Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis
Schron na szczycie
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Schron na szczycie
Ponieważ pogoda w okolicach górskiego szczytu bywa wyjątkowo kapryśna, a Ben Nevis okresowo nawiedzają trudne do przewidzenia śnieżyce, na płaskim wierzchołku wzniesienia wybudowano schron. Prosty, niewielki, o nierównomiernych kamiennych ścianach, stanowi doskonałe schronienie przed niską temperaturą i śnieżnymi burzami, a pechowym wędrowcom pozwala na przeczekanie najgorszej nawałnicy bądź dotrwanie do świtu - zwłaszcza, odkąd przebywanie po zmroku na przekształconym przez anomalie terenie równoznaczne jest z proszeniem się o śmierć.
Wnętrze schronu nie jest duże, zmieści się w nim maksymalnie sześć osób; oprócz dwóch podłużnych ławeczek znajduje się tam palenisko oraz niewielki zapas wody i niepsującej się żywności, uzupełniany głównie przez samych podróżników, którzy akurat nie znajdują się w nagłej potrzebie.
Wychodząc rano z kryjówki, warto zachować szczególną ostrożność i najpierw porządnie się rozejrzeć, bo jest to również miejsce, w którym lubią gromadzić się okoliczne trolle, urządzając między sobą głośne walki na maczugi; niosące się echem uderzenia są przez mieszkających u podnóży góry mugoli często mylone z grzmotami nadchodzącej burzy.
Wnętrze schronu nie jest duże, zmieści się w nim maksymalnie sześć osób; oprócz dwóch podłużnych ławeczek znajduje się tam palenisko oraz niewielki zapas wody i niepsującej się żywności, uzupełniany głównie przez samych podróżników, którzy akurat nie znajdują się w nagłej potrzebie.
Wychodząc rano z kryjówki, warto zachować szczególną ostrożność i najpierw porządnie się rozejrzeć, bo jest to również miejsce, w którym lubią gromadzić się okoliczne trolle, urządzając między sobą głośne walki na maczugi; niosące się echem uderzenia są przez mieszkających u podnóży góry mugoli często mylone z grzmotami nadchodzącej burzy.
Czyżby już, jednym nierozważnym stwierdzeniem, pogrzebał swoją szansę na zapunktowanie u kobiety, która krótkim spojrzeniem zawładnęła jego światem? Nagła fala gorąca i ten nieznośny dreszcz obiegły jego ciało, na szybkie uderzenie serca wprawiły go w konsternację. Tkwił tak w przestrachu o zaprzepaszczenie całej swej przyszłości, nim wkradający się na dziewczęce policzki rumieniec prędko wyjaśnił mu istotę zwątpienia panny Lovegood.
- Ależ skąd, droga Celine! - zaśmiał się krótko, rozbawiony zarówno jej, jak i własną reakcją. Patrząc na nią z niezwykłą dla siebie niepewnością, uniósł dłoń, by zaprzeczyć własnym słowom i odgarnąć jeden ze złotych kosmyków sprzed migoczących błękitem oraz malachitem oczu. - Skradłaś moje serce już od pierwszego wejrzenia - dodał już łagodnym tonem, próbując załagodzić rozedrgane niepewnie nerwy.
Drastycznie zmniejszona odległość, drobne ciało obleczone w pomarańczową sukienkę przylgnęło do jego boku zupełnie niespodziewanie. Zdumiony tak nagła zmianą, przyjął ciepłego szparaga, wzrokiem odprowadzając Celine na prowizoryczny parkiet. Nadgryzione warzywo prędko zniknęło w jego ustach, bo już z niecierpliwością wyczekiwał nadchodzącego zdarzenia. - Z dobroci świata należy korzystać. Długo wyczekiwane nagrody smakują najlepiej. - Choćby takie szparagi, których smak rozpływał się w ustach, będąc chyba najlepiej przygotowanym daniem, jakie w życiu jadł.
Płynąca z gramofonu muzyka niedaleka była od utworów, w jakich zasłuchiwał się na co dzień, lecz to nie dźwięki przykuły jego uwagę. Nie spostrzegł się nawet, kiedy osunął się na koc i leżąc na boku wsparty o łokieć tkwił zauroczony, przyglądał się tanecznym ruchom.
Mógł świadomie przyznać, że umarł i trafił do raju, z którego nie chciał się nigdy wydostawać. Podziwiał tę nieziemską grację, nie spodziewając się, że delikatne, anielskie dziewczę uraczy go tak zmysłowym tańcem. Niemal sam się zarumienił, wyłapując posyłane mu spojrzenia. Jak bardzo wodziła go teraz za nos, śmiejąc się ze stanu, do jakiego go doprowadziła? Zwiewny, podstępny wdzięk, jakiemu nie zamierzał się opierać, nierozpoznana, nieświadoma swej fantastycznej mocy. Cały świat był dla niej sceną, winien był paść do jej stóp, dokładnie tak, jak teraz gotów był to zrobić Grey.
Zamrugał kilkakrotnie, wyrwany z transu z trudem wracał do schronu na szczycie góry z objęć własnych wyobrażeń. Odetchnął w rozmarzeniu, gdy tanecznym krokiem wróciła na koc. - Zjawiskowa, naprawdę! - przyznał, nie spuszczając jej z oczu. - Aż zabrakło mi tchu! Pytałbym gdzie się tego nauczyłaś, ale jestem pewien, że to zasługa wrodzonego talentu. - Płynęła z taką łatwością i swobodą, jakiej próżno szukać u tancerek w czasem odwiedzanych przez siebie lokalach - nie umywały się jej do stóp! - Tak, lekcje zdecydowanie mi się przydadzą - przytaknął jeszcze lekko zamroczony, kiedy uśmiech wywołany nagłą bliskością jasnowłosej ponownie zawitał na jego twarzy. - Nie sądzę, bym kiedykolwiek dorównał ci gracją i urokiem, ale będzie to prawdziwy zaszczyt móc tańczyć u twojego boku. - W pracy często bujał się do radiowych utworów, daleko mu jednak było do płynnych czy jakkolwiek wyćwiczonych ruchów. Spojrzenie ciemnych oczu podziwiało właśnie rozsypane na kocu miodowe kosmyki, a ciężki oddech Celine kołysał go lekko w takt jazzowego utworu. - Już widzę te nagłówki - “Tajemnicza para wygryza wszelką konkurencję!”, “Oniemieli sędziowie oddają im wszystkie nagrody!”, “Niestrudzenie prą naprzód, wkładając w taniec całe serce!” - Halbert był wybuchowym i dość chaotycznym czarodziejem, jaki zwykle działa zanim zastanowi się nad sensem własnych czynów. W przypływie impulsu nie waha się, rozpatrując wszelkie za i przeciw, a stroszy piórka, szczycąc się własną błyskotliwością, lub pluje sobie w brodę, trzymając urazę. Dziś natomiast, mimo iż przed momentem martwił się czy zbytnio panny nie uraził, nie towarzyszyły mu już żadne obawy. Bliskość Celine zdawała się być oczywista i naturalna, zupełnie jakby znali się całe swoje życie. Bez skrępowania przesuwał wzrokiem po przeuroczym profilu, chcąc dobrze zapamiętać rozstaw błyszczących oczu, westchnienie zawarte w rozchylonych ustach, podążał wzdłuż bieli łabędziej szyi, na dłuższy moment zatrzymując się na wypukłościach tuż pod krtanią. Uniósł wolną dłoń, by opuszkiem palca zarysować intrygujące go obojczyki.
- Czy jej łaskawość jest już spragniona i życzy sobie szampana? - spytał zaczepnym tonem, niechętnie odsuwając dłoń, by ponownie usiąść i sięgnąć do otrzymanej w wyniku jakże ciężkiego boju butelki. Szybki ruch, szelest papieru, korek z cichym hukiem łatwo ustąpił pod naciskiem szorstkich palców i Halbert pospiesznie przytknął szkło do ust, zapobiegając kolejnej tragedii i lepkości koca. Lekka piana zatrzymała się na końcówkach wąsów Grey’a, a ten, ku własnej nieświadomości zaczął rozglądać się za szkłem. - Obawiam się, że mogę ci dziś zapewnić wyłącznie studenckie warunki - westchnął z niezadowoleniem, bo przecież Celine zasługiwała na wszystko, co najlepsze. - Ale powiedz tylko słowo, a zaraz poruszę niebo i ziemię, by pierwszy toast był szczególny!
- Ależ skąd, droga Celine! - zaśmiał się krótko, rozbawiony zarówno jej, jak i własną reakcją. Patrząc na nią z niezwykłą dla siebie niepewnością, uniósł dłoń, by zaprzeczyć własnym słowom i odgarnąć jeden ze złotych kosmyków sprzed migoczących błękitem oraz malachitem oczu. - Skradłaś moje serce już od pierwszego wejrzenia - dodał już łagodnym tonem, próbując załagodzić rozedrgane niepewnie nerwy.
Drastycznie zmniejszona odległość, drobne ciało obleczone w pomarańczową sukienkę przylgnęło do jego boku zupełnie niespodziewanie. Zdumiony tak nagła zmianą, przyjął ciepłego szparaga, wzrokiem odprowadzając Celine na prowizoryczny parkiet. Nadgryzione warzywo prędko zniknęło w jego ustach, bo już z niecierpliwością wyczekiwał nadchodzącego zdarzenia. - Z dobroci świata należy korzystać. Długo wyczekiwane nagrody smakują najlepiej. - Choćby takie szparagi, których smak rozpływał się w ustach, będąc chyba najlepiej przygotowanym daniem, jakie w życiu jadł.
Płynąca z gramofonu muzyka niedaleka była od utworów, w jakich zasłuchiwał się na co dzień, lecz to nie dźwięki przykuły jego uwagę. Nie spostrzegł się nawet, kiedy osunął się na koc i leżąc na boku wsparty o łokieć tkwił zauroczony, przyglądał się tanecznym ruchom.
Mógł świadomie przyznać, że umarł i trafił do raju, z którego nie chciał się nigdy wydostawać. Podziwiał tę nieziemską grację, nie spodziewając się, że delikatne, anielskie dziewczę uraczy go tak zmysłowym tańcem. Niemal sam się zarumienił, wyłapując posyłane mu spojrzenia. Jak bardzo wodziła go teraz za nos, śmiejąc się ze stanu, do jakiego go doprowadziła? Zwiewny, podstępny wdzięk, jakiemu nie zamierzał się opierać, nierozpoznana, nieświadoma swej fantastycznej mocy. Cały świat był dla niej sceną, winien był paść do jej stóp, dokładnie tak, jak teraz gotów był to zrobić Grey.
Zamrugał kilkakrotnie, wyrwany z transu z trudem wracał do schronu na szczycie góry z objęć własnych wyobrażeń. Odetchnął w rozmarzeniu, gdy tanecznym krokiem wróciła na koc. - Zjawiskowa, naprawdę! - przyznał, nie spuszczając jej z oczu. - Aż zabrakło mi tchu! Pytałbym gdzie się tego nauczyłaś, ale jestem pewien, że to zasługa wrodzonego talentu. - Płynęła z taką łatwością i swobodą, jakiej próżno szukać u tancerek w czasem odwiedzanych przez siebie lokalach - nie umywały się jej do stóp! - Tak, lekcje zdecydowanie mi się przydadzą - przytaknął jeszcze lekko zamroczony, kiedy uśmiech wywołany nagłą bliskością jasnowłosej ponownie zawitał na jego twarzy. - Nie sądzę, bym kiedykolwiek dorównał ci gracją i urokiem, ale będzie to prawdziwy zaszczyt móc tańczyć u twojego boku. - W pracy często bujał się do radiowych utworów, daleko mu jednak było do płynnych czy jakkolwiek wyćwiczonych ruchów. Spojrzenie ciemnych oczu podziwiało właśnie rozsypane na kocu miodowe kosmyki, a ciężki oddech Celine kołysał go lekko w takt jazzowego utworu. - Już widzę te nagłówki - “Tajemnicza para wygryza wszelką konkurencję!”, “Oniemieli sędziowie oddają im wszystkie nagrody!”, “Niestrudzenie prą naprzód, wkładając w taniec całe serce!” - Halbert był wybuchowym i dość chaotycznym czarodziejem, jaki zwykle działa zanim zastanowi się nad sensem własnych czynów. W przypływie impulsu nie waha się, rozpatrując wszelkie za i przeciw, a stroszy piórka, szczycąc się własną błyskotliwością, lub pluje sobie w brodę, trzymając urazę. Dziś natomiast, mimo iż przed momentem martwił się czy zbytnio panny nie uraził, nie towarzyszyły mu już żadne obawy. Bliskość Celine zdawała się być oczywista i naturalna, zupełnie jakby znali się całe swoje życie. Bez skrępowania przesuwał wzrokiem po przeuroczym profilu, chcąc dobrze zapamiętać rozstaw błyszczących oczu, westchnienie zawarte w rozchylonych ustach, podążał wzdłuż bieli łabędziej szyi, na dłuższy moment zatrzymując się na wypukłościach tuż pod krtanią. Uniósł wolną dłoń, by opuszkiem palca zarysować intrygujące go obojczyki.
- Czy jej łaskawość jest już spragniona i życzy sobie szampana? - spytał zaczepnym tonem, niechętnie odsuwając dłoń, by ponownie usiąść i sięgnąć do otrzymanej w wyniku jakże ciężkiego boju butelki. Szybki ruch, szelest papieru, korek z cichym hukiem łatwo ustąpił pod naciskiem szorstkich palców i Halbert pospiesznie przytknął szkło do ust, zapobiegając kolejnej tragedii i lepkości koca. Lekka piana zatrzymała się na końcówkach wąsów Grey’a, a ten, ku własnej nieświadomości zaczął rozglądać się za szkłem. - Obawiam się, że mogę ci dziś zapewnić wyłącznie studenckie warunki - westchnął z niezadowoleniem, bo przecież Celine zasługiwała na wszystko, co najlepsze. - Ale powiedz tylko słowo, a zaraz poruszę niebo i ziemię, by pierwszy toast był szczególny!
may the flowers remind us
why the rain was necessary
why the rain was necessary
Uśmiechnęła się leciutko. Ledwie kącikami ust. No jakżeby mogło być inaczej! Przecież nie mógłby jej nigdy skrzywdzić! Myśl ta ugodziła w nią niespodziewanie, bo rzeczywiście. Nie pohańbiłby jej ani czynem, ani myślą! Była niemal pewna, że wyczułaby, jeśli jakikolwiek jego zamiar wymierzony był przeciwko niej. A jedyne co niemal wstrząsało jej ciałem, co sprawiało, że miała ochotę tańczyć tylko dla niego, być oglądana tylko przez niego, to była najczystsza, niczym nieskalana miłość.
I tańcem i nieśmiałymi pieszczotami przeplatanymi pytaniami, próbowała to uczucie pokazać. Bo samo wyznanie byłoby w tej sytuacji zdecydowanie niewystarczające. Byłoby wręcz ujmą dla całej tej sytuacji, gdyby nie próbowała udowodnić mu, jak wiele dla niej znaczy. Chciała być na zawsze jego nagrodą — wdechy napędzały jej ciało, gdy szarpnęła nim w tańcu, odchylając jasną głowę. Wydechy zaś pomagały składać taneczne pokłony. Tylko wzrokiem cały czas uciekała do niego. Był jedyną stałą rzeczą na świecie — niczym skała na rozszalałym morzu. Ona sama była morzem, w jakimś stopniu niegroźnym, gdy chadzało się przy brzegu. Zostawiając tajemnice w spokoju, można się było bowiem spodziewać szczęśliwego powrotu na brzeg. Ale każdy krok sprawiał, że coraz dalej i coraz więcej było do odkrycia. Warstwy z przeszłości mogły zalać aż po sam czubek głowy.
A jego jedynego nie chciała krzywdzić. Dla niego chciała być spokojną wodą, źródłem życia, przychylnym błękitnym odmętem.
Czy widział to w jej tańcu? A może dostrzegł w oczach? Czy była jego nagrodą, na którą tak czekał?
- Nie wiem, czy w życiu wcześniej, udało mi się zatańczyć tak pięknie… - Nie chciała przesadzić ze skromnością. Miała świadomość tego, że tańczyła dla niego i właśnie dzięki niemu każdy krok i obrót postawiony był tam, gdzie i kiedy należy.
- Och nie mów tak Halbercie… - Przestraszyła się, że być może nie będzie chciał się wybrać z nią na tańce, przekonany o swoich brakach w talencie. A przecież ona była bardziej niż pewna, że jego ciało było zdolne do ruchów najbardziej zwinnych. I złapała się na tym, że znów wiedziała, dokąd jej myśli zmierzają. Zawstydziła się, chociaż przecież nie mogła mu powiedzieć o tym, jaką ścieżką kroczyły jej fantazje. Czy to normalne, że gdy człowieka dosięga prawdziwa miłość, jest się gotowym do czynów, które zwykle nie gościły nawet w umyśle, a co dopiero w pragnieniach ciała?
Czuła na sobie jego wzrok. Nie był łapczywy, chociaż z pewnością intensywny. Jednak nic nie równało się z tym, co poczuła, gdy jego palce musnęły jej skórę.
Jej drobne, delikatne ciało przeszedł dreszcz, a ona nie mogąc zapanować nad przycichłym westchnieniem, odwróciła swoją twarz, odnajdując wejrzenie jego oczu nie dalej niż kilka oddechów od niej. A jeśli chciałoby się być dokładniejszym, to oddech był może jeden lub dwa.
Tyle z pewnością by wystarczyło, żeby móc sprawdzić, jak słodkie są usta, które słodkimi słowami ją raczą. Ale nie potrafiła się zdobyć na odwagę, wiedząc doskonale, że gdyby jakimś cudem spotkała ją odmowa, jej serce pękłoby na tysiąc kawałeczków niezdolne do dalszego bicia.
Na szczęście Halbert, być może taktownie, a być może zwyczajnie po męsku, nie zauważył jej rozterek, gdy spłoszona kolejny już raz uciekła wzrokiem. Tym razem ku wspomnianemu szampanowi, który zaproponował. Czuła, się już teraz, jakby miała w sobie przynajmniej kilka łyków alkoholu. Rumieńce na jasnych zazwyczaj policzkach, drżące dłonie, jakby była w gorączce i lśniące oczy. A może to nie alkohol, a gorączka? Nieposkromiona dotychczas przez żadnego uzdrowiciela choroba, która wielkich królów ściągała z tronów, obalała królestwa, a teraz wyciągnęła ramiona i po nich.
W dwóch tylko rzeczach wszyscy niezależnie od stanu byli sobie równi. W bezbronności wobec miłości i śmierci.
- Przy tobie każde warunki są niczym pałac mój miły… - Wyszeptała, chociaż przejęta była swoim nagłym wyznaniem. - Nie poruszaj niebem i ziemią… Wystarczy, że moim światem wstrząsnąłeś. Ale toastu wysłucham… Z chęcią się napije, chociaż nie polewaj za dużo. Twoja obecność jest dla mnie wystarczającym upojeniem.
I tańcem i nieśmiałymi pieszczotami przeplatanymi pytaniami, próbowała to uczucie pokazać. Bo samo wyznanie byłoby w tej sytuacji zdecydowanie niewystarczające. Byłoby wręcz ujmą dla całej tej sytuacji, gdyby nie próbowała udowodnić mu, jak wiele dla niej znaczy. Chciała być na zawsze jego nagrodą — wdechy napędzały jej ciało, gdy szarpnęła nim w tańcu, odchylając jasną głowę. Wydechy zaś pomagały składać taneczne pokłony. Tylko wzrokiem cały czas uciekała do niego. Był jedyną stałą rzeczą na świecie — niczym skała na rozszalałym morzu. Ona sama była morzem, w jakimś stopniu niegroźnym, gdy chadzało się przy brzegu. Zostawiając tajemnice w spokoju, można się było bowiem spodziewać szczęśliwego powrotu na brzeg. Ale każdy krok sprawiał, że coraz dalej i coraz więcej było do odkrycia. Warstwy z przeszłości mogły zalać aż po sam czubek głowy.
A jego jedynego nie chciała krzywdzić. Dla niego chciała być spokojną wodą, źródłem życia, przychylnym błękitnym odmętem.
Czy widział to w jej tańcu? A może dostrzegł w oczach? Czy była jego nagrodą, na którą tak czekał?
- Nie wiem, czy w życiu wcześniej, udało mi się zatańczyć tak pięknie… - Nie chciała przesadzić ze skromnością. Miała świadomość tego, że tańczyła dla niego i właśnie dzięki niemu każdy krok i obrót postawiony był tam, gdzie i kiedy należy.
- Och nie mów tak Halbercie… - Przestraszyła się, że być może nie będzie chciał się wybrać z nią na tańce, przekonany o swoich brakach w talencie. A przecież ona była bardziej niż pewna, że jego ciało było zdolne do ruchów najbardziej zwinnych. I złapała się na tym, że znów wiedziała, dokąd jej myśli zmierzają. Zawstydziła się, chociaż przecież nie mogła mu powiedzieć o tym, jaką ścieżką kroczyły jej fantazje. Czy to normalne, że gdy człowieka dosięga prawdziwa miłość, jest się gotowym do czynów, które zwykle nie gościły nawet w umyśle, a co dopiero w pragnieniach ciała?
Czuła na sobie jego wzrok. Nie był łapczywy, chociaż z pewnością intensywny. Jednak nic nie równało się z tym, co poczuła, gdy jego palce musnęły jej skórę.
Jej drobne, delikatne ciało przeszedł dreszcz, a ona nie mogąc zapanować nad przycichłym westchnieniem, odwróciła swoją twarz, odnajdując wejrzenie jego oczu nie dalej niż kilka oddechów od niej. A jeśli chciałoby się być dokładniejszym, to oddech był może jeden lub dwa.
Tyle z pewnością by wystarczyło, żeby móc sprawdzić, jak słodkie są usta, które słodkimi słowami ją raczą. Ale nie potrafiła się zdobyć na odwagę, wiedząc doskonale, że gdyby jakimś cudem spotkała ją odmowa, jej serce pękłoby na tysiąc kawałeczków niezdolne do dalszego bicia.
Na szczęście Halbert, być może taktownie, a być może zwyczajnie po męsku, nie zauważył jej rozterek, gdy spłoszona kolejny już raz uciekła wzrokiem. Tym razem ku wspomnianemu szampanowi, który zaproponował. Czuła, się już teraz, jakby miała w sobie przynajmniej kilka łyków alkoholu. Rumieńce na jasnych zazwyczaj policzkach, drżące dłonie, jakby była w gorączce i lśniące oczy. A może to nie alkohol, a gorączka? Nieposkromiona dotychczas przez żadnego uzdrowiciela choroba, która wielkich królów ściągała z tronów, obalała królestwa, a teraz wyciągnęła ramiona i po nich.
W dwóch tylko rzeczach wszyscy niezależnie od stanu byli sobie równi. W bezbronności wobec miłości i śmierci.
- Przy tobie każde warunki są niczym pałac mój miły… - Wyszeptała, chociaż przejęta była swoim nagłym wyznaniem. - Nie poruszaj niebem i ziemią… Wystarczy, że moim światem wstrząsnąłeś. Ale toastu wysłucham… Z chęcią się napije, chociaż nie polewaj za dużo. Twoja obecność jest dla mnie wystarczającym upojeniem.
I show not your face but your heart's desire
Odpowiedział jej uśmiechem na rozkosznie głupie obawy, nie mógł się już doczekać chwili, w której wspólnie wyjdą na parkiet, by zachwycić się melodią, tańcem, jednością wirujących ciał. Mógł wstać choćby i teraz, dać się porwać szaleńczo zachwycającej zabawie, ale dostrzegł to niewinne rozedrganie, nieśmiały rumieniec i speszony wzrok. Nie naciskał, na wszystko miał jeszcze przyjść czas.
- Wypijmy więc za nas i za dzisiejsze spotkanie, najdroższa. Każda z przeszkód warta była włożonego wysiłku, teraz to wiem. - Wzniósł z nią toast, upijając ledwie łyk, bo inny smak go dziś interesował. Pozwolił sobie rozpłynąć się od ciepła dziewczęcych ust, przycisnąć je do siebie i spić zachłannie słodycz, za którą zdawał się tęsknić i poszukiwać przez całe życie. Zamknął ją we własnych objęciach, przytulił mocno, był gotów zrobić dla niej wszystko.
Wtem w kącie pokoju rozległ się chichot, wtórujący przeraźliwemu wyciu wiatru, jaki przebijał się przez płynąca z gramofonu muzykę. Halbert uniósł się zaraz, rozglądając wokół za źródłem dźwięku. Zwinięty w rogu duch był blady, nawet jak na nieboszczyka. Zmarniała, wykrzywiająca się w bólu i zmęczeniu twarz nosiła już znaki szaleństwa. Grey wzdrygnął się, spoglądając na Celine.
- Zajmę się tym - mruknął tylko, niechętnie wypuszczając półwilę z objęć i ruszając do starcia z upiorem. Ze swojego doświadczenia wiedział, że o ile nie mają do czynienia z poltergeistem, to jedyne, co może im zrobić, to skutecznie uprzykrzyć wieczór. Niestety żadna z Halbertowych prób przekonania ducha do opuszczenia schronu nie przyniosła efektu. Zrezygnowany i zirytowany podniósł głos, tupiąc gniewnie nogą, jak przy płochliwych zwierzętach, a ten wydał z siebie tylko rozpaczliwy jęk, a następnie zniknął, zostawiając ich samych. Mężczyzna odetchnął z ulgą, posyłając Celine uśmiech. Teraz już nic nie mogło im przeszkodzić.
Obudził się późnym rankiem na twardej podłodze przykrytej warstwą miękkiego koca. Potężny ból głowy pulsował w jego skroniach, kiedy łapiąc kontakt z rzeczywistością, podnosił się na rękach. Suchość w ustach świadczyła o odwodnieniu i zmęczeniu, zupełnie jak po długiej, całonocnej batalii z kilkoma litrami bimbru, a przecież jego dłoń napotkała tylko jedną butelkę szampana. Podniósł się wreszcie z miejsca, z pewnym trudem łapiąc równowagę. W porannym wpadającym przez oszronione szyby słońcu wnętrze chaty wyglądało na bardziej zakurzone i zdecydowanie mniej magiczne, niż to zapamiętał wieczorem. Mrużąc oczy wyjrzał na zewnątrz przez uchylone drzwi. Od śnieżnej bieli bił blask, nawet jeśli przygaszony był burzowymi chmurami. Halbert wycofał się od razu, klnąc pod nosem, nie mogąc wciąż uwierzyć, mimo jakże namacalnych dowodów, że wczorajszy wieczór wcale mu się nie przyśnił. Spoglądając na koc i tlące się w palenisko drewno, przypomniał sobie smak dyniowej tartaletki i otumaniający zapach amortencji. Później złote włosy, melodyjny głos, ta zwiewność oraz czar, niezwykły anioł.
Wspomnienie uśmiechu Celine było dość blade, z początku majaczące się wyłącznie mdłymi kolorami, z każdą kolejną chwilą nabierało wyraźnych kształtów.
- Niemożliwe… - mruknął pod nosem, czując się jak ostatni idiota, że dał się złapać na tak prosty trick. Skąd deser znalazł się u niego w domu? I skąd wzięła się tu Celine? Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu eterycznej blondynki, lecz po tej nie było nigdzie śladu. Zawołał ją po imieniu, krzywiąc się na sam dźwięk swojego donośnego głosu, lecz nikt mu nie odpowiedział, wokół nie było żywej duszy. Westchnął tylko ciężko, dochodząc do wniosku, że skoro nie był to sen, to zapewne dziewczyna zdążyła już wrócić do swojego domu. Ból głowy wciąż trawił jego siły, zupełnie jakby nie zamknął oczu ani na minutę. Halbert nie miał dotychczas okazji, by przyrządzać amortencję, a tym bardziej, by być pod tak jej mocnym wpływem. O skutkach ubocznych czytał w podręczniku, ale żeby ich doświadczyć?
Jęknął cicho, kiedy skłaniał się, by podnieść z podłogi koc i już wiedział, że tego dnia nie dotrze do szklarni Prewettów. Czy lord Archibald wykaże się zrozumieniem, gdy wyśle mu pilną sowę, tłumacząc się nagłą niedyspozycją? Przygasił ognisko, złożył koc i posprzątał trochę, by następni podróżni trafili do czystego miejsca. Wsunął dłoń do kieszeni, czując w garści bazaltowy pył, jaki wyniósł z domu. Jestem za stary na takie zabawy…
| zt
- Wypijmy więc za nas i za dzisiejsze spotkanie, najdroższa. Każda z przeszkód warta była włożonego wysiłku, teraz to wiem. - Wzniósł z nią toast, upijając ledwie łyk, bo inny smak go dziś interesował. Pozwolił sobie rozpłynąć się od ciepła dziewczęcych ust, przycisnąć je do siebie i spić zachłannie słodycz, za którą zdawał się tęsknić i poszukiwać przez całe życie. Zamknął ją we własnych objęciach, przytulił mocno, był gotów zrobić dla niej wszystko.
Wtem w kącie pokoju rozległ się chichot, wtórujący przeraźliwemu wyciu wiatru, jaki przebijał się przez płynąca z gramofonu muzykę. Halbert uniósł się zaraz, rozglądając wokół za źródłem dźwięku. Zwinięty w rogu duch był blady, nawet jak na nieboszczyka. Zmarniała, wykrzywiająca się w bólu i zmęczeniu twarz nosiła już znaki szaleństwa. Grey wzdrygnął się, spoglądając na Celine.
- Zajmę się tym - mruknął tylko, niechętnie wypuszczając półwilę z objęć i ruszając do starcia z upiorem. Ze swojego doświadczenia wiedział, że o ile nie mają do czynienia z poltergeistem, to jedyne, co może im zrobić, to skutecznie uprzykrzyć wieczór. Niestety żadna z Halbertowych prób przekonania ducha do opuszczenia schronu nie przyniosła efektu. Zrezygnowany i zirytowany podniósł głos, tupiąc gniewnie nogą, jak przy płochliwych zwierzętach, a ten wydał z siebie tylko rozpaczliwy jęk, a następnie zniknął, zostawiając ich samych. Mężczyzna odetchnął z ulgą, posyłając Celine uśmiech. Teraz już nic nie mogło im przeszkodzić.
Obudził się późnym rankiem na twardej podłodze przykrytej warstwą miękkiego koca. Potężny ból głowy pulsował w jego skroniach, kiedy łapiąc kontakt z rzeczywistością, podnosił się na rękach. Suchość w ustach świadczyła o odwodnieniu i zmęczeniu, zupełnie jak po długiej, całonocnej batalii z kilkoma litrami bimbru, a przecież jego dłoń napotkała tylko jedną butelkę szampana. Podniósł się wreszcie z miejsca, z pewnym trudem łapiąc równowagę. W porannym wpadającym przez oszronione szyby słońcu wnętrze chaty wyglądało na bardziej zakurzone i zdecydowanie mniej magiczne, niż to zapamiętał wieczorem. Mrużąc oczy wyjrzał na zewnątrz przez uchylone drzwi. Od śnieżnej bieli bił blask, nawet jeśli przygaszony był burzowymi chmurami. Halbert wycofał się od razu, klnąc pod nosem, nie mogąc wciąż uwierzyć, mimo jakże namacalnych dowodów, że wczorajszy wieczór wcale mu się nie przyśnił. Spoglądając na koc i tlące się w palenisko drewno, przypomniał sobie smak dyniowej tartaletki i otumaniający zapach amortencji. Później złote włosy, melodyjny głos, ta zwiewność oraz czar, niezwykły anioł.
Wspomnienie uśmiechu Celine było dość blade, z początku majaczące się wyłącznie mdłymi kolorami, z każdą kolejną chwilą nabierało wyraźnych kształtów.
- Niemożliwe… - mruknął pod nosem, czując się jak ostatni idiota, że dał się złapać na tak prosty trick. Skąd deser znalazł się u niego w domu? I skąd wzięła się tu Celine? Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu eterycznej blondynki, lecz po tej nie było nigdzie śladu. Zawołał ją po imieniu, krzywiąc się na sam dźwięk swojego donośnego głosu, lecz nikt mu nie odpowiedział, wokół nie było żywej duszy. Westchnął tylko ciężko, dochodząc do wniosku, że skoro nie był to sen, to zapewne dziewczyna zdążyła już wrócić do swojego domu. Ból głowy wciąż trawił jego siły, zupełnie jakby nie zamknął oczu ani na minutę. Halbert nie miał dotychczas okazji, by przyrządzać amortencję, a tym bardziej, by być pod tak jej mocnym wpływem. O skutkach ubocznych czytał w podręczniku, ale żeby ich doświadczyć?
Jęknął cicho, kiedy skłaniał się, by podnieść z podłogi koc i już wiedział, że tego dnia nie dotrze do szklarni Prewettów. Czy lord Archibald wykaże się zrozumieniem, gdy wyśle mu pilną sowę, tłumacząc się nagłą niedyspozycją? Przygasił ognisko, złożył koc i posprzątał trochę, by następni podróżni trafili do czystego miejsca. Wsunął dłoń do kieszeni, czując w garści bazaltowy pył, jaki wyniósł z domu. Jestem za stary na takie zabawy…
| zt
may the flowers remind us
why the rain was necessary
why the rain was necessary
|02.01.1958, wieczór
Rigel pędził na miotle, kompletnie nie zważając na drobne, ale ostre płatki śniegu, które przecinały powietrze, i pokrywały szare szczyty gór, skupiwszy się na celu - schronieniu na jednym ze szczytów. Liczył na to, że będzie puste, w końcu, kto normalny zapuszczałby się w góry w zimę stulecia? I to podczas takiej zawiei śnieżnej. Na pewno nikt... no chyba, że taki ktoś był lekko szurnięty, zdesperowany i zakochany. A Black właśnie należał do tego typu ludzi.
Dziś była ich trzymiesięcznica. To w sumie głupie - świętować takie drobne daty, ale w obliczu wojny, kiedy nie wiadomo było, co przyniesie kolejny dzień - te drobne rytuały były potrzebne jak powietrze i czysta woda. Gdyby tylko Rigel mógł, pewnie wybrałby inne miejsce, jakąś porządną restaurację z ciekawym menu i alkoholem dobrej jakości. Niestety, nie mógł sobie na to pozwolić, tak że pozostawało tylko cieszyć się z tego, co jest, czyli byle jak spakowanym prowiantem i kawałkiem materiału, zabranym z pracowni, który będzie im robić za obrus.
Czarodziej w końcu wylądował, otrzepał ze śniegu, który zdążył nadać mu na ramiona, a nawet za kołnierz, po czym zmrużył oczy, wpatrując się w przestrzeń i oczekując, aż na niebie pojawi się znajoma sylwetka.
Był przed czasem, bo zwyczajnie nie mógł się już doczekać spotkania. Stanowczo za długo się nie widzieli. Nawet na Sabacie, Black cały czas myślał o tym, że wolałby spędzić ten czas gdzie indziej i z kim innym, mimo że bale u lady Nott zawsze mu się podobały, a i w tym roku zaprezentował się w kreacji wyjątkowo odważnej. W pewnym sensie - symbolicznej.
Teraz w końcu miał okazję, chociaż nie było ani przepięknych kreacji, ani wytwornego jedzenia, tylko zimne szkockie góry i bezlitosny zimowy wiatr.
Minuty wlokły się niemiłosiernie, ale kiedy na niebie w końcu pokazała się osoba na miotle - Rigel rozpoznałby ją zawsze i wszędzie - czas po prostu przestał się liczyć. Kiedy tylko wylądował, lord Black uczynił parę szybkich kroków w jego stronę, by bez skrępowania rzucić się mężczyźnie na szyję i schować głowę w znajomych, ciepłych ramionach. Nie widzieli się tylko parę dni, ale dla młodego czarodzieja minęła chyba wieczność.
-Mich… Fenr… - wyszeptał chaotycznie, nie mają pewności, czy mężczyzna go słyszy. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się stęskniłem.
Mocniej go przytulił, po czym bez zbędnego skrępowania namiętnie pocałował.
-Chodźmy do środka, śnieżyca chyba nie ma zamiaru odpuszczać. - chwycił go za dłoń, splatając palce i pociągnął w stronę schronu. Słońce powoli zachodziło, a to oznaczało, że prawdopodobnie spędzą tu noc. Wyjątkową - jak każdą z ich wspólnych nocy.
|przy sobie: czekolada mleczna 50g, suszona wieprzowina 150g, zielona herbata 10g
Rigel pędził na miotle, kompletnie nie zważając na drobne, ale ostre płatki śniegu, które przecinały powietrze, i pokrywały szare szczyty gór, skupiwszy się na celu - schronieniu na jednym ze szczytów. Liczył na to, że będzie puste, w końcu, kto normalny zapuszczałby się w góry w zimę stulecia? I to podczas takiej zawiei śnieżnej. Na pewno nikt... no chyba, że taki ktoś był lekko szurnięty, zdesperowany i zakochany. A Black właśnie należał do tego typu ludzi.
Dziś była ich trzymiesięcznica. To w sumie głupie - świętować takie drobne daty, ale w obliczu wojny, kiedy nie wiadomo było, co przyniesie kolejny dzień - te drobne rytuały były potrzebne jak powietrze i czysta woda. Gdyby tylko Rigel mógł, pewnie wybrałby inne miejsce, jakąś porządną restaurację z ciekawym menu i alkoholem dobrej jakości. Niestety, nie mógł sobie na to pozwolić, tak że pozostawało tylko cieszyć się z tego, co jest, czyli byle jak spakowanym prowiantem i kawałkiem materiału, zabranym z pracowni, który będzie im robić za obrus.
Czarodziej w końcu wylądował, otrzepał ze śniegu, który zdążył nadać mu na ramiona, a nawet za kołnierz, po czym zmrużył oczy, wpatrując się w przestrzeń i oczekując, aż na niebie pojawi się znajoma sylwetka.
Był przed czasem, bo zwyczajnie nie mógł się już doczekać spotkania. Stanowczo za długo się nie widzieli. Nawet na Sabacie, Black cały czas myślał o tym, że wolałby spędzić ten czas gdzie indziej i z kim innym, mimo że bale u lady Nott zawsze mu się podobały, a i w tym roku zaprezentował się w kreacji wyjątkowo odważnej. W pewnym sensie - symbolicznej.
Teraz w końcu miał okazję, chociaż nie było ani przepięknych kreacji, ani wytwornego jedzenia, tylko zimne szkockie góry i bezlitosny zimowy wiatr.
Minuty wlokły się niemiłosiernie, ale kiedy na niebie w końcu pokazała się osoba na miotle - Rigel rozpoznałby ją zawsze i wszędzie - czas po prostu przestał się liczyć. Kiedy tylko wylądował, lord Black uczynił parę szybkich kroków w jego stronę, by bez skrępowania rzucić się mężczyźnie na szyję i schować głowę w znajomych, ciepłych ramionach. Nie widzieli się tylko parę dni, ale dla młodego czarodzieja minęła chyba wieczność.
-Mich… Fenr… - wyszeptał chaotycznie, nie mają pewności, czy mężczyzna go słyszy. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się stęskniłem.
Mocniej go przytulił, po czym bez zbędnego skrępowania namiętnie pocałował.
-Chodźmy do środka, śnieżyca chyba nie ma zamiaru odpuszczać. - chwycił go za dłoń, splatając palce i pociągnął w stronę schronu. Słońce powoli zachodziło, a to oznaczało, że prawdopodobnie spędzą tu noc. Wyjątkową - jak każdą z ich wspólnych nocy.
|przy sobie: czekolada mleczna 50g, suszona wieprzowina 150g, zielona herbata 10g
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Nie mógł się doczekać.
Od rana nie potrafił sobie znaleźć miejsca, może dlatego, że nie miał się czym zająć - oprócz rozpalenia w kominku, posprzątania całego domu i doglądania kur Kerstin. Niby sporo, ale to wciąż lżejszy dzień niż aurorskie patrole. Nie zjadł obiadu, wiedząc, że Riley przyniesie pewnie jakieś kanapki na ich schadzkę, jak zwykle. Było mu trochę głupio go objadać, ale starał się zachować jak najwięcej zapasów dla rodziny. Musiał niedługo wybrać się na łowy, powiedział zresztą wszystkim, że dzisiaj pójdzie na dwudniowe polowanie, ale to była tylko wymówka do zniknięcia z domu. Po nadgonieniu obowiązków miał zamiar zrobić coś tylko dla siebie. Dla Riley’a. Dla nich obojga.
Wypadł z domu jak na skrzydłach, chcąc rozminąć się z rodzeństwem i nie mając pojęcia, że któryś z domowników wróci dziś do domu z nowym wydaniem „Walczącego Maga.” Czytali ohydną propagandę na bieżąco, aby wiedzieć, co słychać w kraju i o czym pisze wróg. Dzisiaj nie interesowały go ani polityka, ani wojna, ani nawet dowcipkowanie z bratem. Dzisiaj liczyło się tylko umówione spotkanie.
Szkocja, do której się teleportował, była jeszcze w miarę bezpieczna.
Szkocja była piękna.
W Szkocji Riley wyznał mu miłość.
A po najpięknieszej nocy w życiu, rozgorączkowani i spragnieni siebie, musieli powrócić do własnych domów. Rozstać się na zdecydowanie zbyt długi tydzień. Riley nie mógł się spotkać aż do Nowego Roku, a Michael nie naciskał (Fenrir by naciskał, ale Mike jakoś go uspokoił).
Wiedział, że nieobecność na Sylwestrze lub Świętach trudno byłoby wytłumaczyć własnej rodzinie lub znajomym. Wiedział, że to, co ich łączy jest niewytłumaczalne. Nawet dla niego. Nie pamiętał już, kiedy się tak czuł - jakby ogromny kamień spadł mu z serca, jakby mógł dokonać wszystkiego. W tym stanie nie bał się nawet nadchodzącej pełni - to już za trzy dni, a dzisiaj nawet nie myślał o tarczy księżyca. Niegdyś Michael bał się siebie, uciekając od wszelkich pokus i problemów, a Riley - jak mówił - wręcz siebie brzydził. Teraz tamte straszne uczucia zniknęły, lub osłabły na tyle, by nie trzeba było o nich pamiętać. Czuł się tak wspaniale, że to, co zaszło między nimi musiało być dobre.
Zimny wiatr uderzył go w twarz, gdy teleportował się pod szkockim szczytem, ale wcale go to nie zniechęciło. Latał w gorszych warunkach, choć nieczęsto. Ostrożnie wsiadł na miotłę, nie chcąc nadmiernie ryzykować, a potem uważnie wzleciał do góry. Może faktycznie zachował nieco zbyt rozsądne tempo, bo ku swojemu zdziwieniu dojrzał, już przy schronie na szczycie, ciemną sylwetkę.
Przyśpieszył, zapikował i wylądował przed Riley’em z rozmachem.
-Długo tu na mnie czekałeś…? - wydyszał, powinieneś się schować, jest tak zimno. Policzki miał zaczerwienione od mrozu, Riley też, ale zaraz zalała go fala ciepła.
Pocałunek rozgrzewał lepiej, niż cokolwiek innego.
-Ja też się stęskniłem. - szepnął, gdy przerwali, by zaczerpnąć oddechu. -J..eszcze chwilkę, nałożę zabezpieczenia, jak zwykle. - z wyraźną niechęcią oderwał się od Riley’a, podniósł porzuconą na ziemi miotłę i sięgnął po różdżkę. -A potem wyciszę schron. - obiecał, uśmiechając się łobuzersko. Zdawał sobie sprawę, jak głupio musi brzmieć, gdy wiatr prawie zagłuszał ich własne słowa. Jakkolwiek nonsensowne by to nie było - bo przecież nikt nie najdzie ich na pustym szczycie, z Cave Inimicum, o tej porze - świadomość, że nikt ich nie usłyszy, ośmielała do… wielu rzeczy.
Zaczął obchodzić teren wokół schronu, uważając na każdy krok - nie ufał tym zaspom śniegu - i pozwalając Riley’owi patrzeć, jak roztacza wokół miejsca białą magię. Nastrajał zabezpieczenie dla ich dwójki, otaczając teren niewidzialną barierą, która miałaby go zaalarmować o przybyciu jakiegokolwiek intruza. A w ich małym świecie każdy był intruzem. Co jakiś czas podłapywał spojrzenie kochanka i uśmiechał się szeroko, wyraźnie nie mogąc się doczekać dalszej części spotkania. Cały promieniał. Przyglądając się blondynowi przy pracy, Riley mógł zauważyć, że ten chyba wreszcie się porządnie wyspał. Mike wyglądał młodziej, radośniej. Zbladły głębokie cienie pod oczodołami, a oczy wciąż mu się śmiały, tak jak podczas ostatniego spotkania. Choć płaszcz nadal wydawał się za luźny, a o odpoczynek było trudno, to od zeszłego tygodnia Michael czuł się spokój przynajmniej we własnej głowie. Był szczęśliwy i zakochany. Fenrir też.
W końcu skończył nakładać Cave Inimicum. Pomimo niecierpliwości spędził na tym równy kwadrans, wiedząc, że pośpiech nie służy nakładaniu zabezpieczeń, nawet tych najprostszych. Szkoda, że nie zdążył dolecieć tu przed Riley’em, wtedy wszystko byłoby już gotowe!
-Jeszcze Muffiliato i jestem cały Twój. - wymruczał Riley’owi na ucho, wchodząc za nim do ciasnego schronu. Pomieszczenie było na tyle małe, że z pułapką pójdzie odrobinę szybciej. Zatrzasnął drzwi, cisnął miotłę w kąt, przyciągnął do siebie bruneta i skradł mu kolejny, łapczywy pocałunek, wplatając palce w miękkie, czarne loki.
-Wygrałeś wyścig. - zażartował, choć żadnego wyścigu na miejsce nie było. Jedynie pretekst do tej „nagrody.” Uśmiechnął się niby przepraszająco (nie żałował pazernej namiętności, a jedynie kolejnej chwili przerwy w bliskości), a potem spoważniał, choć wciąż spoglądał na Riley’a czule i ciepło.
-Tak się cieszę, że cię widzę. - szepnął. Magipsychiatra zachęciła go, by uczył się nazywać własne emocje, ale to Riley tak naprawdę go do tego motywował. Kocham. Tego słowa chyba nie musiał wypowiadać na głos, by widać je było w całej jego postawie. Ale i tak chciał je powiedzieć, wyszeptać, wykrzyczeć, jeszcze wielokrotnie, gdy zapadnie zmrok i gdy upora się z ostatnim zabezpieczeniem. Mieli dla siebie całą noc. Całą wieczność, choć na wojnie każda chwila była na wagę złota.
Znów sięgnął po różdżkę aby roztoczyć w pomieszczeniu białą, wyciszającą magię. Starannie kalibrował zabezpieczenie, wiedząc, że Riley pewnie zajmie się w tym czasie wypakowywaniem swojej - zaskakująco pojemnej - torby. Poznali już w końcu swoje nawyki i zwyczaje, wypracowując wspólne - swoisty rytuał każdego spotkania. Po początkowej zawierusze znaleźli wreszcie drogę do siebie, własny rytm, a Michael zamierzał się go trzymać. Już niczego nie zepsuje. Już nic tego wszystkiego nie zepsuje.
nakładam Cave Inimicum na teren wokół schronu & Muffiliato na schron, tylko do końca wątku
Od rana nie potrafił sobie znaleźć miejsca, może dlatego, że nie miał się czym zająć - oprócz rozpalenia w kominku, posprzątania całego domu i doglądania kur Kerstin. Niby sporo, ale to wciąż lżejszy dzień niż aurorskie patrole. Nie zjadł obiadu, wiedząc, że Riley przyniesie pewnie jakieś kanapki na ich schadzkę, jak zwykle. Było mu trochę głupio go objadać, ale starał się zachować jak najwięcej zapasów dla rodziny. Musiał niedługo wybrać się na łowy, powiedział zresztą wszystkim, że dzisiaj pójdzie na dwudniowe polowanie, ale to była tylko wymówka do zniknięcia z domu. Po nadgonieniu obowiązków miał zamiar zrobić coś tylko dla siebie. Dla Riley’a. Dla nich obojga.
Wypadł z domu jak na skrzydłach, chcąc rozminąć się z rodzeństwem i nie mając pojęcia, że któryś z domowników wróci dziś do domu z nowym wydaniem „Walczącego Maga.” Czytali ohydną propagandę na bieżąco, aby wiedzieć, co słychać w kraju i o czym pisze wróg. Dzisiaj nie interesowały go ani polityka, ani wojna, ani nawet dowcipkowanie z bratem. Dzisiaj liczyło się tylko umówione spotkanie.
Szkocja, do której się teleportował, była jeszcze w miarę bezpieczna.
Szkocja była piękna.
W Szkocji Riley wyznał mu miłość.
A po najpięknieszej nocy w życiu, rozgorączkowani i spragnieni siebie, musieli powrócić do własnych domów. Rozstać się na zdecydowanie zbyt długi tydzień. Riley nie mógł się spotkać aż do Nowego Roku, a Michael nie naciskał (Fenrir by naciskał, ale Mike jakoś go uspokoił).
Wiedział, że nieobecność na Sylwestrze lub Świętach trudno byłoby wytłumaczyć własnej rodzinie lub znajomym. Wiedział, że to, co ich łączy jest niewytłumaczalne. Nawet dla niego. Nie pamiętał już, kiedy się tak czuł - jakby ogromny kamień spadł mu z serca, jakby mógł dokonać wszystkiego. W tym stanie nie bał się nawet nadchodzącej pełni - to już za trzy dni, a dzisiaj nawet nie myślał o tarczy księżyca. Niegdyś Michael bał się siebie, uciekając od wszelkich pokus i problemów, a Riley - jak mówił - wręcz siebie brzydził. Teraz tamte straszne uczucia zniknęły, lub osłabły na tyle, by nie trzeba było o nich pamiętać. Czuł się tak wspaniale, że to, co zaszło między nimi musiało być dobre.
Zimny wiatr uderzył go w twarz, gdy teleportował się pod szkockim szczytem, ale wcale go to nie zniechęciło. Latał w gorszych warunkach, choć nieczęsto. Ostrożnie wsiadł na miotłę, nie chcąc nadmiernie ryzykować, a potem uważnie wzleciał do góry. Może faktycznie zachował nieco zbyt rozsądne tempo, bo ku swojemu zdziwieniu dojrzał, już przy schronie na szczycie, ciemną sylwetkę.
Przyśpieszył, zapikował i wylądował przed Riley’em z rozmachem.
-Długo tu na mnie czekałeś…? - wydyszał, powinieneś się schować, jest tak zimno. Policzki miał zaczerwienione od mrozu, Riley też, ale zaraz zalała go fala ciepła.
Pocałunek rozgrzewał lepiej, niż cokolwiek innego.
-Ja też się stęskniłem. - szepnął, gdy przerwali, by zaczerpnąć oddechu. -J..eszcze chwilkę, nałożę zabezpieczenia, jak zwykle. - z wyraźną niechęcią oderwał się od Riley’a, podniósł porzuconą na ziemi miotłę i sięgnął po różdżkę. -A potem wyciszę schron. - obiecał, uśmiechając się łobuzersko. Zdawał sobie sprawę, jak głupio musi brzmieć, gdy wiatr prawie zagłuszał ich własne słowa. Jakkolwiek nonsensowne by to nie było - bo przecież nikt nie najdzie ich na pustym szczycie, z Cave Inimicum, o tej porze - świadomość, że nikt ich nie usłyszy, ośmielała do… wielu rzeczy.
Zaczął obchodzić teren wokół schronu, uważając na każdy krok - nie ufał tym zaspom śniegu - i pozwalając Riley’owi patrzeć, jak roztacza wokół miejsca białą magię. Nastrajał zabezpieczenie dla ich dwójki, otaczając teren niewidzialną barierą, która miałaby go zaalarmować o przybyciu jakiegokolwiek intruza. A w ich małym świecie każdy był intruzem. Co jakiś czas podłapywał spojrzenie kochanka i uśmiechał się szeroko, wyraźnie nie mogąc się doczekać dalszej części spotkania. Cały promieniał. Przyglądając się blondynowi przy pracy, Riley mógł zauważyć, że ten chyba wreszcie się porządnie wyspał. Mike wyglądał młodziej, radośniej. Zbladły głębokie cienie pod oczodołami, a oczy wciąż mu się śmiały, tak jak podczas ostatniego spotkania. Choć płaszcz nadal wydawał się za luźny, a o odpoczynek było trudno, to od zeszłego tygodnia Michael czuł się spokój przynajmniej we własnej głowie. Był szczęśliwy i zakochany. Fenrir też.
W końcu skończył nakładać Cave Inimicum. Pomimo niecierpliwości spędził na tym równy kwadrans, wiedząc, że pośpiech nie służy nakładaniu zabezpieczeń, nawet tych najprostszych. Szkoda, że nie zdążył dolecieć tu przed Riley’em, wtedy wszystko byłoby już gotowe!
-Jeszcze Muffiliato i jestem cały Twój. - wymruczał Riley’owi na ucho, wchodząc za nim do ciasnego schronu. Pomieszczenie było na tyle małe, że z pułapką pójdzie odrobinę szybciej. Zatrzasnął drzwi, cisnął miotłę w kąt, przyciągnął do siebie bruneta i skradł mu kolejny, łapczywy pocałunek, wplatając palce w miękkie, czarne loki.
-Wygrałeś wyścig. - zażartował, choć żadnego wyścigu na miejsce nie było. Jedynie pretekst do tej „nagrody.” Uśmiechnął się niby przepraszająco (nie żałował pazernej namiętności, a jedynie kolejnej chwili przerwy w bliskości), a potem spoważniał, choć wciąż spoglądał na Riley’a czule i ciepło.
-Tak się cieszę, że cię widzę. - szepnął. Magipsychiatra zachęciła go, by uczył się nazywać własne emocje, ale to Riley tak naprawdę go do tego motywował. Kocham. Tego słowa chyba nie musiał wypowiadać na głos, by widać je było w całej jego postawie. Ale i tak chciał je powiedzieć, wyszeptać, wykrzyczeć, jeszcze wielokrotnie, gdy zapadnie zmrok i gdy upora się z ostatnim zabezpieczeniem. Mieli dla siebie całą noc. Całą wieczność, choć na wojnie każda chwila była na wagę złota.
Znów sięgnął po różdżkę aby roztoczyć w pomieszczeniu białą, wyciszającą magię. Starannie kalibrował zabezpieczenie, wiedząc, że Riley pewnie zajmie się w tym czasie wypakowywaniem swojej - zaskakująco pojemnej - torby. Poznali już w końcu swoje nawyki i zwyczaje, wypracowując wspólne - swoisty rytuał każdego spotkania. Po początkowej zawierusze znaleźli wreszcie drogę do siebie, własny rytm, a Michael zamierzał się go trzymać. Już niczego nie zepsuje. Już nic tego wszystkiego nie zepsuje.
nakładam Cave Inimicum na teren wokół schronu & Muffiliato na schron, tylko do końca wątku
Can I not save one
from the pitiless wave?
-Nie, przed chwilą wylądowałem... - odpowiedział z uśmiechem, po czym bez wahania złączył ich usta w pocałunku, chcąc w taki sposób przekazać wszystko to, czego nigdy nie byłby w stanie ubrać w słowa. Oderwanie się od Fenrira było dla Rigela nie lada wyzwaniem, z resztą młody lord zauważył, że jego kochanek również zrobił to samo z ogromną niechęcią. Niestety, musieli być ostrożni nawet w takiej głuszy - lepiej dmuchać na zimne, niż mierzyć się z katastrofą, jaka mogłaby się stać, gdyby zostali przyłapani przez jakiegoś zbłąkanego wędrowca.
-Doskonale. Jestem pewien, że porządne wyciszenie przyda się tej nocy. - również uśmiechnął się w bardzo dwuznaczny sposób. Przerabiali już to niejednokrotnie, więc Black doskonale wiedział, że porządne Muffiliato jest dla nich na wagę złota.
Odwróciwszy się plecami do wiatru, stał i patrzył, jak starszy mężczyzna stawiał zabezpieczenia na niedużym, ukrytym wśród śniegu i szalejącej zawieruchy, budyneczku. Ich tradycja nakładania wielu zabezpieczeń miała też wyjątkowy wyraz symboliczny, jakby dzięki magii mogli skutecznie oddzielić się od reszty świata, wojny, chaosu i innych, prześladujących ich na co dzień problemów.
Mimo przeraźliwego zimna Rigel czekał cierpliwie i w milczeniu, obejmując się ramionami, żeby przynajmniej w taki sposób, choć odrobinę się zagrzać. Nie chciał przeszkadzać Fenrirowi w tej ważnej czynności, tak że tylko obserwował, jak blondyn splatał ochronne zaklęcie, odpowiadając uśmiechem na jego uśmiech, kiedy ten się do niego odwracał. Black nie mógł się na niego napatrzeć, szczególnie teraz, kiedy mężczyzna wyglądał o wiele lepiej, zdrowiej niż przed ich ostatnim spotkaniem - zupełnie jakby uczucia, jakie wyznali sobie w czasie Przesilenia Zimowego, przepędziły resztki cieni, które czaiły się ukryte gdzieś w zakamarkach jego duszy. Sam Rigel również poczuł zmianę. Zaczął lepiej spać, miał więcej sił. W końcu zaczął żyć, a nie tylko trwać. Czuł, że teraz będzie w stanie sprostać nawet najgorszym przeciwnościom losu, nie złamie się, nie upadnie, bo jest na tym świecie osoba, dla której jest ważny. Która go kocha. I ze wzajemnością.
Pewnie tak czują się ci, którzy potrafią wyczarować Patronusa...
Nie czekając już ani chwili dłużej, Black otworzył drzwi i wszedł do środka, prowadząc za rękę kochanka.
-Cały? No dobrze. W takim razie trzymam za słowo. - powiedział ciszej, zerknąwszy na niego przez na wpół przymknięte powieki. Doskonale zdawał sobie sprawę, co będzie dalej - specjalnie prowokował, żeby znowu poczuć jego wargi na swoich, dłoń wplecioną we włosy i niesamowitą bliskość, której granicą była tylko niezmiernie irytująca warstwa ubrań.
-Zawsze jeszcze możesz się zrewanżować. - pogłaskał go dłonią po policzku. Słuchając kolejnych słów i wpatrując się tak w jasne tęczówki, Black prawie rozpływał się od nadmiaru emocji, bo domyślał się, jak trudno jest Fenrirowi... Michaelowi mówić o swoich uczuciach. - Śniłem o tej chwili przez ostatnie noce.
Chwycił obie jego dłonie i przybliżył do swoich ust.
-Kocham cię. - powiedział, spoglądając mu głęboko w oczy. - Chodź, skończmy już te przygotowania… bo chciałem ci pokazać pewna rzecz. Otóż udało mi się znaleźć resztki bardzo dobrej białej herbaty o niesamowitym kwiatowym aromacie. Wiem, że nie pasuje to do zimy, ale po prostu nie chce mi się z tym czekać aż do wiosny.
Po tych słowach Rigel zgodnie z ich własną niepisaną tradycją zajął się zmianą zimnego schronu w przytulne miejsce spotkania - prawie dom, o jakim zawsze marzył.
Przyniósł do paleniska przygotowane przez wcześniejszych odwiedzających drewno, ułożył je w ładny stożek, po czym podpalił, szepcząc zaklęcie. Nieśmiałe płomienie powoli zaczęły lizać nierówną powierzchnię, nadpalając wszelkie wystające drzazgi. W pomieszczeniu dzięki temu zrobiło się jaśniej, ale Black na wszelki wypadek wyczarował jeszcze jedną świetlistą kulę, która zawisła pod sufitem niczym nieduża gwiazda. Przysunął również bliżej ognia jedną z ław i nakrył ją, jak obrusem, kawałkiem materiału, znalezionym gdzieś w pracowni. Na szczęście tym razem Rigel zabrał na spotkanie brązowy len kiepskiej jakości - nie chciał przecież popełnić błędu sprzed miesiąca, kiedy na "obrus" wybrał kawałek całkiem drogiego atłasu. Wtedy miał szczęście, gdyż jego towarzysz nie zwrócił uwagi na rodzaj tkaniny - nie znał się na tym wyjątkowo dobrze, lecz tym razem lord Black wolał nie kusić losu.
Na tym improwizowanym stole wylądowała garść orzechów włoskich, kawałek tabliczki mlecznej czekolady oraz parę solidnych kawałków suszonej wieprzowiny - nie było tego wiele, ale powinno wystarczyć, żeby spędzić wieczór przyjemnie i nie umierać z głodu.
Pozostało już tylko przygotować herbatę, która w końcu mogłaby rozgrzać ich zziębnięte ciała. Ze swojej obszernej torby Black wydostał swój ulubiony i lekko pokryty sadzą tygiel, napełnił go wodą, wyczarowaną lekkim ruchem różdżki, a następnie ustawił na ogniu. W czasie kiedy woda powoli się nagrzewała, ponownie sięgnął do torby, aby wydobyć czarki oraz gaiwan. Może i ich spotkania zawsze odbywały się w warunkach polowych, ale Rigel nie mógł nawet sobie wyobrazić, żeby mieliby pić tak wyjątkową herbatę z jakichś prostych glinianych kubków. To by była straszliwa profanacja. Żeby dostarczyć wszystkie naczynia na miejsce w całości, zabezpieczył je skrawkami materiałów i gazetą, którą dostał do śniadania, a nawet nie przeczytał - w końcu miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż czytanie o polityce.
Bardzo ostrożnie pozbywał się kolejnych warstw z czarek, po czym ustawiał je na ławie - idealnie równo, żeby widok ten mógł również nacieszyć oczy.
Kiedy jednak przystąpił do rozwijania gaiwana, jedna ze stron gazety upadła na podłogę, ukazując coś, co sprawiło, że po plecach lorda Blacka przeszedł lodowaty dreszcz.
Z wymiętej strony “Walczącego Maga” spoglądała na niego do bólu znajoma osoba. Tylko że tam, na papierze jej wzrok był zmęczony, wściekły… dziwacznie obcy - tak bardzo różniący się od roześmianych jasnych oczu, które widział dosłownie przed sekundą.
Nie… na Merlina nie...
Nie chciał tego czytać.
Musiał to przeczytać.
Delikatne porcelanowe naczynie upadło na kamienną podłogę, roztrzaskując się na drobne kawałki.
“Niebezpieczny członek Zakonu Feniksa. Zwolennik Harolda Longbottoma”
Black odruchowo zasłonił usta dłonią, żeby nie krzyknąć, lecz z jego gardła wyrwał się tylko zduszony, pełen bólu jęk.
“Przeciwnik rządu, szlama”
Spróbował uciec od tego widoku, odsunąć się jak najdalej od przeklętego kawałka gazety, zupełnie jakby ten mógłby go zabić, ale jedynie boleśnie uderzył plecami w kamienną ścianę schronu.
To niemożliwe.
Nie.
Proszę.
“Michael Tonks. Poszukiwany żywy lub martwy”.
-Doskonale. Jestem pewien, że porządne wyciszenie przyda się tej nocy. - również uśmiechnął się w bardzo dwuznaczny sposób. Przerabiali już to niejednokrotnie, więc Black doskonale wiedział, że porządne Muffiliato jest dla nich na wagę złota.
Odwróciwszy się plecami do wiatru, stał i patrzył, jak starszy mężczyzna stawiał zabezpieczenia na niedużym, ukrytym wśród śniegu i szalejącej zawieruchy, budyneczku. Ich tradycja nakładania wielu zabezpieczeń miała też wyjątkowy wyraz symboliczny, jakby dzięki magii mogli skutecznie oddzielić się od reszty świata, wojny, chaosu i innych, prześladujących ich na co dzień problemów.
Mimo przeraźliwego zimna Rigel czekał cierpliwie i w milczeniu, obejmując się ramionami, żeby przynajmniej w taki sposób, choć odrobinę się zagrzać. Nie chciał przeszkadzać Fenrirowi w tej ważnej czynności, tak że tylko obserwował, jak blondyn splatał ochronne zaklęcie, odpowiadając uśmiechem na jego uśmiech, kiedy ten się do niego odwracał. Black nie mógł się na niego napatrzeć, szczególnie teraz, kiedy mężczyzna wyglądał o wiele lepiej, zdrowiej niż przed ich ostatnim spotkaniem - zupełnie jakby uczucia, jakie wyznali sobie w czasie Przesilenia Zimowego, przepędziły resztki cieni, które czaiły się ukryte gdzieś w zakamarkach jego duszy. Sam Rigel również poczuł zmianę. Zaczął lepiej spać, miał więcej sił. W końcu zaczął żyć, a nie tylko trwać. Czuł, że teraz będzie w stanie sprostać nawet najgorszym przeciwnościom losu, nie złamie się, nie upadnie, bo jest na tym świecie osoba, dla której jest ważny. Która go kocha. I ze wzajemnością.
Pewnie tak czują się ci, którzy potrafią wyczarować Patronusa...
Nie czekając już ani chwili dłużej, Black otworzył drzwi i wszedł do środka, prowadząc za rękę kochanka.
-Cały? No dobrze. W takim razie trzymam za słowo. - powiedział ciszej, zerknąwszy na niego przez na wpół przymknięte powieki. Doskonale zdawał sobie sprawę, co będzie dalej - specjalnie prowokował, żeby znowu poczuć jego wargi na swoich, dłoń wplecioną we włosy i niesamowitą bliskość, której granicą była tylko niezmiernie irytująca warstwa ubrań.
-Zawsze jeszcze możesz się zrewanżować. - pogłaskał go dłonią po policzku. Słuchając kolejnych słów i wpatrując się tak w jasne tęczówki, Black prawie rozpływał się od nadmiaru emocji, bo domyślał się, jak trudno jest Fenrirowi... Michaelowi mówić o swoich uczuciach. - Śniłem o tej chwili przez ostatnie noce.
Chwycił obie jego dłonie i przybliżył do swoich ust.
-Kocham cię. - powiedział, spoglądając mu głęboko w oczy. - Chodź, skończmy już te przygotowania… bo chciałem ci pokazać pewna rzecz. Otóż udało mi się znaleźć resztki bardzo dobrej białej herbaty o niesamowitym kwiatowym aromacie. Wiem, że nie pasuje to do zimy, ale po prostu nie chce mi się z tym czekać aż do wiosny.
Po tych słowach Rigel zgodnie z ich własną niepisaną tradycją zajął się zmianą zimnego schronu w przytulne miejsce spotkania - prawie dom, o jakim zawsze marzył.
Przyniósł do paleniska przygotowane przez wcześniejszych odwiedzających drewno, ułożył je w ładny stożek, po czym podpalił, szepcząc zaklęcie. Nieśmiałe płomienie powoli zaczęły lizać nierówną powierzchnię, nadpalając wszelkie wystające drzazgi. W pomieszczeniu dzięki temu zrobiło się jaśniej, ale Black na wszelki wypadek wyczarował jeszcze jedną świetlistą kulę, która zawisła pod sufitem niczym nieduża gwiazda. Przysunął również bliżej ognia jedną z ław i nakrył ją, jak obrusem, kawałkiem materiału, znalezionym gdzieś w pracowni. Na szczęście tym razem Rigel zabrał na spotkanie brązowy len kiepskiej jakości - nie chciał przecież popełnić błędu sprzed miesiąca, kiedy na "obrus" wybrał kawałek całkiem drogiego atłasu. Wtedy miał szczęście, gdyż jego towarzysz nie zwrócił uwagi na rodzaj tkaniny - nie znał się na tym wyjątkowo dobrze, lecz tym razem lord Black wolał nie kusić losu.
Na tym improwizowanym stole wylądowała garść orzechów włoskich, kawałek tabliczki mlecznej czekolady oraz parę solidnych kawałków suszonej wieprzowiny - nie było tego wiele, ale powinno wystarczyć, żeby spędzić wieczór przyjemnie i nie umierać z głodu.
Pozostało już tylko przygotować herbatę, która w końcu mogłaby rozgrzać ich zziębnięte ciała. Ze swojej obszernej torby Black wydostał swój ulubiony i lekko pokryty sadzą tygiel, napełnił go wodą, wyczarowaną lekkim ruchem różdżki, a następnie ustawił na ogniu. W czasie kiedy woda powoli się nagrzewała, ponownie sięgnął do torby, aby wydobyć czarki oraz gaiwan. Może i ich spotkania zawsze odbywały się w warunkach polowych, ale Rigel nie mógł nawet sobie wyobrazić, żeby mieliby pić tak wyjątkową herbatę z jakichś prostych glinianych kubków. To by była straszliwa profanacja. Żeby dostarczyć wszystkie naczynia na miejsce w całości, zabezpieczył je skrawkami materiałów i gazetą, którą dostał do śniadania, a nawet nie przeczytał - w końcu miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż czytanie o polityce.
Bardzo ostrożnie pozbywał się kolejnych warstw z czarek, po czym ustawiał je na ławie - idealnie równo, żeby widok ten mógł również nacieszyć oczy.
Kiedy jednak przystąpił do rozwijania gaiwana, jedna ze stron gazety upadła na podłogę, ukazując coś, co sprawiło, że po plecach lorda Blacka przeszedł lodowaty dreszcz.
Z wymiętej strony “Walczącego Maga” spoglądała na niego do bólu znajoma osoba. Tylko że tam, na papierze jej wzrok był zmęczony, wściekły… dziwacznie obcy - tak bardzo różniący się od roześmianych jasnych oczu, które widział dosłownie przed sekundą.
Nie… na Merlina nie...
Nie chciał tego czytać.
Musiał to przeczytać.
Delikatne porcelanowe naczynie upadło na kamienną podłogę, roztrzaskując się na drobne kawałki.
“Niebezpieczny członek Zakonu Feniksa. Zwolennik Harolda Longbottoma”
Black odruchowo zasłonił usta dłonią, żeby nie krzyknąć, lecz z jego gardła wyrwał się tylko zduszony, pełen bólu jęk.
“Przeciwnik rządu, szlama”
Spróbował uciec od tego widoku, odsunąć się jak najdalej od przeklętego kawałka gazety, zupełnie jakby ten mógłby go zabić, ale jedynie boleśnie uderzył plecami w kamienną ścianę schronu.
To niemożliwe.
Nie.
Proszę.
“Michael Tonks. Poszukiwany żywy lub martwy”.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Wreszcie znaleźli się wewnątrz, a choć nadal było chłodno, to niedwuznaczne obietnice rozgrzewały niczym ogień płonący w trzewiach. Zdążył już poznać Riley’a i jego z pozoru wyważone, acz zaskakująco śmiałe żarty. Uśmiechnął się wilczo i puścił mu perskie oko, na znak, że prowokacja zadziałała.
-Porządnie wyciszę ten schron. - obiecał, spoglądając kompanowi prosto w oczy i snując w myślach śmiałe plany na resztę wieczoru. Cały Twój, tej obietnicy też zamierzam dotrzymać.
Czy ten moment mógł być jeszcze lepszy?
Najwyraźniej tak - kolejne wyznanie miłości, tym razem mniej szokujące niż przed tygodniem, nadal brzmiało najpiękniej na świecie. Jak zorza polarna, jak tęcza pojawiająca się po burzy, jak zapach rosy o poranku i śniegu, na którym odbijały się gwiazdy. W odpowiedzi uśmiechnął się do Riley’a tak, jak nie uśmiechał się właściwie do nikogo. Z łatwością odwzajemnił rozpromienione spojrzenie i odnalazł właściwe słowa.
-Ja Ciebie też, Riley. - ale na tym właściwe słowa się zakończyły, bo na usta cisnęły się kolejne, a serce rozpierała niespokojna niecierpliwość. Z trudem powstrzymał pośpieszne propozycje. Musiał to wszystko lepiej przemyśleć, Londyn był ponoć teraz bezpieczniejszy niż reszta kraju, nie może mu ot tak proponować, żeby dla niego zostawił stolicę za sobą…
Na szczęście, Riley przypomniał mu o przygotowaniach zanim Michael zaproponował coś bardzo pochopnego. Moment pokusy minął, a blondyn pokiwał pośpiesznie głową i wrócił do pracy. Będą mieli cały wieczór na spokojne rozmowy.
Wyciszał pomieszczenie w milczeniu, bo tak należało, ale kątem oka zerkał na krzątającego się po schronie bruneta. Nagle zrobiło się jaśniej, cieplej, przytulniej. Nie rozumiał do końca dlaczego - choć spostrzegawczy, przykuwał mniejszą uwagę do detali, spoglądając na świat raczej całościowo i wyłapując najważniejsze fakty. Takie jak ten, że Riley zmieniał na lepsze każdą przestrzeń, w której się znalazł i najwyraźniej wcale nie potrzebował do tego transmutacji.
Przyniosłeś czekoladę?! - chciał spytać z niekrytym zachwytem, ale to rozproszyłoby magię, więc zmusił się jeszcze do kilku minut ciszy. We względnym skupieniu roztoczył wyciszającą barierę na całe pomieszczenie. Zadanie było proste, schron niewielki, a sięganie po białą magię zawsze przychodziło Michaelowi z łatwością, zwłaszcza, gdy był w dobrym humorze. Obszedł całe pomieszczenie, a w momencie, gdy Riley rozpakowywał filiżanki, był akurat odwrócony tyłem. Stuknął różdżką w ścianę, zamykając ochronną barierę i…
-Skończyłem! - oznajmił triumfalnie, nieświadom, że jego słowa docierają pewnie do kochanka jak przez mgłę. Nieświadom, że cokolwiek - w tym przypadku gazeta - okazało się pilniejsze od wytęsknionego rozpoczęcia schadzki. Schował różdżkę do kieszeni płaszcza, którego nie zdążył nawet zdjać. -Tylko przetest… - urwał w pół słowa, gdy coś roztrzaskało się na kamiennej podłodze. Odwrócił się, zdziwiony, że to właśnie Riley zabrał się do testowania zabezpieczenia i to jeszcze z takim hukiem. To przecież nie było konieczne i do niego nie pasowało i…
…Znał ten zapach. Zapach strachu, ludzkiego strachu, jego strachu, zimnego potu, krwi krążącej po ciele zbyt szybko i zbyt panicznie.
Czuł ten zapach już wcześniej, w ruinach Ministerstwa.
Bolesny jęk rozbrzmiał mu w uszach, tuż po tym jak alarmująca woń dotarła do nozdrzy.
Riley wyglądał, jakby zobaczył ducha kogoś znajomego, albo uderzającą o ziemię miksturę buchorożca.
Mike odruchowo pomknął spojrzeniem za jego wzrokiem i wtedy ujrzał kawałek gazety z własną podobizną.
Zamarł na moment, uśmiech natychmiast spełzł z twarzy, mięśnie spięły w bolesnym zaskoczeniu.
To już…?
Znał format listu gończego i znał to zdjęcie, wykonane w biurze rejestracji wilkołaków, gdy był oszołomiony i zrezygnowany i zły. Nawet bez czytania wiedział chyba, co będzie tam napisane. Zawsze używali tych samych słów - dla jego siostry, szefa, przyjaciół. Przynajmniej nazywali ich niebezpiecznymi, to lepsze, niż gdyby mieli ich za ofiary.
-Riley… - zaczął łagodnie, jakby bał się go spłoszyć.
Nie bój się mnie. To zawsze tak cholernie bolało, gdy ludzie się go bali, gdy zaczęli patrzeć na niego z lękiem i nieufnością po ugryzieniu, gdy traktowali go jak zagrożenie, gdy sam tak siebie traktował.
Ale przecież Riley wiedział już o likantropii, od dawna. O wszystkich najgorszych sprawach, o niekontrolowanej przemianie w wilkołaka i o kradzieży i o myślach samobójczych i o chorobie. Przyjął Michaela (i Fenrira) właśnie takiego, a jeśli miłość to akceptacja cudzych wad, to musiał go bardzo kochać.
Mike poczuł krótkie ukłucie skruchy, że nie powiedział mu wcześniej o własnym udziale w wojnie i o całej reszcie, ale - czym był status krwi w porównaniu do przekleństwa, które w niej krążyło?
Wyznał już zresztą Riley’owi, że jest szlamą. Choć tamten nic z tego nie pamiętał, to nie bał się w ruinach mugolaka, tylko rozzłoszczonego złodzieja.
Zaś później Michael podświadomie chciał odsunąć kochanka od wojny, chciał jego bezpieczeństwa. Chyba bał się, że gdyby tamten dowiedział się o jego działalności to albo zacząłby się zamartwiać albo, co gorsza, zapragnąłby się w to wszystko zaangażować. A Michael nie chciał ani jego zmartwień ani poświęceń, chciał tylko jego. Dlatego wyznał memortkowi kilka trudnych spraw: swoisty testament na wypadek nagłej i nieprzewidzianej śmierci, skruszone wytłumaczenie. Powierzywszy to wszystko niememu ptakowi, mógł milczeć podczas schadzek.
Poruszenie trudniejszych tematów korciło go zarówno tydzień temu, jak i kwadrans temu, ale perspektywa wspólnej nocy rozpraszała, a potem Riley wyznał mu miłość i wszystko zeszło na drugi plan.
Zresztą, Mike nie wątpił przecież we wrażliwość i dobre serce kochanka i za idące za tym właściwe poglądy. Tamta ciężarówka była tylko niefortunną i niesprawiedliwą zemstą za jego własny grzech. Rozumiał przecież, sam z powodu żałoby okradł niewinną osobę. Riley podpalił samochód domniemanego złodzieja, ale samego mugola zostawił w spokoju i to się liczyło.
Na wojnie można było być mniej lub bardziej biernym - może i Mike był aurorem, ale rozumiał chęć zwykłych ludzi do trzymania się na dystans - ale (przynajmniej zdaniem Michaela) żaden dobry człowiek nie wspierałby z przekonania tych, którzy mordują dzieci (spotkanie z kobietą, którą znał jako Miu, otoczonej trupami wymordowanej mugolskiej rodziny, wpłynęło na Michaela i jego wyobrażenie o aktualnej sytuacji politycznej bardziej niż chciałby przyznać), którzy w Bezksiężycową Noc wyrzynali na ulicach bezbronnych ludzi.
W Londynie pozostało sporo dobrych ludzi, którzy musieli milczeć, bo nie chcieli skończyć tak samo.
A Riley był najlepszym człowiekiem, jakiego znał.
I wtedy go olśniło.
Nie boi się mnie, ale o mnie. - uświadomił sobie z ulgą.
A choć serce galopowało mu jak oszalałe na myśl o nowym niebezpieczeństwie, o zawrotnej nagrodzie dostrzeżonej kątem oka, o grożącym mu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej Azkabanie… to z wysiłkiem odsunął te myśli na bok.
Riley był przecież dla niego odważny i silny. Zawsze był podporą, gdy to Michael był pełen żalu i lęku. Dzisiaj to on się odwdzięczy. Będzie silny, dla niego.
-Nie martw się. - poprosił spokojniej, podchodząc blisko, bardzo blisko. Złapał go za dłoń, a palcami drugiej ręki musnął zimny policzek, jakby chciał go poprosić, by kochanek podniósł wzrok. -Spójrz na mnie. - a nie na ten cholerny plakat i nie martw się o mnie, o nas, o nasz sekret. Umarłbym, zanim dałbym sobie wydrzeć powierzone mi tajemnice, więc nie wezmą mnie żywcem - chciał zapewnić, ale przezornie się powstrzymał. Lepiej nie wspominać nic o śmierci, chciał go przecież uspokoić. I samemu chciał przeżyć. Po raz pierwszy od bardzo dawna, od dwóch lat, każdego dnia budził się z radością i wyczekiwał każdego poranka, każdego listu, każdej schadzki. Po raz pierwszy pozwolił sobie na śmiałe fantazje o przyszłości, w której wygrywają wojnę i odbijają Londyn i w której może powrócić do miasta, które zawsze nazywał domem. Iść z Riley’em na mecz Quidditcha żeby przekonać go, że ten sport da się lubić. Albo po prostu zaszyć się w leśniczówce, bezpiecznej i spokojnej i równie przytulnej, jak wszystkie tymczasowe schronienia, do których Riley wnosił namiastkę domu.
Czasem w tych wyobrażeniach znienacka pojawiały się twarze ludzi, których śmierć widział, którym nie mógł pomóc w Azkabanie, których zostawił za sobą, których zabił. Nadciągała ciemność, niosąc za sobą wątpliwości, czy w ogóle zasłużył na szczęśliwą i spokojną przyszłość i czy kiedykolwiek będzie mu ona przeznaczona - ale wspomnienie miłosnych wyznań rozganiało ten mrok, niczym słońce przebijające się przez ciemne chmury, niczym silny patronus.
-Przecież nie dam się złapać. - obiecał z powagą, a w jasnych oczach zatańczyły złote iskry. Obydwoje złożyli mu właśnie tą obietnicę. Prawie uwierzył we własne słowa, ale prawie to za mało. -Jestem aurorem. - dodał (o tym autorzy listu musieli wiedzieć, a Mike łudził się, że otrzymał go za oczywiste koligacje z Justine, Biurem i Rejestrem Wilkołaków - nie za donos), chcąc oferować Riley’owi konkretny dowód, że potrafi o siebie zadbać i zmusił usta do bladego uśmiechu.
-Porządnie wyciszę ten schron. - obiecał, spoglądając kompanowi prosto w oczy i snując w myślach śmiałe plany na resztę wieczoru. Cały Twój, tej obietnicy też zamierzam dotrzymać.
Czy ten moment mógł być jeszcze lepszy?
Najwyraźniej tak - kolejne wyznanie miłości, tym razem mniej szokujące niż przed tygodniem, nadal brzmiało najpiękniej na świecie. Jak zorza polarna, jak tęcza pojawiająca się po burzy, jak zapach rosy o poranku i śniegu, na którym odbijały się gwiazdy. W odpowiedzi uśmiechnął się do Riley’a tak, jak nie uśmiechał się właściwie do nikogo. Z łatwością odwzajemnił rozpromienione spojrzenie i odnalazł właściwe słowa.
-Ja Ciebie też, Riley. - ale na tym właściwe słowa się zakończyły, bo na usta cisnęły się kolejne, a serce rozpierała niespokojna niecierpliwość. Z trudem powstrzymał pośpieszne propozycje. Musiał to wszystko lepiej przemyśleć, Londyn był ponoć teraz bezpieczniejszy niż reszta kraju, nie może mu ot tak proponować, żeby dla niego zostawił stolicę za sobą…
Na szczęście, Riley przypomniał mu o przygotowaniach zanim Michael zaproponował coś bardzo pochopnego. Moment pokusy minął, a blondyn pokiwał pośpiesznie głową i wrócił do pracy. Będą mieli cały wieczór na spokojne rozmowy.
Wyciszał pomieszczenie w milczeniu, bo tak należało, ale kątem oka zerkał na krzątającego się po schronie bruneta. Nagle zrobiło się jaśniej, cieplej, przytulniej. Nie rozumiał do końca dlaczego - choć spostrzegawczy, przykuwał mniejszą uwagę do detali, spoglądając na świat raczej całościowo i wyłapując najważniejsze fakty. Takie jak ten, że Riley zmieniał na lepsze każdą przestrzeń, w której się znalazł i najwyraźniej wcale nie potrzebował do tego transmutacji.
Przyniosłeś czekoladę?! - chciał spytać z niekrytym zachwytem, ale to rozproszyłoby magię, więc zmusił się jeszcze do kilku minut ciszy. We względnym skupieniu roztoczył wyciszającą barierę na całe pomieszczenie. Zadanie było proste, schron niewielki, a sięganie po białą magię zawsze przychodziło Michaelowi z łatwością, zwłaszcza, gdy był w dobrym humorze. Obszedł całe pomieszczenie, a w momencie, gdy Riley rozpakowywał filiżanki, był akurat odwrócony tyłem. Stuknął różdżką w ścianę, zamykając ochronną barierę i…
-Skończyłem! - oznajmił triumfalnie, nieświadom, że jego słowa docierają pewnie do kochanka jak przez mgłę. Nieświadom, że cokolwiek - w tym przypadku gazeta - okazało się pilniejsze od wytęsknionego rozpoczęcia schadzki. Schował różdżkę do kieszeni płaszcza, którego nie zdążył nawet zdjać. -Tylko przetest… - urwał w pół słowa, gdy coś roztrzaskało się na kamiennej podłodze. Odwrócił się, zdziwiony, że to właśnie Riley zabrał się do testowania zabezpieczenia i to jeszcze z takim hukiem. To przecież nie było konieczne i do niego nie pasowało i…
…Znał ten zapach. Zapach strachu, ludzkiego strachu, jego strachu, zimnego potu, krwi krążącej po ciele zbyt szybko i zbyt panicznie.
Czuł ten zapach już wcześniej, w ruinach Ministerstwa.
Bolesny jęk rozbrzmiał mu w uszach, tuż po tym jak alarmująca woń dotarła do nozdrzy.
Riley wyglądał, jakby zobaczył ducha kogoś znajomego, albo uderzającą o ziemię miksturę buchorożca.
Mike odruchowo pomknął spojrzeniem za jego wzrokiem i wtedy ujrzał kawałek gazety z własną podobizną.
Zamarł na moment, uśmiech natychmiast spełzł z twarzy, mięśnie spięły w bolesnym zaskoczeniu.
To już…?
Znał format listu gończego i znał to zdjęcie, wykonane w biurze rejestracji wilkołaków, gdy był oszołomiony i zrezygnowany i zły. Nawet bez czytania wiedział chyba, co będzie tam napisane. Zawsze używali tych samych słów - dla jego siostry, szefa, przyjaciół. Przynajmniej nazywali ich niebezpiecznymi, to lepsze, niż gdyby mieli ich za ofiary.
-Riley… - zaczął łagodnie, jakby bał się go spłoszyć.
Nie bój się mnie. To zawsze tak cholernie bolało, gdy ludzie się go bali, gdy zaczęli patrzeć na niego z lękiem i nieufnością po ugryzieniu, gdy traktowali go jak zagrożenie, gdy sam tak siebie traktował.
Ale przecież Riley wiedział już o likantropii, od dawna. O wszystkich najgorszych sprawach, o niekontrolowanej przemianie w wilkołaka i o kradzieży i o myślach samobójczych i o chorobie. Przyjął Michaela (i Fenrira) właśnie takiego, a jeśli miłość to akceptacja cudzych wad, to musiał go bardzo kochać.
Mike poczuł krótkie ukłucie skruchy, że nie powiedział mu wcześniej o własnym udziale w wojnie i o całej reszcie, ale - czym był status krwi w porównaniu do przekleństwa, które w niej krążyło?
Wyznał już zresztą Riley’owi, że jest szlamą. Choć tamten nic z tego nie pamiętał, to nie bał się w ruinach mugolaka, tylko rozzłoszczonego złodzieja.
Zaś później Michael podświadomie chciał odsunąć kochanka od wojny, chciał jego bezpieczeństwa. Chyba bał się, że gdyby tamten dowiedział się o jego działalności to albo zacząłby się zamartwiać albo, co gorsza, zapragnąłby się w to wszystko zaangażować. A Michael nie chciał ani jego zmartwień ani poświęceń, chciał tylko jego. Dlatego wyznał memortkowi kilka trudnych spraw: swoisty testament na wypadek nagłej i nieprzewidzianej śmierci, skruszone wytłumaczenie. Powierzywszy to wszystko niememu ptakowi, mógł milczeć podczas schadzek.
Poruszenie trudniejszych tematów korciło go zarówno tydzień temu, jak i kwadrans temu, ale perspektywa wspólnej nocy rozpraszała, a potem Riley wyznał mu miłość i wszystko zeszło na drugi plan.
Zresztą, Mike nie wątpił przecież we wrażliwość i dobre serce kochanka i za idące za tym właściwe poglądy. Tamta ciężarówka była tylko niefortunną i niesprawiedliwą zemstą za jego własny grzech. Rozumiał przecież, sam z powodu żałoby okradł niewinną osobę. Riley podpalił samochód domniemanego złodzieja, ale samego mugola zostawił w spokoju i to się liczyło.
Na wojnie można było być mniej lub bardziej biernym - może i Mike był aurorem, ale rozumiał chęć zwykłych ludzi do trzymania się na dystans - ale (przynajmniej zdaniem Michaela) żaden dobry człowiek nie wspierałby z przekonania tych, którzy mordują dzieci (spotkanie z kobietą, którą znał jako Miu, otoczonej trupami wymordowanej mugolskiej rodziny, wpłynęło na Michaela i jego wyobrażenie o aktualnej sytuacji politycznej bardziej niż chciałby przyznać), którzy w Bezksiężycową Noc wyrzynali na ulicach bezbronnych ludzi.
W Londynie pozostało sporo dobrych ludzi, którzy musieli milczeć, bo nie chcieli skończyć tak samo.
A Riley był najlepszym człowiekiem, jakiego znał.
I wtedy go olśniło.
Nie boi się mnie, ale o mnie. - uświadomił sobie z ulgą.
A choć serce galopowało mu jak oszalałe na myśl o nowym niebezpieczeństwie, o zawrotnej nagrodzie dostrzeżonej kątem oka, o grożącym mu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej Azkabanie… to z wysiłkiem odsunął te myśli na bok.
Riley był przecież dla niego odważny i silny. Zawsze był podporą, gdy to Michael był pełen żalu i lęku. Dzisiaj to on się odwdzięczy. Będzie silny, dla niego.
-Nie martw się. - poprosił spokojniej, podchodząc blisko, bardzo blisko. Złapał go za dłoń, a palcami drugiej ręki musnął zimny policzek, jakby chciał go poprosić, by kochanek podniósł wzrok. -Spójrz na mnie. - a nie na ten cholerny plakat i nie martw się o mnie, o nas, o nasz sekret. Umarłbym, zanim dałbym sobie wydrzeć powierzone mi tajemnice, więc nie wezmą mnie żywcem - chciał zapewnić, ale przezornie się powstrzymał. Lepiej nie wspominać nic o śmierci, chciał go przecież uspokoić. I samemu chciał przeżyć. Po raz pierwszy od bardzo dawna, od dwóch lat, każdego dnia budził się z radością i wyczekiwał każdego poranka, każdego listu, każdej schadzki. Po raz pierwszy pozwolił sobie na śmiałe fantazje o przyszłości, w której wygrywają wojnę i odbijają Londyn i w której może powrócić do miasta, które zawsze nazywał domem. Iść z Riley’em na mecz Quidditcha żeby przekonać go, że ten sport da się lubić. Albo po prostu zaszyć się w leśniczówce, bezpiecznej i spokojnej i równie przytulnej, jak wszystkie tymczasowe schronienia, do których Riley wnosił namiastkę domu.
Czasem w tych wyobrażeniach znienacka pojawiały się twarze ludzi, których śmierć widział, którym nie mógł pomóc w Azkabanie, których zostawił za sobą, których zabił. Nadciągała ciemność, niosąc za sobą wątpliwości, czy w ogóle zasłużył na szczęśliwą i spokojną przyszłość i czy kiedykolwiek będzie mu ona przeznaczona - ale wspomnienie miłosnych wyznań rozganiało ten mrok, niczym słońce przebijające się przez ciemne chmury, niczym silny patronus.
-Przecież nie dam się złapać. - obiecał z powagą, a w jasnych oczach zatańczyły złote iskry. Obydwoje złożyli mu właśnie tą obietnicę. Prawie uwierzył we własne słowa, ale prawie to za mało. -Jestem aurorem. - dodał (o tym autorzy listu musieli wiedzieć, a Mike łudził się, że otrzymał go za oczywiste koligacje z Justine, Biurem i Rejestrem Wilkołaków - nie za donos), chcąc oferować Riley’owi konkretny dowód, że potrafi o siebie zadbać i zmusił usta do bladego uśmiechu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zimna, kamienna ściana boleśnie wbijała się w mięśnie i kości, tak że nawet gruba zimowa szata nie mogła uratować Blacka od ostrych krawędzi. Ale mimo tego mężczyzna przycisnął się do niej jeszcze mocniej, jakby próbując zlać się z szorstką powierzchnią. Zniknąć na zawsze.
Jak mogłem być tak ślepy, tak głupi?
Jak nie mógł zauważyć, z kim ma do czynienia? Przecież wszystkie sygnały na niebie i ziemi wyraźnie na to wskazywały. Mugolskie zwyczaje. Dziwaczne komentarze, które co raz to znajdywały się w ich korespondencji. Mugolska książka. Sytuacja z pojazdem na klifach.
Spotykał się, całował i sypiał z niebezpiecznym wrogiem ministerstwa. Przestępcą. Terrorystą.
Zdradził swoją rodzinę i wszelkie wartości, jakich się trzymał.
Ta myśl sprawiła, że czarodziej poczuł, jakby ktoś ciężkim butem nadepnął mu na gardło, próbując zgnieść tchawicę; otworzył tępym narzędziem klatkę piersiową, żeby wbić w szaleńczo bijące serce tysiące igieł.
Czy tak będzie wyglądał jego koniec? Umrze tu na szczycie góry? Czy rodzina zacznie go szukać, czy też odkryją schowany gryfoński szalki i listy, które wcześniej czy później rozszyfrują, po czym uznają, że nigdy nie istniał? Wypalą jego imię z drzewa? Będzie przeklęty jak Francis, skazany na wieczne zapomnienie?
Zdrajca. Zdrajca. Zdrajca!
Od tych wszystkich myśli boleśnie pulsowały skronie, a ciało stawało się napięte jak struna - oczekujące na koniec. Rigel bał się poruszyć, a każdy oddech przez zaciśnięte gardło sprawiał mu niesamowite trudności.
Kiedy Michel się do niego zbliżył, chciał się jeszcze bardziej wycofać, lecz zanim była już tylko wychłodzona przez górski wiatr ściana z ostrymi kamieniami, jeden, z których wbił się młodemu lordowi pod żebro. Był w pułapce, przeklętym potrzasku. Nie słyszał, co blondyn do niego mówi, cały się trząsł, nie w stanie zapanować nad spanikowanym ciałem. Tytanicznym wręcz wysiłkiem zmusił się do posłusznego podniesienia głowy i skrzyżowania swoich ciemnych, przepełnionych strachem oczu ze znajomymi błękitnymi tęczówkami. Tak bardzo Black starał się ukryć paraliżujący go strach, niestety dotyk zakonnika przeraził go tak bardzo, że aż wstrzymał oddech, wyglądając tym samym jak przerażone zwierzę, które właśnie stanęło twarzą w twarz z drapieżnikiem.
Ostatni nadzieja to sięgnąć po różdżkę, jednak, jak zdążył zauważyć, ta znajdowała się za daleko - leżąc tuż obok torby z resztą porcelany.
Był kompletnie bezbronny.
Ale musiał się opanować, uspokoić za wszelką cenę, bo od tego prawdopodobnie zależało jego życie.
Wdech i wydech. Jak medytacja. Spokojnie.
Pierwsza fala paniki chyba zaczynała ustępować, gdyż umysł Rigela zaczynał myśleć w miarę trzeźwo. Przecież dotychczas Fen... Michael nie zrobił mu krzywdy. Nie kłamał, kiedy wcześniej mówił mu te wszystkie piękne rzeczy, nie udawał też, kiedy spędzali ze sobą każdą z nocy. Tylko że nie wiedział, kim tak naprawdę jest Rigel i młodszy czarodziej był przekonany, że tylko ono - to cholerne kłamstwo, powstałe podczas ich pierwszego spotkania w październiku, jest teraz jego jedynym ratunkiem przed śmiercią.
Musiał grać swoją rolę dalej, bo od tego zależało jego życie. Tylko jak to zrobić, kiedy kolana ledwo trzymały go w pionie, zupełnie jakby za chwilę miały dać za wygraną i pozwolić upaść Blackowi na lodowatą, brudną podłogę?
Tak bardzo nie wiedział, co ma w tej chwili zrobić. Jak dalej żyć, kiedy osoba, którą pokochał całym sercem, jedyna osoba, która go rozumiała, znała jego najgorsze myśli, była mu wsparciem i światłem ciemnościach, okazała się niebezpiecznym poszukiwanym przestępcą? Rigel czuł się zdradzony. Prawda bolała bardziej niż wszystko, czego kiedykolwiek dotychczas doświadczył. Bardziej, niż kiedy ojciec mówił mu wprost, że jest jego najgorszym synem.
-Jesteś jednym z nich - zdołał wydusić z siebie z wielkim trudem, żałosnym, cienkim głosem, słysząc słowo “auror”.
Jak to się stało, że tak ciepły i dobry człowiek stanął po stronie szaleńców? Jak można było trzymać z kimś, kto nie pozwalał spokojnie żyć porządnym czarodziejom, z kimś, kto, żeby oczerniać rząd, mordował dzieci, pozostawiając je na ulicach jak śmieci. Kimś, kto oddałby wszystko, aby patrzeć jak Rigel i cała jego rodzina płoną na stosach.
Ktoś wyprał mu mózg?
-Dlaczego? - cicho zadał pytanie mężczyźnie, i sobie i światu. - Dlaczego, Michaelu? Przecież... jesteś dobrym człowiekiem. Nie mordercą?
Prawda?
Jak mogłem być tak ślepy, tak głupi?
Jak nie mógł zauważyć, z kim ma do czynienia? Przecież wszystkie sygnały na niebie i ziemi wyraźnie na to wskazywały. Mugolskie zwyczaje. Dziwaczne komentarze, które co raz to znajdywały się w ich korespondencji. Mugolska książka. Sytuacja z pojazdem na klifach.
Spotykał się, całował i sypiał z niebezpiecznym wrogiem ministerstwa. Przestępcą. Terrorystą.
Zdradził swoją rodzinę i wszelkie wartości, jakich się trzymał.
Ta myśl sprawiła, że czarodziej poczuł, jakby ktoś ciężkim butem nadepnął mu na gardło, próbując zgnieść tchawicę; otworzył tępym narzędziem klatkę piersiową, żeby wbić w szaleńczo bijące serce tysiące igieł.
Czy tak będzie wyglądał jego koniec? Umrze tu na szczycie góry? Czy rodzina zacznie go szukać, czy też odkryją schowany gryfoński szalki i listy, które wcześniej czy później rozszyfrują, po czym uznają, że nigdy nie istniał? Wypalą jego imię z drzewa? Będzie przeklęty jak Francis, skazany na wieczne zapomnienie?
Zdrajca. Zdrajca. Zdrajca!
Od tych wszystkich myśli boleśnie pulsowały skronie, a ciało stawało się napięte jak struna - oczekujące na koniec. Rigel bał się poruszyć, a każdy oddech przez zaciśnięte gardło sprawiał mu niesamowite trudności.
Kiedy Michel się do niego zbliżył, chciał się jeszcze bardziej wycofać, lecz zanim była już tylko wychłodzona przez górski wiatr ściana z ostrymi kamieniami, jeden, z których wbił się młodemu lordowi pod żebro. Był w pułapce, przeklętym potrzasku. Nie słyszał, co blondyn do niego mówi, cały się trząsł, nie w stanie zapanować nad spanikowanym ciałem. Tytanicznym wręcz wysiłkiem zmusił się do posłusznego podniesienia głowy i skrzyżowania swoich ciemnych, przepełnionych strachem oczu ze znajomymi błękitnymi tęczówkami. Tak bardzo Black starał się ukryć paraliżujący go strach, niestety dotyk zakonnika przeraził go tak bardzo, że aż wstrzymał oddech, wyglądając tym samym jak przerażone zwierzę, które właśnie stanęło twarzą w twarz z drapieżnikiem.
Ostatni nadzieja to sięgnąć po różdżkę, jednak, jak zdążył zauważyć, ta znajdowała się za daleko - leżąc tuż obok torby z resztą porcelany.
Był kompletnie bezbronny.
Ale musiał się opanować, uspokoić za wszelką cenę, bo od tego prawdopodobnie zależało jego życie.
Wdech i wydech. Jak medytacja. Spokojnie.
Pierwsza fala paniki chyba zaczynała ustępować, gdyż umysł Rigela zaczynał myśleć w miarę trzeźwo. Przecież dotychczas Fen... Michael nie zrobił mu krzywdy. Nie kłamał, kiedy wcześniej mówił mu te wszystkie piękne rzeczy, nie udawał też, kiedy spędzali ze sobą każdą z nocy. Tylko że nie wiedział, kim tak naprawdę jest Rigel i młodszy czarodziej był przekonany, że tylko ono - to cholerne kłamstwo, powstałe podczas ich pierwszego spotkania w październiku, jest teraz jego jedynym ratunkiem przed śmiercią.
Musiał grać swoją rolę dalej, bo od tego zależało jego życie. Tylko jak to zrobić, kiedy kolana ledwo trzymały go w pionie, zupełnie jakby za chwilę miały dać za wygraną i pozwolić upaść Blackowi na lodowatą, brudną podłogę?
Tak bardzo nie wiedział, co ma w tej chwili zrobić. Jak dalej żyć, kiedy osoba, którą pokochał całym sercem, jedyna osoba, która go rozumiała, znała jego najgorsze myśli, była mu wsparciem i światłem ciemnościach, okazała się niebezpiecznym poszukiwanym przestępcą? Rigel czuł się zdradzony. Prawda bolała bardziej niż wszystko, czego kiedykolwiek dotychczas doświadczył. Bardziej, niż kiedy ojciec mówił mu wprost, że jest jego najgorszym synem.
-Jesteś jednym z nich - zdołał wydusić z siebie z wielkim trudem, żałosnym, cienkim głosem, słysząc słowo “auror”.
Jak to się stało, że tak ciepły i dobry człowiek stanął po stronie szaleńców? Jak można było trzymać z kimś, kto nie pozwalał spokojnie żyć porządnym czarodziejom, z kimś, kto, żeby oczerniać rząd, mordował dzieci, pozostawiając je na ulicach jak śmieci. Kimś, kto oddałby wszystko, aby patrzeć jak Rigel i cała jego rodzina płoną na stosach.
Ktoś wyprał mu mózg?
-Dlaczego? - cicho zadał pytanie mężczyźnie, i sobie i światu. - Dlaczego, Michaelu? Przecież... jesteś dobrym człowiekiem. Nie mordercą?
Prawda?
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Blady uśmiech zamarł mu na ustach, gdy zobaczył - a właściwie poczuł, całym sobą - strach Riley’a. Choć młodszy mężczyzna bardzo się starał, nie miał szans ukryć narastającej paniki przed bystrym okiem aurora. Michael zauważył kątem oka, w którą stronę zerka nerwowo jego towarzysz i pamiętał, że leżała tam różdżka...
Ani przed dotykiem uważnego kochanka, bo przecież wyczuł jak mięśnie bruneta tężeją, jak tamten omal nie cofa ręki, jak cały wtula się w ścianę, jakby chciał odsunąć się od niego jak najdalej.
Przed węchem wilkołaka - nozdrza lekko drżały, gdy wdzierał się do nich zapach strachu i zimnego potu.
Przed instynktem drapieżnika, bo tym przecież był. Zrozumiał coś od razu, gdy wreszcie ich spojrzenia się skrzyżowały. Riley patrzył na niego trochę tak jak wtedy, w ruinach Ministerstwa. Jakby był kimś obcym, wrogim. W czarnych oczach nie lśniły już gwiazdy - a tylko ciemność, pustka, jakiś nowy rodzaj bólu.
-Ty się mnie boisz…? - w niskim barytonie zadźwięczało szczere, smutne niedowierzanie. Nie o mnie….?
Cofnął dłoń od lodowatego policzka, puścił rękę kochanka i wziął chwiejny krok do tyłu. Rozłożył ramiona, by pokazać, że przecież niczego nie trzyma, że nie ma złych zamiarów, nie mógłby ich mieć… i jakoś go uspokoić. Się uspokoić i przegnać z głowy cień strasznego podejrzenia.
Przecież… Riley słyszał już o tym że uciekał przed brygadzistami i zareagował wtedy ze zrozumieniem, spokojnie stał z boku przy tamtym mugolu, przeczytał “Małego Księcia”… wszystko będzie w porządku, to tylko szok, na pewno Riley był tylko w szoku.
Wdech i wydech. Tak, jak mówiła Ronja.
Wreszcie Riley się odezwał, a jego słowa - konkretnie jedno słowo - potwierdziły to, co Mike tak bardzo usiłował wyprzeć. „Nich”, choć wyduszone cicho i niepewnie, oddzieliło ich od siebie zdecydowanym, ostrym cięciem. Przytulny schron na szkockim szczycie nagle podzielił się na dwie połowy, tak jak cała reszta świata.
My i oni. A Riley nazywa n a s tymi drugimi…
Na twarzy Michaela na moment odmalował się szczery szok - a potem dotarło do niego rozczarowanie, bolesne niczym cios prosto w przeponę. Z trudem wziął kolejny oddech.
Musiał w tej chwili wyglądać jak zbity pies, kopnięty w brzuch przez własnego pana.
Gdy tylko zdołał nabrać powietrza, ciężką ciszę przecięło kolejne bolesne i zaskakujące słowo.
„Dlaczego”, nikt przy zdrowych zmysłach by go przecież o to nie zapytał! Michael od razu, wymownie, zerknął list na podłodze. Plakat był zmięty, ale napisy nadal było wyraźnie widać. Wszystko, co o nim pisali. Czyżby Riley nie zdążył doczytać?
-Myślisz, że to jest wybór? - parsknął. -Nazywają mnie szlamą, jestem mugolakiem. Mam szczęście, że znam magię, że przeszedłem przeszkolenie bojowe. Inaczej byłbym całkowicie bezbronny jak mój ojciec, albo martwy jak moja matka. Zabili ją podczas przesłuchań mugolaków w Ministerstwie. - odparował natychmiast, odruchowo podnosząc podbródek do góry i spoglądając Riley’owi prosto w oczy. Dotychczas starannie tłumił gniew i nerwy, dla niego, ale emocje i żałoba po mamie na moment odżyły - i doskonale. Złość i żal można było przekłuć w determinację, w dumę. Nie zamierzał się wstydzić listu gończego, przecież wystawili je już za wszystkimi ludźmi, których szanował.
Zdążył już się jednak domyślić, że Riley nie patrzy na to w ten sposób.
-Uwierzyłeś w ich propagandę? - zapytał, łagodniejszym tonem. Dlaczego ktoś tak dobry i mądry uwierzył w brednie głoszone przez fanatyków i arystokratów? Przeglądanie Walczącego Maga wyprało mu mózg? Wzruszył lekko ramionami, uśmiechając się jakoś gorzko.
-Niech zgadnę, jesteś półkrwi od pokoleń? Albo masz czystą krew? - westchnął z rezygnacją, odruchowo chcąc usprawiedliwić niedomyślność kochanka przed samym sobą. Mike nie oceniał nikogo po statusie krwi, wtedy byłby jak oni, ale…. brunet nie zadawałby głupich pytań, gdyby obecne władze chciały go zamordować. Albo jego ciotkę, wujka, matkę, ojca.
Ale Riley pytał dalej - i nagle Michael nie mógł już udawać pewnego siebie.
Mordercą? Nigdy nie myślał o sobie w ten sposób. Wytrwale odpychał od siebie to słowo i jakoś się udawało. Jestem aurorem - chciał powtórzyć, ale słowa uwięzły mu w gardle, a na twarzy odmalował się wyraz bolesnej niepewności. Rozchylił usta, przecież nie ma się czego wstydzić, chciał chyba skłamać lub zaprzeczyć, ale nie zdołał utrzymać kontaktu wzrokowego i w popłochu wbił spojrzenie w ścianę za plecami bruneta.
To chyba mogło wystarczyć Riley’owi za odpowiedź…
Zamrugał, ale natychmiast zobaczył ich pod powiekami. Cofnął się jeszcze o krok.
Zawsze przychodzili w ciemności.
Pierwszy z nich - czarnoksiężnik, przed którego Avada Kedavrą obronił się w porę młody auror, świeżo po kursie. Tak mało brakowało. Nie wahał się wtedy, natychmiast odpowiedział kontratakiem, jego partner również. Napastnik nie zdążył w porę wznieść tarczy, wylądował twarzą w kałuży krwi, a wtedy krew nie pachniała jeszcze równie intensywnie, co teraz…
Miał orli nos, szyderczy uśmiech i ciemne włosy. Przychodził w koszmarach przez kilka tygodni, a potem zostawił Michaela w spokoju na wiele lat, by wrócić znienacka, razem ze wszystkimi innymi. Wszyscy, którzy zginęli podczas aresztowań, powrócili nawiedzać jego sumienie wraz z pierwszą pełnią księżyca w Norwegii.
Przeważnie pamiętał ich takimi, jak w chwili śmierci, ale nie Olava. On pozostał taki, jak w szkole - z delikatnym uśmiechem na pełnych wargach i smutnym spojrzeniem jasnych oczu. Astrid i Einar zawsze spoglądali na niego ufnie, choć na ich twarzach było wymalowane rozczarowanie. Ich też przecież zabił, nawet jeśli pośrednio. Był za nich odpowiedzialny i przeżył. A oni nie.
Potem był cały szereg, migawki nieznajomych twarzy. Każdą przecież pamiętał. Policjanci mordujący mugoli na ulicach Londynu, pierwszego kwietnia. Z niektórymi chyba pił piwo, wcześniej.
Szantażysta niedaleko ruin, w których poznał Riley’a - Michael był na niego taki wściekły, ale może nie musiał umierać?
Szabrownik, który przechwalał się przed zastraszonym mieszkańcem wioski tym, jak wziął przemocą jego żonę. Tamten czarnoksiężnik, który omal nie złamał Halbertowi ręki. Greyback rażony piorunem, Greyback polujący dla sportu na mugolki - jeśli to wszystko przeżył, a chyba tak (od dawna nie przychodził w koszmarach…), to musi ponownie pojawić się w koszmarach Michaela.
Więźniowie Azkabanu, szereg pustych spojrzeń, zostawił ich tam na śmierć, ignorując ich błagalne prośby.
Nie pamiętał tylko trzech twarzy - ale nigdy nie zapomni jak smakowali.
Coś boleśnie uderzyło go w plecy. Nie zauważył nawet, jak samemu znalazł się pod przeciwległą ścianą. Czuł w ustach gorycz i oddychał szybciej, jak zwykle, gdy ich wspominał. Pracował w zawodzie zbyt długo, by nie móc okiełznać nadchodzącej paniki - wdech, wydech i po sprawie- ale przykre wrażenie pozostawało.
Przełknął ślinę i z wielkim trudem powrócił wzrokiem do pięknych, ciemnych oczu.
Nie będzie kłamał.
-Bronię tych, którzy sami nie potrafią się obronić. - przyznał cicho.
Była wojna. Tak powinni to rozpatrywać, prawda?
Mógłby powiedzieć, że wykonuje rozkazy, ale przecież nie tylko o to chodziło. Również o to, że…
-Są ludzie, dla których mógłbym zrobić bardzo wiele. - wychrypiał. Nie tylko bezbronni mugole, ofiary tej wojny.
Przede wszystkim ludzie, których szanował. O których się troszczył.
I szczególnie ci, których kochał.
-Przecież dla ciebie też. - wyszeptał błagalnie, nieśmiało postępując krok do przodu. Dopiero teraz głos mu się załamał. Dlaczego się mnie boisz? Przecież dla ciebie zrobiłbym prawie wszystko. Niejednokrotnie myślał zresztą o tym, co by się stało gdyby ktokolwiek wrogi poznał ich sekret. O siebie nie dbał, trudno przejmować się własną reputacją i konsekwencjami niemoralności, gdy każdego dnia mogło się zginąć. Ale gdyby ktoś zagroził bezpieczeństwu Riley’a…
…usunąłby temu komuś pamięć, chyba.
Albo, jeśli to by nie wystarczyło, naprawdę zrobiłby dla niego w s z y s t k o.
Ani przed dotykiem uważnego kochanka, bo przecież wyczuł jak mięśnie bruneta tężeją, jak tamten omal nie cofa ręki, jak cały wtula się w ścianę, jakby chciał odsunąć się od niego jak najdalej.
Przed węchem wilkołaka - nozdrza lekko drżały, gdy wdzierał się do nich zapach strachu i zimnego potu.
Przed instynktem drapieżnika, bo tym przecież był. Zrozumiał coś od razu, gdy wreszcie ich spojrzenia się skrzyżowały. Riley patrzył na niego trochę tak jak wtedy, w ruinach Ministerstwa. Jakby był kimś obcym, wrogim. W czarnych oczach nie lśniły już gwiazdy - a tylko ciemność, pustka, jakiś nowy rodzaj bólu.
-Ty się mnie boisz…? - w niskim barytonie zadźwięczało szczere, smutne niedowierzanie. Nie o mnie….?
Cofnął dłoń od lodowatego policzka, puścił rękę kochanka i wziął chwiejny krok do tyłu. Rozłożył ramiona, by pokazać, że przecież niczego nie trzyma, że nie ma złych zamiarów, nie mógłby ich mieć… i jakoś go uspokoić. Się uspokoić i przegnać z głowy cień strasznego podejrzenia.
Przecież… Riley słyszał już o tym że uciekał przed brygadzistami i zareagował wtedy ze zrozumieniem, spokojnie stał z boku przy tamtym mugolu, przeczytał “Małego Księcia”… wszystko będzie w porządku, to tylko szok, na pewno Riley był tylko w szoku.
Wdech i wydech. Tak, jak mówiła Ronja.
Wreszcie Riley się odezwał, a jego słowa - konkretnie jedno słowo - potwierdziły to, co Mike tak bardzo usiłował wyprzeć. „Nich”, choć wyduszone cicho i niepewnie, oddzieliło ich od siebie zdecydowanym, ostrym cięciem. Przytulny schron na szkockim szczycie nagle podzielił się na dwie połowy, tak jak cała reszta świata.
My i oni. A Riley nazywa n a s tymi drugimi…
Na twarzy Michaela na moment odmalował się szczery szok - a potem dotarło do niego rozczarowanie, bolesne niczym cios prosto w przeponę. Z trudem wziął kolejny oddech.
Musiał w tej chwili wyglądać jak zbity pies, kopnięty w brzuch przez własnego pana.
Gdy tylko zdołał nabrać powietrza, ciężką ciszę przecięło kolejne bolesne i zaskakujące słowo.
„Dlaczego”, nikt przy zdrowych zmysłach by go przecież o to nie zapytał! Michael od razu, wymownie, zerknął list na podłodze. Plakat był zmięty, ale napisy nadal było wyraźnie widać. Wszystko, co o nim pisali. Czyżby Riley nie zdążył doczytać?
-Myślisz, że to jest wybór? - parsknął. -Nazywają mnie szlamą, jestem mugolakiem. Mam szczęście, że znam magię, że przeszedłem przeszkolenie bojowe. Inaczej byłbym całkowicie bezbronny jak mój ojciec, albo martwy jak moja matka. Zabili ją podczas przesłuchań mugolaków w Ministerstwie. - odparował natychmiast, odruchowo podnosząc podbródek do góry i spoglądając Riley’owi prosto w oczy. Dotychczas starannie tłumił gniew i nerwy, dla niego, ale emocje i żałoba po mamie na moment odżyły - i doskonale. Złość i żal można było przekłuć w determinację, w dumę. Nie zamierzał się wstydzić listu gończego, przecież wystawili je już za wszystkimi ludźmi, których szanował.
Zdążył już się jednak domyślić, że Riley nie patrzy na to w ten sposób.
-Uwierzyłeś w ich propagandę? - zapytał, łagodniejszym tonem. Dlaczego ktoś tak dobry i mądry uwierzył w brednie głoszone przez fanatyków i arystokratów? Przeglądanie Walczącego Maga wyprało mu mózg? Wzruszył lekko ramionami, uśmiechając się jakoś gorzko.
-Niech zgadnę, jesteś półkrwi od pokoleń? Albo masz czystą krew? - westchnął z rezygnacją, odruchowo chcąc usprawiedliwić niedomyślność kochanka przed samym sobą. Mike nie oceniał nikogo po statusie krwi, wtedy byłby jak oni, ale…. brunet nie zadawałby głupich pytań, gdyby obecne władze chciały go zamordować. Albo jego ciotkę, wujka, matkę, ojca.
Ale Riley pytał dalej - i nagle Michael nie mógł już udawać pewnego siebie.
Mordercą? Nigdy nie myślał o sobie w ten sposób. Wytrwale odpychał od siebie to słowo i jakoś się udawało. Jestem aurorem - chciał powtórzyć, ale słowa uwięzły mu w gardle, a na twarzy odmalował się wyraz bolesnej niepewności. Rozchylił usta, przecież nie ma się czego wstydzić, chciał chyba skłamać lub zaprzeczyć, ale nie zdołał utrzymać kontaktu wzrokowego i w popłochu wbił spojrzenie w ścianę za plecami bruneta.
To chyba mogło wystarczyć Riley’owi za odpowiedź…
Zamrugał, ale natychmiast zobaczył ich pod powiekami. Cofnął się jeszcze o krok.
Zawsze przychodzili w ciemności.
Pierwszy z nich - czarnoksiężnik, przed którego Avada Kedavrą obronił się w porę młody auror, świeżo po kursie. Tak mało brakowało. Nie wahał się wtedy, natychmiast odpowiedział kontratakiem, jego partner również. Napastnik nie zdążył w porę wznieść tarczy, wylądował twarzą w kałuży krwi, a wtedy krew nie pachniała jeszcze równie intensywnie, co teraz…
Miał orli nos, szyderczy uśmiech i ciemne włosy. Przychodził w koszmarach przez kilka tygodni, a potem zostawił Michaela w spokoju na wiele lat, by wrócić znienacka, razem ze wszystkimi innymi. Wszyscy, którzy zginęli podczas aresztowań, powrócili nawiedzać jego sumienie wraz z pierwszą pełnią księżyca w Norwegii.
Przeważnie pamiętał ich takimi, jak w chwili śmierci, ale nie Olava. On pozostał taki, jak w szkole - z delikatnym uśmiechem na pełnych wargach i smutnym spojrzeniem jasnych oczu. Astrid i Einar zawsze spoglądali na niego ufnie, choć na ich twarzach było wymalowane rozczarowanie. Ich też przecież zabił, nawet jeśli pośrednio. Był za nich odpowiedzialny i przeżył. A oni nie.
Potem był cały szereg, migawki nieznajomych twarzy. Każdą przecież pamiętał. Policjanci mordujący mugoli na ulicach Londynu, pierwszego kwietnia. Z niektórymi chyba pił piwo, wcześniej.
Szantażysta niedaleko ruin, w których poznał Riley’a - Michael był na niego taki wściekły, ale może nie musiał umierać?
Szabrownik, który przechwalał się przed zastraszonym mieszkańcem wioski tym, jak wziął przemocą jego żonę. Tamten czarnoksiężnik, który omal nie złamał Halbertowi ręki. Greyback rażony piorunem, Greyback polujący dla sportu na mugolki - jeśli to wszystko przeżył, a chyba tak (od dawna nie przychodził w koszmarach…), to musi ponownie pojawić się w koszmarach Michaela.
Więźniowie Azkabanu, szereg pustych spojrzeń, zostawił ich tam na śmierć, ignorując ich błagalne prośby.
Nie pamiętał tylko trzech twarzy - ale nigdy nie zapomni jak smakowali.
Coś boleśnie uderzyło go w plecy. Nie zauważył nawet, jak samemu znalazł się pod przeciwległą ścianą. Czuł w ustach gorycz i oddychał szybciej, jak zwykle, gdy ich wspominał. Pracował w zawodzie zbyt długo, by nie móc okiełznać nadchodzącej paniki - wdech, wydech i po sprawie- ale przykre wrażenie pozostawało.
Przełknął ślinę i z wielkim trudem powrócił wzrokiem do pięknych, ciemnych oczu.
Nie będzie kłamał.
-Bronię tych, którzy sami nie potrafią się obronić. - przyznał cicho.
Była wojna. Tak powinni to rozpatrywać, prawda?
Mógłby powiedzieć, że wykonuje rozkazy, ale przecież nie tylko o to chodziło. Również o to, że…
-Są ludzie, dla których mógłbym zrobić bardzo wiele. - wychrypiał. Nie tylko bezbronni mugole, ofiary tej wojny.
Przede wszystkim ludzie, których szanował. O których się troszczył.
I szczególnie ci, których kochał.
-Przecież dla ciebie też. - wyszeptał błagalnie, nieśmiało postępując krok do przodu. Dopiero teraz głos mu się załamał. Dlaczego się mnie boisz? Przecież dla ciebie zrobiłbym prawie wszystko. Niejednokrotnie myślał zresztą o tym, co by się stało gdyby ktokolwiek wrogi poznał ich sekret. O siebie nie dbał, trudno przejmować się własną reputacją i konsekwencjami niemoralności, gdy każdego dnia mogło się zginąć. Ale gdyby ktoś zagroził bezpieczeństwu Riley’a…
…usunąłby temu komuś pamięć, chyba.
Albo, jeśli to by nie wystarczyło, naprawdę zrobiłby dla niego w s z y s t k o.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Lord Black za wszelką cenę starał się uspokoić oddech i nie poddawać panice, gdyż odbierała ona możliwość trzeźwej oceny sytuacji. Ale to było trudne. Tak cholernie, niewyobrażalnie trudne.
Czy się bał? Oczywiście. Strach paraliżował jego ciało, zaciskał swoje lodowate palce ja jego sercu i zmieniał ścięgna w napięte struny, które tylko czekały, żeby się zerwać, kiedy tylko czarodziej spróbowałby ruszyć do ucieczki.
Jak mogło do tego dojść? Jak? Jak w jednej chwili wszystko, w co wierzył, okazało się kłamstwem? Piękną bajką, mirażem, który nie miał niczego wspólnego z prawdą? Jedyną osobą, jaka mógł winić za taki obrót sytuacji, był on sam. Przecież to on uwierzył, dał się ponieść emocjom… Łatwowierny głupiec.
Idiota. Pieprzony idiota.
Rigel nie zdołał odpowiedzieć na pytanie mężczyzny, bo słowa po prostu ugrzęzły mu w gardle. Jedynie rozchylił usta, lecz nie wydobył się z nich żadne zdanie, tylko cichy, nie zrozumiały dźwięk, przypominający szloch. Jednak lord Black nie płakał, chociaż jego ciało z radością pozwoliłoby sobie na tę słabość... jeśli tylko byłoby w stanie.
To wszystko było takie irracjonalne. Jak sen… nie, nie sen - koszmar, z którego chciał się wybudzić, tylko że nie mógł, bo wszystko działo się tu i teraz. Oto jego własne życie zmieniało się w najgorszy z możliwych horrorów.
Nie poczuł się lepiej, nawet kiedy mężczyzna odsunął się od niego i pokazał, że nie ma w rękach różdżki. To nie pomogło, bo strach mieszał się z bólem i ogromnym rozczarowaniem, palącą wściekłością i bezgraniczną rozpaczą.
I wtedy coś w nim pękło.
-Zawsze jest wybór! Nikt nie kazał ci się mieszać w to wszystko! - podniósł głos, brzmiący już histerycznie. Wiedział, że w tej sekundzie jest hipokrytą, bo nie ma czegoś takiego jak wybór - nie ma i nie będzie. Los weźmie swoje, nawet jeśli próbuje się przed nim uciekać. Tylko że zawsze był przekonany, że to oni - szlachcice - są skazani na taki los. Reszta… reszta nie miała obowiązków względem tradycji i historii. A Michael mógł przecież spokojnie sobie żyć, pracować, a nie wiązać się z przestępcami. Przecież nikt nie rusza porządnych obywateli, nawet jeśli ich krew nie była wystarczająco czysta. Dlatego też Rigel nie do końca zrozumiał, co miał na myśli Tonks, mówiąc, że jego matkę zabili w ministerstwie podczas przesłuchania.
Przecież to nie może być prawda. To na pewno było kłamstwo, manipulacja, która sprowadziła Michaela na tę drogę. Na pewno tak było.
Na pewno.
To Zakon siał propagandę. Wciągał ludzi w mordercze gierki.
Black z całej siły przygryzł dolną wargę, żeby dać ciału na chwilę skupić się na bólu i poczuć na języku metaliczny posmak krwi - najczystszej, szlachetnej… i o której nie mógł powiedzieć swojemu kochankowi, mimo iż ten zadał pytanie wprost. Kłamstwo szybko wyszłoby na jaw, gdyż dla Michaela Rigel był jak otwarta księga. Słowa zdradzały go zbyt szybko. Dlatego pozostawało tylko opuścić wzrok i przemilczeć, uciekając tym samym od odpowiedzi.
Jak zawsze to robił, kiedy musiał kłamać.
Ale już po chwili ponownie zmusił się, aby spojrzeć aurorowi w twarz, bo musiał zadać to najważniejsze pytanie.
Morderca.
Czy jesteś mordercą?
Patrzył na niego wyczekująco, z nadzieją, ukrytą gdzieś w czarnych tęczówkach. Czekał, aż mężczyzna zaprzeczy, albo zrobi cokolwiek… ale ten tylko uciekł wzrokiem i zrobił krok w tył. I Rigel nie potrzebował już niczego więcej. Ta odpowiedź była wystarczająca.
Najpierw przyszła gorycz, a później już tylko niepohamowany gniew. Na niego. Na świat.
Na siebie.
-Pozbawianie ludzi życia tłumaczysz dobrymi chęciami?
Echo sprawiło, że głos Blacka stał się mocniejszy i donośniejszy.
-Twoja siostra chciała zabić ludzi na Connaught Square.- powiedział, zaciskając pięści. - Tam były przecież bezbronne kobiety. Czym one zawiniły?
Zrobiło mu się słabo, kiedy wyobraził sobie twarz Evandry - zakrwawioną i z martwym, pustym spojrzeniem.
-A dzieci wyrzucone jak śmieci do rynsztoka? Też były aż tak groźne, że trzeba było się ich pozbyć? I jak mogliście tak podle wykorzystać centaury? Czy one nie zasługiwały na ochronę? Odpowiedz, dlaczego to robicie?
Ciało Blacka ponownie zaczęło drżeć, zmęczone tym nagłym wybuchem wściekłości, zmęczone przepełniającymi go również innymi emocjami. To wszystko było takie chore i nienormalne. Dlaczego po prostu nie można przestać czuć? Wszystko byłoby o wiele prostsze, gdyby widział przed sobą tylko niebezpiecznego terrorystę. Mordercę poszukiwanego listem gończym, którego mógłby szczerze nienawidzić i bez słowa próbować go pojmać, a następnie oddać w ręce Ministerstwa, wykonując tym samym swój obywatelski obowiązek. Zrobić to, co obiecał zmarłemu bratu. Ojcu. Rodzinie.
Ale nie mógł. Stał tylko i patrzył, drżąc.
Był słaby, zbyt słaby, żeby wykorzystać swoją przewagę. Przecież, jeśli auror był gotów zrobić dla niego wszystko, to mógłby... powinien to wykorzystać. Oszukać go dla dobra kraju, bezpieczeństwa ludzi, których w przyszłości ten mógł zabić… To uczucie kontroli, jakie przez chwilę młody czarodziej doświadczył, złudzenie, że oto właśnie decyduje o czyimś losie, tak bardzo przypominała te doznania, jakie miał, kiedy po raz pierwszy użył mocy płynącej z czarnej magii. Otumaniające, wręcz uzależniające poczucie władzy.
Ale równie szybko, co się pojawiło - zniknęło. Nie mógł tego zrobić. Nie osobie, której obiecał, że jej nie skrzywdzi. Nie temu, którego mimo tych wszystkich przewinień - nadal kochał. Głupią, naiwną, bezsensowną i niszczycielską miłością.
-Nie potrzebuję tego.- odpowiedział nieprzyjemnym tonem, przelewając resztki złości na słowa, sprawiając, że stały ostre, jak ciernie, po czym również zrobił krok do przodu.
To by było takie proste, gdyby to Michael go znienawidził, a nie patrzył na Rigela w sposób, zmuszający go do przeżywania małej śmierci. Jakby powoli ale nieuchronnie zaczął rozpadać się na kawałki. Niestety, trzeba działać, nie było innego wyjścia. Przecież byli dla siebie zbyt dużym zagrożeniem.
Black zrobił to już kiedyś - ale zupełnie w innym celu. Wtedy bał się przede wszystkim o siebie i to, co może się stać, kiedy wyjdzie na jaw to, że nie jest normalny. Teraz… było inaczej. Wszystko dlatego, że nie wyobrażał sobie życia w świecie, w którym będzie mieć krew ukochanego na rękach.
Zrobił powolny wdech i wydech, zbierając się w sobie.
-Fenrirze… Michaelu, ty rozumiesz, że to już koniec, prawda? - przemówił cicho i miękko.
Nie to miał powiedzieć. Nie tak. Rigel chciał, aby słowa były lodowate, bolesne, aby wybrzmiały tak, coś, co mógłby powiedzieć Pollux Blacka… ale zamiast tego głos młodszego czarodzieja stał się spokojniejszy, i w pewien sposób łagodniejszy. I nieskończenie smutny. Zupełnie jakby słyszał własną matkę.
-Przykro mi.
Czy się bał? Oczywiście. Strach paraliżował jego ciało, zaciskał swoje lodowate palce ja jego sercu i zmieniał ścięgna w napięte struny, które tylko czekały, żeby się zerwać, kiedy tylko czarodziej spróbowałby ruszyć do ucieczki.
Jak mogło do tego dojść? Jak? Jak w jednej chwili wszystko, w co wierzył, okazało się kłamstwem? Piękną bajką, mirażem, który nie miał niczego wspólnego z prawdą? Jedyną osobą, jaka mógł winić za taki obrót sytuacji, był on sam. Przecież to on uwierzył, dał się ponieść emocjom… Łatwowierny głupiec.
Idiota. Pieprzony idiota.
Rigel nie zdołał odpowiedzieć na pytanie mężczyzny, bo słowa po prostu ugrzęzły mu w gardle. Jedynie rozchylił usta, lecz nie wydobył się z nich żadne zdanie, tylko cichy, nie zrozumiały dźwięk, przypominający szloch. Jednak lord Black nie płakał, chociaż jego ciało z radością pozwoliłoby sobie na tę słabość... jeśli tylko byłoby w stanie.
To wszystko było takie irracjonalne. Jak sen… nie, nie sen - koszmar, z którego chciał się wybudzić, tylko że nie mógł, bo wszystko działo się tu i teraz. Oto jego własne życie zmieniało się w najgorszy z możliwych horrorów.
Nie poczuł się lepiej, nawet kiedy mężczyzna odsunął się od niego i pokazał, że nie ma w rękach różdżki. To nie pomogło, bo strach mieszał się z bólem i ogromnym rozczarowaniem, palącą wściekłością i bezgraniczną rozpaczą.
I wtedy coś w nim pękło.
-Zawsze jest wybór! Nikt nie kazał ci się mieszać w to wszystko! - podniósł głos, brzmiący już histerycznie. Wiedział, że w tej sekundzie jest hipokrytą, bo nie ma czegoś takiego jak wybór - nie ma i nie będzie. Los weźmie swoje, nawet jeśli próbuje się przed nim uciekać. Tylko że zawsze był przekonany, że to oni - szlachcice - są skazani na taki los. Reszta… reszta nie miała obowiązków względem tradycji i historii. A Michael mógł przecież spokojnie sobie żyć, pracować, a nie wiązać się z przestępcami. Przecież nikt nie rusza porządnych obywateli, nawet jeśli ich krew nie była wystarczająco czysta. Dlatego też Rigel nie do końca zrozumiał, co miał na myśli Tonks, mówiąc, że jego matkę zabili w ministerstwie podczas przesłuchania.
Przecież to nie może być prawda. To na pewno było kłamstwo, manipulacja, która sprowadziła Michaela na tę drogę. Na pewno tak było.
Na pewno.
To Zakon siał propagandę. Wciągał ludzi w mordercze gierki.
Black z całej siły przygryzł dolną wargę, żeby dać ciału na chwilę skupić się na bólu i poczuć na języku metaliczny posmak krwi - najczystszej, szlachetnej… i o której nie mógł powiedzieć swojemu kochankowi, mimo iż ten zadał pytanie wprost. Kłamstwo szybko wyszłoby na jaw, gdyż dla Michaela Rigel był jak otwarta księga. Słowa zdradzały go zbyt szybko. Dlatego pozostawało tylko opuścić wzrok i przemilczeć, uciekając tym samym od odpowiedzi.
Jak zawsze to robił, kiedy musiał kłamać.
Ale już po chwili ponownie zmusił się, aby spojrzeć aurorowi w twarz, bo musiał zadać to najważniejsze pytanie.
Morderca.
Czy jesteś mordercą?
Patrzył na niego wyczekująco, z nadzieją, ukrytą gdzieś w czarnych tęczówkach. Czekał, aż mężczyzna zaprzeczy, albo zrobi cokolwiek… ale ten tylko uciekł wzrokiem i zrobił krok w tył. I Rigel nie potrzebował już niczego więcej. Ta odpowiedź była wystarczająca.
Najpierw przyszła gorycz, a później już tylko niepohamowany gniew. Na niego. Na świat.
Na siebie.
-Pozbawianie ludzi życia tłumaczysz dobrymi chęciami?
Echo sprawiło, że głos Blacka stał się mocniejszy i donośniejszy.
-Twoja siostra chciała zabić ludzi na Connaught Square.- powiedział, zaciskając pięści. - Tam były przecież bezbronne kobiety. Czym one zawiniły?
Zrobiło mu się słabo, kiedy wyobraził sobie twarz Evandry - zakrwawioną i z martwym, pustym spojrzeniem.
-A dzieci wyrzucone jak śmieci do rynsztoka? Też były aż tak groźne, że trzeba było się ich pozbyć? I jak mogliście tak podle wykorzystać centaury? Czy one nie zasługiwały na ochronę? Odpowiedz, dlaczego to robicie?
Ciało Blacka ponownie zaczęło drżeć, zmęczone tym nagłym wybuchem wściekłości, zmęczone przepełniającymi go również innymi emocjami. To wszystko było takie chore i nienormalne. Dlaczego po prostu nie można przestać czuć? Wszystko byłoby o wiele prostsze, gdyby widział przed sobą tylko niebezpiecznego terrorystę. Mordercę poszukiwanego listem gończym, którego mógłby szczerze nienawidzić i bez słowa próbować go pojmać, a następnie oddać w ręce Ministerstwa, wykonując tym samym swój obywatelski obowiązek. Zrobić to, co obiecał zmarłemu bratu. Ojcu. Rodzinie.
Ale nie mógł. Stał tylko i patrzył, drżąc.
Był słaby, zbyt słaby, żeby wykorzystać swoją przewagę. Przecież, jeśli auror był gotów zrobić dla niego wszystko, to mógłby... powinien to wykorzystać. Oszukać go dla dobra kraju, bezpieczeństwa ludzi, których w przyszłości ten mógł zabić… To uczucie kontroli, jakie przez chwilę młody czarodziej doświadczył, złudzenie, że oto właśnie decyduje o czyimś losie, tak bardzo przypominała te doznania, jakie miał, kiedy po raz pierwszy użył mocy płynącej z czarnej magii. Otumaniające, wręcz uzależniające poczucie władzy.
Ale równie szybko, co się pojawiło - zniknęło. Nie mógł tego zrobić. Nie osobie, której obiecał, że jej nie skrzywdzi. Nie temu, którego mimo tych wszystkich przewinień - nadal kochał. Głupią, naiwną, bezsensowną i niszczycielską miłością.
-Nie potrzebuję tego.- odpowiedział nieprzyjemnym tonem, przelewając resztki złości na słowa, sprawiając, że stały ostre, jak ciernie, po czym również zrobił krok do przodu.
To by było takie proste, gdyby to Michael go znienawidził, a nie patrzył na Rigela w sposób, zmuszający go do przeżywania małej śmierci. Jakby powoli ale nieuchronnie zaczął rozpadać się na kawałki. Niestety, trzeba działać, nie było innego wyjścia. Przecież byli dla siebie zbyt dużym zagrożeniem.
Black zrobił to już kiedyś - ale zupełnie w innym celu. Wtedy bał się przede wszystkim o siebie i to, co może się stać, kiedy wyjdzie na jaw to, że nie jest normalny. Teraz… było inaczej. Wszystko dlatego, że nie wyobrażał sobie życia w świecie, w którym będzie mieć krew ukochanego na rękach.
Zrobił powolny wdech i wydech, zbierając się w sobie.
-Fenrirze… Michaelu, ty rozumiesz, że to już koniec, prawda? - przemówił cicho i miękko.
Nie to miał powiedzieć. Nie tak. Rigel chciał, aby słowa były lodowate, bolesne, aby wybrzmiały tak, coś, co mógłby powiedzieć Pollux Blacka… ale zamiast tego głos młodszego czarodzieja stał się spokojniejszy, i w pewien sposób łagodniejszy. I nieskończenie smutny. Zupełnie jakby słyszał własną matkę.
-Przykro mi.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Spodziewał się zmartwień, paniki, smutku - ale nie złości.
Ostry głos Riley’a go zaskoczył, wytrącił z opanowania. Do tej pory próbował zachować spokój, ale było to trudne. Wydano za nim list gończy i wiedział przecież, co to oznacza.
-Co niby miałem wybrać?! Czekać na śmierć?! - odparował równie podniesionym tonem, zanim zdążył się opamiętać. Wbił w Riley’a niedowierzające, zapalczywe spojrzenie. Naprawdę - sądził, że tak się da? Chciał, by umarł? Albo przeczekał wojnę gdzieś w leśnej norze, jak tchórz?
-Stać z boku, gdy zabijają innych? - dodał ciszej, tym razem w głosie pobrzmiała zimna determinacja. -Podjąłem decyzję siedemnaście lat temu, gdy rozpoczynałem kurs aurorski. A gdy wilkołak zagryzł dwójkę ludzi na moich oczach, obiecałem sobie, że następnym razem to inni przeżyją.
Palce prawej dłoni kurczowo wczepiły się w materiał płaszcza na lewym barku, na wysokości blizn. Ślubował chronić ludzi jeszcze przed wojną, w innym życiu, w czasach, których Riley pewnie nawet nie pamiętał. Służył każdemu Ministrowi, jak wierny pies - dopóki samozwańczy Minister Malfoy nie zapragnął zabić wszystkich takich jak on. A obietnicę zdążył już złamać. Przychodzili w koszmarach razem z tymi, których zabił - Einar, Astrid, Olav, wszyscy, których zostawił, których nie zdołał uratować. Więcej i więcej i więcej i więcej.
-Szmalcowników. Czarnoksiężników. Nie zabijam, nie zabijamy cywili. Każdy z nas i z nich wybrał swoją drogę. - zaprotestował cicho. W tej ostatniej próbie usprawiedliwienia się nie było specjalnego przekonania. Morderca, widział już oskarżenie w oczach Riley’a, potwór, dudniło we własnej głowie, niebezpieczna szlama na plakatach. Może w tych wszystkich zarzutach było ziarno prawdy?
Zaczynał gubić się we własnej winie, zwłaszcza, gdy słyszał o niej z ust człowieka, którego kochał. Który zawsze widział go takim, jakim był naprawdę. Który zawsze wiedział lepiej.
Skoro nawet Riley się go bał albo brzydził, albo jedno i drugie - to jak to o nim świadczy?
Wzdrygnął się lekko, gdy wspomniał o Just. Zacisnął mocno szczękę, bo o ile mógł brać winę na siebie, to nie będzie słuchał takich rzeczy o swojej siostrze.
-Poszła tam samowolnie. Nie krzywdzimy cywili. - powtórzył jeszcze raz, ale tym razem na jego twarzy nie malowały się już żadne emocje - jedynie zmarszczył lekko brwi, próbując zrozumieć. Od sierpnia usiłował zrozumieć Justine - w milczeniu, bez oskarżeń. Tych usłyszała zbyt wiele od innych Zakonników, nie miał zamiaru dokładać do tego swojej cegiełki. -Nie zawsze rozumiem moje rodzeństwo, nie zawsze rozumiemy idee własnej rodziny, ale czegokolwiek by nie zrobiła, jej los bolał mnie równie mocno, jak ciebie śmierć brata. - zaczął powoli, brzmiąc trochę bezsilnie.
-Kiedyś, przed wojną, byłem chujowym bratem. - westchnął, parafrazując pewną rozmowę pod klifami w Kent i myśląc o tych miesiącach milczenia, o dystansie który narósł między nim i siostrami po ugryzieniu w wilkołaka. A potem przypomniał sobie, co jej zrobili w Azkabanie. Jak leciała mu przez ręce, skatowana i wychudzona. Bezradne spojrzenie szybko stwardniało.
-Więc nie pozwolę ci tak o niej mówić. Jeśli mam spekulować, to może chciała, by mężowie tych kobiet, arystokraci którzy skazali nasz kraj na zagładę, wreszcie zrozumieli, jak to jest stracić kogoś, kogo się kocha. Nic, tylko odbierają i zabijają i głodzą cały kraj, bez żadnych konsekwencji. - dodał ostrzej, a ostatnie słowa niemal wysyczał. Całkowicie nieświadom, że niechcący wyręczył Justine, że jeden arystokrata w Anglii tracił właśnie kogoś, kogo kochał.
Otworzył szerzej oczy, słysząc kolejne, coraz bardziej absurdalne oskarżenia.
-Jakie dzieci w rynsztoku…? Może i pracujesz dla Ministerstwa i słuchasz tych bzdur, ale otwórz oczy! - wyrzucił, nie wiedząc nawet jak na to zareagować. Zaczynał się czuć całkowicie bezsilny. Był tak oszołomiony, że nie znajdował nawet odpowiedzi na pytanie o celowość działań Zakonu.
-Co robimy? My głodujemy, Riley. - pokręcił głową, nie znajdując nawet logicznej odpowiedzi poza jedną, instynktowną. Od południa nic nie jadł. A Riley pieprzył o jakiś dzieciach w rynsztoku, Michael nie wiedział kto zmyślił takie plotki i musiał przegapić ten artykuł w „Walczącym Magu.”
-Słyszałeś, by ktokolwiek był w stanie zmusić do czegokolwiek centaury? Pomogły nam z własnej woli, a Ministerstwo je za to zabiło - bo nie przekonasz żadnego do współpracy. - westchnął z rezygnacją, ale trudno było mu tchnąć we własne słowa niezbędną charyzmę. Głowa mu pękała.
Pomogę.
Wziął głęboki wdech i odezwał się niższym barytonem.
-Chcesz usłyszeć o dzieciach? W Outwood, w warsztacie za wioską, nadal jest pewnie krew tamtej rodziny. Michael miał ich ewakuować, ale nie zdążył - stała tam ta chińska dziwka, dosłownie pracowała w domu uciech, a teraz pewnie pracuje dla tych psychopatów wielbiących Czarnego Pana, wyrżnęła ich wszystkich, jak potwór, gorzej niż zwierzę, bo zwierzęta nie robią tak z krwią dzieci, jakby to ich miała za zwierzęta, bo oni nie mają już mugolaków za ludzi, a krew była wszędzie, ich matka nadal żyła, zostawiła ją sobie na koniec chyba po to żeby słyszeć jej krzyki i… - warczał na jednym wydechu, wyrzucając słowa z chaotycznym przejęciem, aż w rozpalonych złotem oczach błysnęło błękitne przerażenie, otrzeźwiające opamiętanie. -Nie zdążyliśmy, ale może to dzięki jej Crucio poznałeś Fenrira. Więc. Nie. Mów. Nam. O. Dzieciach.- wycedził. Tym razem to on cały drżał, z wściekłości i wyrzutów sumienia i fantomowego bólu. -I to dzieje się cały czas, w całej Anglii, ale jeśli wolisz być ślepy… - twoja sprawa, powinien dodać, ale Riley mu to ułatwił. Zamilkł, instynktownie czując, że kochanek chce powiedzieć coś ważnego i…
To koniec.
Mógł się tego spodziewać. (Choć może, w głębi duszy, Fenrir miał durną nadzieję, że Riley poprosi go o bardzo wiele albo nawet o wszystko).
Zasłużył na to. (Choć może, Fenrir chciałby móc zostawić dla niego wszystko. Ale nie można rozważać prośby, która nie istnieje ani obietnicy, która została odrzucona).
Miał krew na rękach. Od dziś jego własna twarz sprowadzi na niego - i na innych - śmiertelne niebezpieczeństwo. Co miesiąc albo częściej przemieniał się w potwora.
Nikt normalny nie chciałby przebywać ani być z kimś takim. (Nikt, nikt, nikt).
Łudził się tylko, że… (Może, że tamto oszałamiające szczęście potrwa dłużej niż tydzień).
-Następnym razem, zanim wyznasz komuś - miłość, ale słowo przeszłoby mu przez usta chyba tylko w zdławionym szlochu, a do tego nie mógł dopuścić. -coś podobnego, może upewnij się najpierw, że nie ma pracy której nie popierasz, ani, w szczególności mugolskiej krwi. - warknął ostro i oskarżycielsko Fenrir, którego Riley zbyt naiwnie poprosił o zrozumienie. Nie zostawiaj mnie, chciał wykrzyczeć, ale Michael wolał oszczędzić im bólu. Prędko zacisnął usta i zamknął oczy, chcąc się opanować i zachować resztkę godności.
Ale równie szybko uświadomił sobie, że już nie ma czego zachowywać ani czego chronić.
To był koniec.
Nie tylko ich spotkań. Wszystkiego.
Nagroda za jego głowę była spora, plakaty wisiała wszędzie, potrafił świetnie walczyć i wiedział, kiedy uciekać, ale przecież nie da rady unikać katastrofy w nieskończoność.
Nie mógł przestać. Już nie miał dla kogo żyć, to koniec. Miał tylko dla kogo walczyć.
Może powinien pogodzić się z tym, że koniec nastał już dwa lata temu. Przestać próbować żyć i zacząć czekać na śmierć. Egzystować, jak mugolskie maszyny. One nic nie czuły. Tak byłoby prościej. Tak by mniej bolało.
Odchodzili przecież wszyscy, każdy po kolei, im bliżej go poznawali. Justine wybrała się na Connaught Square bez słowa, w pełnię. Hannah pewnie nie potrafiłaby już spojrzeć na niego bez lęku i na wszelki wypadek wolał nie pokazywać się jej na oczy. Najlepszy zdobyty po ugryzieniu przyjaciel zerwał kontakt właściwie z dnia na dzień - a choć Castor zapewniał o szczerości swoich intencji, Michael miał ponure przeczucie, że nie odnowiłby kontaktu gdyby nie ugryzienie wilkołaka. Cora wyrzuciła go z domu, gdy tylko usłyszała na czym polega wojna - może czuła zapach śmierci, może domyśliła się, że nie uratował tamtych dzieci w Surrey?
Nawet Minister Magii miał go za wariata, choć to spełniając jego rozkazy Tonks stracił rozum.
A teraz odchodził Riley. Jedyna osoba, która…
To koniec. Może i znali się krótko, ale to przy nim Michael czuł, że naprawdę żyje i to dla niego chciał wracać do domu - nawet jeśli tymczasowym domem był zimny schron albo opuszczona leśniczówka. Może nawet łudził się, w durnych marzeniach, że kiedyś będą mogli wracać do własnego miejsca, że stworzą na świecie mały zakątek, w którym mogliby być razem. Idiota.
To koniec i może powinien być za to wdzięczny losowi, bo zwykle umiera się tylko raz, a on właśnie przeżywał swoją drugą śmierć. Śmierć wszystkich złudzeń, nadziei na normalność, nadziei na miłość. Może to dobrze, bo łatwiej będzie czekać na koniec tej egzystencji. Powolne samobójstwo na wojnie - mógł sobie wmówić, że z wyboru.
Nie chcę umierać.
To boli.
Spod przymkniętych powiek spłynęło kilka łez, których nie był w stanie już powstrzymać - bo serce ciążyło mu tak bardzo, jakby zamieniało się w kamień, ale zarazem biło tak szybko i panicznie, jakby miało wyskoczyć mu z piersi. Chciałby już nie mieć serca.
Otworzył oczy. Gniew już zniknął, pozostała tylko rezygnacja. Pustka.
W życiu lorda Rigela Black wydarzyło się ostatnio sporo tragedii, a rodzina była przesiąknięta smutkiem, ale mimo wszystko - chyba nigdy nie widział nikogo równie smutnego, jak jego kochanek w tym momencie. W końcu lord Black nigdy nie złamał nikomu serca. Nigdy nie złamał całego człowieka.
-Będziesz w Londynie bezpieczny…? - upewnił się jeszcze łamiącym się głosem, chwytając się ostatniej deski ratunku, znajdując w ciemności iskrę nadziei. Oczyma wyobraźni widział już swe ukochane miasto, tak wrogie dla mugoli i tak przyjazne dla urzędników. Widział zastawione suto stoły, ogień w kominku, ciepłe ubrania, dym z kadzideł i czajnika. wojna go tam nie dosięgnie, a przecież właśnie tego Mike dla niego chciał. Za kilka lat Riley nadal będzie tam mieszkał, awansuje w szeregach Ministerstwa, w którego propagandę tak wierzył i znowu będzie się uśmiechał. Może do innego jasnowłosego mężczyzny, do kogoś, czyja skóra nie jest naznaczona bliznami i w czyich żyłach płynie czysta krew. W skroniach narastał ból, a w sercu cichy skowyt, ale Michael musiał wytrzymać jeszcze chwilę.
-Jeśli to ma być koniec, obiecaj mi, że będziesz bezpieczny. - uściślił z nagłą determinacją. Tylko wtedy będzie mógł mu oddać…
(…to koniec, prosił Riley, a Michael był przecież honorowy.)
Drżącymi palcami rozwiązał czerwoną wstążkę na lewym nadgarstku.
-Przepraszam. Przepraszam, za te przemilczenia, za wszystko. - szeptał, uświadamiając sobie ile razy już go skrzywdził, okradł, naraził, okłamał. Chyba tylko dlatego nie miał śmiałości protestować (nie zostawiaj mnie, nie teraz, błagam…)- bo to jego wina i jego grzechy, to on wciąż sprawiał ból Riley’owi. Wiedział, że nigdy sobie tego nie wybaczy.
-Powiedziałem memortkowi o kilka słów za dużo, upewnij się, że nikt nie usłyszy. Nie chcę cię narażać. - nigdy nie chciałem.
Chwilę trzymał czerwoną wstążkę w dłoni, potem uczynił gest jakby chciał chwycić za przegub Riley’a (wsunąć mu w dłoń zwrócony podarek, dotknąć go ostatni raz…)
…nie, lepiej go nie dotykać.
W ostatniej chwili przesunął rękę w bok i sięgnął do łańcuszka, który wystawał z kieszeni rozmówcy. Pamiętał, że to chyba tam kochanek trzymał swoją wstążkę i instynktownie uznał to za mniej inwazyjne niż wzięcie za rękę kogoś, kto się go bał i brzydził.
Ostry głos Riley’a go zaskoczył, wytrącił z opanowania. Do tej pory próbował zachować spokój, ale było to trudne. Wydano za nim list gończy i wiedział przecież, co to oznacza.
-Co niby miałem wybrać?! Czekać na śmierć?! - odparował równie podniesionym tonem, zanim zdążył się opamiętać. Wbił w Riley’a niedowierzające, zapalczywe spojrzenie. Naprawdę - sądził, że tak się da? Chciał, by umarł? Albo przeczekał wojnę gdzieś w leśnej norze, jak tchórz?
-Stać z boku, gdy zabijają innych? - dodał ciszej, tym razem w głosie pobrzmiała zimna determinacja. -Podjąłem decyzję siedemnaście lat temu, gdy rozpoczynałem kurs aurorski. A gdy wilkołak zagryzł dwójkę ludzi na moich oczach, obiecałem sobie, że następnym razem to inni przeżyją.
Palce prawej dłoni kurczowo wczepiły się w materiał płaszcza na lewym barku, na wysokości blizn. Ślubował chronić ludzi jeszcze przed wojną, w innym życiu, w czasach, których Riley pewnie nawet nie pamiętał. Służył każdemu Ministrowi, jak wierny pies - dopóki samozwańczy Minister Malfoy nie zapragnął zabić wszystkich takich jak on. A obietnicę zdążył już złamać. Przychodzili w koszmarach razem z tymi, których zabił - Einar, Astrid, Olav, wszyscy, których zostawił, których nie zdołał uratować. Więcej i więcej i więcej i więcej.
-Szmalcowników. Czarnoksiężników. Nie zabijam, nie zabijamy cywili. Każdy z nas i z nich wybrał swoją drogę. - zaprotestował cicho. W tej ostatniej próbie usprawiedliwienia się nie było specjalnego przekonania. Morderca, widział już oskarżenie w oczach Riley’a, potwór, dudniło we własnej głowie, niebezpieczna szlama na plakatach. Może w tych wszystkich zarzutach było ziarno prawdy?
Zaczynał gubić się we własnej winie, zwłaszcza, gdy słyszał o niej z ust człowieka, którego kochał. Który zawsze widział go takim, jakim był naprawdę. Który zawsze wiedział lepiej.
Skoro nawet Riley się go bał albo brzydził, albo jedno i drugie - to jak to o nim świadczy?
Wzdrygnął się lekko, gdy wspomniał o Just. Zacisnął mocno szczękę, bo o ile mógł brać winę na siebie, to nie będzie słuchał takich rzeczy o swojej siostrze.
-Poszła tam samowolnie. Nie krzywdzimy cywili. - powtórzył jeszcze raz, ale tym razem na jego twarzy nie malowały się już żadne emocje - jedynie zmarszczył lekko brwi, próbując zrozumieć. Od sierpnia usiłował zrozumieć Justine - w milczeniu, bez oskarżeń. Tych usłyszała zbyt wiele od innych Zakonników, nie miał zamiaru dokładać do tego swojej cegiełki. -Nie zawsze rozumiem moje rodzeństwo, nie zawsze rozumiemy idee własnej rodziny, ale czegokolwiek by nie zrobiła, jej los bolał mnie równie mocno, jak ciebie śmierć brata. - zaczął powoli, brzmiąc trochę bezsilnie.
-Kiedyś, przed wojną, byłem chujowym bratem. - westchnął, parafrazując pewną rozmowę pod klifami w Kent i myśląc o tych miesiącach milczenia, o dystansie który narósł między nim i siostrami po ugryzieniu w wilkołaka. A potem przypomniał sobie, co jej zrobili w Azkabanie. Jak leciała mu przez ręce, skatowana i wychudzona. Bezradne spojrzenie szybko stwardniało.
-Więc nie pozwolę ci tak o niej mówić. Jeśli mam spekulować, to może chciała, by mężowie tych kobiet, arystokraci którzy skazali nasz kraj na zagładę, wreszcie zrozumieli, jak to jest stracić kogoś, kogo się kocha. Nic, tylko odbierają i zabijają i głodzą cały kraj, bez żadnych konsekwencji. - dodał ostrzej, a ostatnie słowa niemal wysyczał. Całkowicie nieświadom, że niechcący wyręczył Justine, że jeden arystokrata w Anglii tracił właśnie kogoś, kogo kochał.
Otworzył szerzej oczy, słysząc kolejne, coraz bardziej absurdalne oskarżenia.
-Jakie dzieci w rynsztoku…? Może i pracujesz dla Ministerstwa i słuchasz tych bzdur, ale otwórz oczy! - wyrzucił, nie wiedząc nawet jak na to zareagować. Zaczynał się czuć całkowicie bezsilny. Był tak oszołomiony, że nie znajdował nawet odpowiedzi na pytanie o celowość działań Zakonu.
-Co robimy? My głodujemy, Riley. - pokręcił głową, nie znajdując nawet logicznej odpowiedzi poza jedną, instynktowną. Od południa nic nie jadł. A Riley pieprzył o jakiś dzieciach w rynsztoku, Michael nie wiedział kto zmyślił takie plotki i musiał przegapić ten artykuł w „Walczącym Magu.”
-Słyszałeś, by ktokolwiek był w stanie zmusić do czegokolwiek centaury? Pomogły nam z własnej woli, a Ministerstwo je za to zabiło - bo nie przekonasz żadnego do współpracy. - westchnął z rezygnacją, ale trudno było mu tchnąć we własne słowa niezbędną charyzmę. Głowa mu pękała.
Pomogę.
Wziął głęboki wdech i odezwał się niższym barytonem.
-Chcesz usłyszeć o dzieciach? W Outwood, w warsztacie za wioską, nadal jest pewnie krew tamtej rodziny. Michael miał ich ewakuować, ale nie zdążył - stała tam ta chińska dziwka, dosłownie pracowała w domu uciech, a teraz pewnie pracuje dla tych psychopatów wielbiących Czarnego Pana, wyrżnęła ich wszystkich, jak potwór, gorzej niż zwierzę, bo zwierzęta nie robią tak z krwią dzieci, jakby to ich miała za zwierzęta, bo oni nie mają już mugolaków za ludzi, a krew była wszędzie, ich matka nadal żyła, zostawiła ją sobie na koniec chyba po to żeby słyszeć jej krzyki i… - warczał na jednym wydechu, wyrzucając słowa z chaotycznym przejęciem, aż w rozpalonych złotem oczach błysnęło błękitne przerażenie, otrzeźwiające opamiętanie. -Nie zdążyliśmy, ale może to dzięki jej Crucio poznałeś Fenrira. Więc. Nie. Mów. Nam. O. Dzieciach.- wycedził. Tym razem to on cały drżał, z wściekłości i wyrzutów sumienia i fantomowego bólu. -I to dzieje się cały czas, w całej Anglii, ale jeśli wolisz być ślepy… - twoja sprawa, powinien dodać, ale Riley mu to ułatwił. Zamilkł, instynktownie czując, że kochanek chce powiedzieć coś ważnego i…
To koniec.
Mógł się tego spodziewać. (Choć może, w głębi duszy, Fenrir miał durną nadzieję, że Riley poprosi go o bardzo wiele albo nawet o wszystko).
Zasłużył na to. (Choć może, Fenrir chciałby móc zostawić dla niego wszystko. Ale nie można rozważać prośby, która nie istnieje ani obietnicy, która została odrzucona).
Miał krew na rękach. Od dziś jego własna twarz sprowadzi na niego - i na innych - śmiertelne niebezpieczeństwo. Co miesiąc albo częściej przemieniał się w potwora.
Nikt normalny nie chciałby przebywać ani być z kimś takim. (Nikt, nikt, nikt).
Łudził się tylko, że… (Może, że tamto oszałamiające szczęście potrwa dłużej niż tydzień).
-Następnym razem, zanim wyznasz komuś - miłość, ale słowo przeszłoby mu przez usta chyba tylko w zdławionym szlochu, a do tego nie mógł dopuścić. -coś podobnego, może upewnij się najpierw, że nie ma pracy której nie popierasz, ani, w szczególności mugolskiej krwi. - warknął ostro i oskarżycielsko Fenrir, którego Riley zbyt naiwnie poprosił o zrozumienie. Nie zostawiaj mnie, chciał wykrzyczeć, ale Michael wolał oszczędzić im bólu. Prędko zacisnął usta i zamknął oczy, chcąc się opanować i zachować resztkę godności.
Ale równie szybko uświadomił sobie, że już nie ma czego zachowywać ani czego chronić.
To był koniec.
Nie tylko ich spotkań. Wszystkiego.
Nagroda za jego głowę była spora, plakaty wisiała wszędzie, potrafił świetnie walczyć i wiedział, kiedy uciekać, ale przecież nie da rady unikać katastrofy w nieskończoność.
Nie mógł przestać. Już nie miał dla kogo żyć, to koniec. Miał tylko dla kogo walczyć.
Może powinien pogodzić się z tym, że koniec nastał już dwa lata temu. Przestać próbować żyć i zacząć czekać na śmierć. Egzystować, jak mugolskie maszyny. One nic nie czuły. Tak byłoby prościej. Tak by mniej bolało.
Odchodzili przecież wszyscy, każdy po kolei, im bliżej go poznawali. Justine wybrała się na Connaught Square bez słowa, w pełnię. Hannah pewnie nie potrafiłaby już spojrzeć na niego bez lęku i na wszelki wypadek wolał nie pokazywać się jej na oczy. Najlepszy zdobyty po ugryzieniu przyjaciel zerwał kontakt właściwie z dnia na dzień - a choć Castor zapewniał o szczerości swoich intencji, Michael miał ponure przeczucie, że nie odnowiłby kontaktu gdyby nie ugryzienie wilkołaka. Cora wyrzuciła go z domu, gdy tylko usłyszała na czym polega wojna - może czuła zapach śmierci, może domyśliła się, że nie uratował tamtych dzieci w Surrey?
Nawet Minister Magii miał go za wariata, choć to spełniając jego rozkazy Tonks stracił rozum.
A teraz odchodził Riley. Jedyna osoba, która…
To koniec. Może i znali się krótko, ale to przy nim Michael czuł, że naprawdę żyje i to dla niego chciał wracać do domu - nawet jeśli tymczasowym domem był zimny schron albo opuszczona leśniczówka. Może nawet łudził się, w durnych marzeniach, że kiedyś będą mogli wracać do własnego miejsca, że stworzą na świecie mały zakątek, w którym mogliby być razem. Idiota.
To koniec i może powinien być za to wdzięczny losowi, bo zwykle umiera się tylko raz, a on właśnie przeżywał swoją drugą śmierć. Śmierć wszystkich złudzeń, nadziei na normalność, nadziei na miłość. Może to dobrze, bo łatwiej będzie czekać na koniec tej egzystencji. Powolne samobójstwo na wojnie - mógł sobie wmówić, że z wyboru.
Nie chcę umierać.
To boli.
Spod przymkniętych powiek spłynęło kilka łez, których nie był w stanie już powstrzymać - bo serce ciążyło mu tak bardzo, jakby zamieniało się w kamień, ale zarazem biło tak szybko i panicznie, jakby miało wyskoczyć mu z piersi. Chciałby już nie mieć serca.
Otworzył oczy. Gniew już zniknął, pozostała tylko rezygnacja. Pustka.
W życiu lorda Rigela Black wydarzyło się ostatnio sporo tragedii, a rodzina była przesiąknięta smutkiem, ale mimo wszystko - chyba nigdy nie widział nikogo równie smutnego, jak jego kochanek w tym momencie. W końcu lord Black nigdy nie złamał nikomu serca. Nigdy nie złamał całego człowieka.
-Będziesz w Londynie bezpieczny…? - upewnił się jeszcze łamiącym się głosem, chwytając się ostatniej deski ratunku, znajdując w ciemności iskrę nadziei. Oczyma wyobraźni widział już swe ukochane miasto, tak wrogie dla mugoli i tak przyjazne dla urzędników. Widział zastawione suto stoły, ogień w kominku, ciepłe ubrania, dym z kadzideł i czajnika. wojna go tam nie dosięgnie, a przecież właśnie tego Mike dla niego chciał. Za kilka lat Riley nadal będzie tam mieszkał, awansuje w szeregach Ministerstwa, w którego propagandę tak wierzył i znowu będzie się uśmiechał. Może do innego jasnowłosego mężczyzny, do kogoś, czyja skóra nie jest naznaczona bliznami i w czyich żyłach płynie czysta krew. W skroniach narastał ból, a w sercu cichy skowyt, ale Michael musiał wytrzymać jeszcze chwilę.
-Jeśli to ma być koniec, obiecaj mi, że będziesz bezpieczny. - uściślił z nagłą determinacją. Tylko wtedy będzie mógł mu oddać…
(…to koniec, prosił Riley, a Michael był przecież honorowy.)
Drżącymi palcami rozwiązał czerwoną wstążkę na lewym nadgarstku.
-Przepraszam. Przepraszam, za te przemilczenia, za wszystko. - szeptał, uświadamiając sobie ile razy już go skrzywdził, okradł, naraził, okłamał. Chyba tylko dlatego nie miał śmiałości protestować (nie zostawiaj mnie, nie teraz, błagam…)- bo to jego wina i jego grzechy, to on wciąż sprawiał ból Riley’owi. Wiedział, że nigdy sobie tego nie wybaczy.
-Powiedziałem memortkowi o kilka słów za dużo, upewnij się, że nikt nie usłyszy. Nie chcę cię narażać. - nigdy nie chciałem.
Chwilę trzymał czerwoną wstążkę w dłoni, potem uczynił gest jakby chciał chwycić za przegub Riley’a (wsunąć mu w dłoń zwrócony podarek, dotknąć go ostatni raz…)
…nie, lepiej go nie dotykać.
W ostatniej chwili przesunął rękę w bok i sięgnął do łańcuszka, który wystawał z kieszeni rozmówcy. Pamiętał, że to chyba tam kochanek trzymał swoją wstążkę i instynktownie uznał to za mniej inwazyjne niż wzięcie za rękę kogoś, kto się go bał i brzydził.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Rigel nie rozumiał decyzji Michaela. Czy on naprawdę sądził, że ktoś go zabije? Tak po prostu? Przecież swoimi decyzjami, pchaniem się wprost w serce konfliktu, tylko pogarszał sprawę. A obecne Ministerstwo przecież nie likwiduje ludzi tak po prostu. Owszem, osoby pochodzenia mugolskiego nie mają tyle przywilejów co za starego Ministra Magii, ale przecież porządnych i praworządnych obywateli nikt nie rusza. Każdy obdarzony magicznym darem ma szansę znaleźć swoje miejsce w nowym, lepszym świecie.
-Przecież właśnie to robisz - pakujesz się śmierci prosto w łapska, nie rozumiesz?! - w brunecie aż się zagotowało. Dlaczego Tonks celowo szedł tam, gdzie mógł zginąć? Nie widział, że jest manipulowany? Pewnie nawet śmierć matki była spiskiem wymierzonym w dobrostan obywateli.
To wszystko wina przeklętego Longbottoma. Na pewno. Wykorzystuje wszystkich, żeby zdobyć władzę. Jak można być tak okrutnym?
Kiedy Michael zaczął mówić o czarnoksiężnikach, Black bardziej się spiął. Przecież nie mógł mu powiedzieć, że również zna podstawy czarnej magii i to w pewnym stopniu czyni go... czarnoksiężnikiem. Jednak nie zajmował się nią dlatego, że chciał napawać się cierpieniem innych czy ożywiać trupy, lecz po to, aby poznać jeden z aspektów świata, bez których nie dałoby się w pełni zrozumieć jakimi zasadami rządzi się magia, ludzki umysł i dusza. Tylko że aurorzy tego nie rozumieją. Nigdy nie rozumieli.
Zabije mnie, jeśli się dowie - przeszło młodemu lordowi przez myśl i słowa te sprawiły, że poczuł przebiegający wzdłuż kręgosłupa lodowaty dreszcz. - Przecież dla niego jestem potworem.
Potwór.
Słowo bolesne niczym pchnięcie sztyletem prosto w serce.
Zdał sobie sprawę, że nie powinien był poruszać tematu Justine. W końcu uczyli się przez parę lat razem w jednym domu. Mówienie o niej było niebezpieczne, przecież Michael mógł go skojarzyć z opowieści siostry, o ile ta dzieliła się historiami z Hogwartu, lecz za dużo pytań kłębiło się w głowie Blacka. Mimo różnic w poglądach, jakie co chwila pojawiały się w ich rozmowie, z jednym mógł się zgodzić - sam również nie rozumiał decyzji swojego rodzeństwa. Dlaczego Alphard zdecydował się umrzeć, wymieniając swoje bezcenne życie na życie kogoś innego? Czy chciał się zabić? Czy coś udowodnić? Dlaczego Czarny Pan nie zrobił nic, żeby mu pomóc? A może chciał, żeby jego brat zginął? Tego Rigel nie wiedział i nawet nie sądził, że kiedykolwiek się dowie. Chyba że spotka Alpharda gdzieś tam po drugiej stronie i uda im się porozmawiać. Ale były to jedynie czcze marzenia.
Na szczęście myśli te, bolesne i posępne, zostały przegnane przez ostre słowa Michaela o odbieraniu im, arystokratom, tych, których kochają.
-Bardzo łatwo ci przychodzi decydować o tym, kto zasługuje na życie, a kto nie... - wypowiedział, starając się tym razem stłumić kolejną gorącą falę wściekłości. - Dalej, skazuj na śmierć niewinne kobiety. Przecież to nie cywile! - tym razem nie krył ironii w głosie. Blackowi trudno było ukryć pełne rozczarowania spojrzenie. To było nie do pomyślenia, że ktoś mógł coś takiego powiedzieć… coś takiego wcielić w życie.
Kolejne zdania tylko spotęgowały to, co było nieuniknione.
-Bzdur? To nawet wasze gazety piszą o znikających z ulic Londynu osieroconych dzieciach. Jak dobrze jest wiedzieć, że tylko manipulacje! - wycedził przez zęby. - Jak cudownie. W końcu będę mógł spać spokojnie, bo przecież żadne dzieci nie umierają.
Słowa o głodzie kompletnie zbiły Blacka z tropu. Spodziewał się... tak na prawdę wszystkiego w odpowiedzi na swoje pytanie, ale nie tego. W takim razie jakim cudem marna garstka głodujących rebeliantów sprawiała, że cały kraj był postawiony w stan gotowości?
-Z jakiej racji centaury miałyby wam pomagać? Wspieracie tych, którzy niszczą ich domy i zabierają wszystko, co do nich należy. - to było coś, co bezgranicznie interesowało Rigela. Sam nie był aż w tak dobrych stosunkach z centaurami, jak reszta jego rodziny - Flintowie, ale znał dość dobrze podstawy i to, jak funkcjonuje społeczeństwo centaurów. Co musiało się stać, że wpakowali się w konflikt, który ich nie dotyczył, a nawet był dla nich śmiertelnie groźny?
Lord Black czuł ogromny chaos w głowie. Nie rozumiał już niczego, gdyż informacje, jakie dostawał z różnych źródeł, były aż tak sprzeczne. Ale jego myśli znów powróciły ku umierającym i znikającym dzieciom. Po raz pierwszy Rigel poczuł, że jego decyzja o stworzeniu sierocińca była aż tak ważna i potrzebna. Musiał ratować najsłabszych przed politycznymi gierkami za wszelką cenę. Nie był jednak przygotowany na kolejną część historii, którą tym razem opowiadał już Fenrir.
Z lekko rozchylonymi ustami młody lord stał i patrzył na mężczyznę, kiedy ten z nieobecnym wzrokiem - dokładnie jakby opisywał coś, co właśnie ma przed oczyma - mówił o zagładzie tamtej rodziny. Widok, jaki kreował opowieścią, był przerażający. Rigel widział tę krew, to cierpienie i aż zrobiło mu się niedobrze. Ale nie to było najgorsze. Jeszcze bardziej ruszyło go to, że chyba wiedział, o kim mówi Fenrir, chociaż z całego serca miał nadzieję, że to nie chodzi o przyjaciółkę jego zmarłego brata.
Pewnie była to inna osoba.
Przecież nie znał nikogo o takim imieniu... a tym bardziej trudniąca się takim zawodem. W końcu dziwki w Wenus nie należały do kręgu jego zainteresowań lorda Blacka.
I to przecież niemożliwe, żeby tak po prostu ktoś poszedł... zamordował. To musiała być jakaś pomyłka.
Pomyłka. Musiało być inaczej. To mugole mordowali ze strachu i nienawiści.
Nie my. My nie jesteśmy tacy jak oni.
-Ty wybrałeś pozbywanie się osób, których uważasz za wrogów. Ja zdecydowałem się chronić najsłabszych, wykorzystywanych do plugawych gierek. Dlatego też będę. Mówić. O dzieciach. - powiedział stanowczo, jak chyba jeszcze nigdy, patrząc wprost w błękitne tęczówki, w których dało się jeszcze dostrzec resztki złotego blasku. Wiedział, że powiedział za dużo. Powinien był milczeć, lecz gniew sprawił, że rozwiązał mu się język.
Nie chciał, żeby Michael uważał go za potwora.
Z ostatnimi ostrymi słowami, które zmieniły się w miękkie, acz bolesne zdanie, Rigel opuścił głowę. Był wyczerpany, a skronie pulsowały tępym bólem. Wszystkie te intensywne emocje powoli z niego schodziły, paraliżowały bólem stawy i mięśnie, które lekko zesztywniały, na szczęście nie w sposób, jaki zwiastowałby zbliżający się atak choroby.
To koniec.
-Nie będzie następnego razu. - odpowiedział, zdobywając się na cichy i gorzki śmiech. “Bo kocham tylko ciebie i zawsze będę kochać” - chciał dodać, ale nie mógł. Oto właśnie serce loda Blacka rozpadło się na drobne kawałki. Ale tak będzie lepiej. Kiedyś ból przeminie i zostanie już tylko pustka. Ale z tym żyć jest łatwiej niż z metaforycznym sercem, żywym, ciepłym, delikatnym, wrażliwym. Może to dobry wybór, bo w końcu Rigel stanie się prawdziwym Blackiem, a ojciec będzie z niego dumny.
Albo i nie.
To już nie miało znaczenia.
Nic nie miało znaczenia.
Wszystko, co trzymało Rigela na powierzchni, nie pozwalało mu utonąć w mroku i rozpaczy, to wszystko w jednej chwili zmieniło się w popiół. Na jego własne życzenie.
To koniec.
Niedawno jeszcze w swoich marzeniach widział, jak nadal się spotykają w bezpiecznym miejscu na końcu świata, gdzie nikt nie byłby w stanie ich znaleźć. Nieduży drewniany dom z widokiem na morze, gdzie unosi się zapach kojących ziół i rozgrzewającej Ognistej. Miejsce z dala od wojny i niedoli, pozwalające uwierzyć, że wszystko da się pokonać, nawet chorobę i śmierć.
To koniec.
Tak musiało być, gdyż oddzielnie byli bezpieczniejsi niż razem… na ile pozwalała sytuacja w kraju. Rigel tak właśnie próbował sobie wszystko tłumaczyć. Przecież, nadejdzie taki dzień, kiedy przyjdą rozkazy. A on będzie musiał je wykonać.
Młodszy czarodziej mocniej zacisnął zęby i pięści. Nie chciał teraz się rozklejać, ale wrażenie, iż z każdą sekundą, z każdym oddechem, traci okruchy własnej duszy, zatruwało każdą komórkę jego ciała, i sprawiało, że łzy same płynęły po policzkach. Wyglądał żałośnie i tak też się czuł.
Z przepełnionym bólem spojrzeniem wpatrywał się w oczy kochanka, widząc ten sam ból, tę samą pustkę. Byli w tamtej chwili prawie swoimi lustrzanymi odbiciami.
Złamał osobę, którą kochał. Sam. Własnoręcznie. To było chyba gorsze niż najbardziej plugawe ze wszystkich istniejących czarnomagicznych zaklęć, czy klątw.
Tak musiało być - słowa powtarzane jak mantra nie sprawiały, że Rigel czuł się bardziej przekonany do swojej racji.
-Będę. - odpowiedział głucho, po czym dodał z większą determinacją. - Obiecuję.
Ponownie boleśnie przygryzł dolną wargę, kiedy patrzył, jak mężczyzna rozwiązuje wstążkę na swoim nadgarstku.
To koniec.
Tak bardzo chciał go przeprosić za kłamstwa, których sam się dopuścił. Był mu to winien, mimo iż stali po przeciwnej stronie barykady. Niestety wszystkie słowa utknęły w ściśniętym rozpaczą gardle.
-Wszystko w porządku. - wydusił. - Będę uważać na Mneme.
“Kocham cię” - chciał powiedzieć, wykrzyczeć po raz ostatni. Ale nie był w stanie, gdyż słowa te nie przeszłyby przez jego zaciśnięte gardło.
I wtedy Michael wyciągnął do niego rękę, a Rigel momentalnie wyciągną swoją, by ją dotknąć i po raz ostatni poczuć znajome ciepło. Jednak dłoń Blacka pochwyciła jedynie chłodne górskie powietrze, gdyż, auror z jakichś nieznanych przyczyn sięgną kieszeni jego płaszcza. Dokładnie tam, gdzie młodszy mężczyzna zawsze trzymał swój największy sekret.
Obolałe stawy nie zdążyły zareagować wystarczająco szybko, by zapobiec katastrofie. Tej tragicznej sytuacji, która mogła przypieczętować los Rigela Blacka, gdyż oto właśnie w dłoni Michaela znalazł się kieszonkowy zegarek z krukiem i dumnym rodowym zawołaniem “Toujours Pur”.
-Przecież właśnie to robisz - pakujesz się śmierci prosto w łapska, nie rozumiesz?! - w brunecie aż się zagotowało. Dlaczego Tonks celowo szedł tam, gdzie mógł zginąć? Nie widział, że jest manipulowany? Pewnie nawet śmierć matki była spiskiem wymierzonym w dobrostan obywateli.
To wszystko wina przeklętego Longbottoma. Na pewno. Wykorzystuje wszystkich, żeby zdobyć władzę. Jak można być tak okrutnym?
Kiedy Michael zaczął mówić o czarnoksiężnikach, Black bardziej się spiął. Przecież nie mógł mu powiedzieć, że również zna podstawy czarnej magii i to w pewnym stopniu czyni go... czarnoksiężnikiem. Jednak nie zajmował się nią dlatego, że chciał napawać się cierpieniem innych czy ożywiać trupy, lecz po to, aby poznać jeden z aspektów świata, bez których nie dałoby się w pełni zrozumieć jakimi zasadami rządzi się magia, ludzki umysł i dusza. Tylko że aurorzy tego nie rozumieją. Nigdy nie rozumieli.
Zabije mnie, jeśli się dowie - przeszło młodemu lordowi przez myśl i słowa te sprawiły, że poczuł przebiegający wzdłuż kręgosłupa lodowaty dreszcz. - Przecież dla niego jestem potworem.
Potwór.
Słowo bolesne niczym pchnięcie sztyletem prosto w serce.
Zdał sobie sprawę, że nie powinien był poruszać tematu Justine. W końcu uczyli się przez parę lat razem w jednym domu. Mówienie o niej było niebezpieczne, przecież Michael mógł go skojarzyć z opowieści siostry, o ile ta dzieliła się historiami z Hogwartu, lecz za dużo pytań kłębiło się w głowie Blacka. Mimo różnic w poglądach, jakie co chwila pojawiały się w ich rozmowie, z jednym mógł się zgodzić - sam również nie rozumiał decyzji swojego rodzeństwa. Dlaczego Alphard zdecydował się umrzeć, wymieniając swoje bezcenne życie na życie kogoś innego? Czy chciał się zabić? Czy coś udowodnić? Dlaczego Czarny Pan nie zrobił nic, żeby mu pomóc? A może chciał, żeby jego brat zginął? Tego Rigel nie wiedział i nawet nie sądził, że kiedykolwiek się dowie. Chyba że spotka Alpharda gdzieś tam po drugiej stronie i uda im się porozmawiać. Ale były to jedynie czcze marzenia.
Na szczęście myśli te, bolesne i posępne, zostały przegnane przez ostre słowa Michaela o odbieraniu im, arystokratom, tych, których kochają.
-Bardzo łatwo ci przychodzi decydować o tym, kto zasługuje na życie, a kto nie... - wypowiedział, starając się tym razem stłumić kolejną gorącą falę wściekłości. - Dalej, skazuj na śmierć niewinne kobiety. Przecież to nie cywile! - tym razem nie krył ironii w głosie. Blackowi trudno było ukryć pełne rozczarowania spojrzenie. To było nie do pomyślenia, że ktoś mógł coś takiego powiedzieć… coś takiego wcielić w życie.
Kolejne zdania tylko spotęgowały to, co było nieuniknione.
-Bzdur? To nawet wasze gazety piszą o znikających z ulic Londynu osieroconych dzieciach. Jak dobrze jest wiedzieć, że tylko manipulacje! - wycedził przez zęby. - Jak cudownie. W końcu będę mógł spać spokojnie, bo przecież żadne dzieci nie umierają.
Słowa o głodzie kompletnie zbiły Blacka z tropu. Spodziewał się... tak na prawdę wszystkiego w odpowiedzi na swoje pytanie, ale nie tego. W takim razie jakim cudem marna garstka głodujących rebeliantów sprawiała, że cały kraj był postawiony w stan gotowości?
-Z jakiej racji centaury miałyby wam pomagać? Wspieracie tych, którzy niszczą ich domy i zabierają wszystko, co do nich należy. - to było coś, co bezgranicznie interesowało Rigela. Sam nie był aż w tak dobrych stosunkach z centaurami, jak reszta jego rodziny - Flintowie, ale znał dość dobrze podstawy i to, jak funkcjonuje społeczeństwo centaurów. Co musiało się stać, że wpakowali się w konflikt, który ich nie dotyczył, a nawet był dla nich śmiertelnie groźny?
Lord Black czuł ogromny chaos w głowie. Nie rozumiał już niczego, gdyż informacje, jakie dostawał z różnych źródeł, były aż tak sprzeczne. Ale jego myśli znów powróciły ku umierającym i znikającym dzieciom. Po raz pierwszy Rigel poczuł, że jego decyzja o stworzeniu sierocińca była aż tak ważna i potrzebna. Musiał ratować najsłabszych przed politycznymi gierkami za wszelką cenę. Nie był jednak przygotowany na kolejną część historii, którą tym razem opowiadał już Fenrir.
Z lekko rozchylonymi ustami młody lord stał i patrzył na mężczyznę, kiedy ten z nieobecnym wzrokiem - dokładnie jakby opisywał coś, co właśnie ma przed oczyma - mówił o zagładzie tamtej rodziny. Widok, jaki kreował opowieścią, był przerażający. Rigel widział tę krew, to cierpienie i aż zrobiło mu się niedobrze. Ale nie to było najgorsze. Jeszcze bardziej ruszyło go to, że chyba wiedział, o kim mówi Fenrir, chociaż z całego serca miał nadzieję, że to nie chodzi o przyjaciółkę jego zmarłego brata.
Pewnie była to inna osoba.
Przecież nie znał nikogo o takim imieniu... a tym bardziej trudniąca się takim zawodem. W końcu dziwki w Wenus nie należały do kręgu jego zainteresowań lorda Blacka.
I to przecież niemożliwe, żeby tak po prostu ktoś poszedł... zamordował. To musiała być jakaś pomyłka.
Pomyłka. Musiało być inaczej. To mugole mordowali ze strachu i nienawiści.
Nie my. My nie jesteśmy tacy jak oni.
-Ty wybrałeś pozbywanie się osób, których uważasz za wrogów. Ja zdecydowałem się chronić najsłabszych, wykorzystywanych do plugawych gierek. Dlatego też będę. Mówić. O dzieciach. - powiedział stanowczo, jak chyba jeszcze nigdy, patrząc wprost w błękitne tęczówki, w których dało się jeszcze dostrzec resztki złotego blasku. Wiedział, że powiedział za dużo. Powinien był milczeć, lecz gniew sprawił, że rozwiązał mu się język.
Nie chciał, żeby Michael uważał go za potwora.
Z ostatnimi ostrymi słowami, które zmieniły się w miękkie, acz bolesne zdanie, Rigel opuścił głowę. Był wyczerpany, a skronie pulsowały tępym bólem. Wszystkie te intensywne emocje powoli z niego schodziły, paraliżowały bólem stawy i mięśnie, które lekko zesztywniały, na szczęście nie w sposób, jaki zwiastowałby zbliżający się atak choroby.
To koniec.
-Nie będzie następnego razu. - odpowiedział, zdobywając się na cichy i gorzki śmiech. “Bo kocham tylko ciebie i zawsze będę kochać” - chciał dodać, ale nie mógł. Oto właśnie serce loda Blacka rozpadło się na drobne kawałki. Ale tak będzie lepiej. Kiedyś ból przeminie i zostanie już tylko pustka. Ale z tym żyć jest łatwiej niż z metaforycznym sercem, żywym, ciepłym, delikatnym, wrażliwym. Może to dobry wybór, bo w końcu Rigel stanie się prawdziwym Blackiem, a ojciec będzie z niego dumny.
Albo i nie.
To już nie miało znaczenia.
Nic nie miało znaczenia.
Wszystko, co trzymało Rigela na powierzchni, nie pozwalało mu utonąć w mroku i rozpaczy, to wszystko w jednej chwili zmieniło się w popiół. Na jego własne życzenie.
To koniec.
Niedawno jeszcze w swoich marzeniach widział, jak nadal się spotykają w bezpiecznym miejscu na końcu świata, gdzie nikt nie byłby w stanie ich znaleźć. Nieduży drewniany dom z widokiem na morze, gdzie unosi się zapach kojących ziół i rozgrzewającej Ognistej. Miejsce z dala od wojny i niedoli, pozwalające uwierzyć, że wszystko da się pokonać, nawet chorobę i śmierć.
To koniec.
Tak musiało być, gdyż oddzielnie byli bezpieczniejsi niż razem… na ile pozwalała sytuacja w kraju. Rigel tak właśnie próbował sobie wszystko tłumaczyć. Przecież, nadejdzie taki dzień, kiedy przyjdą rozkazy. A on będzie musiał je wykonać.
Młodszy czarodziej mocniej zacisnął zęby i pięści. Nie chciał teraz się rozklejać, ale wrażenie, iż z każdą sekundą, z każdym oddechem, traci okruchy własnej duszy, zatruwało każdą komórkę jego ciała, i sprawiało, że łzy same płynęły po policzkach. Wyglądał żałośnie i tak też się czuł.
Z przepełnionym bólem spojrzeniem wpatrywał się w oczy kochanka, widząc ten sam ból, tę samą pustkę. Byli w tamtej chwili prawie swoimi lustrzanymi odbiciami.
Złamał osobę, którą kochał. Sam. Własnoręcznie. To było chyba gorsze niż najbardziej plugawe ze wszystkich istniejących czarnomagicznych zaklęć, czy klątw.
Tak musiało być - słowa powtarzane jak mantra nie sprawiały, że Rigel czuł się bardziej przekonany do swojej racji.
-Będę. - odpowiedział głucho, po czym dodał z większą determinacją. - Obiecuję.
Ponownie boleśnie przygryzł dolną wargę, kiedy patrzył, jak mężczyzna rozwiązuje wstążkę na swoim nadgarstku.
To koniec.
Tak bardzo chciał go przeprosić za kłamstwa, których sam się dopuścił. Był mu to winien, mimo iż stali po przeciwnej stronie barykady. Niestety wszystkie słowa utknęły w ściśniętym rozpaczą gardle.
-Wszystko w porządku. - wydusił. - Będę uważać na Mneme.
“Kocham cię” - chciał powiedzieć, wykrzyczeć po raz ostatni. Ale nie był w stanie, gdyż słowa te nie przeszłyby przez jego zaciśnięte gardło.
I wtedy Michael wyciągnął do niego rękę, a Rigel momentalnie wyciągną swoją, by ją dotknąć i po raz ostatni poczuć znajome ciepło. Jednak dłoń Blacka pochwyciła jedynie chłodne górskie powietrze, gdyż, auror z jakichś nieznanych przyczyn sięgną kieszeni jego płaszcza. Dokładnie tam, gdzie młodszy mężczyzna zawsze trzymał swój największy sekret.
Obolałe stawy nie zdążyły zareagować wystarczająco szybko, by zapobiec katastrofie. Tej tragicznej sytuacji, która mogła przypieczętować los Rigela Blacka, gdyż oto właśnie w dłoni Michaela znalazł się kieszonkowy zegarek z krukiem i dumnym rodowym zawołaniem “Toujours Pur”.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
-To moja praca! - odparował, marszcząc lekko brwi. Rozumiał, że Riley był zmartwiony, ale… -Wiem, co robię i wiem, jak się obronić. - dodał, chcąc załagodzić napięcie. Przecież właśnie po to powiedział mu, że jest aurorem, że sobie poradzi. Chciał go tylko uspokoić, dlaczego nie wychodziło…?
Emocje jednak rosły, sięgały zenitu. Riley zarzucał go niezrozumiałymi pretensjami, a Michaelowi coraz trudniej było trzymać nerwy na wodzy. Nie rozumiał. Zawsze zdawało mu się, że stał po stronie dobra. Dlaczego najbliższa mu osoba widziała to zupełnie inaczej?
-Może niewinni ludzie nie powinni chodzić na pokazowe egzekucje innych niewinnych ludzi. - odciął się, nadal czując się zobligowanym do wstawienia się za siostrą. Wiedział, że Bombarda Maxima mogłaby zagrozić nawet obecnemu tam Vincentowi, ale pragnął wierzyć, że celowała tylko w lożę arystokratów.
-Co jeszcze mi powiesz? Że szmalcownicy mogą polować na mugolskie dziewczyny jak na zwierzęta, że niemagiczni to przecież nie ludzie? We wrześniu zabiliby siostrę mojego przyjaciela, na moich oczach. - parsknął z irytacją, nie kryjąc już ironii. Jedynej tarczy, która chroniła go przed okazaniem, jak bardzo ubodły go słowa Riley’a. Nie chciał przecież decydować, kto umrze, a kto przeżyje. Czasem po prostu musiał.
-Mugolskie dzieci i rodziny też pewnie już zniknęły ze stolicy. Straciliśmy Londyn, tam nie jesteśmy w stanie ich obronić. - w jego głosie zadźwięczał bezgraniczny smutek, bo to przecież kolejny niemożliwy wybór. Komu pomóc, a komu nie. Gdzie działać, a gdzie nie. Było ich za mało, za mało, za mało.
-A ty lepiej nie czytaj Proroka Codziennego, skoro boisz się nawet książek dla dzieci. - odciął się zjadliwie, równie zirytowany jak jego rozmówca. Nie wiedział, gdzie Riley dostał zakazaną gazetę, ale swoim zachowaniem demonstrował właśnie, że nie nadaje się na konspiratora. -Jeszcze cię złapią.- wyszeptał z troską. Wolał nie myśleć, co by wtedy z nim zrobili.
-Widać dzielimy wspólne ideały, albo centaury wybrały mniejsze zło. Myślisz, że Czarny Pan zostawi lasy w spokoju, że zniszczy tylko resztę Anglii? - parsknął ze złością, bo ta kłótnia, ta rozmowa, to wszystko było bezcelowe. Nie brał zresztą udziału w negocjacjach z centaurami, a nawet gdyby - to pewnych informacji nie mógłby zdradzić.
Rozmowa była trudna, Michael nie był politykiem ani oratorem i nie rozumiał muru, jaki zbudował wokół siebie Riley. Jego wiary w tą durną propagandę. Starał się trzymać fason, ale wspomnienia z Surrey na to nie pozwoliły, a potem…
…Riley patrzył na niego tak natarczywie, z uporem, który Michael kiedyś pokochał. Poczucie winy powróciło ze zdwojoną siłą. Nie był w stanie znieść tego spojrzenia, tego wyrzutu. Może ty byś ich ochronił, ja nie potrafiłem, nie zdążyłem.Wiedział, że właśnie to wszyscy o nim pomyślą. Z a w i ó d ł. Dlatego nikomu nie powiedział, o Crucio, o tej porażce, o powracającym, fantomowym bólu.
-Po prostu przybyłem za późno… - jęknął głucho. -Prawie ją miałem, ale rozpłynęła się we mgle i uciekła, a matce tych dzieci nie dało się już pomóc, to nie tak miało być… - nie chciałem, nie chciałem, nie chciałem.
Zacisnął mocniej powieki, nie mógł już na niego patrzeć, nie mógł nawet patrzeć na siebie w lustrze.
Może to dlatego Riley wszystko skończył. Nie powinien nawet go winić.
Nie będzie następnego razu. Fenrir nie chciał tego usłyszeć, a kolejne słowa same cisnęły się na usta: To po co mi to wszystko mówiłeś?! Wcześniej było prościej, niczym się nie martwiłem, próbowałem jak najmniej czuć, dlaczego musiałeś mnie oswoić, dlaczego podarowałeś mi akceptację i nadzieję tylko po to żeby je odebrać, dlaczego kochałeś mnie tylko przez tydzień, dlaczego, dlaczego, dlaczego?!
Zdławił krzyk w gardle i odezwał się ostrożnie i powoli. Tonem tak bezbarwnym, że zupełnie niepodobnym do własnego:
-Kiedyś poznasz kogoś… lepszego. - chciałby móc tchnąć w swój głos choć odrobinę ciepła i zrozumienia, ale nie był w stanie. W słowach dźwięczał tylko ból. Zimna, zazdrosna nuta.
Chciał zagryźć tego kogoś, wyimaginowanego rywala.
Chciał też, żeby Riley był szczęśliwy. Żeby nie był sam.
Otworzył wreszcie oczy.
Może Riley nie chciał z nim mieć nic do czynienia, ale na jego twarzy wcale nie malowała się obojętność - tylko ból i łzy. To chyba jeszcze gorsze. Półprzytomnie uczepił się ostatniej obietnicy, że wszystko będzie w porządku. Kiwał mechanicznie głową, chcąc mu wierzyć. Chciałby się uśmiechnąć, ale nie był w stanie.
-Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował pomocy… - zaczął cicho, w tym samym momencie, w którym sięgał do jego kieszeni. Z wysiłkiem próbował zebrać właściwe słowa, bo nie mógł mu dać wiele, poza (być może bezwartościową) obietnicą.
A potem świat się zatrzymał.
Spojrzał na zegarek szeroko otwartymi oczyma i wbił przerażone spojrzenie w Riley’a.
Toujours Pur. Znał się na historii na tyle, by rozpoznać to motto. Nie tylko z książek. Było nawet nazwą tamtego okropnego wina, nalewki z wężem, cokolwiek to było. Zawsze czysty, kruki w herbie, posągowo przystojny Czarny Książę z kart podręczników, gwiazdy i wieki dbania o czystość krwi…
-Skąd to masz, Riley…? - wychrypiał, ale pytanie było nieodpowiednie, bo przecież już wiedział.
Widział, że jego brat umarł pod koniec września albo na początku października.
Widział sakiewkę w gwiazdy, pił kawę z porcelanowej filiżanki, trzymał w rękach atlas astronomiczny.
Godzinami spoglądał w źrenice czarne niczym onyks, zasypiał z dłonią wplecioną w krucze loki, zdzierał z ciała drogie materiały.
Zastanawiał się czasem, skąd Riley ma te produkty, ubrania i pieniądze.
Był ślepym idiotą.
Kimś niegodnym miana aurora. Kimś, kto stracił czujność przy wrogu. Kimś, kto przed chwilą dyskutował o polityce z arystokratą, wychowanym - o czym niedawno przypomniał Zakonnikom Longbottom - w pogardzie i nienawiści, kimś niezdolnym do zmiany lub szerszego spojrzenia, może nawet niezdolnym do miłości. Podobno na pogrzebie Alpharda Blacka zjawił się sam Czarny Pan…!
Gdzieś w tyle czaszki kołatała pamięć o Percivalu, Michael walczył z nim ramię w ramię i zawierzyłby swoje życie dawnemu Nottowi, ale takie cuda nie zdarzają się pewnie częściej niż raz na pokolenie, a Blackowie - to przecież ich motto - byli wobec mugoli nastawieni jeszcze bardziej wrogo, dbali o czystość krwi histerycznie. Wcześniejsze słowa Ril kochanka, ich kłótnia o wojnę, to wszystko nagle nabrało sensu. Toujours Pur.
-Toujours Pur. -powtórzył cicho (z nieodpowiednim akcentem), a w drżący głos wkradła się nuta histerii. Chciał parsknąć śmiechem na myśl, że dzielił łoże i rozterki z kimś takim, kalając dumę jego rodziny na kilka różnych sposobów. Chciał skulić się pod ścianą i wyć na myśl o tym, że kochanek miał go pewnie za szlamę, magiczny wybryk, godnego politowania mugolaka.
-Albo powinienem raczej spytać… jak masz naprawdę na imię, lordzie Black? - słowa zabrzmiały lodowato. Godność rozmówcy Michael celowo wymówił nader oficjalnie, ale na twarzy aurora malował się autentyczny strach. Miał do tej pory więcej szczęścia niż rozumu, w ogóle nie miał rozumu. To wszystko mogło się skończyć tragicznie, wróg zyskał jego zaufanie, poznał najskrytsze sekrety, miał go - a więc tajemnice innych, skryte w umyśle Tonksa - na wyciągnięcie różdżki.
Jeszcze nikt nie spoglądał na młodego lorda Black z takim przerażeniem, jak poszukiwany listem gończym Michael Tonks.
-Trzymaj ręce na widoku. - warknął, ale zabrzmiało to raczej jak żałosna prośba. Cisnął zegarek i wstążkę na stół i - nie odrywając wzroku od bruneta - sięgnął po swoją różdżkę.
Jak wtedy, w ruinach. Gdy jeszcze myślał logicznie.
-Festivo. - szepnął, banalne zaklęcie, standardowa procedura, po którą nie sięgał przy osobach, którym ufał. Tyle, że to był lord Black. Ostrożnie spojrzał na stół. Leżąca na nim różdżka arystokraty zapulsowałą złowieszczą energią.
Zacisnął lekko zęby i wbił wRlorda przejmująco smutny wzrok.
-Znasz czarną magię. Twoja rodzina wspiera Czarnego Pana, a ty… ty udajesz, że nic nie wiesz o wojnie? W ogóle wiesz, do czego doprowadziły nas szlachetne rody, widziałeś co dzieje się w innych hrabstwach? Co robiłeś w Bezksiężycową Noc, przespałeś ją? - wyrzucał z siebie z wyrzutem i bólem. Paradoksalnie, miał szczerą nadzieję, że kochanek siedział wtedy w swojej wielkiej kamienicy, że nie mieliby szans skrzyżować różdżek na spływających krwią ulicach.
Ile on o tym wszystkim wie? - zastanawiał się nieśmiało, pamiętając jak naiwnie brzmiały wcześniejsze, polityczne oskarżenia Riley’a.
Tak czy siak, miał przed sobą arystokratę i czarnoksiężnika. Kogoś, czyja rodzina otwarcie popierała Czarnego Pana. Kogoś, kogo Zakon Feniksa mógłby przesłuchać albo chociaż upokorzyć - ale to wszystko wiązałoby się z jego krzywdą, może nawet śmiercią.
Przełknął ślinę i spojrzał gdzieś w dal.
Wyobraził sobie jego twarz - równie smutną, jak Riley’a. Może nawet naprawdę widział go przez moment za plecami arystokraty. Widmo przyjaciela podążało za Michaelem jak cień.
Zabił już kogoś, kogo kochał jak brata. Czarnoksiężnika, wilkołaka. Kogoś, kogo zupełnie nie rozumiał.
Pomimo bólu, pomimo rozczarowania, pomimo zniszczonego życia… chciałby, żeby Olav przeżył.
Nigdy nie zrobi czegoś podobnego drugi raz.
Powoli schował różdżkę.
-Doniesiesz na mnie? - wychrypiał z pozorną obojętnością, ale oczy znów miał szkliste. Pomimo tego wszystkiego, uparcie nie wierzył, że kochanek byłby w stanie go teraz skrzywdzić, że byłby na tyle szalony aby próbować go pojmać. Donos był za to nakazany przez prawo, obowiązkowy, logiczny. Może jutro na plakatach pojawi się dopisek zboczeniec i szaleniec. Trudno, to cena za odsłonięcie przed kimś własnej duszy i serca. Nie będzie go powstrzymywał, chciał po prostu… wiedzieć.
-Co jeszcze było kłamstwem? - zapytał masochistycznie, bardzo, bardzo powoli. Czy to wszystko było dobrą zabawą znudzonego chłopca? Grą, która zabrnęła za daleko, gdy za jego pionkiem wydano list gończy? Czy znał innych bogatych degeneratów, czy opowie im o tym, jak okłamał wilkołaka? Może jedni brali do łóżka półwile, a inni…
Piłem jego kawę, brałem od niego prezenty, chodzę w jego kamizelce - myśli chaotycznie galopowały przez głowę, a łzy płynęły ciurkiem po policzkach.
Dlaczego ktoś, kto miał wszystko, ma tyle blizn na udach…?
-Ja naprawdę się w tobie zakochałem. - wyznał łamiącym się głosem To miało być oskarżenie, ale słowa wybrzmiały cicho i żałośnie.
Spoglądał dłuższą chwilę na bruneta. Postąpił o krok do przodu, tak by stać milimetry odR arystokraty. Pochylił głowę i wygiął kąciki ust w smutnym uśmiechu, zdając sobie sprawę z ironii sytuacji. Zawsze kochał magiczny świat i zawsze był przezeń odrzucany. A teraz…
Wciągnął powietrze nosem, uświadamiając sobie coś jeszcze. Bezsilność i niemoc, przez którą nawet nie potrafił się porządnie zezłościć.
-Nic ci nie zrobię.
Emocje jednak rosły, sięgały zenitu. Riley zarzucał go niezrozumiałymi pretensjami, a Michaelowi coraz trudniej było trzymać nerwy na wodzy. Nie rozumiał. Zawsze zdawało mu się, że stał po stronie dobra. Dlaczego najbliższa mu osoba widziała to zupełnie inaczej?
-Może niewinni ludzie nie powinni chodzić na pokazowe egzekucje innych niewinnych ludzi. - odciął się, nadal czując się zobligowanym do wstawienia się za siostrą. Wiedział, że Bombarda Maxima mogłaby zagrozić nawet obecnemu tam Vincentowi, ale pragnął wierzyć, że celowała tylko w lożę arystokratów.
-Co jeszcze mi powiesz? Że szmalcownicy mogą polować na mugolskie dziewczyny jak na zwierzęta, że niemagiczni to przecież nie ludzie? We wrześniu zabiliby siostrę mojego przyjaciela, na moich oczach. - parsknął z irytacją, nie kryjąc już ironii. Jedynej tarczy, która chroniła go przed okazaniem, jak bardzo ubodły go słowa Riley’a. Nie chciał przecież decydować, kto umrze, a kto przeżyje. Czasem po prostu musiał.
-Mugolskie dzieci i rodziny też pewnie już zniknęły ze stolicy. Straciliśmy Londyn, tam nie jesteśmy w stanie ich obronić. - w jego głosie zadźwięczał bezgraniczny smutek, bo to przecież kolejny niemożliwy wybór. Komu pomóc, a komu nie. Gdzie działać, a gdzie nie. Było ich za mało, za mało, za mało.
-A ty lepiej nie czytaj Proroka Codziennego, skoro boisz się nawet książek dla dzieci. - odciął się zjadliwie, równie zirytowany jak jego rozmówca. Nie wiedział, gdzie Riley dostał zakazaną gazetę, ale swoim zachowaniem demonstrował właśnie, że nie nadaje się na konspiratora. -Jeszcze cię złapią.- wyszeptał z troską. Wolał nie myśleć, co by wtedy z nim zrobili.
-Widać dzielimy wspólne ideały, albo centaury wybrały mniejsze zło. Myślisz, że Czarny Pan zostawi lasy w spokoju, że zniszczy tylko resztę Anglii? - parsknął ze złością, bo ta kłótnia, ta rozmowa, to wszystko było bezcelowe. Nie brał zresztą udziału w negocjacjach z centaurami, a nawet gdyby - to pewnych informacji nie mógłby zdradzić.
Rozmowa była trudna, Michael nie był politykiem ani oratorem i nie rozumiał muru, jaki zbudował wokół siebie Riley. Jego wiary w tą durną propagandę. Starał się trzymać fason, ale wspomnienia z Surrey na to nie pozwoliły, a potem…
…Riley patrzył na niego tak natarczywie, z uporem, który Michael kiedyś pokochał. Poczucie winy powróciło ze zdwojoną siłą. Nie był w stanie znieść tego spojrzenia, tego wyrzutu. Może ty byś ich ochronił, ja nie potrafiłem, nie zdążyłem.Wiedział, że właśnie to wszyscy o nim pomyślą. Z a w i ó d ł. Dlatego nikomu nie powiedział, o Crucio, o tej porażce, o powracającym, fantomowym bólu.
-Po prostu przybyłem za późno… - jęknął głucho. -Prawie ją miałem, ale rozpłynęła się we mgle i uciekła, a matce tych dzieci nie dało się już pomóc, to nie tak miało być… - nie chciałem, nie chciałem, nie chciałem.
Zacisnął mocniej powieki, nie mógł już na niego patrzeć, nie mógł nawet patrzeć na siebie w lustrze.
Może to dlatego Riley wszystko skończył. Nie powinien nawet go winić.
Nie będzie następnego razu. Fenrir nie chciał tego usłyszeć, a kolejne słowa same cisnęły się na usta: To po co mi to wszystko mówiłeś?! Wcześniej było prościej, niczym się nie martwiłem, próbowałem jak najmniej czuć, dlaczego musiałeś mnie oswoić, dlaczego podarowałeś mi akceptację i nadzieję tylko po to żeby je odebrać, dlaczego kochałeś mnie tylko przez tydzień, dlaczego, dlaczego, dlaczego?!
Zdławił krzyk w gardle i odezwał się ostrożnie i powoli. Tonem tak bezbarwnym, że zupełnie niepodobnym do własnego:
-Kiedyś poznasz kogoś… lepszego. - chciałby móc tchnąć w swój głos choć odrobinę ciepła i zrozumienia, ale nie był w stanie. W słowach dźwięczał tylko ból. Zimna, zazdrosna nuta.
Chciał zagryźć tego kogoś, wyimaginowanego rywala.
Chciał też, żeby Riley był szczęśliwy. Żeby nie był sam.
Otworzył wreszcie oczy.
Może Riley nie chciał z nim mieć nic do czynienia, ale na jego twarzy wcale nie malowała się obojętność - tylko ból i łzy. To chyba jeszcze gorsze. Półprzytomnie uczepił się ostatniej obietnicy, że wszystko będzie w porządku. Kiwał mechanicznie głową, chcąc mu wierzyć. Chciałby się uśmiechnąć, ale nie był w stanie.
-Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował pomocy… - zaczął cicho, w tym samym momencie, w którym sięgał do jego kieszeni. Z wysiłkiem próbował zebrać właściwe słowa, bo nie mógł mu dać wiele, poza (być może bezwartościową) obietnicą.
A potem świat się zatrzymał.
Spojrzał na zegarek szeroko otwartymi oczyma i wbił przerażone spojrzenie w Riley’a.
Toujours Pur. Znał się na historii na tyle, by rozpoznać to motto. Nie tylko z książek. Było nawet nazwą tamtego okropnego wina, nalewki z wężem, cokolwiek to było. Zawsze czysty, kruki w herbie, posągowo przystojny Czarny Książę z kart podręczników, gwiazdy i wieki dbania o czystość krwi…
-Skąd to masz, Riley…? - wychrypiał, ale pytanie było nieodpowiednie, bo przecież już wiedział.
Widział, że jego brat umarł pod koniec września albo na początku października.
Widział sakiewkę w gwiazdy, pił kawę z porcelanowej filiżanki, trzymał w rękach atlas astronomiczny.
Godzinami spoglądał w źrenice czarne niczym onyks, zasypiał z dłonią wplecioną w krucze loki, zdzierał z ciała drogie materiały.
Zastanawiał się czasem, skąd Riley ma te produkty, ubrania i pieniądze.
Był ślepym idiotą.
Kimś niegodnym miana aurora. Kimś, kto stracił czujność przy wrogu. Kimś, kto przed chwilą dyskutował o polityce z arystokratą, wychowanym - o czym niedawno przypomniał Zakonnikom Longbottom - w pogardzie i nienawiści, kimś niezdolnym do zmiany lub szerszego spojrzenia, może nawet niezdolnym do miłości. Podobno na pogrzebie Alpharda Blacka zjawił się sam Czarny Pan…!
Gdzieś w tyle czaszki kołatała pamięć o Percivalu, Michael walczył z nim ramię w ramię i zawierzyłby swoje życie dawnemu Nottowi, ale takie cuda nie zdarzają się pewnie częściej niż raz na pokolenie, a Blackowie - to przecież ich motto - byli wobec mugoli nastawieni jeszcze bardziej wrogo, dbali o czystość krwi histerycznie. Wcześniejsze słowa Ril kochanka, ich kłótnia o wojnę, to wszystko nagle nabrało sensu. Toujours Pur.
-Toujours Pur. -powtórzył cicho (z nieodpowiednim akcentem), a w drżący głos wkradła się nuta histerii. Chciał parsknąć śmiechem na myśl, że dzielił łoże i rozterki z kimś takim, kalając dumę jego rodziny na kilka różnych sposobów. Chciał skulić się pod ścianą i wyć na myśl o tym, że kochanek miał go pewnie za szlamę, magiczny wybryk, godnego politowania mugolaka.
-Albo powinienem raczej spytać… jak masz naprawdę na imię, lordzie Black? - słowa zabrzmiały lodowato. Godność rozmówcy Michael celowo wymówił nader oficjalnie, ale na twarzy aurora malował się autentyczny strach. Miał do tej pory więcej szczęścia niż rozumu, w ogóle nie miał rozumu. To wszystko mogło się skończyć tragicznie, wróg zyskał jego zaufanie, poznał najskrytsze sekrety, miał go - a więc tajemnice innych, skryte w umyśle Tonksa - na wyciągnięcie różdżki.
Jeszcze nikt nie spoglądał na młodego lorda Black z takim przerażeniem, jak poszukiwany listem gończym Michael Tonks.
-Trzymaj ręce na widoku. - warknął, ale zabrzmiało to raczej jak żałosna prośba. Cisnął zegarek i wstążkę na stół i - nie odrywając wzroku od bruneta - sięgnął po swoją różdżkę.
Jak wtedy, w ruinach. Gdy jeszcze myślał logicznie.
-Festivo. - szepnął, banalne zaklęcie, standardowa procedura, po którą nie sięgał przy osobach, którym ufał. Tyle, że to był lord Black. Ostrożnie spojrzał na stół. Leżąca na nim różdżka arystokraty zapulsowałą złowieszczą energią.
Zacisnął lekko zęby i wbił w
-Znasz czarną magię. Twoja rodzina wspiera Czarnego Pana, a ty… ty udajesz, że nic nie wiesz o wojnie? W ogóle wiesz, do czego doprowadziły nas szlachetne rody, widziałeś co dzieje się w innych hrabstwach? Co robiłeś w Bezksiężycową Noc, przespałeś ją? - wyrzucał z siebie z wyrzutem i bólem. Paradoksalnie, miał szczerą nadzieję, że kochanek siedział wtedy w swojej wielkiej kamienicy, że nie mieliby szans skrzyżować różdżek na spływających krwią ulicach.
Ile on o tym wszystkim wie? - zastanawiał się nieśmiało, pamiętając jak naiwnie brzmiały wcześniejsze, polityczne oskarżenia Riley’a.
Tak czy siak, miał przed sobą arystokratę i czarnoksiężnika. Kogoś, czyja rodzina otwarcie popierała Czarnego Pana. Kogoś, kogo Zakon Feniksa mógłby przesłuchać albo chociaż upokorzyć - ale to wszystko wiązałoby się z jego krzywdą, może nawet śmiercią.
Przełknął ślinę i spojrzał gdzieś w dal.
Wyobraził sobie jego twarz - równie smutną, jak Riley’a. Może nawet naprawdę widział go przez moment za plecami arystokraty. Widmo przyjaciela podążało za Michaelem jak cień.
Zabił już kogoś, kogo kochał jak brata. Czarnoksiężnika, wilkołaka. Kogoś, kogo zupełnie nie rozumiał.
Pomimo bólu, pomimo rozczarowania, pomimo zniszczonego życia… chciałby, żeby Olav przeżył.
Nigdy nie zrobi czegoś podobnego drugi raz.
Powoli schował różdżkę.
-Doniesiesz na mnie? - wychrypiał z pozorną obojętnością, ale oczy znów miał szkliste. Pomimo tego wszystkiego, uparcie nie wierzył, że kochanek byłby w stanie go teraz skrzywdzić, że byłby na tyle szalony aby próbować go pojmać. Donos był za to nakazany przez prawo, obowiązkowy, logiczny. Może jutro na plakatach pojawi się dopisek zboczeniec i szaleniec. Trudno, to cena za odsłonięcie przed kimś własnej duszy i serca. Nie będzie go powstrzymywał, chciał po prostu… wiedzieć.
-Co jeszcze było kłamstwem? - zapytał masochistycznie, bardzo, bardzo powoli. Czy to wszystko było dobrą zabawą znudzonego chłopca? Grą, która zabrnęła za daleko, gdy za jego pionkiem wydano list gończy? Czy znał innych bogatych degeneratów, czy opowie im o tym, jak okłamał wilkołaka? Może jedni brali do łóżka półwile, a inni…
Piłem jego kawę, brałem od niego prezenty, chodzę w jego kamizelce - myśli chaotycznie galopowały przez głowę, a łzy płynęły ciurkiem po policzkach.
Dlaczego ktoś, kto miał wszystko, ma tyle blizn na udach…?
-Ja naprawdę się w tobie zakochałem. - wyznał łamiącym się głosem To miało być oskarżenie, ale słowa wybrzmiały cicho i żałośnie.
Spoglądał dłuższą chwilę na bruneta. Postąpił o krok do przodu, tak by stać milimetry od
Wciągnął powietrze nosem, uświadamiając sobie coś jeszcze. Bezsilność i niemoc, przez którą nawet nie potrafił się porządnie zezłościć.
-Nic ci nie zrobię.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 07.10.22 19:31, w całości zmieniany 1 raz
Sytuacja była patowa. Rigel nie miał siły tłumaczyć, że przecież skorumpowane Biuro Aurorów już nie istnieje, i Tonks nie ma już żadnych obowiązków z nim związanych.
Tylko dlaczego nie słuchał i tak bardzo wszystko komplikował?
Dlaczego nie rozumiał?
Lord Black był gotów tłumaczyć mężczyźnie dalej, w jakim celu niektórzy członkowie arystokratycznego środowiska musieli pojawiać się nawet na małoprzyjemnych wydarzeniach, jednak wiązało się to z bardzo dużym ryzykiem. Przecież nie powie mu, że taka jest ich rola w społeczeństwie - uczestniczyć w najbardziej znaczących zdarzeniach. Nawet takich jak egzekucje.
Sam Rigel nie popierał tego typu brutalnych rozwiązań, sądząc, że problem można było rozstrzygnąć na wiele innych, mniej krwawych, sposobów. Bardziej skutecznych i wychowawczych. Oczywiście nie uważał, że skazani byli bez winy, jednak mimo wszystko nie zasługiwali na śmierć. Nikt na nią nie zasługiwał, gdyż rozwiązywanie problemów w sposób siłowy było domeną mugoli. Młody lord wciąż pamiętał płonący Londyn, przedziwne maszyny lecące w przestworzach i przeraźliwy huk, który niszczył jego ukochane miasto, dlatego nie rozumiał, dlaczego osoby z nowego porządku zniżyły się do podobnych metod. Chyba że miłośników mugoli powinno się traktować tak samo, jak niemagiczni traktowali siebie nawzajem i otaczający świat.
Nie. To rozwiązanie było złe. Śmierć nie jest dobrym wyjściem.
Chociaż Rigel uznałby jeden jedyny wyjątek. A była nim osoba, za którą oddał życie jego brat. To ona musiała zginać, gdyż to właśnie po nią przyszła śmierć. Nie po Alpharda.
Tak powinno być. To było sprawiedliwie.
Jednak czy sprawiedliwym było polowanie na mugoli jak na zwierzęta? Nie. To było niskie. Niegodne.
Ile było prawdy w słowach Michaela?
Black czuł się zagubiony. Z jednej strony cieszył się, że Londyn w końcu jest ich. Nie muszą się ukrywać jak szczury. W końcu mogą żyć normalnie, cieszyć się swobodą, jakiej chyba nigdy by nie doświadczyli, gdyby nie zdecydowali się na zmiany. Ale z drugiej strony… morderstwa. Czy historia o zabijaniu niewinnych była prawdziwa? Przecież Ministerstwo uprzedziło, że mugole muszą się wynosić. To co w międzyczasie poszło nie tak?
-Nikt nie powinien mordować dla rozrywki. - wypowiedział chłodno, mając na uwadze też te wszystkie doniesienia o tym, jakich potworności dopuszczał się Zakon.
Niestety, kiedy temat zbliżył się do mugolskiej książki o księciu z innej planety, Rigel nie odezwał się ani słowem. Nie mógł wyjaśnić kochankowi, że nie bał się książki, bo kto by się tam bał mugolskich wynalazków, które nie próbują huczeć i dymić? Przerażeniem napełniały go jednak myśli o tym, co by zrobiła z nim rodzina, gdyby taki przedmiot znalazł wśród jego rzeczy ktoś z domowników. A było tak blisko... Nawet teraz Black poczuł niepokojący dreszcz na samo wspomnienie tamtego dnia. Jedyne co teraz mógł zrobić, to tylko mocniej zacisnąć pięści, żeby choć w taki sposób zapanować nad emocjami.
Wiadomość, że centaury stanęły po stronie wroga, nie mieściła się w jego głowie. Dlaczego wybrały stronę, która ich wykorzystała, a na dodatek popiera tych, którzy odbierali im domy?
Jednak istniało jeszcze jedno pytanie - co zobaczyły w gwiazdach, że zdecydowały się na tak desperackie kroki?
Może kiedyś to odkryje. Musi to odkryć. Tylko jak? Centaury, które przyjaźniły się z rodziną matki, niechętnie rozmawiały z obcymi, nawet jeśli ci byli krwią z krwi Flintów.
Wszystko wykluczało się coraz bardziej. Czarny Pan chciał przecież ocalić Anglię… to dlaczego miałby niszczyć coś, na czym mu zależy? Kłamstwa i propaganda. Z drugiej strony… Rigelowi nie podobało się to, że Voldemort był stawiany wyżej od samego Ministra Magii, stawał się wręcz istotą mityczną. Było w tym coś nienormalnego. Jakby czarodzieje uznali, że podążą ścieżką mugoli i stworzą sobie boga, któremu będą oddawać cześć. Granica między wdzięcznością i nadawaniem boskich cech zaczynała być niepokojąco cienka. Black zauważył to jeszcze latem… i bardzo, ale to bardzo go to irytowało.
Sprzecznych informacji było tak wiele. Wyglądały jak przeklęty kłębek nitek, który Rigel za wszelką cenę próbował rozsupłać, jednak te tylko bardziej się plątały, tworząc chaotyczny węzeł. Czy tak działa propaganda wroga? Jak na przykład taka "szczera" opowieść o morderstwie bezbronnych dzieci? Może to podstęp? Nieporozumienie? Albo po prostu Michael go okłamuje?
Chyba że jest aż tak wyśmienitym aktorem?
To mało prawdopodobne.
Młody lord próbował sobie tłumaczyć na wszelkie możliwe sposoby te wszystkie usłyszane fakty, jednak tylko bardziej się gubił, a skronie zaczynały pulsować tępym bólem.
Ale wolał ten ból od innego - tego który właśnie rozrywał jego duszę na strzępy.
-Nie poznam. - wypowiedział bezbarwnym głosem. Nawet nie chciał myśleć o szukaniu kogoś, kto zastąpi Michaela.
Dlaczego mi to robisz?
Zasłużyłem na to.
A chwilę po tym czas nagle się zatrzymał.
Black chciał uciec, ale nie mógł się poruszyć chociażby na milimetr, zdając się na łaskę drżących z przerażenia kolan. Panika odebrała mu mowę i ostatni oddech, więc jedyne, co młodszy czarodziej mógł teraz zrobić, to wpatrywać się w mężczyznę z szeroko otwartymi z przerażenia oczami. Nie był w stanie skłamać, skąd ma zegarek. Nie miało to najmniejszego sensu.
Przecież Michael już wszystko wiedział.
-Rigel... - wydusił z siebie cicho, starając się opanować drżenie w głosie. Gdzieś w głębi serca chciał, żeby kochanek w końcu nazwał go po imieniu. Dotychczas nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek do tego dojdzie, więc nawet specjalnie zachował list, gdzie była wypisana szyfrem jego gwiazda - kiedyś korespondowali o obserwacji jesienno-zimowego nieba.
Teraz prawda wyszła na jaw.
Nie tak to miało być. Nie tak...
I jeszcze ten strach w oczach Michaela.
Dlaczego?
Black wiedział, że jego rodzina budziła respekt, ale żeby ktoś reagował aż tak ogromnym przerażeniem na jego nazwisko?
Chyba po raz pierwszy raz w życiu Rigel zobaczył, że ktoś się go boi. To bolało.
Ponownie przygryzając aż do krwi dolną wargę, posłusznie uniósł dłonie do góry. Nie rozumiał, dlaczego ma to robić, przecież był kompletnie bezbronny - jego różdżka była zbyt daleko, aby po nią sięgnąć. Zresztą młody lord nawet nie miał zamiaru próbować.
Czyli to koniec?
Mocniej zacisnął powieki. Nie był gotów na to, że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy w życiu, będzie spojrzenie Michaela - przepełnione strachem i odrazą. Wolał wybrać ciemność i już w niej pozostać. Pozwolić, aby go otuliła, niczym ciepły, miękki koc.
Już się przygotował do uderzenia fali bólu, jednak zaklęcie, które usłyszał... było inne.
Na chwile poczuł ulgę, ale kiedy dotarło do niego, co dokładnie auror się dowiedział o nim - wybrałby śmierć. Ktoś, kto tak bardzo ucierpiał od czarnej magii, polował na czarnoksiężników, nie mógł zrozumieć, nadal kochać kogoś, kto się zajmował czarną magią nawet w ograniczonym stopniu i to w celach naukowych.
-Nikogo. Nie. Zabiłem. - powiedział głośniej i dało się wyłapać w głosie histeryczne nuty. Przecież nawet nie było go wtedy w mieście. Ile razy będzie powtarzać, że nigdy nie pozbawił kogokolwiek życia? Dlaczego tak wiele osób reagowało w taki sposób, kiedy dowiadywali sie o jego nazwisku? Przecież jego rodzina nie była oszalałymi z żądzy krwi mordercami! Dawali ogromne sumy, żeby ratować ludzkie życia w szpitalu świętego Munga, dbali o Londyn i swoje ziemie.
-Nie. - delikatnie pokręcił głową. Nie mógłby tego zrobić, chociaż prawo mówiło, co należy czynić w takich sytuacjach dość jasno. Black próbował sobie to tłumaczyć, że postąpi wbrew zasadom, gdyż boi się, iż jego... ich sekret wyjdzie wtedy na jaw. Ale tak naprawdę to nie chciał stać się donosicielem z prostego powodu - kochał go, kochał mugolaka, zdrajcę, terrorystę i obiecał, że go nie skrzywdzi.
W końcu odważył się otworzyć oczy, bo pytanie, które usłyszał, zabolało go chyba bardziej niż wszystko inne, co usłyszał wcześniej. Mógłby je przewidzieć. Było logicznym następstwem wcześniejszego kłamstwa.
-Tylko moje imię... - odpowiedział. W końcu auror nigdy nie pytał go o nazwisko. - Nie mogłem powiedzieć, bo…
Urwał, żeby przełknął ślinę, zwilżyć przesuszone, ściśnięte do bólu gardło.
-Chciałem, żebyś widział we mnie zwykłego człowieka. Bez tytułów. Bez głośnego nazwiska.
Skrzyżował na piersi ręce, próbując się otulić, uspokoić. Czuł, że powinien mówić dalej, bo nie będzie już następnego razu.
Niczego już nie będzie.
-Bałem się też, że jeśli to wyjdzie… jeśli ktokolwiek się dowie, zostanę zamknięty do końca swoich dni na oddziale zamkniętym, a rodzina zrobi wszystko by o mnie zapomnieć. Wykreśli ze swojego życia, jakbym nigdy nie istniał.
Ten argument brzmiał żałośnie w obliczu tych wszystkich innych słów, które zostały już wypowiedziane. Rigel Black był tchórzem i miernotą.
-Nie chciałem cię okłamywać. - powiedział cicho i wbił wzrok w podłogę. Nie mógł patrzeć na jego łzy, wystarczył mu dźwięk jego głosu. Łamiący się, oskarżycielski, pusty, ale i ostry.
Gdyby tylko któryś z członków dumnego i szlachetnego rodu Blacków widział teraz Rigela, pewnie by z obrzydzeniem zabił go na miejscu. Lord płaszczący się przed szlamą, przestępcą? Wstyd i hańba! Ale było w tym coś masochistycznego. Zasłużył sobie na to wszystko. Pewnie nie będzie miał Tonksowi za złe, jeśli ten zdecyduje się zakończyć jego nędzny żywot.
Ale poczuł jego bliskość i z pewną obawą poniósł wzrok. Spodziewał się, że zobaczy wymierzoną w siebie różdżkę, spojrzenie pełne nienawiści i pogardy. Spodziewał się wielu złych rzeczy, dlatego to, co ujrzał, kompletnie go zszokowało. Smutny uśmiech na twarzy blondyna kompletnie nie pasował do sytuacji.
I słowa, które były słodkie jak miód, bolesne jak nóż, którym ranił się w szkole.
Serce zabiło szybciej.
-A ja ciebie ani na sekundę nie przestawałem. - odpowiedział również szeptem i kiedy nadeszła chwila zapomnienia w postaci pocałunku, oddał mu się całym sobą. Nie myślał, co będzie dalej. Nie było żadnego dalej, żadnego później. Było tu i teraz.
Obolałe ciało z trudem utrzymywało równowagę, tak że Rigel mocniej, na ile pozwalały mu nieposłuszne ręce, objął mężczyznę, jakby chciał, żeby już tak pozostali - na zawsze trwając blisko siebie.
Niestety, jak każda chwila, również i ta nie mogła trwać wiecznie. Black oparł policzek o jego czuprynę i nieporadnymi ruchami dłoni pogłaskał go po plecach i karku, przeczesał palcami jasne kosmyki, chcąc uspokoić, pocieszyć, mimo że sam właśnie rozpadał się na kawałki. Ale uznał, że tym razem spróbuje być silny. Nie miał wyjścia.
Zrobił głęboki wdech.
-Michaelu, - zaczął ponownie cichym i łagodnym głosem. - Ja nie chcę tego kończyć. Ale nasze spotkania… To, kim jesteśmy…
Łzy ponownie popłynęły po jego policzkach.
-Tak trzeba. Tak będzie lepiej. Bezpieczniej dla nas obu. Błagam, zrozum. Nie chcę, żebyś przeze mnie umarł.
Zrozum.
Proszę.
Tylko dlaczego nie słuchał i tak bardzo wszystko komplikował?
Dlaczego nie rozumiał?
Lord Black był gotów tłumaczyć mężczyźnie dalej, w jakim celu niektórzy członkowie arystokratycznego środowiska musieli pojawiać się nawet na małoprzyjemnych wydarzeniach, jednak wiązało się to z bardzo dużym ryzykiem. Przecież nie powie mu, że taka jest ich rola w społeczeństwie - uczestniczyć w najbardziej znaczących zdarzeniach. Nawet takich jak egzekucje.
Sam Rigel nie popierał tego typu brutalnych rozwiązań, sądząc, że problem można było rozstrzygnąć na wiele innych, mniej krwawych, sposobów. Bardziej skutecznych i wychowawczych. Oczywiście nie uważał, że skazani byli bez winy, jednak mimo wszystko nie zasługiwali na śmierć. Nikt na nią nie zasługiwał, gdyż rozwiązywanie problemów w sposób siłowy było domeną mugoli. Młody lord wciąż pamiętał płonący Londyn, przedziwne maszyny lecące w przestworzach i przeraźliwy huk, który niszczył jego ukochane miasto, dlatego nie rozumiał, dlaczego osoby z nowego porządku zniżyły się do podobnych metod. Chyba że miłośników mugoli powinno się traktować tak samo, jak niemagiczni traktowali siebie nawzajem i otaczający świat.
Nie. To rozwiązanie było złe. Śmierć nie jest dobrym wyjściem.
Chociaż Rigel uznałby jeden jedyny wyjątek. A była nim osoba, za którą oddał życie jego brat. To ona musiała zginać, gdyż to właśnie po nią przyszła śmierć. Nie po Alpharda.
Tak powinno być. To było sprawiedliwie.
Jednak czy sprawiedliwym było polowanie na mugoli jak na zwierzęta? Nie. To było niskie. Niegodne.
Ile było prawdy w słowach Michaela?
Black czuł się zagubiony. Z jednej strony cieszył się, że Londyn w końcu jest ich. Nie muszą się ukrywać jak szczury. W końcu mogą żyć normalnie, cieszyć się swobodą, jakiej chyba nigdy by nie doświadczyli, gdyby nie zdecydowali się na zmiany. Ale z drugiej strony… morderstwa. Czy historia o zabijaniu niewinnych była prawdziwa? Przecież Ministerstwo uprzedziło, że mugole muszą się wynosić. To co w międzyczasie poszło nie tak?
-Nikt nie powinien mordować dla rozrywki. - wypowiedział chłodno, mając na uwadze też te wszystkie doniesienia o tym, jakich potworności dopuszczał się Zakon.
Niestety, kiedy temat zbliżył się do mugolskiej książki o księciu z innej planety, Rigel nie odezwał się ani słowem. Nie mógł wyjaśnić kochankowi, że nie bał się książki, bo kto by się tam bał mugolskich wynalazków, które nie próbują huczeć i dymić? Przerażeniem napełniały go jednak myśli o tym, co by zrobiła z nim rodzina, gdyby taki przedmiot znalazł wśród jego rzeczy ktoś z domowników. A było tak blisko... Nawet teraz Black poczuł niepokojący dreszcz na samo wspomnienie tamtego dnia. Jedyne co teraz mógł zrobić, to tylko mocniej zacisnąć pięści, żeby choć w taki sposób zapanować nad emocjami.
Wiadomość, że centaury stanęły po stronie wroga, nie mieściła się w jego głowie. Dlaczego wybrały stronę, która ich wykorzystała, a na dodatek popiera tych, którzy odbierali im domy?
Jednak istniało jeszcze jedno pytanie - co zobaczyły w gwiazdach, że zdecydowały się na tak desperackie kroki?
Może kiedyś to odkryje. Musi to odkryć. Tylko jak? Centaury, które przyjaźniły się z rodziną matki, niechętnie rozmawiały z obcymi, nawet jeśli ci byli krwią z krwi Flintów.
Wszystko wykluczało się coraz bardziej. Czarny Pan chciał przecież ocalić Anglię… to dlaczego miałby niszczyć coś, na czym mu zależy? Kłamstwa i propaganda. Z drugiej strony… Rigelowi nie podobało się to, że Voldemort był stawiany wyżej od samego Ministra Magii, stawał się wręcz istotą mityczną. Było w tym coś nienormalnego. Jakby czarodzieje uznali, że podążą ścieżką mugoli i stworzą sobie boga, któremu będą oddawać cześć. Granica między wdzięcznością i nadawaniem boskich cech zaczynała być niepokojąco cienka. Black zauważył to jeszcze latem… i bardzo, ale to bardzo go to irytowało.
Sprzecznych informacji było tak wiele. Wyglądały jak przeklęty kłębek nitek, który Rigel za wszelką cenę próbował rozsupłać, jednak te tylko bardziej się plątały, tworząc chaotyczny węzeł. Czy tak działa propaganda wroga? Jak na przykład taka "szczera" opowieść o morderstwie bezbronnych dzieci? Może to podstęp? Nieporozumienie? Albo po prostu Michael go okłamuje?
Chyba że jest aż tak wyśmienitym aktorem?
To mało prawdopodobne.
Młody lord próbował sobie tłumaczyć na wszelkie możliwe sposoby te wszystkie usłyszane fakty, jednak tylko bardziej się gubił, a skronie zaczynały pulsować tępym bólem.
Ale wolał ten ból od innego - tego który właśnie rozrywał jego duszę na strzępy.
-Nie poznam. - wypowiedział bezbarwnym głosem. Nawet nie chciał myśleć o szukaniu kogoś, kto zastąpi Michaela.
Dlaczego mi to robisz?
Zasłużyłem na to.
A chwilę po tym czas nagle się zatrzymał.
Black chciał uciec, ale nie mógł się poruszyć chociażby na milimetr, zdając się na łaskę drżących z przerażenia kolan. Panika odebrała mu mowę i ostatni oddech, więc jedyne, co młodszy czarodziej mógł teraz zrobić, to wpatrywać się w mężczyznę z szeroko otwartymi z przerażenia oczami. Nie był w stanie skłamać, skąd ma zegarek. Nie miało to najmniejszego sensu.
Przecież Michael już wszystko wiedział.
-Rigel... - wydusił z siebie cicho, starając się opanować drżenie w głosie. Gdzieś w głębi serca chciał, żeby kochanek w końcu nazwał go po imieniu. Dotychczas nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek do tego dojdzie, więc nawet specjalnie zachował list, gdzie była wypisana szyfrem jego gwiazda - kiedyś korespondowali o obserwacji jesienno-zimowego nieba.
Teraz prawda wyszła na jaw.
Nie tak to miało być. Nie tak...
I jeszcze ten strach w oczach Michaela.
Dlaczego?
Black wiedział, że jego rodzina budziła respekt, ale żeby ktoś reagował aż tak ogromnym przerażeniem na jego nazwisko?
Chyba po raz pierwszy raz w życiu Rigel zobaczył, że ktoś się go boi. To bolało.
Ponownie przygryzając aż do krwi dolną wargę, posłusznie uniósł dłonie do góry. Nie rozumiał, dlaczego ma to robić, przecież był kompletnie bezbronny - jego różdżka była zbyt daleko, aby po nią sięgnąć. Zresztą młody lord nawet nie miał zamiaru próbować.
Czyli to koniec?
Mocniej zacisnął powieki. Nie był gotów na to, że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy w życiu, będzie spojrzenie Michaela - przepełnione strachem i odrazą. Wolał wybrać ciemność i już w niej pozostać. Pozwolić, aby go otuliła, niczym ciepły, miękki koc.
Już się przygotował do uderzenia fali bólu, jednak zaklęcie, które usłyszał... było inne.
Na chwile poczuł ulgę, ale kiedy dotarło do niego, co dokładnie auror się dowiedział o nim - wybrałby śmierć. Ktoś, kto tak bardzo ucierpiał od czarnej magii, polował na czarnoksiężników, nie mógł zrozumieć, nadal kochać kogoś, kto się zajmował czarną magią nawet w ograniczonym stopniu i to w celach naukowych.
-Nikogo. Nie. Zabiłem. - powiedział głośniej i dało się wyłapać w głosie histeryczne nuty. Przecież nawet nie było go wtedy w mieście. Ile razy będzie powtarzać, że nigdy nie pozbawił kogokolwiek życia? Dlaczego tak wiele osób reagowało w taki sposób, kiedy dowiadywali sie o jego nazwisku? Przecież jego rodzina nie była oszalałymi z żądzy krwi mordercami! Dawali ogromne sumy, żeby ratować ludzkie życia w szpitalu świętego Munga, dbali o Londyn i swoje ziemie.
-Nie. - delikatnie pokręcił głową. Nie mógłby tego zrobić, chociaż prawo mówiło, co należy czynić w takich sytuacjach dość jasno. Black próbował sobie to tłumaczyć, że postąpi wbrew zasadom, gdyż boi się, iż jego... ich sekret wyjdzie wtedy na jaw. Ale tak naprawdę to nie chciał stać się donosicielem z prostego powodu - kochał go, kochał mugolaka, zdrajcę, terrorystę i obiecał, że go nie skrzywdzi.
W końcu odważył się otworzyć oczy, bo pytanie, które usłyszał, zabolało go chyba bardziej niż wszystko inne, co usłyszał wcześniej. Mógłby je przewidzieć. Było logicznym następstwem wcześniejszego kłamstwa.
-Tylko moje imię... - odpowiedział. W końcu auror nigdy nie pytał go o nazwisko. - Nie mogłem powiedzieć, bo…
Urwał, żeby przełknął ślinę, zwilżyć przesuszone, ściśnięte do bólu gardło.
-Chciałem, żebyś widział we mnie zwykłego człowieka. Bez tytułów. Bez głośnego nazwiska.
Skrzyżował na piersi ręce, próbując się otulić, uspokoić. Czuł, że powinien mówić dalej, bo nie będzie już następnego razu.
Niczego już nie będzie.
-Bałem się też, że jeśli to wyjdzie… jeśli ktokolwiek się dowie, zostanę zamknięty do końca swoich dni na oddziale zamkniętym, a rodzina zrobi wszystko by o mnie zapomnieć. Wykreśli ze swojego życia, jakbym nigdy nie istniał.
Ten argument brzmiał żałośnie w obliczu tych wszystkich innych słów, które zostały już wypowiedziane. Rigel Black był tchórzem i miernotą.
-Nie chciałem cię okłamywać. - powiedział cicho i wbił wzrok w podłogę. Nie mógł patrzeć na jego łzy, wystarczył mu dźwięk jego głosu. Łamiący się, oskarżycielski, pusty, ale i ostry.
Gdyby tylko któryś z członków dumnego i szlachetnego rodu Blacków widział teraz Rigela, pewnie by z obrzydzeniem zabił go na miejscu. Lord płaszczący się przed szlamą, przestępcą? Wstyd i hańba! Ale było w tym coś masochistycznego. Zasłużył sobie na to wszystko. Pewnie nie będzie miał Tonksowi za złe, jeśli ten zdecyduje się zakończyć jego nędzny żywot.
Ale poczuł jego bliskość i z pewną obawą poniósł wzrok. Spodziewał się, że zobaczy wymierzoną w siebie różdżkę, spojrzenie pełne nienawiści i pogardy. Spodziewał się wielu złych rzeczy, dlatego to, co ujrzał, kompletnie go zszokowało. Smutny uśmiech na twarzy blondyna kompletnie nie pasował do sytuacji.
I słowa, które były słodkie jak miód, bolesne jak nóż, którym ranił się w szkole.
Serce zabiło szybciej.
-A ja ciebie ani na sekundę nie przestawałem. - odpowiedział również szeptem i kiedy nadeszła chwila zapomnienia w postaci pocałunku, oddał mu się całym sobą. Nie myślał, co będzie dalej. Nie było żadnego dalej, żadnego później. Było tu i teraz.
Obolałe ciało z trudem utrzymywało równowagę, tak że Rigel mocniej, na ile pozwalały mu nieposłuszne ręce, objął mężczyznę, jakby chciał, żeby już tak pozostali - na zawsze trwając blisko siebie.
Niestety, jak każda chwila, również i ta nie mogła trwać wiecznie. Black oparł policzek o jego czuprynę i nieporadnymi ruchami dłoni pogłaskał go po plecach i karku, przeczesał palcami jasne kosmyki, chcąc uspokoić, pocieszyć, mimo że sam właśnie rozpadał się na kawałki. Ale uznał, że tym razem spróbuje być silny. Nie miał wyjścia.
Zrobił głęboki wdech.
-Michaelu, - zaczął ponownie cichym i łagodnym głosem. - Ja nie chcę tego kończyć. Ale nasze spotkania… To, kim jesteśmy…
Łzy ponownie popłynęły po jego policzkach.
-Tak trzeba. Tak będzie lepiej. Bezpieczniej dla nas obu. Błagam, zrozum. Nie chcę, żebyś przeze mnie umarł.
Zrozum.
Proszę.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
-Rigel. Jak gwiazda. - powtórzył słabo. Pomimo szoku i grozy, słowa wybrzmiały zadziwiająco miękko. Pamiętał konstelację Oriona i piękną, jasną gwiazdę, o której pisał kochankowi.
Teraz Rigel - przerażony, smutny i łamiący prawo (w głębi serca Michael chyba doskonale wiedział, dlaczego na niego nie doniesie - ale i tak poczuł cień zaskoczenia) - wydawał się raczej spadającą gwiazdą. Niszczącą wszystko na swojej drodze i boleśnie zderzającą się z rzeczywistością Michaela Tonksa.
To nie wina gwiazd, że płoną.
Gdyby Rigel nie spuścił wzroku, dostrzegłby, że na wzmiankę o odrzuceniu przez rodzinę, po twarzy blondyna przebiegł bolesny grymas.
Wiedział, jak to jest kochać swoją rodzinę.
Wiedział, że nie ma szans z tym konkurować.
Jego argumenty pewnie też nie.
W trakcie kłótni zdążył się przekonać, że Rigel postrzega wojenną rzeczywistość zupełnie inaczej, trochę szaleńczo, a trochę idealistycznie. Złość na jego głuchotę powoli zaczynała ustępować. Mike zderzył się w końcu ze złotymi kratami - tak boleśnie, że jego ciałem aż wstrząsnął dreszcz. Chciałby wyjść, uciec, skulić się w śniegu i wyć aż nie będzie czuł już nic, ale problem w tym, że właśnie zdawał sobie sprawę z własnych uczuć. Dziwnie niezmiennych i palących jak ogień, którego tak lękały się wilkołaki. Powinny go spopielić, ale w przedziwny sposób pomagały mu ustać w pionie i swobodnie oddychać.
Słońce jest gwiazdą, która utrzymuje Ziemię i jej księżyc na orbicie - przypomniał sobie z atlasu astronomicznego i postąpił kolejny krok do przodu.
Słuchał wyjaśnień w bolesnym milczeniu, usiłując dojść jakoś do ładu z jego słowami, z własnymi myślami, z drżącymi dłońmi, z pulsującymi skroniami i palącym bólem.
W końcu zdołał odnaleźć pośród tych wszystkich sprzeczności jedyną prawdę, której był pewien. Wyznał ją szeptem i wyraźnie się rozpromienił, słysząc odpowiedź. Jego uczucia były odwzajemnione.
Wszystkie niewypowiedziane emocje splotły się w zaborczej bliskości. Słowa nie były potrzebne, słowa poczekają.
Trwał potem na jego ramieniu, aż zabrakło mu łez. Próbował skupić się na czymś innym niż smutek - na tym, że nikt inny nigdy nie dotykał go w ten sposób, tak czuły i delikatny. Na jego słowach. Powoli usiłował uspokoić oddech, dla niego.
-Rozumiem. Teraz rozumiem. - potwierdził, odsuwając się wreszcie. Prawda wszystko zmieniła. Wiedział też już, to nie Riley zrywa z Fenrirem, a lord Rigel Black z Michaelem Tonksem.
Rozumiem, ale nie chcę się na to godzić. Ucieknijmy razem, daleko, błagam, oderwij nas od tej wojny i zostań przy mnie, nikt jeszcze nigdy przy n i m nie został, aż powstałem ja żeby chociaż spróbował przetrwać, a potem poznaliśmy ciebie i…
Zdławił te słowa, zanim miał szansę je wykrzyczeć, ale Rigel mógł chyba wyczytać niemą prośbę na twarzy mokrej od łez. Drgnął lekko, usiłując zapanować nad własną mimiką.
-Nigdy nie chciałem cię narażać. - wyszeptał w zamian. Aż do teraz nie znał w końcu stawki. Rodzina, pozycja, całe jego życie - nie mógł mu tego odebrać. Rigel nie powinien rzucać tego na szaniec dla jednej osoby, w dodatku osoby bez żadnych perspektyw i przyszłości.
Jakże żałował, że nie poznali się wcześniej. W Ministerstwie, przed wybuchem wojny, gdy można było spacerować po londyńskich parkach i chodzić na mecze Quidditcha. Zanim podchodził do każdego obcego z nieufnością, zanim zdążył go skrzywdzić. Gdyby mógł cofnąć czas, nigdy nie rozbroiłby go w ruinach Ministerstwa, nigdy nie zniknąłby o poranku z Kent, nigdy nie zataiłby na tak długo własnego udziału w wojnie. Wykorzystałby ten czas lepiej i próbowałby kochać Rigela tak, jak ten na to zasługiwał.
-Nie będę cię narażać. - obiecał z bladym uśmiechem, by Rigel uwierzył, że naprawdę rozumie. Nachylił się, aby pocałować jego policzki, zetrzeć z nich delikatnie ostatnie łzy, otoczyć zziębnięte policzki ciepłymi dłońmi.
-Możesz… możesz kiedyś zostać kimś ważnym, kimś wielkim. - uświadomił sobie, a uśmiech stał się bardziej szczery. W jasnych oczach zalśniły nadzieja i podziw, tak jakby już patrzył na kogoś wielkiego. Rigel był mądry i dobry, a teraz okazało się, że dysponował też fortuną i tytułem. Mógł zrobić ze swoim życiem, co tylko chciał - i Michael życzył mu wszystkiego, co najlepsze. Jemu samemu wystarczy świadomość, że po świecie chodzi ważny czarodziej, lord, który nie nazywa ludzi szlamami.
Znów oparł głowę na jego ramieniu, wiedząc, że w innym przypadku kochanek wyczytałby w jego oczach lęk. Musiał obiecać mu coś jeszcze, ale prawda wyglądała tak, że panicznie bał się śmierci - coraz mocniej, z każdym dniem. Na sumieniu ciążyła świadomość, że łamał mugolskie przykazania, a w koszmarach czekali na niego ludzie, których pozbawił życia. Nie wiedział, co czeka po drugiej stronie, mugolskie koncepty mieszały mu się z czarodziejskimi i wolał nie myśleć o tych wszystkich sprzecznościach. Strach był silniejszy od nadziei i Michael nie wierzył, że znajdzie w nicości spokój.
-Wiem, że się o mnie martwisz, ale nie umrę. Ani przez ciebie ani przez te listy. Umiem się obronić. - chciałby wierzyć w te słowa, ale to Rigela musiał przekonać. Nie zasługiwał na to, by się zamartwiać. Jeśli cokolwiek się stanie, lord Black i tak się przecież o tym dowie…
-A nasz sekret zabiorę do grobu. - i o tym grobie obwieszczą triumfalnie listy gończe, plakaty rozwieszone po całym Londynie. Nie martw się, nigdy bym cię nie wydał.
Podobno najpotężniejsza czarna magia potrafi rozerwać na strzępy ludzką duszę i pozostawić jej część w jakimś konkretnym miejscu. Mike miał wrażenie, że właśnie tracił trochę własnej duszy i własne serce - zostawi je tutaj, w zimnym schronie, albo w chłodnych dłoniach lorda Rigela Black. Już powierzył mu własne życie, schowawszy różdżkę i ufnie wtuliwszy się w jego ramię.
To tak bardzo bolało.
Tak musiało być.
-Jak się czujesz? - czuł, że coś było nie tak, ale co? Pewnie lęk, albo stres, albo szok.
-Usiądźmy. - zaproponował, ściągając własny płaszcz, aby położyć coś na zimnej posadzce. Gdy oparli się już o kamienną ścianę, otoczył bruneta ramieniem, tym razem pozwalając Rigelowi oprzeć głowę na własnym ramieniu.
-Chciałbym żyć w świecie, w którym moglibyśmy być po prostu Rigelem i Michaelem albo Fenrirem. - westchnął. Przytulił bruneta mocniej, pamiętając jak bardzo ten się go bał, jeszcze przed chwilą. -Ale kimkolwiek jesteś… jesteśmy… nigdy cię świadomie nie skrzywdzę. Nie bój się. - nie bój się mnie.
Przełknął nerwowo ślinę, bo pragnął poruszyć jeszcze jeden temat - bolesny i gorzki.
-Nie chcę też skrzywdzić twojej rodziny, nikogo kogo kochasz. Nie mogę obiecać, co stanie się na polu bitwy, ale nie chcę, wiedz o tym. Wbrew temu, co głosi wasza propaganda, moje obowiązki to ochrona bezbronnych, a nie polowanie na arystokratów. - szybko odchrząknął, zanim znowu się rozpędził. Nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy, więc chciał by rozstali się w spokoju, a nie w ogniu politycznej kłótni. -Pewnie nadal nie rozumiesz, czemu to robię, ale… pamiętasz ostatnią mugolską wojnę? - przesunął dłonią po jego ramieniu, wplótł palce w miękkie loki, wstrzymał na moment oddech. Przy Rigelu groza tamtych lat wydawała się odległa, przy nim wszystko, co złe wydawało się odległe, ale pamiętał przecież lęk i przygaszenie ojca, pamiętał opowieści Kerstin o żołnierzach wracających z frontu, pamiętał doniesienia z mugolskich gazet. Ile wiedział o tym Black? Jego rodzina pewnie dobrze zabezpieczyła kamienicę przy Grimmauld Place przed nalotami, a przynajmniej tak zrobiłby Michael na ich miejscu - ukrył ukochane osoby pod magiczną kopułą, jak najdalej od niebezpieczeństwa.
-Wtedy… politycy z Niemiec nie walczyli tylko o ziemie i dominację, ale uznali jednych ludzi za lepszych, a innych za gorszych. Na podstawie religii, odcienia skóry, stanu zdrowia, tego czy są w stanie być rodzicami i nie są tacy jak… jak my…- i nie miał teraz na myśli czarodziejów. Rozmawiał w Londynie z zagranicznymi pilotami, którzy widzieli tamten horror, słyszał o systematycznej rzezi zarówno innych narodowości, jak i ludzi, których wtedy jeszcze uważał za szaleńców - i do których sam się teraz zaliczał.
-Tych gorszych chcieli zabić, cywili też. Za rzeczy, na które nikt nie ma wpływu. Wtedy… wtedy wierzyłem, że nasz świat jest lepszy, ale mugolska Wielka Brytania stanęła po stronie słabszych i wygrała, a nasz świat stał się gorszy. - nasz, czarodziejski. -Bezksiężycowa Noc, to… nikt nie dał tym ludziom szansy na ucieczkę z Londynu, mugolskim politykom szansy na negocjacje. Wiem, że przez lata byli wrodzy wobec czarodziejów, że historia utkała nieskończoną ilość wzajemnych krzywd, ale niemagiczni są naprawdę zmęczeni wojnami, może… może dwudziesty wiek byłby odpowiednim momentem na pokój lub zawieszenie broni, a nie na wygnanie i rzeź. Jeśli oceniamy ludzi za to, czy władają magią czy nie, czy ich rodzice mają czystą krew, czy nie... to gorsze, albo równie złe, co najgorsze pomysły mugoli. Żaden z tych światów nigdy nie był mój, w niemagicznym czułem się obco odkąd odkryłem magię, a w waszym zawsze będę szlamą, ale wolę walczyć w imię tego słabszego. - mówił cicho i spokojnie, brzmiąc bardzo smutno, jakby z góry godząc się z tym, że Rigel nie zrozumie. Chyba chciał mu tylko przekazać, że próbuje nie być fanatykiem ani potworem, że nie zabija szmalcowników żeby znaleźć ujście dla agresji, że obalenie starego porządku to ostatnie, o czym myśli. Chciałby, żeby było jak wcześniej. Żeby arystokraci nadal nosili głowy do góry, żeby dawano mu do zrozumienia, że jest gorszy, żeby nikt nikogo nie zabijał.
-Jeszcze jedno. Twój brat… Alphard, prawda? Walczył przeciwko nam, ale to nie my, Rigel, to nie Zakon. Dowiedzieliśmy się o jego śmierci z nekrologu, przysięgam, to nie my. - objął go mocniej, gorączkowo szukając jego spojrzenia. Czy mu uwierzy? Czy obwiniał Zakon i aurorów za śmierć najbliższej osoby? Nie wiedział, że Rigel znał już prawdę i bał się tego, co o nim teraz myśli.
Co w ogóle o nim myśli. Pamiętał przekonanie Longbottoma, że arystokraci wyrastają w tak toksycznych wartościach, że nigdy nie będą w stanie się ich wyzbyć. Ale lord Rigel Black właśnie znowu wyznał mu miłość, znając całą prawdę, i Michael już nic z tego nie rozumiał.
-Nie przeszkadza ci… że jestem mugolakiem? - w popłochu umknął wzrokiem, jakby znów był zakompleksionym nastolatkiem. Na policzki zaczął wpełzać rumieniec, a wargi lekko zadrżały.
Wiedział, że to już koniec. Nie wiedział, czy kiedykolwiek go zobaczy i czy w ogóle to zniesie. Co pozostanie z jego siły, gdy Rigel zniknie i zabierze ze sobą ciepło. Wykorzystałbym ten czas lepiej - przypomniał sobie i postanowił to zrobić.
-Mówiłeś, że chciałeś żebym widział w tobie zwykłego człowieka, ale… nigdy nie dam rady tak o tobie myśleć. - szepnął, a na ustach zaigrał wreszcie znajomy, szczery uśmiech, na dnie błękitnych tęczówek rozbłysły złote iskry. -Poznałem cię w najsmutniejszym tygodniu mojego życia, czego zresztą padłeś ofiarą. N..nigdy nie chciałem cię skrzywdzić, a teraz chciałbym tylko, żebyśmy mieli więcej czasu. - powoli zsunął rękę z jego ramienia, by spleść palce ich dłoni. Zamrugał - chciał móc się uśmiechać, nie chciał by Rigel zapamiętał jego szkliste spojrzenie.
-I w tych z pozoru najtrudniejszych miesiącach, przy tobie byłem… najszczęśliwszy w życiu. Jesteś i w mojej pamięci zawsze będziesz niezwykły, Rigel. - wyszeptał przez ściśnięte gardło.
Serce biło szybciej ze stresu, bo nigdy nie wyznał nikomu czegoś podobnego.
Pamiętał, jak mówił Rigelowi, że nigdy nie spotkał tej jedynej osoby. Jak okrutną ironią losu było znaleźć kogoś takiego tylko po to, by rozstać się po kilku tygodniach?
Chyba, że…
Może okruch nadziei, choćby nikły i szalony, pomógłby mu przetrwać. Im obojgu.
-Nie wiem, kim będziemy… po tej wojnie. - czy przeżyję i czy jeszcze będziesz chciał mnie znać, gdy wyspowiadam ci się z nowych grzechów i gdy zobaczysz więcej krwi na moich rękach. -Ale… - wziął głęboki wdech, wyraźnie zestresowany. -…czy mógłbym cię po niej odnaleźć…? - i jeśli się pożegnać, to wtedy. Nie teraz.
Teraz Rigel - przerażony, smutny i łamiący prawo (w głębi serca Michael chyba doskonale wiedział, dlaczego na niego nie doniesie - ale i tak poczuł cień zaskoczenia) - wydawał się raczej spadającą gwiazdą. Niszczącą wszystko na swojej drodze i boleśnie zderzającą się z rzeczywistością Michaela Tonksa.
To nie wina gwiazd, że płoną.
Gdyby Rigel nie spuścił wzroku, dostrzegłby, że na wzmiankę o odrzuceniu przez rodzinę, po twarzy blondyna przebiegł bolesny grymas.
Wiedział, jak to jest kochać swoją rodzinę.
Wiedział, że nie ma szans z tym konkurować.
Jego argumenty pewnie też nie.
W trakcie kłótni zdążył się przekonać, że Rigel postrzega wojenną rzeczywistość zupełnie inaczej, trochę szaleńczo, a trochę idealistycznie. Złość na jego głuchotę powoli zaczynała ustępować. Mike zderzył się w końcu ze złotymi kratami - tak boleśnie, że jego ciałem aż wstrząsnął dreszcz. Chciałby wyjść, uciec, skulić się w śniegu i wyć aż nie będzie czuł już nic, ale problem w tym, że właśnie zdawał sobie sprawę z własnych uczuć. Dziwnie niezmiennych i palących jak ogień, którego tak lękały się wilkołaki. Powinny go spopielić, ale w przedziwny sposób pomagały mu ustać w pionie i swobodnie oddychać.
Słońce jest gwiazdą, która utrzymuje Ziemię i jej księżyc na orbicie - przypomniał sobie z atlasu astronomicznego i postąpił kolejny krok do przodu.
Słuchał wyjaśnień w bolesnym milczeniu, usiłując dojść jakoś do ładu z jego słowami, z własnymi myślami, z drżącymi dłońmi, z pulsującymi skroniami i palącym bólem.
W końcu zdołał odnaleźć pośród tych wszystkich sprzeczności jedyną prawdę, której był pewien. Wyznał ją szeptem i wyraźnie się rozpromienił, słysząc odpowiedź. Jego uczucia były odwzajemnione.
Wszystkie niewypowiedziane emocje splotły się w zaborczej bliskości. Słowa nie były potrzebne, słowa poczekają.
Trwał potem na jego ramieniu, aż zabrakło mu łez. Próbował skupić się na czymś innym niż smutek - na tym, że nikt inny nigdy nie dotykał go w ten sposób, tak czuły i delikatny. Na jego słowach. Powoli usiłował uspokoić oddech, dla niego.
-Rozumiem. Teraz rozumiem. - potwierdził, odsuwając się wreszcie. Prawda wszystko zmieniła. Wiedział też już, to nie Riley zrywa z Fenrirem, a lord Rigel Black z Michaelem Tonksem.
Rozumiem, ale nie chcę się na to godzić. Ucieknijmy razem, daleko, błagam, oderwij nas od tej wojny i zostań przy mnie, nikt jeszcze nigdy przy n i m nie został, aż powstałem ja żeby chociaż spróbował przetrwać, a potem poznaliśmy ciebie i…
Zdławił te słowa, zanim miał szansę je wykrzyczeć, ale Rigel mógł chyba wyczytać niemą prośbę na twarzy mokrej od łez. Drgnął lekko, usiłując zapanować nad własną mimiką.
-Nigdy nie chciałem cię narażać. - wyszeptał w zamian. Aż do teraz nie znał w końcu stawki. Rodzina, pozycja, całe jego życie - nie mógł mu tego odebrać. Rigel nie powinien rzucać tego na szaniec dla jednej osoby, w dodatku osoby bez żadnych perspektyw i przyszłości.
Jakże żałował, że nie poznali się wcześniej. W Ministerstwie, przed wybuchem wojny, gdy można było spacerować po londyńskich parkach i chodzić na mecze Quidditcha. Zanim podchodził do każdego obcego z nieufnością, zanim zdążył go skrzywdzić. Gdyby mógł cofnąć czas, nigdy nie rozbroiłby go w ruinach Ministerstwa, nigdy nie zniknąłby o poranku z Kent, nigdy nie zataiłby na tak długo własnego udziału w wojnie. Wykorzystałby ten czas lepiej i próbowałby kochać Rigela tak, jak ten na to zasługiwał.
-Nie będę cię narażać. - obiecał z bladym uśmiechem, by Rigel uwierzył, że naprawdę rozumie. Nachylił się, aby pocałować jego policzki, zetrzeć z nich delikatnie ostatnie łzy, otoczyć zziębnięte policzki ciepłymi dłońmi.
-Możesz… możesz kiedyś zostać kimś ważnym, kimś wielkim. - uświadomił sobie, a uśmiech stał się bardziej szczery. W jasnych oczach zalśniły nadzieja i podziw, tak jakby już patrzył na kogoś wielkiego. Rigel był mądry i dobry, a teraz okazało się, że dysponował też fortuną i tytułem. Mógł zrobić ze swoim życiem, co tylko chciał - i Michael życzył mu wszystkiego, co najlepsze. Jemu samemu wystarczy świadomość, że po świecie chodzi ważny czarodziej, lord, który nie nazywa ludzi szlamami.
Znów oparł głowę na jego ramieniu, wiedząc, że w innym przypadku kochanek wyczytałby w jego oczach lęk. Musiał obiecać mu coś jeszcze, ale prawda wyglądała tak, że panicznie bał się śmierci - coraz mocniej, z każdym dniem. Na sumieniu ciążyła świadomość, że łamał mugolskie przykazania, a w koszmarach czekali na niego ludzie, których pozbawił życia. Nie wiedział, co czeka po drugiej stronie, mugolskie koncepty mieszały mu się z czarodziejskimi i wolał nie myśleć o tych wszystkich sprzecznościach. Strach był silniejszy od nadziei i Michael nie wierzył, że znajdzie w nicości spokój.
-Wiem, że się o mnie martwisz, ale nie umrę. Ani przez ciebie ani przez te listy. Umiem się obronić. - chciałby wierzyć w te słowa, ale to Rigela musiał przekonać. Nie zasługiwał na to, by się zamartwiać. Jeśli cokolwiek się stanie, lord Black i tak się przecież o tym dowie…
-A nasz sekret zabiorę do grobu. - i o tym grobie obwieszczą triumfalnie listy gończe, plakaty rozwieszone po całym Londynie. Nie martw się, nigdy bym cię nie wydał.
Podobno najpotężniejsza czarna magia potrafi rozerwać na strzępy ludzką duszę i pozostawić jej część w jakimś konkretnym miejscu. Mike miał wrażenie, że właśnie tracił trochę własnej duszy i własne serce - zostawi je tutaj, w zimnym schronie, albo w chłodnych dłoniach lorda Rigela Black. Już powierzył mu własne życie, schowawszy różdżkę i ufnie wtuliwszy się w jego ramię.
To tak bardzo bolało.
Tak musiało być.
-Jak się czujesz? - czuł, że coś było nie tak, ale co? Pewnie lęk, albo stres, albo szok.
-Usiądźmy. - zaproponował, ściągając własny płaszcz, aby położyć coś na zimnej posadzce. Gdy oparli się już o kamienną ścianę, otoczył bruneta ramieniem, tym razem pozwalając Rigelowi oprzeć głowę na własnym ramieniu.
-Chciałbym żyć w świecie, w którym moglibyśmy być po prostu Rigelem i Michaelem albo Fenrirem. - westchnął. Przytulił bruneta mocniej, pamiętając jak bardzo ten się go bał, jeszcze przed chwilą. -Ale kimkolwiek jesteś… jesteśmy… nigdy cię świadomie nie skrzywdzę. Nie bój się. - nie bój się mnie.
Przełknął nerwowo ślinę, bo pragnął poruszyć jeszcze jeden temat - bolesny i gorzki.
-Nie chcę też skrzywdzić twojej rodziny, nikogo kogo kochasz. Nie mogę obiecać, co stanie się na polu bitwy, ale nie chcę, wiedz o tym. Wbrew temu, co głosi wasza propaganda, moje obowiązki to ochrona bezbronnych, a nie polowanie na arystokratów. - szybko odchrząknął, zanim znowu się rozpędził. Nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy, więc chciał by rozstali się w spokoju, a nie w ogniu politycznej kłótni. -Pewnie nadal nie rozumiesz, czemu to robię, ale… pamiętasz ostatnią mugolską wojnę? - przesunął dłonią po jego ramieniu, wplótł palce w miękkie loki, wstrzymał na moment oddech. Przy Rigelu groza tamtych lat wydawała się odległa, przy nim wszystko, co złe wydawało się odległe, ale pamiętał przecież lęk i przygaszenie ojca, pamiętał opowieści Kerstin o żołnierzach wracających z frontu, pamiętał doniesienia z mugolskich gazet. Ile wiedział o tym Black? Jego rodzina pewnie dobrze zabezpieczyła kamienicę przy Grimmauld Place przed nalotami, a przynajmniej tak zrobiłby Michael na ich miejscu - ukrył ukochane osoby pod magiczną kopułą, jak najdalej od niebezpieczeństwa.
-Wtedy… politycy z Niemiec nie walczyli tylko o ziemie i dominację, ale uznali jednych ludzi za lepszych, a innych za gorszych. Na podstawie religii, odcienia skóry, stanu zdrowia, tego czy są w stanie być rodzicami i nie są tacy jak… jak my…- i nie miał teraz na myśli czarodziejów. Rozmawiał w Londynie z zagranicznymi pilotami, którzy widzieli tamten horror, słyszał o systematycznej rzezi zarówno innych narodowości, jak i ludzi, których wtedy jeszcze uważał za szaleńców - i do których sam się teraz zaliczał.
-Tych gorszych chcieli zabić, cywili też. Za rzeczy, na które nikt nie ma wpływu. Wtedy… wtedy wierzyłem, że nasz świat jest lepszy, ale mugolska Wielka Brytania stanęła po stronie słabszych i wygrała, a nasz świat stał się gorszy. - nasz, czarodziejski. -Bezksiężycowa Noc, to… nikt nie dał tym ludziom szansy na ucieczkę z Londynu, mugolskim politykom szansy na negocjacje. Wiem, że przez lata byli wrodzy wobec czarodziejów, że historia utkała nieskończoną ilość wzajemnych krzywd, ale niemagiczni są naprawdę zmęczeni wojnami, może… może dwudziesty wiek byłby odpowiednim momentem na pokój lub zawieszenie broni, a nie na wygnanie i rzeź. Jeśli oceniamy ludzi za to, czy władają magią czy nie, czy ich rodzice mają czystą krew, czy nie... to gorsze, albo równie złe, co najgorsze pomysły mugoli. Żaden z tych światów nigdy nie był mój, w niemagicznym czułem się obco odkąd odkryłem magię, a w waszym zawsze będę szlamą, ale wolę walczyć w imię tego słabszego. - mówił cicho i spokojnie, brzmiąc bardzo smutno, jakby z góry godząc się z tym, że Rigel nie zrozumie. Chyba chciał mu tylko przekazać, że próbuje nie być fanatykiem ani potworem, że nie zabija szmalcowników żeby znaleźć ujście dla agresji, że obalenie starego porządku to ostatnie, o czym myśli. Chciałby, żeby było jak wcześniej. Żeby arystokraci nadal nosili głowy do góry, żeby dawano mu do zrozumienia, że jest gorszy, żeby nikt nikogo nie zabijał.
-Jeszcze jedno. Twój brat… Alphard, prawda? Walczył przeciwko nam, ale to nie my, Rigel, to nie Zakon. Dowiedzieliśmy się o jego śmierci z nekrologu, przysięgam, to nie my. - objął go mocniej, gorączkowo szukając jego spojrzenia. Czy mu uwierzy? Czy obwiniał Zakon i aurorów za śmierć najbliższej osoby? Nie wiedział, że Rigel znał już prawdę i bał się tego, co o nim teraz myśli.
Co w ogóle o nim myśli. Pamiętał przekonanie Longbottoma, że arystokraci wyrastają w tak toksycznych wartościach, że nigdy nie będą w stanie się ich wyzbyć. Ale lord Rigel Black właśnie znowu wyznał mu miłość, znając całą prawdę, i Michael już nic z tego nie rozumiał.
-Nie przeszkadza ci… że jestem mugolakiem? - w popłochu umknął wzrokiem, jakby znów był zakompleksionym nastolatkiem. Na policzki zaczął wpełzać rumieniec, a wargi lekko zadrżały.
Wiedział, że to już koniec. Nie wiedział, czy kiedykolwiek go zobaczy i czy w ogóle to zniesie. Co pozostanie z jego siły, gdy Rigel zniknie i zabierze ze sobą ciepło. Wykorzystałbym ten czas lepiej - przypomniał sobie i postanowił to zrobić.
-Mówiłeś, że chciałeś żebym widział w tobie zwykłego człowieka, ale… nigdy nie dam rady tak o tobie myśleć. - szepnął, a na ustach zaigrał wreszcie znajomy, szczery uśmiech, na dnie błękitnych tęczówek rozbłysły złote iskry. -Poznałem cię w najsmutniejszym tygodniu mojego życia, czego zresztą padłeś ofiarą. N..nigdy nie chciałem cię skrzywdzić, a teraz chciałbym tylko, żebyśmy mieli więcej czasu. - powoli zsunął rękę z jego ramienia, by spleść palce ich dłoni. Zamrugał - chciał móc się uśmiechać, nie chciał by Rigel zapamiętał jego szkliste spojrzenie.
-I w tych z pozoru najtrudniejszych miesiącach, przy tobie byłem… najszczęśliwszy w życiu. Jesteś i w mojej pamięci zawsze będziesz niezwykły, Rigel. - wyszeptał przez ściśnięte gardło.
Serce biło szybciej ze stresu, bo nigdy nie wyznał nikomu czegoś podobnego.
Pamiętał, jak mówił Rigelowi, że nigdy nie spotkał tej jedynej osoby. Jak okrutną ironią losu było znaleźć kogoś takiego tylko po to, by rozstać się po kilku tygodniach?
Chyba, że…
Może okruch nadziei, choćby nikły i szalony, pomógłby mu przetrwać. Im obojgu.
-Nie wiem, kim będziemy… po tej wojnie. - czy przeżyję i czy jeszcze będziesz chciał mnie znać, gdy wyspowiadam ci się z nowych grzechów i gdy zobaczysz więcej krwi na moich rękach. -Ale… - wziął głęboki wdech, wyraźnie zestresowany. -…czy mógłbym cię po niej odnaleźć…? - i jeśli się pożegnać, to wtedy. Nie teraz.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Schron na szczycie
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis