Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis
Schron na szczycie
Wnętrze schronu nie jest duże, zmieści się w nim maksymalnie sześć osób; oprócz dwóch podłużnych ławeczek znajduje się tam palenisko oraz niewielki zapas wody i niepsującej się żywności, uzupełniany głównie przez samych podróżników, którzy akurat nie znajdują się w nagłej potrzebie.
Wychodząc rano z kryjówki, warto zachować szczególną ostrożność i najpierw porządnie się rozejrzeć, bo jest to również miejsce, w którym lubią gromadzić się okoliczne trolle, urządzając między sobą głośne walki na maczugi; niosące się echem uderzenia są przez mieszkających u podnóży góry mugoli często mylone z grzmotami nadchodzącej burzy.
- Ja za to korzystałem aż nazbyt często. Co prawda, da się z nimi dogadać nieco inaczej, ale te dzikie odmiany częściej kierowały się zasadą siły. Nie pokonasz] - nie przekonasz - wzrok uniósł wyżej, ku szczytom, ale głębokie bruzdy w ziemi i przeorane połacie śniegu szybko odciągnęły go do teraźniejszości. Obrócił różdżkę w palcach, demonstrując gest i wymawiając brzmiącą dziwnie ciężko formułę - celuj w głowę, najlepiej w oczy i...może zabrzmi to dziwnie, ale nie spuszczaj ich z wzroku, nie daj sobie opuścić własnego. Musisz być pewny tego co mówisz. Chociaż wyglądają na głupie, szybko wyczują wahanie - zależności w tej materii były ważne. Postawa, pewny ton głosu i siła. Nawet doskonale wypowiedziana przez laika inkantacja mogła po prostu nie zadziałać - Chciałbym to zobaczyć - zaśmiał się cicho, ale usta pozostawały rozciągnięte jeszcze długo, aż dotarli na wskazane i zaznaczone miejsce. Dalsze milczenie było zasadne.
Wysunął własną torbę, by wysunąć cienką - zdawałoby się na pierwszy rzut oka - materię. Kiwnął głową, potwierdzając, ze zrozumiał dyspozycję. Co, jak co, ale ręce były mu konieczne... nie tylko do pracy. Wsunął na palce skórzane rękawiczki i odwrócił się od profesora, kierując się we wskazaną stronę. Różdżka w dłoni rzeczywiście często drgała od kolejnych inkantacji, gdy odnajdował szacunkowe miejsca upadku odłamka. Zgodnie z poleceniem, znaleziska chował do wskazanej torby i w tym wypadku posiłkując się pomocą magii. Nasunęło mu się nawet pytanie, czy moc zawarta w meteorytach, mogła wpływać także na same różdżki? Nie słyszał do tej pory, by wykorzystywano je do ich tworzenia, ale - nie znał się na różdżkarstwie. Kto wiedział, co mógł ciekawego zrobić z tej czarnej, gwiezdnej materii dobry rzemieślnik?
Nachylił się nad kolejnym już odkryciem, tym razem wyraźnie dostrzegając dosyć rozległe wgłębienie, pozbawione nawet śnieżnej pierzyny. Wyglądało na to, że miał do czynienia z dużo większym okazem, niż do tej pory. Nie był jednak pewien, czy nadawał się do badań - Albalis - wypowiedział formułę i przyklęknął przy sporej, okrągłej wyrwie. W tej pozycji mógł go zastać Vane.
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Czy właśnie to spowodowałoby, że jego towarzysz zainteresowałby się zdaniem profesora i jego punktem widzenia, czy również wziąłby to za filozoficzne rozważania, w które wolał się nie zagłębiać? Jedno było pewne. Dobrze, że Kai nie wspominał o kobietach i zachował swoje myślowe powiązania dla siebie. Ostatnią rzeczą, o jakiej chciał myśleć w tym momencie astronom, była płeć przeciwna i wszelkie relacje z nią związane. Nie uznałby tego również za zabawne. Przemilczał sprawę przełożenia swoich słów na prostszy język, wiedząc, że Clearwater wcale nie mówił tego, by mężczyznę zachęcić. Vane zresztą musiał się opanować - nie był na zajęciach, wykładzie i, mimo że zależało mu na spokojnym przetrwaniu własnej burzy myśli, nie mógł tym obkładać innych. A w tym wypadku trafiło właśnie na Kaia. Na szczęście przez chwilę mógł poświęcić uwagę na zapoznanie się z zaklęciem oraz metodą postępowania z olbrzymami. Gdyby na któregoś natrafili... A później każdy zajął się swoim zadaniem. Dwie pochylone nad ziemią sylwetki roztapiały powierzchnię śniegu, szukając ukrytych w nich pozaziemskich skał. Jayden szedł pewniej, jednak nie robił tego po raz pierwszy, dlatego gdy zakończył swoją część, przeszedł też tę, którą wkrótce miał zbadać Kai. Clearwater mimo wszystko radził sobie świetnie - nic dziwnego, był poszukiwaczem, a ci mieli nosa do rzeczy ukrytych przed spojrzeniem wszystkich. Same przemyślenia drugiego czarodzieja były również intrygujące. Jeśli badania miały okazać się trafne, być może kiedyś miały one posłużyć jakiemuś pasjonatowi różdżkarstwa do podłoża eksperymentów. Albalis zaalarmował Jaydena i zwrócił się w stronę swojego kompana. Brodzili po kolana w śniegu, dlatego chwilę mu zajęło, nim tam dotarł, ale w końcu sam pochylał się razem z Kaiem nad jego znaleziskiem. Było w swych rozmiarach ponadprzeciętne i zdecydowanie istotne, dlatego po odpowiednim zabezpieczeniu - odłamek meteorytu, mimo że spory w każdej chwili mógł się również rozpaść - znalazło miejsce w torbie łowcy ingrediencji. Przez twarz astronoma przemknął wówczas szczery uśmiech zmieszany z dziecięcą ciekawością błyskającą w spojrzeniu, bo przecież oznaczało to naprawdę sporą dawkę do dalszych badań. Nie mogli jednak długo pozostać w jednym miejscu. Przechodzili więc przez każdy punkt zaznaczony wcześniej na mapie, czasami Kai rzucał odpowiednie zaklęcie w stronę profesora, a czasami radzili sobie samotnie. Przy końcówce zbierania meteorytów i czyszczeniu ostatniego punktu w pewnym momencie Vane zatrzymał się, wpatrując w śnieżną zamieć. Sam wymówił niewerbalne Albalis, a gdy czekał na Clearwatera nie spuszczał wzroku z cienia przed sobą. Gdy czarodziej stanął obok, astronom wciąż się nie ruszał, ale wyczuł jego obecność. - W połowie drogi jest ostatni odłamek. Ten ciemny kształt... Może to być skała, ale może też nasz olbrzym. Będziesz mnie ubezpieczał - powiedział i dopiero wtedy zerknął na Kaia, szukając w nim potwierdzenia. Musieli zdobyć ten ostatni meteoryt, a później złapać za świstoklik i przenieść się w bezpieczne miejsce, zapominając o przenikającym zimnie na szczycie góry.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Wspierał się zaklęciami podczas poszukiwań. Nie tylko po to, by znaleźć wyznaczone mapą miejsca, ale skanując otoczenie. Jak do tej pory, szczyt wydawał się być opuszczony. Przynajmniej, przez inne niż oni sami, żywe stworzenia. Warstwa śniegu, nie przeszkadzała mu. Przyzwyczaił się do bardzo skrajnych warunków, w których czasem wypadało mu pracować. Wyprawy miały to do siebie, że zakres ich "zainteresowań" potrafił zaskakiwać. Uczestniczył nawet raz w smoczej wyprawie, chociaż podstawą jego obecności, był fakt biegłej znajomości języka rumuńskiego, jako anglika. Fakt, że wystarczająco dobrze znał się na magicznych stworzeniach w ogóle, usadził go na szycie wyboru, gdy dobierano skład. I to mu nie przeszkadzało. On sam zyskał nieco nowych informacji z dziedziny onms i garść cennych ingrediencji. Lubił poszukiwania. Lubił czuć własne działania, daleko poza duszną, miejską atmosferą. A to, co działo się aktualnie, wcale nie zachęcało do zmiany nastawienia.
Nie starał się przeciągać rozmowy, na zbędne tematy. Podstawą było znalezienie materiału do badań. Nawet nie wiedział jeszcze, w jaki sposób miały zostać wykorzystane w jego wypadku. Z tym i z pytaniami, miał zaczekać do momentu, aż Jayden zrobi swoje astronomiczne czary-mary i otrzyma gotowe wskazówki i składniki. Zapewne, będzie musiał też dopytać o możliwość wykorzystania znalezionych fragmentów na własny użytek.
Pomiędzy kolejnymi, chowanymi do torby elementami, zerkał na oddaloną sylwetkę. Co prawda, w kwestii ich aktualnych działań, służył po prostu wsparciem dla specjalisty, ale fakt potencjalnej obecności na szczycie trolli - był niepokojący. Aktualnie wydawało się, że miejsce było puste, a jednak alarmujący głosik z tyłu głowy, wciąż drgał, nie pozwalając na beztroskę. Od czasu do czasu sięgał do skojarzeń, które kreśliły nowe wizje na zastosowanie fragmentów gwiazd. Nie potrafił jednak przewidzieć, czy nie zapędzał się w swoich pomysłach. Nie znał się wystarczająco, by podejmować głębsze konkluzje, a jednak - intrygowało perspektywą.
Spojrzał na swoje dłonie. Nawet jeśli w dużej mierze korzystał z pomocy magii, praca wymagała fizycznej pracy. Im dłużej miał czas, im więcej zaznaczonych miejsc odznaczał, odnajdując właściwe materiały, tym mocniej odczuwał ciążące mu zmęczenie. W dużej mierze nieprzespana noc, dawała o sobie znać. Dopóki jednak nie zakończyli pracy, wiedział, że nie potrafiłby odpocząć.
Czekał cierpliwie na towarzysza, wciąż oceniając znalezisko. W równym stopniu mogło być cenne, co - z jakichś naukowych względów, odwrotnie, skażone. Decyzję pozostawił więc Jaydenowi, licząc też na pomoc w zabezpieczeniu. I dopiero, gdy dostrzegł entuzjazm przyjaciela, wiedział, że nie popełnił błędu - Szczęście początkującego - zaśmiał się, czując jak chłód wysusza poruszane wargi. Nie pozostawali jednak długo w miejscu. Pozostało jeszcze kilka, a nie mogli sobie pozwolić na przedłużenie do kolejnego dnia. I nieco później, to moc wypowiedzianego przez profesora zaklęcia, pociągnęła Kaia, by zrównał się z towarzyszem - Bardzo nieruchomy ten kształt, ale na skałę nieco nienaturalny... - zmarszczył brwi, starając się przebić spojrzeniem przez szumiący siarczyście wiatr i śnieżne płatki. Różdżka od dłuższego czasu tkwiła w dłoni Clearwatera, gotowa do nieco bardziej wymagającego użycia. Kiwnął porozumiewawczo głową, by potwierdzić działanie i ruszył w stronę nieruchomego? cienia. A w miarę, jak pokonywali odległość, a widoczność pozwalał rozpoznać coś więcej - był pewien. Rzeczywiście mieli przed sobą trolla. Martwego.
Zwalista sylwetka, opierała się pod dziwnym kątem o jedną ze skał, a ślady walki - chociaż już przysypane śniegiem, wciąż były rozpoznawalne - Dziś Conjunctivitisa nie musimy używać - odezwał się nieco ciszej, z jakimś cieniem smutku - prawdopodobnie, ktoś po niego wróci - zajmijmy się naszą gwiazdą - dodał jeszcze, odwracając wzrok od tak niecodziennego widoku. I gdyby nie świadomość, że osobnik rzeczywiście musiał zginąć w walce, mogłoby się wydawać, ze po prostu zasnął. W nieco dziwnej, wykręconej pozycji. Oni, mieli jeszcze trochę do zrobienia.
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Poruszali się po wyznaczonych trasach i oczyszczali sukcesywnie szczyt góry. Kai tak naprawdę był bardziej uważny od profesora, który skupił się mocniej na meteorytach niż na kontrolowaniu okolicy. Gdy w końcu dostrzegł coś w zamieci, poczuł się zaalarmowany. Jak się wkrótce dowiedział, niepotrzebnie. Jay skrzywił się lekko, słysząc o tym, że troll był martwy - nie był to jednak smutek spowodowany ominięciem bezpośredniego spotkania. Chodziło o coś zupełnie innego. W końcu... To wyglądało tak smutno. I samotnie. Posłuchał jednak specjalisty, dlatego skinął głową swojemu towarzyszowi i gdy ten został niejako na straży, obserwując okolicę, Vane miał czas, żeby poszukać ostatniego odłamka. Zgodnie ze swoimi przypuszczeniami znajdował się bardzo blisko i wystarczyło, że Jay machnął różdżką pięć razy i stopiona warstwa śniegu ukazała ich zgubę. Wyciągnięcie musiało nastąpić jednak ostrożniej niż wszystkie poprzednie, bo meteoryt znajdował się na granicy dziury do podziemnej, lodowcowej jaskini, a wpadnięcie tam czarodziejów lub ich okazu badawczego byłoby co najmniej przykre w swoich skutkach. Niewerbalne Wingardium Leviosa uniosło niewidzialnym promieniem bryłę i przeniosło ostrożnie do torby profesora wieńcząc tym samym ich pobyt na Ben Nevis. - Gotowy? - spytał, wstając i patrząc uważnie na mężczyznę naprzeciwko. Wyciągnął w jego kierunku starą miotełkę do kurzu - miała ich zabrać prosto do Irlandii, gdzie zgodnie z prośbą i przesłanymi instrukcjami Roselyn przygotowała pokój do posegregowania meteorytów. Dom.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
To Rumunia była jego domem. Anglii musiał uczyć się na nowo, jako swego "miejsca". Nie czuł się tu jednak dobrze, a burzowa, bo wojenna zawierucha nie zachęcała doz miany zdania. A mimo to - został. I dopóki jego siostra nie zmieni zdania, miała zamiar trwać u jej boku. I może, ale tylko "może", dostrzegał kilka świateł, których nie poznałby nigdy, gdyby został gdzieś poza granicami w ciągłej podróży i gonitwie za złudną wolnością. Tę, w nowej wersji odkrywał w decyzjach, które podejmował. I w zdarzeniach, które spotykał. Trochę taka trudna ta wolność była.
Myśli tylko od czasu do czasu zaganiały się w stronę inną, niż aktualny stan i pełnione zadanie. Tylko na początku czynność zdawała się żmudna. Zlokalizować miejsce, roztopić śnieg, przeszukać okolicę i znaleziony odłamek zapakować bezpiecznie do torby. Nie było jednak jednego schematu na sukces. Czasem fragment mógł dostrzec już z daleka przez widoczny krater, czasem potrzebował czasu, cierpliwości i pokonania kilku trudności, by dostać się do - np - uwięzionego stężałej warstwie niezidentyfikowanych zlepków skał i piasku. Zdarzało się, że i czujnie nasłuchiwał, dostrzegając umykający gdzieś z boku cień, równie zwinny, co porywane wiatrem płatki śniegu. Z jakimś westchnieniem witał też nienadające się już do użytku, bo przepalone ciepłem upadłej gwiazdy zioła, a nawet zastygłe pośmiertnie, niewielkie stworzenie. Nie wspominał o tym profesorowi, zostawiając jednak w pamięci lokację, na przyszłe, bardziej pracowe poszukiwania.
Razem z Jaydenem pokonali wyznaczona odległość i odhaczali kolejne, zaznaczone miejsca, odnajdując to, czego szukali. A finalizacją, miał się okazać ostatni z listy na mapie znacznik i dosyć niecodzienny widok. Zaalarmowany, ostatecznie podążyli w pobliże dostrzeżonego obiektu, by spotkać o jedno magiczne stworzenie... mniej. Nieniepokojeni potencjalną walką, zaczekał, aż Vane wydobędzie zaklinowany odłamek meteorytu, samemu nieco czujniej przepatrując okolicę. Ślady walki wyraźnie świadczyły o obecności trolli. Mieli tylko szczęście, że nie spotkali żadnego (żywego) na drodze.
Komplet odłamków i "serc", jak to określał przyjaciel, znajdował się bezpiecznie w ich torbach. Nic więcej - na tę chwilę, nie zatrzymywało ich na szczycie góry - Tak - skinął głową, strząsając z rozwichrzonych włosów smugi śniegu. Kaptur płaszcza już dawno opadł na ramiona i nie miały sensu próby jego zakładania - Wracajmy - dodał nieco ze smutkiem, z myślą, że chciałby zostać w tym odległym od cywilizacji miejscu - dłużej. Mimo wahania, ruszył w kierunku towarzysza, by uchwycić wyciągnięty świstoklik.
| zt x2
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Tego to się nie spodziewał.
No ja pierdolę. Powinno wyjść inaczej.
Nie, żeby Stevie miał w życiu jakoś przesadnie dużo farta, ale przecież od lat robił świstokliki. Wydawać by się mogło, że już nic go nie zaskoczy. Los bywał jednak przewrotny. Stevie odleciał więc sam w krainę zapomnienia. Zapewne wolałby znaleźć się gdzieś indziej, może na jakiejś miłej plaży przy jeziorze, gdzie wędkarze łapali akurat węgorze. Gdy jednak rzucił ostatnią inkantację, licząc, że świstoklik stworzony z solniczki się uda - nie udał się.
Stevie poczuł charakterystyczne szarpnięcie, dokładnie takie jak wtedy używał świstoklików i kilkadziesiąt sekund później znalazł się na samym szczycie jakiejś góry. Wokół był jedynie mróz i mnóstwo śniegu. Wolałby cieszyć się takim widokiem z kubkiem herbaty w ciepłych kapciach. Kapcie co prawda miał, ale kubka herbaty nie było nigdzie w okolicy. Był sam i nie miał bladego pojęcia gdzie. Beckett rozejrzał się po okolicy, ale wokół nie znalazł nikogo, kto mógłby mu, chociaż wskazać drogę. Ściskana w ręce różdżka zadrżała, a starzec otulił się mocniej granatowym szlafrokiem. Wokół zagrzmiało, jakby zbliżała się burza, a ten instynktownie odwrócił się w kierunku dźwięku.
No nie... Trolle. Tylko tego brakowało. Trolle potrafiły zepsuć każdy miły dzień, chociaż ten wcale tak się nie zapowiadał. Może nie było wcale czemu się dziwić? Dwie rosłe istoty walczyły akurat same ze sobą, a brzydszy troll walił mniejszego maczugą prosto w łeb. Należało uciekać.
Nie miał przy sobie świstoklika, musiał się teleportować. Skoro był w górach, to zapewne była to Szkocja. Tak duże odległości należało pokazywać po kolei, a przecież nie było czasu do stracenia.
Stevie deportował się na Wyspę Coquet. Był tam kiedyś na wycieczce, ta słynęła z wyjątkowo urokliwej latarni. Udało się, a w okolicy nie było nikogo. Kto zresztą miał być na takiej wyspie w tak pochmurny dzień? Trzeba było wyruszyć dalej w podróż, nie było przecież czasu do stracenia. Deszcz był lepszy niż śnieg i te dziwne trolle... Oj, będzie co opowiadać.
Nie miał pojęcia, czemu pomyślał akurat, o tym miejscu, ale po chwili Beckett stał już przed Pubem "Pies Gończy" w Leicestershire. Od lat nie ruszał za bardzo alkoholu, ten utrudniał skupienie, ale po tych wszystkich przygodach miał ochotę wstąpić do środka. Poprosić o zupę i herbatę, ale nie miał przy sobie portfela. Z pubu akurat wytoczyła się dwójka pijaków, którzy zapewne siedzieli tam od wczorajszego wieczoru. Śpiewali jakąś piosenkę. "Jeszcze nie idziemy spać... Będziemy chlać... Jadą zbiry...", tyle z niej zrozumiał, bo znów deportował się, aby tylko bliżej domu.
Teraz już wiedział, że za chwilę się uda i będzie w domu, chociaż w kompletnie przemoczonych kapciach. Liczył tylko, że nie minie się ze Steffenem, przecież miał mu dać świstokliki, liczyło się teraz ludzkie życie. Trach różdżką i, chociaż nie było to najbezpieczniejsze, pojawił się niedaleko Stonehenge. Słyszał o tym co stało tam niemal rok temu, jak Ci wszyscy szlachcice, czy jak tam ich zwać, postanowili, że teraz wszystko będzie po ich myśli. Dupki. Wokół znów nie było żywej duszy, małe kamienne miasteczko wydawało się zupełnie puste, gdy zza zakrętu wybiegły dwa psy, głośno szczekając prosto na Steviego. Na początku spanikował, chciał rzucić w nie kapciem i uciekać na nogach, tak jak w dzieciństwie. To nie tak, że nie lubił psów, po prostu nie było mu z nimi po drodze. Deportował się kolejny raz i znalazł przed drzwiami do własnego domu. Nareszcie...
zt do domu
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: pośród śnieżnej zamieci, która niemal całkiem zasłaniała krajobraz; mróz przenikał do szpiku kości, wasze ubrania z pewnością był zbyt lekkie jak na wysokogórskie klimaty. Śnieg wdzierał się pod ubranie, do butów, czerwienił dłonie i skórę twarzy. Tylko w oddali migotały jakieś światła rozpalone przed niewielkim schronem na Ben Navis. Przedostać się tam przez tę zawieruchę nie było łatwo, ale podołaliście, dopiero w środku uzmysławiając sobie, że nie jesteście w tej niedoli sami.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Zawierucha nie malała, wicher zawodził przeraźliwiej, niż wyjące wilki, a nieduży schron zmuszał was do interakcji. W środku nie było niczego oprócz jednego jedynego ciepłego wełnianego i bardzo miękkiego koca, oboje byliście zziębnięci i najpewniej zmieścilibyście się pod nim razem... Wyglądało na to, że zostało wam przeczekać tutaj całą noc. Wkrótce w schronie objawił się duch, wychudzony, o zapadniętych oczach, ranny, kulił się po przeciwnej stronie schronu i wyglądał, jakby umierał. Jego fizjonomia, gesty, ukradkowe spojrzenia i szaleńczy chichot mogły zacząć budzić... z pewnością nieswój klimat, a u wrażliwszych - grozę. Silne tupnięcie przegna ducha i pozwoli zostać bohaterem.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
To musiał być prezent. Podarunek od lady Aquili, a może deser przygotowany przez skrzaty domowe, które w specyficzny sposób spróbowały wyrazić swą przyjaźń? Wiedziała, że wiele z nich pałało miłością do deserów, chociaż niechętnie sięgały po nie same, przyuczone do sprawiania przyjemności, niż zapewniania jej sobie. Do zawiniątka opakowanego kolorowym papierem nęcił ją zapach wanilii, masy krówkowej i świeżo wyprodukowanego pergaminu; Celine nachyliła się nad wciąż zalakowanym wypiekiem i z nieukrywaną przyjemnością powzięła jego woń do płuc. Cudowne... Przymknęła powieki, wspomnieniami natomiast odlatując gdzieś daleko - do innego świata, odległego i słodkiego, do granicy marzeń, niespełnionych wspomnień i samotnych namiętności, które w młodzieńczym sercu nigdy nie odnalazły dotychczas spełnienia. Niemal bezwiednie sięgnęła do połów pakunku i rozsupłała je delikatnie, z namaszczeniem, by potem palec wskazujący zanurzyć w bitej śmietanie. Przez chwilę po prostu uniosła go do nosa, zachwycona zapachem. Wanilia. Masa krówkowa. Pegamin. Miód... Czuła to wszystko wyraźnie, skąpane w idealnej harmonii, błagające, by każdą z woni wypełniła swoje wnętrze - i Celine zgodziła się z tym pragnieniem, kosztując kremu, by zaraz potem wziąć niemały kęs deseru. Był przepyszny, tak jak się spodziewała, masa delikatnie rozchodziła się na języku, muskając podniebienie, a gdy przełknęła, jakby euforia tysiąca motyli przemknęła w dół wprost do brzucha... Och, nie, to nie to. To teleportacja.
Ciepło pokoju zamieniło się na lodowaty wiatr buchający w twarz. Świat wokół niej chłodniał z każdym oddechem, a stopy obleczone w miękkie, białe skarpetki zatopiły się w wysokiej warstwie śniegu, przemokły błyskawicznie, sprawiając, że półwila zadrżała w oziębłej konwulsji, raptownie próbując odgrodzić się od zimowej atmosfery własnymi rękoma. Miała na sobie błękitny sweter, ale to nie pomogło - bladopomarańczowa sukienka pod jego warstwą była cienka, cieńsza niż powinna, biorąc pod uwagę górski szczyt, do jakiego przeniósł ją felerny gryz. Dlaczego? Jakim cudem? Czy to okrutny żart, a może próba ukarania jej za niedopilnowanie obowiązków na Grimmauld Place? Wargi Celine zaczynały sinieć, a miodowe włosy - w które wplecione były wstążki - szaleńczo targał wiatr, gdy wzrok różnokolorowych oczu omiótł okolicę. We wszechogarniającej bieli dostrzec mogła niewiele. Jedynie błyski przypominające świeciorki gdzieś daleko, w oddali, pośród unoszącej się mgły i tchnienia późnopaździernikowego wieczoru.
- Gdzie ja jestem...? - wyszeptała dygocząca czarownica, cicho, cichutko, jednocześnie rozmasowując zaczerwienionymi już dłońmi ramiona. Było jej tak strasznie zimno, a dokoła chyba żadnej żywej duszy, która mogłaby podpowiedzieć którą drogą udać się do domu - dlatego też powoli, niepewnym acz zdesperowanym krokiem Celine ruszyła do przodu, brodząc w wysokich zaspach śniegu, próbująca dostać się do czegoś, co przypominało światełko w okiennej szybie. Czy tam mógł ktoś mieszkać? Pomóc, ogrzać ją, zapewnić, że wszystko będzie dobrze i już niebawem wróci do swojego szczęśliwie ciepłego pokoju na Grimmauld Place? Podciągnęła wysoki golf na usta i nos, przyspieszając kroku. W okolicy robiło się coraz ciemniej, a ona nie miała przecież pojęcia co mogło czaić się w cieniach nieopodal...
Nie był do końca pewien czy najpierw dostrzegł kątem oka kolorowy pakunek, czy też wyczuł dochodzący z niego słodki zapach. Z uśmiechem na ustach sięgnął po starannie zapakowaną tartaletkę, by zaraz odłożyć papierek na stoliku. Przed zatopieniem w niej zębów wychylił się jeszcze tylko, by przez okno poszukać wzrokiem matki i choć na migi podziękować za przyniesione ciastko. Często podsuwała mu swoje wypieki, by mógł sięgnąć po nie w przerwie od pracy, ale zazwyczaj trafiały tu po prostu na talerzykach. Słodki, korzenny zapach przywołał przyjemne wspomnienia rodzinnych świąt, pełnych śmiechu najbliższych. Było w tym też coś ziołowego, coś co przywołało chęć na przejście do pracowni i rozpaleniem kociołka. Ciastko już po pierwszym kęsie rozpływało się w ustach, tym samym zyskując w rankingu maminych wypieków pierwsze miejsce.
Nagle poczuł szarpnięcie, które momentalnie go zaalarmowało, mówiąc, że coś jest nie w porządku, lecz zanim zdążył jakkolwiek zareagować, wylądował twarzą w zaspie śniegu. Oszołomiony zmianą temperaturą i wpół-twardym lądowaniem podniósł się na równe nogi, strzepując nadmiar białego puchu z ramion oraz twarzy. Mrużąc oczy zasłonił się połami kurtki, która mimo futrzanego podbicia nie chroniła od zimna na tyle, by mógł tu długo wystać. Co się stało, dlaczego tu jestem? Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu czegokolwiek, co wskazałoby mu drogę powrotną; światło dostrzegalne na szczycie przy schronie napawało go nadzieją, więc ruszył w jego kierunku pospiesznym krokiem. Pchnął drzwi i wpadł do środka, z zaskoczeniem odkrywając, że jest tutaj sam. Szczerze liczył na to, że znajdzie tu cokolwiek, co podpowie mu cóż powinien zrobić i czy może magiczne światło miało tu ściągać naiwnych wędrowców?
Drzwi skrzypnęły po raz drugi i stanął w nich jasnowłosy anioł o błyszczących oczach. Już zaczął się zastanawiać czy może jednak zginął i właśnie trafił do nieba? Na krótką chwilę stracił nad sobą panowanie, zapominając o zmarzniętych dłoniach i czerwonych policzkach. Stał tam onieśmielony, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów, aż otrzeźwił go śnieg, który jeszcze na zewnątrz osiadł na jego zmierzwionych włosach, teraz osypał się za kołnierz, przypominając o doskwierającym chłodzie; wzdłuż pleców przebiegł go dreszcz. Natychmiast zebrał się w sobie, powtarzając w duchu, że on i nieśmiałość nigdy nie szły ze sobą w parze, tylko jakimi słowami winien odezwać się do tak pięknej istoty? Już miał zalać ją lawiną pytań, by poznać jej imię, usłyszeć głos, dostrzec choć cień uśmiechu, lecz zatrzymał się przed pierwszym krokiem. - Eem… czy to pański schron? Ja przepraszam, że przeszkadzam, ale wracałem z ogrodu i… - urwał w pół zdania, bo nie jego tłumaczenia były teraz ważne, a drobna postać jasnowłosej o nieco nieobecnym spojrzeniu. Dopiero wtedy zorientował się, że młoda kobieta nie wygląda, jakby znajdowała się w tym miejscu celowo, zresztą tak jak i on. Tak przeraźliwie dygotała się z zimna, że Halbert odniósł wrażenie, iż zaraz osunie się na podłogę. Schylił się do jednej z podłużnych ławek, na której spostrzegł wcześniej wełniany koc i rozpostarł go nieco w rękach, posyłając Celine pytające spojrzenie. - Raczej nie warto teraz wychodzić na zewnątrz. Wieje - dodał pospiesznie, jakby śnieżna zawierucha widoczna za oknem nie była wystarczającym powodem do pozostania w bezpiecznym miejscu.
A tam czekało na nią ciepło.
Nie rozpalony kominek, nie dokładnie wyłożone ściany chroniące przed zimnem górskiego szczytu, ale on, piękny, o łagodnej twarzy, i chyba podobnie zagubiony. Gdy spotkały się ich spojrzenia, Celine momentalnie zapomniała o tym jak bardzo obezwładniającą była dla niej przygoda brodzenia w śnieżnych zaspach. Zapomniała o przemokniętych skarpetkach, przylegającej do kolan i ud sukience i oprószonym śniegiem swetrze, którego golfowy kołnierz opadł nieznacznie w dół, ukazując karminowy nos i posiniałe usta. Och, słodki Merlinie... Oczarował ją. Te ciemnobrązowe oczy - półwila utonęła w nich momentalnie, czując, że mogłaby wraz z nim czekać tu na śmierć, by potem w krainie wiecznego szczęścia przyszłość nieskończoności spędzić po prostu razem.
- Ma pan tu ogród? - spytała słodko; ja będę twym ogrodem, chcę nim być, wróć do mnie, nie do roślin pnących się ku ostatnim promieniom słońca. Z delikatnie przechyloną do boku głową postąpiła kilka kroków do przodu, niepewnie, po czym zamknęła za sobą drzwi, odgrodziwszy ich od pchnięć zazdrosnego wiatru i śnieżynek dostających się do środka. Jak to możliwe, że teraz było jej tak ciepło? Dreszcze przeszywały pobladłą skórę a kolana dygotały niebezpiecznie, ale w swoim wnętrzu Celine czuła pożogę wypełniającą każdy mięsień. Chciałaby po prostu rzucić się w jego ramiona, przylgnąć do nieznajomego i scałowywać skraplające się ślady śniegu... Och, nie, to przecież nie wypada, nie można tak. Półwila skarciła się w myślach i podeszła bliżej, zachęcona widokiem koca. Tylko tym, na pewno tylko tym. - Zostanie pan tu ze mną? - spytała cicho, po czym wsunęła się między ręce rozpościerające przed nią materiał miękkiego, puchowego pledu. Powinien skutecznie odegnać od nich wspomnienie wichury szalejącej na zewnątrz. - To nie mój domek, ale myślę, że skoro nie ma tu nikogo innego i raczej nikomu nie przeszkadzamy... Dziś może być tylko nasz. Moglibyśmy rozpalić ogień i... - urwała, obróciła się powoli na pięcie, z łabędzią gracją, by w nieprzystojącej bliskości zerknąć w górę wprost w oczy nieznajomego maga. Były piękne - przypominały jej ciemne orzechy albo korę drzew, wśród których czuła się niczym nimfa pląsająca boso po zielonych połaciach. Pod jednym z oczu Halberta dostrzegła też niewielką bliznę; to trwało krótko, Celine nawet nie próbowała obronić się przed instynktem, który powiódł jedną z jej rumianych dłoni ku górze, by palcem wskazującym dotknąć jaśniejszej nici tkanek. Była w tym delikatna. Pragnęła ukoić ból, który wciąż mógł - ale nie musiał - być w nich zaklęty. - Nazywam się Celine - wyszeptała. Dopiero wtedy jej spojrzenie z blizny powróciło do jego oczu, a baletnica cofnęła dłoń, by ułożyć ją na połach koca, w które za moment zamotała również Halberta. Oboje byli przemoczeni, wystawieni na łaskę nieuchronnie nadciągającej gorączki - ale to nic, z nim mogłaby nawet prowadzić wojnę ze znikaniem epidemicznym... Lewa ręka uniosła się powoli w kierunku paleniska. Obok niego leżało kilka przygotowanych drewien na opał, chyba mieli szczęście. - Ma pan przy sobie różdżkę żeby to rozpalić? - łagodnym ruchem głowy wskazała na oczekujący atencji stosik, nieświadoma, że przylegała już do niego biodrem. Przecież ktoś taki jak Celine nie miałby złych, nieczystych intencji - nieistotne, że czuła się teraz jak w niebie, u boku mężczyzny, który mógłby zabrać ją do samych gwiazd.
- Ogród, tutaj? - Zgłupiał do reszty, bo przecież jego własne szklarnie, tak jak i cały dom, nie są górach, a już na pewno nie zasypane grubą warstwą śniegu. Zaraz zmarszczył nieco brwi, bo skoro nagle znalazł się na szczycie góry w towarzystwie tak urokliwego dziewczęcia, to nie mogło to być prawdą, a najpiękniejszym snem. - Nie, chyba… - Cichy głos zmieszał się z dźwiękiem zatrzaskiwanych drzwi. - Naturalnie, że zostanę. - Powziął tę decyzję jeszcze zanim usłyszał pytanie. Będę cię chronił i strzegł z całych swoich sił. Nie cofnął się w reakcji na drobną dłoń sięgającą do jego twarzy. Bliznę zdobył w trakcie jednej ze swoich bójek, świadomie rezygnując z pozbycia się bladego śladu. To na pamiątkę, powtarzał sam sobie, choć pierwotnie znamię miało świadczyć o jego męskości i dojrzałości, być wizytówką oraz tanim chwytem na podryw. - Celine - powtórzył zaraz za nią szeptem, a imię to natychmiast wyryło się w jego sercu i miał pewność, że zostanie tam już na zawsze. Chciał zareagować, odwrócić twarz, ucałować wnętrze rumianej dłoni, lecz zanim się zdecydował, odsunęła palce, pozostawiając na policzku tęskne, mrowiące wspomnienie dotyku.
Niechętnie zostawił koc na wątłych ramionach, a kiedy oddawał jej róg wełnianego pledu, umyślnie zetknął ze sobą ich palce, wyraźnie łaknąc bliższego kontaktu. - Oczywiście, nie chcemy się rozchorować - przystał na jej sugestię, Tyle że u siebie zdążyłem już rozpoznać pierwsze symptomy miłosnej gorączki.
Sięgnął do przygotowanego stosu drewna i w miejscu paleniska zaczął układać płaską piramidę. Podczas leśnych wędrówek z ojcem oraz bratem nie raz zdarzyło mu się przygotowywać obozowisko na noc, ale dopiero dziś miał poczucie, że robi to z naprawdę ważnego powodu. Czuł na sobie wzrok Celine, lecz wywoływało ono inne napięcie, niż zdenerwowanie. Zerkał w jej stronę, nie uciekając przed skrzyżowaniem spojrzeń, bez skrępowania ustawił najwyższe z pięter stosu i rzucił zaklęcie. - Lacarnum Inflamare. - Z końca różdżki wystrzeliło kilka iskier, drewno momentalnie stanęło w płomieniach, rzucając na nich ciepły, blady blask. - Będę go pilnować przez całą noc - zadeklarował, mimo iż wystarczyło rzucić kolejne zaklęcie, by ognisko pilnowało się samo.
Ciepło z paleniska na nic im się nie zdało, jeśli mieli wciąż na sobie zawilgocone ubrania. - Pozwolisz? - Uniósł różdżkę w jej kierunku i już po chwili dzięki ciepłemu podmuchowi stroje obojga zostały pozbawione ostatniej kropli rozmakającego śniegu. Zbliżył się ponownie z wypiętą piersią, dumny ze swych umiejętności, bo jak zwykle podobne zaklęcia nie sprawiały mu wielu problemów, będąc niezbyt widowiskowymi, tak teraz mógł pochwalić się nimi przed piękną damą. Serce mu łomotało, kiedy zachłannie przesuwał spojrzeniem po łagodnej, nierozpoznanej twarzy. Stała tuż obok, znów stykając z nim się biodrami; nie pozostawił tego łaskawości przypadku, chciał brać sprawy we własne ręce. Sięgnąć po nią, nieświadomą swej fantastycznej mocy, jaką przyciągała go do siebie już od pierwszego ich złączonego spojrzenia. Z zachwytem wpatrzony w odbijające się w jej oczach tańczące płomienie spostrzegł, że prawa tęczówka skrzyła się szmaragdem, a lewa mieniła złotem. Miotał się między wstydem i strachem a zuchwałym optymizmem, że jego spierzchnięte, wysuszone od mrozu wargi i szorstki policzek nie zranią delikatnie zaróżowionej dziewczęcej skóry.
- Halbert, nazywam się Halbert - przerwał ciszę nagłym wyznaniem, bo z całej tej gorączki zapomniał się przedstawić, uśmiechnął się przy tym rozbrajająco. - Dopilnuję, byś nie musiała się niczym martwić w tą śnieżną noc - zadeklarował z chłopięca brawurą. - A ja przez całą noc nie będę mógł zmrużyć przy tobie oka - wyszeptał nieświadomy, że wypowiada swoje myśli na głos.
'Kupidynek' :
- Dziękuję - odpowiedziała łagodnie, z tą samą subtelnością sunąc opuszkiem palca wzdłuż jego blizny, a potem nieco w dół, z rumieńcem znaczącym jej własne policzki. Dlaczego nie mogła powstrzymać się przed poznaniem faktury skóry nieznajomego? Wodzeniem palcem wzdłuż mostka jego nosa, a potem aż do ust, które musnęła jedynie przez ułamek sekundy, zanim dłoń cofnęła z powrotem do swojego boku? Przecież nie mogła tak bezczelnie poddawać się pragnieniu, które spalało ją od środka rozkoszną słodyczą, prawda? To nie wypadało. - Myśli pan, że to przeznaczenie dziś nas tu złączyło? Nie planowałam tu być, ale teraz... Czuję, że jestem tu gdzie powinnam - Celine mówiła cicho, z zawstydzonym uśmiechem, nieustannie wpatrzona w swojego towarzysza. To jasne, że tylko u jego boku mogła być bezpieczna. Na zewnątrz z pewnością czaiły się górskie stworzenia czyhające na zagubionych wędrowców, ale on, wyższy i silniejszy, nie pozwoli wyrządzić jej żadnej krzywdy - nie musiał mówić tego głośno, by Lovegood zawierzyła w szczerość ów przekonania.
Patrzyła na niego jak na królewicza, który na jej ramionach pozostawiał płaszcz z herbem swojego królewskiego rodu - w wyobraźni rozmarzonej dziewczyny jako dowód małżeństwa trwającego wieczność. Przyrzeknij, że nie opuścisz mnie nie tylko dziś, ale i do śmierci, Halbercie. Nie był osamotniony w pragnieniu złączenia ich dłoni; Celine musnęła jego palce z czystą premedytacją, westchnęła też cicho, gdy poczuła na swojej skórze jego dotyk. Nawet najdelikatniejszy był w stanie pchnąć ją w ramiona spełnienia, a apetyt rósł w miarę jedzenia, z każdym uderzeniem rozedrganego, zauroczonego serca... Czy to odbierało jej rozum? A czy miała go w sobie w ogóle na tyle, by było co odbierać? Bez namysłu poddawała się tej chwili, obserwowała jak nieznajomy wznieca ognisko, które nie należało do jej wnętrza, a później zachichotała gdy osuszył jej ubranie sprawnym zaklęciem. Tak dobrze radził sobie z różdżką, ach, ona nie miała takiej wprawy.
- Nie chciałabym żebyś pilnował go całą noc - wyznała nagle i opuściła kołnierz błękitnego golfu, w końcu w całości odsłaniając swoją twarz aż po szyję, na tyle, na ile pozwalał gruby, bawełniany materiał. - Chciałabym za to... Żebyś spędził ją ze mną. Czy to złe? Och, powiedz mi, czy to grzech? - W oczach półwili błysnął strach, jednak nie tak silny i nie tak szczery jak zazwyczaj. Nie dbała już o poprawność ani godność, o jakiej z uporem powtarzały jej zatroskane przyjaciółki, częściej broniące honoru Celiny niż ona sama; liczyło się jedynie to, ta droga, która byłaby w stanie doprowadzić ją w objęcia tego mężczyzny. Choć Halbert robił to w swych myślach, to ona finalnie ułożyła dłonie na jego torsie i oparła o niego głowę, wtulona niewinnie, ale ciasno, na tyle by nie mógł jej uciec. Zniknąć. Odejść. Rozpłynąć się w sennym marzeniu. Przecież to jego szukała całe życie. - Halbercie - tym razem to Celine powtórzyła jego imię, niemal błagalnie, licząc, że nie będzie w stanie przeciwstawić się jej życzeniu. - Jeśli to grzech, niech ciśnie mnie w ogień sam Merlin, ale nie pozwolę ci odejść... Proszę, powiedz mi - czy ktoś kiedyś dla ciebie zatańczył? - odsunęła nieznacznie głowę i uniosła ją ku górze, znów odnajdując go spojrzeniem. Nie miała tu własnego gramofonu ani kolekcji winylowych płyt, ale może takowa maszyna znalazłaby się w schronie i zaoferowała jakikolwiek klasyczny akompaniament? Uwiodłaby go jako czarny łabędź, okrutna siostra Odylia, zasłoniłaby go tarczą czarnych skrzydeł przed głodnym spojrzeniem świata i zatrzymała tylko dla siebie do końca życia, jako żona i kochanka. - Inspirujesz mnie, chciałabym sprawić ci przyjemność - ciągnęła cichym, gorącym tonem i oblizała zaschnięte z emocji wargi, część otulającego ją koca przeciągając także na jego ramiona. Nie mogła zaskarbić sobie całego ciepła. - Potrzebowałabym tylko... - melodii, lecz nie zdążyła nawet dokończyć jak nagle w kącie pomieszczenia pojawiła się śpiewająca dynia; zdawała się pląsać w tanecznych podskokach, zawieszona w powietrzu niewidzialną siłą, a na jej widok Celine aż podskoczyła w miejscu, zdumiona, ale wyraźnie zachwycona. - Ojej, ktoś to dla nas zostawił? - zastanowiła się z uśmiechem, po czym przesunęła dłońmi w dół do pasa Halberta, tylko po to, by ostatecznie sięgnąć jedną z nich do swojej kieszeni. Była na tyle głęboka, by zmieścić w sobie różdżkę, której półwila szczęśliwie nie zostawiła na Grimmauld Place. - Coś w niej trzeszczy, słyszysz? Coś w niej jest... Tarantallegra - zainkantowała szczęśliwym ćwierknięciem, ale z krańca różdżki wydobyło się zaledwie kilka wątłych iskier, a dynia tańcowała dalej. Och, jak mogła tak się nie popisać? Rumieniec Celine przybrał barwę głębszego karminu a wzrok opadł na podłogę, podczas gdy dłoń dzierżąca różdżkę znów cofnęła się do dołu. - No, to by było na tyle... Widzisz, jak na mnie działasz? Aż opuszcza mnie magia, bo jej miejsce zajęło... inne uczucie - w pozornym wzburzeniu wydęła usta w podkówkę i spojrzała na Halberta, choć w jej oczach mógł dostrzec nic innego jak absolutne rozkochanie. To miłość. Półwila pokręciła głową z zażenowaniem i wysunęła się spod koca, by potem porwać go również z ramion Grey'a i rozłożyć na podłodze nieopodal ognia. Uparte pragnienie uwiedzenia go tańcem sprawiło, że Celine odeszła od mężczyzny na kilka kroków i sięgnęła do skarpetek, ściągając je ze stóp, i to samo zrobiła ze swetrem, przeciągając go przez głowę, a potem odrzucając gdzieś w kąt. Została w sukience w kolorze bladego pomarańczu. I dopiero wtedy znów wyciągnęła do niego dłoń, ulotnym, powabnym gestem zapraszając go na koc. A ta dynia... No niech sobie śpiewa.
- Grzech? Nie, skądże! - odparł pospiesznie, nie chcąc, by się speszyła i wycofała. - Ja… gdzieżbym śmiał cię zhańbić, nigdy! Przy mnie jesteś bezpieczna. - Prawdą było, że Halbert w całym swoim życiu nie skradł wielu wianków. Na etapie dojrzewania rodzice nie szczędzili mu pogadanek o przedmałżeńskiej czystości. Ojciec będąc gorliwym anglikaninem wbijał mu do głowy złote zasady życia, nie tylko o polowaniach czy utrzymywania rodziny, ale i o traktowaniu dam. Pragnął więc zapewnić ten niebiański, delikatny kwiat, że nie zamierza jej dotknąć, a przynajmniej nie bez pozwolenia. - Niech tak więc będzie. - W tym momencie cały znany mu dotychczas świat stracił na wartości. Po co miałby wracać do domu, do pracy, matki i ogrodów, kiedy zdobył właśnie pewność, że bez niej u swego boku nie zazna już nigdy więcej szczęścia.
Uniósł nieco rękę z zamiarem złapania jej za dłoń, by nie oddaliła się choć na jeden krok, zaraz jednak wspomniał złożoną przez siebie przed momentem obietnicę. Stał tam oczarowany dziewczęcą niewinnością, skupiony na cichym głosie, który zmuszał go do nieznacznego pochylenia, coby nie przegapić żadnego ze słów. Zatańczyć? Dla niego? - Nikt dla mnie nie tańczył… - Cichy głos przepełniony był zachwytem, jak i tęsknotą za czymś, czego braku do tej pory nie zdawał sobie sprawy. Wpatrywał się w nią oniemiały, przejmując brzeg koca i naciągając go na swoje ramiona. Krótki gest oblizanych warg przywołał w nim nagły, dobrze znany zryw w lędźwiach, nie był nieczuły na ten podstępny wdzięk. Czego potrzebujesz, najdroższa? Dam ci to, czego tylko pragniesz, chciał powiedzieć na urwane wpół zdanie, kiedy lewitująca dynia wprosiła się na ich spotkanie, bezczelnie przerywając magię chwili. Sam w pierwszym momencie oburzył się zdumiony, ale widząc uśmiech na twarzy Celine, zrezygnował z przystąpienia do ataku. Z zaciekawieniem obserwował jak kolejne fale ciepła przetaczają się przez jego ciało, pulsując rytmicznie pod delikatnym dotykiem. Zasłuchał się w trzeszczeniu lewitującej dyni, poddając słowa Celine w krótkie zwątpienie. Czy naprawdę ktoś przygotował to specjalnie dla nich? Snop wątłych iskier przerwał mu rozważania, powrócił więc spojrzeniem do naznaczonej rumieńcem bladej twarzy półwili.
- Oddałbym całą swoją magię, jeśli taka byłaby cena… - tej miłości, dopowiedział w myślach w obawie, że szczerość deklaracji okaże się zbyt onieśmielająca. Mimo to czuł w podświadomości, jak i opuszkach palców, że może jej bezgranicznie zaufać, zupełnie jakby znali się od początku swoich dni. Idąc jej śladem zrzucił ze swych ramion kurtkę, wsunięta do dżinsowych spodni i spięta skórzanym paskiem jasna koszulka nosiła ślady zdobytego w szklarni kurzu. Pospiesznie rozsznurował buty, palce plątały się w niecierpliwości, gdy wzrok wciąż uciekał w stronę jasnowłosej, która z nieziemską gracją i zwiewnym wdziękiem zapraszała go do przejścia na koc.
Chciał zostawić dynię w spokoju, zignorować i zapomnieć, miał przecież przed sobą tą, która z pewnością zajmie jego myśli na długi czas, lecz skrzaci głos był tak irytujący, że nie dało się go dłużej pomijać. - Tarantallegra - rzucił rozbawionym głosem z różdżką wycelowaną w dynię. Ta przyspieszyła swego tempa i wytrzepała z siebie całą zawartość. Na widok lecącej w ich kierunku butelki szampana, wytrzeszczył mocno oczy i odruchowo wyciągnął ręce, łapiąc szkło w locie w obawie przed roztrzaskaniem. Szczęśliwie menażka także miała miękkie lądowanie, trafiła wprost na Halbertową kurtkę. - Przyznaję, że przeciwnik pierwsza klasa! Nie spodziewałem się tej nocy takich wyzwań. Jak myślisz, mamy powód do świętowania? - spytał, wskazując wzrokiem na butelkę, gotów do jej otwarcia. - A może najpierw wrócimy do twojej inspiracji? Weny nie należy blokować, prawda? Nigdzie się nie wybieram, więc możesz zdradzić mi pomysł, jaki podpowiada ci wyobraźnia. - Nie zapomniał o obietnicy tańca, chciał po raz kolejny dać się oczarować skąpanej w blasku płomieni salamandrze. Nie mógł wyzbyć się niebezpiecznych pragnień i uciekających wciąż w lubieżne krainy myśli, trzymał je więc łagodnie na wodzy, gdy przysiadł na rozłożonym kocu i tym razem sam zaprosił ją do siebie gestem.
- N-nawet o tym nie... Nie to przyszło mi na myśl, Halbercie! - pisnęła jak spłoszona łania, zanim brwi ściągnęły się nieco a jedna z dłoni opadła niżej; pierwsze przerażenie zastąpiła konsternacja, wkradła się do kącików oczu i osiadła w bladych tęczówkach wpatrzonych w przewyższającego ją czarodzieja. Może nie powinna wyciągać pochopnych wniosków, lecz tam, gdzie wcześniej odnalazła jedynie strach, nagle pojawiło się rozczarowanie. Nigdy? - A czy to znaczy, że ja... No wiesz. Nie podobam ci się? - spytała cicho, nieśmiało, rumieniąc się przy tym jeszcze mocniej. Och, Merlinie, dlaczego serce tak bardzo rwało się do cwału po całej klatce stworzonej z żeber? Dlaczego tak bała się poznać odpowiedź na pozornie niewiele znaczące pytanie? Skoro nigdy nie sięgnąłby po to, co byłaby w stanie mu zaoferować, a zaoferować tej nocy mogła tak wiele, czy w jego mniemaniu była tak szpetna, by nie skorzystać z okazji? Przecież go kochała. Na tym polegała miłość, prawda? Na wzajemnym oddaniu się sobie, całkowicie. Jak w tańcu. Ach, właśnie... Może tym byłaby w stanie go do siebie przekonać? Oczarować księcia niczym Odetta pląsająca na granicy łabędziego jeziora? Bo na pewno nie był czarnoksiężnikiem; każdy, ale nie on, deklarujący, że u jego boku mogła czuć się bezpiecznie - i tak właśnie było.
Z zachwytem wpatrywała się w to jak mężczyzna zajmuje miejsce na kocu i zdejmuje z siebie niepotrzebne warstwy wierzchniego ubrania; ogień skutecznie podniósł temperaturę w pomieszczeniu, chociaż Celine była pewna, że to pożoga przetaczająca się przez jej wnętrze miała taki efekt, nie płomienie buchające na polanach. A kiedy dynia zamilkła, wypluwając ze swojego wnętrza przygotowane prezenty, półwila klasnęła w dłonie w zachwycie, na moment przycupnąwszy przy Grey'u, do którego boku przylgnęła trochę zbyt blisko, trochę zbyt ciasno. Sama sięgnęła wówczas po menażkę i otworzyła ją ostrożnie, wciągając do płuc obłędny zapach gorącej, parującej potrawy. Szparagi. Pierwszy raz jadła je dopiero u Blacków.
- Oczywiście! Po pierwsze: twoje zwycięstwo nad dynią, która swoim śpiewem chciała oderwać nam uszy - zaświergotała radośnie i po krótkim zastanowieniu sięgnęła palcami po szparaga, biorąc kilka małych kęsów. Smak nie zawodził: ktoś ewidentnie znał się na dobrej kuchni i o ile Celine nie potrafiła stwierdzić na ile było to wytrawne i przepyszne, o tyle jej kubki smakowe wydawały się zachwycone. - Po drugie... Świat jest dla nas dobry, sprowadził mi tutaj ciebie, a ja jestem taka wdzięczna - wyszeptała z uśmiechem i podsunęła nadgryziony smakołyk Halbertowi, bo przecież obiecała mu występ, a to nie mogło czekać dłużej. Zasłużył sobie na wszystko co najlepsze. Zasłużył - bo był tu, tuż obok i na pewno nie opuści jej już do śmierci. Doczekała się swojego królewicza. Po wygnaniu z rodzinnego domu, wyrzuceniu z wymarzonych scen, zhańbieniu w porcie i przygarnięciu jak szczenię przez bogatą damę... Doczekała się.
Z gracją godną swoich wilich przodkiń Celine poderwała się do góry i obróciła na palcach, skocznym, zwinnym krokiem przemierzając całą izbę schronu w poszukiwaniu czegoś na kształt gramofonu - i jakby zrządzeniem losu dokopała się do podstarzałego sprzętu wyposażonego w kilka płyt. Nic klasycznego, jedynie wolny blues, który wybrała właściwie na ślepo, puszczając igłę po toniach żłobień czarnej powierzchni; wcześniejsze przyśpiewki dyni zastąpiła nieco nieczysta, ale w pewien magiczny sposób idealna melodia, do dźwięków której blondynka przeciągnęła się kocio, prostując potem każdą kończynę, ręce aż po same palce, nogi aż po same stopy. I zatańczyła - choć nie był to balet, nie była też choreografia współczesna, a coś, co podpatrzyła niegdyś u Demelzy, łącząc ruchy burleski w przypływie kreatywnej inspiracji wraz z baletowymi, dobrze jej znanymi figurami i krokami. Spojrzenie skierowane miała wprost na niego, na jej własnego, upragnionego Halberta, skupiona na tym, by zachwycić dziś tylko jedną osobę na publiczności; wyginała się, obracała, kołysała wyłącznie dla niego, w niemal narkotycznej euforii.
I dopiero kiedy zewnętrzna wichura tchnęła do pomieszczenia kolejną dawkę przeraźliwie zimnego powietrza Celine pozwoliła sobie opaść na kolana obok Halberta, zaciskając małe dłonie na powierzchni koca - po to, by po chwili znów przylgnąć do boku mężczyzny, ni to wyraźnie zmęczona, ni po prostu zachwycona.
- Powinniśmy kiedyś wybrać się na tańce - zaproponowała, oddychając głęboko, i położyła się na boku, częściowo opatulona bokiem koca. - W Londynie wciąż jest otwartych kilka miejsc z densingami, spodobałoby ci się. Umiesz tańczyć? Jeśli nie - to nic! Nauczyłabym cię - półwila zapewniła ochoczo i przesunęła, układając się na plecach. Stąd mogła widzieć go lepiej, podczas gdy blues wciąż dławił niepokojące dźwięki dobiegające zza drzwi schronu. - Czuję, że razem podbilibyśmy każdy parkiet!
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis