Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis
Glen Nevis
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Glen Nevis
Glen Nevis (a właściwie Gleann Nibheis) to ponad dziesięciokilometrowa dolina, biegnąca u podnóży jednych z najwyższych górskich szczytów Wielkiej Brytanii, od jednej strony zamknięta przez mugolskie miasteczko Fort William. Niegdyś stanowiąca popularne miejsce spacerów, obecnie opanowana jest głównie przez magiczną florę i faunę, a niemagiczni - przezornie - omijają ją z daleka. Nie do końca zasadnie, bo chociaż zalegająca tutaj niczym mgła magia rzeczywiście budzi się do życia wraz z zapadnięciem zmroku, to w ciągu dnia wędrówka doliną jest względnie bezpieczna: żyjące w okolicy trolle raczej unikają zapuszczania się na główny szlak, rezydując jednak dosyć licznie wśród rozproszonych na zboczach grot. Oprócz nich, dolinę zamieszkują także dzikie garborogi, które przy odrobinie szczęścia można zaobserwować, gdy raz dziennie przechodzą z jednej strony szlaku na drugą, przecinając go całym stadem. Nieniepokojone nie atakują, lecz dla własnego bezpieczeństwa lepiej zachować od nich bezpieczny dystans, zwłaszcza, jeżeli niektóre z nich są akurat dosiadane przez trolle.
Dolina, choć malownicza i spokojna w świetle słońca, nocą staje się niezwykle niebezpieczna: nieliczni, którzy zapuścili się tutaj po zmroku i powrócili w jednym kawałku, opowiadają niewiarygodne historie o drzewach budzących się do życia, diabelskich sidłach wypełzających z zagłębień, i atakujących wędrowców hordach leśnych lich - przerażających psów-duchów, z natury podobnych nieco do ponuraków.
Dolina, choć malownicza i spokojna w świetle słońca, nocą staje się niezwykle niebezpieczna: nieliczni, którzy zapuścili się tutaj po zmroku i powrócili w jednym kawałku, opowiadają niewiarygodne historie o drzewach budzących się do życia, diabelskich sidłach wypełzających z zagłębień, i atakujących wędrowców hordach leśnych lich - przerażających psów-duchów, z natury podobnych nieco do ponuraków.
- Romem - potwierdził, kiwając delikatnie głową. - Ah, no tak, wybacz, zapomniałem zabrać ze sobą pięciu wozów i gromadki dzieci - rzucił pół żartem, udajac oburzonego, ale tylko przez moment. Wiedział, że na pierwszy rzut oka nie każdy kojarzył go z cyganami - miał ciemniejszą skórę i ciemne włosy, ale kiedy pojawiał się sam, nie zwracał na siebie aż takiej uwagi. W towarzystwie rodzeństwa, a w szczególności jeszcze kiedy obok znajdywała się Eve, ich pochodzenie było znacznie bardziej zauważalne.
Skrzyżował na moment spojrzenie z kobietą, od razu nieco pochmurniejąc. Mógł zapomnieć o Kerstin, wiedział że powinien trzymać się od niej z daleka, a Jeanie już nigdy nie zobaczy. Nigdy nie zamieszkają na wybrzeżu, w domku. Przecież wiedział, i choć w drobny sposób udało mu się złagodzić powracające myśli o martwej żonie dzięki Tonksównie, teraz to wspomnienie, że już jej nie było, zabolało jakoś mocniej. - Nie żyje. Wojna - rzucił krótko, odwracając wzrok. Nie mógł się przecież rozpłakać przy obcej - a obawiał się, że tym to by się skończyło. Kora drzewa rosnącego tuż przy drodze zdawała się być nader fascynująca.
Męczyło go to jeszcze bardziej, możliwe i że przez wzgląd na to, co miało miejsce od początku marca. Wrócił do domu, to fakt, ale czuł za każdym razem, że tylko postępuje gorzej, kiedy wracał - powinien wyjść i nie wrócić. A jednocześnie nie chciał tego zrobić! Co miałby zrobić bez Sheili i Jamesa? Był w Szkocji przez dwa lata bez celu - włóczył się od miasta do miasta, łapiąc dorywczej pracy, czasem kogoś okradając, a czasem zaciągając się do pracy w stoczni. Może, gdyby spróbował, ubarwiłby swoje historie z pubów odrobiną magii i przygotował jako bajki do opowiadania na drodze - ale teraz to wszystko zdawało mu się rozpływać w jedną plamę. Nie miał wtedy celu, tak jak nie miałby go, gdyby po prostu nie wrócił do domu profesor Bagshot, do domu w którym przecież czekała jego rodzina.
A jednak wiedział, że nie powinien wracać - nie powinien się tam zjawić, powinien zostać w Walii, a może wrócić po prostu do Szkocji? Może już dzisiaj nie powinien wracać do Doliny? Nie zabrał rzeczy, ale czy ktokolwiek by zwrócił na to uwagę w domu? Na pewno by się zorientowali, ale jak prędko przeszliby nad tym do porządku dziennego? Przecież to nie byłby pierwszy raz - powinni przywyknąć i już nie przejmować się nim. Wiedział przecież, że tak byłoby dla nich bezpieczniej - i samolubnie nie chciał tego zrobić, nie chcąc ich po prostu zostawić i zapomnieć. Byli jego rodziną, przecież ich kochał. Nie wyobrażał sobie znów ich stracić, jednocześnie mając wrażenie, że wszystkie jego działania prowadziły właśnie do tego, że prędzej czy później ich straci...
Kiwnął delikatnie głową na zapewnienie kobiety o tym, że nie miała mu za złe.
- Naprawdę przepraszam... - rzucił, nie wiedząc jak zareagować. Może powinien się usunąć z jej drogi? Była czarownicą, mogła z łatwością znać więcej zaklęć od niego, skoro tak śmiało sięgała po różdżkę w obronie - on raczej celować w innych magią, wolał pierw podejmować się rozmowy, czasem będąc w stanie więcej ugrać takim, a nie innym podejściem.
Jednak wspomniała o ognistej. Lekko się uśmiechnął, a nawet parsknął śmiechem. Powinien się rozluźnić, no tak. Dlaczego nie pomyślał o tym w pierwszej kolejności? W końcu ognista wypita duszkiem w Szkocji działała jakoś inaczej, pomagała się uspokoić, nawet jeśli nie miał przy duszy złamanego grosza to wcale nie było taką złą opcją. Może w okolicy były jakieś mugolskie lokale, do których mogliby wstąpić? Zawsze łatwiej było z takich uciec... Choć nie był w stanie przewidzieć co na podobny wyczyn uznawałaby Szkotka, którą napotkał dzisiaj.
- Jak jedno nie działa, to czasem warto spróbować czegoś innego. Ale może w ramach przeprosin skusisz się na ognistą..? Chociaż nie pamiętam czy w tych okolicach było miejsce, gdzie można kupić coś... zdziwiłbym się, gdyby nie było. Mugolskie, albo czarodziejskie, obojętnie - rzucił, wyraźnie się rozweselając, bo skoro już znaleźli się na drodze - równie dobrze mogli się napić. A picie z nieznajomymi, stanowczo było rzeczą, która mogła wpłynąć na niego pozytywnie - a przynajmniej kiedyś w taki sposób wpływała.
Uśmiechnął się do nieznajomej. Nawet jeśli czuł się źle, nawet jeśli jego humor przez ostatnie tygodnie był daleki od radości to udawanie zawsze przychodziło mu z łatwością. Wystarczyło się uśmiechać i wszystko jakoś się układało, prawda? Przynajmniej w to chciał wierzyć. Miał zazwyczaj cholerne szczęście, dzięki któremu wszystko powoli się układało. Pecha przynosił innym, nie sobie.
Skrzyżował na moment spojrzenie z kobietą, od razu nieco pochmurniejąc. Mógł zapomnieć o Kerstin, wiedział że powinien trzymać się od niej z daleka, a Jeanie już nigdy nie zobaczy. Nigdy nie zamieszkają na wybrzeżu, w domku. Przecież wiedział, i choć w drobny sposób udało mu się złagodzić powracające myśli o martwej żonie dzięki Tonksównie, teraz to wspomnienie, że już jej nie było, zabolało jakoś mocniej. - Nie żyje. Wojna - rzucił krótko, odwracając wzrok. Nie mógł się przecież rozpłakać przy obcej - a obawiał się, że tym to by się skończyło. Kora drzewa rosnącego tuż przy drodze zdawała się być nader fascynująca.
Męczyło go to jeszcze bardziej, możliwe i że przez wzgląd na to, co miało miejsce od początku marca. Wrócił do domu, to fakt, ale czuł za każdym razem, że tylko postępuje gorzej, kiedy wracał - powinien wyjść i nie wrócić. A jednocześnie nie chciał tego zrobić! Co miałby zrobić bez Sheili i Jamesa? Był w Szkocji przez dwa lata bez celu - włóczył się od miasta do miasta, łapiąc dorywczej pracy, czasem kogoś okradając, a czasem zaciągając się do pracy w stoczni. Może, gdyby spróbował, ubarwiłby swoje historie z pubów odrobiną magii i przygotował jako bajki do opowiadania na drodze - ale teraz to wszystko zdawało mu się rozpływać w jedną plamę. Nie miał wtedy celu, tak jak nie miałby go, gdyby po prostu nie wrócił do domu profesor Bagshot, do domu w którym przecież czekała jego rodzina.
A jednak wiedział, że nie powinien wracać - nie powinien się tam zjawić, powinien zostać w Walii, a może wrócić po prostu do Szkocji? Może już dzisiaj nie powinien wracać do Doliny? Nie zabrał rzeczy, ale czy ktokolwiek by zwrócił na to uwagę w domu? Na pewno by się zorientowali, ale jak prędko przeszliby nad tym do porządku dziennego? Przecież to nie byłby pierwszy raz - powinni przywyknąć i już nie przejmować się nim. Wiedział przecież, że tak byłoby dla nich bezpieczniej - i samolubnie nie chciał tego zrobić, nie chcąc ich po prostu zostawić i zapomnieć. Byli jego rodziną, przecież ich kochał. Nie wyobrażał sobie znów ich stracić, jednocześnie mając wrażenie, że wszystkie jego działania prowadziły właśnie do tego, że prędzej czy później ich straci...
Kiwnął delikatnie głową na zapewnienie kobiety o tym, że nie miała mu za złe.
- Naprawdę przepraszam... - rzucił, nie wiedząc jak zareagować. Może powinien się usunąć z jej drogi? Była czarownicą, mogła z łatwością znać więcej zaklęć od niego, skoro tak śmiało sięgała po różdżkę w obronie - on raczej celować w innych magią, wolał pierw podejmować się rozmowy, czasem będąc w stanie więcej ugrać takim, a nie innym podejściem.
Jednak wspomniała o ognistej. Lekko się uśmiechnął, a nawet parsknął śmiechem. Powinien się rozluźnić, no tak. Dlaczego nie pomyślał o tym w pierwszej kolejności? W końcu ognista wypita duszkiem w Szkocji działała jakoś inaczej, pomagała się uspokoić, nawet jeśli nie miał przy duszy złamanego grosza to wcale nie było taką złą opcją. Może w okolicy były jakieś mugolskie lokale, do których mogliby wstąpić? Zawsze łatwiej było z takich uciec... Choć nie był w stanie przewidzieć co na podobny wyczyn uznawałaby Szkotka, którą napotkał dzisiaj.
- Jak jedno nie działa, to czasem warto spróbować czegoś innego. Ale może w ramach przeprosin skusisz się na ognistą..? Chociaż nie pamiętam czy w tych okolicach było miejsce, gdzie można kupić coś... zdziwiłbym się, gdyby nie było. Mugolskie, albo czarodziejskie, obojętnie - rzucił, wyraźnie się rozweselając, bo skoro już znaleźli się na drodze - równie dobrze mogli się napić. A picie z nieznajomymi, stanowczo było rzeczą, która mogła wpłynąć na niego pozytywnie - a przynajmniej kiedyś w taki sposób wpływała.
Uśmiechnął się do nieznajomej. Nawet jeśli czuł się źle, nawet jeśli jego humor przez ostatnie tygodnie był daleki od radości to udawanie zawsze przychodziło mu z łatwością. Wystarczyło się uśmiechać i wszystko jakoś się układało, prawda? Przynajmniej w to chciał wierzyć. Miał zazwyczaj cholerne szczęście, dzięki któremu wszystko powoli się układało. Pecha przynosił innym, nie sobie.
- Gdybyś ich tu miał, to z pewnością nie oberwałabym śniegiem, zaczynam żałować – skwitowała z uśmiechem, który sięgnął jej ust; było w tym coś na granicy drwiny i pokracznego żartu. Nie przejmowała się jednak odbiorem, mało ją interesowały ludzkie odczucia, a przynajmniej zrzucała je na karb obojętności. Zwykle jednak nie przykładała uwagi do pochodzenia obcych, ot byli ludźmi, więc czym w tej kwestii mieliby się różnić? Jasne, byli ci bardziej kolorowi, barwni, intrygujący, gdy nie miało się z nimi na co dzień do czynienia, ale też istnieli tacy, których bladość skóry przypominała kolor kości – jak u Evelyn. Może właśnie przez niechęć do analizy tych skrajności, bez zawahania wzięła go za Anglika.
Sposępniała na moment, gdy doszło do niej to, co powiedział. Jak nikt rozumiała poczucie straty, a w tej sytuacji przed oczami stawała jej ta martwa czarownica odnaleziona na wrzosowiskach. Zbyt często zapominała, że wojna dotykała tak wielkiej społeczności, sama była już przeżarta własną, ignorując cudzą, jakby nie chciała, by jeszcze więcej bólu wkradło się do jej umysłu. Problem był taki, że współodczuwała znacznie częściej niż powinna, a widząc przed sobą tak młodego mężczyznę, mogła sobie łatwo wyobrazić jak młodą osobą była jego żona w tamtym czasie i to było w tym wszystkim najbardziej niesprawiedliwe. – Przepraszam, nie pomyślałam, że… - zamilkła, uznając, że drążenie tego tematu nie jest najrozsądniejsze. – Po prostu nie pomyślałam – poprawiła się dobrodusznie. Nie składała kondolencji, nie okazywała współczucia, trwała wojna i takie zachowania nie przystały. Mierzenie się ze stratą już samo w sobie bywało ciężkie, a co dopiero wysłuchiwanie od obcych słów wybrzmiewających jak zwykła litość. Sama tego nie pochwalała, to też nie zamierzała być hipokrytą.
Widziała po mężczyźnie, że jest strapiony, a jego własne demony skutecznie wpychały go w poczucie winy. Jego gesty, wzrok, zachowanie… To wszystko tak bardzo przypominało niebieskookiej siebie samą sprzed lat, że aż niedowierzała. Możliwe, że miał coś na sumieniu – dokładnie tak, jak i ona, ale nie wyrokowała z góry. Ludzie zazwyczaj przeróżnie reagowali w obliczu niekomfortowych sytuacji i może to spotkanie było dla niego na tyle stresujące, że się tak zachowywał, opcji było zbyt wiele, by podjąć temat, a i ona nie lubiła wyciągać z obcych rzeczy, których nie chcieli jej mówić. W końcu byli dwójką nieznajomych pośrodku doliny, nic mniej, nic więcej.
Westchnęła przeciągle. Wspomnienia wpychały obrazy tuż przed jej oczy, jakby chciały jej powiedzieć: dość, Evelyn, wystarczy. Zawahała się, ale jednak ten nawracający obraz oczu jej brata, krwi na śniegu, jej cierpienia… To było silniejsze niż jej oschła maska, którą narzucała non stop, którą się chroniła za wszelką cenę, która nie dopuszczała do jej cierpienia. Skrzywiła się nieznacznie i tak po prostu odpuściła. Już i tak było jej żal nieznajomego, więc mogła zmusić się do zachowywania jedynie bezpiecznego, wymaganego dystansu. – Już, już, wybaczam! Tylko, na Merlina, przestań w końcu przepraszać, bo tego nie zdzierżę – przewróciła oczami, przestępując z nogi na nogę. Dla niej również nie było to komfortowe, gdy ktoś był w stosunku do niej tak… Miły. Nie była do tego przyzwyczajona, ba, nie chciała tego, tym bardziej, że sama zwykle zachowywała się aż zbyt wyniośle.
Parsknęła na tę propozycję, czyżby wreszcie zaczął przemawiać w jej języku? Najwidoczniej zrozumiał, że obu im się przyda kapka alkoholu, choćby dla ukojenia nerwów, a może to ona była tak dobrą mówczynią? Och, jeżeli to drugie, to chłopak miał naprawdę niewielkie wymagania względem życia. - Wreszcie gadasz w języku Szkotów, nigdy nie odmawiamy dobrego trunku – puściła tzw. oczko, będąc zadowoloną z rozwoju sytuacji. Problemem było jedynie miejsce w którym się znajdowali, w pobliskiej okolicy nie mieli gdzie znaleźć miejsca z dobrym alkoholem, chociaż… - Najbliżej mamy do Fort William, tam jest chociaż jakaś cywilizacja, ale znam tu taką niewielką knajpkę w okolicznej wiosce, cóż, nie możemy wybrzydzać – nawet nie czekała na jego decyzję, ruszając w dobrze znanym jej kierunku. Zawsze ostatecznie lądowała w tamtym miejscu, jakby przebywanie w pobliżu Glen Nevis wymuszało na niej topienie swych myśli w alkoholu. Nie kryła się z tym, to było całkiem ludzkie zachowanie, a tym bardziej w obecnych czasach, gdy nic nie było pewne.
Nie wiedziała, czy za nią podąży, ale miała przeczucie, że właśnie tak będzie i cóż, uśmiechała się pod nosem. Tak po prostu, bez większej przyczyny, jakby to spotkanie wreszcie wprawiło ją w jakikolwiek dobry nastrój, o ile w ogóle można było ją o taki podejrzewać. – Nie piję z nieznajomymi – rzuciła wreszcie, po jakimś czasie, przerywając tę ciszę wędrówki. Jej słowa brzmiały śmiertelnie poważnie i ciężko, jakby właśnie sobie uzmysłowiła własne reguły, których wcześniej nie respektowała. – Jestem Evelyn – przedstawiła się od tak, jakby to miało załatwić sprawę. Było to tak lekkie zachowanie, że aż sama by się z siebie uśmiała, gdyby tylko uważała, że jej to przystoi. Jak na ten moment, już i tak za bardzo się odkryła, na resztę nie była gotowa, a więc i ten śmiech pozostawiła w sferze swojego umysłu, nie pozwalając mu wyjść na zewnątrz. - To nie zmienia faktu, że cię nie lubię i widzę, jak kryjesz się za sztucznym uśmiechem. Nie lubię kłamców - dodała po chwili, łapiąc kontakt wzrokowy z mężczyzną i zaciskając usta w dezaprobacie. Wolała ludzi prawdziwych, ale podczas wojny ciężko było takich znaleźć, więc i nie zamierzała kontynuować tematu, powiedziała, co miała i na tym wolała poprzestać swoje wyrokowanie.
Sposępniała na moment, gdy doszło do niej to, co powiedział. Jak nikt rozumiała poczucie straty, a w tej sytuacji przed oczami stawała jej ta martwa czarownica odnaleziona na wrzosowiskach. Zbyt często zapominała, że wojna dotykała tak wielkiej społeczności, sama była już przeżarta własną, ignorując cudzą, jakby nie chciała, by jeszcze więcej bólu wkradło się do jej umysłu. Problem był taki, że współodczuwała znacznie częściej niż powinna, a widząc przed sobą tak młodego mężczyznę, mogła sobie łatwo wyobrazić jak młodą osobą była jego żona w tamtym czasie i to było w tym wszystkim najbardziej niesprawiedliwe. – Przepraszam, nie pomyślałam, że… - zamilkła, uznając, że drążenie tego tematu nie jest najrozsądniejsze. – Po prostu nie pomyślałam – poprawiła się dobrodusznie. Nie składała kondolencji, nie okazywała współczucia, trwała wojna i takie zachowania nie przystały. Mierzenie się ze stratą już samo w sobie bywało ciężkie, a co dopiero wysłuchiwanie od obcych słów wybrzmiewających jak zwykła litość. Sama tego nie pochwalała, to też nie zamierzała być hipokrytą.
Widziała po mężczyźnie, że jest strapiony, a jego własne demony skutecznie wpychały go w poczucie winy. Jego gesty, wzrok, zachowanie… To wszystko tak bardzo przypominało niebieskookiej siebie samą sprzed lat, że aż niedowierzała. Możliwe, że miał coś na sumieniu – dokładnie tak, jak i ona, ale nie wyrokowała z góry. Ludzie zazwyczaj przeróżnie reagowali w obliczu niekomfortowych sytuacji i może to spotkanie było dla niego na tyle stresujące, że się tak zachowywał, opcji było zbyt wiele, by podjąć temat, a i ona nie lubiła wyciągać z obcych rzeczy, których nie chcieli jej mówić. W końcu byli dwójką nieznajomych pośrodku doliny, nic mniej, nic więcej.
Westchnęła przeciągle. Wspomnienia wpychały obrazy tuż przed jej oczy, jakby chciały jej powiedzieć: dość, Evelyn, wystarczy. Zawahała się, ale jednak ten nawracający obraz oczu jej brata, krwi na śniegu, jej cierpienia… To było silniejsze niż jej oschła maska, którą narzucała non stop, którą się chroniła za wszelką cenę, która nie dopuszczała do jej cierpienia. Skrzywiła się nieznacznie i tak po prostu odpuściła. Już i tak było jej żal nieznajomego, więc mogła zmusić się do zachowywania jedynie bezpiecznego, wymaganego dystansu. – Już, już, wybaczam! Tylko, na Merlina, przestań w końcu przepraszać, bo tego nie zdzierżę – przewróciła oczami, przestępując z nogi na nogę. Dla niej również nie było to komfortowe, gdy ktoś był w stosunku do niej tak… Miły. Nie była do tego przyzwyczajona, ba, nie chciała tego, tym bardziej, że sama zwykle zachowywała się aż zbyt wyniośle.
Parsknęła na tę propozycję, czyżby wreszcie zaczął przemawiać w jej języku? Najwidoczniej zrozumiał, że obu im się przyda kapka alkoholu, choćby dla ukojenia nerwów, a może to ona była tak dobrą mówczynią? Och, jeżeli to drugie, to chłopak miał naprawdę niewielkie wymagania względem życia. - Wreszcie gadasz w języku Szkotów, nigdy nie odmawiamy dobrego trunku – puściła tzw. oczko, będąc zadowoloną z rozwoju sytuacji. Problemem było jedynie miejsce w którym się znajdowali, w pobliskiej okolicy nie mieli gdzie znaleźć miejsca z dobrym alkoholem, chociaż… - Najbliżej mamy do Fort William, tam jest chociaż jakaś cywilizacja, ale znam tu taką niewielką knajpkę w okolicznej wiosce, cóż, nie możemy wybrzydzać – nawet nie czekała na jego decyzję, ruszając w dobrze znanym jej kierunku. Zawsze ostatecznie lądowała w tamtym miejscu, jakby przebywanie w pobliżu Glen Nevis wymuszało na niej topienie swych myśli w alkoholu. Nie kryła się z tym, to było całkiem ludzkie zachowanie, a tym bardziej w obecnych czasach, gdy nic nie było pewne.
Nie wiedziała, czy za nią podąży, ale miała przeczucie, że właśnie tak będzie i cóż, uśmiechała się pod nosem. Tak po prostu, bez większej przyczyny, jakby to spotkanie wreszcie wprawiło ją w jakikolwiek dobry nastrój, o ile w ogóle można było ją o taki podejrzewać. – Nie piję z nieznajomymi – rzuciła wreszcie, po jakimś czasie, przerywając tę ciszę wędrówki. Jej słowa brzmiały śmiertelnie poważnie i ciężko, jakby właśnie sobie uzmysłowiła własne reguły, których wcześniej nie respektowała. – Jestem Evelyn – przedstawiła się od tak, jakby to miało załatwić sprawę. Było to tak lekkie zachowanie, że aż sama by się z siebie uśmiała, gdyby tylko uważała, że jej to przystoi. Jak na ten moment, już i tak za bardzo się odkryła, na resztę nie była gotowa, a więc i ten śmiech pozostawiła w sferze swojego umysłu, nie pozwalając mu wyjść na zewnątrz. - To nie zmienia faktu, że cię nie lubię i widzę, jak kryjesz się za sztucznym uśmiechem. Nie lubię kłamców - dodała po chwili, łapiąc kontakt wzrokowy z mężczyzną i zaciskając usta w dezaprobacie. Wolała ludzi prawdziwych, ale podczas wojny ciężko było takich znaleźć, więc i nie zamierzała kontynuować tematu, powiedziała, co miała i na tym wolała poprzestać swoje wyrokowanie.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Nie martwiły go żarty czy drwiny, zawsze przyjmując wszystkie podobne z uśmiechem. Zawsze się uśmiechał, zawsze śmiał i próbował poprawić innym humor - bo w końcu w tym był dobry, wychodziło mu to czasem. Lubił opowiadać bajki i niestworzone historie - czuł się w tym doskonale, nawet jeśli w ostatnich tygodniach w ogóle się nie czuł jakkolwiek. Zmęczony, zmieszany, zagubiony. Wszystko się mieszało w jego głowie, a on nie był w stanie powiedzieć, co było prawdą, a co fałszem - nie był w stanie wskazać, co było czym. Gubił się we wszystkim i miał tego serdecznie dosyć. Był zmęczony - to była jedyna rzecz, której był pewny.
Wzruszył jedynie ramionami na jej przeprosiny.
- Dawno to było, nie myśli się o takich rzeczach - rzucił, bo kto normalny domniemuje, że czyiś najbliżsi nie żyją? Chociaż czy byli ludzie, którzy w trakcie wojny nie stracili bliskich? To było łatwym kłamstwem i wymówką - zginęła przez wojnę. Czy gdyby wtedy ci ludzie nie przyszli, czy wojna rzeczywiście by ich uderzyła tak jak kłamał, że to zrobiła? Czy jego dzisiejsze kłamstwa byłyby prawdą, gdyby tylko miały szansę na zrealizowanie się?
Może wtedy uniknęliby tego, co miało miejsce? Może nie żyłby w niewiedzy co stało się z jego rodzeństwem przez lęk przed poznaniem prawdy? Nie bałby się, że rzeczywiście mogli być martwi, żywiąc się jakąś płonną nadzieją, że może tak jak jemu, w jakiś sposób udało się i im wtedy uciec.
Nie był gotowy na informację o ich śmierci. Nigdy by nie był. Ale zawsze miał niebotyczne szczęście do niektórych rzeczy, nawet teraz - w końcu mógł wtedy nie wydostać się z jaskiń, mógł utonąć lub zamarznąć na śmierć. Ale żył. Chociaż co to było za życie?
Zaraz się rozweselił niczym mały szczeniak, kiedy tylko usłyszał o wybaczeniu, tym bardziej kiedy kobieta również i zgodziła się na napicie alkoholu. Lepiej było sobie nie robić większej ilości wrogów, prawda?
Chociaż uśmiech wciąż wydawał się dla niego nienaturalny - a jednak szeroki i całkiem radosny, wydawał się pasować mu idealnie. Zawsze się uśmiechał, zawsze był wesoły, nawet kiedy w duchu czuł że zaraz się rozklei. Nie mógł przecież płakać przy innych - był przecież mężczyznom! Nie wypadało robić takich rzeczy.
- Mała knajpka się zda! - zaraz uznał, wciskając dłonie do kieszeni kurtki - kurtki, która już nie śmierdziała ani zimną rzeką, ani krwią, ani wilgocią z jaskiń. Pachniała dla niego Doliną Godryka, Dynią i Marsem, Niną. Trudno byłoby mu dokładnie wyjaśnić siostrze, dlaczego jego ubrania były w takim, a nie innym stanie kiedy wrócił - ale nie zadawała pytań. Wiedziała, że nie miałoby to sensu? Przecież i tak odpowiedziałby wymijająco.
Ruszył za kobietą bez zawahania, kiedy podjęła drogę.
- Thomas - przedstawił się zaraz. - Evelyn to ładne imię, moja bratowa też tak ma - powiedział zaraz, chociaż nigdy tak naprawdę nie poświęcał ani jednej myśli temu czy to imię rzeczywiście było jakoś wyjątkowo ładne. Było... zwykłe? Po prostu istniało. Ale nie szkodziło mu rzucić komplementem, prawda?
Słysząc jednak jej słowa zawahał się na moment, spowalniając. Tylko na krótki czas jednak, dość szybko zrównując z nią kroku. Wbił jednak wzrok w ścieżkę, na której wciąż leżał śnieg. Kiedy stopnieje? Lubił śnieg i zimę, ale powoli tęsknił za słońcem - może ciepłe dni sprawią, że poczuje się lepiej?
- Nie jestem kłamcą. Uśmiechem się, bo zawsze się uśmiecham - rzucił, wzruszając ramionami lekko, jakby lekko oburzony. Nie był kłamcą! Miał po prostu kreatywny sposób na malowanie rzeczywistości słowami i wymyślanie bajek. To wszystko... - Lepiej by było jakbym wyrzucił, co mi siedzi w głowie? - zaraz też rzucił, marszcząc brwi. - Może jestem tak naprawdę gremlinem? Albo złodziejem jednorożców? Albo czarnoksiężkiem? - rzucił kilka losowych osób, które przyszły mu na myśl - zupełnie nie martwiąc się rzeczywistością czy prawdopodobieństwem podobnych zawodów.
- Ale możemy zagrać w grę! Tym bardziej jak już znajdziemy knajpkę... Dwie prawdy i kłamstwo, co ty na to? Znasz to? Podajesz trzy fakty, no miło by było o sobie, i druga osoba zgaduje co jest jednym kłamstwem. Może mnie polubisz bardziej? No i zobaczysz, że nie jestem kłamcą, bo słabo mi kłamanie wychodzi! - rzucił znów wesoło, starając się nie myśląc o ukrytych w kieszeni kurtki dłoniach, które były pokryte krwią. Dlaczego nie schodziła, dlaczego nie znikała? Nie rozumiał tego i nie był pewny czy chciał zrozumieć...
Wzruszył jedynie ramionami na jej przeprosiny.
- Dawno to było, nie myśli się o takich rzeczach - rzucił, bo kto normalny domniemuje, że czyiś najbliżsi nie żyją? Chociaż czy byli ludzie, którzy w trakcie wojny nie stracili bliskich? To było łatwym kłamstwem i wymówką - zginęła przez wojnę. Czy gdyby wtedy ci ludzie nie przyszli, czy wojna rzeczywiście by ich uderzyła tak jak kłamał, że to zrobiła? Czy jego dzisiejsze kłamstwa byłyby prawdą, gdyby tylko miały szansę na zrealizowanie się?
Może wtedy uniknęliby tego, co miało miejsce? Może nie żyłby w niewiedzy co stało się z jego rodzeństwem przez lęk przed poznaniem prawdy? Nie bałby się, że rzeczywiście mogli być martwi, żywiąc się jakąś płonną nadzieją, że może tak jak jemu, w jakiś sposób udało się i im wtedy uciec.
Nie był gotowy na informację o ich śmierci. Nigdy by nie był. Ale zawsze miał niebotyczne szczęście do niektórych rzeczy, nawet teraz - w końcu mógł wtedy nie wydostać się z jaskiń, mógł utonąć lub zamarznąć na śmierć. Ale żył. Chociaż co to było za życie?
Zaraz się rozweselił niczym mały szczeniak, kiedy tylko usłyszał o wybaczeniu, tym bardziej kiedy kobieta również i zgodziła się na napicie alkoholu. Lepiej było sobie nie robić większej ilości wrogów, prawda?
Chociaż uśmiech wciąż wydawał się dla niego nienaturalny - a jednak szeroki i całkiem radosny, wydawał się pasować mu idealnie. Zawsze się uśmiechał, zawsze był wesoły, nawet kiedy w duchu czuł że zaraz się rozklei. Nie mógł przecież płakać przy innych - był przecież mężczyznom! Nie wypadało robić takich rzeczy.
- Mała knajpka się zda! - zaraz uznał, wciskając dłonie do kieszeni kurtki - kurtki, która już nie śmierdziała ani zimną rzeką, ani krwią, ani wilgocią z jaskiń. Pachniała dla niego Doliną Godryka, Dynią i Marsem, Niną. Trudno byłoby mu dokładnie wyjaśnić siostrze, dlaczego jego ubrania były w takim, a nie innym stanie kiedy wrócił - ale nie zadawała pytań. Wiedziała, że nie miałoby to sensu? Przecież i tak odpowiedziałby wymijająco.
Ruszył za kobietą bez zawahania, kiedy podjęła drogę.
- Thomas - przedstawił się zaraz. - Evelyn to ładne imię, moja bratowa też tak ma - powiedział zaraz, chociaż nigdy tak naprawdę nie poświęcał ani jednej myśli temu czy to imię rzeczywiście było jakoś wyjątkowo ładne. Było... zwykłe? Po prostu istniało. Ale nie szkodziło mu rzucić komplementem, prawda?
Słysząc jednak jej słowa zawahał się na moment, spowalniając. Tylko na krótki czas jednak, dość szybko zrównując z nią kroku. Wbił jednak wzrok w ścieżkę, na której wciąż leżał śnieg. Kiedy stopnieje? Lubił śnieg i zimę, ale powoli tęsknił za słońcem - może ciepłe dni sprawią, że poczuje się lepiej?
- Nie jestem kłamcą. Uśmiechem się, bo zawsze się uśmiecham - rzucił, wzruszając ramionami lekko, jakby lekko oburzony. Nie był kłamcą! Miał po prostu kreatywny sposób na malowanie rzeczywistości słowami i wymyślanie bajek. To wszystko... - Lepiej by było jakbym wyrzucił, co mi siedzi w głowie? - zaraz też rzucił, marszcząc brwi. - Może jestem tak naprawdę gremlinem? Albo złodziejem jednorożców? Albo czarnoksiężkiem? - rzucił kilka losowych osób, które przyszły mu na myśl - zupełnie nie martwiąc się rzeczywistością czy prawdopodobieństwem podobnych zawodów.
- Ale możemy zagrać w grę! Tym bardziej jak już znajdziemy knajpkę... Dwie prawdy i kłamstwo, co ty na to? Znasz to? Podajesz trzy fakty, no miło by było o sobie, i druga osoba zgaduje co jest jednym kłamstwem. Może mnie polubisz bardziej? No i zobaczysz, że nie jestem kłamcą, bo słabo mi kłamanie wychodzi! - rzucił znów wesoło, starając się nie myśląc o ukrytych w kieszeni kurtki dłoniach, które były pokryte krwią. Dlaczego nie schodziła, dlaczego nie znikała? Nie rozumiał tego i nie był pewny czy chciał zrozumieć...
Ze śmiercią zazwyczaj było tak, że gdy dotykała personalnie, zabierając człowiekowi kogoś ważnego, to ów żałobnik w pewnym momencie starał się toczyć z nią wojnę. Wojnę o wspomnienia, które nachodziły każdego dnia, o uczucie dotyku na skórze, który nie miał prawa istnieć, o przedmioty, których obecność mierziła, wywołując fale cierpienia. Każdy radził sobie na swój sposób; można było wszystko niszczyć, próbując wyrwać się z objęć katuszy; można było próbować zapomnieć, usilnie przekłamując rzeczywistość, wmawiając sobie całkiem sprzeczny pogląd na przeszłość, ewentualnie można było przeżyć to wszystko i z czasem pogodzić się z losem. Nie była pewna którą drogą podążył nieznajomy, jak radził sobie z kłodami rzucanymi mu pod nogi, ale była jednak pewna, że jego słowa nie pokrywały się w pełni z rzeczywistością. Nieważne były powody, które wyrządziły taką krzywdę, a sam fakt, że tak się życie potoczyło. Ona sama wciąż nie potrafiła pogodzić się z własnymi demonami, a każdy jeden nawiedzał ją co noc, sprawdzając, testując jej siłę i zabierając za każdym razem kawałek duszy. Tej, która należała do niej przed ośmiu laty, zanim stała się kimś zupełnie innym, zanim zmieniła się w skorupę, którą teraz była. Może właśnie dlatego milczała, nie próbując silić się na więcej, nie dając żadnych oznak tego, że nie była zadowolona z jego odpowiedzi, ba, że miała ochotę uderzyć go w twarz i wygłosić tyradę na temat braku szacunku do ofiary tamtej kobiety, jaki płynął z jego ust. Nie miała prawa decydować za innych, wymagać od nich czegoś więcej i doskonale o tym wiedziała.
Przytaknęła na ten wybuch entuzjazmu, tak inny od jej własnego zachowania, tak nienaturalny i dźwięczny, że aż świdrował w jej uszach, drażniąc ją niemiłosiernie. Uznała jednak, że pójdzie na ugodę i nie będzie psuć na razie krwi o taką błahostkę, nawet jeżeli faktycznie obcym było dla niej zachowanie młodego mężczyzny. Obcym, a zarazem tak znanym, jednak w innym życiu, tym, którego już dawno nie miała i do którego za żadne skarby nie chciała wracać myślami, teraz prędko je odganiając i skupiając się na strząsaniu nieistniejącego pyłku z połów płaszcza.
Thomas, wyszeptała bezdźwięcznie, mieląc to imię w ustach, jakby próbowała je zapamiętać, ale też i przetworzyć, znaleźć w nim coś więcej niż zlepek liter i przynależność do osoby. Imiona miały moc, zawsze tak uważała, a każde coś oznaczało, choć nigdy nie było jej dane dorwać się do książek, które obszerniej by jej to wytłumaczyły, zazwyczaj był to stek bzdur na papierze. - Em, taaak, ono jest… Mam je po babce – wzruszyła ramionami, nie przykładając do tego większej wagi, jakby już samo wykrzesanie z siebie tego poszarpanego zdania było dla niej nie lada wyzwaniem, któremu właśnie szczęśliwie podołała. Nie miała zamiaru się roztkliwiać, na świecie bowiem istniał cały ogrom jej imienniczek, a świadomość ich istnienia nie przekładała się na żadną wartość dodaną dla jej osoby, nawet jeżeli dzięki tej beztroskiej, ale wciąż prywatnej informacji mógł zyskać odrobinkę jej przychylności.
Wywróciła oczami z typową dla siebie naburmuszoną miną, wyginając usta w krzywym grymasie. Czy naprawdę też tak przedrzeźniała wszystkich w tym wieku? Jeżeli tak, to na litość, powinna się teraz samobiczować, aż nie pozbędzie się tego dziwnego uczucia zażenowania. – Słuchaj, możesz się utożsamiać choćby jako wróżka czczego szczęścia, hodująca kuroliszki znoszące smocze jaja ze złota, a mnie i tak by to nie obeszło – czy wystarczająco jasno wyjaśniła swoją obojętność wobec tego, kim był ów mężczyzna? Niezależnie od prawdy jego profesji, ona i tak nie ufała ludziom i trzymała stosowny dystans. Ba, nie ufała żadnej istocie, która potrafiła mówić, a i też mało kiedy miała ochotę ich słuchać na tyle, by adekwatnie brać czynny udział w rozmowie. Najwyraźniej lubiła milczących odbiorców, którzy nie wchodzili z nią w dysputy.
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że z Thomasem jest coś nie tak, może chodziło o te jego ukradkowe spojrzenia rzucane na kieszenie kurtki, może o sam ton jego wypowiedzi, czy przedziwną osobowość. Dopóki jednak nie była pewna, co też wprawiało ją w to przemożne uczucie zaniepokojenia, nie miała zamiaru wydawać wyroków i ujawniać swojej niepewności. Prychnęła więc ponurym śmiechem, postanawiając zająć się kwestią wysuniętej, dość nieoczekiwanej i zarazem bezmyślnej propozycji, jak tu inaczej można byłoby nazwać igranie z nieznajomym. - Nie pochodzę z buszu, chodziłam do szkoły, więc znam tę grę, ale gwarantuję, że…- zatrzymała się na zaledwie chwilę, spoglądając w stronę przeciwną od swojego rozmówcy, jakby coś usłyszała i szukała źródła, choć tak po prawdzie kalkulowała jedynie możliwe korzyści z tejże sytuacji. Nigdy nie szczędziła sobie okazji do utarcia komuś nosa, zresztą zwykle miała tyle historii w zanadrzu, że prawdopodobnie mogła wyjść tu na plus, więc czemu by nie spróbować? Kiedy więc potrząsnęła głową, jakby doszło do niej, że ten wyimaginowany z założenia dźwięk naprawdę jej się przesłyszał, wróciła badawczym wzrokiem do swojego rozmówcy. – Sprawdźmy to, tak się składa, że tam jest nasza okazja – wysiliła się na lekkie wykrzywienie warg w coś podobnego do zalążka uśmiechu, wskazując na budynek, ba, ruderę w oddali, która z każdym kolejnym krokiem nabierała kształtów. Bluszcz porastał znaczną część owalnego budulca, przyczyniając się do niezamierzonego kamuflażu, a i roślinność poczęła wkradać się do środka poprzez wszystkie szczeliny, włączając w to ubytki w oknach, zapewne po kamieniach, rzucanych przez okolicznych awanturników. Na dach składało się wiele materiałów, od zwykłej dachówki, po strzechę, fragmenty drewnianych płyt, czy materiałów nieznanego pochodzenia w kolorach zgniłej zieleni. Nie prowadziła tam żadna ścieżka, wokół porastały wysokie krzewy, zwykłe chwasty całoroczne, których nikt nigdy nie porządkował, a które tak upodobały sobie wszelkie pajęczaki, okrywając je swoimi gęstymi sieciami. Już z tej odległości słychać było głośną muzykę i zawodzenie biesiadników, zapewne wiecznie nietrzeźwych bywalców, stołujących się znaczną część doby w tejże spelunie. Evelyn z przekorą odetchnęła pełną piersią, jakby witała się z domem. – Piękne miejsce, prawda? – spytała retorycznie, choć sama wydawała się być zadowolona, może nawet ciut rozbawiona. Zdarzało jej się tu bywać, gdy uciekała przed swoją codziennością, zaczęła w czasach, gdy została sama i jak dziś pamiętała ten pierwszy dzień w którym tu zawitała. Miejsce wyglądało paskudnie, odstraszało i żadna rozsądna kobieta nie wybrałaby się tam sama. Evelyn było wtedy jednak wszystko jedno, jej rodzina nie żyła, sama dopiero rozpoczynała walkę z likantropią, jej gniew gorzał w niej niemal na równi z rozgoryczeniem i poczuciem bezsilności. Chciała niebezpieczeństw, pragnęła kłopotów, może nawet i śmierci. Weszła tam z duszą na ramieniu, pewna, że znalazła miejsce, które da jej to, czego chciała, a ostatecznie? Cóż, wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż mogła się tego spodziewać i teraz bez cienia lęku powracała do tych ziem, choć po prawdzie nie była tu rok, może trochę dłużej. Jeżeli było jakieś miejsce w którym czuła się bezpiecznie i w którym mogła grać z Thomasem w jego gry bez cienia niepokoju, to było to właśnie to.
Przytaknęła na ten wybuch entuzjazmu, tak inny od jej własnego zachowania, tak nienaturalny i dźwięczny, że aż świdrował w jej uszach, drażniąc ją niemiłosiernie. Uznała jednak, że pójdzie na ugodę i nie będzie psuć na razie krwi o taką błahostkę, nawet jeżeli faktycznie obcym było dla niej zachowanie młodego mężczyzny. Obcym, a zarazem tak znanym, jednak w innym życiu, tym, którego już dawno nie miała i do którego za żadne skarby nie chciała wracać myślami, teraz prędko je odganiając i skupiając się na strząsaniu nieistniejącego pyłku z połów płaszcza.
Thomas, wyszeptała bezdźwięcznie, mieląc to imię w ustach, jakby próbowała je zapamiętać, ale też i przetworzyć, znaleźć w nim coś więcej niż zlepek liter i przynależność do osoby. Imiona miały moc, zawsze tak uważała, a każde coś oznaczało, choć nigdy nie było jej dane dorwać się do książek, które obszerniej by jej to wytłumaczyły, zazwyczaj był to stek bzdur na papierze. - Em, taaak, ono jest… Mam je po babce – wzruszyła ramionami, nie przykładając do tego większej wagi, jakby już samo wykrzesanie z siebie tego poszarpanego zdania było dla niej nie lada wyzwaniem, któremu właśnie szczęśliwie podołała. Nie miała zamiaru się roztkliwiać, na świecie bowiem istniał cały ogrom jej imienniczek, a świadomość ich istnienia nie przekładała się na żadną wartość dodaną dla jej osoby, nawet jeżeli dzięki tej beztroskiej, ale wciąż prywatnej informacji mógł zyskać odrobinkę jej przychylności.
Wywróciła oczami z typową dla siebie naburmuszoną miną, wyginając usta w krzywym grymasie. Czy naprawdę też tak przedrzeźniała wszystkich w tym wieku? Jeżeli tak, to na litość, powinna się teraz samobiczować, aż nie pozbędzie się tego dziwnego uczucia zażenowania. – Słuchaj, możesz się utożsamiać choćby jako wróżka czczego szczęścia, hodująca kuroliszki znoszące smocze jaja ze złota, a mnie i tak by to nie obeszło – czy wystarczająco jasno wyjaśniła swoją obojętność wobec tego, kim był ów mężczyzna? Niezależnie od prawdy jego profesji, ona i tak nie ufała ludziom i trzymała stosowny dystans. Ba, nie ufała żadnej istocie, która potrafiła mówić, a i też mało kiedy miała ochotę ich słuchać na tyle, by adekwatnie brać czynny udział w rozmowie. Najwyraźniej lubiła milczących odbiorców, którzy nie wchodzili z nią w dysputy.
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że z Thomasem jest coś nie tak, może chodziło o te jego ukradkowe spojrzenia rzucane na kieszenie kurtki, może o sam ton jego wypowiedzi, czy przedziwną osobowość. Dopóki jednak nie była pewna, co też wprawiało ją w to przemożne uczucie zaniepokojenia, nie miała zamiaru wydawać wyroków i ujawniać swojej niepewności. Prychnęła więc ponurym śmiechem, postanawiając zająć się kwestią wysuniętej, dość nieoczekiwanej i zarazem bezmyślnej propozycji, jak tu inaczej można byłoby nazwać igranie z nieznajomym. - Nie pochodzę z buszu, chodziłam do szkoły, więc znam tę grę, ale gwarantuję, że…- zatrzymała się na zaledwie chwilę, spoglądając w stronę przeciwną od swojego rozmówcy, jakby coś usłyszała i szukała źródła, choć tak po prawdzie kalkulowała jedynie możliwe korzyści z tejże sytuacji. Nigdy nie szczędziła sobie okazji do utarcia komuś nosa, zresztą zwykle miała tyle historii w zanadrzu, że prawdopodobnie mogła wyjść tu na plus, więc czemu by nie spróbować? Kiedy więc potrząsnęła głową, jakby doszło do niej, że ten wyimaginowany z założenia dźwięk naprawdę jej się przesłyszał, wróciła badawczym wzrokiem do swojego rozmówcy. – Sprawdźmy to, tak się składa, że tam jest nasza okazja – wysiliła się na lekkie wykrzywienie warg w coś podobnego do zalążka uśmiechu, wskazując na budynek, ba, ruderę w oddali, która z każdym kolejnym krokiem nabierała kształtów. Bluszcz porastał znaczną część owalnego budulca, przyczyniając się do niezamierzonego kamuflażu, a i roślinność poczęła wkradać się do środka poprzez wszystkie szczeliny, włączając w to ubytki w oknach, zapewne po kamieniach, rzucanych przez okolicznych awanturników. Na dach składało się wiele materiałów, od zwykłej dachówki, po strzechę, fragmenty drewnianych płyt, czy materiałów nieznanego pochodzenia w kolorach zgniłej zieleni. Nie prowadziła tam żadna ścieżka, wokół porastały wysokie krzewy, zwykłe chwasty całoroczne, których nikt nigdy nie porządkował, a które tak upodobały sobie wszelkie pajęczaki, okrywając je swoimi gęstymi sieciami. Już z tej odległości słychać było głośną muzykę i zawodzenie biesiadników, zapewne wiecznie nietrzeźwych bywalców, stołujących się znaczną część doby w tejże spelunie. Evelyn z przekorą odetchnęła pełną piersią, jakby witała się z domem. – Piękne miejsce, prawda? – spytała retorycznie, choć sama wydawała się być zadowolona, może nawet ciut rozbawiona. Zdarzało jej się tu bywać, gdy uciekała przed swoją codziennością, zaczęła w czasach, gdy została sama i jak dziś pamiętała ten pierwszy dzień w którym tu zawitała. Miejsce wyglądało paskudnie, odstraszało i żadna rozsądna kobieta nie wybrałaby się tam sama. Evelyn było wtedy jednak wszystko jedno, jej rodzina nie żyła, sama dopiero rozpoczynała walkę z likantropią, jej gniew gorzał w niej niemal na równi z rozgoryczeniem i poczuciem bezsilności. Chciała niebezpieczeństw, pragnęła kłopotów, może nawet i śmierci. Weszła tam z duszą na ramieniu, pewna, że znalazła miejsce, które da jej to, czego chciała, a ostatecznie? Cóż, wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż mogła się tego spodziewać i teraz bez cienia lęku powracała do tych ziem, choć po prawdzie nie była tu rok, może trochę dłużej. Jeżeli było jakieś miejsce w którym czuła się bezpiecznie i w którym mogła grać z Thomasem w jego gry bez cienia niepokoju, to było to właśnie to.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Glen Nevis
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis