Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis
Steall Falls
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Steall Falls
Steall Falls (a właściwie An Steall Bàn) to wysoki na 120 metrów, drugi co do wielkości wodospad w Wielkiej Brytanii, wśród szkockich czarodziejów znany głównie dzięki niezwykłej historii dotyczącej jego powstania. Górzyste tereny wokół wodospadu były kiedyś ponoć domem dla pary czarnych hebrydzkich, groźnego gatunku smoków pochodzącego właśnie ze Szkocji, a w XV wieku siejącego spustoszenie w okolicznych miasteczkach. Agresywne smoki, w naturze mające bronienie swojego terytorium, paliły mugolskie i czarodziejskie osady tak długo, aż mieszkańcy zdecydowali się zareagować. Organizowano sławne na całą okolicę smocze wyprawy nie przynosiły większych sukcesów przez ponad trzydzieści lat, aż wreszcie jednego ze smoków udało się zestrzelić: potężna bestia runęła w dół, uderzając w górskie zbocze, a spod oberwanej skały wytrysnęła woda, tworząc wodospad. Pogromcy smoka nie przeżyli - zostali spopieleni przez partnerkę czarnego hebrydzkiego, która następnie opuściła dolinę, by nigdy więcej już do niej nie powrócić. Wśród czarodziejów do dzisiaj krążą jednak legendy o smoczych jajach, porzuconych rzekomo w grocie za wodospadem - do tej pory nikt ich jednak nie odnalazł.
U podnóży wodospadu rozpościera się połać kwitnących przez cały rok kwiatów, wśród których można czasami wypatrzeć fioletowe płatki mordownika. Aby go rozpoznać, konieczne jest posiadanie biegłości zielarstwa, a w celu odnalezienia rośliny należy wykonać rzut kością k10. W przypadku posiadania biegłości zielarstwa na I lub II poziomie, postaci przysługuje jeden rzut kością, na III lub IV - dwa rzuty. Wynik (lub wyniki) należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
1 - odnajdujesz kwiat mordownika, możesz zgłosić się w aktualizacjach po dopisanie go do ekwipunku;
2 - 9 - nie odnajdujesz poszukiwanej rośliny, udaje ci się jedynie zebrać naręcze kwiatów; jeżeli włożysz je do wody, nie zwiędną ani nie przekwitną;
10 - kiedy schylasz się w poszukiwaniu kwiatów, z zarośli wylatuje niewielkie stadko bahanek, które dotkliwie gryzą cię w dłonie i przedramiona; tracisz 20 PŻ, a swędzące, gojące się ugryzienia będą dokuczać ci przez kolejne dwa tygodnie fabularne.
U podnóży wodospadu rozpościera się połać kwitnących przez cały rok kwiatów, wśród których można czasami wypatrzeć fioletowe płatki mordownika. Aby go rozpoznać, konieczne jest posiadanie biegłości zielarstwa, a w celu odnalezienia rośliny należy wykonać rzut kością k10. W przypadku posiadania biegłości zielarstwa na I lub II poziomie, postaci przysługuje jeden rzut kością, na III lub IV - dwa rzuty. Wynik (lub wyniki) należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
1 - odnajdujesz kwiat mordownika, możesz zgłosić się w aktualizacjach po dopisanie go do ekwipunku;
2 - 9 - nie odnajdujesz poszukiwanej rośliny, udaje ci się jedynie zebrać naręcze kwiatów; jeżeli włożysz je do wody, nie zwiędną ani nie przekwitną;
10 - kiedy schylasz się w poszukiwaniu kwiatów, z zarośli wylatuje niewielkie stadko bahanek, które dotkliwie gryzą cię w dłonie i przedramiona; tracisz 20 PŻ, a swędzące, gojące się ugryzienia będą dokuczać ci przez kolejne dwa tygodnie fabularne.
Lokacja zawiera kości.
Nie odpowiedziała. Nie znalazła słów, czuła, że nie musiała nawet ich szukać, na moment wpatrzona w Friedricha jak w obrazek najcenniejszej karty z czekoladowych żab, zanim uświadomiła sobie, że to też było zbyt szczeniackie. Dlatego po prostu ruszyła za nim, pewna, że na drodze poradzi sobie lepiej, choć każde wzniesienie o wyższym kącie sprawiało, że tęskniła do nagle przyjemnych treningów z Mei Ling. Było za stromo. Co prawda stopy nie ślizgały się w dużych, podróżnych butach, solidnie przytwierdzone do podłoża, ale Wren miała wrażenie, że ślizgało się w niej wszystko inne. Wnętrzności, chęć do życia, ośli upór, który bronił jej zakomunikować, że chciałaby chwilę odsapnąć.
- Jeszcze będziemy się wspinać? - jęknęła żałośnie, oczyma wyobraźni widziała stromy stok i pionową ścianę kamieni, po których szmalcownik próbowałby ją przegonić jak rasową kozicę. - Daj spokój, rozbijmy ten obóz i odpocznijmy przed jutrem. Zjedzmy coś, idźmy spać, a wspinaczką pomartwimy się o wschodzie słońca - usiłowała go przekonać, nawet jeśli każdy podobny wysiłek miałby spełznąć na niczym. Friedrich był jej przewodnikiem, to on ustalał tempo i plan dnia, do którego Wren tak trudno było się dziś przyporządkować, z plecakiem ciążącym na plecach i potem gromadzącym się pod ubraniem. Miała wrażenie, że podążali tak już od kilku godzin, z krótkimi postojami na łyk wody ze szklanej butelki, przetarcie czoła czy upewnienie się, że Otto nie odbiegł za daleko. To raczej ona na to naciskała - ogar przecież nie porzuciłby swojego pana, nieważne, że znikał na moment z linii horyzontu, przyuważywszy wiewiórkę czy zająca.
- Czyli nie Cilliana. On nie jest normalny - pomrukiem weszła mu w słowo gdy snuł zamierzchłą opowieść. Dopiero wspomnienie byłej partnerki na moment ostudziło jej entuzjazm. Wybierał się z nią na wyprawy, tańczył na granicy szaleństwa wśród dzikiej puszczy i urwisk, podczas gdy ona, co najwyżej, oferowała mu wspięcie się na zagospodarowaną, poddaszną powierzchnię. Była gorsza? Nie, na pewno nie. Inna. Może dojrzalsza, trochę bardziej kapryśna, jak czarna magia - oferująca krótkie lecz intensywne eksplozje adrenaliny za rozsądną cenę. - Byłeś szczęśliwy w Austrii - podsumowała po chwili cicho, niemal na bezdechu, by potem wzruszyć ramionami na dźwięk jego pytania. - Matka nie wiedziała wtedy czy rozrost mnie dopadł, czy nie. Podejrzewała, ale nie miała pewności - odparła beznamiętnie, chłodno, zawsze zdystansowana, gdy wspomnienia oscylowały wokół tamtych czasów. Dawnych, szarych i nijakich, podporządkowanych widzimisię kogoś, kto na podporządkowanie się wcale nie zasługiwał. - Raczej bała się o siebie - dodała. Zamyśliła się też, w pamięci odszukując widm dalszych wypraw niż na londyńskie obrzeża do domu dziadków Chang, ale najwyraźniej nic takiego nie istniało. Rzeczywiście - było to jej pierwszą wycieczką. - Co najwyżej do Hogsmeade w Hogwarcie - przyznała swobodnie, bez złości czy rozczarowania, bo wbrew pozorom każde z tych młodzieńczych wyjść wspominała przyjemnie. Pełne były psikusów, zabaw, udawanej dorosłości i przede wszystkim wolności sięgającej dalej niż za zamkowe bramy. To był dobry czas. Niewinny, naiwny, ale dobry.
- Tak. Rozbić ten cholerny obóz - sapnęła w końcu głosem przepełnionym nadzieją na widok kaskady wody opadającej do źródła na samym fundamencie góry, na jaką przyszło im się wdrapać; dotarli do połowy wodospadu, ale Wren nie mogła uwierzyć: byli aż tak wysoko? Friedrich mógł uważać, że niepoważnie podeszła do jego pytania, natomiast Azjatka naprawdę, szczerze i gorąco, nie marzyła teraz o niczym innym; nogi miała jak z waty, ciężkiej a jednocześnie chybotliwej, ręce dyndały zaś na bokach, pozbawione werwy. - Tu będzie dobrze - zarządziła w miejscu, gdzie kawałek lasu przeradzał się w niewielką polanę - i nie czekała na jego opinię, po prostu opadając na zieloną trawę z głośnym, ciężkim westchnieniem, dysząca, zmęczona, odrzucająca na bok wielki plecak. Szli długo, dłużej, niż podejrzewała, że w ogóle wytrzyma, dlatego oboje zasłużyli na solidny odpoczynek. Sam punkt też był korzystny: zaledwie za zakrętem znajdowało się wzniesienie, na którym Fried mógł pokazać jej tajniki wspinaczki, kawałek głębiej w las - małe jeziorko, w którym mogliby się obmyć. - Nie idę dziś dalej, Otto też nie, zostajemy tutaj - zapowiedziała, gdy ogar trącił ją nosem, węsząc, dlaczego ulubiona, ludzka kobieta nagle dekorowała sobą ziemię.
- Jeszcze będziemy się wspinać? - jęknęła żałośnie, oczyma wyobraźni widziała stromy stok i pionową ścianę kamieni, po których szmalcownik próbowałby ją przegonić jak rasową kozicę. - Daj spokój, rozbijmy ten obóz i odpocznijmy przed jutrem. Zjedzmy coś, idźmy spać, a wspinaczką pomartwimy się o wschodzie słońca - usiłowała go przekonać, nawet jeśli każdy podobny wysiłek miałby spełznąć na niczym. Friedrich był jej przewodnikiem, to on ustalał tempo i plan dnia, do którego Wren tak trudno było się dziś przyporządkować, z plecakiem ciążącym na plecach i potem gromadzącym się pod ubraniem. Miała wrażenie, że podążali tak już od kilku godzin, z krótkimi postojami na łyk wody ze szklanej butelki, przetarcie czoła czy upewnienie się, że Otto nie odbiegł za daleko. To raczej ona na to naciskała - ogar przecież nie porzuciłby swojego pana, nieważne, że znikał na moment z linii horyzontu, przyuważywszy wiewiórkę czy zająca.
- Czyli nie Cilliana. On nie jest normalny - pomrukiem weszła mu w słowo gdy snuł zamierzchłą opowieść. Dopiero wspomnienie byłej partnerki na moment ostudziło jej entuzjazm. Wybierał się z nią na wyprawy, tańczył na granicy szaleństwa wśród dzikiej puszczy i urwisk, podczas gdy ona, co najwyżej, oferowała mu wspięcie się na zagospodarowaną, poddaszną powierzchnię. Była gorsza? Nie, na pewno nie. Inna. Może dojrzalsza, trochę bardziej kapryśna, jak czarna magia - oferująca krótkie lecz intensywne eksplozje adrenaliny za rozsądną cenę. - Byłeś szczęśliwy w Austrii - podsumowała po chwili cicho, niemal na bezdechu, by potem wzruszyć ramionami na dźwięk jego pytania. - Matka nie wiedziała wtedy czy rozrost mnie dopadł, czy nie. Podejrzewała, ale nie miała pewności - odparła beznamiętnie, chłodno, zawsze zdystansowana, gdy wspomnienia oscylowały wokół tamtych czasów. Dawnych, szarych i nijakich, podporządkowanych widzimisię kogoś, kto na podporządkowanie się wcale nie zasługiwał. - Raczej bała się o siebie - dodała. Zamyśliła się też, w pamięci odszukując widm dalszych wypraw niż na londyńskie obrzeża do domu dziadków Chang, ale najwyraźniej nic takiego nie istniało. Rzeczywiście - było to jej pierwszą wycieczką. - Co najwyżej do Hogsmeade w Hogwarcie - przyznała swobodnie, bez złości czy rozczarowania, bo wbrew pozorom każde z tych młodzieńczych wyjść wspominała przyjemnie. Pełne były psikusów, zabaw, udawanej dorosłości i przede wszystkim wolności sięgającej dalej niż za zamkowe bramy. To był dobry czas. Niewinny, naiwny, ale dobry.
- Tak. Rozbić ten cholerny obóz - sapnęła w końcu głosem przepełnionym nadzieją na widok kaskady wody opadającej do źródła na samym fundamencie góry, na jaką przyszło im się wdrapać; dotarli do połowy wodospadu, ale Wren nie mogła uwierzyć: byli aż tak wysoko? Friedrich mógł uważać, że niepoważnie podeszła do jego pytania, natomiast Azjatka naprawdę, szczerze i gorąco, nie marzyła teraz o niczym innym; nogi miała jak z waty, ciężkiej a jednocześnie chybotliwej, ręce dyndały zaś na bokach, pozbawione werwy. - Tu będzie dobrze - zarządziła w miejscu, gdzie kawałek lasu przeradzał się w niewielką polanę - i nie czekała na jego opinię, po prostu opadając na zieloną trawę z głośnym, ciężkim westchnieniem, dysząca, zmęczona, odrzucająca na bok wielki plecak. Szli długo, dłużej, niż podejrzewała, że w ogóle wytrzyma, dlatego oboje zasłużyli na solidny odpoczynek. Sam punkt też był korzystny: zaledwie za zakrętem znajdowało się wzniesienie, na którym Fried mógł pokazać jej tajniki wspinaczki, kawałek głębiej w las - małe jeziorko, w którym mogliby się obmyć. - Nie idę dziś dalej, Otto też nie, zostajemy tutaj - zapowiedziała, gdy ogar trącił ją nosem, węsząc, dlaczego ulubiona, ludzka kobieta nagle dekorowała sobą ziemię.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Schmidt prychnął cichym śmiechem, gdy usłyszał słowa padające z jej ust. Nie sądził, że tak szybko usłyszy słowa rezygnacji padające z jej ust. Był pewien, że ośli upór dziewczyny nie pozwoli jej się poddać, dopóki mięśnie będą w stanie pracować. A tu? Rezygnowała jeszcze nim udało im się podejść do wysokiej ściany, nim postawiła na niej pierwsze kroki, próbując ją pokonać.
- Zastanowię się. - Odpowiedział, wzruszając szerokimi ramionami. Sam osobiście chętnie ruszyłby na ściankę, nie miał jednak zamiaru do czegokolwiek jej zmuszać… Przynajmniej na razie i jedynie w kwestii wspinania się po wysokich ściankach.
Schmid wywrócił zielonymi ślepiami.
- Nie mów tak o nim. - Mruknął, wyraźnie niezadowolony z jej słów. Cillian był jaki był, w tym wszystkim jednak Austriak chyba nie byłby w stanie znaleźć innego kumpla. Rozumieli się. Wiedzieli, na co mogą sobie pozwolić. I wiedzieli rzeczy, o których inni mogli nie mieć pojęcia. Idealna symbioza dwóch, w pewien sposób podobnych umysłów. Idealne połączenie idealnych czarodziejów.
Zielone ślepia powędrowały w kierunku dziewczyny. Zamyślenie przez chwilę widniało na jego twarzy. Oczywiście, że był szczęśliwy w Austrii. Ojczyzna jawiła mu się jako miejsce najpiękniejsze na świecie, niezależnie od nieszczęść, jakie się przez nią przetaczały. - Byłem. Moje serce nadal jest w Wiedniu, a ja chcę tam umrzeć. - Odpowiedział w zadumie, samemu nie wiedząc, czemu się do tego przyznał. Jak każdy dumny mieszkaniec Wiednia wierzył, że to tam przyjdzie mu wydać ostatnie tchnienie, by resztę wieczności spędzić w wiedeńskiej ziemi. Innej możliwości nie było, rodzinna krypta oczekiwała na odpowiednią chwilę.
- Nie mogę się doczekać, kiedy ją poznam. - Rzucił w odpowiedzi, posyłając dziewczynie tajemniczy uśmiech. Wyobrażał sobie kolację z panią Chang niczym starcie tytanów, nie będąc jednak pewnym, kto stanąłby naprzeciwko niej na arenie.
Droga mijała przyjemnie, przynajmniej w pojęciu Schmidta który nie odczuł większego zmęczenia, mimo strużek potu spływających po jego plecach. Przywykł do dużej ilości fizycznego wysiłku. Codzienna praca wymagała odpowiedniej kondycji, a on sam należał do czarodziejów wyjątkowo aktywnych. Pokręcił głową słysząc jej odpowiedź, nie postanowił jednak jej w jakikolwiek sposób komentować.
Z zaciekawieniem uniósł brew na widok padającej na ziemię Wren. Zsunął swój plecak z ramion, by stanąć nad nią z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
- Masz już dość? - Spytał, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Otto z zadowoleniem położył się koło panny Chang, przekręcając się na grzbiet oraz zaczepiając dziewczynę łapą, by obdarzyła go odrobiną pieszczot. Zdrajca. - Lenie. - Mruknął jedynie, po czym podszedł do swojego plecaka, aby zabrać się za rozkładanie namiotu. Nie sądził, iż będzie mógł w tym momencie liczyć na jakąkolwiek pomoc. Ostrożnie wyjął płachtę z torby, by rozłożyć ją w dogodnym miejscu oraz przytwierdzić do podłoża. Następnie wyjął różdżkę z kieszeni, by skierować ją na materiał namiotu.
- Erecto. - Wypowiedział inkantację, a magia uniosła namiot w pełni go rozstawiając. Przydatne zaklęcie, zaoszczędzające naprawdę sporo roboty. Z zadowoleniem wypisanym na twarzy Schmidt przerzucił swój plecak przez ramię, po czym łaskawie zgarnął również plecak Wren. - No chodź, marudo. - Z tymi słowami na ustach, przekroczył próg magicznego namiotu.
Wnętrze urządzone było w stylu iście myśliwskim. Przyozdobione porożami, wypchanymi głowami zwierząt oraz stylowymi drewnianymi meblami było uosobieniem jego ojca. Wygodnie, elegancko acz bez nazbyt wzniosłych luksusów. - Witam w tymczasowym domu. Na lewo są dwie sypialnie, na prawo część, w której można zrobić coś do jedzenia. Zaraz napalę w palenisku, żeby się nagrzało. Później pójdę po więcej drewna. - Z tymi słowami na ustach podszedł do paleniska, by rozpocząć układanie w nim drzewa. On przywykł do niskich temperatur, jednocześnie będąc niemal pewnym, że jego kanapowa, drobna kobieta z pewnością za kilka godzin zacznie marznąć.
- Zastanowię się. - Odpowiedział, wzruszając szerokimi ramionami. Sam osobiście chętnie ruszyłby na ściankę, nie miał jednak zamiaru do czegokolwiek jej zmuszać… Przynajmniej na razie i jedynie w kwestii wspinania się po wysokich ściankach.
Schmid wywrócił zielonymi ślepiami.
- Nie mów tak o nim. - Mruknął, wyraźnie niezadowolony z jej słów. Cillian był jaki był, w tym wszystkim jednak Austriak chyba nie byłby w stanie znaleźć innego kumpla. Rozumieli się. Wiedzieli, na co mogą sobie pozwolić. I wiedzieli rzeczy, o których inni mogli nie mieć pojęcia. Idealna symbioza dwóch, w pewien sposób podobnych umysłów. Idealne połączenie idealnych czarodziejów.
Zielone ślepia powędrowały w kierunku dziewczyny. Zamyślenie przez chwilę widniało na jego twarzy. Oczywiście, że był szczęśliwy w Austrii. Ojczyzna jawiła mu się jako miejsce najpiękniejsze na świecie, niezależnie od nieszczęść, jakie się przez nią przetaczały. - Byłem. Moje serce nadal jest w Wiedniu, a ja chcę tam umrzeć. - Odpowiedział w zadumie, samemu nie wiedząc, czemu się do tego przyznał. Jak każdy dumny mieszkaniec Wiednia wierzył, że to tam przyjdzie mu wydać ostatnie tchnienie, by resztę wieczności spędzić w wiedeńskiej ziemi. Innej możliwości nie było, rodzinna krypta oczekiwała na odpowiednią chwilę.
- Nie mogę się doczekać, kiedy ją poznam. - Rzucił w odpowiedzi, posyłając dziewczynie tajemniczy uśmiech. Wyobrażał sobie kolację z panią Chang niczym starcie tytanów, nie będąc jednak pewnym, kto stanąłby naprzeciwko niej na arenie.
Droga mijała przyjemnie, przynajmniej w pojęciu Schmidta który nie odczuł większego zmęczenia, mimo strużek potu spływających po jego plecach. Przywykł do dużej ilości fizycznego wysiłku. Codzienna praca wymagała odpowiedniej kondycji, a on sam należał do czarodziejów wyjątkowo aktywnych. Pokręcił głową słysząc jej odpowiedź, nie postanowił jednak jej w jakikolwiek sposób komentować.
Z zaciekawieniem uniósł brew na widok padającej na ziemię Wren. Zsunął swój plecak z ramion, by stanąć nad nią z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
- Masz już dość? - Spytał, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Otto z zadowoleniem położył się koło panny Chang, przekręcając się na grzbiet oraz zaczepiając dziewczynę łapą, by obdarzyła go odrobiną pieszczot. Zdrajca. - Lenie. - Mruknął jedynie, po czym podszedł do swojego plecaka, aby zabrać się za rozkładanie namiotu. Nie sądził, iż będzie mógł w tym momencie liczyć na jakąkolwiek pomoc. Ostrożnie wyjął płachtę z torby, by rozłożyć ją w dogodnym miejscu oraz przytwierdzić do podłoża. Następnie wyjął różdżkę z kieszeni, by skierować ją na materiał namiotu.
- Erecto. - Wypowiedział inkantację, a magia uniosła namiot w pełni go rozstawiając. Przydatne zaklęcie, zaoszczędzające naprawdę sporo roboty. Z zadowoleniem wypisanym na twarzy Schmidt przerzucił swój plecak przez ramię, po czym łaskawie zgarnął również plecak Wren. - No chodź, marudo. - Z tymi słowami na ustach, przekroczył próg magicznego namiotu.
Wnętrze urządzone było w stylu iście myśliwskim. Przyozdobione porożami, wypchanymi głowami zwierząt oraz stylowymi drewnianymi meblami było uosobieniem jego ojca. Wygodnie, elegancko acz bez nazbyt wzniosłych luksusów. - Witam w tymczasowym domu. Na lewo są dwie sypialnie, na prawo część, w której można zrobić coś do jedzenia. Zaraz napalę w palenisku, żeby się nagrzało. Później pójdę po więcej drewna. - Z tymi słowami na ustach podszedł do paleniska, by rozpocząć układanie w nim drzewa. On przywykł do niskich temperatur, jednocześnie będąc niemal pewnym, że jego kanapowa, drobna kobieta z pewnością za kilka godzin zacznie marznąć.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Milczała dość długo - wtedy jak zabraniał jej niewybrednymi określeniami ciskać w mglistą postać Macnaira, jak przyznawał, że to w Wiedniu pozostało jego serce a powstać miał grób, jak kolejny raz powtarzał, że pragnął poznać jej matkę. Każde z tych słów trawiła na inny sposób, pewna, że ciążyć nie będzie jedynie dystans przemierzanych w górę kroków, ale i gro przemyśleń zasianych w głowie. Dwojako interpretowała jego słowa, czasem zbyt nietrafnie, kamieniami rzucając w płot, by innym razem dotrzeć do sedna niemal natychmiast, rozgryzając postawioną przed sobą zagadkę. Ale nie komentowała. Tkwiła w ciszy, łapczywie łapała oddechy, bo płuca kurczyły się jak pod wpływem zaklęcia zmniejszającego, ciężkie i powolne, podczas gdy tlen dawał niewiele wytchnienia. Przeszli dziś tak dużo kilometrów, więcej, niż Wren naiwnie zakładała w swoich przygotowawczych ideach, dotarli dalej i sprawniej, nic, tylko się cieszyć. A jednak coś w niej pozostawało dziwnie poruszone. Szczerością? Do tej pory nie mieli okazji wymienić jej między sobą aż tyle. Usta, zamiast mówić, częściej milczały, tańczące w grze głodnych pocałunków.
- A ty nie? - odparowała ze zdziwieniem, pełne niedowierzania spojrzenie skierowała na Friedricha, podczas gdy wylegującego się obok Otto zamknęła w opiekuńczym uścisku. Jego pan oszalał. Postradał zmysły, w dzieciństwie ojciec najwyraźniej karmił go siedmioma jajkami na śniadanie, doprawiając potrawę płatami dziczyzny. Skąd w nim tyle siły, tyle werwy? Czarownica nie była w stanie tego pojąć, więc jedynie jęknęła żałośnie, znów, chowając twarz w sierści wiercącego się ogara, zanim ten wyswobodził się z objęcia i szczeknął, licząc chyba, że zaraz rozpęta się tu zabawa. Nie ma mowy. Jedyne, na co miała ochotę, to emerytura. - Sam jesteś leń. My przebyliśmy długą, ciężką drogę, odnieśliśmy sukces, prawie nieśliśmy cię na plecach - mruknęła dumnie w odpowiedzi. Nic z tego nie było prawdą, ale Wren z fałszerstwa robiła sobie niewiele, służyło ono bowiem szczytniejszemu celowi - zachowania resztek godności jakimkolwiek sposobem i kosztem.
Leniwie obróciła się na bok, patrzyła, jak Schmidt wznosi namiot, a potem zwlekła się jak mara własnej postaci, na chybotliwych nogach sięgając pierwszego najbliższego fotela. Opadła na niego z głośnym westchnieniem, zbyt głośnym, wręcz starczym.
- W takim razie jedną sypialnię zajmuję ja, drugą, oczywiście, Otto. A ty gdzie będziesz spał? - zaczepiła go wciąż zduszonym, stłumionym głosem, dłońmi sięgając do grubych, podróżnych butów; ściągnęła je z kolejnymi westchnieniami trudności, do cna pozbawiona fizycznej siły - a gdy w końcu uwolniły jej stopy, odrzuciła je niedbale na ziemię, rozmasowując kończyny. Po tej wyprawie będzie zmuszona odwiedzić Zacisze Kirke ponownie, nie było innego wyjścia. - Co mamy do jedzenia? - dopytała, pełna nadziei, że co sobie upolujemy nie okaże się odpowiedzią. W jej własnym plecaku, wśród ubrań, spoczywał bezpiecznie słoik rosołu; należało tylko odgrzać zupę, by cieszyć się samodzielnie przygotowanym przez nią obiadem, lecz Wren taktycznie nie wspomniała o tym jeszcze narzeczonemu, ciekawa, co ten wymyśli. Wyglądał tak przyziemnie. Normalnie, swojsko, przygotowując palenisko; na moment zamyśliła się, wyobrażała sobie ich życie właśnie w ten sposób, z daleka od wibrujących życiem dzielnic i wszelkich dóbr dostępnych pod ręką. - Mamy tu jakąś łazienkę z wanną, czy powinnam poszukać jeziora, żeby się wykąpać? - drążyła jak typowa, wygodnicka mieszczanka, choć wyglądem przypominała raczej ułożone w kołysce niemowlę, wymoszczona na fotelu w wygodnej, odprężającej pozycji. Niewerbalnym zaklęciem wysuniętej z kieszeni różdżki przywołała do siebie butelkę schłodzonej wody, z której pociągnęła kilka solidnych łyków. Potem szkło przystawiła do czoła, do policzków, szyjką przezroczystego materiału wodząc po całej twarzy, byle tylko wyzbyć się nawracających fal gorąca. Drugą, wolną dłonią wyswobodziła się ze swetra, pozostając w czarnym podkoszulku. - Zabezpieczmy jakoś namiot przed zwierzyną. Pewnie grasują tu wilki - zasugerowała, choć nie miała o tym bladego pojęcia. Ale perspektywa wydawała się zachęcać, by zażyć orzeźwienia przed zachodem słońca; Wren podniosła się zatem z fotela z miną zbolałej ofiary wojennej, sięgnęła po buty, a potem ruszyła w kierunku wyjścia z przytulnego, myśliwskiego namiotu - o którego naturę jeszcze dopyta -, każdy krok akcentując niezadowolonym grymasem. - Jeśli nie wrócę do północy, bij na alarm - rzuciła do niego przez ramię, zanim znikła mu z oczu.
- A ty nie? - odparowała ze zdziwieniem, pełne niedowierzania spojrzenie skierowała na Friedricha, podczas gdy wylegującego się obok Otto zamknęła w opiekuńczym uścisku. Jego pan oszalał. Postradał zmysły, w dzieciństwie ojciec najwyraźniej karmił go siedmioma jajkami na śniadanie, doprawiając potrawę płatami dziczyzny. Skąd w nim tyle siły, tyle werwy? Czarownica nie była w stanie tego pojąć, więc jedynie jęknęła żałośnie, znów, chowając twarz w sierści wiercącego się ogara, zanim ten wyswobodził się z objęcia i szczeknął, licząc chyba, że zaraz rozpęta się tu zabawa. Nie ma mowy. Jedyne, na co miała ochotę, to emerytura. - Sam jesteś leń. My przebyliśmy długą, ciężką drogę, odnieśliśmy sukces, prawie nieśliśmy cię na plecach - mruknęła dumnie w odpowiedzi. Nic z tego nie było prawdą, ale Wren z fałszerstwa robiła sobie niewiele, służyło ono bowiem szczytniejszemu celowi - zachowania resztek godności jakimkolwiek sposobem i kosztem.
Leniwie obróciła się na bok, patrzyła, jak Schmidt wznosi namiot, a potem zwlekła się jak mara własnej postaci, na chybotliwych nogach sięgając pierwszego najbliższego fotela. Opadła na niego z głośnym westchnieniem, zbyt głośnym, wręcz starczym.
- W takim razie jedną sypialnię zajmuję ja, drugą, oczywiście, Otto. A ty gdzie będziesz spał? - zaczepiła go wciąż zduszonym, stłumionym głosem, dłońmi sięgając do grubych, podróżnych butów; ściągnęła je z kolejnymi westchnieniami trudności, do cna pozbawiona fizycznej siły - a gdy w końcu uwolniły jej stopy, odrzuciła je niedbale na ziemię, rozmasowując kończyny. Po tej wyprawie będzie zmuszona odwiedzić Zacisze Kirke ponownie, nie było innego wyjścia. - Co mamy do jedzenia? - dopytała, pełna nadziei, że co sobie upolujemy nie okaże się odpowiedzią. W jej własnym plecaku, wśród ubrań, spoczywał bezpiecznie słoik rosołu; należało tylko odgrzać zupę, by cieszyć się samodzielnie przygotowanym przez nią obiadem, lecz Wren taktycznie nie wspomniała o tym jeszcze narzeczonemu, ciekawa, co ten wymyśli. Wyglądał tak przyziemnie. Normalnie, swojsko, przygotowując palenisko; na moment zamyśliła się, wyobrażała sobie ich życie właśnie w ten sposób, z daleka od wibrujących życiem dzielnic i wszelkich dóbr dostępnych pod ręką. - Mamy tu jakąś łazienkę z wanną, czy powinnam poszukać jeziora, żeby się wykąpać? - drążyła jak typowa, wygodnicka mieszczanka, choć wyglądem przypominała raczej ułożone w kołysce niemowlę, wymoszczona na fotelu w wygodnej, odprężającej pozycji. Niewerbalnym zaklęciem wysuniętej z kieszeni różdżki przywołała do siebie butelkę schłodzonej wody, z której pociągnęła kilka solidnych łyków. Potem szkło przystawiła do czoła, do policzków, szyjką przezroczystego materiału wodząc po całej twarzy, byle tylko wyzbyć się nawracających fal gorąca. Drugą, wolną dłonią wyswobodziła się ze swetra, pozostając w czarnym podkoszulku. - Zabezpieczmy jakoś namiot przed zwierzyną. Pewnie grasują tu wilki - zasugerowała, choć nie miała o tym bladego pojęcia. Ale perspektywa wydawała się zachęcać, by zażyć orzeźwienia przed zachodem słońca; Wren podniosła się zatem z fotela z miną zbolałej ofiary wojennej, sięgnęła po buty, a potem ruszyła w kierunku wyjścia z przytulnego, myśliwskiego namiotu - o którego naturę jeszcze dopyta -, każdy krok akcentując niezadowolonym grymasem. - Jeśli nie wrócę do północy, bij na alarm - rzuciła do niego przez ramię, zanim znikła mu z oczu.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Friedrich Schmidt pokręcił przecząco głową.
- Nie. - Rzucił obojętnie, przyglądając się jak Wren wtula się w jego psa. Kto by pomyślał, iż zwierze będące narzędziem mordu zacznie łasić się akurat do tej osoby. Przeklęty pies, gdyby nie on, zapewne nie przyszłoby im dziś wędrować po tych górach. I chyba w jakiś sposób zaczynał być mu wdzięcznym, przynajmniej przelotnie. Nie tłumaczył tego, co wydawało mu się oczywiste - jego kondycja z pewnością była lepsza od tej, jaką prezentowała jego narzeczona. Bez dwóch, najmniejszych zdań. Nie kłócił się z nią jednak, tak jak zapewne miałby w zwyczaju, gdyby rzuciła podobne słowa w domowym otoczeniu. Miast tego pokręcił w rozbawieniu głową, mrucząc coś pod nosem. Rozstawienie namiotu nie zajęło mu wiele - posiadał całkiem niezłą wprawę w tej czynności. Nie udało mu się jednak pozbyć rozbawienia z twarzy, zwłaszcza gdy patrzył jak Chang niemal starczym korkiem wlecze się w kierunku namiotu, by opaść na fotelu, koło którego chwilę później zaległ i Otto. No, pod tym względem ona i pies z pewnością się dobrali.
- Ja? Na Tobie... Albo rozwieszę sobie hamak, jak zaczniesz chrapać. - Mruknął czymś w rodzaju żartu, z rozbawieniem tańczącym w jego głosie. Dziwna, luźna atmosfera do tej pory nie była mu dobrze znana. Ich spotkania zwykle przebiegały w zupełnie innej otoczce, mniej normalnej oraz mniej codziennej. Nie uważał jednak tego za coś, co można by uznać za złe - skoro faktycznie chcieli wziąć ślub, powinni powoli przyzwyczajać się do swojej obecności.
- Suszone mięso, trochę różnych warzyw, chleb, suszoną szynkę i chyba jakiś ser, nie jestem pewien. - Rzucił, po czym wzruszył ramionami. - Wiesz, że nie jestem kucharzem... Ale mogę coś upolować na gulasz, jeśli masz taką ochotę. - Friedrich Schmidt o gotowaniu nie miał najmniejszego pojęcia. Była jednak jedna potrawa, którą potrafił przyrządzić - gulasz z zająca. Przepisu dziadka Schmidt, idealny na czasy polowań i na tyle prosty, iż panowie byli w stanie przyrządzić go bez pomocy kobiet. I jeśli Wren zasłuży, może będzie miała okazję go spróbować. Chwilę później jego myśli zajęły przygotowania paleniska, prosta oraz przyjemna czynność, jakże różna od tego co zwykł robić pośród szarej codzienności.
- Niedaleko jest niewielkie jeziorko, możesz też iść pod wodospad. - Odpowiedział spokojnie, spojrzenie na chwilę przenosząc na dziewczynę. - Masz jeszcze na to siły? - Mruknął, wracając zielonymi ślepiami do paleniska, które stopniowo zajmowało się ogniem. Schmidt powstał, gdy tylko zdobył pewność, że ogień nie przygaśnie, a oni będą mogli cieszyć się ciepłem podczas dzisiejszego wieczoru. Następnie przeszedł do jednej ze skrzyń, by wyjąć z niej kilka linek oraz całkiem potężną siekierę. Ciepło nie utrzyma się samo, musiał zadbać, aby mieli czym palić.
- Boisz się wizyty wilków? - Spytał, z zaciekawieniem unosząc brew ku górze. No, tego z pewnością by się po niej nie spodziewał, jednak pomysł z zabezpieczeniem namiotu wydawał się być całkiem dobry.
Kiwnął głową na jej kolejne słowa, pozwalając jej udać się dokładnie tam, gdzie chciała. Sam miał inne zajęcia na głowie. I Schmidt opuścił namiot, aby nałożyć kilka odpowiednich zaklęć na okolicę, w której przyszło im biwakować. A gdy to było zrobione w towarzystwie psa udał się w las. Niedaleko, ledwie kilkaset kroków w bok. Uważnie przyjrzał się ściółce, po czym zastawił kilka sideł w miejscach, które wydawały mu się odpowiednie. Wrócił później do namiotu, aby wejść w las po przeciwnej stronie, gdzie ściął jedno, niewielkie drzewko o wystarczająco gruby konarze. Przeciągnął je pod namiot, by rozpocząć rozrąbywanie go na mniejsze kawałki, nadające się do zasilenia paleniska. W między czasie Schmidt ściągnął koszulkę czując, jak ta przesiąka potem.
Nie wiedział, ile minęło od momentu gdy Wren udała się na kąpiel, sam jednak w tym czasie zdążył zastawić sidła oraz narąbać drewna, by teraz szybko obmyć się w prostej misie pełnej wyczarowanej, zimnej wody. Zanurzył głowę w wodzie, by wyprostować się po chwili, całemu ociekając zimną wodą. Drewno było już ułożone, on doprowadzony do porządku. Zielone ślepia powędrowały w kierunku wejścia do namiotu. Czy powinien się martwić? Czy powinien już rozpocząć poszukiwania Chang? Pozostawało mieć nadzieję, iż nie zgubiła się gdzieś w leśnej głuszy. Otto spał smacznie na posłaniu, przyzwyczajony do namiotowego otoczenia, a Schmidt narzucił na siebie ręcznik, w plecaku poszukując świeżej koszuli.
- Nie. - Rzucił obojętnie, przyglądając się jak Wren wtula się w jego psa. Kto by pomyślał, iż zwierze będące narzędziem mordu zacznie łasić się akurat do tej osoby. Przeklęty pies, gdyby nie on, zapewne nie przyszłoby im dziś wędrować po tych górach. I chyba w jakiś sposób zaczynał być mu wdzięcznym, przynajmniej przelotnie. Nie tłumaczył tego, co wydawało mu się oczywiste - jego kondycja z pewnością była lepsza od tej, jaką prezentowała jego narzeczona. Bez dwóch, najmniejszych zdań. Nie kłócił się z nią jednak, tak jak zapewne miałby w zwyczaju, gdyby rzuciła podobne słowa w domowym otoczeniu. Miast tego pokręcił w rozbawieniu głową, mrucząc coś pod nosem. Rozstawienie namiotu nie zajęło mu wiele - posiadał całkiem niezłą wprawę w tej czynności. Nie udało mu się jednak pozbyć rozbawienia z twarzy, zwłaszcza gdy patrzył jak Chang niemal starczym korkiem wlecze się w kierunku namiotu, by opaść na fotelu, koło którego chwilę później zaległ i Otto. No, pod tym względem ona i pies z pewnością się dobrali.
- Ja? Na Tobie... Albo rozwieszę sobie hamak, jak zaczniesz chrapać. - Mruknął czymś w rodzaju żartu, z rozbawieniem tańczącym w jego głosie. Dziwna, luźna atmosfera do tej pory nie była mu dobrze znana. Ich spotkania zwykle przebiegały w zupełnie innej otoczce, mniej normalnej oraz mniej codziennej. Nie uważał jednak tego za coś, co można by uznać za złe - skoro faktycznie chcieli wziąć ślub, powinni powoli przyzwyczajać się do swojej obecności.
- Suszone mięso, trochę różnych warzyw, chleb, suszoną szynkę i chyba jakiś ser, nie jestem pewien. - Rzucił, po czym wzruszył ramionami. - Wiesz, że nie jestem kucharzem... Ale mogę coś upolować na gulasz, jeśli masz taką ochotę. - Friedrich Schmidt o gotowaniu nie miał najmniejszego pojęcia. Była jednak jedna potrawa, którą potrafił przyrządzić - gulasz z zająca. Przepisu dziadka Schmidt, idealny na czasy polowań i na tyle prosty, iż panowie byli w stanie przyrządzić go bez pomocy kobiet. I jeśli Wren zasłuży, może będzie miała okazję go spróbować. Chwilę później jego myśli zajęły przygotowania paleniska, prosta oraz przyjemna czynność, jakże różna od tego co zwykł robić pośród szarej codzienności.
- Niedaleko jest niewielkie jeziorko, możesz też iść pod wodospad. - Odpowiedział spokojnie, spojrzenie na chwilę przenosząc na dziewczynę. - Masz jeszcze na to siły? - Mruknął, wracając zielonymi ślepiami do paleniska, które stopniowo zajmowało się ogniem. Schmidt powstał, gdy tylko zdobył pewność, że ogień nie przygaśnie, a oni będą mogli cieszyć się ciepłem podczas dzisiejszego wieczoru. Następnie przeszedł do jednej ze skrzyń, by wyjąć z niej kilka linek oraz całkiem potężną siekierę. Ciepło nie utrzyma się samo, musiał zadbać, aby mieli czym palić.
- Boisz się wizyty wilków? - Spytał, z zaciekawieniem unosząc brew ku górze. No, tego z pewnością by się po niej nie spodziewał, jednak pomysł z zabezpieczeniem namiotu wydawał się być całkiem dobry.
Kiwnął głową na jej kolejne słowa, pozwalając jej udać się dokładnie tam, gdzie chciała. Sam miał inne zajęcia na głowie. I Schmidt opuścił namiot, aby nałożyć kilka odpowiednich zaklęć na okolicę, w której przyszło im biwakować. A gdy to było zrobione w towarzystwie psa udał się w las. Niedaleko, ledwie kilkaset kroków w bok. Uważnie przyjrzał się ściółce, po czym zastawił kilka sideł w miejscach, które wydawały mu się odpowiednie. Wrócił później do namiotu, aby wejść w las po przeciwnej stronie, gdzie ściął jedno, niewielkie drzewko o wystarczająco gruby konarze. Przeciągnął je pod namiot, by rozpocząć rozrąbywanie go na mniejsze kawałki, nadające się do zasilenia paleniska. W między czasie Schmidt ściągnął koszulkę czując, jak ta przesiąka potem.
Nie wiedział, ile minęło od momentu gdy Wren udała się na kąpiel, sam jednak w tym czasie zdążył zastawić sidła oraz narąbać drewna, by teraz szybko obmyć się w prostej misie pełnej wyczarowanej, zimnej wody. Zanurzył głowę w wodzie, by wyprostować się po chwili, całemu ociekając zimną wodą. Drewno było już ułożone, on doprowadzony do porządku. Zielone ślepia powędrowały w kierunku wejścia do namiotu. Czy powinien się martwić? Czy powinien już rozpocząć poszukiwania Chang? Pozostawało mieć nadzieję, iż nie zgubiła się gdzieś w leśnej głuszy. Otto spał smacznie na posłaniu, przyzwyczajony do namiotowego otoczenia, a Schmidt narzucił na siebie ręcznik, w plecaku poszukując świeżej koszuli.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
- To raczej wilki boją się ciebie. Chcę oszczędzić im tego przykrego widoku - rzuciła na odchodne, z kąśliwym uśmiechem, którego Schmidt nie mógł już zaobserwować. Nogi miała ciężkie, szła wolno, ale to nic, w końcu dotarła do źródełka, o którym wspominał, by zmyć z siebie pot i pył podróży.
Co za szkoda, że nie miała okazji tego zobaczyć - Friedricha w półnegliżu ciągnącego za sobą ścięte drzewo, rąbiącego konar na drobne kawałki nadające się do spalenia w kominku, który wciąż tlił się ciepłem wypełniającym namiot pod sam szczyt. Gdy wracała, już nie było go na zewnątrz; towarzyszyła jej jedynie szarość układającego się do snu dnia. Skryte w ciężkich, podróżnych butach stopy, bose i mokre, wydawały z siebie dziwne plaśnięcia podczas kroków prowadzących z powrotem: wstyd się przyznać, ale zbłądziła na chwilę, skręcając tam, gdzie nie powinna, lecz Wren w terenie zorientowała się dość prędko, powróciwszy na prowadzący do ich spoczynku szlak. I trafiła - w przemoczonym podkoszulku przylepionym do pokrytego dreszczami ciała, w samych majtkach, ze spodniami przewieszonymi przez rękę. Czarne włosy miała mokre, sklejone, palcami zaczesane do tyłu; odsłaniały wciąż odrażającą bliznę na boku głowy, lecz czarownica wydawała się tym dziś nieprzejęta, dziwnie przeświadczona o tym, że, gdy zapewniał ją o swojej obojętności względem podobnych widoków, mówił prawdę. Wcześniej w to wątpiła - ale nie dziś. Coś w całej tej wyprawie sprawiało, że nie dziś.
- Mogłeś uprzedzić, że mają tu tak zimną wodę - narzekała od wejścia, pocierała o siebie dłońmi, królewna, typowa mieszkanka wygodnego miasta, gdzie w wannie mogła dopasować temperaturę wedle własnego życzenia. Odrzuciła więc ubranie na fotel, by pędem pognać do ogniska, obok którego usiadła, dygocząc lekko, z posiniałymi z zimna ustami - ale lepsze to niż gorąc, który pożerał ją od środka jeszcze pół godziny temu. Bijące od płomieni ciepło koiło ją stopniowo, usadzoną na miękkim futrze nieznanego jej zwierzęcia, pewnie magicznego, ułożonym nieopodal kominka, do którego przysuwała ręce i nogi, nieporadnie, bez użycia dłoni, próbując przy tym ściągnąć buty. Były przemoknięte od środka, wcale nie pomagały w tym, by odzyskała utraconą temperaturę. - Mam w plecaku rosół, możemy podgrzać go na ogniu. Chyba że wolisz to swoje suche mięso i króliczą sałatę - zaproponowała, krzywiąc się, gdy ząb szczęknął o ząb, sygnalizując, jak bezmyślnie wyziębiła organizm. Przez moment miała wrażenie, że otaczał ich styczeń, mroźny i nieprzejednany, surowy, bo o ile była teraz czysta, przypłaciła to wieloma niepochlebnymi komentarzami, które nad jeziorem echem porwał wiatr; dobrze, że Friedrich nie słyszał wtedy jej narzekań. Złapałby się za głowę, odwołał zaręczyny i zostawił ją w dziczy, tyle mieliby wówczas wspólnego życia. - Wziąłeś jakieś karty? - zapytała nagle i zwlekła się z ziemi, podchodząc do swoich pakunków. Wydobyła z plecaka świeższy, rozpinany sweter, opatulając się nim szczelnie, a potem spośród ubrań dobyła słoik wypełniony zupą i makaronem. Znikła później w aneksie kuchennym, odnalazła coś na kształt garnka, do którego przelała potrawę, by za pomocą magii lewitacji unieść ją nad płomieniem; czuwała tam samodzielnie, znów usadowiona w tym samym punkcie, mniej już drżąca, choć dalej spragniona jego ciepła. Jedynego, które czasem parzyło, lecz tak często mogło ją koić. Spojrzenie czarnych tęczówek utkwione było w tańczących płomieniach. - Miałeś... dobry pomysł z całą tą wyprawą. Nawet pal licho te ogromne węgorze, które widziałam wśród trzcin - przyznała. - Ten namiot, jest twój czy należał do ojca? - rzuciła potem w eter, skora posłuchać o kryjącej się pośród magicznych ścian historii. A może dzielił to gniazdko z byłą kobietą, o której wcześniej wspominał? Grete, chyba tak miała na imię. Nieładnie. Twardo, poniekąd wręcz biurokratycznie; kojarzyło jej się ze stosem nudnych dokumentów na biurku ojca w Ministerstwie. - Ciekawe jak by na mnie zareagował. Czy by mnie polubił, czarował, jak mówiłeś, czy może wręcz przeciwnie - zastanowiła się z cieniem uśmiechu łagodzącym egzotyczne rysy. Nie rozprawiali o tym wcześniej; powinni teraz? Wren odwróciła się, spojrzała przez ramię, wskazując różdżką na dwie miski, które przelewitowała w swoją stronę zaklęciem, układając je na podłodze. Rosół był prawie gotowy. - Pewnie nie pochwaliłby tak szybkich zaręczyn - dodała i zmrużyła lekko oczy. Ich więź była przecież gwałtowna, przeczyła wszelkim prawom kurtuazji i romantycznych historii uwiecznionych w książkach, do których wzdychały nastolatki.
Co za szkoda, że nie miała okazji tego zobaczyć - Friedricha w półnegliżu ciągnącego za sobą ścięte drzewo, rąbiącego konar na drobne kawałki nadające się do spalenia w kominku, który wciąż tlił się ciepłem wypełniającym namiot pod sam szczyt. Gdy wracała, już nie było go na zewnątrz; towarzyszyła jej jedynie szarość układającego się do snu dnia. Skryte w ciężkich, podróżnych butach stopy, bose i mokre, wydawały z siebie dziwne plaśnięcia podczas kroków prowadzących z powrotem: wstyd się przyznać, ale zbłądziła na chwilę, skręcając tam, gdzie nie powinna, lecz Wren w terenie zorientowała się dość prędko, powróciwszy na prowadzący do ich spoczynku szlak. I trafiła - w przemoczonym podkoszulku przylepionym do pokrytego dreszczami ciała, w samych majtkach, ze spodniami przewieszonymi przez rękę. Czarne włosy miała mokre, sklejone, palcami zaczesane do tyłu; odsłaniały wciąż odrażającą bliznę na boku głowy, lecz czarownica wydawała się tym dziś nieprzejęta, dziwnie przeświadczona o tym, że, gdy zapewniał ją o swojej obojętności względem podobnych widoków, mówił prawdę. Wcześniej w to wątpiła - ale nie dziś. Coś w całej tej wyprawie sprawiało, że nie dziś.
- Mogłeś uprzedzić, że mają tu tak zimną wodę - narzekała od wejścia, pocierała o siebie dłońmi, królewna, typowa mieszkanka wygodnego miasta, gdzie w wannie mogła dopasować temperaturę wedle własnego życzenia. Odrzuciła więc ubranie na fotel, by pędem pognać do ogniska, obok którego usiadła, dygocząc lekko, z posiniałymi z zimna ustami - ale lepsze to niż gorąc, który pożerał ją od środka jeszcze pół godziny temu. Bijące od płomieni ciepło koiło ją stopniowo, usadzoną na miękkim futrze nieznanego jej zwierzęcia, pewnie magicznego, ułożonym nieopodal kominka, do którego przysuwała ręce i nogi, nieporadnie, bez użycia dłoni, próbując przy tym ściągnąć buty. Były przemoknięte od środka, wcale nie pomagały w tym, by odzyskała utraconą temperaturę. - Mam w plecaku rosół, możemy podgrzać go na ogniu. Chyba że wolisz to swoje suche mięso i króliczą sałatę - zaproponowała, krzywiąc się, gdy ząb szczęknął o ząb, sygnalizując, jak bezmyślnie wyziębiła organizm. Przez moment miała wrażenie, że otaczał ich styczeń, mroźny i nieprzejednany, surowy, bo o ile była teraz czysta, przypłaciła to wieloma niepochlebnymi komentarzami, które nad jeziorem echem porwał wiatr; dobrze, że Friedrich nie słyszał wtedy jej narzekań. Złapałby się za głowę, odwołał zaręczyny i zostawił ją w dziczy, tyle mieliby wówczas wspólnego życia. - Wziąłeś jakieś karty? - zapytała nagle i zwlekła się z ziemi, podchodząc do swoich pakunków. Wydobyła z plecaka świeższy, rozpinany sweter, opatulając się nim szczelnie, a potem spośród ubrań dobyła słoik wypełniony zupą i makaronem. Znikła później w aneksie kuchennym, odnalazła coś na kształt garnka, do którego przelała potrawę, by za pomocą magii lewitacji unieść ją nad płomieniem; czuwała tam samodzielnie, znów usadowiona w tym samym punkcie, mniej już drżąca, choć dalej spragniona jego ciepła. Jedynego, które czasem parzyło, lecz tak często mogło ją koić. Spojrzenie czarnych tęczówek utkwione było w tańczących płomieniach. - Miałeś... dobry pomysł z całą tą wyprawą. Nawet pal licho te ogromne węgorze, które widziałam wśród trzcin - przyznała. - Ten namiot, jest twój czy należał do ojca? - rzuciła potem w eter, skora posłuchać o kryjącej się pośród magicznych ścian historii. A może dzielił to gniazdko z byłą kobietą, o której wcześniej wspominał? Grete, chyba tak miała na imię. Nieładnie. Twardo, poniekąd wręcz biurokratycznie; kojarzyło jej się ze stosem nudnych dokumentów na biurku ojca w Ministerstwie. - Ciekawe jak by na mnie zareagował. Czy by mnie polubił, czarował, jak mówiłeś, czy może wręcz przeciwnie - zastanowiła się z cieniem uśmiechu łagodzącym egzotyczne rysy. Nie rozprawiali o tym wcześniej; powinni teraz? Wren odwróciła się, spojrzała przez ramię, wskazując różdżką na dwie miski, które przelewitowała w swoją stronę zaklęciem, układając je na podłodze. Rosół był prawie gotowy. - Pewnie nie pochwaliłby tak szybkich zaręczyn - dodała i zmrużyła lekko oczy. Ich więź była przecież gwałtowna, przeczyła wszelkim prawom kurtuazji i romantycznych historii uwiecznionych w książkach, do których wzdychały nastolatki.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Zielone ślepia uważnie powiodły po sylwetce narzeczonej, gdy ta wróciła do namiotu. Nie potrafił powstrzymać spojrzenia od jej kształtów, teraz uwydatnionych przez mokry podkoszulek, przylegający do jej ciała niczym druga skóra. Wiele dni minęło od ostatniego razu, gdy położył na niej swoje dłonie i gdzieś w środku miał wrażenie, iż minęło o wiele za długo. Specyficzny pomruk wyrwał się z jego ust, a wzdłuż kręgosłupa przebiegł dziwny dreszcz.
- Już myślałem, że gdzieś się utopiłaś. - Mruknął, unosząc kąciki ust w wilczym uśmiechu. Jak na zimną wodę kąpiel zajęła jej całkiem sporo czasu, przynajmniej w pojęciu osoby nie nawykłej do szybkich, zimnych pryszniców gdzieś między kolejnymi sprawunkami.
Schmidt udał się do jednej z sypialni, by przynieść z niej ciepły, wełniany koc w kolorze zgniłej zieleni. Wełna należała do tej z rodzaju nieprzyjemnie gryzących acz cholernie ciepłych. Jak gdyby nigdy nic podszedł do Chang by okryć jej ramiona ciepłym kocem, samemu kierując kroki w kierunku swoich pakunków. I on odczuwał zimno na nagim torsie. Uważnie przeszukiwał swoją torbę, po czym wyciągnął z niej ciemnoszary sweter przyozdobiony tradycyjnym austriackim wzorem będący prezentem od jednej z ciotek. Friedrich sprawnie wciągnął sweter przez głowę, kątem oka zerkając w kierunku Wren, czy nadal przypadkiem nie marznie. I przez chwilę chciał zaproponować jej sweter, szybko jednak zaniechał propozycji. W końcu uprzedzał. I chociaż raz mogłaby go posłuchać.
Uniósł z zaciekawieniem brew, gdy wspomniała o rosole. Tego, z pewnością się nie spodziewał. - Przygotowałaś się? A już myślałem, że cały wyjazd spędzisz w kuchni gotując mi obiadki... Nie wiem, czy przeżyję brak tego widoku. - Mruknął odrobinę złośliwie posyłając jej psotne spojrzenie. W kuchni jej zamykać nie zamierzał, mimo iż widok jej krzątającej się między talerzami całkiem lubił. Chyba bardziej niż widok jej skaczącej komuś do gardła. Było w normalności coś abstrakcyjnego, co przyciągało spojrzenie.
- Nie brałem, ale tu na pewno jest zestaw do pokera. - Mruknął, wzruszając ramieniem. Namiot Schmidtów był swego rodzaju męską jaskinią - to mężczyźni zwykli udawać się na rozrywki podobne polowaniu, nie brakowało tu więc również rzeczy, którymi panowie mogliby zająć sobie czas. Od alkoholu, przez karty, po księgi czy parę wysłużonych szabli. Z plecaka wyjął miskę, by nasypać do niej psiego jedzenia dla Otto. A gdy Wren wróciła z aneksu kuchennego, Schmidt usadowił się koło niej na zwierzęcej skórze. Blisko, stykając się swoim ramieniem z jej ramieniem. Nie objął jej jednak, pozwalając jej zająć się przygotowaniem jedzenia. Pewien, że jeśli będzie chciała, zajdzie ku niemu drogę.
- Podoba ci się? - Spytał, rzucając jej zaciekawione spojrzenie. - Pomyślałem, że może to dobrze zrobić. Rozjaśnić myśli. - Dodał, wzruszając silnym ramieniem. Wiele mgieł pojawiło się w jego myślach, przysłaniając prawdziwe pragnienia, do których się nie przyznawał. Wyprawa miała pomóc rozwiązać konflikty i ustalić na nowe cele - wspólne, bądź osobne, zależnie od jej przebiegu. Nie wykluczał, że mogą się nie dogadać w przeciągu tych kilku dni, jednocześnie przekreślając wszelkie plany. - Należał do ojca, teraz jest już mój. Tak samo jak rezydencja w Austrii. - Zaczął, ślepia wlepiając w płomień paleniska. - Polowania to męska tradycja Schmidtów. Od wieków, zaczęło się ponoć około tysiąc dwieście piętnastego... Mój wuj powiedziałby o tym więcej, ja nie pamiętam wszystkich rodzinnych historii. Ojciec lubił wygodę, a dziadek nie mógł spać na ziemi. Jak byłem starszy, zabierałem go na większość wycieczek. - Wyjaśnił spokojnie, z dziwną lekkością zatapiając się w dobre, austriackie wspomnienia. Wspominało się lepiej oraz łatwiej w miejscu, będącym alegorią dzieciństwa oraz wspólnych polowań, łączących ojca z synem.
- Ojciec? To zależy. Jeśli uznałby cię za przydatną, pewnie byłby całkiem miły. Jeśli nie, pewnie zrobiłby wszystko, żebym o tobie zapomniał. - Odpowiedział szczerze, chłodnym głosem, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jaki był jego ojciec. Przebiegły, wyrachowany, o złotych ustach jeśli widział zysk w przyjaźni. Pomruk zamyślenia wyrwał się z jego ust.
- Jeśli uznałby, że Twoja rodzina będzie przydatna, zapewne już bylibyśmy po ślubie. Był... specyficzny. - Mruknął, pomijając fakt, iż już raz miał wybraną przyszłą narzeczoną. Na szczęście życie potoczyło się inaczej, tamten związek nie miał najmniejszego prawa bytu.
- Już myślałem, że gdzieś się utopiłaś. - Mruknął, unosząc kąciki ust w wilczym uśmiechu. Jak na zimną wodę kąpiel zajęła jej całkiem sporo czasu, przynajmniej w pojęciu osoby nie nawykłej do szybkich, zimnych pryszniców gdzieś między kolejnymi sprawunkami.
Schmidt udał się do jednej z sypialni, by przynieść z niej ciepły, wełniany koc w kolorze zgniłej zieleni. Wełna należała do tej z rodzaju nieprzyjemnie gryzących acz cholernie ciepłych. Jak gdyby nigdy nic podszedł do Chang by okryć jej ramiona ciepłym kocem, samemu kierując kroki w kierunku swoich pakunków. I on odczuwał zimno na nagim torsie. Uważnie przeszukiwał swoją torbę, po czym wyciągnął z niej ciemnoszary sweter przyozdobiony tradycyjnym austriackim wzorem będący prezentem od jednej z ciotek. Friedrich sprawnie wciągnął sweter przez głowę, kątem oka zerkając w kierunku Wren, czy nadal przypadkiem nie marznie. I przez chwilę chciał zaproponować jej sweter, szybko jednak zaniechał propozycji. W końcu uprzedzał. I chociaż raz mogłaby go posłuchać.
Uniósł z zaciekawieniem brew, gdy wspomniała o rosole. Tego, z pewnością się nie spodziewał. - Przygotowałaś się? A już myślałem, że cały wyjazd spędzisz w kuchni gotując mi obiadki... Nie wiem, czy przeżyję brak tego widoku. - Mruknął odrobinę złośliwie posyłając jej psotne spojrzenie. W kuchni jej zamykać nie zamierzał, mimo iż widok jej krzątającej się między talerzami całkiem lubił. Chyba bardziej niż widok jej skaczącej komuś do gardła. Było w normalności coś abstrakcyjnego, co przyciągało spojrzenie.
- Nie brałem, ale tu na pewno jest zestaw do pokera. - Mruknął, wzruszając ramieniem. Namiot Schmidtów był swego rodzaju męską jaskinią - to mężczyźni zwykli udawać się na rozrywki podobne polowaniu, nie brakowało tu więc również rzeczy, którymi panowie mogliby zająć sobie czas. Od alkoholu, przez karty, po księgi czy parę wysłużonych szabli. Z plecaka wyjął miskę, by nasypać do niej psiego jedzenia dla Otto. A gdy Wren wróciła z aneksu kuchennego, Schmidt usadowił się koło niej na zwierzęcej skórze. Blisko, stykając się swoim ramieniem z jej ramieniem. Nie objął jej jednak, pozwalając jej zająć się przygotowaniem jedzenia. Pewien, że jeśli będzie chciała, zajdzie ku niemu drogę.
- Podoba ci się? - Spytał, rzucając jej zaciekawione spojrzenie. - Pomyślałem, że może to dobrze zrobić. Rozjaśnić myśli. - Dodał, wzruszając silnym ramieniem. Wiele mgieł pojawiło się w jego myślach, przysłaniając prawdziwe pragnienia, do których się nie przyznawał. Wyprawa miała pomóc rozwiązać konflikty i ustalić na nowe cele - wspólne, bądź osobne, zależnie od jej przebiegu. Nie wykluczał, że mogą się nie dogadać w przeciągu tych kilku dni, jednocześnie przekreślając wszelkie plany. - Należał do ojca, teraz jest już mój. Tak samo jak rezydencja w Austrii. - Zaczął, ślepia wlepiając w płomień paleniska. - Polowania to męska tradycja Schmidtów. Od wieków, zaczęło się ponoć około tysiąc dwieście piętnastego... Mój wuj powiedziałby o tym więcej, ja nie pamiętam wszystkich rodzinnych historii. Ojciec lubił wygodę, a dziadek nie mógł spać na ziemi. Jak byłem starszy, zabierałem go na większość wycieczek. - Wyjaśnił spokojnie, z dziwną lekkością zatapiając się w dobre, austriackie wspomnienia. Wspominało się lepiej oraz łatwiej w miejscu, będącym alegorią dzieciństwa oraz wspólnych polowań, łączących ojca z synem.
- Ojciec? To zależy. Jeśli uznałby cię za przydatną, pewnie byłby całkiem miły. Jeśli nie, pewnie zrobiłby wszystko, żebym o tobie zapomniał. - Odpowiedział szczerze, chłodnym głosem, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jaki był jego ojciec. Przebiegły, wyrachowany, o złotych ustach jeśli widział zysk w przyjaźni. Pomruk zamyślenia wyrwał się z jego ust.
- Jeśli uznałby, że Twoja rodzina będzie przydatna, zapewne już bylibyśmy po ślubie. Był... specyficzny. - Mruknął, pomijając fakt, iż już raz miał wybraną przyszłą narzeczoną. Na szczęście życie potoczyło się inaczej, tamten związek nie miał najmniejszego prawa bytu.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Kąpiel rzeczywiście zajęła dłużej niż powinna - ale nie z jej winy. Wren otrząsnęła się z kropel, na wejściu do namiotu wyciskając wodę z podkoszulka, żeby nie chlapać nią na lewo i prawo już po wkroczeniu do środka; a tam czekało na nią ciepło paleniska, tak zbawienne i tak wyczekiwane, że na jego uczucie westchnęła z nieukrywaną ulgą.
- Niewiele do tego brakowało - zgodziła się z nim, wylewna chyba tylko przez wdzięczność za wcześniejsze starania Friedricha w kierunku rozpalenia ogniska w kominku. Płomienie buchały w nim zwinnie, tańczyły feerią tint czerwieni i pomarańczy, zachęcały, by chwilę przy nich odpoczęła. - Wejście do jeziora jest tam strasznie strome, trzeba przejść przez trzciny, a dno przypominało bagno. Trochę dalej zrobiło się znośniej. O, jeszcze na brzegu przez moment mignęła mi norka... Tak myślę, że to była norka - opowiedziała szmalcownikowi, mówiła głośno, na tyle, by dosłyszał ją bez problemu zniknąwszy w innym pomieszczeniu namiotu, z którego przyniósł za moment gruby koc. Podziękowała mu gestem - splotła ich palce gdy pieczołowicie układał drapiący materiał na jej zmarzniętych ramionach, z ustami ułożonymi w półuśmiechu. Wełna nie należała do najprzyjemniejszych, materiał był gryzący, ale tak gruby, że w połączeniu z paleniskiem od razu odzyskała trochę sił. Odetchnęła. Przestała drżeć tak bardzo, by przypominać jeden z przedziwnych cukierków zakupionych na Pokątnej, z którymi często widziała magiczne dzieci przemierzające uliczki.
Rosół przygotowywała w wełnianym kokonie, owinięta nim szczelnie, a gdy garnek zalewitował nad ogniem, równie nieporadnie co chwilę temu zdjęła z siebie przemoczoną górę odzieży - nie wystawiając przy tym ani kawałka ocieplającego się ciała zza pledu, ułożyła ją też obok kominka, by zdążyła wyschnąć trochę przed nocą.
- Obiady masz zarezerwowane na Austrię - przypomniała mu i wywróciła oczyma, gdy nie patrzył, choć twarz cały czas miała łagodną, rozczuloną; otaczający ich wcześniej marazm krwi i turbulencji nagle zdawał się malować w zupełnie innych barwach, podróżowali razem, mierzyli się z naturą i żywiołem ramię w ramię, czy tak właśnie nie powinno być? - Mało grałam w pokera, częściej w oczko czy makao. Ale nie masz szans blefować lepiej ode mnie - umysł już rozgrzał się ekscytacją na widok wspólnej gry. Ostatnim razem karty miała w ręku w barze Pod Wypatroszonym Zającem, gdzie natknęła się na jak zwykle skwaszonego Macnaira. Cillian odmówił rozgrywki, grała zatem za nich oboje, dopóki samotna wędrówka wśród figur i cyfr nie zaczęła być zbyt nużąca w stosunku do rozkwitającej rozmowy. Wren parsknęła cicho na to wspomnienie. Friedrich siedział teraz obok niej, oparła się więc o niego lekko, nienachalnie, wpatrzona w garnek, nad którym unosiła się już obiecująca mgiełka roztaczająca dokoła przepyszny zapach. Był na tyle apetyczny, że czarownicy zaburczało w brzuchu; podczas drogi posilali się często ale niezbyt konkretnie, by za szybko nie opaść z sił, dopiero teraz natomiast mieli okazję zjeść prawdziwą kolację. - Możesz przynieść trochę tego suchego mięsa - zdecydowała nagle i odwróciła głowę, by spojrzeć na Schmidta. Najedzony Otto ułożył się za ich plecami, głównie skoncentrowany na tym, by ogrzać jej nerki. - Na samym rosole raczej nie wespniemy się jutro zbyt wysoko - teoretycznie mogliby nie wspinać się wcale, tu było jej dobrze, ale wiedziała, że Friedrich nie zrezygnuje z ustalonego planu podróży. Jak uparty osioł dążył do celu bez kompromisu, nawet jeśli oznaczało to, że miałby wspiąć się na szczyt z nią na swoich plecach. Wren ponownie wysunęła różdżkę spomiędzy połów koca i magicznie zdjęła garnek z ognia, przelewając rosół po równo do przygotowanych wcześniej misek, w których już czekały łyżki. Oby smakował tak dobrze jak pachniał - powinien, przecież kosztowała go w przeddzień wyprawy jeszcze we własnej kuchni, ale, cóż, w Szkocji dziać mogły się rzeczy przedziwne.
Kiwnęła lekko na jego uwagę. Podróż rzeczywiście była w pewien sposób oczyszczająca, na wiele kwestii pozwalała spojrzeć z zupełnie innej perspektywy, zmieniała ich otoczenie na tyle, by przestało przysłaniać i przesiąkać procesy zachodzące w umysłach, a to było przecież okrutnie istotne. Sama jednak nie zamierzała przyznawać się do tego, co w jej myślach roił zaledwie pierwszy dzień wycieczki; wstydziła się, być może, nie tyle przed nim, co przed samą sobą, uznając, że każda z tego typu idei zaburzała jej codzienność. Musiała zatem pojąć, czy była na to gotowa. Na tak milowy krok. Na rzucenie się w przepaść, z której nie było powrotu, nie było ucieczki.
Słuchała go i jadła, gdy opowiadał o korzeniach namiotu i myśliwskich tradycjach. Dzielił się nimi z Danielem? Zapytałaby, lecz coś podpowiadało, że nie powinna dziś poruszać tego tematu. Wroński nie był ważny - liczyli się tylko oni, w środku szkockiej puszczy, w dziczy, do której poszła za nim w nieznane, ufna i pewnie trochę w tym wszystkim naiwna.
- Jakie z was kanapowe pieski - podsumowała żartem na wzmiankę lubości do wygód i niechęci do spania na ziemi. Jej samej chyba nie przeszkadzałoby to za bardzo, ale trudno stwierdzić, czy to przekonanie wynikało z prawdziwych myśli, czy jedynie przemawiającej przez nią przekorności. - Ciężko teraz uznać moją rodzinę za przydatną - dodała zaraz. Trochę posępniej niż wcześniej, pobladła jakby, odłożywszy na ziemię pustą miskę. Zupa rozgrzewała ją od środka, choć wciąż usilnie naciągała na siebie koc, półnaga, oparta o Friedricha całym bokiem. - Kiedyś Changowie coś znaczyli, ale nie tu, w Chinach. Może gdyby dziadek podtrzymał rodzinną tradycję byłoby inaczej. Ojciec poddał się matce i chyba zapomniał kim jest, skąd pochodzi - ciągnęła zmęczona, mrugając coraz wolniej. Powieki zdawały się nagle ciężkie, a rozlewające się po wnętrzu ciepło - kojące po tylu przebytych tego dnia kilometrach. Wysunęła zatem rękę spod koca i chwyciła dłoń Schmidta, bez słowa prosząc, by objął ją ramieniem, pozwolił oprzeć się o siebie wygodniej, wciąż tak blisko kominka. - Istnieliśmy tu tylko przez chwilę. W Anglii. Nie mam brata, Changowie odejdą więc razem ze mną - coś w tej perspektywie kuło ją niemiłosiernie, bolało, zaszczepiało w mózgu myśl, że zdradzała wartości, którym wiernymi byli jej dziadkowie. Wren westchnęła więc ciężko i zamknęła oczy, wtulona w narzeczonego, choć nie podzieliła się z nim kocem, zbyt na to egoistyczna i rozanielona własną błogością. - Chodźmy spać, Fried. Jutro zagramy w karty - wymruczała półprzytomnie; chyba nigdy dotąd nie udało jej się rzucić w objęcia snu tak szybko. - Chodźmy spać - powtórzyła, po czym osunęła się na nim, głowę układając na jego udzie, leżąca przodem do paleniska, z Otto umiejscowionym obok stóp.
- Niewiele do tego brakowało - zgodziła się z nim, wylewna chyba tylko przez wdzięczność za wcześniejsze starania Friedricha w kierunku rozpalenia ogniska w kominku. Płomienie buchały w nim zwinnie, tańczyły feerią tint czerwieni i pomarańczy, zachęcały, by chwilę przy nich odpoczęła. - Wejście do jeziora jest tam strasznie strome, trzeba przejść przez trzciny, a dno przypominało bagno. Trochę dalej zrobiło się znośniej. O, jeszcze na brzegu przez moment mignęła mi norka... Tak myślę, że to była norka - opowiedziała szmalcownikowi, mówiła głośno, na tyle, by dosłyszał ją bez problemu zniknąwszy w innym pomieszczeniu namiotu, z którego przyniósł za moment gruby koc. Podziękowała mu gestem - splotła ich palce gdy pieczołowicie układał drapiący materiał na jej zmarzniętych ramionach, z ustami ułożonymi w półuśmiechu. Wełna nie należała do najprzyjemniejszych, materiał był gryzący, ale tak gruby, że w połączeniu z paleniskiem od razu odzyskała trochę sił. Odetchnęła. Przestała drżeć tak bardzo, by przypominać jeden z przedziwnych cukierków zakupionych na Pokątnej, z którymi często widziała magiczne dzieci przemierzające uliczki.
Rosół przygotowywała w wełnianym kokonie, owinięta nim szczelnie, a gdy garnek zalewitował nad ogniem, równie nieporadnie co chwilę temu zdjęła z siebie przemoczoną górę odzieży - nie wystawiając przy tym ani kawałka ocieplającego się ciała zza pledu, ułożyła ją też obok kominka, by zdążyła wyschnąć trochę przed nocą.
- Obiady masz zarezerwowane na Austrię - przypomniała mu i wywróciła oczyma, gdy nie patrzył, choć twarz cały czas miała łagodną, rozczuloną; otaczający ich wcześniej marazm krwi i turbulencji nagle zdawał się malować w zupełnie innych barwach, podróżowali razem, mierzyli się z naturą i żywiołem ramię w ramię, czy tak właśnie nie powinno być? - Mało grałam w pokera, częściej w oczko czy makao. Ale nie masz szans blefować lepiej ode mnie - umysł już rozgrzał się ekscytacją na widok wspólnej gry. Ostatnim razem karty miała w ręku w barze Pod Wypatroszonym Zającem, gdzie natknęła się na jak zwykle skwaszonego Macnaira. Cillian odmówił rozgrywki, grała zatem za nich oboje, dopóki samotna wędrówka wśród figur i cyfr nie zaczęła być zbyt nużąca w stosunku do rozkwitającej rozmowy. Wren parsknęła cicho na to wspomnienie. Friedrich siedział teraz obok niej, oparła się więc o niego lekko, nienachalnie, wpatrzona w garnek, nad którym unosiła się już obiecująca mgiełka roztaczająca dokoła przepyszny zapach. Był na tyle apetyczny, że czarownicy zaburczało w brzuchu; podczas drogi posilali się często ale niezbyt konkretnie, by za szybko nie opaść z sił, dopiero teraz natomiast mieli okazję zjeść prawdziwą kolację. - Możesz przynieść trochę tego suchego mięsa - zdecydowała nagle i odwróciła głowę, by spojrzeć na Schmidta. Najedzony Otto ułożył się za ich plecami, głównie skoncentrowany na tym, by ogrzać jej nerki. - Na samym rosole raczej nie wespniemy się jutro zbyt wysoko - teoretycznie mogliby nie wspinać się wcale, tu było jej dobrze, ale wiedziała, że Friedrich nie zrezygnuje z ustalonego planu podróży. Jak uparty osioł dążył do celu bez kompromisu, nawet jeśli oznaczało to, że miałby wspiąć się na szczyt z nią na swoich plecach. Wren ponownie wysunęła różdżkę spomiędzy połów koca i magicznie zdjęła garnek z ognia, przelewając rosół po równo do przygotowanych wcześniej misek, w których już czekały łyżki. Oby smakował tak dobrze jak pachniał - powinien, przecież kosztowała go w przeddzień wyprawy jeszcze we własnej kuchni, ale, cóż, w Szkocji dziać mogły się rzeczy przedziwne.
Kiwnęła lekko na jego uwagę. Podróż rzeczywiście była w pewien sposób oczyszczająca, na wiele kwestii pozwalała spojrzeć z zupełnie innej perspektywy, zmieniała ich otoczenie na tyle, by przestało przysłaniać i przesiąkać procesy zachodzące w umysłach, a to było przecież okrutnie istotne. Sama jednak nie zamierzała przyznawać się do tego, co w jej myślach roił zaledwie pierwszy dzień wycieczki; wstydziła się, być może, nie tyle przed nim, co przed samą sobą, uznając, że każda z tego typu idei zaburzała jej codzienność. Musiała zatem pojąć, czy była na to gotowa. Na tak milowy krok. Na rzucenie się w przepaść, z której nie było powrotu, nie było ucieczki.
Słuchała go i jadła, gdy opowiadał o korzeniach namiotu i myśliwskich tradycjach. Dzielił się nimi z Danielem? Zapytałaby, lecz coś podpowiadało, że nie powinna dziś poruszać tego tematu. Wroński nie był ważny - liczyli się tylko oni, w środku szkockiej puszczy, w dziczy, do której poszła za nim w nieznane, ufna i pewnie trochę w tym wszystkim naiwna.
- Jakie z was kanapowe pieski - podsumowała żartem na wzmiankę lubości do wygód i niechęci do spania na ziemi. Jej samej chyba nie przeszkadzałoby to za bardzo, ale trudno stwierdzić, czy to przekonanie wynikało z prawdziwych myśli, czy jedynie przemawiającej przez nią przekorności. - Ciężko teraz uznać moją rodzinę za przydatną - dodała zaraz. Trochę posępniej niż wcześniej, pobladła jakby, odłożywszy na ziemię pustą miskę. Zupa rozgrzewała ją od środka, choć wciąż usilnie naciągała na siebie koc, półnaga, oparta o Friedricha całym bokiem. - Kiedyś Changowie coś znaczyli, ale nie tu, w Chinach. Może gdyby dziadek podtrzymał rodzinną tradycję byłoby inaczej. Ojciec poddał się matce i chyba zapomniał kim jest, skąd pochodzi - ciągnęła zmęczona, mrugając coraz wolniej. Powieki zdawały się nagle ciężkie, a rozlewające się po wnętrzu ciepło - kojące po tylu przebytych tego dnia kilometrach. Wysunęła zatem rękę spod koca i chwyciła dłoń Schmidta, bez słowa prosząc, by objął ją ramieniem, pozwolił oprzeć się o siebie wygodniej, wciąż tak blisko kominka. - Istnieliśmy tu tylko przez chwilę. W Anglii. Nie mam brata, Changowie odejdą więc razem ze mną - coś w tej perspektywie kuło ją niemiłosiernie, bolało, zaszczepiało w mózgu myśl, że zdradzała wartości, którym wiernymi byli jej dziadkowie. Wren westchnęła więc ciężko i zamknęła oczy, wtulona w narzeczonego, choć nie podzieliła się z nim kocem, zbyt na to egoistyczna i rozanielona własną błogością. - Chodźmy spać, Fried. Jutro zagramy w karty - wymruczała półprzytomnie; chyba nigdy dotąd nie udało jej się rzucić w objęcia snu tak szybko. - Chodźmy spać - powtórzyła, po czym osunęła się na nim, głowę układając na jego udzie, leżąca przodem do paleniska, z Otto umiejscowionym obok stóp.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Uważne spojrzenie na dłuższą chwilę zatrzymało się na twarzy Wren, gdy opowiadała o swojej przygodzie z jeziorem. Odrobinę zdziwiony po jej opowieściach, że odważyła się wejść w toń wody. Trauma wydawała się być silna, kto wie jednak, może zdążyła sobie z nią poradzić?
- Norka? Dawno żadnej nie widziałem. - Mruknął w dziwnym zastanowieniu. Ostatnie miesiące nie sprzyjały temu, by ruszyć w las by poszukać śladów czegoś innego niż szlamy, szlamoluby i niemagiczni. Praca mocno zdominowała jego codzienność, tak samo jak chęć zapełnienia bankowej skrzynki, a polowania na zwykłe zwierzęta odrobinę różniły się do tych na szlamy. Ludzie byli podobni, acz nie raz głupsi oraz mniej rozsądni.
A gdy splotła jej palce po tym, jak okrył ją kocem przesunął kciukiem po wierzchu jej dłoni w ciepłym geście, nawet jeśli w rzeczywistości wyszło mu to odrobinę kanciasto, trochę karykaturalnie.
Zielone spojrzenie wlepiło się w jej sylwetkę, gdy ta postanowiła pozbyć się koszulki. Ciepło rozlało się po podbrzuszu i chyba tylko burczenie w brzuchu sprawiło, że nie wykorzystał okazji. Lubił na nią patrzeć, w takich momentach. Zwykłych, niepozornych, przepełnionych spokojem w czynnościach będących prozą codzienności, niezależnie od tego, w co była ubrana. Pomruk zadowolenia uleciał z jego ust mimowolnie, bez jego większego odnotowania tego w swojej świadomości.
- Będziemy musieli to w końcu zaplanować. - Rzucił z odrobiną rozbawienia w głosie. Chciał pokazać jej, gdzie przyszło mu dorastać. Zapoznać z odrobiną historii rodziny, której przecież pewnego dnia stanie się częścią... O ile do tej pory się nie zabiją, teraz jednak, w tej codziennej scence pośród leśnej głuszy ten scenariusz zdawał się oddalać od ich związku.
Czyżby odnaleźli odrobinę harmonii?
- Rozproszę cię moim urokiem osobistym. - Rzucił żartem, po czym oparł głowę o głowę panny Chang w błogiej sielance. Zielone spojrzenie utkwiło w trzaskającym palenisku, przy boku czuł gryzący koc przesiąknięty bliskością kochanej kobiety a pies rozłożył się gdzieś koło nich. Dziwna, abstrakcyjna, acz w pewien sposób piękna chwila.
Złożył na czubku jej głowy pocałunek po czym podniósł wielkie ciało, by ruszyć w kierunku kuchennego aneksu. Przyniósł suszoną wołowinę, pieczywo i kawałek świeżego pasztetu.
- Dziękuję. - Rzucił odrobinę dziwnym tonem, nieprzywykły do podobnych słów wypowiadanych w eter. Chyba tylko w jej kierunku potrafił jej wypowiedzieć, jedynie w chwilach takich jak ta. Wtedy jednak jego słowa bywały szczere, tak samo jak teraz. Niewiele myśląc zajął się jedzeniem pysznego obiadu, przygotowanego przez Wren. Pochłaniał rosół, pieczywo oraz suszoną wołowinę, dopiero teraz czując, jak wielki głód wznieciła długa wspinaczka. A gdy skończyli posiłek zabrał naczynia, by kilkoma zaklęciami wyczyścić je z resztek posiłku. Ona gotowała, on mógł machnąć kilka razy różdżką, aby pozbyć się brudu.
- Dziadek chorował. - Rzucił jedynie na jej żartobliwe słowa, wzruszając delikatnie ramionami. Powrócił do niej, zasiadając ponownie tak, by opierać się ramieniem o jej ramię, z dziwnym zadowoleniem wypisanym na twarzy. A później wsłuchał się uważnie w słowa, jakie opuszczały jej usta. Słowa dotyczące jej rodziny, jej korzeni oraz linii z której przyszło się jej wywodzić. W zamyśleniu kiwał głową, jakby przyjmując do siebie kolejne informacje.
- Twoja matka coraz mocniej przypomina mi ghula. - Rzucił żartobliwie, gdy wspomniała iż jej ojciec poddał się woli pani Chang. Matka Wren coraz bardziej intrygowała, wzbudzając coraz większą ciekawość u szmalcownika.
Otoczył ją ramieniem, przyciągając dziewczynę bliżej do siebie. Przez chwilę milczał w zamyśleniu, by finalnie ułożyć dłoń na jasnym policzku, unosząc jej twarz tak, by dziewczyna skierowała ciemne spojrzenie na jego twarz.
- Nie muszą odejść, Wren. - Zaczął spokojnie, lokując nieodgadnione spojrzenie wprost na jej twarzy. - Ich dziedzictwo może trwać w Twojej pamięci, tak jak we mnie trwa dziedzictwo mojej rodziny. A później, jeśli to dla Ciebie ważne, przekażemy te dziedzictwa naszym dzieciom i wnukom. Opowiemy im o orientalnych historiach Changów i austriackich opowieściach Schmidtów. Zadbamy o to, aby znali swoje korzenie nie tylko z tej strony, z której nazwisko przyjdzie im nosić. - Mówił spokojnie, z pewną dozą pewności w głosie. Hugo Schmidt wychował go na tradycjonalistę, przywiązującego sporo uwagi do korzeni, z jakich się wywodził. I w tym wszystkim, wychowując swoje potomstwo, mężczyzna nie byłby w stanie zapomnieć o korzeniach matki dzieci, zwłaszcza, jeśli ta byłaby jego żoną. Na istnienie dziecka składałyby się dwa, bogate dziedzictwa. I oba te dziedzictwa powinny być im przekazane. O ile nazwisko Chang zniknęłoby z wykazu, tak z pewnością nie zniknęliby z pamięci ich potomstwa. Tego był gotów dopilnować i na potwierdzenie swoich słów złożył na ustach narzeczonej czuły pocałunek, mocniej przyciskając ją do siebie.
Nie protestował na jej słowa. Jedynie ostrożnie wziął ją na ręce, aby przenieść do jednej z sypialni. Ułożył ją na łóżku, opatulił kocami pod które chwilę później wsunął się i on, ogrzewając dziewczynę swoim ciepłem.
Zasnęli, przed kolejnym dniem pełnym wrażeń.
| zt. później idziemy tu
- Norka? Dawno żadnej nie widziałem. - Mruknął w dziwnym zastanowieniu. Ostatnie miesiące nie sprzyjały temu, by ruszyć w las by poszukać śladów czegoś innego niż szlamy, szlamoluby i niemagiczni. Praca mocno zdominowała jego codzienność, tak samo jak chęć zapełnienia bankowej skrzynki, a polowania na zwykłe zwierzęta odrobinę różniły się do tych na szlamy. Ludzie byli podobni, acz nie raz głupsi oraz mniej rozsądni.
A gdy splotła jej palce po tym, jak okrył ją kocem przesunął kciukiem po wierzchu jej dłoni w ciepłym geście, nawet jeśli w rzeczywistości wyszło mu to odrobinę kanciasto, trochę karykaturalnie.
Zielone spojrzenie wlepiło się w jej sylwetkę, gdy ta postanowiła pozbyć się koszulki. Ciepło rozlało się po podbrzuszu i chyba tylko burczenie w brzuchu sprawiło, że nie wykorzystał okazji. Lubił na nią patrzeć, w takich momentach. Zwykłych, niepozornych, przepełnionych spokojem w czynnościach będących prozą codzienności, niezależnie od tego, w co była ubrana. Pomruk zadowolenia uleciał z jego ust mimowolnie, bez jego większego odnotowania tego w swojej świadomości.
- Będziemy musieli to w końcu zaplanować. - Rzucił z odrobiną rozbawienia w głosie. Chciał pokazać jej, gdzie przyszło mu dorastać. Zapoznać z odrobiną historii rodziny, której przecież pewnego dnia stanie się częścią... O ile do tej pory się nie zabiją, teraz jednak, w tej codziennej scence pośród leśnej głuszy ten scenariusz zdawał się oddalać od ich związku.
Czyżby odnaleźli odrobinę harmonii?
- Rozproszę cię moim urokiem osobistym. - Rzucił żartem, po czym oparł głowę o głowę panny Chang w błogiej sielance. Zielone spojrzenie utkwiło w trzaskającym palenisku, przy boku czuł gryzący koc przesiąknięty bliskością kochanej kobiety a pies rozłożył się gdzieś koło nich. Dziwna, abstrakcyjna, acz w pewien sposób piękna chwila.
Złożył na czubku jej głowy pocałunek po czym podniósł wielkie ciało, by ruszyć w kierunku kuchennego aneksu. Przyniósł suszoną wołowinę, pieczywo i kawałek świeżego pasztetu.
- Dziękuję. - Rzucił odrobinę dziwnym tonem, nieprzywykły do podobnych słów wypowiadanych w eter. Chyba tylko w jej kierunku potrafił jej wypowiedzieć, jedynie w chwilach takich jak ta. Wtedy jednak jego słowa bywały szczere, tak samo jak teraz. Niewiele myśląc zajął się jedzeniem pysznego obiadu, przygotowanego przez Wren. Pochłaniał rosół, pieczywo oraz suszoną wołowinę, dopiero teraz czując, jak wielki głód wznieciła długa wspinaczka. A gdy skończyli posiłek zabrał naczynia, by kilkoma zaklęciami wyczyścić je z resztek posiłku. Ona gotowała, on mógł machnąć kilka razy różdżką, aby pozbyć się brudu.
- Dziadek chorował. - Rzucił jedynie na jej żartobliwe słowa, wzruszając delikatnie ramionami. Powrócił do niej, zasiadając ponownie tak, by opierać się ramieniem o jej ramię, z dziwnym zadowoleniem wypisanym na twarzy. A później wsłuchał się uważnie w słowa, jakie opuszczały jej usta. Słowa dotyczące jej rodziny, jej korzeni oraz linii z której przyszło się jej wywodzić. W zamyśleniu kiwał głową, jakby przyjmując do siebie kolejne informacje.
- Twoja matka coraz mocniej przypomina mi ghula. - Rzucił żartobliwie, gdy wspomniała iż jej ojciec poddał się woli pani Chang. Matka Wren coraz bardziej intrygowała, wzbudzając coraz większą ciekawość u szmalcownika.
Otoczył ją ramieniem, przyciągając dziewczynę bliżej do siebie. Przez chwilę milczał w zamyśleniu, by finalnie ułożyć dłoń na jasnym policzku, unosząc jej twarz tak, by dziewczyna skierowała ciemne spojrzenie na jego twarz.
- Nie muszą odejść, Wren. - Zaczął spokojnie, lokując nieodgadnione spojrzenie wprost na jej twarzy. - Ich dziedzictwo może trwać w Twojej pamięci, tak jak we mnie trwa dziedzictwo mojej rodziny. A później, jeśli to dla Ciebie ważne, przekażemy te dziedzictwa naszym dzieciom i wnukom. Opowiemy im o orientalnych historiach Changów i austriackich opowieściach Schmidtów. Zadbamy o to, aby znali swoje korzenie nie tylko z tej strony, z której nazwisko przyjdzie im nosić. - Mówił spokojnie, z pewną dozą pewności w głosie. Hugo Schmidt wychował go na tradycjonalistę, przywiązującego sporo uwagi do korzeni, z jakich się wywodził. I w tym wszystkim, wychowując swoje potomstwo, mężczyzna nie byłby w stanie zapomnieć o korzeniach matki dzieci, zwłaszcza, jeśli ta byłaby jego żoną. Na istnienie dziecka składałyby się dwa, bogate dziedzictwa. I oba te dziedzictwa powinny być im przekazane. O ile nazwisko Chang zniknęłoby z wykazu, tak z pewnością nie zniknęliby z pamięci ich potomstwa. Tego był gotów dopilnować i na potwierdzenie swoich słów złożył na ustach narzeczonej czuły pocałunek, mocniej przyciskając ją do siebie.
Nie protestował na jej słowa. Jedynie ostrożnie wziął ją na ręce, aby przenieść do jednej z sypialni. Ułożył ją na łóżku, opatulił kocami pod które chwilę później wsunął się i on, ogrzewając dziewczynę swoim ciepłem.
Zasnęli, przed kolejnym dniem pełnym wrażeń.
| zt. później idziemy tu
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
| 10 września
- Jesteś pewien? - odezwał się do towarzysza, pochylając nisko nad ziemią. Skaliste podłoże, traktowane wiatrem i wcześniejszym deszczem, nie napawało większym optymizmem. Mimo to, Clearwater nie odpuszczał. Znalezione wcześniej pióro mogło być tylko przypadkiem, stworzenie, które je zgubiło zgubiło, mogło zniknąć dawno temu, zatrzymując się przy wodospadzie na krótki postój. Okolica obfitowała w pokarm, którym się żywiło. Przetrawione resztki, które znaleźli przy skalistym brzegu były jednak kolejnym elementem zbyt niepasującym do sugerowanego przypadku. Nie. W okolicy musiał znajdować się hipogryf, a Kai postawił sobie za punkt honoru dowiedzieć się - skąd się wziął i dlaczego znalazł się w tym miejscu.
Pierwsze informacje o nietuzinkowym "lokatorze" w okolicy, słyszał już z okolicznych plotek. Większość oscylowała gdzieś między bajkami i opowieściami nawiązującymi do historii o powstaniu wodospadu. Ale to nie smokami interesował się Clearwater. I nie z tej racji został zatrudniony przez właściciela rezerwatu, by potwierdził, bądź zaprzeczył napływającym informacjom. Upewniając się potem i planując dalsze działania. Obecność samotnego hipogryfa tak daleko od "rodzimych" terenów nasuwała przynajmniej kilka pytań. I i właściwie wszystkie miały znamiona niepokoju. Tym bardziej, że wbrew oczekiwaniom - handel kwitł. szczególnie ten przemytniczy. I gorszy, ciemniejszy, do których sam łowca ingrediencji mieszać się nie chciał.
- Gdybym był pewien, zapewne też byś to zauważył - Garry wyprostował się, skrobiąc po przyprószonej siwiźnie skroni. Posiadanie u boku doświadczonego łowcy, było skutecznym przedsięwzięciem. Clearwater żałował tylko, że ich zadanie miało się aktualnie ograniczyć do rekonesansu. Próba ujarzmienia dzikiego - przy jednych z założeń - hipogryfa miało znamiona lekkomyślności. I chociaż Kai był w stanie bez wahania podjąć się podobnego zadania, wystarczająco długo pracował w Rumunii z tymi szlachetnymi istotami, by nie szarżować z głupimi pomysłami. Na pewno nie dziś - Czyli pozostajemy przy pierwotnym planie, że zostajemy na noc - skwitował z westchnieniem, podnosząc się do pionu. Wciąż było bardzo wcześniej. Ich mini obóz, znajdował się przy jednej z jaskiń, ukryty i nie narażony na potencjalne, bo okoliczne niebezpieczeństwa - Tak. Wracamy na razie do źródła. Rozstaw i nastaw pułapki - dużo starszy towarzysz, bardziej tez doświadczony, wydawał się wciąż traktować obecność Kaia, jak niepotrzebna przeszkodę, ale odgórne rozporządzenia z rezerwatu wyraźnie wskazywały na współpracę. Obaj pracowali aktualnie z ramienia hipogryfiego siedliszcza i mimo, że każdy miał jakieś "ale" działali w jednym celu. No może w kilku. Pośrednim zadaniem, było tez zdobycie kilku ingrediencji, niedostępnych w innych miejscach. Morodownik, potocznie zwany tojadem, byłby bardzo cenną zdobyczą. Nie tak cenną, jak obecność hipogryfa, ale nie musiał rezygnować z okazji, gdy nadarzała się ku temu sposobność.
Zgodnie z prośbą, wrócił do prowizorycznego obozu, by odnaleźć w pozostawionych pod ścianą pakunkach, odpowiednio pomniejszone pułapki. Mieli zapas dla własnych racji, ale świeżo złapany królik, kuna, czy tchórzofretka, mogła być przydatnym elementem dalszych działań, jeśli przyjdzie im konfrontacja z materializacją zbieranych informacji. Trzy na początek wystarczyły. Nie mogli zbytnio ingerować w naturalny proces i tak zbyt często zaburzany przez nieumiejętnych fanów atrakcji. Co prawda, nie było żadnych wzmianek o ataku na człowieka, ale sprowokowany - hipogryf stanowił szaleńcze niebezpieczeństwo. I na nic zdać się wtedy miały ukłony i duma. Ciekawym była zbieżność, którą zauważył kiedyś, jeszcze w podróżach po Rumunii. Sam tojad był trucizną. Bardzo silną. Nie bez powodu nazywaną mordownikiem. istniały jednak gatunki magicznych stworzeń, które wydawały się być odporne na jego działanie. Większość istot potrafiła bez kłopotu rozróżnić trujące dla siebie składniki. Hipogryfy, zdawały się nie przejmować obecnością niebezpiecznego zioła. nawet, wybierając okolice, która dla innych okazałaby się pechowa.
Wrócił do obozu, nie zastając towarzysza. Nie przejmował się jednak nieobecnością, który musiał zdecydować się na szersze obejście okolicy. Kai przysiadł u wylotu jaskini, poprawiając zaklęcia zabezpieczające. Nie chcieli nieproszonego towarzystwa. Nie tylko tego zwierzęcego.
Jedna z informacji, jaka zwabiła ich w okolicę, była zupełnie inna, bo ludzka obecność. Nie chodziło nawet o mieszkańców okolicznej, nie tak licznej ludności. Ktoś wspominał o obcym. Może obcych, ale nikt, nic konkretnego nie potrafił wskazać. Musieli mieć się jednak na baczności. Jak do tej pory, zbierając jedynie skrawki śladów sugerujących potwierdzenie.
Rozwinął tobołek, który zarzucił na ramię. Rozwinął dwie fiolki, które zabrzęczały w palcach. Puste naczynia, miały się przydać do zupełnie innego typu ingrediencji. Był przygotowany na inne możliwości.
Szum, który usłyszał, szybko rozpoznał z pomocą wyraźniejszych kroków - Nie uwierzysz! - zdyszany, dziwnie poruszony łowca, wpadł do płytkiej jaskini, niemal chwytając Clearwatera za ramię - Chodź - wydusił, tylko, by odwrócić się na piecie i ruszyć ścieżką, która zakręcała pod górę, w stronę wylotu wodospadu - Co do... - zdążył wysapać, nim usłyszał uciszające parsknięcie - Znalazłem naszego hipogryfa - ledwie odwrócił się przez ramię i zatrzymał gwałtownie.
Przyspieszył kroku, niemal ostatecznie wpadając na łowcę, który przykucnął - Tak właściwie nie naszego, ale jest - wysapał raz jeszcze, ściszając ton niemal do całkowitego szeptu - Widziałeś kiedyś ostatnio cos takiego - w głosie nie było krzty strachu. Bardziej fascynacji, którą Clearwater znał bardzo dokładnie. Mężczyzna odsunął się, odsłaniając widok zza skalistej wyrwy, która bez wychylenia, kryła centrum, o którym wspominał łowca. To co zobaczył, wywołało w znajomą emocję. Adrenalina rozlała się we krwi, dudniąc w uszach... tęsknotą.
otoczona skalnym murem , niemal niewidoczna dla oka polanka, nie była pusta. Niemal na środku, rzeczywiście znajdował się hipogryf. Nie sam. Stworzenie pochylało lekko głowę, a stalowo szary dziób wydawał się odbijać nikłe promienie słońca. Tuż obok, przy skrzydłach, stał ciemnowłosy mężczyzna. żadne z nich nie wyglądało, by było sobie obcym - Widziałem jak wylądowali - zakomunikował, ale Kai zdawał się już nie słyszeć wypowiadanych słów. Uśmiech, który odsłonił żeby miał wszystkie znamiona fascynacji. I radości, której nie czuł do dawna. Niemal widział siebie sprzed lat, gdy zaproponowano mu podobne przedsięwzięcie. Podróż na hipogryfie. Samo dosiadanie tych dumnych stworzeń było wyzwaniem. A skoro nieznajomy był w stanie pojawić się w tym miejscu. I w taki sposób, musiał być... mistrzem. próbował doszukać się znajomych rysów, tonu głosu, ale wciąż byli zbyt daleko, by był w stanie rozpoznać cokolwiek. jakie było prawdopodobieństwo, że znał jeźdźca? - Oni stąd odlatują - powiedział bardziej do siebie niż do towarzysza, ale ten tylko kiwnął głową. Nawet, jeśli chcieli dowiedzieć się czegoś więcej, pojawili się za późno.
Wyprostował się w tym samym momencie, w którym jeździec znalazł się na grzbiecie hipogryfa. Wszystko wydawało się dziać jakby w zwolnieniu. A gdy ciężkie skrzydła rozprostowały się, a stworzenie ruszyło biegiem i wzbiło się w powietrze, wszystko, odwrotnie, przyspieszyło. Obaj byli widoczni, tak dokładnie, jak para na niebie. Kai wyciągnął rękę, ale cofnął i z niejakim zamyśleniu zgiął się, lekko pochylając także głowę. Nie usłyszał żadnych słów, szum skrzydeł w górze miarowo uderzał w powietrze, ale - para zatoczyła nad ich głowami szerokie koło, po czym wzbiła się wyżej i powoli, zaczęła znikać. na dobre.
- No to zagadka rozwiązana - łowca stał wyprostowany tuż obok, z wciąż zadartą głową. Kai odetchnął, wypuszczając wstrzymane powietrze, w końcu też rozluźniając wygięte w uśmiechu wargi - Kto by się podziewał...Tak czy inaczej - kiwnął głową, prostując ramiona - Musieli gdzieś tam na dole nocować. Może dowiemy się o nich czegoś - nie ukrywał zapału, który błyszczał w jasnych oczach niby pochodnie. Już dawno nie miał tak niezwykłego kontaktu. W rezerwacie, nie było większej możliwości na podobne doświadczenia. Większość stworzeń nie była przyuczona do podobnych "metod współpracy" z czarodziejem - Wciąż mamy tutaj co robić - w pierwszej kolejności musieli znaleźć be zpi9eczny sposób, by zejść na dół. Na miejscu poszukać śladów. Być może, szczęście mogło się do nich uśmiechnąć raz jeszcze. Ale cudów na jeden dzień było mu wystarczająco. Zdecydowanie tęsknił za Rumunią.
| zt
- Jesteś pewien? - odezwał się do towarzysza, pochylając nisko nad ziemią. Skaliste podłoże, traktowane wiatrem i wcześniejszym deszczem, nie napawało większym optymizmem. Mimo to, Clearwater nie odpuszczał. Znalezione wcześniej pióro mogło być tylko przypadkiem, stworzenie, które je zgubiło zgubiło, mogło zniknąć dawno temu, zatrzymując się przy wodospadzie na krótki postój. Okolica obfitowała w pokarm, którym się żywiło. Przetrawione resztki, które znaleźli przy skalistym brzegu były jednak kolejnym elementem zbyt niepasującym do sugerowanego przypadku. Nie. W okolicy musiał znajdować się hipogryf, a Kai postawił sobie za punkt honoru dowiedzieć się - skąd się wziął i dlaczego znalazł się w tym miejscu.
Pierwsze informacje o nietuzinkowym "lokatorze" w okolicy, słyszał już z okolicznych plotek. Większość oscylowała gdzieś między bajkami i opowieściami nawiązującymi do historii o powstaniu wodospadu. Ale to nie smokami interesował się Clearwater. I nie z tej racji został zatrudniony przez właściciela rezerwatu, by potwierdził, bądź zaprzeczył napływającym informacjom. Upewniając się potem i planując dalsze działania. Obecność samotnego hipogryfa tak daleko od "rodzimych" terenów nasuwała przynajmniej kilka pytań. I i właściwie wszystkie miały znamiona niepokoju. Tym bardziej, że wbrew oczekiwaniom - handel kwitł. szczególnie ten przemytniczy. I gorszy, ciemniejszy, do których sam łowca ingrediencji mieszać się nie chciał.
- Gdybym był pewien, zapewne też byś to zauważył - Garry wyprostował się, skrobiąc po przyprószonej siwiźnie skroni. Posiadanie u boku doświadczonego łowcy, było skutecznym przedsięwzięciem. Clearwater żałował tylko, że ich zadanie miało się aktualnie ograniczyć do rekonesansu. Próba ujarzmienia dzikiego - przy jednych z założeń - hipogryfa miało znamiona lekkomyślności. I chociaż Kai był w stanie bez wahania podjąć się podobnego zadania, wystarczająco długo pracował w Rumunii z tymi szlachetnymi istotami, by nie szarżować z głupimi pomysłami. Na pewno nie dziś - Czyli pozostajemy przy pierwotnym planie, że zostajemy na noc - skwitował z westchnieniem, podnosząc się do pionu. Wciąż było bardzo wcześniej. Ich mini obóz, znajdował się przy jednej z jaskiń, ukryty i nie narażony na potencjalne, bo okoliczne niebezpieczeństwa - Tak. Wracamy na razie do źródła. Rozstaw i nastaw pułapki - dużo starszy towarzysz, bardziej tez doświadczony, wydawał się wciąż traktować obecność Kaia, jak niepotrzebna przeszkodę, ale odgórne rozporządzenia z rezerwatu wyraźnie wskazywały na współpracę. Obaj pracowali aktualnie z ramienia hipogryfiego siedliszcza i mimo, że każdy miał jakieś "ale" działali w jednym celu. No może w kilku. Pośrednim zadaniem, było tez zdobycie kilku ingrediencji, niedostępnych w innych miejscach. Morodownik, potocznie zwany tojadem, byłby bardzo cenną zdobyczą. Nie tak cenną, jak obecność hipogryfa, ale nie musiał rezygnować z okazji, gdy nadarzała się ku temu sposobność.
Zgodnie z prośbą, wrócił do prowizorycznego obozu, by odnaleźć w pozostawionych pod ścianą pakunkach, odpowiednio pomniejszone pułapki. Mieli zapas dla własnych racji, ale świeżo złapany królik, kuna, czy tchórzofretka, mogła być przydatnym elementem dalszych działań, jeśli przyjdzie im konfrontacja z materializacją zbieranych informacji. Trzy na początek wystarczyły. Nie mogli zbytnio ingerować w naturalny proces i tak zbyt często zaburzany przez nieumiejętnych fanów atrakcji. Co prawda, nie było żadnych wzmianek o ataku na człowieka, ale sprowokowany - hipogryf stanowił szaleńcze niebezpieczeństwo. I na nic zdać się wtedy miały ukłony i duma. Ciekawym była zbieżność, którą zauważył kiedyś, jeszcze w podróżach po Rumunii. Sam tojad był trucizną. Bardzo silną. Nie bez powodu nazywaną mordownikiem. istniały jednak gatunki magicznych stworzeń, które wydawały się być odporne na jego działanie. Większość istot potrafiła bez kłopotu rozróżnić trujące dla siebie składniki. Hipogryfy, zdawały się nie przejmować obecnością niebezpiecznego zioła. nawet, wybierając okolice, która dla innych okazałaby się pechowa.
Wrócił do obozu, nie zastając towarzysza. Nie przejmował się jednak nieobecnością, który musiał zdecydować się na szersze obejście okolicy. Kai przysiadł u wylotu jaskini, poprawiając zaklęcia zabezpieczające. Nie chcieli nieproszonego towarzystwa. Nie tylko tego zwierzęcego.
Jedna z informacji, jaka zwabiła ich w okolicę, była zupełnie inna, bo ludzka obecność. Nie chodziło nawet o mieszkańców okolicznej, nie tak licznej ludności. Ktoś wspominał o obcym. Może obcych, ale nikt, nic konkretnego nie potrafił wskazać. Musieli mieć się jednak na baczności. Jak do tej pory, zbierając jedynie skrawki śladów sugerujących potwierdzenie.
Rozwinął tobołek, który zarzucił na ramię. Rozwinął dwie fiolki, które zabrzęczały w palcach. Puste naczynia, miały się przydać do zupełnie innego typu ingrediencji. Był przygotowany na inne możliwości.
Szum, który usłyszał, szybko rozpoznał z pomocą wyraźniejszych kroków - Nie uwierzysz! - zdyszany, dziwnie poruszony łowca, wpadł do płytkiej jaskini, niemal chwytając Clearwatera za ramię - Chodź - wydusił, tylko, by odwrócić się na piecie i ruszyć ścieżką, która zakręcała pod górę, w stronę wylotu wodospadu - Co do... - zdążył wysapać, nim usłyszał uciszające parsknięcie - Znalazłem naszego hipogryfa - ledwie odwrócił się przez ramię i zatrzymał gwałtownie.
Przyspieszył kroku, niemal ostatecznie wpadając na łowcę, który przykucnął - Tak właściwie nie naszego, ale jest - wysapał raz jeszcze, ściszając ton niemal do całkowitego szeptu - Widziałeś kiedyś ostatnio cos takiego - w głosie nie było krzty strachu. Bardziej fascynacji, którą Clearwater znał bardzo dokładnie. Mężczyzna odsunął się, odsłaniając widok zza skalistej wyrwy, która bez wychylenia, kryła centrum, o którym wspominał łowca. To co zobaczył, wywołało w znajomą emocję. Adrenalina rozlała się we krwi, dudniąc w uszach... tęsknotą.
otoczona skalnym murem , niemal niewidoczna dla oka polanka, nie była pusta. Niemal na środku, rzeczywiście znajdował się hipogryf. Nie sam. Stworzenie pochylało lekko głowę, a stalowo szary dziób wydawał się odbijać nikłe promienie słońca. Tuż obok, przy skrzydłach, stał ciemnowłosy mężczyzna. żadne z nich nie wyglądało, by było sobie obcym - Widziałem jak wylądowali - zakomunikował, ale Kai zdawał się już nie słyszeć wypowiadanych słów. Uśmiech, który odsłonił żeby miał wszystkie znamiona fascynacji. I radości, której nie czuł do dawna. Niemal widział siebie sprzed lat, gdy zaproponowano mu podobne przedsięwzięcie. Podróż na hipogryfie. Samo dosiadanie tych dumnych stworzeń było wyzwaniem. A skoro nieznajomy był w stanie pojawić się w tym miejscu. I w taki sposób, musiał być... mistrzem. próbował doszukać się znajomych rysów, tonu głosu, ale wciąż byli zbyt daleko, by był w stanie rozpoznać cokolwiek. jakie było prawdopodobieństwo, że znał jeźdźca? - Oni stąd odlatują - powiedział bardziej do siebie niż do towarzysza, ale ten tylko kiwnął głową. Nawet, jeśli chcieli dowiedzieć się czegoś więcej, pojawili się za późno.
Wyprostował się w tym samym momencie, w którym jeździec znalazł się na grzbiecie hipogryfa. Wszystko wydawało się dziać jakby w zwolnieniu. A gdy ciężkie skrzydła rozprostowały się, a stworzenie ruszyło biegiem i wzbiło się w powietrze, wszystko, odwrotnie, przyspieszyło. Obaj byli widoczni, tak dokładnie, jak para na niebie. Kai wyciągnął rękę, ale cofnął i z niejakim zamyśleniu zgiął się, lekko pochylając także głowę. Nie usłyszał żadnych słów, szum skrzydeł w górze miarowo uderzał w powietrze, ale - para zatoczyła nad ich głowami szerokie koło, po czym wzbiła się wyżej i powoli, zaczęła znikać. na dobre.
- No to zagadka rozwiązana - łowca stał wyprostowany tuż obok, z wciąż zadartą głową. Kai odetchnął, wypuszczając wstrzymane powietrze, w końcu też rozluźniając wygięte w uśmiechu wargi - Kto by się podziewał...Tak czy inaczej - kiwnął głową, prostując ramiona - Musieli gdzieś tam na dole nocować. Może dowiemy się o nich czegoś - nie ukrywał zapału, który błyszczał w jasnych oczach niby pochodnie. Już dawno nie miał tak niezwykłego kontaktu. W rezerwacie, nie było większej możliwości na podobne doświadczenia. Większość stworzeń nie była przyuczona do podobnych "metod współpracy" z czarodziejem - Wciąż mamy tutaj co robić - w pierwszej kolejności musieli znaleźć be zpi9eczny sposób, by zejść na dół. Na miejscu poszukać śladów. Być może, szczęście mogło się do nich uśmiechnąć raz jeszcze. Ale cudów na jeden dzień było mu wystarczająco. Zdecydowanie tęsknił za Rumunią.
| zt
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przychodzimy stąd
Choć zdarzało jej się podróżować w gorszych warunkach, to jednak świętowanie Nowego Roku w takiej scenerii było raczej czymś wyjątkowym. Nie mogła jednak na to narzekać, bo wszystko miało w sobie magię. Nawet wiatr, który okrutnie smagał ich po plecach nadając im pędu. Już nazbyt długo tkwiła w ścianach własnego domu. Znała je na pamięć, potrafiła stwierdzić, gdzie jest najcieplejszy kąt, wiedziała, gdzie czuje się bezpiecznie. Dziś jednak nie potrzebowała ciepła, nie musiała nawet uciekać się do bezpieczeństwa. Ryzyko było tym co znała, rozumiała najlepiej i otoczona nim czuła się jak w domu. Dlatego zmierzając na sam szczyt góry nie bała się, że spadnie. Raz, bo miała przy sobie stróża, a dwa bo w takich momentach nie myśli się o spadaniu, a o lataniu.
Blondynka skinęła głową, gdy mężczyzna wspomniał o niepewnym statusie majątkowym. Poznawała ten świat dopiero. Przez lata zgromadziła oszczędności, wiele rzeczy mogłaby teraz też sprzedać, bo ich wartość zapewniłaby jej dogodne życie przez kilka lat. Wojna jednak ograniczała jej możliwości pracy, ograniczała też zasoby. Co ludziom z pieniędzy skoro nie było towarów, na które można je wydawać. Podejrzewała, że życie w rezerwacie jest podobne. Miał co jeść, a deszcz nie kapał mu na głowę, ale na pewno nie zarabiał tyle by czuć się bezpiecznie, prawda? Nie chciała jednak wchodzić na takie tematy. Mieli na to jeszcze czas, a założenie tego wieczoru miało być chyba inne. Chyba.
Uśmiechnęła się promiennie słysząc o unikach. – Zwykle dawałeś mi fory – zaczęła ze wzruszeniem ramion. – Wiedziałam, że mi je dajesz, ale to było miłe. Mimo tego, że byłam szlachcianką nikt nie oddawał mi nic walkowerem. – zaśmiała się i ruszyła w górę. Nagle mężczyzna chwycił ją za rękę i poprowadził w boczną drogę. Miał rację, wiatr był zbyt silny, a noc nie ułatwiała im przechadzki. Było niebezpiecznie i wiedziała, że to słuszna decyzja, ale jednak zrobiło jej się jakoś smutno. Chciała wiedzieć co spotka ich gdy dotrą na samą górę.
Szli tak jedynie kilka metrów, bo po chwili ich oczom ukazał się piękny wodospad. To było coś wartego zobaczenia, a już w szczególności w zimowej scenerii. – Jaki piękny – skomentowała podchodząc niecno bliżej. Wiatr się tu uspokoił, a Lucinda znalazła wysoki kamień, na którym mogli na chwile usiąść. Wciągnęła różdżkę i potraktowała go odpowiednim zaklęciem, bo skorupa lodu nie była czymś na czym wygodnie można było spocząć.
Blondynka ściągnęła kaptur i przeniosła spojrzenie z wodospadu na mężczyznę. – Jeszcze raz dziękuje za prezent świąteczny. Czy to znaczy, że teraz już będziesz o mnie pamiętał? – zapytała unosząc zadziornie brew. W jej głosie czaił się delikatny sarkazm, ale naprawdę liczyła, że usłyszy odpowiedź na to pytanie. Przeniosła wzrok na wodospad przypominając sobie, że ona też na jedno z pytań nie odpowiedziała. – Zapytałeś mnie ostatnio czy nie chce tej przyjaźni – zaczęła pewnym głosem. – Wiem, że to głupio zabrzmi, ale weszło mi w krew opiekowanie się innymi. Odradzałam ci jakiekolwiek działania właśnie dlatego, że jej chce. Wojna wpływa na każdego, wpłynęła też na ciebie bez wątpienia, ale to jak wpływa na tych, którzy stoją w pierwszej linii frontu jest… niezmienne. To brzemię, które zostaje z tobą do końca. Wśród tych ludzi są moi przyjaciele, moi najbliżsi i wierz mi, nie chce żeby to samo stało się z tobą. Wiem jednak, że zrobisz to co uważasz za słuszne. – dodała przenosząc wzrok ponownie na mężczyznę. Nie mogła decydować o losie innych. Nie mogła i już nie chciała.
Choć zdarzało jej się podróżować w gorszych warunkach, to jednak świętowanie Nowego Roku w takiej scenerii było raczej czymś wyjątkowym. Nie mogła jednak na to narzekać, bo wszystko miało w sobie magię. Nawet wiatr, który okrutnie smagał ich po plecach nadając im pędu. Już nazbyt długo tkwiła w ścianach własnego domu. Znała je na pamięć, potrafiła stwierdzić, gdzie jest najcieplejszy kąt, wiedziała, gdzie czuje się bezpiecznie. Dziś jednak nie potrzebowała ciepła, nie musiała nawet uciekać się do bezpieczeństwa. Ryzyko było tym co znała, rozumiała najlepiej i otoczona nim czuła się jak w domu. Dlatego zmierzając na sam szczyt góry nie bała się, że spadnie. Raz, bo miała przy sobie stróża, a dwa bo w takich momentach nie myśli się o spadaniu, a o lataniu.
Blondynka skinęła głową, gdy mężczyzna wspomniał o niepewnym statusie majątkowym. Poznawała ten świat dopiero. Przez lata zgromadziła oszczędności, wiele rzeczy mogłaby teraz też sprzedać, bo ich wartość zapewniłaby jej dogodne życie przez kilka lat. Wojna jednak ograniczała jej możliwości pracy, ograniczała też zasoby. Co ludziom z pieniędzy skoro nie było towarów, na które można je wydawać. Podejrzewała, że życie w rezerwacie jest podobne. Miał co jeść, a deszcz nie kapał mu na głowę, ale na pewno nie zarabiał tyle by czuć się bezpiecznie, prawda? Nie chciała jednak wchodzić na takie tematy. Mieli na to jeszcze czas, a założenie tego wieczoru miało być chyba inne. Chyba.
Uśmiechnęła się promiennie słysząc o unikach. – Zwykle dawałeś mi fory – zaczęła ze wzruszeniem ramion. – Wiedziałam, że mi je dajesz, ale to było miłe. Mimo tego, że byłam szlachcianką nikt nie oddawał mi nic walkowerem. – zaśmiała się i ruszyła w górę. Nagle mężczyzna chwycił ją za rękę i poprowadził w boczną drogę. Miał rację, wiatr był zbyt silny, a noc nie ułatwiała im przechadzki. Było niebezpiecznie i wiedziała, że to słuszna decyzja, ale jednak zrobiło jej się jakoś smutno. Chciała wiedzieć co spotka ich gdy dotrą na samą górę.
Szli tak jedynie kilka metrów, bo po chwili ich oczom ukazał się piękny wodospad. To było coś wartego zobaczenia, a już w szczególności w zimowej scenerii. – Jaki piękny – skomentowała podchodząc niecno bliżej. Wiatr się tu uspokoił, a Lucinda znalazła wysoki kamień, na którym mogli na chwile usiąść. Wciągnęła różdżkę i potraktowała go odpowiednim zaklęciem, bo skorupa lodu nie była czymś na czym wygodnie można było spocząć.
Blondynka ściągnęła kaptur i przeniosła spojrzenie z wodospadu na mężczyznę. – Jeszcze raz dziękuje za prezent świąteczny. Czy to znaczy, że teraz już będziesz o mnie pamiętał? – zapytała unosząc zadziornie brew. W jej głosie czaił się delikatny sarkazm, ale naprawdę liczyła, że usłyszy odpowiedź na to pytanie. Przeniosła wzrok na wodospad przypominając sobie, że ona też na jedno z pytań nie odpowiedziała. – Zapytałeś mnie ostatnio czy nie chce tej przyjaźni – zaczęła pewnym głosem. – Wiem, że to głupio zabrzmi, ale weszło mi w krew opiekowanie się innymi. Odradzałam ci jakiekolwiek działania właśnie dlatego, że jej chce. Wojna wpływa na każdego, wpłynęła też na ciebie bez wątpienia, ale to jak wpływa na tych, którzy stoją w pierwszej linii frontu jest… niezmienne. To brzemię, które zostaje z tobą do końca. Wśród tych ludzi są moi przyjaciele, moi najbliżsi i wierz mi, nie chce żeby to samo stało się z tobą. Wiem jednak, że zrobisz to co uważasz za słuszne. – dodała przenosząc wzrok ponownie na mężczyznę. Nie mogła decydować o losie innych. Nie mogła i już nie chciała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wychodził z założenia, że każda przeciwność losu napotykana na szlaku jest kroplą do czary doświadczeń - czary, dzięki której potem, we właściwym momencie, człowiek mógł ugasić metaforyczne pragnienie. Nie zmuszałby Lucy do wyczerpującej wędrówki po górach, gdyby nie miał poczucia, że ta przygoda sprawi jej radość - nie mógł być rzecz jasna pewny na sto procent, czy Lucinda po tych wszystkich latach przejawiała jeszcze te same wartości w kontekście podróży, ale po to przygotował awaryjne wyjścia i nocleg w schronisku, by mogli ewakuować się do ciepła i bezpieczeństwa, gdy tylko dziewczyna sobie tego zażyczy. Byłby zawiedziony, nie zamierzał tego ukrywać - sam od dawna nie miał okazji na nowo obejść gór szkockich, przypomnieć sobie swoich pierwszych szczeniackich wypraw. Widoki były zjawiskowe, porywały serce do tęsknoty za nieznanym, nawet mróz i wiatr szarpiący za kaptury nie mogły tego zmienić.
Starał się cały czas iść obok Lucindy lub za nią, na wypadek, gdyby powinęła jej się stopa; nie wątpił w jej zwinność, ale przezorny ubezpieczony. Nie chciał, żeby przekonywała się, że mógł nie mieć dość siły, aby nieść ją przez resztę trasy.
Udawał oburzonego jej domysłem, lecz było w nim ziarno prawdy. Lubił widzieć uśmiech na jej twarzy, gdy wygrywała, choć to nie tak, że całkiem się jej nadstawiał; po prostu nie przykładał się do pojedynków tak, jak miałoby to miejsce w walce z prawdziwym wrogiem.
- Kto? Ja? Musiało ci się coś pomylić - powiedział i uśmiechnął się do niej szeroko. - Może będziemy mieć jeszcze okazję skrzyżować różdżki, wtedy się okaże, czy to na pewno był walkower.
Złapał ją nim minęli ostatnie rozwidlenie do drogi prowadzącej w kierunku - jak to sobie starannie rozpisał - wodospadu Steall. Gdyby temperatura nie spadła tak szybko, a śnieg nie zacinał w oczy, próbowałby wpierw zdobyć szczyt Ben Navis. Biorąc jednak pod uwagę warunki pogodowe, nie było co nadstawiać karku. Rozpalił różdżkę jaskrawym Lumos, gdy zapadła ciemność; światło sprawiało, że niedotknięte ludzką ręką pokrywy śniegowe iskrzyły się niczym wróżkowy pył. Droga do wodospadu była krótsza niż podejrzewał, a może tylko tak mu się zdawało, bo maszerując oddawali się pogodnym rozmowom.
- To prawda, o tej porze to miejsce jest magiczne - potwierdził, również zafascynowany majestatem kolumn wody i na wpół zamarzniętego strumienia. Przez chwilę spacerował z uśmiechem niedaleko kamienia, na którym przysiadła Lucinda, ale zaraz zawrócił, wyczuwając drugie dno w zadanym pytaniu. - Będę, Lucy. Przepraszam, że do tej pory byłem takim... kiepskim przyjacielem - Może i nie spodziewał się, że Lucinda wciąż chciała go w swoim życiu, ale czy to go usprawiedliwiało? Wysłuchał jej z zaciśniętą szczęką, a potem kiwnął głową, by zrobiła mu miejsce na ogrzanym kamieniu. Przez długi czas nie mówił nic, szukając właściwych słów i chłonąc samo jej towarzystwo. - Również chcę tej przyjaźni. Wiem, że ta wojna cię zmieniła, Lucy. Wiem też, że nie zrezygnujesz z tego, co robisz. - Starał się, aby jego głos nie zdradzał oznak niezadowolenia. Nie miał takiego prawa. - Natomiast ja... nie wiem, co powinienem, nie wiem, co jest właściwe. Jestem przeciwny wszystkiemu, co reprezentują rząd i Voldemort, ale czy chcę stawać na pierwszej linii frontu? - Spojrzał na nią z ukosa. - Czy gdybym powiedział, że nie, uznałabyś mnie za tchórza?
Starał się cały czas iść obok Lucindy lub za nią, na wypadek, gdyby powinęła jej się stopa; nie wątpił w jej zwinność, ale przezorny ubezpieczony. Nie chciał, żeby przekonywała się, że mógł nie mieć dość siły, aby nieść ją przez resztę trasy.
Udawał oburzonego jej domysłem, lecz było w nim ziarno prawdy. Lubił widzieć uśmiech na jej twarzy, gdy wygrywała, choć to nie tak, że całkiem się jej nadstawiał; po prostu nie przykładał się do pojedynków tak, jak miałoby to miejsce w walce z prawdziwym wrogiem.
- Kto? Ja? Musiało ci się coś pomylić - powiedział i uśmiechnął się do niej szeroko. - Może będziemy mieć jeszcze okazję skrzyżować różdżki, wtedy się okaże, czy to na pewno był walkower.
Złapał ją nim minęli ostatnie rozwidlenie do drogi prowadzącej w kierunku - jak to sobie starannie rozpisał - wodospadu Steall. Gdyby temperatura nie spadła tak szybko, a śnieg nie zacinał w oczy, próbowałby wpierw zdobyć szczyt Ben Navis. Biorąc jednak pod uwagę warunki pogodowe, nie było co nadstawiać karku. Rozpalił różdżkę jaskrawym Lumos, gdy zapadła ciemność; światło sprawiało, że niedotknięte ludzką ręką pokrywy śniegowe iskrzyły się niczym wróżkowy pył. Droga do wodospadu była krótsza niż podejrzewał, a może tylko tak mu się zdawało, bo maszerując oddawali się pogodnym rozmowom.
- To prawda, o tej porze to miejsce jest magiczne - potwierdził, również zafascynowany majestatem kolumn wody i na wpół zamarzniętego strumienia. Przez chwilę spacerował z uśmiechem niedaleko kamienia, na którym przysiadła Lucinda, ale zaraz zawrócił, wyczuwając drugie dno w zadanym pytaniu. - Będę, Lucy. Przepraszam, że do tej pory byłem takim... kiepskim przyjacielem - Może i nie spodziewał się, że Lucinda wciąż chciała go w swoim życiu, ale czy to go usprawiedliwiało? Wysłuchał jej z zaciśniętą szczęką, a potem kiwnął głową, by zrobiła mu miejsce na ogrzanym kamieniu. Przez długi czas nie mówił nic, szukając właściwych słów i chłonąc samo jej towarzystwo. - Również chcę tej przyjaźni. Wiem, że ta wojna cię zmieniła, Lucy. Wiem też, że nie zrezygnujesz z tego, co robisz. - Starał się, aby jego głos nie zdradzał oznak niezadowolenia. Nie miał takiego prawa. - Natomiast ja... nie wiem, co powinienem, nie wiem, co jest właściwe. Jestem przeciwny wszystkiemu, co reprezentują rząd i Voldemort, ale czy chcę stawać na pierwszej linii frontu? - Spojrzał na nią z ukosa. - Czy gdybym powiedział, że nie, uznałabyś mnie za tchórza?
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Woda powinna uspokajać, nawet mugole mówili o jej kojących właściwościach. Ona jednak tego nie dostrzegała. Woda kojarzyła jej się z alarmem, momentem przygotowania na to co nadejdzie. Tak było zawsze, choć pewnie nasiliło się po sytuacji na Syrenim Lamencie. Rzadko wracała wspomnieniami do tamtego dnia. Wszystko było jeszcze takie niejasne, poplątane. W duchu wiedziała, że ma przy sobie dwoje, a może nawet troje najniebezpieczniejszych śmierciożerców, ale nie potrafiła nic z tym faktem zrobić. Wtedy była jeszcze słaba, zlękniona, zadufana we własnych uczuciach i emocjach. Teraz wiedziała, że te czasy minęły, a ona pozbyła się ciężaru jakim jest emocjonalność w trakcie trwania konfliktu. Nie pozwalała by uczucia wzięły nad nią górę. Przynajmniej w momentach, gdy na ustach pojawiała się inkantacja kolejnego zaklęcia. Chociaż woda jej nie wyciszała, a jedynie mobilizowała do działania, to jednak nie mogła nie docenić walorów estetycznych tego miejsca. Z drugiej strony szkoda jej było czasu na pełny spokój, musiałaby zamknąć oczy, nie myśleć i nie rozmawiać, a przecież tego nie chciała. To był pierwszy Nowy Rok, który spędzała bez sztywnego gorsetu na sobie, pierwszy nie jako szlachcianka, pierwszy pozbawiony sztuczności. Jeżeli to nie stanowiło o definicji wolności, to nie wiedziała już co.
Uśmiechnęła się delikatnie, bo na treningi zawsze miała ochotę i czas. Chociaż widziała w nich wiele wad. Człowiek nabierał przekonania, że wszystko mu się uda, że jeśli tylko uparcie będzie ćwiczył, to później nic go nie zaskoczy. Prawda była zgoła inna. W końcu magia była niesamowicie przewrotna i niemożliwa do kontrolowania. – Chętnie – zaczęła ze wzruszeniem ramionami. – Właściwie w ostatnim czasie sporo ćwiczyłam. – dodała. Nie robiła tego mimowolnie i całkowicie chętnie. Wiedziała, że jej się to przyda. Właściwie to nawet nie miała zbytniego wyjścia.
Słysząc z ust mężczyzny przeprosiny pokręciła głową chcąc zaprotestować. – Nie, nie… nie bierz wszystkiego co mówię na poważnie. Ja… czasem po prostu mówię. – zaczęła lekko zmieszana choć jej głos brzmiał bardzo pewnie. – Nie mam ci niczego za złe, byłabym hipokrytką gdyby tak było. – odparła nie chcąc dodawać w tym temacie nic więcej. Nie skończyli go, nie porozmawiali o tym co się wtedy wydarzyło tak szczerze, ale nie chciała wracać do przeszłości. Zakopać się w niewykorzystanych okazjach i błędach. Czasami plotła trzy po trzy, dodawała do słów nutkę sarkazmu, bo tego została nauczona. Zgryźliwość, sarkazm, prześmiewczość była znakiem, że czuje się dobrze, naturalnie. Z niektórych rzeczy się jednak nie żartuje i to też już wiedziała lecz nie praktykowała.
Kiedy usiadł przy niej nastała cisza. Nie była krępująca, ani ciężka do zniesienia. Wręcz przeciwnie. Skupiła wzrok na przyjacielu gdy ten zaczął mówić. – Nie podoba ci się to. Jesteśmy w tej kwestii bardzo podobni. Mi się nie podoba wizja twojego zaangażowania się w sprawę, a tobie to, że już w niej tkwię po uszy. Za wszystkim stoi wybór, wiesz? Każdy ma do niego prawo i chyba… - przerwała na chwile wypuszczając powietrze z płuc. Tak jakby nie zdawała sobie w ogóle sprawy z tego, że je wstrzymywała. – Chyba pokrętnie właśnie o to walczymy. – dodała, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech.
Dopiero gdy wspomniał o swoich obawach względem jej postrzegania pokręciła głową. – Dlaczego miałabym cię za niego uznać? Czy nazwałabym własne działania odwagą? Częściej głupotą, brakiem szacunku do własnego życia, ale nie dziwi mnie to, bo taka byłam zawsze. Ryzyko było częścią mojego życia. To, że otwarcie nie chcesz się angażować w konflikt nie czyni ciebie słabym, wiem też, że przystawiony do muru zrobiłbyś to co słuszne, ale znów… tu chodzi o wybór. – dodała trącając go delikatnie ramieniem nie chcąc by ta rozmowa kolejny raz przybrała melancholijny wydźwięk. Lucinda jest wprawiona w szanowaniu decyzji bliskich jej osób nawet tych, które jej nie odpowiadają. Przyjęła sobie jednak do serca zasadę, że lepiej zapobiegać niż pluć sobie w brodę, że nic się nie zrobiło. Zamilkła na chwile nie wiedząc co dodać więcej w tym temacie. Utkwiła jedynie spojrzenie w mężczyźnie próbując odczytać o czym myśli. W końcu oderwała wzrok i znów spojrzała na przelewającą się wodę. – Jest w tym jakaś historia? – zapytała wskazując wodospad.
Uśmiechnęła się delikatnie, bo na treningi zawsze miała ochotę i czas. Chociaż widziała w nich wiele wad. Człowiek nabierał przekonania, że wszystko mu się uda, że jeśli tylko uparcie będzie ćwiczył, to później nic go nie zaskoczy. Prawda była zgoła inna. W końcu magia była niesamowicie przewrotna i niemożliwa do kontrolowania. – Chętnie – zaczęła ze wzruszeniem ramionami. – Właściwie w ostatnim czasie sporo ćwiczyłam. – dodała. Nie robiła tego mimowolnie i całkowicie chętnie. Wiedziała, że jej się to przyda. Właściwie to nawet nie miała zbytniego wyjścia.
Słysząc z ust mężczyzny przeprosiny pokręciła głową chcąc zaprotestować. – Nie, nie… nie bierz wszystkiego co mówię na poważnie. Ja… czasem po prostu mówię. – zaczęła lekko zmieszana choć jej głos brzmiał bardzo pewnie. – Nie mam ci niczego za złe, byłabym hipokrytką gdyby tak było. – odparła nie chcąc dodawać w tym temacie nic więcej. Nie skończyli go, nie porozmawiali o tym co się wtedy wydarzyło tak szczerze, ale nie chciała wracać do przeszłości. Zakopać się w niewykorzystanych okazjach i błędach. Czasami plotła trzy po trzy, dodawała do słów nutkę sarkazmu, bo tego została nauczona. Zgryźliwość, sarkazm, prześmiewczość była znakiem, że czuje się dobrze, naturalnie. Z niektórych rzeczy się jednak nie żartuje i to też już wiedziała lecz nie praktykowała.
Kiedy usiadł przy niej nastała cisza. Nie była krępująca, ani ciężka do zniesienia. Wręcz przeciwnie. Skupiła wzrok na przyjacielu gdy ten zaczął mówić. – Nie podoba ci się to. Jesteśmy w tej kwestii bardzo podobni. Mi się nie podoba wizja twojego zaangażowania się w sprawę, a tobie to, że już w niej tkwię po uszy. Za wszystkim stoi wybór, wiesz? Każdy ma do niego prawo i chyba… - przerwała na chwile wypuszczając powietrze z płuc. Tak jakby nie zdawała sobie w ogóle sprawy z tego, że je wstrzymywała. – Chyba pokrętnie właśnie o to walczymy. – dodała, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech.
Dopiero gdy wspomniał o swoich obawach względem jej postrzegania pokręciła głową. – Dlaczego miałabym cię za niego uznać? Czy nazwałabym własne działania odwagą? Częściej głupotą, brakiem szacunku do własnego życia, ale nie dziwi mnie to, bo taka byłam zawsze. Ryzyko było częścią mojego życia. To, że otwarcie nie chcesz się angażować w konflikt nie czyni ciebie słabym, wiem też, że przystawiony do muru zrobiłbyś to co słuszne, ale znów… tu chodzi o wybór. – dodała trącając go delikatnie ramieniem nie chcąc by ta rozmowa kolejny raz przybrała melancholijny wydźwięk. Lucinda jest wprawiona w szanowaniu decyzji bliskich jej osób nawet tych, które jej nie odpowiadają. Przyjęła sobie jednak do serca zasadę, że lepiej zapobiegać niż pluć sobie w brodę, że nic się nie zrobiło. Zamilkła na chwile nie wiedząc co dodać więcej w tym temacie. Utkwiła jedynie spojrzenie w mężczyźnie próbując odczytać o czym myśli. W końcu oderwała wzrok i znów spojrzała na przelewającą się wodę. – Jest w tym jakaś historia? – zapytała wskazując wodospad.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Skłamałby, gdyby rzekł, że nie fascynowała go ta część życia Lucindy, która przebiegła bez udziału ich przyjaźni. Miał ogólne pojęcie, wiedzę o kilku ważniejszych wydarzeniach, ale pod wieloma względami różnica między dawną lady Selwyn, a tą nową wojowniczką nadal pozostawała dla niego tajemnicą. Co ją ukształtowało, o czym nie mogła zapomnieć? Czego się wstydziła, o czym mówiła z dumą? Co sam powiedziałby, gdyby ona zadała mu te same pytania? Niespodziewane powtórne spotkanie paradoksalnie zmuszało do wejrzenia w głąb siebie, dostrzeżenia i zrozumienia zachodzących z wiekiem zmian. Żeby wrócić do relacji, którą mieli kiedyś, musieli jednak otworzyć się nie tylko sami przed sobą i według Elrica to właśnie było najtrudniejsze - bo przecież lata młodzieńczej ufności pozostawili daleko w tyle.
Uśmiechnął się lekko pod nosem i wcisnął zmarznięte dłonie do kieszeni, gdy ścieżka na powrót stała się bezpieczna, a ich oczom ukazał się parujący od mrozu wodospad. W kilku miejscach zamarznięty na lód, gdzieniegdzie przebijający rozpędzoną tonią.
- Myślałby kto, że teraz będziesz w stanie koncertowo skopać mi tyłek - powiedział pogodnym tonem; wcale w to zresztą nie wątpił. Jeżeli czegoś się domyślał, to tego, że Lucinda nie próżnowała. Z pewnością nie zrezygnowała ze swoich wymarzonych podróży, ostatnio natomiast działo się wiele rzeczy, o których wolałby nie myśleć w sylwestra.
Cóż, niektóre życzenia, choćby najszczersze, nie miały prawa się spełnić.
Usiedli na ogrzanym kamieniu, żeby odpocząć od wędrówki i cieszyć się samotnością, ciszą i spokojem, tak kontrastującym do hucznych przyjęć noworocznych. Zwykle sam dawał wyciągnąć się na imprezę, teraz jednak nie wyobrażał sobie, że mógłby znaleźć się gdziekolwiek indziej.
- Nic się nie stało, daj spokój - Tknął ją żartobliwie łokciem, bo w rzeczywistości nie poczuł się urażony. Chciał myśleć, że zrozumiał jakie były jej intencje. Temat wojny powracał jak uparta bahanka, walczenie z tym, aby go unikać, nie miało więcej sensu i postawiłoby ich w niekomfortowej sytuacji. Pozwolił jej mówić, sam niewidzącym spojrzeniem wpatrując się w wiecznie kwitnące poletka kwiatów przy rzece. W końcu zawahał się, zebrał odwagę i zarzucił rękę na ramiona Lucindy, by łagodnym ruchem przyciągnąć ją bliżej. Uścisk był wyrazem wsparcia, troski i ciepła. - Wiem, o co walczycie. Przecież Percival walczy z wami - Uśmiechnął się kątem ust, jakby spodziewał się, że ją zaskoczy. - Jesteśmy z Percym w jednej drużynie w rezerwacie. W wiele rzeczy nigdy nie zostałem wtajemniczony, pewnie nigdy nie będę, ale o tym wiem. Czy walczyłbym z wami, gdybym miał pewność, że będę w stanie wnieść coś wartościowego?... - Drugą dłoń oparł na własnej brodzie, powoli i z namysłem przesuwając wierzchem palców po zaroście. Nie odpowiedział. - Cieszę się, że nie uznajesz tego za tchórzostwo. Ja za to nie uznaję twoich wyborów za przejaw głupoty. - Pieszczotliwie poczochrał ją po głowie i odgarnął włosy z czoła. - Podjęłaś w życiu wiele trudnych decyzji, ale byłaś w nich stała i wierna samej sobie. Niewielu jest w stanie się na to zdobyć i wytrwać.
Chciałby dodać coś więcej, ale każde słowo, przychodzące mu na myśl, wydawało się niepotrzebnie tkliwe, patetyczne i mdłe. Może ta cisza, subtelny dotyk, bliskość - może to było wystarczające? Odezwał się po raz kolejny dopiero wtedy, gdy poprosiła go o historię; a te przecież potrafił opowiadać doskonale.
- Oczywiście. Zawsze jest historia. - Wymownie uniósł brwi i zadarł głowę, by spojrzeć na szczyt wodospadu. - W tych górach zwykły dawniej żyć czarne smoki hebrydzkie, rodzimy szkocki gatunek. Hoduje się je w tym kraju do dzisiaj, ale praktycznie wyłącznie w kontrolowanych warunkach. To, że organizowano dawniej wyprawy mające na celu ubicie przeszkadzających mieszkańcom wsi smoków, jest historycznym faktem - legenda natomiast dopowiada, że czarodziejom udało się pokonać jednego z nich, a gdy ten martwy spadał z Ben Navis, uderzył cielskiem w nasyp skalny, spod którego trysnęła woda. I voila, wodospad - Wykonał przesadnie zamaszysty gest ramieniem. - Jeszcze ciekawsze, że w grotach za wodospadem mają po dziś dzień kryć się smocze jaja. Osobiście myślę, że jeśli nawet tak jest, to z pewnością nic się z nich już nie wykluje. Nie ma możliwości, by w takich warunkach młode mogły przetrwać przez tyle lat - dodał tonem znawcy.
Uśmiechnął się lekko pod nosem i wcisnął zmarznięte dłonie do kieszeni, gdy ścieżka na powrót stała się bezpieczna, a ich oczom ukazał się parujący od mrozu wodospad. W kilku miejscach zamarznięty na lód, gdzieniegdzie przebijający rozpędzoną tonią.
- Myślałby kto, że teraz będziesz w stanie koncertowo skopać mi tyłek - powiedział pogodnym tonem; wcale w to zresztą nie wątpił. Jeżeli czegoś się domyślał, to tego, że Lucinda nie próżnowała. Z pewnością nie zrezygnowała ze swoich wymarzonych podróży, ostatnio natomiast działo się wiele rzeczy, o których wolałby nie myśleć w sylwestra.
Cóż, niektóre życzenia, choćby najszczersze, nie miały prawa się spełnić.
Usiedli na ogrzanym kamieniu, żeby odpocząć od wędrówki i cieszyć się samotnością, ciszą i spokojem, tak kontrastującym do hucznych przyjęć noworocznych. Zwykle sam dawał wyciągnąć się na imprezę, teraz jednak nie wyobrażał sobie, że mógłby znaleźć się gdziekolwiek indziej.
- Nic się nie stało, daj spokój - Tknął ją żartobliwie łokciem, bo w rzeczywistości nie poczuł się urażony. Chciał myśleć, że zrozumiał jakie były jej intencje. Temat wojny powracał jak uparta bahanka, walczenie z tym, aby go unikać, nie miało więcej sensu i postawiłoby ich w niekomfortowej sytuacji. Pozwolił jej mówić, sam niewidzącym spojrzeniem wpatrując się w wiecznie kwitnące poletka kwiatów przy rzece. W końcu zawahał się, zebrał odwagę i zarzucił rękę na ramiona Lucindy, by łagodnym ruchem przyciągnąć ją bliżej. Uścisk był wyrazem wsparcia, troski i ciepła. - Wiem, o co walczycie. Przecież Percival walczy z wami - Uśmiechnął się kątem ust, jakby spodziewał się, że ją zaskoczy. - Jesteśmy z Percym w jednej drużynie w rezerwacie. W wiele rzeczy nigdy nie zostałem wtajemniczony, pewnie nigdy nie będę, ale o tym wiem. Czy walczyłbym z wami, gdybym miał pewność, że będę w stanie wnieść coś wartościowego?... - Drugą dłoń oparł na własnej brodzie, powoli i z namysłem przesuwając wierzchem palców po zaroście. Nie odpowiedział. - Cieszę się, że nie uznajesz tego za tchórzostwo. Ja za to nie uznaję twoich wyborów za przejaw głupoty. - Pieszczotliwie poczochrał ją po głowie i odgarnął włosy z czoła. - Podjęłaś w życiu wiele trudnych decyzji, ale byłaś w nich stała i wierna samej sobie. Niewielu jest w stanie się na to zdobyć i wytrwać.
Chciałby dodać coś więcej, ale każde słowo, przychodzące mu na myśl, wydawało się niepotrzebnie tkliwe, patetyczne i mdłe. Może ta cisza, subtelny dotyk, bliskość - może to było wystarczające? Odezwał się po raz kolejny dopiero wtedy, gdy poprosiła go o historię; a te przecież potrafił opowiadać doskonale.
- Oczywiście. Zawsze jest historia. - Wymownie uniósł brwi i zadarł głowę, by spojrzeć na szczyt wodospadu. - W tych górach zwykły dawniej żyć czarne smoki hebrydzkie, rodzimy szkocki gatunek. Hoduje się je w tym kraju do dzisiaj, ale praktycznie wyłącznie w kontrolowanych warunkach. To, że organizowano dawniej wyprawy mające na celu ubicie przeszkadzających mieszkańcom wsi smoków, jest historycznym faktem - legenda natomiast dopowiada, że czarodziejom udało się pokonać jednego z nich, a gdy ten martwy spadał z Ben Navis, uderzył cielskiem w nasyp skalny, spod którego trysnęła woda. I voila, wodospad - Wykonał przesadnie zamaszysty gest ramieniem. - Jeszcze ciekawsze, że w grotach za wodospadem mają po dziś dzień kryć się smocze jaja. Osobiście myślę, że jeśli nawet tak jest, to z pewnością nic się z nich już nie wykluje. Nie ma możliwości, by w takich warunkach młode mogły przetrwać przez tyle lat - dodał tonem znawcy.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sama chyba by tak o sobie nie pomyślała. Nigdy nie szła na misję z myślą, że ma w sobie wystarczająco dużo siły, magii i umiejętności by dosłownie „kopać tyłki”. Wbrew przeciwnie. Wiedziała, że wiele się nauczyła w ostatnim czasie, potrafiła tę wiedzę wykorzystywać, nie działała już pod wpływem emocji jak dawniej, ale brakowało jej tej pewności siebie. Nigdy jej nie miała zbyt wiele, jej pomysły, zapędy i talenty były w jakiś sposób tłamszone od dzieciństwa. Zabraniano jej tego bo była inna, wychodziła poza ramy. To skutkowało tym, że traciła na wartości, a przynajmniej we własnych oczach. Czasem brakowało jej tej pewności siebie, ale czasem też cieszyła się, że nie ma jej zbyt dużo, bo wtedy o wiele łatwiej o pomyłkę, o głupi błąd.
Nie chciała go niczym urazić. Czasami nie zastanawiała się nad słowami, które wypowiadała. Zakładała, że wszyscy zrozumieją o co jej chodzi, bo przecież ona nigdy nie chciała ranić. Jeżeli to robiła, to miała wielki powód i prawdopodobnie sama była wcześniej zraniona. Zdarzały się sytuacje jednak, że jej słowa brzmiały tak jak nie powinny, a ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę zaraz po tym jak ten zlepek liter opuścił jej usta. Ucieszyła się jednak, że w jego głosie nie słyszała urazy czy smutku. Nie chciała go tracić nawet jeśli wciąż nie do końca wiedziała jak ich relacja powinna wygląda. Nie wrócą już do tego co było, bo ani ona, ani on nie byli już tymi samymi ludźmi. Mogła jedynie wierzyć, że przed nimi wciąż coś dobrego. Kiedy przysunął ją do siebie poczuła ciepło, które od niego biło. Ona była zmarzluchem, narzekała na wszelkie zmiany temperatur, czasem miała wrażenie, że palce u rąk i stóp zwyczajnie jej odpadną by uciec i poszukać cieplejszego miejsca. To było miłe uczucie, bezpieczne, obce.
Kiedy przyjaciel wspomniał o Percivalu, blondynka uniosła pytająco brew. No tak, właściwie łatwo było się tego wszystkiego domyślić. Nie chciała potwierdzać ani zaprzeczać temu co powiedział. Nie dlatego, że mu nie ufała. Prawdopodobnie był teraz jedną z tych osób, którym ufała najbardziej, ale człowiek uczył się na błędach. Po tym wszystkim co ją spotkało w tamtym roku wolała wszelkie Zakonne sprawy zachowywać w myślach. Czasem nawet drobna wzmianka znaczy wiele. Byli sami, daleko od ludzi, a ona nieotoczona swoimi zaklęciami nie mogła zaufać przestrzeni w pełni. – Wartościowego? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – A czym jest to wartościowe? Każdy coś takiego wnosi, Eli. – pokręciła głową z niedowierzaniem. – Nie wiem dlaczego tak nisko siebie cenisz. Nie masz czasem wrażenia, że jesteś dla siebie zbyt surowy? – zapytała jeszcze uśmiechając się do niego delikatnie. Kiedy mężczyzna wspomniał o tym, że nie uważa jej zachowania za przejaw głupoty, a po chwili zmierzwił jej włosy spojrzała na niego z powątpiewaniem. – Dobrze, że się zbytnio nie stroiłam, najpierw wiatr, a teraz ty, jeszcze poczekajmy na deszcz i burzę śnieżną, a będę mogła robić za eksponat. – dodała kręcąc głową.
Nie chciała już dłużej rozmawiać o wojnie i wyborach, ale wiedziała, że to nie zniknie. On prawdopodobnie też wcale nie chciał z nią o tym rozmawiać. To nie były łatwe tematy, ale nie mogli tego zwyczajnie przeskoczyć. Musieli poznać się na nowo, znaleźć wspólny język. To wymagało czasu i ona ten czas właśnie chciała spożytkować. Teraz jednak wsłuchała się w opowiadaną przez mężczyznę historię, bo tak jak powiedział… zawsze jakaś była. – Hmm.. – zastanowiła się na głos. – Myślisz, że skoro krąży taka legenda to ktoś już by nie wykorzystał okazji i nie poszedłby tego sprawdzić? Wykluje czy nie… ludziom można wepchnąć wszystko, a poszukiwacze raczej nie mają skrupułów. Wiem coś o tym. – dodała. Przecież nie wszyscy znali się tak na smokach jak Eli. On to robił z pasją, miłością do tych stworzeń. Dla innych jaja były złotem, wspaniałym zarobkiem.
Lucinda podniosła się z kamienia i wyciągnęła do mężczyzny rękę. Uśmiechnęła się szeroko. – Wystarczy tego grzania. Rozumiem, że idziemy dalej? – zapytała gotowa na przygody. – Chyba, że już ci się znudziło…
Nie chciała go niczym urazić. Czasami nie zastanawiała się nad słowami, które wypowiadała. Zakładała, że wszyscy zrozumieją o co jej chodzi, bo przecież ona nigdy nie chciała ranić. Jeżeli to robiła, to miała wielki powód i prawdopodobnie sama była wcześniej zraniona. Zdarzały się sytuacje jednak, że jej słowa brzmiały tak jak nie powinny, a ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę zaraz po tym jak ten zlepek liter opuścił jej usta. Ucieszyła się jednak, że w jego głosie nie słyszała urazy czy smutku. Nie chciała go tracić nawet jeśli wciąż nie do końca wiedziała jak ich relacja powinna wygląda. Nie wrócą już do tego co było, bo ani ona, ani on nie byli już tymi samymi ludźmi. Mogła jedynie wierzyć, że przed nimi wciąż coś dobrego. Kiedy przysunął ją do siebie poczuła ciepło, które od niego biło. Ona była zmarzluchem, narzekała na wszelkie zmiany temperatur, czasem miała wrażenie, że palce u rąk i stóp zwyczajnie jej odpadną by uciec i poszukać cieplejszego miejsca. To było miłe uczucie, bezpieczne, obce.
Kiedy przyjaciel wspomniał o Percivalu, blondynka uniosła pytająco brew. No tak, właściwie łatwo było się tego wszystkiego domyślić. Nie chciała potwierdzać ani zaprzeczać temu co powiedział. Nie dlatego, że mu nie ufała. Prawdopodobnie był teraz jedną z tych osób, którym ufała najbardziej, ale człowiek uczył się na błędach. Po tym wszystkim co ją spotkało w tamtym roku wolała wszelkie Zakonne sprawy zachowywać w myślach. Czasem nawet drobna wzmianka znaczy wiele. Byli sami, daleko od ludzi, a ona nieotoczona swoimi zaklęciami nie mogła zaufać przestrzeni w pełni. – Wartościowego? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – A czym jest to wartościowe? Każdy coś takiego wnosi, Eli. – pokręciła głową z niedowierzaniem. – Nie wiem dlaczego tak nisko siebie cenisz. Nie masz czasem wrażenia, że jesteś dla siebie zbyt surowy? – zapytała jeszcze uśmiechając się do niego delikatnie. Kiedy mężczyzna wspomniał o tym, że nie uważa jej zachowania za przejaw głupoty, a po chwili zmierzwił jej włosy spojrzała na niego z powątpiewaniem. – Dobrze, że się zbytnio nie stroiłam, najpierw wiatr, a teraz ty, jeszcze poczekajmy na deszcz i burzę śnieżną, a będę mogła robić za eksponat. – dodała kręcąc głową.
Nie chciała już dłużej rozmawiać o wojnie i wyborach, ale wiedziała, że to nie zniknie. On prawdopodobnie też wcale nie chciał z nią o tym rozmawiać. To nie były łatwe tematy, ale nie mogli tego zwyczajnie przeskoczyć. Musieli poznać się na nowo, znaleźć wspólny język. To wymagało czasu i ona ten czas właśnie chciała spożytkować. Teraz jednak wsłuchała się w opowiadaną przez mężczyznę historię, bo tak jak powiedział… zawsze jakaś była. – Hmm.. – zastanowiła się na głos. – Myślisz, że skoro krąży taka legenda to ktoś już by nie wykorzystał okazji i nie poszedłby tego sprawdzić? Wykluje czy nie… ludziom można wepchnąć wszystko, a poszukiwacze raczej nie mają skrupułów. Wiem coś o tym. – dodała. Przecież nie wszyscy znali się tak na smokach jak Eli. On to robił z pasją, miłością do tych stworzeń. Dla innych jaja były złotem, wspaniałym zarobkiem.
Lucinda podniosła się z kamienia i wyciągnęła do mężczyzny rękę. Uśmiechnęła się szeroko. – Wystarczy tego grzania. Rozumiem, że idziemy dalej? – zapytała gotowa na przygody. – Chyba, że już ci się znudziło…
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie spodziewałby się po niej złośliwych intencji; wiedział, że nie była osobą pokroju żmij o szlachetnych licach i nazwiskach, bo choć się między nimi wychowała, odznaczała się współczuciem i moralnością, której mógłby pozazdrościć niejeden uzdrowiciel. Czasem, gdy leżał w nocy obserwując gwiazdy i obawiając się zmrużyć powieki po kolejnym koszmarze-wizji skąpanej w szarości, zastanawiał się nad tym, dlaczego los wybiera osoby z tak różnych środowisk, a potem popycha je na drogę do wielkości. Uważał, że Lucy jest jedną z tych, którym do wielkości znacznie bliżej niż jemu, choć niejeden raz widział ją w snach płaczącą, rozbitą. Ale do tego przecież się nie przyzna. Żadnego tematu nie unikał tak jak swoich niechcianych wieszczych mocy. Wiedziała o tym.
Przygarnął ją do siebie w sposób niewinnie przyjacielski, gdy jednak odczuł jak drży leciutko, unosi wzrok z rzęsami pokrytymi kroplami lodu, pozwolił sobie wsunąć palce w jej włosy i oprzeć ciepłą głowę na własnym, jeszcze cieplejszym ramieniu. Pewnie szarmanckość wymagałaby teraz od niego oddania płaszcza dla dodatkowej ochrony przed mrozem, ale niestety - napisał jej, żeby się przygotowała, a sam nie zamierzał złapać w sylwestra ciężkiej grypy!
- Jesteś pewna, że nie chcesz już iść do schroniska? Zamówiłem dwa pokoje - spytał cicho, zanim zdążyła zadać mu pytania. Ich oddechy zmieniały się w bliźniacze obłoki pary. - Jestem tylko smokologiem, Lucy. Naukowcem. Pasjonatem, jak Jayden. Umiem walczyć z akromantulami i rozjuszonymi buchorożcami, leciałem kiedyś nawet na smoku, ale walka z człowiekiem... to granica, której nie osiągnąłem. Nie w prawdziwej walce na śmierć i życie, pojedynkach, które nie są tylko pojedynkami - Westchnął, mogła poczuć uspokajający ruch jego palców we własnych włosach; rozczesał je zanim z powrotem nasunął jej czapkę i dał więcej przestrzeni.
Skłamałby, gdyby powiedział, że jej narzekanie na mróz i śnieg nie jest odrobinę zabawne i że nie kusi go, żeby złapać ją w pół i wrzucić do wody, ale nie chciał prowokować przyjaciółki do wściekłości. Dzisiaj miała czuć się dobrze i gdy tylko uzna, że wycieczka po górach powinna dobiec końca, miał dla nich wypatrzone tanie, ale urokliwe schronisko.
Przyjemnie było tak siedzieć na ciepłym kamieniu i opowiadać historie o minionych czasach, ale czasem opowieści były tylko opowieściami, a rzeczywistość ponura i szara.
- Nie raz już mieliśmy do czynienia z nielegalnym handlem smoczymi jajami i tym, co miało nimi być w teorii. - Wstał, poprawił poły płaszcza i wsunął dłonie do kieszeni. - Nie wiem, możemy to kiedyś sprawdzić. Jak będzie cieplej, bo dziś zmieniam się w bryłę lodu na samą myśl o przejściu pod tym wodospadem - Lodowata wilgoć sprawiała, że przy strumyku było nawet jeszcze zimniej niż na ścieżce. - Mam dla ciebie... znaczy, mam zaplanowane jeszcze jedno miejsce. - Uśmiechnął się, zaoferował jej ramię, gdy wkroczyli znów na kamienistą drogę. - To jezioro, ale nie zwykłe. Związana z nim historia jest w Szkocji popularną legendą. I kto wie, może w tak specjalną noc jak ta uśmiechnie się do nas szczęście... - skwitował tajemniczo.
-> lecimy z koksem, prawie finisz
Przygarnął ją do siebie w sposób niewinnie przyjacielski, gdy jednak odczuł jak drży leciutko, unosi wzrok z rzęsami pokrytymi kroplami lodu, pozwolił sobie wsunąć palce w jej włosy i oprzeć ciepłą głowę na własnym, jeszcze cieplejszym ramieniu. Pewnie szarmanckość wymagałaby teraz od niego oddania płaszcza dla dodatkowej ochrony przed mrozem, ale niestety - napisał jej, żeby się przygotowała, a sam nie zamierzał złapać w sylwestra ciężkiej grypy!
- Jesteś pewna, że nie chcesz już iść do schroniska? Zamówiłem dwa pokoje - spytał cicho, zanim zdążyła zadać mu pytania. Ich oddechy zmieniały się w bliźniacze obłoki pary. - Jestem tylko smokologiem, Lucy. Naukowcem. Pasjonatem, jak Jayden. Umiem walczyć z akromantulami i rozjuszonymi buchorożcami, leciałem kiedyś nawet na smoku, ale walka z człowiekiem... to granica, której nie osiągnąłem. Nie w prawdziwej walce na śmierć i życie, pojedynkach, które nie są tylko pojedynkami - Westchnął, mogła poczuć uspokajający ruch jego palców we własnych włosach; rozczesał je zanim z powrotem nasunął jej czapkę i dał więcej przestrzeni.
Skłamałby, gdyby powiedział, że jej narzekanie na mróz i śnieg nie jest odrobinę zabawne i że nie kusi go, żeby złapać ją w pół i wrzucić do wody, ale nie chciał prowokować przyjaciółki do wściekłości. Dzisiaj miała czuć się dobrze i gdy tylko uzna, że wycieczka po górach powinna dobiec końca, miał dla nich wypatrzone tanie, ale urokliwe schronisko.
Przyjemnie było tak siedzieć na ciepłym kamieniu i opowiadać historie o minionych czasach, ale czasem opowieści były tylko opowieściami, a rzeczywistość ponura i szara.
- Nie raz już mieliśmy do czynienia z nielegalnym handlem smoczymi jajami i tym, co miało nimi być w teorii. - Wstał, poprawił poły płaszcza i wsunął dłonie do kieszeni. - Nie wiem, możemy to kiedyś sprawdzić. Jak będzie cieplej, bo dziś zmieniam się w bryłę lodu na samą myśl o przejściu pod tym wodospadem - Lodowata wilgoć sprawiała, że przy strumyku było nawet jeszcze zimniej niż na ścieżce. - Mam dla ciebie... znaczy, mam zaplanowane jeszcze jedno miejsce. - Uśmiechnął się, zaoferował jej ramię, gdy wkroczyli znów na kamienistą drogę. - To jezioro, ale nie zwykłe. Związana z nim historia jest w Szkocji popularną legendą. I kto wie, może w tak specjalną noc jak ta uśmiechnie się do nas szczęście... - skwitował tajemniczo.
-> lecimy z koksem, prawie finisz
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Steall Falls
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis