie, naszych synów. Byliśmy rodziną. - Zasnąłeś. Zasnąłeś i nie zatrzymałeś jej przed odejściem. Potrząsnął głową, chcąc chociaż raz pozbyć się głosów obwiniających go za to, co się stało. Wiedział, że zawinił, lecz nie mógł teraz tego ukazać. Wbił więc dłonie w kieszenie płaszcza jeszcze mocniej, szedł dalej, nie zauważając, że przyspieszył. - Następnego dnia zniknęła. Odeszła, wierząc, że w ten sposób uratuje mnie i chłopców. Pod koniec września pewien mężczyzna przyniósł mi jej ciało. Nie mogłem... Nie mogłem jej poznać. Wychodzona, z przerażeniem wpisanym pod skórą. A ja? Pogrzebałem ją niedaleko domu i... - Zatrzymał się instynktownie ze wzrokiem wbitym w ziemię przed sobą. - Wciąż budzę się nocami, sądząc, że to tylko zły sen. Że ona jest wciąż obok. - Otrząsnął się dopiero po dłuższej chwili ów zawieszenia, by dostrzec stojącą obok Sheilę. - Przepraszam - odchrząknął nerwowo. - To wciąż jest... Nowe.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świat Sheili wcześniej był bardzo prosty – obóz, cyganie, konie uderzające gniewnie kopytami o ziemię, gdy tylko coś im się nie spodobało. Drewniane wozy, skrzypiące przy każdym gwałtowniejszym ruchu, żywiołowa muzyka, tańce wokół ognisk. Hogwart był zmianą, dość niespodziewaną, ale nie zapowiadało się, aby wpływał na nią dłużej. A potem wszystko się zmieniło i Sheila już niczego nie była pewna. Wszystko było obce, wszystko wydawało się dziwne, pokraczne, niezrozumiałe. Biegała więc to w jedną, to w drugą, czując się, jakby we śnie się poruszała i wszystko nagle miało być tymczasowe. Czy kochała towarzystwo Jaydena? Jak najbardziej. Czy jednak czasem marzyła, aby nigdy nie opuścić obozu, aby jednak w jej żyłach nie płynęła magia? Może wtedy byłoby to proste? Może nikt wtedy nie postanowiłby napaść na obóz? Czasem pojawiały się w niej takie myśli i nawet nie umiała się za nie karcić. Bo wszędzie był powód, powodem byli ludzie, a ona czuła się, jakby nie mogła z tym nic zrobić. Jakby dla świata zawsze miała mieć te jedenaście lat i zerkać niepewnie na przyszłość tak, jak zerkała wtedy na sowę z listem. Teraz nie było sowy, było za to zagrożenie, które mogło nadejść z każdej strony.
- Co to za słowa, oczywiście, że będę się chciała spotkać! – Niemal obruszyła się na te słowa, widać jednak było, że to nie słowa, które wzięła na poważnie, a jej zmarszczony nos raczej wyrażał skrywane rozbawienie niż niechęć. Nie mogła przecież wziąć na poważnie tych słów, bo przecież wolała się zanurzać właśnie w radości i rozbawieniu. Nie skupiać się na dręczących ją snach, nie rozpamiętywać bolesnych spraw, przez które zaraz potem karmiła się nadzieją coraz mocniej. Czy dobrze robiła pozostając w Londynie? A może powinna po prostu zostawić to wszystko i uciec z miejsca aż tak ogarniętego wojną.
Na wspomnienie o braku informacji na temat rodziny jej ramiona lekko opadły a oczy straciły swoje iskierki rozbawienia, zupełnie jakby nawet przy dość jasnych sygnałach dalej łudziła się z czegoś, co mogłoby zmienić jej życie. Mimo to po chwili jej mimika wróciła do tego radosnego spojrzenia, kiedy cieszyła się z obecności Jaydena, chociaż zaraz też zastanowiła się, jak najlepiej ująć następne słowa.
- Dziękuję, wiem, że niewiele się da zrobić w tym temacie. – W końcu niezależnie od tego, jak spore kontakty miał Vane, nie dało się kogoś znaleźć jeżeli nie chciał być znaleziony. Dłoń na ramieniu była nieocenionym wsparciem, pojawiały się jednak następne pytania, na które odpowiedzi były jeszcze bardziej skomplikowane. – W sumie…nawet do końca nie wiem, jak to powiedzieć? Ale wpadłam kiedyś w dokach na dość podejrzanego mężczyznę i podążał za mną przez długą chwilę… - Ograniczyła sprawozdanie z tej opowieści, nie chcąc dodatkowo martwić Jaydena. Już i tak miał zbyt dużo na głowie. Kiedy zaś zapytał o jej przyszłość, widocznie się zmieszała, nie wiedząc, czy iść w prawdę, czy jednak zbyć to machnięciem dłoni. Po chwili zdecydowała się jednak wybrać pierwszą opcję.
- Po prawdzie to…nie wiem. Lubię szyć i podoba mi się to, ale kiedy myślę o tym w perspektywie zawodu…nie umiem sobie wyobrazić tego, aby robić to przez najbliższe lata do końca życia. Adelaida jest miła i jestem wdzięczna za to, ale…ale nie wiem… - Znów się zdołowała, tym razem zastanawiając się nad tym, że mimo tego, że teoretycznie umiała i gotować, i zajmować się dziećmi i jeszcze szyć i grać na harfie, nie czuła się dobrze w tym, co aktualnie robiła. Co najgorsze, nie miała pojęcia, co dalej chciałaby robić. Kim miała być, skoro nie umiała nic?
Teraz jednak nie o nią chodziło, a o Jaydena, a wbrew pozorom, wbrew tym potokom słów, które Sheila potrafiła z siebie wypluwać, Paprotka potrafiła słuchać. Teraz więc zamilkła, chłonąc opowieść, jedynie co jakiś czas gestem głowy dając znać, że słucha i że wciąż jest pochłonięta każdym słowem. Co prawda nie było w pewnym momencie łatwo, gdy musiała szybciej przebierać nogami, tak aby Jaydena móc w ogóle dogonić, nie odzywała się nawet, słuchając co miał jej do powiedzenia. A smutne to były rzeczy, bo chociaż przeplecione radosnymi wydarzeniami, koniec okazał się dość tragiczny. Parę kwestii mogła uzupełnić ze swojej pamięci czy wydarzeń, o których wspominał, a które rozbiły się większym echem, inne rzeczy były jej nieznane. Kiedy jednak zakończył opowieść, na twarzy Sheili wybiło się coś, co niezbyt często znajdowało tam miejsce – smutna dojrzałość, która zdążyła się już w niej rozbudzić. Nawet jeżeli Adelaida nie umiała dociec, co dokładnie stało się w życiu Sheili, jako były uzdrowiciel widziała ludzi cierpiących i potrafiła przeprowadzić z nią pare rozmów. To nie pomogło, nie zupełnie, ale nieco zmieniło podejście Paprotki.
- Nie przepraszaj. Nie masz za co. To są twoje uczucia i cokolwiek czujesz, masz do tego prawo, tak długo, jak potrzebujesz to odczuwać. Nie powiem, że rozumiem, bo to nie byłaby do końca prawda, nie powiem, że wiem, przez co przechodzisz. Ale…ale dziękuję. To nie mogło być łatwe aby o tym opowiedzieć. – Zamilkła na chwilę, spoglądając jeszcze na jezioro, kiedy tak kolejne podmuchy wiatru marszczyły jego powierzchnię. – Wybacz, że nie mam więcej do powiedzenia. Doceniam każde wyjaśnienie, ale czuję, że pocieszenie niewiele da, bo brzmiałoby trochę...pusto. Wolałabym coś zrobić, jeżeli mogę…gdybyś potrzebował kiedyś pomocy z synami, chętnie zapewnię im moje towarzystwo. Zajmowałam się dziećmi, w tym wieku, gdyby nic się nie zmieniło, czekałabym już na własne. Więc jeżeli potrzebujesz, chętnie pomogę. Ale jeżeli jeszcze coś mogę zrobić…po prostu powiedz. – Nie chciała wyjść na niewrażliwą, na całą opowieść reagując tak krótko, ale słowa niczego by nie naprawiły. Mogła jedynie być przy Jaydenie i wspierać go w taki sposób, na jaki był gotowy.
- Co to za słowa, oczywiście, że będę się chciała spotkać! – Niemal obruszyła się na te słowa, widać jednak było, że to nie słowa, które wzięła na poważnie, a jej zmarszczony nos raczej wyrażał skrywane rozbawienie niż niechęć. Nie mogła przecież wziąć na poważnie tych słów, bo przecież wolała się zanurzać właśnie w radości i rozbawieniu. Nie skupiać się na dręczących ją snach, nie rozpamiętywać bolesnych spraw, przez które zaraz potem karmiła się nadzieją coraz mocniej. Czy dobrze robiła pozostając w Londynie? A może powinna po prostu zostawić to wszystko i uciec z miejsca aż tak ogarniętego wojną.
Na wspomnienie o braku informacji na temat rodziny jej ramiona lekko opadły a oczy straciły swoje iskierki rozbawienia, zupełnie jakby nawet przy dość jasnych sygnałach dalej łudziła się z czegoś, co mogłoby zmienić jej życie. Mimo to po chwili jej mimika wróciła do tego radosnego spojrzenia, kiedy cieszyła się z obecności Jaydena, chociaż zaraz też zastanowiła się, jak najlepiej ująć następne słowa.
- Dziękuję, wiem, że niewiele się da zrobić w tym temacie. – W końcu niezależnie od tego, jak spore kontakty miał Vane, nie dało się kogoś znaleźć jeżeli nie chciał być znaleziony. Dłoń na ramieniu była nieocenionym wsparciem, pojawiały się jednak następne pytania, na które odpowiedzi były jeszcze bardziej skomplikowane. – W sumie…nawet do końca nie wiem, jak to powiedzieć? Ale wpadłam kiedyś w dokach na dość podejrzanego mężczyznę i podążał za mną przez długą chwilę… - Ograniczyła sprawozdanie z tej opowieści, nie chcąc dodatkowo martwić Jaydena. Już i tak miał zbyt dużo na głowie. Kiedy zaś zapytał o jej przyszłość, widocznie się zmieszała, nie wiedząc, czy iść w prawdę, czy jednak zbyć to machnięciem dłoni. Po chwili zdecydowała się jednak wybrać pierwszą opcję.
- Po prawdzie to…nie wiem. Lubię szyć i podoba mi się to, ale kiedy myślę o tym w perspektywie zawodu…nie umiem sobie wyobrazić tego, aby robić to przez najbliższe lata do końca życia. Adelaida jest miła i jestem wdzięczna za to, ale…ale nie wiem… - Znów się zdołowała, tym razem zastanawiając się nad tym, że mimo tego, że teoretycznie umiała i gotować, i zajmować się dziećmi i jeszcze szyć i grać na harfie, nie czuła się dobrze w tym, co aktualnie robiła. Co najgorsze, nie miała pojęcia, co dalej chciałaby robić. Kim miała być, skoro nie umiała nic?
Teraz jednak nie o nią chodziło, a o Jaydena, a wbrew pozorom, wbrew tym potokom słów, które Sheila potrafiła z siebie wypluwać, Paprotka potrafiła słuchać. Teraz więc zamilkła, chłonąc opowieść, jedynie co jakiś czas gestem głowy dając znać, że słucha i że wciąż jest pochłonięta każdym słowem. Co prawda nie było w pewnym momencie łatwo, gdy musiała szybciej przebierać nogami, tak aby Jaydena móc w ogóle dogonić, nie odzywała się nawet, słuchając co miał jej do powiedzenia. A smutne to były rzeczy, bo chociaż przeplecione radosnymi wydarzeniami, koniec okazał się dość tragiczny. Parę kwestii mogła uzupełnić ze swojej pamięci czy wydarzeń, o których wspominał, a które rozbiły się większym echem, inne rzeczy były jej nieznane. Kiedy jednak zakończył opowieść, na twarzy Sheili wybiło się coś, co niezbyt często znajdowało tam miejsce – smutna dojrzałość, która zdążyła się już w niej rozbudzić. Nawet jeżeli Adelaida nie umiała dociec, co dokładnie stało się w życiu Sheili, jako były uzdrowiciel widziała ludzi cierpiących i potrafiła przeprowadzić z nią pare rozmów. To nie pomogło, nie zupełnie, ale nieco zmieniło podejście Paprotki.
- Nie przepraszaj. Nie masz za co. To są twoje uczucia i cokolwiek czujesz, masz do tego prawo, tak długo, jak potrzebujesz to odczuwać. Nie powiem, że rozumiem, bo to nie byłaby do końca prawda, nie powiem, że wiem, przez co przechodzisz. Ale…ale dziękuję. To nie mogło być łatwe aby o tym opowiedzieć. – Zamilkła na chwilę, spoglądając jeszcze na jezioro, kiedy tak kolejne podmuchy wiatru marszczyły jego powierzchnię. – Wybacz, że nie mam więcej do powiedzenia. Doceniam każde wyjaśnienie, ale czuję, że pocieszenie niewiele da, bo brzmiałoby trochę...pusto. Wolałabym coś zrobić, jeżeli mogę…gdybyś potrzebował kiedyś pomocy z synami, chętnie zapewnię im moje towarzystwo. Zajmowałam się dziećmi, w tym wieku, gdyby nic się nie zmieniło, czekałabym już na własne. Więc jeżeli potrzebujesz, chętnie pomogę. Ale jeżeli jeszcze coś mogę zrobić…po prostu powiedz. – Nie chciała wyjść na niewrażliwą, na całą opowieść reagując tak krótko, ale słowa niczego by nie naprawiły. Mogła jedynie być przy Jaydenie i wspierać go w taki sposób, na jaki był gotowy.
Każdy mógł życzyć sobie innego życia. Każdy mógł myśleć o tym, jak wyglądałaby teraźniejszość bez okrutnych czynników ją naginających. Sam Jayden z chęcią zadomowiłby się w realiach, gdzie Pomona wciąż żyła i była obok. Ów obecność pozwoliłaby im wspólnie wychowywać synów, stawiać czoła wszelkim trudnościom, jednak Vane nigdy nie był człowiekiem, który lubił zagłębiać się w wizje co by było gdyby... Chociaż obwiniał się za wiele źle podjętych decyzji, nie odlatywał myślami w kierunku alternatywnej rzeczywistości tak mocno, jak potrafili to robić niektórzy. Mieli tylko jeden świat, w którym mogli zrobić wszystko, co w ich mocy, by przetrwać lub zatonąć w projekcjach czegoś, co nigdy nie miało mieć miejsca. Nie w tym wymiarze przynajmniej. Wszak wymiarów było nieskończenie wiele, lecz nie oznaczało to, że powinni marnować czas na wyobrażenia, przypuszczenia, rozpatrywania czegoś niemożliwego do zweryfikowania. Ich projekcje i to, jak mogły wyglądać ich życia w tamtych realiach, nie były znaczące. Nie pomagały wszak skupić się na tu i teraz. Bez względu na przełomowość teorii naukowych czas nie miał zostać cofnięty, zło nie miało być naprawione, umarli nie mieli powstać z grobów. Życie na Ziemi toczyło się w jednym, kolistym ruchu pochłaniając samo siebie oraz jej mieszkańców. Patrząc na ów procesy, Vane widział swoje błędy, zmarnowany czas oraz własną ślepotę. Poświęcił wszak już zdecydowanie za wiele życia na to, by nie widzieć. Był naiwnym dzieckiem, patrzącym na to, co się działo w naiwny sposób. Musiała stać się tragedia, by dorósł i był kimś więcej niż jedynie człowiekiem, do którego można było przyjść z problemem i prosić o pomoc. Chciał być w stanie zapobiec temu, przewidywać, nigdy nie dopuścić, by cokolwiek takiego się stało po raz drugi. Chciał móc chronić w sposób pełen, nie jedynie wybiórczy. Chciałby być kimś rozumującym...
Czy czuł się takim, widząc smutek związany z niewiedzą odbijającą się w zachowaniu młodej Doe? Chociaż to nie on odpowiadał za to, co wydarzyło się z jej rodziną, odczuwał wewnętrzny wyrzut na to, że nie posiadał żadnych mogących pocieszyć ją informacji. Nie posiadał jednak również żadnych okrutnych, jednak jakie mogło to być w rzeczywistości pocieszenie? Dla kogoś tak młodego, kto nie zasłużył sobie na odizolowanie od najbliższych? Zaraz jednak myślenie o reszty romskiej rodziny przeszło na nieznajomego mężczyznę, na którym Sheila zatrzymała swoją opowieść. - Widziałaś go później? I czemu chodziłaś po dokach? - Pomimo że pracował w Hogwarcie i aktualnie mieszkał w Irlandii, Jayden urodził się w Londynie. Przebywał na jego terenach długie lata i przywiązał się do tego miasta - stąd też ze szczególnym bólem myślał o wszystkich krzywdach, które dokonywały się w jego granicach. Myślenie o tym, że nie rozumiał, czym były doki lub jaka atmosfera tam panowała, było błędem. Wiedza o tym, że Sheila tam była, była niepokojąca, lecz również w jakimś stopniu... Pocieszająca. Wszak w dokach każdy krzywo się patrzył, a na pewno młoda dziewczyna wzbudzała niezdrowe zainteresowanie. Na samą myśl o tym, co mogło się wydarzyć, coś skręciło wnętrzem profesora. - To było nierozsądne - powiedział jedynie, zanim złagodniał, słysząc resztę jej wypowiedzi. Można było nawet dostrzec pewną nutę rozczulenia - wszak tak właśnie było. - Jesteś młoda. Masz jeszcze dużo czasu - odpowiedział już spokojniej i w zupełne innym tonie niż wcześniej. Miała całe życie na zmiany, nie musiała robić jednej rzeczy bez ustanku, nie musiała przywiązywać się do jednej czynności. - Nigdy nie jest za późno, by stać się tym, kim chcemy być. - Sam nie wiedział wcześniej, że chciał być ojcem. Nie było to dla niego oczywiste i musiało minąć wiele lat, nim to pojął. Nim pojął to, do czego był stworzony i co było dla niego ważne. Miał ponad trzydzieści lat. Sheila nie miała nawet dwudziestu - czas zawsze istniał i istnieć miał bez względu na wszystko.
Czy być może dlatego opowiedział jej, co się wydarzyło? Bo chciał, żeby zrozumiała? Nie, tylko żeby poznała tę część jego życia, chciał, aby dostrzegła, jak wiele komplikacji niosło ze sobą istnienie i nie należało marnować czasu. Nie jego intencją było jednak wprowadzenie ją w stan smutku lub współczucia względem niego. Więc jeżeli potrzebujesz, chętnie pomogę. Gdy zamilkł, a ona mówiła, odczekał dłuższą chwilę i dopiero wówczas podszedł do niej, by delikatnie ułożyć dłoń na głowie czarownicy i przyciągnąć do swojej klatki piersiowej. Subtelny pocałunek spoczął na jej włosach, niosąc w sobie dar większy aniżeli tysiące słów wdzięczności, zrozumienia, docenienia. Stali tak przez nieokreślony odcinek czasu, wpatrując się w szerokie jezioro rozpościerające się swą taflą, aż astronom nie odsunął się na powrót. - Robi się późno - powiedział jedynie, zerkając w stronę ścieżki, którą właśnie przebyli, a także gromadzących się w tamtym miejscu gęstych, burzowych chmur. Lepiej, żeby ich tam nie było podczas deszczu. Sięgnął więc po coś do torby, pozwalając, by wzmagający się wiatr targał połami jego płaszcza. - Sheila. - Zwrócił uwagę młodej czarownicy, wyciągając w jej stronę świstoklik. Miał ich zanieść w okolice Londynu, skąd spokojnie mogła przeteleportować się do domu, a on... On miał wrócić do Irlandii i chociaż wciąż oddzielnie, na pewno nie byli tak bardzo samotni jak wcześniej. Z nowymi ciężarami, szerszą świadomością, lecz swoimi wzajemnymi egzystencjami trzymanymi w sercach.
|zt x2
Czy czuł się takim, widząc smutek związany z niewiedzą odbijającą się w zachowaniu młodej Doe? Chociaż to nie on odpowiadał za to, co wydarzyło się z jej rodziną, odczuwał wewnętrzny wyrzut na to, że nie posiadał żadnych mogących pocieszyć ją informacji. Nie posiadał jednak również żadnych okrutnych, jednak jakie mogło to być w rzeczywistości pocieszenie? Dla kogoś tak młodego, kto nie zasłużył sobie na odizolowanie od najbliższych? Zaraz jednak myślenie o reszty romskiej rodziny przeszło na nieznajomego mężczyznę, na którym Sheila zatrzymała swoją opowieść. - Widziałaś go później? I czemu chodziłaś po dokach? - Pomimo że pracował w Hogwarcie i aktualnie mieszkał w Irlandii, Jayden urodził się w Londynie. Przebywał na jego terenach długie lata i przywiązał się do tego miasta - stąd też ze szczególnym bólem myślał o wszystkich krzywdach, które dokonywały się w jego granicach. Myślenie o tym, że nie rozumiał, czym były doki lub jaka atmosfera tam panowała, było błędem. Wiedza o tym, że Sheila tam była, była niepokojąca, lecz również w jakimś stopniu... Pocieszająca. Wszak w dokach każdy krzywo się patrzył, a na pewno młoda dziewczyna wzbudzała niezdrowe zainteresowanie. Na samą myśl o tym, co mogło się wydarzyć, coś skręciło wnętrzem profesora. - To było nierozsądne - powiedział jedynie, zanim złagodniał, słysząc resztę jej wypowiedzi. Można było nawet dostrzec pewną nutę rozczulenia - wszak tak właśnie było. - Jesteś młoda. Masz jeszcze dużo czasu - odpowiedział już spokojniej i w zupełne innym tonie niż wcześniej. Miała całe życie na zmiany, nie musiała robić jednej rzeczy bez ustanku, nie musiała przywiązywać się do jednej czynności. - Nigdy nie jest za późno, by stać się tym, kim chcemy być. - Sam nie wiedział wcześniej, że chciał być ojcem. Nie było to dla niego oczywiste i musiało minąć wiele lat, nim to pojął. Nim pojął to, do czego był stworzony i co było dla niego ważne. Miał ponad trzydzieści lat. Sheila nie miała nawet dwudziestu - czas zawsze istniał i istnieć miał bez względu na wszystko.
Czy być może dlatego opowiedział jej, co się wydarzyło? Bo chciał, żeby zrozumiała? Nie, tylko żeby poznała tę część jego życia, chciał, aby dostrzegła, jak wiele komplikacji niosło ze sobą istnienie i nie należało marnować czasu. Nie jego intencją było jednak wprowadzenie ją w stan smutku lub współczucia względem niego. Więc jeżeli potrzebujesz, chętnie pomogę. Gdy zamilkł, a ona mówiła, odczekał dłuższą chwilę i dopiero wówczas podszedł do niej, by delikatnie ułożyć dłoń na głowie czarownicy i przyciągnąć do swojej klatki piersiowej. Subtelny pocałunek spoczął na jej włosach, niosąc w sobie dar większy aniżeli tysiące słów wdzięczności, zrozumienia, docenienia. Stali tak przez nieokreślony odcinek czasu, wpatrując się w szerokie jezioro rozpościerające się swą taflą, aż astronom nie odsunął się na powrót. - Robi się późno - powiedział jedynie, zerkając w stronę ścieżki, którą właśnie przebyli, a także gromadzących się w tamtym miejscu gęstych, burzowych chmur. Lepiej, żeby ich tam nie było podczas deszczu. Sięgnął więc po coś do torby, pozwalając, by wzmagający się wiatr targał połami jego płaszcza. - Sheila. - Zwrócił uwagę młodej czarownicy, wyciągając w jej stronę świstoklik. Miał ich zanieść w okolice Londynu, skąd spokojnie mogła przeteleportować się do domu, a on... On miał wrócić do Irlandii i chociaż wciąż oddzielnie, na pewno nie byli tak bardzo samotni jak wcześniej. Z nowymi ciężarami, szerszą świadomością, lecz swoimi wzajemnymi egzystencjami trzymanymi w sercach.
|zt x2
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przychodzimy stąd
Dawno nie czuła się w taki sposób. Wolna, lekka, pozbawiona natarczywych myśli. Nie mogła powiedzieć, że opuściły ją wszelkie zmartwienia, bo to było raczej mało prawdopodobne, ale na pewno było jej o wiele lżej to wszystko znosić. Dlatego kiedy mężczyzna zapytał czy nie wolałaby wrócić już do schroniska od razu zaprzeczyła. Nie czuła zimna, była przyzwyczajona do zmieniających się warunków atmosferycznych chociaż nie ukrywała, że myśl o ogrzewającym ją kominku była kusząca. Nie miała jednak w zwyczaju zbytnio narzekać, tak naprawdę, celowo. Niejednokrotnie musiała się mierzyć z tego typu problemami. Spała pod gołym niebem, z prędkością strusia rozkładała namiot przed ulewą, zdarzyło jej się nawet znaleźć w środku burzy piaskowej. To były przeżycia, które budowały jej wspomnienia. Po części budowały ją całą. Wytrwałość, upór, potrzebę dążenia do wyznaczonych celów. Jej ojciec zawsze powtarzał, że to doświadczenie hartowało charakter. Po latach wiedziała, że miał rację, ale starała się do tych wspomnień nie wracać. Myśl o ojcu napawała ją smutkiem, którego teraz nie potrzebowała. Dziwne, że to właśnie on wyzwolił w niej tą wolność, napawał ją energią. Teraz sam podpisuje wyroki.
Ruszyli przed siebie, a blondynka jeszcze kilkukrotnie obejrzała się by sprawdzić czy wciąż dostrzeże wodospad. Jego szum słyszała jeszcze długo, ale nie była pewna czy jego dźwięk unosi się na takie odległości czy to jedynie echo, które pozostało w jej uszach. – Zostawmy już wojnę wojownikom – zaczęła spoglądając na mężczyznę z uśmiechem. – Dziś nikt nim nie jest. Ustalmy, że dzisiejszej nocy zło smacznie sobie śpi. – wiedziała, że to nie jest prawda, ale przypomniała sobie swój ostatni sabat. Wszyscy mieli maski, a ona jednak doskonale wiedziała, że roi się tam od wrogów. Od sympatyków Voldemorta i obecnego Ministra Magii. Teraz prawdopodobnie było podobnie. Pili, tańczyli, na jedną noc przestali knuć nad życiem niewinnych. Nie wszyscy, ale wolała myśleć, że jednak tak. Tak naprawdę rozumiała wszelkie niepewności jakie miał Eli. Mógł wybierać między życiem a śmiercią. Czuł się winny, że nie stoi po którejś ze stron i myślał, że wszyscy też go za to będą obwiniać. Ona nie miała zamiaru tego robić. Pewnie robił więcej niżeli mu się wydawało. Nie znał swojej wartości i akurat w tym byli podobni. Ona swojej też nie uznawała. Zawsze można było więcej, lepiej.
- Szkocja? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. Na jej ustach zatańczył figlarny uśmiech. – Powiedz, że chcesz wprosić się na herbatkę. – dodała. Wiedziała, że mężczyzna nie mógł znać jej teraźniejszego adresu. Listy go nie zawierały, a sowy nie zdradzały tajemnicy. Bawił ją jednak fakt, że tak bardzo ich ścieżki się pokrywają. Było to miłe. Zaskakująco miłe nawet dla niej.
Kiedy dotarli nad jezioro Lucinda wytężyła wzrok chcąc dostrzec wieżę, o której zdążył opowiedzieć jej Lovegood. Jezioro było piękne. Blondynka roześmiała się w duchu na samą myśl, że od zawsze omija takie miejsca szerokim łukiem. Wybiera te brzydkie i zapuszczone wiedząc, że właśnie w takich może znaleźć coś ciekawego i tajemniczego. W pięknych i zadbanych zakątkach świata nie miałaby co robić. Może czas jednak się nawrócić na słońce, a cień zostawić za sobą? – Widzisz coś? – zapytała, bo pogoda też nie pomagała im dostrzec tego czego szukali.
Dawno nie czuła się w taki sposób. Wolna, lekka, pozbawiona natarczywych myśli. Nie mogła powiedzieć, że opuściły ją wszelkie zmartwienia, bo to było raczej mało prawdopodobne, ale na pewno było jej o wiele lżej to wszystko znosić. Dlatego kiedy mężczyzna zapytał czy nie wolałaby wrócić już do schroniska od razu zaprzeczyła. Nie czuła zimna, była przyzwyczajona do zmieniających się warunków atmosferycznych chociaż nie ukrywała, że myśl o ogrzewającym ją kominku była kusząca. Nie miała jednak w zwyczaju zbytnio narzekać, tak naprawdę, celowo. Niejednokrotnie musiała się mierzyć z tego typu problemami. Spała pod gołym niebem, z prędkością strusia rozkładała namiot przed ulewą, zdarzyło jej się nawet znaleźć w środku burzy piaskowej. To były przeżycia, które budowały jej wspomnienia. Po części budowały ją całą. Wytrwałość, upór, potrzebę dążenia do wyznaczonych celów. Jej ojciec zawsze powtarzał, że to doświadczenie hartowało charakter. Po latach wiedziała, że miał rację, ale starała się do tych wspomnień nie wracać. Myśl o ojcu napawała ją smutkiem, którego teraz nie potrzebowała. Dziwne, że to właśnie on wyzwolił w niej tą wolność, napawał ją energią. Teraz sam podpisuje wyroki.
Ruszyli przed siebie, a blondynka jeszcze kilkukrotnie obejrzała się by sprawdzić czy wciąż dostrzeże wodospad. Jego szum słyszała jeszcze długo, ale nie była pewna czy jego dźwięk unosi się na takie odległości czy to jedynie echo, które pozostało w jej uszach. – Zostawmy już wojnę wojownikom – zaczęła spoglądając na mężczyznę z uśmiechem. – Dziś nikt nim nie jest. Ustalmy, że dzisiejszej nocy zło smacznie sobie śpi. – wiedziała, że to nie jest prawda, ale przypomniała sobie swój ostatni sabat. Wszyscy mieli maski, a ona jednak doskonale wiedziała, że roi się tam od wrogów. Od sympatyków Voldemorta i obecnego Ministra Magii. Teraz prawdopodobnie było podobnie. Pili, tańczyli, na jedną noc przestali knuć nad życiem niewinnych. Nie wszyscy, ale wolała myśleć, że jednak tak. Tak naprawdę rozumiała wszelkie niepewności jakie miał Eli. Mógł wybierać między życiem a śmiercią. Czuł się winny, że nie stoi po którejś ze stron i myślał, że wszyscy też go za to będą obwiniać. Ona nie miała zamiaru tego robić. Pewnie robił więcej niżeli mu się wydawało. Nie znał swojej wartości i akurat w tym byli podobni. Ona swojej też nie uznawała. Zawsze można było więcej, lepiej.
- Szkocja? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. Na jej ustach zatańczył figlarny uśmiech. – Powiedz, że chcesz wprosić się na herbatkę. – dodała. Wiedziała, że mężczyzna nie mógł znać jej teraźniejszego adresu. Listy go nie zawierały, a sowy nie zdradzały tajemnicy. Bawił ją jednak fakt, że tak bardzo ich ścieżki się pokrywają. Było to miłe. Zaskakująco miłe nawet dla niej.
Kiedy dotarli nad jezioro Lucinda wytężyła wzrok chcąc dostrzec wieżę, o której zdążył opowiedzieć jej Lovegood. Jezioro było piękne. Blondynka roześmiała się w duchu na samą myśl, że od zawsze omija takie miejsca szerokim łukiem. Wybiera te brzydkie i zapuszczone wiedząc, że właśnie w takich może znaleźć coś ciekawego i tajemniczego. W pięknych i zadbanych zakątkach świata nie miałaby co robić. Może czas jednak się nawrócić na słońce, a cień zostawić za sobą? – Widzisz coś? – zapytała, bo pogoda też nie pomagała im dostrzec tego czego szukali.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Powinien domyślić się, że Lucy nie jest z kruchego jaja wykluta zanim zadał pytanie - chciał jednak być grzeczny i dać jej jeszcze jedną maleńką okazję do zadziwienia go swoją determinacją. Dobrze było widzieć uśmiech na jej twarzy, inny niż kiedyś, ale wciąż prawdziwy, kiedy z taką pewnością wędrowała śladami legend. Wcale już nie musiała przytrzymywać się jego przedramienia, ale oferował je mimo wszystko - bo chciał czuć dotyk drugiego człowieka na odludziu, bo wypadało się wspierać, nawet wtedy, kiedy na horyzoncie nie czaiło się żadne zagrożenie poza mroźnym wiatrem i wyciem wilków w niskich, iglastych lasach pod graniami.
- Dokładnie tak. Sama się rozejrzyj, widzisz tu gdzieś zło? - Rozłożył teatralnie ręce, okręcił się raz i tyle wystarczyło, by potknął się o wystający nad ścieżką głaz. Zachował równowagę tylko dzięki dziwacznemu podskokowi i szybko wyciągniętym przed siebie rękom. - Nie śmiej się! - poprosił z fałszywą surowością, choć sam czuł w piersi wzbierający chichot. A zresztą! Dlaczego miałby wstrzymywać śmiech tutaj, gdzie przez chwilę, ułamek roku, mogli udawać, że wszystko jest dobrze?
Wokół świszczał wiatr niosący echo wodospadu, pod stopami mieli zmarzniętą na lód ziemię, nad głową czarne niebo spryskane gwiazdami jak skrzydła wróżki połyskliwym pyłem. Brak żadnego światła poza światłem na krańcach ich różdżek sprawiał, że mogli dokładnie prześledzić gwiazdozbiory. Niektóre rozpoznawał chyba tylko dlatego, że tak wiele razy słyszał Jaydena rozprawiającego o kosmosie.
- To koło... to chyba woźnica? - Uśmiechnął się i mrugnął do Lucy. Potem zwolnił kroku, zaskoczony propozycją. - Ach no tak, zapomniałbym, przecież nie chwaliłem się, gdzie jesteśmy. Choć myślałby kto, że powinnaś rozpoznać tamten olbrzymi szczyt. To Ben Navis - Kiwnął głową w kierunku góry, którą pozostawiali za sobą, a potem wzruszył ramieniem, choć po prawdzie oferta herbaty w domu Lucindy bardzo go poruszyła. W tych czasach musiała być oznaką wielkiego zaufania. Nie chciał myśleć inaczej. - Z najwyższą przyjemnością. Noworoczna herbata u panienki Hensley - egzaltował słowa tak, jakby zapowiadał śniadanie u królowej. - Mogę jutro podrzucić cię do domu. Albo i wcześniej, jeżeli wolisz własne łóżko od schroniska. - Zamówił już pokoje, ale wcale by się nie obraził, gdyby tego sobie zażyczyła.
W drodze nad jezioro chętnie opowiadał przyjaciółce legendy o czarodziejskiej wieży, sławnym łowcy czarnoksiężników, mgle pokrywającej taflę i nieprawdopodobnych relacjach świadków o istotach z innego świata. Ucichł dopiero na miejscu, aby dać i sobie i Lucindzie moment na podziwianie rozpościerającego się w kotlinie cudu natury.
- Wydaje mi się, że to tamten brzeg... albo ten? - Zadarł głowę, chcąc wypatrzeć gwiazdy, które podpowiedziałyby mu kierunek, ale wtem z mlecznej mgły zaczęła, niby przyzwana, wyłaniać się czarna sylwetka wieży. Znajdowali się po właściwej stronie jeziora, ale musieli przejść kawałek wzdłuż wilgotnego brzegu. - Ciekawe, czy uda nam się wejść do środka. Jeżeli wierzyć legendom, otwiera się tylko w wyjątkowych przypadkach i na żądanie wyjątkowych ludzi. - Westchnął. - Która noc jest lepsza na cud niż wigilia nowego roku?
Niestety, jak okazało się po chwili bezskutecznego walenia w drewniane drzwi, podważania ich kawałkiem gałęzi oraz całej serii znanych im zaklęć, wieża czarnoksiężnika nie zamierzała łatwo oddać swoich sekretów. Może wyczerpali szczęście, gdy los pozwolił im podejść pod nią i dotknąć zimnego muru?
- Przydałby nam się teraz taki legendarny łowca czarnoksiężników - wymamrotał Elric, przysiadając na schodku po tym, jak już rzucił na kamień zaklęcie ogrzewające. Mieli stąd wspaniały widok na jezioro, a powietrze tchnęło magią, aż wszystko wokół zaczęło zdawać się jaśniejsze i wyraźniejsze. - Oczywiście, jeśli wierzyć, że on w ogóle istniał. A ty jak myślisz? - Uznał, że to właściwa pora i sięgnął do torby, częstując Lucindę kanapkami z białym twarożkiem i pomidorem oraz słodkimi, wciąż miękkimi bułeczkami maślanymi. - To niewiele jak na taką kolację, ale chciałem... - powiedział cicho, a potem zamilkł i machnął ręką. - Mam też jabłka. I to. - Wyciągnął butelkę ginu i jeden kieliszek, wcześniej bogato zawinięty w grube chusty. Po postawieniu go na kamiennym schodku pomiędzy nimi sklonował go zaklęciem. - Co powiesz na toast? Za przyjaźń? Przyszłość? Pokój? A może coś jeszcze innego? - Rozlał alkohol szczodrze; ostatecznie, było chłodno, a oni potrzebowali się ogrzać.
- Dokładnie tak. Sama się rozejrzyj, widzisz tu gdzieś zło? - Rozłożył teatralnie ręce, okręcił się raz i tyle wystarczyło, by potknął się o wystający nad ścieżką głaz. Zachował równowagę tylko dzięki dziwacznemu podskokowi i szybko wyciągniętym przed siebie rękom. - Nie śmiej się! - poprosił z fałszywą surowością, choć sam czuł w piersi wzbierający chichot. A zresztą! Dlaczego miałby wstrzymywać śmiech tutaj, gdzie przez chwilę, ułamek roku, mogli udawać, że wszystko jest dobrze?
Wokół świszczał wiatr niosący echo wodospadu, pod stopami mieli zmarzniętą na lód ziemię, nad głową czarne niebo spryskane gwiazdami jak skrzydła wróżki połyskliwym pyłem. Brak żadnego światła poza światłem na krańcach ich różdżek sprawiał, że mogli dokładnie prześledzić gwiazdozbiory. Niektóre rozpoznawał chyba tylko dlatego, że tak wiele razy słyszał Jaydena rozprawiającego o kosmosie.
- To koło... to chyba woźnica? - Uśmiechnął się i mrugnął do Lucy. Potem zwolnił kroku, zaskoczony propozycją. - Ach no tak, zapomniałbym, przecież nie chwaliłem się, gdzie jesteśmy. Choć myślałby kto, że powinnaś rozpoznać tamten olbrzymi szczyt. To Ben Navis - Kiwnął głową w kierunku góry, którą pozostawiali za sobą, a potem wzruszył ramieniem, choć po prawdzie oferta herbaty w domu Lucindy bardzo go poruszyła. W tych czasach musiała być oznaką wielkiego zaufania. Nie chciał myśleć inaczej. - Z najwyższą przyjemnością. Noworoczna herbata u panienki Hensley - egzaltował słowa tak, jakby zapowiadał śniadanie u królowej. - Mogę jutro podrzucić cię do domu. Albo i wcześniej, jeżeli wolisz własne łóżko od schroniska. - Zamówił już pokoje, ale wcale by się nie obraził, gdyby tego sobie zażyczyła.
W drodze nad jezioro chętnie opowiadał przyjaciółce legendy o czarodziejskiej wieży, sławnym łowcy czarnoksiężników, mgle pokrywającej taflę i nieprawdopodobnych relacjach świadków o istotach z innego świata. Ucichł dopiero na miejscu, aby dać i sobie i Lucindzie moment na podziwianie rozpościerającego się w kotlinie cudu natury.
- Wydaje mi się, że to tamten brzeg... albo ten? - Zadarł głowę, chcąc wypatrzeć gwiazdy, które podpowiedziałyby mu kierunek, ale wtem z mlecznej mgły zaczęła, niby przyzwana, wyłaniać się czarna sylwetka wieży. Znajdowali się po właściwej stronie jeziora, ale musieli przejść kawałek wzdłuż wilgotnego brzegu. - Ciekawe, czy uda nam się wejść do środka. Jeżeli wierzyć legendom, otwiera się tylko w wyjątkowych przypadkach i na żądanie wyjątkowych ludzi. - Westchnął. - Która noc jest lepsza na cud niż wigilia nowego roku?
Niestety, jak okazało się po chwili bezskutecznego walenia w drewniane drzwi, podważania ich kawałkiem gałęzi oraz całej serii znanych im zaklęć, wieża czarnoksiężnika nie zamierzała łatwo oddać swoich sekretów. Może wyczerpali szczęście, gdy los pozwolił im podejść pod nią i dotknąć zimnego muru?
- Przydałby nam się teraz taki legendarny łowca czarnoksiężników - wymamrotał Elric, przysiadając na schodku po tym, jak już rzucił na kamień zaklęcie ogrzewające. Mieli stąd wspaniały widok na jezioro, a powietrze tchnęło magią, aż wszystko wokół zaczęło zdawać się jaśniejsze i wyraźniejsze. - Oczywiście, jeśli wierzyć, że on w ogóle istniał. A ty jak myślisz? - Uznał, że to właściwa pora i sięgnął do torby, częstując Lucindę kanapkami z białym twarożkiem i pomidorem oraz słodkimi, wciąż miękkimi bułeczkami maślanymi. - To niewiele jak na taką kolację, ale chciałem... - powiedział cicho, a potem zamilkł i machnął ręką. - Mam też jabłka. I to. - Wyciągnął butelkę ginu i jeden kieliszek, wcześniej bogato zawinięty w grube chusty. Po postawieniu go na kamiennym schodku pomiędzy nimi sklonował go zaklęciem. - Co powiesz na toast? Za przyjaźń? Przyszłość? Pokój? A może coś jeszcze innego? - Rozlał alkohol szczodrze; ostatecznie, było chłodno, a oni potrzebowali się ogrzać.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Właściwie to ciężko było jej się nie śmiać. Przez cały dzisiejszy wieczór dawał jej wiele powodów do śmiechu. Tego dobrego oczywiście. Była zwyczajnie rozbawiona ich rozmowami, przekomarzaniem się, ale była też zadowolona z tego, że udało im się porozmawiać na poważniejsze tematy. Może wciąż wisiały nad nimi niewypowiedziane słowa, może zbyt mało powiedziała mu o swoich odczuciach względem tego co się dzieje, ale wychodziła z założenia, że na to wciąż mieli czas, a jeśli jakimś cudem go nie mieli to ona nie chciała tracić tego co im zostało na kolejne rozważania, które i tak nic nie zmienią. Ludzie mieli w zwyczaju mówić, opowiadać, nawet jeśli nie mieli siły sprawczej. Przyjęło się przecież, że słowa mają niezwykłą moc. Owszem mają, ale nie są w stanie zmienić wszystkiego. Idąc jednak za jego prośbą naprawdę starała się nie zaśmiać. Odwróciła się jedynie tak by nie widział jak na jej ustach pojawia się szeroki uśmiech. – Dobrze, że nie połamałeś sobie nóg – odparła. Biorąc pod uwagę jego gabaryty i swoją siłę raczej ciężko by jej było go znieść z tej góry. Teleportacja przy złamaniach też nie była najlepszym pomysłem, a jej umiejętności uzdrowicielskie wołały o pomstę do nieba.
- Byłam już tu kiedyś – zakomunikowała mu kiedy stwierdził, że powinna wiedzieć gdzie się aktualnie znajdują. Nie w tym konkretnym miejscu, ale okolica była jej znana. Szkocja nadal kryje przed nią wiele, bo odkąd tu mieszka to właściwie nie myśli o podróżowaniu, ale kiedy jeszcze wszystko było prostsze, kiedy miała więcej czasu na to by poznawać świat, albo gdy świat sam pukał do jej drzwi. Czasami jednak gubiła się w znanych jej miejscach. Niby nie ma dwóch takich samych miejsc na świecie, ale z drugiej strony piękno lubi być do siebie podobne. – Ale ta konkretna okolica jest mi obca – dodała aby było jasne. Przeprawa, w której wzięła udział była czymś nowym. Doświadczeniem, którego potrzebowała i za które na pewno będzie mu wdzięczna.
Blondynka uśmiechnęła się delikatnie. – Nie zmienia się planów przewodnika – odparła wzruszając ramionami. – Następnym razem ja zabiorę ciebie na przeprawę – dodała z całkowitą szczerością w głosie. Wierzyła, że przyjdzie taki dzień, w którym wszystko znów będzie możliwe, a ona nie będzie musiała skrywać twarzy pod kapturem w obawie, że ktoś ją rozpozna. – Zaproszenie na herbatkę oczywiście aktualne. – blondynce łatwo było ufać ludziom. Myślała, że się tego wyzbyła po tym co ją spotkało, ale była bezbronna w obliczu starych znajomości. Wiedziała, że ludzie się zmieniają, brała pod uwagę fakt, że zaufanie może ulecieć, ale w takiej sytuacji nawet widząc go przed sobą nie mogła wzbudzić w sobie niepewności. Nie mogła przestać wierzyć jego intencjom, bo inaczej przestałaby wierzyć w ten chory świat.
Ruszyli w stronę wieży gdy ta ukazała im swoje oblicze. Lucinda pomyślała, że to dobry początek i kto wie może ich dobre intencje zostały docenione. Może czeka ich kolejna wspaniała przygoda. Kiedy jednak dotarli do wejścia, Lucinda z rozczarowaniem stwierdziła, że drzwi pozostają zamknięte. W innej sytuacji prawdopodobnie szukałaby alternatywnego wyjścia. Przecież takie miejsca nigdy nie stoją otworem. Dziś to jednak nie miało tak wielkiego znaczenia. – Wrócimy tu – zakomunikowała spoglądając na przyjaciela z pewnością. – Tylko będę musiała zabrać ze sobą całe wyposażenie – dodała i uśmiechnęła się, a w jej oczach pojawił się znajomy błysk. Przecież wiedział, że była uparciuchem.
Blondynka usiadła obok przyjaciela gdy ten zaczął wyciągać przygotowane specjały. Wzięła do ręki kieliszek i uniosła go tak by dźwięk toastu rozniósł się po najbliższej okolicy. – Za nowe początki i szczęśliwe zakończenia – powiedziała w końcu, bo chyba właśnie tego chciała sobie i jemu życzyć. Żeby wszystko w końcu znalazło koniec, ten szczęśliwy. O innym nawet nie myślała.
z.t x2
- Byłam już tu kiedyś – zakomunikowała mu kiedy stwierdził, że powinna wiedzieć gdzie się aktualnie znajdują. Nie w tym konkretnym miejscu, ale okolica była jej znana. Szkocja nadal kryje przed nią wiele, bo odkąd tu mieszka to właściwie nie myśli o podróżowaniu, ale kiedy jeszcze wszystko było prostsze, kiedy miała więcej czasu na to by poznawać świat, albo gdy świat sam pukał do jej drzwi. Czasami jednak gubiła się w znanych jej miejscach. Niby nie ma dwóch takich samych miejsc na świecie, ale z drugiej strony piękno lubi być do siebie podobne. – Ale ta konkretna okolica jest mi obca – dodała aby było jasne. Przeprawa, w której wzięła udział była czymś nowym. Doświadczeniem, którego potrzebowała i za które na pewno będzie mu wdzięczna.
Blondynka uśmiechnęła się delikatnie. – Nie zmienia się planów przewodnika – odparła wzruszając ramionami. – Następnym razem ja zabiorę ciebie na przeprawę – dodała z całkowitą szczerością w głosie. Wierzyła, że przyjdzie taki dzień, w którym wszystko znów będzie możliwe, a ona nie będzie musiała skrywać twarzy pod kapturem w obawie, że ktoś ją rozpozna. – Zaproszenie na herbatkę oczywiście aktualne. – blondynce łatwo było ufać ludziom. Myślała, że się tego wyzbyła po tym co ją spotkało, ale była bezbronna w obliczu starych znajomości. Wiedziała, że ludzie się zmieniają, brała pod uwagę fakt, że zaufanie może ulecieć, ale w takiej sytuacji nawet widząc go przed sobą nie mogła wzbudzić w sobie niepewności. Nie mogła przestać wierzyć jego intencjom, bo inaczej przestałaby wierzyć w ten chory świat.
Ruszyli w stronę wieży gdy ta ukazała im swoje oblicze. Lucinda pomyślała, że to dobry początek i kto wie może ich dobre intencje zostały docenione. Może czeka ich kolejna wspaniała przygoda. Kiedy jednak dotarli do wejścia, Lucinda z rozczarowaniem stwierdziła, że drzwi pozostają zamknięte. W innej sytuacji prawdopodobnie szukałaby alternatywnego wyjścia. Przecież takie miejsca nigdy nie stoją otworem. Dziś to jednak nie miało tak wielkiego znaczenia. – Wrócimy tu – zakomunikowała spoglądając na przyjaciela z pewnością. – Tylko będę musiała zabrać ze sobą całe wyposażenie – dodała i uśmiechnęła się, a w jej oczach pojawił się znajomy błysk. Przecież wiedział, że była uparciuchem.
Blondynka usiadła obok przyjaciela gdy ten zaczął wyciągać przygotowane specjały. Wzięła do ręki kieliszek i uniosła go tak by dźwięk toastu rozniósł się po najbliższej okolicy. – Za nowe początki i szczęśliwe zakończenia – powiedziała w końcu, bo chyba właśnie tego chciała sobie i jemu życzyć. Żeby wszystko w końcu znalazło koniec, ten szczęśliwy. O innym nawet nie myślała.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Znikająca wieża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis