Komnaty Mathieu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Komnaty Mathieu
Komnaty Mathieu są bardzo charakterystyczne – minimalistycznie urządzone. Komnata Sypialniana utrzymana w ciemnej kolorystyce, najpotrzebniejsze elementy wystroju w stonowanych barwach. Na komodzie naprzeciw łoża zawsze stoi bukiet czerwonych róż. Na ścianach wisi kilka subtelnych obrazów, na regale równo ułożone książki, większość o tematyce dotyczącej smoków. Bezpośrednio do Komnaty Sypialnianej przynależy sporej wielkości łazienka, również w ciemnych barwach, z bogatymi zdobieniami elementów. Owalna, duża wanna stoi pośrodku, odznacza się jasnym kolorem na ciemnych kaflach. Drugim pomieszczeniem jest garderoba, średniej wielkości, wystarczająca na potrzeby Lorda. Komnaty Mathieu mieszczą się na końcu korytarza, a z ich okien rozpościera się piękny widok na ogrody.
Było dziwnie i ciekawie.
Było zaskakująco i miło.
Było… przyjemnie? Na Merlina, sama nie sądziła, że przyzna mu rację w tak krępującej kwestii, ale tak, było przyjemnie. Na tyle, że czuła się autentycznie zaintrygowana możliwością powtórki. Może nie od razu ― strasznie bolały ją uda ― ale później…? Potem? Jutro? Za parę dni?
Tymczasem jednak naciągnęła na siebie trochę koc, wciąż nie do końca czując się swobodnie z wizją leżenia tak kompletnie nago, zwłaszcza, że było przecież coraz jaśniej i ta jasność właśnie budziła w niej dziwne obawy, że zaraz wparuje tu Ester by powiadomić jaśnie pana, że jego szanownej małżonki nie ma w komnacie, że zniknęła i wyparowała. Biorąc to pod uwagę ― wolała, by Ester jednak zobaczyła mniej niż więcej.
Ułożyła się wygodnie, po tym akcie czując się w jego objęciach jakoś… pewniej. Na pewno inaczej, ale właściwe określenia jej stanu nie nadchodziły, wyślizgiwały się, jak mokre mydło uciekające z rąk. Będzie musiała się nad tym głębiej zastanowić, ale to też… potem. Wszystko nagle lepiej było zrobić “potem”, jakby umysł nadal nie do końca funkcjonował po przeprowadzonych badaniach i obserwacjach.
Uniosła na niego oczy, kiedy się odezwał. Z tym uśmiechem ― przyjemnym i łagodnym ― było mu zdecydowanie bardziej do twarzy niż z marsową miną, którą codziennie częstował świat. Nie powiedziała mu tego jednak, obawiając się, że jeśli tylko poruszy ten temat ― wróci nieprzyjemny grymas i nieodgadnione, pochmurne spojrzenie. A nie chciała, by wracało. Nie teraz.
Parsknęła cicho na jego słowa. No proszę, czy to był właśnie klucz do sukcesu? Łóżko? Czytała o różnych sławnych czarownicach i wpływowych kobietach z przeszłości, które uprawiały politykę właśnie przez łóżko, ale zawsze podchodziła do podobnych historii z dozą sceptycyzmu. Czyżby się pomyliła?
― To musimy sobie ustalić jakiś znak, żebyś potem nie myślał, że jestem okropnym włamywaczem ― przypomniała trzeźwo, nadal pamiętając o jego pierwszej reakcji i tamtym strachu. Niewiele brakowało, a noc spędziłaby w Mungu.
Umilkła na moment, chyba sama zaskoczona swoją otwartością co do tego pomysłu, ale znów ― postanowiła tego nie analizować. Nie teraz ― potem. Wszystko potem.
― Chyba zasypianie w taki sposób jest o wiele praktyczniejsze ― stwierdziła filozoficznym tonem, odkrywając, że dopisuje jej humor. ― Bo teraz zarwałeś pół nocy. Najpierw na uspokajanie, a potem… potem wiadomo ― speszyła się lekko, a gorąc znów uderzył w policzki.
― Nie będziesz śpiący w pracy? ― zainteresowała się nagle, a w głosie przebrzmiało echo troski. Byłoby jej trochę głupio, gdyby coś się stało dlatego, że był niewyspany. A jeszcze gorzej byłoby, gdyby stało się coś poważnego.
Śniadanie. Powinni o nim pamiętać i wstać odpowiednio wcześniej, żeby się nie spóźnić, ale im dłużej leżała, im dłużej czuła tuż obok ciepło jego ciała, tym bardziej robiła się senna. Dwie nieprzespane noce w końcu zbierały swoje żniwo.
― Obudź mnie, jak trzeba będzie wstać… ― poprosiła sennie.
Było zaskakująco i miło.
Było… przyjemnie? Na Merlina, sama nie sądziła, że przyzna mu rację w tak krępującej kwestii, ale tak, było przyjemnie. Na tyle, że czuła się autentycznie zaintrygowana możliwością powtórki. Może nie od razu ― strasznie bolały ją uda ― ale później…? Potem? Jutro? Za parę dni?
Tymczasem jednak naciągnęła na siebie trochę koc, wciąż nie do końca czując się swobodnie z wizją leżenia tak kompletnie nago, zwłaszcza, że było przecież coraz jaśniej i ta jasność właśnie budziła w niej dziwne obawy, że zaraz wparuje tu Ester by powiadomić jaśnie pana, że jego szanownej małżonki nie ma w komnacie, że zniknęła i wyparowała. Biorąc to pod uwagę ― wolała, by Ester jednak zobaczyła mniej niż więcej.
Ułożyła się wygodnie, po tym akcie czując się w jego objęciach jakoś… pewniej. Na pewno inaczej, ale właściwe określenia jej stanu nie nadchodziły, wyślizgiwały się, jak mokre mydło uciekające z rąk. Będzie musiała się nad tym głębiej zastanowić, ale to też… potem. Wszystko nagle lepiej było zrobić “potem”, jakby umysł nadal nie do końca funkcjonował po przeprowadzonych badaniach i obserwacjach.
Uniosła na niego oczy, kiedy się odezwał. Z tym uśmiechem ― przyjemnym i łagodnym ― było mu zdecydowanie bardziej do twarzy niż z marsową miną, którą codziennie częstował świat. Nie powiedziała mu tego jednak, obawiając się, że jeśli tylko poruszy ten temat ― wróci nieprzyjemny grymas i nieodgadnione, pochmurne spojrzenie. A nie chciała, by wracało. Nie teraz.
Parsknęła cicho na jego słowa. No proszę, czy to był właśnie klucz do sukcesu? Łóżko? Czytała o różnych sławnych czarownicach i wpływowych kobietach z przeszłości, które uprawiały politykę właśnie przez łóżko, ale zawsze podchodziła do podobnych historii z dozą sceptycyzmu. Czyżby się pomyliła?
― To musimy sobie ustalić jakiś znak, żebyś potem nie myślał, że jestem okropnym włamywaczem ― przypomniała trzeźwo, nadal pamiętając o jego pierwszej reakcji i tamtym strachu. Niewiele brakowało, a noc spędziłaby w Mungu.
Umilkła na moment, chyba sama zaskoczona swoją otwartością co do tego pomysłu, ale znów ― postanowiła tego nie analizować. Nie teraz ― potem. Wszystko potem.
― Chyba zasypianie w taki sposób jest o wiele praktyczniejsze ― stwierdziła filozoficznym tonem, odkrywając, że dopisuje jej humor. ― Bo teraz zarwałeś pół nocy. Najpierw na uspokajanie, a potem… potem wiadomo ― speszyła się lekko, a gorąc znów uderzył w policzki.
― Nie będziesz śpiący w pracy? ― zainteresowała się nagle, a w głosie przebrzmiało echo troski. Byłoby jej trochę głupio, gdyby coś się stało dlatego, że był niewyspany. A jeszcze gorzej byłoby, gdyby stało się coś poważnego.
Śniadanie. Powinni o nim pamiętać i wstać odpowiednio wcześniej, żeby się nie spóźnić, ale im dłużej leżała, im dłużej czuła tuż obok ciepło jego ciała, tym bardziej robiła się senna. Dwie nieprzespane noce w końcu zbierały swoje żniwo.
― Obudź mnie, jak trzeba będzie wstać… ― poprosiła sennie.
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
O wiele łatwiej byłoby, gdyby go znała. O wiele prościej sprawy toczyłyby się, gdyby miała choć trochę więcej wiedzy na jego temat. Została rzucona na głęboką wodę, zapewne niektóre kwestie zostały jej przedstawione jako wymagane, napawając strachem i niezliczoną ilością obaw, a to mogło mącić w głowie i sprawiać, że odczuwała niepewność. Rosier nie liczył na płytką relację, musiał jednak w pierwszej kolejności przepracować pewne kwestie, przemyśleć sprawy i przewartościować życie. Wojna była jego priorytetem, walka o przyszłość stawiana była na pierwszym miejscu. Wolne życie pozbawione ograniczenia zwanego małżeństwem odpowiadało mu, był do niego przyzwyczajony i nie chciał tego zmieniać. Corinne pewnie też nie pasował ten obrót spraw, szczególnie, że z dnia na dzień znalazła się w zupełnie nieznanym jej miejscu i miała pełne prawo odczuwać z tego powodu dyskomfort psychiczny. Oboje tego nie chcieli, ale nie mogli się wycofać, nie mogli się przeciwstawić i teraz będą musieli powoli tworzyć wspólnie coś z niczego, jeśli chcieli, aby to małżeństwo miało jakikolwiek sens, poza politycznym wydźwiękiem układów.
- Na pewno tak będzie rozsądniej. – stwierdził po chwili namysłu, spoglądając na nią kątem oka. Lepiej nie podejmować niepotrzebnego ryzyka. Mathieu przez wzgląd na swoje działania był bardzo ostrożny, a mając na uwadze wszelkie czynniki związane z nerwowym czasem wojny, mógł zareagować w różny sposób, mniej lub bardziej niebezpieczny. Skoro uznała, że zasypianie w taki sposób będzie praktyczniejsze, nie zamierzał się kłócić. Szczególnie, że będzie miał pewność, że nic jej nie zagraża i w razie niespodziewanego obrotu wydarzeń będzie mógł zadbać o nią osobiście. Bądź co bądź, taka była rola męża, choć nie przywykł jeszcze do tej myśli tak do końca.
- Nie będę, nie martw się… – mruknął coraz bardziej zaspany. Jak raz zjawi się później świat się nie zawali ani tym bardziej nie stanie się katastrofa. Przed śniadaniem i tak załatwiał w większej mierze kwestie dokumentów, a dopiero później skupiał się na pozostałej części pracy. Najwyżej zostanie chwilę dłużej, bo bądź co bądź… Było warto przerwać sen, na budowanie bliskości z małżonką. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że Ester może się zaniepokoić i wparować do jego komnaty jak poparzona, kiedy zorientuje się, że Corinne zniknęła. Dziwne, że zdołała jej się wyślizgnąć. Ester powinna pilnować jej dzień i noc, ale z ludzkiego punktu widzenia, powinna też odrobinę spać. Choć trochę. Niemniej jednak, dobrze, że Corinne przyszła.
- Obudzę Cię… – głos był coraz bardziej zaspany, aż sam Mathieu w końcu zaczął miarowo oddychać oddając się w ramiona morfeusza.
zt x 2
- Na pewno tak będzie rozsądniej. – stwierdził po chwili namysłu, spoglądając na nią kątem oka. Lepiej nie podejmować niepotrzebnego ryzyka. Mathieu przez wzgląd na swoje działania był bardzo ostrożny, a mając na uwadze wszelkie czynniki związane z nerwowym czasem wojny, mógł zareagować w różny sposób, mniej lub bardziej niebezpieczny. Skoro uznała, że zasypianie w taki sposób będzie praktyczniejsze, nie zamierzał się kłócić. Szczególnie, że będzie miał pewność, że nic jej nie zagraża i w razie niespodziewanego obrotu wydarzeń będzie mógł zadbać o nią osobiście. Bądź co bądź, taka była rola męża, choć nie przywykł jeszcze do tej myśli tak do końca.
- Nie będę, nie martw się… – mruknął coraz bardziej zaspany. Jak raz zjawi się później świat się nie zawali ani tym bardziej nie stanie się katastrofa. Przed śniadaniem i tak załatwiał w większej mierze kwestie dokumentów, a dopiero później skupiał się na pozostałej części pracy. Najwyżej zostanie chwilę dłużej, bo bądź co bądź… Było warto przerwać sen, na budowanie bliskości z małżonką. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że Ester może się zaniepokoić i wparować do jego komnaty jak poparzona, kiedy zorientuje się, że Corinne zniknęła. Dziwne, że zdołała jej się wyślizgnąć. Ester powinna pilnować jej dzień i noc, ale z ludzkiego punktu widzenia, powinna też odrobinę spać. Choć trochę. Niemniej jednak, dobrze, że Corinne przyszła.
- Obudzę Cię… – głos był coraz bardziej zaspany, aż sam Mathieu w końcu zaczął miarowo oddychać oddając się w ramiona morfeusza.
zt x 2
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
| 07.07
Kolejne dni od momentu ślubu mijały, a Corinne powoli przyzwyczajała się do rytmu życia nowego domu i nowej rodziny. Było inaczej, ale można było się tego spodziewać, każdy ród rządził się swoimi prawami. Nie była już w Ludlow. Nie była Avery. Ciekawe, jak teraz toczyło się życie w jej starym domu? Od dnia ślubu jeszcze nie miała okazji tam być, i jej jedynym kontaktem z rodziną w tym czasie było parę listów wysłanych do matki i brata. Ich dwójce podobno brakowało jej obecności, w Ludlow nagle zrobiło się cicho, kiedy już nie grała na fortepianie. Mężczyźni natomiast pewnie szybko przyzwyczaili się do jej nieobecności. Ot, kolejna młódka wydana za mąż do innego rodu, jak wiele jej krewniaczek przed nią.
Zastanawiała się często, jak jej przybycie postrzegali Rosierowie. Czy aby na pewno była przez nich mile widziana? Czy będą widzieć w niej swoją, a nie kogoś obcego? Rozmyślała o tym za każdym razem podczas wspólnych posiłków, ilekroć dyskretnie przyglądała się twarzom pozostałych domowników. Wobec każdego była uprzejma i życzliwa, cierpliwie odpowiadała na pytania i uśmiechała się.
Największą zagadką był dla niej jej mąż. Wcześniej nie miała sposobności go poznać, był sporo starszy i uczył się we Francji. Do dnia zaręczyn wiedziała o nim właściwie tylko tyle, że ktoś taki istnieje. Wieść o tym, że miała go poślubić, była dla niej niespodzianką. Pan ojciec nagle wezwał ją do siebie i oznajmił, że wszystko zostało uzgodnione, i końcem czerwca poślubi Mathieu Rosiera. Ewentualny sprzeciw na nic by się nie zdał, więc skinęła głową, akceptując swój los. Nawet gdyby się nienawidzili, to nie miałoby znaczenia, obowiązek wobec rodu to świętość. Oboje musieli go wypełnić i tym sposobem 28 czerwca zostali małżeństwem. Szybko, bardzo szybko. Do tej pory nie wiedziała, czym był spowodowany tak wielki pośpiech.
Ale po tym terminie nie mieli wiele sposobności do rozmów. Mathieu był wielkim nieobecnym i Corinne miała więcej do czynienia z jego matką niż z nim samym. Czy małżeństwo z nią było mu tak wstrętne, że wolał oddawać się pracy? Tego nie wiedziała. Wielu rzeczy nie wiedziała, była przecież tylko kobietą. Ojciec i nestorzy nie mieli obowiązku tłumaczyć jej powodów swoich decyzji. Wiedziała tylko tyle, że związek miał w jakiś sposób przysłużyć się obu rodom.
Od wielu lat przygotowywano ją do przyrodzonej kobiecie roli, jaką było młode zamążpójście. Nigdy nie były jej w głowie fanaberie pokroju pracy i niezależności. Nie próbowała wchodzić w męskie role ani się buntować i stawiać na swoim. Skoro rodzina tak zdecydowała, to tak się stało. Pokornie poślubiła wyznaczonego jej mężczyznę, choć czasem zastanawiała się, jak bardzo jej losy będą podobne do losów jej matki. Między jej rodzicami nigdy nie było miłości, ale nie było też wrogości. Oboje wypełniali swoje obowiązki, a poza nimi nie wchodzili sobie w drogę i ich relacje były poprawne, choć Corrie wiedziała, że jej matka tęskniła za swoją rodziną, jednak zawsze robiła dobrą minę do złej gry i pokornie wypełniała swoją życiową rolę, z biegiem lat wsiąkając w nową rodzinę.
W ciągu dnia próżno było znaleźć Mathieu. Z tego co mogła zauważyć, wracał późno. Przez większość czasu pomiędzy posiłkami zazwyczaj oddawała się sztuce albo spacerom po ogrodach, bądź rozmowami z napotkanymi członkami rodu Rosier. Wiele czasu spędzała wśród róż i dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem. Wśród kwiatów czuła się po prostu dobrze.
Wieczorem, jakiś czas po kolacji, postanowiła poszukać męża. Snująca się za nią jak cień służka do czegoś się przydała i powiedziała, gdzie może go znaleźć. Udała się więc do jego komnat, niemal bezszelestnie przemierzając korytarze. Jej smukłą sylwetkę spowijała koszula nocna i haftowany w róże szlafrok; po kolacji oddała się bowiem relaksującej kąpieli. Złociste włosy miała rozpuszczone, sięgały jej niemal do połowy ud, choć za dnia zazwyczaj były upięte.
Sama nie wiedziała, co chciała osiągnąć tą wizytą. Może powinna cierpliwie czekać, aż to on przyjdzie do niej, aż on zainicjuje rozmowę. W ich świecie to do mężczyzn zwykle należała inicjatywa. Jednak Corinne była młoda, nieco zagubiona i najzwyczajniej w świecie chciała lepiej poznać mężczyznę, z którym miała spędzić życie. A w każdym razie, chciała zrozumieć jego stosunek do niej. Zależało jej też na tym, żeby ich relacje były przynajmniej poprawne. Jeśli on się o to nie starał, może to ona powinna przynajmniej spróbować wykonać jakiś ruch.
Gdy dotarła na miejsce, cicho zapukała. Dopiero usłyszawszy potwierdzenie wsunęła się do wnętrza komnaty.
- Mężu – odezwała się, uważnie lustrując wzrokiem pomieszczenie, mające bardziej męski charakter niż komnata, którą podarowano jej. Czuła się tutaj jak na obcej ziemi, bardziej obco niż w innych pomieszczeniach tego dworu. Choć może to tylko takie wrażenie? Nadal nie była pewna, czy małżonek życzył sobie jej obecności, czy zaraz jej nie odprawi.
Kolejne dni od momentu ślubu mijały, a Corinne powoli przyzwyczajała się do rytmu życia nowego domu i nowej rodziny. Było inaczej, ale można było się tego spodziewać, każdy ród rządził się swoimi prawami. Nie była już w Ludlow. Nie była Avery. Ciekawe, jak teraz toczyło się życie w jej starym domu? Od dnia ślubu jeszcze nie miała okazji tam być, i jej jedynym kontaktem z rodziną w tym czasie było parę listów wysłanych do matki i brata. Ich dwójce podobno brakowało jej obecności, w Ludlow nagle zrobiło się cicho, kiedy już nie grała na fortepianie. Mężczyźni natomiast pewnie szybko przyzwyczaili się do jej nieobecności. Ot, kolejna młódka wydana za mąż do innego rodu, jak wiele jej krewniaczek przed nią.
Zastanawiała się często, jak jej przybycie postrzegali Rosierowie. Czy aby na pewno była przez nich mile widziana? Czy będą widzieć w niej swoją, a nie kogoś obcego? Rozmyślała o tym za każdym razem podczas wspólnych posiłków, ilekroć dyskretnie przyglądała się twarzom pozostałych domowników. Wobec każdego była uprzejma i życzliwa, cierpliwie odpowiadała na pytania i uśmiechała się.
Największą zagadką był dla niej jej mąż. Wcześniej nie miała sposobności go poznać, był sporo starszy i uczył się we Francji. Do dnia zaręczyn wiedziała o nim właściwie tylko tyle, że ktoś taki istnieje. Wieść o tym, że miała go poślubić, była dla niej niespodzianką. Pan ojciec nagle wezwał ją do siebie i oznajmił, że wszystko zostało uzgodnione, i końcem czerwca poślubi Mathieu Rosiera. Ewentualny sprzeciw na nic by się nie zdał, więc skinęła głową, akceptując swój los. Nawet gdyby się nienawidzili, to nie miałoby znaczenia, obowiązek wobec rodu to świętość. Oboje musieli go wypełnić i tym sposobem 28 czerwca zostali małżeństwem. Szybko, bardzo szybko. Do tej pory nie wiedziała, czym był spowodowany tak wielki pośpiech.
Ale po tym terminie nie mieli wiele sposobności do rozmów. Mathieu był wielkim nieobecnym i Corinne miała więcej do czynienia z jego matką niż z nim samym. Czy małżeństwo z nią było mu tak wstrętne, że wolał oddawać się pracy? Tego nie wiedziała. Wielu rzeczy nie wiedziała, była przecież tylko kobietą. Ojciec i nestorzy nie mieli obowiązku tłumaczyć jej powodów swoich decyzji. Wiedziała tylko tyle, że związek miał w jakiś sposób przysłużyć się obu rodom.
Od wielu lat przygotowywano ją do przyrodzonej kobiecie roli, jaką było młode zamążpójście. Nigdy nie były jej w głowie fanaberie pokroju pracy i niezależności. Nie próbowała wchodzić w męskie role ani się buntować i stawiać na swoim. Skoro rodzina tak zdecydowała, to tak się stało. Pokornie poślubiła wyznaczonego jej mężczyznę, choć czasem zastanawiała się, jak bardzo jej losy będą podobne do losów jej matki. Między jej rodzicami nigdy nie było miłości, ale nie było też wrogości. Oboje wypełniali swoje obowiązki, a poza nimi nie wchodzili sobie w drogę i ich relacje były poprawne, choć Corrie wiedziała, że jej matka tęskniła za swoją rodziną, jednak zawsze robiła dobrą minę do złej gry i pokornie wypełniała swoją życiową rolę, z biegiem lat wsiąkając w nową rodzinę.
W ciągu dnia próżno było znaleźć Mathieu. Z tego co mogła zauważyć, wracał późno. Przez większość czasu pomiędzy posiłkami zazwyczaj oddawała się sztuce albo spacerom po ogrodach, bądź rozmowami z napotkanymi członkami rodu Rosier. Wiele czasu spędzała wśród róż i dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem. Wśród kwiatów czuła się po prostu dobrze.
Wieczorem, jakiś czas po kolacji, postanowiła poszukać męża. Snująca się za nią jak cień służka do czegoś się przydała i powiedziała, gdzie może go znaleźć. Udała się więc do jego komnat, niemal bezszelestnie przemierzając korytarze. Jej smukłą sylwetkę spowijała koszula nocna i haftowany w róże szlafrok; po kolacji oddała się bowiem relaksującej kąpieli. Złociste włosy miała rozpuszczone, sięgały jej niemal do połowy ud, choć za dnia zazwyczaj były upięte.
Sama nie wiedziała, co chciała osiągnąć tą wizytą. Może powinna cierpliwie czekać, aż to on przyjdzie do niej, aż on zainicjuje rozmowę. W ich świecie to do mężczyzn zwykle należała inicjatywa. Jednak Corinne była młoda, nieco zagubiona i najzwyczajniej w świecie chciała lepiej poznać mężczyznę, z którym miała spędzić życie. A w każdym razie, chciała zrozumieć jego stosunek do niej. Zależało jej też na tym, żeby ich relacje były przynajmniej poprawne. Jeśli on się o to nie starał, może to ona powinna przynajmniej spróbować wykonać jakiś ruch.
Gdy dotarła na miejsce, cicho zapukała. Dopiero usłyszawszy potwierdzenie wsunęła się do wnętrza komnaty.
- Mężu – odezwała się, uważnie lustrując wzrokiem pomieszczenie, mające bardziej męski charakter niż komnata, którą podarowano jej. Czuła się tutaj jak na obcej ziemi, bardziej obco niż w innych pomieszczeniach tego dworu. Choć może to tylko takie wrażenie? Nadal nie była pewna, czy małżonek życzył sobie jej obecności, czy zaraz jej nie odprawi.
Małżeństwo było instytucją, której sens poddawał wątpliwości od pewnego czasu. Nie chodziło tylko o fakt, że poślubił zupełnie obcą sobie kobietę, która nie znała ani jego charakteru, ani nie wiedziała z czym do tej pory przychodziło mu się mierzyć. Kobietę, z którą nie dzielił historii, wspólnych rozmów, nie dzielił dosłownie niczego. Drugą stroną tego brutalnego medalu był wzorzec, którym powinno być małżeństwo jego ojca i matki - wzorzec, który kilka miesięcy temu został całkowicie zrujnowany, kiedy na światło dzienne wyszły fakty zwane Kennethem Fernsby, który był synem jego ojca, a któremu Diane pomagała przez większość jego życia. Kłamstwa otaczały go z każdej strony, a on miał coraz większe wrażenie, że sam jest kłamstwem, że jego doczesne życie jest kłamstwem. Małżeństwo w tym momencie nie było więc dla niego zbawieniem, przeciwnie, było problemem, którego łatwiej było unikać chowając się całymi dniami w Smoczych Ogrodach, niżeli stawić mu czoła. Z jednej strony starał się nawiązać z Corinne nić porozumienia, a z drugiej jego zgorzkniały humor spowodowany licznymi problemami nie stawiał go w najlepszym świetle.
Lepiej, żeby jego żona nie widywała go zamyślonego, pogrążonego w rozmyślaniu, zastanowieniu. Tak było dla niej łatwiej. Dawał jej wolną rękę, mogła poznawać, eksplorować pałac Rosierów do woli, mając za sobą jedną z najlepszych służek – Ester. Ufał kobiecie, wiedział, że zadba o bezpieczeństwo Corinne w każdym momencie, szczególnie jeśli na horyzoncie pojawiłoby się jakieś zagrożenie. Ester znała plan jego dnia, wiedziała gdzie o zastać o każdego porze zarówno dnia, jak i nocy. Chyba jako jedyna wiedziała gdzie można go szukać. Znała go od lat, od kiedy trafiła do Chateau Rose. Widziała go w lepszych i gorszych chwilach, pomagała mu podnieść się na nogi, kiedy jesienią ubiegłego roku niemal wykrwawił się na wyspie, a Zachary postawił go na nogi. Widziała jak zapadał się w mrok i nigdy nie powiedziała ani jednego złego słowa. Nie można się więc dziwić, że ufał jej. Ile to już lat? Nawet nie liczył.
Po kolacji udał się do swojej komnaty. Zmęczony trudem tego dnia musiał zebrać myśli. Minął matkę na korytarzu i w milczeniu, odwracając wzrok przeszedł obok niej. Kiedy drzwi komnaty zatrzasnęły się za nim odetchnął, przecierając twarz. Cisza panująca w jego sypialni była zbawienna. Podszedł do szafki i sięgnął po szklankę, katafka wypełniona alkoholem stała zaraz obok. Napełnił szkło i podszedł do kominka, gdzie usiadł wygodnie w fotelu, zakładając na nogę. Chciałby przez chwilę po prostu nie myśleć, ani o problemach, ani o małżeństwie, ani… o dosłownie niczym. Odciąć się od wszystkiego, zamknąć oczy i pozwolić sobie na odpoczynek. Dziwne. Zawieszenie broni doskwierało mu tak, jakby ktoś pozbawił go najważniejszej kwestii jego życia. Nie mógł do końca zaakceptować faktu, że przeciwnicy Czarnego Pana nadal chodzą bezkarnie i nie zostawi powieszeni, spaleni czy zniszczeni do ostatniego, a oni musieli bezczynnie siedzieć.
Nie wiedział, ile to trwało, zanim z dziwnego otumanienia wyrwało go ciche pukanie do drzwi.
- Proszę. – rzucił machinalnie, nawet nie zastanawiając się czy chce rozmawiać z kimkolwiek. Założył, że to Ester z wieczorną informacją dotyczącą przebiegu dnia Corinne. Ester jednak nie zwróciłaby się do niego w ten sposób. Uniósł wzrok, zawieszając go na moment na płomieniach w kominku. Upił łyk alkoholu, a później podniósł się z fotela. Kilka guzików jego jasnej koszuli było rozpięte, włosy miał zmierzwione, a na twarzy malowało się dziwne zmęczenie.
- Corinne. - wolał zwrócić się do niej imieniem, niż używać słowa „żona”, które nadal brzmiało dla niego dość nieswojo. – Coś się stało? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok i lustrując ją uważnym spojrzeniem.
Lepiej, żeby jego żona nie widywała go zamyślonego, pogrążonego w rozmyślaniu, zastanowieniu. Tak było dla niej łatwiej. Dawał jej wolną rękę, mogła poznawać, eksplorować pałac Rosierów do woli, mając za sobą jedną z najlepszych służek – Ester. Ufał kobiecie, wiedział, że zadba o bezpieczeństwo Corinne w każdym momencie, szczególnie jeśli na horyzoncie pojawiłoby się jakieś zagrożenie. Ester znała plan jego dnia, wiedziała gdzie o zastać o każdego porze zarówno dnia, jak i nocy. Chyba jako jedyna wiedziała gdzie można go szukać. Znała go od lat, od kiedy trafiła do Chateau Rose. Widziała go w lepszych i gorszych chwilach, pomagała mu podnieść się na nogi, kiedy jesienią ubiegłego roku niemal wykrwawił się na wyspie, a Zachary postawił go na nogi. Widziała jak zapadał się w mrok i nigdy nie powiedziała ani jednego złego słowa. Nie można się więc dziwić, że ufał jej. Ile to już lat? Nawet nie liczył.
Po kolacji udał się do swojej komnaty. Zmęczony trudem tego dnia musiał zebrać myśli. Minął matkę na korytarzu i w milczeniu, odwracając wzrok przeszedł obok niej. Kiedy drzwi komnaty zatrzasnęły się za nim odetchnął, przecierając twarz. Cisza panująca w jego sypialni była zbawienna. Podszedł do szafki i sięgnął po szklankę, katafka wypełniona alkoholem stała zaraz obok. Napełnił szkło i podszedł do kominka, gdzie usiadł wygodnie w fotelu, zakładając na nogę. Chciałby przez chwilę po prostu nie myśleć, ani o problemach, ani o małżeństwie, ani… o dosłownie niczym. Odciąć się od wszystkiego, zamknąć oczy i pozwolić sobie na odpoczynek. Dziwne. Zawieszenie broni doskwierało mu tak, jakby ktoś pozbawił go najważniejszej kwestii jego życia. Nie mógł do końca zaakceptować faktu, że przeciwnicy Czarnego Pana nadal chodzą bezkarnie i nie zostawi powieszeni, spaleni czy zniszczeni do ostatniego, a oni musieli bezczynnie siedzieć.
Nie wiedział, ile to trwało, zanim z dziwnego otumanienia wyrwało go ciche pukanie do drzwi.
- Proszę. – rzucił machinalnie, nawet nie zastanawiając się czy chce rozmawiać z kimkolwiek. Założył, że to Ester z wieczorną informacją dotyczącą przebiegu dnia Corinne. Ester jednak nie zwróciłaby się do niego w ten sposób. Uniósł wzrok, zawieszając go na moment na płomieniach w kominku. Upił łyk alkoholu, a później podniósł się z fotela. Kilka guzików jego jasnej koszuli było rozpięte, włosy miał zmierzwione, a na twarzy malowało się dziwne zmęczenie.
- Corinne. - wolał zwrócić się do niej imieniem, niż używać słowa „żona”, które nadal brzmiało dla niego dość nieswojo. – Coś się stało? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok i lustrując ją uważnym spojrzeniem.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Aranżowane małżeństwa bardzo często zawierane były pomiędzy obcymi sobie osobami. Nie chodziło tu przecież o ich szczęście, a o dobro rodu. Mieli przedłużyć czystą linię rodu i być może zapewnić nowy, korzystny sojusz dwóch rodzin wyznających konserwatywne wartości. A takich nie pozostało już wiele. Nawet w rody Skorowidzu wkradła się zgnilizna, niektóre z rodzin dobrowolnie odrzuciły tradycje i bratały się z gminem. Tym samym uszczuplały także grono potencjalnych kandydatów do małżeństw. Pan ojciec Corinne nigdy nie wydałby jej za zdrajcę z promugolskiego rodu. Avery nienawidzili szlamolubów równie gorliwie jak samych szlam. W przypadku braku kandydatów z konserwatywnych rodzin prędzej wydano by ją za mężczyznę z tego samego rodu niż pozwolili na przekazanie cennej krwi Averych w nieodpowiednie, zepsute ręce.
Nie miała pojęcia o dramatach, które przeżywał w swoim życiu Mathieu. Nie wiedziała o nim prawie nic. Byli dwójką zupełnie obcych sobie ludzi, których wola nestorów uczyniła małżeństwem. I oboje musieli się w tym odnaleźć, żeby jak najlepiej wypełnić obowiązki wobec swoich rodzin. Rodzice Corinne też byli sobie obcy w momencie zaręczyn. Także zdecydowano za nich. Młódka od dawna wiedziała, że ją też to czeka. Że w życiu lady nie ma miejsca na romantyczną miłość i własne wybory. Jej życie było podporządkowane rodowi, to on decydował, kogo miała poślubić. I zdecydował.
Nie musieli się kochać, ale wolała, żeby stali się sobie mniej obcy. Żeby przynajmniej potrafili żyć obok siebie w poprawnych stosunkach. Czy będą mieli szansę nawiązać bliższą relację? Tego nie wiedziała. Prawdopodobnie miał pokazać to dopiero czas.
Unikał jej. A może wszystkich. Nie wiedziała tego. Pozostawało faktem, że widywała go rzadko, nie poświęcał jej praktycznie w ogóle czasu. Przez większość dnia musiała sama się sobą zajmować, więc zazwyczaj spędzała czas w ogrodach, w swoich komnatach, w pokoju muzycznym bądź rozmawiała z innymi członkami rodu męża. Jak dotąd nie zauważyła ze strony Rosierów oznak niechęci, ale zdawała sobie sprawę, że pewnie minie trochę czasu niż nawiąże z nimi bardziej rodzinne relacje. Nim uznają ją za swoją.
Od dawna nie łudziła się, że wyjdzie za mąż z miłości. Może to udawało się w powieściach dla młodych dziewcząt, ale nie w prawdziwym życiu. Wychowano ją do roli żony. Tym, co miała robić po ukończeniu Hogwartu i debiucie towarzyskim, były zaręczyny, aranżowany ślub, a potem miała dobrze wyglądać u boku męża, czarować otoczenie artystycznymi talentami, a także rodzić śliczne dzieci, w tym co najmniej jednego chłopca. Matka mówiła, że kobiety, które rodzą synów, mogły liczyć na lepszą pozycję niż te, które powiły wyłącznie córki, lub co gorsza, były bezdzietne.
Tyle że w jej przypadku pomiędzy zaręczynami a ślubem upłynęło tak mało czasu, że nie zdążyła się z tym w pełni oswoić i miała poczucie, że nie tak powinno to wyglądać, że powinni otrzymać więcej czasu na poznanie się, i skoro nestorowie tak bardzo się spieszyli, coś musiało się za tym kryć. Pytanie tylko co?
Była dziewczyną świadomą swej urody. Jeszcze w ostatnich latach Hogwartu zauważyła, że była bardziej atrakcyjna niż większość rówieśnic, i jedynie nieliczne dziewczęta z domieszką krwi wili, takie jak Evandra, mogły ją przyćmić. Gdy w pobliżu nie było żadnej półwili, to ku niej chłopcy kierowali spojrzenia, a ona nauczyła się to wykorzystywać do swoich celów. Ale teraz, w tym przypadku, nie o to jej chodziło. Nie o to, by uwodzić Mathieu, a chciała z nim po prostu porozmawiać, skoro nie miała ku temu okazji za dnia. I nie będzie mieć pewnie i jutro, bo znając życie zaraz po śniadaniu pomknie do smoczych ogrodów. A kurtuazyjne rozmowy przy posiłkach, w obecności wszystkich mieszkańców dworu, trudno było uznać za prawdziwe poznawanie się. Takie rozmowy przy wszystkich były zbyt płytkie i powierzchowne, zbyt przesycone grą pozorów i teatrem masek.
Przyszła tu po zmroku, chcąc zobaczyć trochę więcej prawdziwego Mathieu, a nie tylko maskę którą przywdziewał zasiadając obok niej przy stole. Siedzieli obok siebie jak dwoje obcych, a nie jak małżeństwo.
Dobrze, że przynajmniej nie wyglądał wstrętnie, pomyślała przelotnie gdy wsunęła się do pomieszczenia i jej wzrok spoczął na jego sylwetce. Można było uznać, że był dość przystojny, wysoki i ciemnowłosy. Z pewnością niejedna panna wodziła za nim wzrokiem podczas wydarzeń towarzyskich, tak jak za nią przed zamążpójściem wodzili wzrokiem kawalerowie. Jedynie jego ciemne spojrzenie mogło budzić niepokój, a na pewno jawiło jej się jako zagadkowe. Nieprzeniknione. A ona chciała go rozgryźć, choć wiedziała, że nie stanie się to w jeden wieczór. Nastawiała się na długi, mozolny proces, ale matka mówiła jej, że kobieta musi być cierpliwa.
- Nie – odpowiedziała na jego pytanie. Nic złego się nie działo, nic przykrego nie spotkało jej jak dotąd w tych murach. – Chciałam po prostu… Porozmawiać – dodała, delikatnie prostując plecy. – Za dnia nie było okazji. Jesteś bardzo zajęty, dlatego pomyślałam, że przyjdę wieczorem. Jeśli nie życzysz sobie mojej obecności, powiedz tylko słowo, a wrócę do siebie.
Jako kobieta, zwłaszcza w nowej rodzinie, musiała znać swoje miejsce w hierarchii, a to znajdowało się poniżej męża. Być może respektując jego wyższą pozycję pokaże mu, że jest dobrą żoną i sprawi, że spojrzy na nią życzliwszym okiem? Tak przynajmniej uczyła ją matka, gdy udzielała jej przedślubnych rad. Flora Avery, choć także żyła w aranżowanym związku z kimś, kogo wcześniej nie znała, zawsze była oddaną, posłuszną żoną i dobrą matką. Zależało jej na dobru córki, więc uczyła ją swoich zasad tego, jak powinna funkcjonować młoda kobieta w ich konserwatywnym, patriarchalnym świecie.
- Mamy być małżeństwem, jesteśmy nim, więc chciałabym… Żebyśmy się lepiej poznali, a trudno o to, gdy rozmawiamy ze sobą tylko podczas posiłków, przy całej twojej rodzinie – odezwała się po chwili, wciąż dyskretnie mu się przyglądając. I mając nadzieję, że jej nie odprawi. Że poświęci jej choć trochę czasu. A nawet jeśli nie, to przynajmniej wyciągnęła rękę i pokazała, że ma chęci.
Nie miała pojęcia o dramatach, które przeżywał w swoim życiu Mathieu. Nie wiedziała o nim prawie nic. Byli dwójką zupełnie obcych sobie ludzi, których wola nestorów uczyniła małżeństwem. I oboje musieli się w tym odnaleźć, żeby jak najlepiej wypełnić obowiązki wobec swoich rodzin. Rodzice Corinne też byli sobie obcy w momencie zaręczyn. Także zdecydowano za nich. Młódka od dawna wiedziała, że ją też to czeka. Że w życiu lady nie ma miejsca na romantyczną miłość i własne wybory. Jej życie było podporządkowane rodowi, to on decydował, kogo miała poślubić. I zdecydował.
Nie musieli się kochać, ale wolała, żeby stali się sobie mniej obcy. Żeby przynajmniej potrafili żyć obok siebie w poprawnych stosunkach. Czy będą mieli szansę nawiązać bliższą relację? Tego nie wiedziała. Prawdopodobnie miał pokazać to dopiero czas.
Unikał jej. A może wszystkich. Nie wiedziała tego. Pozostawało faktem, że widywała go rzadko, nie poświęcał jej praktycznie w ogóle czasu. Przez większość dnia musiała sama się sobą zajmować, więc zazwyczaj spędzała czas w ogrodach, w swoich komnatach, w pokoju muzycznym bądź rozmawiała z innymi członkami rodu męża. Jak dotąd nie zauważyła ze strony Rosierów oznak niechęci, ale zdawała sobie sprawę, że pewnie minie trochę czasu niż nawiąże z nimi bardziej rodzinne relacje. Nim uznają ją za swoją.
Od dawna nie łudziła się, że wyjdzie za mąż z miłości. Może to udawało się w powieściach dla młodych dziewcząt, ale nie w prawdziwym życiu. Wychowano ją do roli żony. Tym, co miała robić po ukończeniu Hogwartu i debiucie towarzyskim, były zaręczyny, aranżowany ślub, a potem miała dobrze wyglądać u boku męża, czarować otoczenie artystycznymi talentami, a także rodzić śliczne dzieci, w tym co najmniej jednego chłopca. Matka mówiła, że kobiety, które rodzą synów, mogły liczyć na lepszą pozycję niż te, które powiły wyłącznie córki, lub co gorsza, były bezdzietne.
Tyle że w jej przypadku pomiędzy zaręczynami a ślubem upłynęło tak mało czasu, że nie zdążyła się z tym w pełni oswoić i miała poczucie, że nie tak powinno to wyglądać, że powinni otrzymać więcej czasu na poznanie się, i skoro nestorowie tak bardzo się spieszyli, coś musiało się za tym kryć. Pytanie tylko co?
Była dziewczyną świadomą swej urody. Jeszcze w ostatnich latach Hogwartu zauważyła, że była bardziej atrakcyjna niż większość rówieśnic, i jedynie nieliczne dziewczęta z domieszką krwi wili, takie jak Evandra, mogły ją przyćmić. Gdy w pobliżu nie było żadnej półwili, to ku niej chłopcy kierowali spojrzenia, a ona nauczyła się to wykorzystywać do swoich celów. Ale teraz, w tym przypadku, nie o to jej chodziło. Nie o to, by uwodzić Mathieu, a chciała z nim po prostu porozmawiać, skoro nie miała ku temu okazji za dnia. I nie będzie mieć pewnie i jutro, bo znając życie zaraz po śniadaniu pomknie do smoczych ogrodów. A kurtuazyjne rozmowy przy posiłkach, w obecności wszystkich mieszkańców dworu, trudno było uznać za prawdziwe poznawanie się. Takie rozmowy przy wszystkich były zbyt płytkie i powierzchowne, zbyt przesycone grą pozorów i teatrem masek.
Przyszła tu po zmroku, chcąc zobaczyć trochę więcej prawdziwego Mathieu, a nie tylko maskę którą przywdziewał zasiadając obok niej przy stole. Siedzieli obok siebie jak dwoje obcych, a nie jak małżeństwo.
Dobrze, że przynajmniej nie wyglądał wstrętnie, pomyślała przelotnie gdy wsunęła się do pomieszczenia i jej wzrok spoczął na jego sylwetce. Można było uznać, że był dość przystojny, wysoki i ciemnowłosy. Z pewnością niejedna panna wodziła za nim wzrokiem podczas wydarzeń towarzyskich, tak jak za nią przed zamążpójściem wodzili wzrokiem kawalerowie. Jedynie jego ciemne spojrzenie mogło budzić niepokój, a na pewno jawiło jej się jako zagadkowe. Nieprzeniknione. A ona chciała go rozgryźć, choć wiedziała, że nie stanie się to w jeden wieczór. Nastawiała się na długi, mozolny proces, ale matka mówiła jej, że kobieta musi być cierpliwa.
- Nie – odpowiedziała na jego pytanie. Nic złego się nie działo, nic przykrego nie spotkało jej jak dotąd w tych murach. – Chciałam po prostu… Porozmawiać – dodała, delikatnie prostując plecy. – Za dnia nie było okazji. Jesteś bardzo zajęty, dlatego pomyślałam, że przyjdę wieczorem. Jeśli nie życzysz sobie mojej obecności, powiedz tylko słowo, a wrócę do siebie.
Jako kobieta, zwłaszcza w nowej rodzinie, musiała znać swoje miejsce w hierarchii, a to znajdowało się poniżej męża. Być może respektując jego wyższą pozycję pokaże mu, że jest dobrą żoną i sprawi, że spojrzy na nią życzliwszym okiem? Tak przynajmniej uczyła ją matka, gdy udzielała jej przedślubnych rad. Flora Avery, choć także żyła w aranżowanym związku z kimś, kogo wcześniej nie znała, zawsze była oddaną, posłuszną żoną i dobrą matką. Zależało jej na dobru córki, więc uczyła ją swoich zasad tego, jak powinna funkcjonować młoda kobieta w ich konserwatywnym, patriarchalnym świecie.
- Mamy być małżeństwem, jesteśmy nim, więc chciałabym… Żebyśmy się lepiej poznali, a trudno o to, gdy rozmawiamy ze sobą tylko podczas posiłków, przy całej twojej rodzinie – odezwała się po chwili, wciąż dyskretnie mu się przyglądając. I mając nadzieję, że jej nie odprawi. Że poświęci jej choć trochę czasu. A nawet jeśli nie, to przynajmniej wyciągnęła rękę i pokazała, że ma chęci.
Nie widział się w roli męża, z jakiegoś powodu ten obraz wydawał się być daleki od rzeczywistości. Kiedy oddał się wojnie, walce, ciągłej pracy… to stało się częścią jego życia, pragnął tej adrenaliny, która buzowała we krwi, gdy działał wraz z innymi Rycerzami, reprezentując poglądy własnego rodu, piękną wizję świata Czarnego Pana. Małżeństwo niewiele miało z tym wspólnego. Obowiązek obowiązkiem był, musieli trzymać się zasad, jednak póki Rosier nie pozbędzie się całkowicie pragnienia ryzyka i niebezpieczeństwa, nie będzie nadawał się do nawiązania bliższej relacji. Nie potrafił skupić myśli, tęsknota za czymś, co przez ostatnie miesiące było najważniejszą częścią jego życia była zbyt intensywna.
A przecież miał na czym skupić wzrok. Jego dziewiętnastoletnia żona była niezwykle piękną kobietą, a urody z pewnością zazdrościło jej wielu. Pukle w kolorze ciemnego blondu, w których pojawiały się złote refleksy. Błękit oczu, który był niezwykle intrygujący. Była drobna i zgrabna, piętnaście centymetrów niższa od niego, nieskazitelna jasna cera… Kobietom stawiano proste zadanie, miały idealnie prezentować się u boku swego męża. Zadanie wydawało się być banalnie proste, mało wymagające, jeśli ktoś posiadał tak wyjątkową urodę, jaką posiadała Corinne. Czy jednak za tą delikatnością skrywał się pazur, ogień, którego Rosier potrzebował, aby móc normalnie funkcjonować? To uzależniające, bardziej niż jakikolwiek narkotyk, który był mu znany. On potrzebował tego ognia, pytanie brzmiało czy Corinne go miała i czy będzie potrafiła go wykorzystać. Na chwilę obecną widział ją jako nieśmiałą, schowaną za wachlarzem obaw, która wchodząc do jego komnat czuła się tak, jakby podłoga pod jej nogami mogła rozpaść się na setki drobnych kawałeczków, kiedy postawi krok w nieodpowiedni sposób. A jednak przyszła, nie wiedział jednak w jakim celu.
Sygnet, który odziedziczył po ojcu stuknął o szkło, kiedy podniósł się z fotela i zrobił krok w jej stronę lustrując jej sylwetkę uważnym spojrzeniem. Nic się nie stało, to wystarczająco dobry znak. Być może potrzebowała spojrzeć na niego z innej perspektywy niż profil przy jadalnianym stole, przy którym zamieniali najwyżej kilka słów. Robiąc kolejny krok opuścił rękę, w której trzymał szklankę i przez moment po prostu na nią patrzył. Zgodnie z przewidywaniami chciała porozmawiać. I znów ta niepewność, jeśli nie życzył sobie jej obecności to wystarczyło, żeby ją odprawił jednym, krótkim słowem. W zasadzie ostatnio nie życzył sobie obecności nikogo, wolał ciszę i spędzenie czasu we własnym towarzystwie, z własnymi zszarganymi nerwami i ze swoją własną ciszą. Rozmowy były dla niego męczącym wyzwaniem, którego jednak nie mógł unikać w nieskończoność. Obiecał Evandrze, że będzie traktował Corinne jak należy i nie zachowa się jak skończony dupek, którym najwyraźniej był.
Dyskretne spojrzenia rzucane w jej kierunku były dla niego dziwne, czyżby się go obawiała? Zapewne. Nie był najmilszy w obyciu, a i nie dał jej osobiście powodów, aby miała na jego temat inne zdanie. Podszedł do niej, nie weszła zbyt głęboko do pokoju. Stając przed nią odłożył szkło na szafkę, a stając przed Corinne poprawił kosmyk jej włosów, który opadł na jej policzek.
- Usiądź… - cofnął dłoń i wskazał jej fotel naprzeciw tego, który sam przed chwilą zajmował. Dolał alkoholu do szklanki i usiadł naprzeciw niej, uniósł szkło do góry i zanurzył w nim usta. Dziewiętnastoletnie damy pijały ognistą whisky? Nie był zbyt pewny. – Masz ochotę napić się? – spytał. Nie precyzował o co dokładnie mu chodziło, mogła powiedzieć, że ma ochotę na wodę, wtedy na pewno Ester załatwi dla niej coś, co będzie się nadawało. Chyba, że go zaskoczy i pokusi się na ognistą whisky.
- Mam ostatnio sporo obowiązków. - rzucił krótko, zakładając nogę na nogę i opierając się wygodnie w fotelu. W rzeczy samej, obowiązków miał dużo, większość sam sobie wymyślał i dokładał, tylko po to, aby odciągnąć myśli. – Wybacz, jeśli czujesz się przez to zaniedbana. Muszę uporać się z pewnymi problemami i mam nadzieję, że to zrozumiesz. – dodał po chwili, przekręcając lekko głowę w bok. Wciąż wpatrywał się w nią bardzo dokładnie, zastanawiając się co czuje, jak ona to wszystko odbiera, czy ma świadomość choć w najmniejszym calu co takiego dzieje się w jego głowie, ile może się choćby domyślać.
A przecież miał na czym skupić wzrok. Jego dziewiętnastoletnia żona była niezwykle piękną kobietą, a urody z pewnością zazdrościło jej wielu. Pukle w kolorze ciemnego blondu, w których pojawiały się złote refleksy. Błękit oczu, który był niezwykle intrygujący. Była drobna i zgrabna, piętnaście centymetrów niższa od niego, nieskazitelna jasna cera… Kobietom stawiano proste zadanie, miały idealnie prezentować się u boku swego męża. Zadanie wydawało się być banalnie proste, mało wymagające, jeśli ktoś posiadał tak wyjątkową urodę, jaką posiadała Corinne. Czy jednak za tą delikatnością skrywał się pazur, ogień, którego Rosier potrzebował, aby móc normalnie funkcjonować? To uzależniające, bardziej niż jakikolwiek narkotyk, który był mu znany. On potrzebował tego ognia, pytanie brzmiało czy Corinne go miała i czy będzie potrafiła go wykorzystać. Na chwilę obecną widział ją jako nieśmiałą, schowaną za wachlarzem obaw, która wchodząc do jego komnat czuła się tak, jakby podłoga pod jej nogami mogła rozpaść się na setki drobnych kawałeczków, kiedy postawi krok w nieodpowiedni sposób. A jednak przyszła, nie wiedział jednak w jakim celu.
Sygnet, który odziedziczył po ojcu stuknął o szkło, kiedy podniósł się z fotela i zrobił krok w jej stronę lustrując jej sylwetkę uważnym spojrzeniem. Nic się nie stało, to wystarczająco dobry znak. Być może potrzebowała spojrzeć na niego z innej perspektywy niż profil przy jadalnianym stole, przy którym zamieniali najwyżej kilka słów. Robiąc kolejny krok opuścił rękę, w której trzymał szklankę i przez moment po prostu na nią patrzył. Zgodnie z przewidywaniami chciała porozmawiać. I znów ta niepewność, jeśli nie życzył sobie jej obecności to wystarczyło, żeby ją odprawił jednym, krótkim słowem. W zasadzie ostatnio nie życzył sobie obecności nikogo, wolał ciszę i spędzenie czasu we własnym towarzystwie, z własnymi zszarganymi nerwami i ze swoją własną ciszą. Rozmowy były dla niego męczącym wyzwaniem, którego jednak nie mógł unikać w nieskończoność. Obiecał Evandrze, że będzie traktował Corinne jak należy i nie zachowa się jak skończony dupek, którym najwyraźniej był.
Dyskretne spojrzenia rzucane w jej kierunku były dla niego dziwne, czyżby się go obawiała? Zapewne. Nie był najmilszy w obyciu, a i nie dał jej osobiście powodów, aby miała na jego temat inne zdanie. Podszedł do niej, nie weszła zbyt głęboko do pokoju. Stając przed nią odłożył szkło na szafkę, a stając przed Corinne poprawił kosmyk jej włosów, który opadł na jej policzek.
- Usiądź… - cofnął dłoń i wskazał jej fotel naprzeciw tego, który sam przed chwilą zajmował. Dolał alkoholu do szklanki i usiadł naprzeciw niej, uniósł szkło do góry i zanurzył w nim usta. Dziewiętnastoletnie damy pijały ognistą whisky? Nie był zbyt pewny. – Masz ochotę napić się? – spytał. Nie precyzował o co dokładnie mu chodziło, mogła powiedzieć, że ma ochotę na wodę, wtedy na pewno Ester załatwi dla niej coś, co będzie się nadawało. Chyba, że go zaskoczy i pokusi się na ognistą whisky.
- Mam ostatnio sporo obowiązków. - rzucił krótko, zakładając nogę na nogę i opierając się wygodnie w fotelu. W rzeczy samej, obowiązków miał dużo, większość sam sobie wymyślał i dokładał, tylko po to, aby odciągnąć myśli. – Wybacz, jeśli czujesz się przez to zaniedbana. Muszę uporać się z pewnymi problemami i mam nadzieję, że to zrozumiesz. – dodał po chwili, przekręcając lekko głowę w bok. Wciąż wpatrywał się w nią bardzo dokładnie, zastanawiając się co czuje, jak ona to wszystko odbiera, czy ma świadomość choć w najmniejszym calu co takiego dzieje się w jego głowie, ile może się choćby domyślać.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Zawsze wiedziała, że będzie żoną, że musi nią być – ale czymś innym było rozmawianie o tym z matką czy przyjaciółkami w czasach, kiedy jeszcze nawet nie wiedziała, dla kogo ją wybiorą, a czymś innym faktyczne posiadanie męża. Już nie abstrakcyjnego pojęcia przewijającego się w rozmowach, a prawdziwej osoby z krwi i kości, w której posiadłości musiała zamieszkać i której nazwisko od niedawna nosiła.
Dawno nie czuła się tak jak teraz, ostatni raz chyba w pierwszych tygodniach Hogwartu. Doskonale pamiętała tamtą niepewność z początków. Zmiany, zwłaszcza tak gwałtowne, pociągały za sobą niepewność. Mężczyźni, którzy całe życie przebywali w jednej rodzinie, nie rozumieli tego, co przechodziły kobiety, które musiały opuścić rodzinne gniazdo w którym przyszły na świat i zamieszkać u boku męża, często będącego dla nich kimś obcym. Gdy jeszcze mieszkała wśród Averych, każdego członka rodziny zdążyła poznać na tyle, by wiedzieć, na ile może sobie przy kimś i w danej sytuacji pozwolić. Przy bracie mogła pozwolić sobie na o wiele więcej, niż przy kimkolwiek innym. Rosierowie natomiast wciąż byli dla niej zagadką, zwłaszcza mąż. Nie wiedziała kompletnie nic o tym, co lubił, a czego nie. Czego oczekiwał od żony. Ich świat był silnie patriarchalny, a mężczyźni lubili swoją wyższą pozycję. Choć Corinne prawdopodobnie posiadała w sobie więcej charakteru niż jej matka, która w pierwszych dniach małżeństwa zapewne nawet nie przyszłaby do męża, a potulnie czekała na niego w swoich komnatach, pozostawało faktem, że wychowano ją bardzo konserwatywnie, w przekonaniu o wyższości mężczyzn. Wiedziała też, że roszczeniowość, kategoryczne domaganie się czegoś i narzucanie się mężowi mogłyby zostać źle odebrane, dlatego wchodząc do jego komnat postępowała w wyważony sposób, pozostawiając Mathieu pewną decyzyjność. Nie było to z jej strony działanie nieprzemyślane, a gest, który potencjalnie mógł przynieść jej korzyści. Pokazywała mu przecież, że to on może podjąć ostateczną decyzję co do tego, czy chce ją ugościć, czy nie. Nie była już dzieckiem, które przed laty tupało nóżką i domagało się spełniania jej zachcianek przez opiekunki. Nie chciała, by widział w niej małą dziewczynkę, która łazi za nim jak cień i narzuca się ze wszystkim. Teraz była o wiele bardziej zrównoważoną i cierpliwą osobą, która wiedziała, że poruszanie się po nowym gruncie, jakim była nowa rodzina, wymagało więcej wyczucia i rozwagi niż poruszanie się po znajomym gruncie starej rodziny. Jeszcze niedawno to pan ojciec miał nad nią władzę, decydował o aspektach jej życia bardziej znaczących niż wybór nowej sukni czy inne płytkie babskie sprawy, a po ślubie ta władza przeszła w ręce męża.
Zdecydowanie nie należała do tych nowoczesnych, postępowych kobiet które pragnęły wejść w męskie buty. Corinne była wierna zasadom, według których ją wychowano. Dorastała jako Avery, teraz uczyła się jak być Rosierem. Jednak najzwyczajniej w świecie chciała poznać swojego męża. By nie był niedostępną sylwetką majaczącą w jej polu widzenia tylko podczas posiłków. Jeśli przez ostatnie dni nie doczekała się gestu z jego strony, postanowiła uczynić go sama, nie chcąc jednak, by zostało to odebrane opacznie. Nie chciała, by ktokolwiek w nowej rodzinie choćby pomyślał, że ma coś wspólnego z tymi bezczelnymi, zbuntowanymi dziewczętami które zapominały o swoim miejscu.
Gdy do niej podszedł stała wyprostowana, tak jak zresztą przez większość czasu; lata nauki odpowiedniego poruszania się, a także tańca balowego oraz baletu nauczyły ją utrzymywania właściwej postawy, nawet stojąc nieruchomo wydawała się mieć w sobie grację. Przyglądała mu się, zastanawiając się, ile prawdy było w plotkach, które słyszała kiedyś na jego temat, a większość nich nie była szczególnie pochlebna. Przed nią podobno miał inne narzeczone, ale z jakiegoś powodu żaden związek nie doszedł ostatecznie do skutku. Dlaczego? Miała nadzieję, że z czasem pozna odpowiedź. Pozostawało jej mieć nadzieję, że nie był żadnym przemocowcem i okrutnikiem, i że jego zwłoka w ożenku była spowodowana czymś innym niż paskudny charakter. Ale ostatecznie mężczyznom wybaczano zwłokę. Kobietom nie. Gdy przekraczały dwudziesty trzeci rok życia zaczynały się plotki i doszukiwanie się przyczyn ich osamotnienia, a po dwudziestym piątym uważano je już za stare panny, podczas gdy mężczyzna mógł migać się od obowiązków nawet do trzydziestki lub dłużej.
Usiadła naprzeciwko niego, wyważonym ruchem przygładzając materiał szlafroka na swoich kolanach. Nawet siedząc utrzymywała dobrą postawę, nie było mowy o żadnym garbieniu się. Guwernantka nigdy nie pozwalała jej się garbić, a gdy była starsza, te dawne nauki przychodziły jej w sposób naturalny.
- Chętnie napiję się wody lub herbaty – rzekła; ognistą whisky piła jak dotąd może raz w życiu, gdy kiedyś poczęstował ją nią starszy brat; damy na ogół preferowały łagodniejsze trunki, na przykład czerwone wino. Pamiętała, że ognista paliła ją w gardle i powodował grymasy, ale przy bracie nie musiała wstydzić się swoich reakcji. Natomiast przy mężu… Nie miała pojęcia, jak się zachowywać, więc póki co wybierała opcję może nieco sztywną, ale bezpieczną. Choć kto wie, może pewnego dnia przyjdzie dzień, kiedy będzie mogła być przy nim zupełnie swobodna i nie zachowywać się jak podczas rozmowy z kimś obcym.
- Rozumiem. Praca w smoczym rezerwacie na pewno jest fascynująca, ale wymagająca. Pewnie niebezpieczna i potrzebująca skupienia – odezwała się. – Mam nadzieję, że poza obowiązkami zawodowymi nie masz innych problemów. Ja przez ostatnie dni… starałam się poznać innych członków rodziny i sam dwór. Choć pewnie Ester każdego dnia zdaje ci sprawozdanie, chodzi za mną prawie wszędzie.
Pewnie więc wiedział, że spędzała dużo czasu w różanych ogrodach bądź grała na fortepianie, ewentualnie gawędziła z innymi damami zamieszkującymi posiadłość. Pewnie dla niego to były nudy w porównaniu z tym, co sam robił w smoczym rezerwacie. Każdy ród miał coś, czym się szczycił, Avery mieli swoją hodowlę trolli, ale ona, jako kobieta, nie była dopuszczana do zajmowania się tymi nieokrzesanymi i brutalnymi istotami, to jej brata uczono jak się z nimi obchodzić. Rosierowie mieli róże i smoki, ale domyślała się, że tak jak róże były przeznaczone przede wszystkim kobietom, tak smoki były zarezerwowane głównie dla mężczyzn, przynajmniej bezpośrednie obcowanie z nimi.
- Mam nadzieję, że kiedyś opowiesz mi więcej o waszych smokach. Wiem o tych stworzeniach głównie tyle, ile dowiedziałam się w Hogwarcie na lekcjach opieki nad magicznymi stworzeniami. Rzecz jasna teoretycznie, bo nikt nie przyprowadził nam na lekcje smoka i mogłam oglądać je jedynie na rycinach w podręczniku. – O ile pokazywano im na żywo niegroźne stworzenia, takie jak szpiczaki, psidwaki, gumochłony czy niuchacze, a z tych bardziej interesujących kiedyś nawet przyprowadzono jednorożca, do którego pozwolono się zbliżyć tylko dziewczętom, tak ze smokami sprawa była o wiele bardziej skomplikowana i Corinne nie miała okazji widzieć żadnego na własne oczy. Właściwie to nawet nie musiała udawać, że ją to interesuje, bo naprawdę chętnie posłuchałaby czegoś więcej o rodowej dumie Rosierów. Nie mogła być przecież kompletną ignorantką w sprawach istotnych dla jej nowej rodziny. – Ucząc się o wa… naszej rodzinie dawno temu, podczas lekcji historii rodów z guwernantką, zawsze zastanawiało mnie, jak zdołaliście je okiełznać i zamknąć w rezerwacie. I ile ich tam żyje. – Smoki były w końcu dużo większe od takich trolli, latały i ziały ogniem, i podobno były odporne na wiele zaklęć. Była ciekawa, czy poruszenie tematu smoków go ożywi. Czy jej zainteresowanie tą sprawą sprawi, że bardziej się otworzy? Uznała, że zainteresowanie się jego światem może być pomocne w procesie budowania nici porozumienia, a na tym jej przecież zależało. Na tym, by ona i jej mąż przestali być obcymi ludźmi, którzy przebywali ze sobą tylko wtedy, kiedy zmuszała ich sytuacja.
Dawno nie czuła się tak jak teraz, ostatni raz chyba w pierwszych tygodniach Hogwartu. Doskonale pamiętała tamtą niepewność z początków. Zmiany, zwłaszcza tak gwałtowne, pociągały za sobą niepewność. Mężczyźni, którzy całe życie przebywali w jednej rodzinie, nie rozumieli tego, co przechodziły kobiety, które musiały opuścić rodzinne gniazdo w którym przyszły na świat i zamieszkać u boku męża, często będącego dla nich kimś obcym. Gdy jeszcze mieszkała wśród Averych, każdego członka rodziny zdążyła poznać na tyle, by wiedzieć, na ile może sobie przy kimś i w danej sytuacji pozwolić. Przy bracie mogła pozwolić sobie na o wiele więcej, niż przy kimkolwiek innym. Rosierowie natomiast wciąż byli dla niej zagadką, zwłaszcza mąż. Nie wiedziała kompletnie nic o tym, co lubił, a czego nie. Czego oczekiwał od żony. Ich świat był silnie patriarchalny, a mężczyźni lubili swoją wyższą pozycję. Choć Corinne prawdopodobnie posiadała w sobie więcej charakteru niż jej matka, która w pierwszych dniach małżeństwa zapewne nawet nie przyszłaby do męża, a potulnie czekała na niego w swoich komnatach, pozostawało faktem, że wychowano ją bardzo konserwatywnie, w przekonaniu o wyższości mężczyzn. Wiedziała też, że roszczeniowość, kategoryczne domaganie się czegoś i narzucanie się mężowi mogłyby zostać źle odebrane, dlatego wchodząc do jego komnat postępowała w wyważony sposób, pozostawiając Mathieu pewną decyzyjność. Nie było to z jej strony działanie nieprzemyślane, a gest, który potencjalnie mógł przynieść jej korzyści. Pokazywała mu przecież, że to on może podjąć ostateczną decyzję co do tego, czy chce ją ugościć, czy nie. Nie była już dzieckiem, które przed laty tupało nóżką i domagało się spełniania jej zachcianek przez opiekunki. Nie chciała, by widział w niej małą dziewczynkę, która łazi za nim jak cień i narzuca się ze wszystkim. Teraz była o wiele bardziej zrównoważoną i cierpliwą osobą, która wiedziała, że poruszanie się po nowym gruncie, jakim była nowa rodzina, wymagało więcej wyczucia i rozwagi niż poruszanie się po znajomym gruncie starej rodziny. Jeszcze niedawno to pan ojciec miał nad nią władzę, decydował o aspektach jej życia bardziej znaczących niż wybór nowej sukni czy inne płytkie babskie sprawy, a po ślubie ta władza przeszła w ręce męża.
Zdecydowanie nie należała do tych nowoczesnych, postępowych kobiet które pragnęły wejść w męskie buty. Corinne była wierna zasadom, według których ją wychowano. Dorastała jako Avery, teraz uczyła się jak być Rosierem. Jednak najzwyczajniej w świecie chciała poznać swojego męża. By nie był niedostępną sylwetką majaczącą w jej polu widzenia tylko podczas posiłków. Jeśli przez ostatnie dni nie doczekała się gestu z jego strony, postanowiła uczynić go sama, nie chcąc jednak, by zostało to odebrane opacznie. Nie chciała, by ktokolwiek w nowej rodzinie choćby pomyślał, że ma coś wspólnego z tymi bezczelnymi, zbuntowanymi dziewczętami które zapominały o swoim miejscu.
Gdy do niej podszedł stała wyprostowana, tak jak zresztą przez większość czasu; lata nauki odpowiedniego poruszania się, a także tańca balowego oraz baletu nauczyły ją utrzymywania właściwej postawy, nawet stojąc nieruchomo wydawała się mieć w sobie grację. Przyglądała mu się, zastanawiając się, ile prawdy było w plotkach, które słyszała kiedyś na jego temat, a większość nich nie była szczególnie pochlebna. Przed nią podobno miał inne narzeczone, ale z jakiegoś powodu żaden związek nie doszedł ostatecznie do skutku. Dlaczego? Miała nadzieję, że z czasem pozna odpowiedź. Pozostawało jej mieć nadzieję, że nie był żadnym przemocowcem i okrutnikiem, i że jego zwłoka w ożenku była spowodowana czymś innym niż paskudny charakter. Ale ostatecznie mężczyznom wybaczano zwłokę. Kobietom nie. Gdy przekraczały dwudziesty trzeci rok życia zaczynały się plotki i doszukiwanie się przyczyn ich osamotnienia, a po dwudziestym piątym uważano je już za stare panny, podczas gdy mężczyzna mógł migać się od obowiązków nawet do trzydziestki lub dłużej.
Usiadła naprzeciwko niego, wyważonym ruchem przygładzając materiał szlafroka na swoich kolanach. Nawet siedząc utrzymywała dobrą postawę, nie było mowy o żadnym garbieniu się. Guwernantka nigdy nie pozwalała jej się garbić, a gdy była starsza, te dawne nauki przychodziły jej w sposób naturalny.
- Chętnie napiję się wody lub herbaty – rzekła; ognistą whisky piła jak dotąd może raz w życiu, gdy kiedyś poczęstował ją nią starszy brat; damy na ogół preferowały łagodniejsze trunki, na przykład czerwone wino. Pamiętała, że ognista paliła ją w gardle i powodował grymasy, ale przy bracie nie musiała wstydzić się swoich reakcji. Natomiast przy mężu… Nie miała pojęcia, jak się zachowywać, więc póki co wybierała opcję może nieco sztywną, ale bezpieczną. Choć kto wie, może pewnego dnia przyjdzie dzień, kiedy będzie mogła być przy nim zupełnie swobodna i nie zachowywać się jak podczas rozmowy z kimś obcym.
- Rozumiem. Praca w smoczym rezerwacie na pewno jest fascynująca, ale wymagająca. Pewnie niebezpieczna i potrzebująca skupienia – odezwała się. – Mam nadzieję, że poza obowiązkami zawodowymi nie masz innych problemów. Ja przez ostatnie dni… starałam się poznać innych członków rodziny i sam dwór. Choć pewnie Ester każdego dnia zdaje ci sprawozdanie, chodzi za mną prawie wszędzie.
Pewnie więc wiedział, że spędzała dużo czasu w różanych ogrodach bądź grała na fortepianie, ewentualnie gawędziła z innymi damami zamieszkującymi posiadłość. Pewnie dla niego to były nudy w porównaniu z tym, co sam robił w smoczym rezerwacie. Każdy ród miał coś, czym się szczycił, Avery mieli swoją hodowlę trolli, ale ona, jako kobieta, nie była dopuszczana do zajmowania się tymi nieokrzesanymi i brutalnymi istotami, to jej brata uczono jak się z nimi obchodzić. Rosierowie mieli róże i smoki, ale domyślała się, że tak jak róże były przeznaczone przede wszystkim kobietom, tak smoki były zarezerwowane głównie dla mężczyzn, przynajmniej bezpośrednie obcowanie z nimi.
- Mam nadzieję, że kiedyś opowiesz mi więcej o waszych smokach. Wiem o tych stworzeniach głównie tyle, ile dowiedziałam się w Hogwarcie na lekcjach opieki nad magicznymi stworzeniami. Rzecz jasna teoretycznie, bo nikt nie przyprowadził nam na lekcje smoka i mogłam oglądać je jedynie na rycinach w podręczniku. – O ile pokazywano im na żywo niegroźne stworzenia, takie jak szpiczaki, psidwaki, gumochłony czy niuchacze, a z tych bardziej interesujących kiedyś nawet przyprowadzono jednorożca, do którego pozwolono się zbliżyć tylko dziewczętom, tak ze smokami sprawa była o wiele bardziej skomplikowana i Corinne nie miała okazji widzieć żadnego na własne oczy. Właściwie to nawet nie musiała udawać, że ją to interesuje, bo naprawdę chętnie posłuchałaby czegoś więcej o rodowej dumie Rosierów. Nie mogła być przecież kompletną ignorantką w sprawach istotnych dla jej nowej rodziny. – Ucząc się o wa… naszej rodzinie dawno temu, podczas lekcji historii rodów z guwernantką, zawsze zastanawiało mnie, jak zdołaliście je okiełznać i zamknąć w rezerwacie. I ile ich tam żyje. – Smoki były w końcu dużo większe od takich trolli, latały i ziały ogniem, i podobno były odporne na wiele zaklęć. Była ciekawa, czy poruszenie tematu smoków go ożywi. Czy jej zainteresowanie tą sprawą sprawi, że bardziej się otworzy? Uznała, że zainteresowanie się jego światem może być pomocne w procesie budowania nici porozumienia, a na tym jej przecież zależało. Na tym, by ona i jej mąż przestali być obcymi ludźmi, którzy przebywali ze sobą tylko wtedy, kiedy zmuszała ich sytuacja.
Skinął głową, kiedy powiedziała, że chętnie skorzysta z propozycji napoju. Odstawił szklankę z bursztynowym płynem na stolik i wstał, podszedł do drzwi, a stojącej za nimi Ester wydał krótkie polecenie. Niestety, w jego komnatach znajdował się głównie alkohol, na inny rodzaj alkoholu nie było co liczyć. Whisky rozluźniała, po męczącym dniu, kiedy jedyne czego pragnął to zapomnienie był zbawieniem. Łatwiej było wtedy przestać myśleć o problemach, wyłączyć się, zamknąć oczy i wsłuchiwać się ciszę panującą wokół. Cenił sobie ten spokój, takiego pragnął również i dzisiaj, ale nie mógł w nieskończoność unikać żony i obowiązków małżonka, które spoczęły na jego barkach. Nadal to wszystko wydawało mu się czystą abstrakcją, której nie potrafił zrozumieć, zaakceptować i ogarnąć do końca. Niemniej jednak, postanowił przyjąć Corinne w swoich komnatach należycie. Kilka sekund później zjawiła się Ester, niosąc zarówno wodę, jak i herbatę. Srebrna taca wylądowała na stoliku, służka oddaliła się, a Mathieu wrócił do swojego fotela.
- Tylko obowiązki zawodowe. – i majacząca w myślach postać Primrose, konflikt z matką, brat bękart, odcięcie od wojny, dziwne znaki wokół nich, jaśniejący na niebie symbol… cała gromada innych problemów, które na dzień dzisiejszy pozostawały nierozwiązane, a które całkiem solidnie ukrywał. Skłamał, bo tak było wygodniej, tak było lepiej. Sam jeszcze nie przyjmował pewnych faktów do siebie i nie potrafił ich zaakceptować, nie wspominając już o dzieleniu się nimi z osobą, którą poznał ledwie kilka dni wcześniej. Zaufanie to coś, co musiało zostać wypracowane, a ich małżeństwo trwało zbyt krótko, aby w ogóle o tym myśleć. – Ester jest zaufaną osobą, stąd powierzyłem w jej ręce kwestie Twojego bezpieczeństwa i odpowiedniego samopoczucia w domu. – powiedział spokojnie. Dla niego to było całkiem naturalne. Obiecał ją chronić, a jeśli nie mógł tego robić osobiście musiał to robić ktoś, komu ufał. Ester była właśnie taką osobą, wiedział, że w razie zagrożenia zareaguje w odpowiedni sposób, zgodnie z opracowanymi procedurami. Nic innego nie miało znaczenia.
Postawiła na pewniak, zaczynając rozmowę o smokach. Neutralny temat, który jemu był bardzo bliski. Rozsądne wyjście, biorąc pod uwagę fakt, że niezbyt dobrze się znali i niewiele o sobie wiedzieli. Corinne musiała się go nauczyć, podobnie jak Mathieu musiał nauczyć się niej. Problem polegał na tym, że jego aktualna kondycja nie była zbyt dobra, aby był skory do jakiejkolwiek nauki. Powątpiewał, że do jakichkolwiek wyższych form był aktualnie zdolny.
- Sądzę, że wiedza na temat smoków przekazywana w trakcie zajęć była wystarczająca. To niezwykle niebezpieczne stworzenia, równocześnie piękne i majestatyczne, najwspanialsze. – powiedział przesuwając wzrok z ognia trzaskającego w kominku na Corinne. Co mógł jej opowiedzieć? Smoki miały swoje rytuały, działały w pewien przewidywalny sposób, kiedy dane osobniki obserwowało się od wielu lat, odżywiały się w zależności od upodobań. Czy był sens zanudzać ją takimi historiami w tym momencie? Pewnego dnia wpuści ją na swój teren, do swojego drugiego domu zwanego Smoczymi Ogrodami. Na to również było jeszcze zbyt wcześnie.
- Nie kwestią jest okiełznanie smoków, a ich bezpieczeństwo. Latając wolno były narażone na śmierć z rąk tych, u których wzbudzają największe przerażenie. Zapewniamy im najlepsze warunki bytowe, które są zgodne z ich naturalnym środowiskiem czy potrzebami wynikającymi z ich natury. – mruknął, poprawiając się na fotelu. Znów z wolna przesunął spojrzenie na drobną sylwetkę żony, zastukał palcami o szkło i upił solidnego łyka alkoholu. – W Smoczych Ogrodach żyje szesnaście smoków. Czternaście z nich to Albiony, pozostałe dwa gatunki to wyspiarka rybojadka i srebrnik morski. – powiedział bez zawahania. Doskonale znał każdego z tych smoków, może poza dwoma z innego gatunku, ich dopiero się uczył. – Twoja rodzina ma trudne zadanie, zajmując się Trollami, choć w przeciwieństwie do smoków, Trolle da się w pewien sposób podporządkować. – dodał po chwili namysłu. – Interesowałaś się rodzinną schedą? – spytał. Wypadałoby, aby sam zadawał jakieś pytania, w przeciwnym razie ta małżeńska rozmowa byłaby zwykłym przesłuchaniem.
- Tylko obowiązki zawodowe. – i majacząca w myślach postać Primrose, konflikt z matką, brat bękart, odcięcie od wojny, dziwne znaki wokół nich, jaśniejący na niebie symbol… cała gromada innych problemów, które na dzień dzisiejszy pozostawały nierozwiązane, a które całkiem solidnie ukrywał. Skłamał, bo tak było wygodniej, tak było lepiej. Sam jeszcze nie przyjmował pewnych faktów do siebie i nie potrafił ich zaakceptować, nie wspominając już o dzieleniu się nimi z osobą, którą poznał ledwie kilka dni wcześniej. Zaufanie to coś, co musiało zostać wypracowane, a ich małżeństwo trwało zbyt krótko, aby w ogóle o tym myśleć. – Ester jest zaufaną osobą, stąd powierzyłem w jej ręce kwestie Twojego bezpieczeństwa i odpowiedniego samopoczucia w domu. – powiedział spokojnie. Dla niego to było całkiem naturalne. Obiecał ją chronić, a jeśli nie mógł tego robić osobiście musiał to robić ktoś, komu ufał. Ester była właśnie taką osobą, wiedział, że w razie zagrożenia zareaguje w odpowiedni sposób, zgodnie z opracowanymi procedurami. Nic innego nie miało znaczenia.
Postawiła na pewniak, zaczynając rozmowę o smokach. Neutralny temat, który jemu był bardzo bliski. Rozsądne wyjście, biorąc pod uwagę fakt, że niezbyt dobrze się znali i niewiele o sobie wiedzieli. Corinne musiała się go nauczyć, podobnie jak Mathieu musiał nauczyć się niej. Problem polegał na tym, że jego aktualna kondycja nie była zbyt dobra, aby był skory do jakiejkolwiek nauki. Powątpiewał, że do jakichkolwiek wyższych form był aktualnie zdolny.
- Sądzę, że wiedza na temat smoków przekazywana w trakcie zajęć była wystarczająca. To niezwykle niebezpieczne stworzenia, równocześnie piękne i majestatyczne, najwspanialsze. – powiedział przesuwając wzrok z ognia trzaskającego w kominku na Corinne. Co mógł jej opowiedzieć? Smoki miały swoje rytuały, działały w pewien przewidywalny sposób, kiedy dane osobniki obserwowało się od wielu lat, odżywiały się w zależności od upodobań. Czy był sens zanudzać ją takimi historiami w tym momencie? Pewnego dnia wpuści ją na swój teren, do swojego drugiego domu zwanego Smoczymi Ogrodami. Na to również było jeszcze zbyt wcześnie.
- Nie kwestią jest okiełznanie smoków, a ich bezpieczeństwo. Latając wolno były narażone na śmierć z rąk tych, u których wzbudzają największe przerażenie. Zapewniamy im najlepsze warunki bytowe, które są zgodne z ich naturalnym środowiskiem czy potrzebami wynikającymi z ich natury. – mruknął, poprawiając się na fotelu. Znów z wolna przesunął spojrzenie na drobną sylwetkę żony, zastukał palcami o szkło i upił solidnego łyka alkoholu. – W Smoczych Ogrodach żyje szesnaście smoków. Czternaście z nich to Albiony, pozostałe dwa gatunki to wyspiarka rybojadka i srebrnik morski. – powiedział bez zawahania. Doskonale znał każdego z tych smoków, może poza dwoma z innego gatunku, ich dopiero się uczył. – Twoja rodzina ma trudne zadanie, zajmując się Trollami, choć w przeciwieństwie do smoków, Trolle da się w pewien sposób podporządkować. – dodał po chwili namysłu. – Interesowałaś się rodzinną schedą? – spytał. Wypadałoby, aby sam zadawał jakieś pytania, w przeciwnym razie ta małżeńska rozmowa byłaby zwykłym przesłuchaniem.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Corinne zawsze chciała zostać żoną gdy dorośnie i skończy szkołę, ale nie do końca tak sobie to wyobrażała. Nastoletnie wyobrażenia często jednak różniły się od rzeczywistości, ale zdawała sobie sprawę, że mogła trafić gorzej. Mąż co prawda często znikał i rzadko mieli okazję porozmawiać, ale przynajmniej miała wiele swobody w posiadłości, jeśli nie liczyć chodzącej za nią jak cień służki. Do wielu tutejszych obyczajów dopiero się przyzwyczajała. Rosierowie pod wieloma względami różnili się od Averych. Choć oba rody były wierne tradycji i wyznawały silnie antymugolskie wartości, to jednak w innych kwestiach były zauważalne różnice. Ale Corinne musiała w duchu przyznać, że niektóre z różnic przypadły jej do gustu, na przykład to, że Rosierowie byli bardziej dworscy i artystycznie usposobieni, bardziej wrażliwi na piękno. Choć czy był też taki jej mąż, czy jedynie kobiety? Tego nie wiedziała, do tej pory obcując głównie z kobietami, z których zdecydowana większość była raczej przedstawicielkami pokolenia jej rodziców niż jej. Ale u Averych Corinne i jej matka raczej odstawały pod tym względem, że miały artystyczne dusze i kochały rośliny, ale wybaczano im to, bo przecież były tylko kobietami.
Skinęła głową, kiedy wezwana Ester podała jej napoje, których sobie zażyczyła.
- To dobrze, że chodzi tylko o pracę – rzekła, nie zdając sobie sprawy, że była to tylko część prawdy. Ale skąd mogła wiedzieć o innych jego problemach, które zaistniały nim jeszcze zostali małżeństwem? Nie łudziła się jednak, że nagle zacznie jej się zwierzać ze wszystkiego. Choć formalnie byli małżeństwem, to emocjonalnie (przynajmniej na ten moment) nie łączyło ich praktycznie nic. Kilka dni pod jednym dachem to stanowczo za mało, żeby nawiązać bliską i głęboką relację, zwłaszcza jeśli tak na dobrą sprawę aż do tej pory rozmawiali tylko przy innych członkach rodziny, i zawsze były to płytkie, grzecznościowe konwersacje na przykład podczas posiłków.
- Czasem, zwłaszcza w pierwszych dniach, trudno było mi się przyzwyczaić do tego, że ktoś ciągle za mną chodzi. Tym bardziej, że wcale nie czuję się tutaj zagrożona. – Nikt z Rosierów jak dotąd nie okazał jej jawnej niechęci, służba także zachowywała się bez zarzutu, a co do zagrożeń zewnętrznych, to była pewna, że straszliwi, prymitywni mugole na pewno jej tu nie zagrożą, bo przecież posiadłość na pewno była dobrze zabezpieczona. A ona od dnia ślubu jeszcze nie opuszczała granic najbliższych przyległości pałacu, nawet w dawnym rodzinnym domu jeszcze nie była, ale niewątpliwie będzie musiała wkrótce się tam wybrać, spotkać się z matką i bratem, których jej bardzo brakowało.
Po chwili konwersacja zeszła na temat smoków, które Corinne uznała za dobry punkt wyjścia, jeśli chodzi o próbę dotarcia do małżonka i ożywienia go. Większość ludzi lubiła rozmawiać o swoich pasjach i miała nadzieję, że on nie będzie wyjątkiem. Poza tym zaciekawiła ją kwestia rodowego rezerwatu. Chciała poznać dziedzictwo Rosierów i to nie tylko same ogrody różane. Może jej zainteresowanie sprawi, że małżonek spojrzy na nią inaczej niż jako na przykry obowiązek?
- Chciałabym kiedyś je zobaczyć – odezwała się po tym, jak upiła łyk herbaty. – Jeśli to bezpieczne. Macie jakieś miejsca w rezerwacie, skąd można bezpiecznie podziwiać smoki? – Pewnie tak, z tego co słyszała, lady Melisande pasjonowała się smokami i jako kobieta raczej się z nimi nie siłowała, a na pewno istniały jakieś możliwości, by i kobiety mogły podziwiać majestatyczne bestie w sposób stosowny dla ich słabszej i bardziej kruchej płci. – Mugole w swej nienawiści do wszystkiego, co inne i magiczne, mogli zaszkodzić nawet smokom? – zapytała, podejrzewając, że to właśnie o nich mu chodziło, choć zastanawiała się, w jaki sposób prymitywny mugol mógłby zabić smoka, skoro nawet czarodzieje mieli z tym poważny problem. Z tego co pamiętała z lekcji, potrzeba było wiele zaklęć, by powalić tak potężną bestię. – Szesnaście? To całkiem sporo. – Rzeczywiście ta liczba mogła robić wrażenie, choć biorąc pod uwagę, że ponoć mieli w kraju tylko dwa smocze rezerwaty, z czego jeden w rękach szlamolubów, to w skali całego kraju ta liczba nie robiła już takiego wrażenia. – Kiedyś było ich więcej? – zapytała po chwili. Pewnie zanim po kraju rozpleniły się tak wielkie ilości mugoli, smoków i innych magicznych stworzeń musiało być więcej. I kiedyś zapewne nie musiały być pozamykane w rezerwatach. To mugole uciskali zarówno czarodziejów, jak i magiczne stworzenia, a oni musieli ustępować słabszym, ale znacznie liczniejszym. Dobrze, że wreszcie zaczynało się to zmieniać. – To prawda, czarodzieje z mojej rodziny mają swoje sposoby, by okiełznać i podporządkować trolle. Od dawna są hodowane, szkolone i sprzedawane, ale mnie, jako kobiety, nie dopuszczano w ich pobliże, więc posiadam na ten temat jedynie podstawową wiedzę. Mój pan ojciec uważał, że jako kobieta nie powinnam obcować z tymi nieokrzesanymi istotami, ale mój brat z pewnością mógłby opowiedzieć ci o nich więcej.
Dla niej, jako damy, przewidziano w życiu inne role niż hodowanie i szkolenie trolli. Wiedziała więc głównie tyle, że takie istoty żyły w niektórych obszarach Shropshire, że męscy członkowie jej rodu mieli swoje sposoby radzenia sobie z nimi, i że uczynili sobie z ich hodowli interes. Ona natomiast miała przygotowywać się do roli przyszłej żony; od dawna było wiadomo, że i tak zostanie wydana do innego rodu, więc pan ojciec wprowadził w rodową schedę tylko swego pierworodnego. Corinne w tym czasie miała się uczyć umiejętności niezbędnych wysoko urodzonej kobiecie, i może tylko będąc dzieckiem pytała, czemu jej brat robi w tym czasie coś innego. Później, gdy była starsza, przyswoiła i zaakceptowała to, że chłopcy i dziewczynki po prostu byli stworzeni do czegoś innego. Że role mężczyzn i kobiet różniły się od siebie, i że niektóre aktywności były dla dam po prostu nieodpowiednie. Przestała zazdrościć bratu, choć lubiła spędzać z nim czas wtedy, kiedy mieli wolne od swoich nauk i obowiązków. Teraz, będąc dorosła, także akceptowała przyrodzone kobiecie role i nie potrafiła zrozumieć dziewcząt, które tak bardzo chciały wejść w męską skórę, kalać się pracą (rzeczą jakże niestosowną dla kobiet, wszak to mężczyźni mieli obowiązek zapewniać rodzinie byt), czy uchylać się od małżeństwa i macierzyństwa. Corinne pokornie przyjęła wolę rodu i poślubiła nieznajomego jej mężczyznę, bo wiedziała, że tak trzeba.
Skinęła głową, kiedy wezwana Ester podała jej napoje, których sobie zażyczyła.
- To dobrze, że chodzi tylko o pracę – rzekła, nie zdając sobie sprawy, że była to tylko część prawdy. Ale skąd mogła wiedzieć o innych jego problemach, które zaistniały nim jeszcze zostali małżeństwem? Nie łudziła się jednak, że nagle zacznie jej się zwierzać ze wszystkiego. Choć formalnie byli małżeństwem, to emocjonalnie (przynajmniej na ten moment) nie łączyło ich praktycznie nic. Kilka dni pod jednym dachem to stanowczo za mało, żeby nawiązać bliską i głęboką relację, zwłaszcza jeśli tak na dobrą sprawę aż do tej pory rozmawiali tylko przy innych członkach rodziny, i zawsze były to płytkie, grzecznościowe konwersacje na przykład podczas posiłków.
- Czasem, zwłaszcza w pierwszych dniach, trudno było mi się przyzwyczaić do tego, że ktoś ciągle za mną chodzi. Tym bardziej, że wcale nie czuję się tutaj zagrożona. – Nikt z Rosierów jak dotąd nie okazał jej jawnej niechęci, służba także zachowywała się bez zarzutu, a co do zagrożeń zewnętrznych, to była pewna, że straszliwi, prymitywni mugole na pewno jej tu nie zagrożą, bo przecież posiadłość na pewno była dobrze zabezpieczona. A ona od dnia ślubu jeszcze nie opuszczała granic najbliższych przyległości pałacu, nawet w dawnym rodzinnym domu jeszcze nie była, ale niewątpliwie będzie musiała wkrótce się tam wybrać, spotkać się z matką i bratem, których jej bardzo brakowało.
Po chwili konwersacja zeszła na temat smoków, które Corinne uznała za dobry punkt wyjścia, jeśli chodzi o próbę dotarcia do małżonka i ożywienia go. Większość ludzi lubiła rozmawiać o swoich pasjach i miała nadzieję, że on nie będzie wyjątkiem. Poza tym zaciekawiła ją kwestia rodowego rezerwatu. Chciała poznać dziedzictwo Rosierów i to nie tylko same ogrody różane. Może jej zainteresowanie sprawi, że małżonek spojrzy na nią inaczej niż jako na przykry obowiązek?
- Chciałabym kiedyś je zobaczyć – odezwała się po tym, jak upiła łyk herbaty. – Jeśli to bezpieczne. Macie jakieś miejsca w rezerwacie, skąd można bezpiecznie podziwiać smoki? – Pewnie tak, z tego co słyszała, lady Melisande pasjonowała się smokami i jako kobieta raczej się z nimi nie siłowała, a na pewno istniały jakieś możliwości, by i kobiety mogły podziwiać majestatyczne bestie w sposób stosowny dla ich słabszej i bardziej kruchej płci. – Mugole w swej nienawiści do wszystkiego, co inne i magiczne, mogli zaszkodzić nawet smokom? – zapytała, podejrzewając, że to właśnie o nich mu chodziło, choć zastanawiała się, w jaki sposób prymitywny mugol mógłby zabić smoka, skoro nawet czarodzieje mieli z tym poważny problem. Z tego co pamiętała z lekcji, potrzeba było wiele zaklęć, by powalić tak potężną bestię. – Szesnaście? To całkiem sporo. – Rzeczywiście ta liczba mogła robić wrażenie, choć biorąc pod uwagę, że ponoć mieli w kraju tylko dwa smocze rezerwaty, z czego jeden w rękach szlamolubów, to w skali całego kraju ta liczba nie robiła już takiego wrażenia. – Kiedyś było ich więcej? – zapytała po chwili. Pewnie zanim po kraju rozpleniły się tak wielkie ilości mugoli, smoków i innych magicznych stworzeń musiało być więcej. I kiedyś zapewne nie musiały być pozamykane w rezerwatach. To mugole uciskali zarówno czarodziejów, jak i magiczne stworzenia, a oni musieli ustępować słabszym, ale znacznie liczniejszym. Dobrze, że wreszcie zaczynało się to zmieniać. – To prawda, czarodzieje z mojej rodziny mają swoje sposoby, by okiełznać i podporządkować trolle. Od dawna są hodowane, szkolone i sprzedawane, ale mnie, jako kobiety, nie dopuszczano w ich pobliże, więc posiadam na ten temat jedynie podstawową wiedzę. Mój pan ojciec uważał, że jako kobieta nie powinnam obcować z tymi nieokrzesanymi istotami, ale mój brat z pewnością mógłby opowiedzieć ci o nich więcej.
Dla niej, jako damy, przewidziano w życiu inne role niż hodowanie i szkolenie trolli. Wiedziała więc głównie tyle, że takie istoty żyły w niektórych obszarach Shropshire, że męscy członkowie jej rodu mieli swoje sposoby radzenia sobie z nimi, i że uczynili sobie z ich hodowli interes. Ona natomiast miała przygotowywać się do roli przyszłej żony; od dawna było wiadomo, że i tak zostanie wydana do innego rodu, więc pan ojciec wprowadził w rodową schedę tylko swego pierworodnego. Corinne w tym czasie miała się uczyć umiejętności niezbędnych wysoko urodzonej kobiecie, i może tylko będąc dzieckiem pytała, czemu jej brat robi w tym czasie coś innego. Później, gdy była starsza, przyswoiła i zaakceptowała to, że chłopcy i dziewczynki po prostu byli stworzeni do czegoś innego. Że role mężczyzn i kobiet różniły się od siebie, i że niektóre aktywności były dla dam po prostu nieodpowiednie. Przestała zazdrościć bratu, choć lubiła spędzać z nim czas wtedy, kiedy mieli wolne od swoich nauk i obowiązków. Teraz, będąc dorosła, także akceptowała przyrodzone kobiecie role i nie potrafiła zrozumieć dziewcząt, które tak bardzo chciały wejść w męską skórę, kalać się pracą (rzeczą jakże niestosowną dla kobiet, wszak to mężczyźni mieli obowiązek zapewniać rodzinie byt), czy uchylać się od małżeństwa i macierzyństwa. Corinne pokornie przyjęła wolę rodu i poślubiła nieznajomego jej mężczyznę, bo wiedziała, że tak trzeba.
Małżeństwo było obowiązkiem, w taki sposób właśnie je postrzegał. Linia jest ojca nie była silna, miał jednego prawowitego potomka. Kennetha nie mógł do tego zacnego grona zaliczać, choć istniał cień szansy, że jeśli Anselme wiedziałby o dzieciaki na boku, zaakceptowałby go i Mathieu miałby brata, który wychowałby się razem z nim. Niemniej jednak, nigdy nie przyjdzie mu się dowiedzieć czy istniała na to jakakolwiek szansa. W każdym razie, linia Anselma Rosiera była linią bardzo cienką. Miał jednego potomka, który mógł ją przedłużyć, który dawał jakąkolwiek nadzieję na to. Z drugiej strony, Tristan też był jedynym synem, miał same siostry, więc… Kwestia przedłużenia rodowego nazwiska leżała w ich rękach. Tristan dopełnił tego obowiązku, gdy Evandra wydała na świat Evana. Mathieu tą drogę miał jeszcze przed sobą.
Nie widział sensu w spowiadaniu się Corinne z wszystkich swoich problemów. Nie łączyła ich specjalnie bliska więź, a Mathieu od zawsze miał problemy z zaufaniem. Wolał stopniowo podchodzić do kwestii małżeńskich, wszak mieli zbyt krótki staż, aby mogli zagłębić się bardziej w swoją relację. Wolał na razie z dystansem podchodzić do kwestii zwierzania się z problemów, w końcu… nie był pewien czy byłaby w stanie pojąć skomplikowanie jego umysłu i całą istotę problemu. Nie znał jej. Nic o niej nie wiedział.
Naiwna. Niebezpieczeństwo czaiło się na każdym kroku. Kwestie zabezpieczenia i odpowiedniej dbałości o dobór pracowników to jedno, ale czasy w których przyszło im żyć były trudne i skomplikowane, a wrogowie mogli być dosłownie wszędzie. Bądź co bądź, Rosierowie pokazali się jako silny ród, który wiele może zdziałać. Niekoniecznie podobało się to wszystkim, a zwierzanie zaufania dobrym intencjom innych było błędem. Stąd nacisk, aby Ester pilnowała Corinne i w razie niespodziewanego zdarzenia reagowała w odpowiedni sposób, zgodny z protokołem, który sam opracował.
Niechętnie podchodził do kwestii wizyty Corinne w Smoczych Ogrodach. Traktował to miejsce jako swój azyl, bezpieczne miejsce, które było jego drugim domem. Na dziś traktowałby to odrobinę jak naruszenie jego prywatności. Nie lubił, jak ktoś wchodził bezprawnie do jego komnat, podobnie miał ze Smoczymi Ogrodami. Poza tym, uważał, że nie była odpowiednio przygotowana, aby wejść na teren smoków.
- Jest obserwatorium, zabiorę Cię tam gdy będziesz gotowa. - powiedział spokojnie i upił łyk alkoholu. Mając na myśli, że będzie gotowa miał na myśli swoją gotowość do tego zadania. Niełatwo pojąć logikę jego działania, ani tok myślenia, ale sytuacja, w której obecnie się znajdował też nie była dla niego łatwa. Był pewien, że z czasem przekona się do tego wszystkiego, ale naprawdę potrzebował czasu. – Mugole mogą zaszkodzić każdemu, ich niewiedza i głupota prowadzą do działań, których nie pojmujemy. – dodał, przesuwając wzrok na ogień w kominku. Pamiętał dokładnie świst, jaki wydawała ich dziwaczna broń, jaki zamęt potrafiła siać, jak niebezpieczna potrafiła być. Corinne na pewno nie miała o tym pojęcia, kobiety - szczególnie tak młode – żyły w błogiej nieświadomości z czym przychodziło się mierzyć ich mężczyzną na froncie, kiedy rozgorzała walka była naprawdę niebezpieczna. – Było ich więcej… W maju tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku pojawiły się anomalie, zginęły trzy smoki… – odpowiedział na jej pytanie po krótkim zamyśleniu. To był trudny czas. Zabezpieczenia padły, smoki wydostały się na wolność i zagrażały wszystkim. Szokująca sytuacja, którą na szczęście udało się oponować po czterech tygodniach.
- Dość ciekawie musi wyglądać trening tych stworzeń, biorąc pod uwagę fakt, że ich głupota jest ogromna. – stwierdził po chwili, kiedy opowiedziała o rodowej hodowli. Trolle budziły grozę, były wielkie, ważyły ponad tonę, miały wielką siłę i były skrajnie głupie, co czyniło je nieobliczalnymi. – Czy jakieś… zwykłe zwierzęta Cię interesują? – spytał po chwili, przesuwając na nią wzrok. Nikt nie wymagał od niej, aby parała się wiedzą na temat magicznych stworzeń. Istniały jeszcze koty, psy czy inne tym podobne. Może Corinne w rodzinnym domu posiadała jedno z nich?
Nie widział sensu w spowiadaniu się Corinne z wszystkich swoich problemów. Nie łączyła ich specjalnie bliska więź, a Mathieu od zawsze miał problemy z zaufaniem. Wolał stopniowo podchodzić do kwestii małżeńskich, wszak mieli zbyt krótki staż, aby mogli zagłębić się bardziej w swoją relację. Wolał na razie z dystansem podchodzić do kwestii zwierzania się z problemów, w końcu… nie był pewien czy byłaby w stanie pojąć skomplikowanie jego umysłu i całą istotę problemu. Nie znał jej. Nic o niej nie wiedział.
Naiwna. Niebezpieczeństwo czaiło się na każdym kroku. Kwestie zabezpieczenia i odpowiedniej dbałości o dobór pracowników to jedno, ale czasy w których przyszło im żyć były trudne i skomplikowane, a wrogowie mogli być dosłownie wszędzie. Bądź co bądź, Rosierowie pokazali się jako silny ród, który wiele może zdziałać. Niekoniecznie podobało się to wszystkim, a zwierzanie zaufania dobrym intencjom innych było błędem. Stąd nacisk, aby Ester pilnowała Corinne i w razie niespodziewanego zdarzenia reagowała w odpowiedni sposób, zgodny z protokołem, który sam opracował.
Niechętnie podchodził do kwestii wizyty Corinne w Smoczych Ogrodach. Traktował to miejsce jako swój azyl, bezpieczne miejsce, które było jego drugim domem. Na dziś traktowałby to odrobinę jak naruszenie jego prywatności. Nie lubił, jak ktoś wchodził bezprawnie do jego komnat, podobnie miał ze Smoczymi Ogrodami. Poza tym, uważał, że nie była odpowiednio przygotowana, aby wejść na teren smoków.
- Jest obserwatorium, zabiorę Cię tam gdy będziesz gotowa. - powiedział spokojnie i upił łyk alkoholu. Mając na myśli, że będzie gotowa miał na myśli swoją gotowość do tego zadania. Niełatwo pojąć logikę jego działania, ani tok myślenia, ale sytuacja, w której obecnie się znajdował też nie była dla niego łatwa. Był pewien, że z czasem przekona się do tego wszystkiego, ale naprawdę potrzebował czasu. – Mugole mogą zaszkodzić każdemu, ich niewiedza i głupota prowadzą do działań, których nie pojmujemy. – dodał, przesuwając wzrok na ogień w kominku. Pamiętał dokładnie świst, jaki wydawała ich dziwaczna broń, jaki zamęt potrafiła siać, jak niebezpieczna potrafiła być. Corinne na pewno nie miała o tym pojęcia, kobiety - szczególnie tak młode – żyły w błogiej nieświadomości z czym przychodziło się mierzyć ich mężczyzną na froncie, kiedy rozgorzała walka była naprawdę niebezpieczna. – Było ich więcej… W maju tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku pojawiły się anomalie, zginęły trzy smoki… – odpowiedział na jej pytanie po krótkim zamyśleniu. To był trudny czas. Zabezpieczenia padły, smoki wydostały się na wolność i zagrażały wszystkim. Szokująca sytuacja, którą na szczęście udało się oponować po czterech tygodniach.
- Dość ciekawie musi wyglądać trening tych stworzeń, biorąc pod uwagę fakt, że ich głupota jest ogromna. – stwierdził po chwili, kiedy opowiedziała o rodowej hodowli. Trolle budziły grozę, były wielkie, ważyły ponad tonę, miały wielką siłę i były skrajnie głupie, co czyniło je nieobliczalnymi. – Czy jakieś… zwykłe zwierzęta Cię interesują? – spytał po chwili, przesuwając na nią wzrok. Nikt nie wymagał od niej, aby parała się wiedzą na temat magicznych stworzeń. Istniały jeszcze koty, psy czy inne tym podobne. Może Corinne w rodzinnym domu posiadała jedno z nich?
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Corinne zawsze powtarzano, że gdy dorośnie i skończy szkołę, zostanie żoną, więc było to dla niej naturalne, ale wcale nie tak łatwe, jak wydawało się kiedyś, kiedy tylko się o tym mówiło. Kiedy faktycznie wyszła za mąż okazało się, że emocjonalnie to wcale nie jest takie proste. Zamieszkać przy rodzinie męża i nim samym, być żoną kogoś, kogo nawet nie znała i póki co nie wiedziała, jak zdobyć jego sympatię. Wiedziała, że małżeństwa nie zawierało się dla miłości czy sympatii, a po prostu dla korzyści obu rodów i przedłużenia ich linii, ale mimo wszystko chciała przynajmniej spróbować znaleźć jakąś nić porozumienia z małżonkiem. Żeby nie pozostawali zawsze tylko obcymi sobie ludźmi. Nie kochała Mathieu, nawet go nie znała, ale próbowała wyciągnąć do niego rękę i przynajmniej go poznać. A proces poznawania mógł być długi, tym bardziej, że żadne z nich nie było już dzieckiem, oboje byli w jakiś sposób ukształtowani, choć ona, jak przystało na młodą dziewczynę wychowywaną pod kloszem, nie doświadczyła wielu rzeczy, które doświadczali mężczyźni. Może w tym był problem, ta różnica wieku i doświadczeń, może mąż wciąż widział w niej jedynie nieopierzoną smarkulę, a nie partnerkę do rozmów. A może przyczyny tego, dlaczego jej unikał, były jeszcze inne? Tego nie wiedziała.
Ale czy tego chciał czy nie, byli małżeństwem i nie będzie mógł wiecznie uciekać od obowiązku. I tylko od nich samych zależało, czy będzie to obowiązek przykry, czy też nie.
Była tylko młódką, nie wiedziała zbyt wiele o wydarzeniach w świecie, bo docierały do niej tylko starannie przefiltrowane informacje odpowiednie dla uszu młodej damy. A ona nauczyła się już, by nie zadawać wielu pytań, tym bardziej, że kobiecie nie uchodziło nadmierne zainteresowanie męskimi sprawami, a polityka, wojna i tak dalej do takich spraw należały. Tym bardziej nie chciałaby przy nowej rodzinie uchodzić za osobę, którą za bardzo ciągnie do męskiego świata, wolała pozostawać przy tym, co odpowiednie kobietom. Każda płeć miała swoje życiowe role. Mężczyźni mieli dbać o dobry byt i bezpieczeństwo rodziny, kobiety miały rodzić dzieci, wychowywać je, a przy okazji dobrze wyglądać i czarować bliskich swoimi talentami artystycznymi. Tak czy inaczej nie miała pojęcia, że może jej coś grozić, ufnie pokładała wiarę w rodzinie męża, że uchronią ją od zła i zapewnią bezpieczeństwo, tak jak przed ślubem bezpieczeństwo zapewniał jej panieński ród.
- Dobrze, z przyjemnością je ujrzę – zgodziła się, nie zdając sobie sprawy z tego, w jaki sposób jej małżonek traktował smoczy rezerwat i że chęcią obejrzenia go wkraczała w jakąś jego prywatną sferę, którą wcale nie chciał się z nią dzielić. Wydawało jej się to naturalne, że powinna interesować się życiem i spuścizną nowego rodu, że powinna poznać to, co ważne dla Rosierów, co w przyszłości będzie ważne dla jej potencjalnych dzieci, które będą Rosierami. Jeśli powije syna, on kiedyś także być może zainteresuje i zajmie się smokami. Ale to była jeszcze daleka przyszłość. – Mugole… przerażają mnie. Są tacy… dzicy i nieokrzesani. Im dalej ode mnie się znajdują tym lepiej – powiedziała, krzywiąc się lekko. Od dziecka wpajano jej niechęć do mugoli, ta niechęć była w jej przypadku podszyta strachem. Czasem nawet miewała koszmary w których uciekała przed goniącymi ją niemagicznymi, którzy w tych snach zawsze mieli wielkie widły i przekrwione oczy, i wyglądali na wpół zwierzęco. Nigdy nie słyszała nic dobrego na temat mugoli, wszelkie opowieści które o nich słyszała przedstawiały ich w negatywnym świetle jako istoty pełne nienawiści do magii. Zdecydowanie nie chciała żadnego z nich spotkać. – Och… To naprawdę ogromna strata, że zginęły aż trzy smoki – przejęła się losem istot zabitych przez anomalie, na pewno rezerwat sporo stracił. Każda magiczna istota była bardzo cenna, zwłaszcza teraz. – Pamiętam anomalie, jeszcze byłam wtedy w Hogwarcie, ale… pamiętam je. – Wydawało jej się, że była wtedy już pod sam koniec nauki, nie wspominała tego okresu dobrze i była przepełniona lękiem. Ulgi zaznała dopiero wtedy, kiedy anomalie dobiegły końca i nie musiała się już bać korzystać z magii. Kiedy szalały anomalie unikała tego, choć w Hogwarcie starano się dbać o bezpieczeństwo uczniów i zabezpieczenie ich przed negatywnymi skutkami zarówno anomalii magicznych, jak i pogodowych, dzięki czemu uniknęła poważniejszych incydentów, ale pewnie nie każdy miał tyle szczęścia.
- Nie wiem, jak dokładnie wyglądały ich treningi, nie pozwalano mi być blisko, bo trolle były niebezpieczne i nieobliczalne, ale czarodzieje z mojego dawnego rodu mieli swoje sposoby, by je okiełznywać. Wydaje mi się, że zaczynali pracować z bardzo młodymi osobnikami, nad którymi było łatwiej zapanować. Tak przynajmniej zrozumiałam z opowieści brata – przyznała. Trolle może nie były aż tak wielkie jak smoki i nie ziały ogniem, ale ze względu na rozmiary i siłę były groźne, tym bardziej, że nie były zbyt bystre i nigdy nie było wiadomo, co takiemu może strzelić do łba. Corinne nie pozwalano się do nich zbliżać, była przecież tylko delikatną młodą kobietą, nie miała dość sił ani fizycznych, ani magicznych, by w razie komplikacji obezwładnić istotę znacznie większą i cięższą od niej. Pozostawiała więc to mężczyznom, jej brat na pewno potrafiłby powiedzieć dużo więcej na ten temat. – Jeśli chodzi o inne zwierzęta… Obecnie mam tylko sowę, ale kiedyś miałam też kota, niestety wyzionął ducha ze starości jakiś czas przed naszym ślubem. W rodzinnym domu zdarzało mi się też jeździć konno na jednym z wierzchowców należących do rodu. – Do Hogwartu zabierała tylko sowę, kotem ciesząc się tylko w domu, ale niestety miał swoje lata i odszedł pewnego dnia, a na kolejnego do tej pory się nie zdecydowała. Może kiedyś? Póki co musiała jej wystarczyć sowa, użyteczne stworzenie które mogło dostarczać listy. – A ty… Lubisz jakieś zwierzęta poza smokami? Masz jakieś hobby poza tym ściśle związanym ze smoczym rezerwatem? – spytała z ciekawością, upijając kolejny łyk herbaty. Oby tylko nie uznał jej za zbyt ciekawską. – Ja właściwie zawsze bardziej lubiłam rośliny, zwłaszcza kwiaty. No i sztukę. – Dość dobrze sobie radziła, jeśli chodzi o rozpoznawanie roślin, znała się trochę na ziołach, ale największym zamiłowaniem darzyła rośliny ozdobne, bo jak na młodą damę przystało kochała wszystko co piękne, dlatego tak dobrze się czuła w ogrodach różanych. Miała też artystyczną duszę, potrafiła grać i malować, ale wątpiła, by chciał o tym słuchać, nie wyglądał na miłośnika sztuki, choć może się myliła. – Bardzo podobają mi się tutejsze ogrody. Uczę się opieki nad rodowymi różami.
Może rozmawiali na tematy bardzo błahe, niezwiązane z ich małżeństwem i przyszłością, ale nawet takie drobne detale pomagały się wzajemnie poznawać i dowiadywać się o sobie szczegółów. Od czegoś trzeba było zacząć, więc na dobry początek mogli porozmawiać o czymkolwiek, nawet o swoich zainteresowaniach, byle tylko dokonał się jakiś pierwszy krok w ich relacji. By przestali być sobie zupełnie obcy.
Ale czy tego chciał czy nie, byli małżeństwem i nie będzie mógł wiecznie uciekać od obowiązku. I tylko od nich samych zależało, czy będzie to obowiązek przykry, czy też nie.
Była tylko młódką, nie wiedziała zbyt wiele o wydarzeniach w świecie, bo docierały do niej tylko starannie przefiltrowane informacje odpowiednie dla uszu młodej damy. A ona nauczyła się już, by nie zadawać wielu pytań, tym bardziej, że kobiecie nie uchodziło nadmierne zainteresowanie męskimi sprawami, a polityka, wojna i tak dalej do takich spraw należały. Tym bardziej nie chciałaby przy nowej rodzinie uchodzić za osobę, którą za bardzo ciągnie do męskiego świata, wolała pozostawać przy tym, co odpowiednie kobietom. Każda płeć miała swoje życiowe role. Mężczyźni mieli dbać o dobry byt i bezpieczeństwo rodziny, kobiety miały rodzić dzieci, wychowywać je, a przy okazji dobrze wyglądać i czarować bliskich swoimi talentami artystycznymi. Tak czy inaczej nie miała pojęcia, że może jej coś grozić, ufnie pokładała wiarę w rodzinie męża, że uchronią ją od zła i zapewnią bezpieczeństwo, tak jak przed ślubem bezpieczeństwo zapewniał jej panieński ród.
- Dobrze, z przyjemnością je ujrzę – zgodziła się, nie zdając sobie sprawy z tego, w jaki sposób jej małżonek traktował smoczy rezerwat i że chęcią obejrzenia go wkraczała w jakąś jego prywatną sferę, którą wcale nie chciał się z nią dzielić. Wydawało jej się to naturalne, że powinna interesować się życiem i spuścizną nowego rodu, że powinna poznać to, co ważne dla Rosierów, co w przyszłości będzie ważne dla jej potencjalnych dzieci, które będą Rosierami. Jeśli powije syna, on kiedyś także być może zainteresuje i zajmie się smokami. Ale to była jeszcze daleka przyszłość. – Mugole… przerażają mnie. Są tacy… dzicy i nieokrzesani. Im dalej ode mnie się znajdują tym lepiej – powiedziała, krzywiąc się lekko. Od dziecka wpajano jej niechęć do mugoli, ta niechęć była w jej przypadku podszyta strachem. Czasem nawet miewała koszmary w których uciekała przed goniącymi ją niemagicznymi, którzy w tych snach zawsze mieli wielkie widły i przekrwione oczy, i wyglądali na wpół zwierzęco. Nigdy nie słyszała nic dobrego na temat mugoli, wszelkie opowieści które o nich słyszała przedstawiały ich w negatywnym świetle jako istoty pełne nienawiści do magii. Zdecydowanie nie chciała żadnego z nich spotkać. – Och… To naprawdę ogromna strata, że zginęły aż trzy smoki – przejęła się losem istot zabitych przez anomalie, na pewno rezerwat sporo stracił. Każda magiczna istota była bardzo cenna, zwłaszcza teraz. – Pamiętam anomalie, jeszcze byłam wtedy w Hogwarcie, ale… pamiętam je. – Wydawało jej się, że była wtedy już pod sam koniec nauki, nie wspominała tego okresu dobrze i była przepełniona lękiem. Ulgi zaznała dopiero wtedy, kiedy anomalie dobiegły końca i nie musiała się już bać korzystać z magii. Kiedy szalały anomalie unikała tego, choć w Hogwarcie starano się dbać o bezpieczeństwo uczniów i zabezpieczenie ich przed negatywnymi skutkami zarówno anomalii magicznych, jak i pogodowych, dzięki czemu uniknęła poważniejszych incydentów, ale pewnie nie każdy miał tyle szczęścia.
- Nie wiem, jak dokładnie wyglądały ich treningi, nie pozwalano mi być blisko, bo trolle były niebezpieczne i nieobliczalne, ale czarodzieje z mojego dawnego rodu mieli swoje sposoby, by je okiełznywać. Wydaje mi się, że zaczynali pracować z bardzo młodymi osobnikami, nad którymi było łatwiej zapanować. Tak przynajmniej zrozumiałam z opowieści brata – przyznała. Trolle może nie były aż tak wielkie jak smoki i nie ziały ogniem, ale ze względu na rozmiary i siłę były groźne, tym bardziej, że nie były zbyt bystre i nigdy nie było wiadomo, co takiemu może strzelić do łba. Corinne nie pozwalano się do nich zbliżać, była przecież tylko delikatną młodą kobietą, nie miała dość sił ani fizycznych, ani magicznych, by w razie komplikacji obezwładnić istotę znacznie większą i cięższą od niej. Pozostawiała więc to mężczyznom, jej brat na pewno potrafiłby powiedzieć dużo więcej na ten temat. – Jeśli chodzi o inne zwierzęta… Obecnie mam tylko sowę, ale kiedyś miałam też kota, niestety wyzionął ducha ze starości jakiś czas przed naszym ślubem. W rodzinnym domu zdarzało mi się też jeździć konno na jednym z wierzchowców należących do rodu. – Do Hogwartu zabierała tylko sowę, kotem ciesząc się tylko w domu, ale niestety miał swoje lata i odszedł pewnego dnia, a na kolejnego do tej pory się nie zdecydowała. Może kiedyś? Póki co musiała jej wystarczyć sowa, użyteczne stworzenie które mogło dostarczać listy. – A ty… Lubisz jakieś zwierzęta poza smokami? Masz jakieś hobby poza tym ściśle związanym ze smoczym rezerwatem? – spytała z ciekawością, upijając kolejny łyk herbaty. Oby tylko nie uznał jej za zbyt ciekawską. – Ja właściwie zawsze bardziej lubiłam rośliny, zwłaszcza kwiaty. No i sztukę. – Dość dobrze sobie radziła, jeśli chodzi o rozpoznawanie roślin, znała się trochę na ziołach, ale największym zamiłowaniem darzyła rośliny ozdobne, bo jak na młodą damę przystało kochała wszystko co piękne, dlatego tak dobrze się czuła w ogrodach różanych. Miała też artystyczną duszę, potrafiła grać i malować, ale wątpiła, by chciał o tym słuchać, nie wyglądał na miłośnika sztuki, choć może się myliła. – Bardzo podobają mi się tutejsze ogrody. Uczę się opieki nad rodowymi różami.
Może rozmawiali na tematy bardzo błahe, niezwiązane z ich małżeństwem i przyszłością, ale nawet takie drobne detale pomagały się wzajemnie poznawać i dowiadywać się o sobie szczegółów. Od czegoś trzeba było zacząć, więc na dobry początek mogli porozmawiać o czymkolwiek, nawet o swoich zainteresowaniach, byle tylko dokonał się jakiś pierwszy krok w ich relacji. By przestali być sobie zupełnie obcy.
Zainteresowanie, które wykazywała było… normalne. Dlaczego więc on nie potrafił tak po prostu przemóc się, zdecydować na rozmowę, otwarcie i dopuszczenie jej do siebie, jakby obawiał się kolejnych ran? Upił kolejny łyk alkoholu, zastanawiając się jak wyglądałoby jego małżeństwo z tą, której pragnął. Z Corinne był spięty, jakby rozmawiał z kimś zupełnie obcym. Nie potrafił rozluźnić się, zaśmiać, zażartować… Nawet nie wiedział w jaki sposób odebrałaby jego żarty. Primrose akceptowała go takim, jakim był… poza jedną kwestią, lojalności wobec rodziny, którą reprezentował. Ich drogi zostały ostatecznie rozdzielony. Odrzuciła go, a wszystko zostało zwalone na jego barki. Miała wybór, ale dokonała go po swojemu. Czego innego mógł się po niej spodziewać, przecież ją znał… Nie powinien teraz o niej myśleć, był w swojej komnacie z żoną, która była mu zupełnie obca. Ciemne spojrzenie tęczówek powiodło wolno z brzegu szklanki na ogień trzaskający w kominku, a później na delikatną twarz Corinne. Zdawał sobie sprawę, że jego mina nie prezentuje się najlepiej, a sam nie wygląda na zachwyconego. Powinien być bardziej, przystępny.
- Nie musisz się ich obawiać. Dlatego zaufaj proszę Ester, w razie niepowodzenia lub niespodziewanego rozwoju sytuacji zabierze Cię w bezpieczne miejsce. – powiedział spokojnie, przywołując temat służki, która snuła się za Corinne jak cień, dla jej własnego bezpieczeństwa. Po zniknięciu Evandry nie mógł pozwolić sobie na to, aby ktokolwiek mógł zagrozić jego żonie. Wiadomo, nie był tak wysoko postawiony jak Tristan, ale ugodzenie w rodzinę dla nieświadomych idiotów, było bez znaczenia, w którą gałąź będą celować. Corinne powinna mieć tego pełną świadomość, dlatego wolałby, aby zaufała i służce i jego osądowi.
Zamyślił się. Może faktycznie kluczem do pracy z Trollami był ich młody wiek i przyzwyczajanie do pewnego rodzaju zachowania. Były odizolowane od dorosłych osobników? Z drugiej strony, te dorosłe były posłuszne. Musieli zacząć od wyłapania młodych i kontynuację ich tresury w kolejnych pokoleniach. Nigdy nie zagłębiał się w tym temacie, ale z pewnością jego szwagier będzie wiedział więcej na ten temat, przy kolejnej okazji zapyta go. Corinne niewiele wiedziała, jak sama przyznała, ale to z uwagi na to, iż nie uczestniczyła w ich pracy. To męskie zajęcie, kobieta powinna parać się delikatniejszymi sprawami.
Koty, konie… Kotów nie miał, nie przepadał za nimi. Wolał psy. Konie… Posiadali, mieli tereny jeździeckie, Tristan nawet próbował go nauczyć jazdy konnej, ale Mathieu z większą pewnością siebie dosiadłby smoka niż konia. Nie było tak źle, chociaż pamiętał swoje spięcie, kiedy siedział na grzbiecie wierzchowca. W każdym razie, zamiłowanie do zwierząt miał – wszelkiej maści. Do jednych większe, do drugich mniejsze.
- Wszystkie zwierzęta są mi bliskie. Podobają mi się psidwaki, aetonany, choć nie miałbym odwagi dosiąść skrzydlatego konia. Nie jestem jeźdźcem. – stwierdził spokojnie. Corinne mówiła znacznie więcej od niego, nie miał jej tego za złe, otwarcie mówiła to co chciała powiedzieć, a on… nigdy nie nabył takiej umiejętności. Bądź co bądź, zawsze był uważany z tego cichego, który niewiele się odzywał. Mowa była srebrem, lecz milczenie nazywano złotem i tego właśnie się trzymał. Zamiast mówić, wolał słuchać. Na pytanie o hobby nie odpowiedział, jego ostatnim hobby była wojna…
- Rośliny? Hodowałaś coś? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok. W Smoczych Ogrodach przydałby się ktoś, kto poprowadziłby hodowlę roślin. W dostawach nie zawsze było wszystko to, co było im potrzebne. Poza standardowymi środkami, musieli posiadać środki do tworzenia eliksirów… Odtrącił jednak tą myśl, Corinne na razie nie musiała skupiać się na tym, powinna zdecydowanie zaaklimatyzować się w pałacu, a później podejmować jakieś działania.
- To dobrze, z pewnością… odnajdziesz się w tym zajęciu. Rodowe róże są dla nas wyjątkowo ważne. – powiedział spokojnie, jak każdy inny symbol związany z rodem Rosier, róże miały wyjątkowe znaczenie.
- Nie musisz się ich obawiać. Dlatego zaufaj proszę Ester, w razie niepowodzenia lub niespodziewanego rozwoju sytuacji zabierze Cię w bezpieczne miejsce. – powiedział spokojnie, przywołując temat służki, która snuła się za Corinne jak cień, dla jej własnego bezpieczeństwa. Po zniknięciu Evandry nie mógł pozwolić sobie na to, aby ktokolwiek mógł zagrozić jego żonie. Wiadomo, nie był tak wysoko postawiony jak Tristan, ale ugodzenie w rodzinę dla nieświadomych idiotów, było bez znaczenia, w którą gałąź będą celować. Corinne powinna mieć tego pełną świadomość, dlatego wolałby, aby zaufała i służce i jego osądowi.
Zamyślił się. Może faktycznie kluczem do pracy z Trollami był ich młody wiek i przyzwyczajanie do pewnego rodzaju zachowania. Były odizolowane od dorosłych osobników? Z drugiej strony, te dorosłe były posłuszne. Musieli zacząć od wyłapania młodych i kontynuację ich tresury w kolejnych pokoleniach. Nigdy nie zagłębiał się w tym temacie, ale z pewnością jego szwagier będzie wiedział więcej na ten temat, przy kolejnej okazji zapyta go. Corinne niewiele wiedziała, jak sama przyznała, ale to z uwagi na to, iż nie uczestniczyła w ich pracy. To męskie zajęcie, kobieta powinna parać się delikatniejszymi sprawami.
Koty, konie… Kotów nie miał, nie przepadał za nimi. Wolał psy. Konie… Posiadali, mieli tereny jeździeckie, Tristan nawet próbował go nauczyć jazdy konnej, ale Mathieu z większą pewnością siebie dosiadłby smoka niż konia. Nie było tak źle, chociaż pamiętał swoje spięcie, kiedy siedział na grzbiecie wierzchowca. W każdym razie, zamiłowanie do zwierząt miał – wszelkiej maści. Do jednych większe, do drugich mniejsze.
- Wszystkie zwierzęta są mi bliskie. Podobają mi się psidwaki, aetonany, choć nie miałbym odwagi dosiąść skrzydlatego konia. Nie jestem jeźdźcem. – stwierdził spokojnie. Corinne mówiła znacznie więcej od niego, nie miał jej tego za złe, otwarcie mówiła to co chciała powiedzieć, a on… nigdy nie nabył takiej umiejętności. Bądź co bądź, zawsze był uważany z tego cichego, który niewiele się odzywał. Mowa była srebrem, lecz milczenie nazywano złotem i tego właśnie się trzymał. Zamiast mówić, wolał słuchać. Na pytanie o hobby nie odpowiedział, jego ostatnim hobby była wojna…
- Rośliny? Hodowałaś coś? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok. W Smoczych Ogrodach przydałby się ktoś, kto poprowadziłby hodowlę roślin. W dostawach nie zawsze było wszystko to, co było im potrzebne. Poza standardowymi środkami, musieli posiadać środki do tworzenia eliksirów… Odtrącił jednak tą myśl, Corinne na razie nie musiała skupiać się na tym, powinna zdecydowanie zaaklimatyzować się w pałacu, a później podejmować jakieś działania.
- To dobrze, z pewnością… odnajdziesz się w tym zajęciu. Rodowe róże są dla nas wyjątkowo ważne. – powiedział spokojnie, jak każdy inny symbol związany z rodem Rosier, róże miały wyjątkowe znaczenie.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Nie zdawała sobie sprawy z jego przeszłości i uczuć, z tego, że kochał inną i wolałby na jej miejscu widzieć kogoś zupełnie innego. Mogła tylko zastanawiać się nad tym, dlaczego jej unikał, ale powodów takiego stanu rzeczy mogło być naprawdę wiele i nie musiały być ściśle związane z jej osobą. Bądź co bądź uważała się i była uważana za urodziwą, więc Mathieu raczej nie unikał jej z powodu nieatrakcyjnego wyglądu. Jeśli chodzi o osobowość, nie mieli szansy się bliżej poznać i przekonać. Każda relacja potrzebowała czasu, a miłość od pierwszego wejrzenia chyba zdarzała się tylko na kartach romantycznych powieści dla młodych panien. W ich świecie najważniejsze było dobro rodu. Dla dobra rodu oraz siebie samych powinni przynajmniej podjąć próbę porozumienia. Corinne chciała to zrobić, dlatego po kilku dniach oczekiwania na ruch męża, z którym właściwie od czasu nocy poślubnej nie była sam na sam chyba ani razu, sama postanowiła podjąć jakieś działanie i zainicjować rozmowę. Wiedziała, że przynajmniej poprawne relacje z mężem wiele ułatwią także jej samej. W końcu miała tu, wśród Rosierów, spędzić resztę swojego życia i wolałaby nie spędzać go w poczuciu niechęci do męża i złości na rodową politykę. Dobro rodu było sprawą świętą, Corinne była gotowa wiele poświęcić dla zadowolenia rodziny, ale małżeństwo nie musiało być tylko i wyłącznie przykrym obowiązkiem. Evandra mówiła jej niedawno, że między nią i jej mężem z czasem narodziła się miłość, więc może nie wszystko stracone. Ale oboje musieli tego chcieć, żeby przestali być dla siebie obcymi ludźmi. Chciała móc prawdziwie poczuć, że jest żoną, tym bardziej, że tak wielki pośpiech rodów w zaaranżowaniu ich związku nie sprzyjał prawidłowemu zbudowaniu relacji w okresie narzeczeństwa, które było bardzo krótkie i nie było nawet kiedy się poznawać.
- Dobrze. Zaufam twojej ocenie sytuacji, choć mam nadzieję, że nic złego się nie wydarzy – powiedziała. Wcześniej wydawało jej się, że służka miała ją śledzić, bo mąż jej nie ufał, ale może istniały ku temu inne powody? Nie miała pojęcia o tym, co spotkało Evandrę krótko przed ich ślubem, o tym, że podła szlama zdecydowała się uprowadzić lady Rosier, i że mogła zagrażać także jej samej.
Corinne posiadała na temat zwierząt i stworzeń raczej podstawową wiedzę. Umiała obchodzić się z kotem czy sową, znała też podstawy jazdy konnej, a także posiadała wiedzę zdobytą na szkolnych lekcjach opieki nad magicznymi stworzeniami, ale z pewnością nie poradziłaby sobie z trollem czy smokiem, gdyby przyszło jej stanąć z nimi oko w oko. To wymagało o wiele większej biegłości, i z reguły zgłębiali się w to mężczyźni. W przypadku kobiety nadmierne zainteresowanie takimi sprawami, co gorsza w ujęciu praktycznym, uchodziłoby za ekscentryczne dziwactwo.
- Miałam okazję latać na aetonanie, choć moje jeździeckie umiejętności są raczej podstawowe i częściej jeździłam na zwykłym koniu pozbawionym skrzydeł. W każdym razie, jeśli miałabym wybierać, który latający środek lokomocji wolę, to zdecydowanie wolałabym aetonany od mioteł – przyznała szczerze. Aetonany były bardziej eleganckie, miotły w jej oczach uchodziły za środek lokomocji dla gminu. Siedzenie okrakiem na kiju wydawało jej się wybitnie nieeleganckie, i ostatni raz dotykała miotły na swoim pierwszym roku szkoły, podczas obowiązkowych lekcji. I szło jej to fatalnie. Nawet nie wiedziała, czy teraz, po tylu latach, potrafiłaby się utrzymać na miotle. Nie planowała próbować. Poza tym mimo wszystko wolała stać obiema nogami pewnie na ziemi. Niespecjalnie lubiła znajdować się wysoko nad nią, zawsze bała się, że spadnie i się mocno potłucze.
- Sama może nie, ale moja matka miała i nadal ma niewielki ogród na terenach przyległości Averych, często jej pomagałam w doglądaniu roślin, jeśli akurat nie byłam w Hogwarcie, który ukończyłam dopiero rok temu. – Oczywiście jej działania mieściły się w granicach tego, co wypadało lady. Bardziej brudne prace wykonywała służba, a Corinne i jej matka głównie cieszyły się pięknem kwiatów i ich bliskością, nie wypadało im zbytnio brudzić delikatnych rąk, bo ślady ziemi pod paznokciami fatalnie wyglądałyby na salonach. Młódka w temacie roślin na pewno była zorientowana lepiej niż w przypadku zwierząt, znała wiele roślin ozdobnych i trochę ziół, ale również i tu nie była mistrzynią. Miała w końcu dopiero niecałe dziewiętnaście lat i była damą. Jej matka miała więcej lat na naukę, zwłaszcza że pochodziła z Flintów, gdzie rośliny, a zwłaszcza zioła, były jedną z głównych rodowych pasji. – Myślę, że wiedza którą zdobyłam dzięki matce, pomoże mi przy różach. Mogę też czerpać z doświadczeń Evandry oraz starszych lady. – Wydawało jej się, że Evandra, albo choćby matka Mathieu, mogły być chętne do pomocy nowicjuszce. Corinne wierzyła, że sobie poradzi, musiała po prostu dobrze opanować nazwy odmian oraz inne szczegóły niezbędne w prawidłowym dbaniu o dobrostan roślin.
Wydawało jej się, że mimo wszystko to on miał większe problemy z rozmową i otworzeniem się, ale nawet takie drobnostki jak rozmowa o zainteresowaniach mogły pomóc przełamać pierwsze lody i rozpocząć mozolny proces wzajemnego poznawania się.
Poruszyła się nieznacznie na fotelu, przygładzając na kolanach miękki materiał.
- Chciałabym po prostu… żebyśmy ze sobą rozmawiali także poza wspólnymi posiłkami. Żebyśmy się poznali. Chciałabym trochę lepiej poznać ciebie i twój świat, w końcu mamy spędzić ze sobą resztę życia – zdecydowała się na pewną szczerość, miała nadzieję, że to nie sprawi, że małżonek się wycofa jeszcze bardziej. Chciała po prostu pokazać, że ona nie chce się na niego zamykać i w zaciszu komnat opłakiwać szybko zawartego aranżowanego małżeństwa, a że była chętna do tego, żeby, jak to niedawno określiła Evandra, otworzyć się na możliwości, jakie małżeństwo mogło jej dawać, nie zamykać się na nie tylko dlatego, że nie poznała męża przed ślubem.
- Dobrze. Zaufam twojej ocenie sytuacji, choć mam nadzieję, że nic złego się nie wydarzy – powiedziała. Wcześniej wydawało jej się, że służka miała ją śledzić, bo mąż jej nie ufał, ale może istniały ku temu inne powody? Nie miała pojęcia o tym, co spotkało Evandrę krótko przed ich ślubem, o tym, że podła szlama zdecydowała się uprowadzić lady Rosier, i że mogła zagrażać także jej samej.
Corinne posiadała na temat zwierząt i stworzeń raczej podstawową wiedzę. Umiała obchodzić się z kotem czy sową, znała też podstawy jazdy konnej, a także posiadała wiedzę zdobytą na szkolnych lekcjach opieki nad magicznymi stworzeniami, ale z pewnością nie poradziłaby sobie z trollem czy smokiem, gdyby przyszło jej stanąć z nimi oko w oko. To wymagało o wiele większej biegłości, i z reguły zgłębiali się w to mężczyźni. W przypadku kobiety nadmierne zainteresowanie takimi sprawami, co gorsza w ujęciu praktycznym, uchodziłoby za ekscentryczne dziwactwo.
- Miałam okazję latać na aetonanie, choć moje jeździeckie umiejętności są raczej podstawowe i częściej jeździłam na zwykłym koniu pozbawionym skrzydeł. W każdym razie, jeśli miałabym wybierać, który latający środek lokomocji wolę, to zdecydowanie wolałabym aetonany od mioteł – przyznała szczerze. Aetonany były bardziej eleganckie, miotły w jej oczach uchodziły za środek lokomocji dla gminu. Siedzenie okrakiem na kiju wydawało jej się wybitnie nieeleganckie, i ostatni raz dotykała miotły na swoim pierwszym roku szkoły, podczas obowiązkowych lekcji. I szło jej to fatalnie. Nawet nie wiedziała, czy teraz, po tylu latach, potrafiłaby się utrzymać na miotle. Nie planowała próbować. Poza tym mimo wszystko wolała stać obiema nogami pewnie na ziemi. Niespecjalnie lubiła znajdować się wysoko nad nią, zawsze bała się, że spadnie i się mocno potłucze.
- Sama może nie, ale moja matka miała i nadal ma niewielki ogród na terenach przyległości Averych, często jej pomagałam w doglądaniu roślin, jeśli akurat nie byłam w Hogwarcie, który ukończyłam dopiero rok temu. – Oczywiście jej działania mieściły się w granicach tego, co wypadało lady. Bardziej brudne prace wykonywała służba, a Corinne i jej matka głównie cieszyły się pięknem kwiatów i ich bliskością, nie wypadało im zbytnio brudzić delikatnych rąk, bo ślady ziemi pod paznokciami fatalnie wyglądałyby na salonach. Młódka w temacie roślin na pewno była zorientowana lepiej niż w przypadku zwierząt, znała wiele roślin ozdobnych i trochę ziół, ale również i tu nie była mistrzynią. Miała w końcu dopiero niecałe dziewiętnaście lat i była damą. Jej matka miała więcej lat na naukę, zwłaszcza że pochodziła z Flintów, gdzie rośliny, a zwłaszcza zioła, były jedną z głównych rodowych pasji. – Myślę, że wiedza którą zdobyłam dzięki matce, pomoże mi przy różach. Mogę też czerpać z doświadczeń Evandry oraz starszych lady. – Wydawało jej się, że Evandra, albo choćby matka Mathieu, mogły być chętne do pomocy nowicjuszce. Corinne wierzyła, że sobie poradzi, musiała po prostu dobrze opanować nazwy odmian oraz inne szczegóły niezbędne w prawidłowym dbaniu o dobrostan roślin.
Wydawało jej się, że mimo wszystko to on miał większe problemy z rozmową i otworzeniem się, ale nawet takie drobnostki jak rozmowa o zainteresowaniach mogły pomóc przełamać pierwsze lody i rozpocząć mozolny proces wzajemnego poznawania się.
Poruszyła się nieznacznie na fotelu, przygładzając na kolanach miękki materiał.
- Chciałabym po prostu… żebyśmy ze sobą rozmawiali także poza wspólnymi posiłkami. Żebyśmy się poznali. Chciałabym trochę lepiej poznać ciebie i twój świat, w końcu mamy spędzić ze sobą resztę życia – zdecydowała się na pewną szczerość, miała nadzieję, że to nie sprawi, że małżonek się wycofa jeszcze bardziej. Chciała po prostu pokazać, że ona nie chce się na niego zamykać i w zaciszu komnat opłakiwać szybko zawartego aranżowanego małżeństwa, a że była chętna do tego, żeby, jak to niedawno określiła Evandra, otworzyć się na możliwości, jakie małżeństwo mogło jej dawać, nie zamykać się na nie tylko dlatego, że nie poznała męża przed ślubem.
Corinne powinna zdawać sobie sprawę z jednej rzeczy – życie Mathieu nigdy nie było proste i łatwe, choć wielu mogłoby się tak wydawać. Oddany smokom, oddany słuszności spraw walczył każdego dnia. Czasem była to walka łatwiejsza, czasem trudniejsza. Wieloletnie posługa nauczyła go jednak, aby nie zakładać, że wszystko pójdzie gładko i lekko. Należało włożyć więcej trudu w jedne sprawy, a mniej w inne. Życie nie było proste, choć większość uważała, że życie szlachty jest usłane różami, bo mają łatwiej. Nigdy nie patrzyli na to przez pryzmat ograniczeń czy wyrzeczeń ani obowiązków, które ciążyły na ich barkach. Corinne znała te wszystkie kwestie, w przeciwnym razie nie byłoby jej tutaj. Kwestia zaufania w małżeństwie była ważna, nie dało się jednak osiągnąć tego w tak krótkim czasie, a biorąc pod uwagę fakt, że Mathieu jeszcze pewien czas temu szalał za inną kobietą… to zadanie nie będzie łatwe. Niemniej jednak, obiecał dbać o jej bezpieczeństwo i dokładnie to robił, posyłając Ester jako jej osobistą obstawę. Miała na pewno swoją służkę, która odesłana została wraz z nią, ale nie była kimś, komu Rosier ufał. A swojej służce zaufał dawno temu i wiedział, że ta nie zawiedzie jego zaufania.
Zwierzęta była dla niego bardzo ważne, dlatego spytał o zainteresowania Corinne w tym temacie. Może łatwiej byłoby jej zadomowić się, gdyby miała na przykład psa lub kota? Wolał na razie wypytać, dowiedzieć się, zorientować w temacie. Być może pewnego dnia podejdzie do tej sprawy i sprawi małżonce jakiś ciekawy prezent. Aktualnie skupił się na temacie roślin, który jego żona zaczęła. Jej matka miała niewielki ogród, a Corinne pomagała jej w doglądaniu roślin. Brzmiało rozsądnie. Robiła to w wakacje, kiedy nie była w Hogwarcie. Nie uczęszczał do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, ale o tym z całą pewnością wiedziała, wszak wszyscy Rosierowie byli wychowankami Beauxbatons, a ich dzieci również tam właśnie pójdą do szkoły. Tradycja jest, była i będzie żywa. Niemniej jednak jej wiedza w temacie roślin nie była zbyt rozległa, a to zawężało i ograniczało jego plan, a raczej myśl, która właśnie zrodziła się w jego głowie. Nie można mieć wszystkiego, musiał tylko sam przyjąć to do wiadomości. No chyba, że Corinne będzie zainteresowana.
- Niewątpliwie wszystkie damy w Chateau Rose będą wspierały Cię w nauce. – powiedział spokojnym tonem, zamyślając się na chwilę. W tym jego własna matka, która na pewno nie odpuści Corinne, aby za sprawą synowej, zbliżyć się do syna i wybłagać sobie jego wybaczenie. Musiałby nie znać Diany, a wiedział doskonale na co ją stać. Zalecałby unikania jej jak ognia, ale może lepiej nie wspominać o tym, przynajmniej na razie. Nie uważał żony za głupią i wychodził z założenia, że wyłapała lodowate stosunki między synem, a matką i będzie obstawała po stronie swojego męża.
- Postaram się wygospodarować dla Ciebie więcej czasu. – odpowiedział na jej szczerość. Postara się, niczego nie mógł obiecać. Jego życie bywało przewrotne, czasem bardziej intensywne, czasem mniej. Obiecywanie czegokolwiek było nieodpowiedzialne, bo mogło się to skończyć złamaną obietnicą i załamanym sercem. A to było nieuczciwe. – Nie mogę jednak nic obiecać… Wiesz czym się zajmuję poza Smoczymi Ogrodami, a jest to zadanie bardzo nieprzewidywalne. Bądź cierpliwa. – dodał po chwili, przerzucając na nią czekoladowe spojrzenie tęczówek. Kącik ust drgnął, jakby chciał przekazać jej lekki uśmiech, aby być bardziej… przystępnym? – Powinniśmy udać się spać. – wstał podchodząc do niej, pustą szklankę odstawił na stolik. Rano będzie już czysta na swoim miejscu. Spojrzał jeszcze raz w jej oczy, a później nachylił się, aby złożyć na jej czole delikatny pocałunek. – Dobrej nocy, Corinne.
Zwierzęta była dla niego bardzo ważne, dlatego spytał o zainteresowania Corinne w tym temacie. Może łatwiej byłoby jej zadomowić się, gdyby miała na przykład psa lub kota? Wolał na razie wypytać, dowiedzieć się, zorientować w temacie. Być może pewnego dnia podejdzie do tej sprawy i sprawi małżonce jakiś ciekawy prezent. Aktualnie skupił się na temacie roślin, który jego żona zaczęła. Jej matka miała niewielki ogród, a Corinne pomagała jej w doglądaniu roślin. Brzmiało rozsądnie. Robiła to w wakacje, kiedy nie była w Hogwarcie. Nie uczęszczał do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, ale o tym z całą pewnością wiedziała, wszak wszyscy Rosierowie byli wychowankami Beauxbatons, a ich dzieci również tam właśnie pójdą do szkoły. Tradycja jest, była i będzie żywa. Niemniej jednak jej wiedza w temacie roślin nie była zbyt rozległa, a to zawężało i ograniczało jego plan, a raczej myśl, która właśnie zrodziła się w jego głowie. Nie można mieć wszystkiego, musiał tylko sam przyjąć to do wiadomości. No chyba, że Corinne będzie zainteresowana.
- Niewątpliwie wszystkie damy w Chateau Rose będą wspierały Cię w nauce. – powiedział spokojnym tonem, zamyślając się na chwilę. W tym jego własna matka, która na pewno nie odpuści Corinne, aby za sprawą synowej, zbliżyć się do syna i wybłagać sobie jego wybaczenie. Musiałby nie znać Diany, a wiedział doskonale na co ją stać. Zalecałby unikania jej jak ognia, ale może lepiej nie wspominać o tym, przynajmniej na razie. Nie uważał żony za głupią i wychodził z założenia, że wyłapała lodowate stosunki między synem, a matką i będzie obstawała po stronie swojego męża.
- Postaram się wygospodarować dla Ciebie więcej czasu. – odpowiedział na jej szczerość. Postara się, niczego nie mógł obiecać. Jego życie bywało przewrotne, czasem bardziej intensywne, czasem mniej. Obiecywanie czegokolwiek było nieodpowiedzialne, bo mogło się to skończyć złamaną obietnicą i załamanym sercem. A to było nieuczciwe. – Nie mogę jednak nic obiecać… Wiesz czym się zajmuję poza Smoczymi Ogrodami, a jest to zadanie bardzo nieprzewidywalne. Bądź cierpliwa. – dodał po chwili, przerzucając na nią czekoladowe spojrzenie tęczówek. Kącik ust drgnął, jakby chciał przekazać jej lekki uśmiech, aby być bardziej… przystępnym? – Powinniśmy udać się spać. – wstał podchodząc do niej, pustą szklankę odstawił na stolik. Rano będzie już czysta na swoim miejscu. Spojrzał jeszcze raz w jej oczy, a później nachylił się, aby złożyć na jej czole delikatny pocałunek. – Dobrej nocy, Corinne.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Mężczyźni pod wieloma względami mieli trudniej, bo choć z jednej strony na więcej im pozwalano, to też więcej od nich wymagano. Kobieta miała dobrze wyglądać, a po osiągnięciu dorosłości wyjść za mąż, być ozdobą męża i rodzić dzieci. Mężczyzna musiał dbać o byt rodziny i dźwigać to wszystko na swoich barkach. Corinne już jako dziecko zauważyła, że jej brat jest uczony innych rzeczy niż ona i wcześnie zaczęła pojmować, że role mężczyzn i kobiet znacząco się różnią.
Zdawała sobie więc sprawę, że rola Mathieu nie ograniczała się tylko do wyglądania i cieszenia oczu, a miał swoje rodowe i zawodowe obowiązki, którym musiał poświęcać wiele czasu, podczas gdy ona, jako kobieta, mogła oddawać się swoim pasjom, życiu towarzyskiemu i błahym rozrywkom. Choć to życie towarzyskie ostatnio trochę kulało, bo pochłonięta nauką nowej rzeczywistości, póki co skupiała się głównie na poznawaniu nowej rodziny i spotkania z koleżankami chwilowo zeszły na dalszy plan. Tyle było do poznania tutaj!
Corinne nie przepadała za Hogwartem, zawsze zazdrościła tym, którzy zostali wysłani do Beauxbatons, które wydawało jej się o wiele ciekawszą placówką, nie skupioną tylko na nauce, ale i na sztuce. Corinne jak na damę przystało nigdy nie miała naukowych ciągotek i wręcz nie lubiła się uczyć, większość przedmiotów poza transmutacją i zielarstwem ją nudziła i starała się tylko zaliczać, żeby nie przynieść ojcu wstydu, bo o wiele ważniejsze były dla niej nauki pobierane latem w rodzinnym domu, nauki szlacheckiego życia oraz właśnie sztuki, co było o wiele bardziej przydatne w życiu kogoś, kto był stworzony do roli ozdoby męża. Szkoła była tylko koniecznym do przejścia etapem, którego zakończenie powitała z ulgą. W Hogwarcie zbyt duży nacisk kładziono też na równość, Corinne bardzo nie podobało się to, że musiała przebywać z mieszańcami i szlamami, i że miały one w szkole takie same prawa jak ona, a nauczyciele często zapominali o prawidłowym tytułowaniu jej i zwracali się do niej „panno Avery”, tak samo jak do uczniów z gminu. Z tego co słyszała z opowieści Beauxbatons było ciekawsze i bardziej artystyczne, więc z pewnością nie będzie protestować na myśl o wysłaniu tam dzieci. Zależało jej, żeby jej potencjalne przyszłe dzieci wyrosły na godnych przedstawicieli rodu i żeby odebrały edukację artystyczną.
- Jestem pewna, że mogę dowiedzieć się od nich wiele ciekawych rzeczy – zapewniła. Zamierzała więc korzystać z okazji do rozmów z innymi mieszkankami swojego nowego domu. Szczególnie matka Mathieu wydawała się zainteresowana poznaniem jej, ale młódka nie zdawała sobie sprawy, że jej mąż darzył ją obecnie chłodnymi uczuciami. Nie znała powodów tego stanu rzeczy, tym bardziej że kobieta wydawała się miła. Ale Corinne przybyła tu dopiero niedawno i nie wiedziała, co działo się wcześniej.
- Bardzo bym się cieszyła, gdyby się udało. W końcu jesteśmy małżeństwem. – Pomijając już to, że chciała go poznać, to dobrze byłoby zacząć pokazywać się razem w towarzystwie. Jeśli nie będą pojawiać się razem, wkrótce mogą zacząć się plotki, a Corinne bardzo nie chciała, by ktoś z zewnątrz choćby pomyślał, że jej małżeństwo mogłoby być nieudane, tym bardziej, że o związkowe niepowodzenia zazwyczaj obwiniane były kobiety. Zdecydowanie chciała zostać gdzieś zabrana przez męża.
Skinęła głową, rozumiała, że na dziś najwyraźniej koniec rozmowy, ale cieszyła się, że mogli porozmawiać choć trochę. Podejrzewała jednak, że był zmęczony i chciał udać się na spoczynek przed kolejnym dniem. I ona powinna wkrótce pójść spać, żeby nie zaspać na śniadanie, ale przed snem mogła jeszcze coś poczytać lub dokończyć haft, który niedawno zaczęła.
- Dobranoc – rzekła, nieco zaskoczona tym, że musnął ustami jej czoło, ale pozwoliła mu na ten zaskakująco czuły gest, czując jak przechodzi ją lekki dreszcz. Ale posłusznie wstała i zgodnie z jego wolą opuściła jego komnatę, żeby udać się w kierunku własnej, pogrążona w rozmyślaniach na temat małżonka i ich dzisiejszej rozmowy.
| zt. x 2
Zdawała sobie więc sprawę, że rola Mathieu nie ograniczała się tylko do wyglądania i cieszenia oczu, a miał swoje rodowe i zawodowe obowiązki, którym musiał poświęcać wiele czasu, podczas gdy ona, jako kobieta, mogła oddawać się swoim pasjom, życiu towarzyskiemu i błahym rozrywkom. Choć to życie towarzyskie ostatnio trochę kulało, bo pochłonięta nauką nowej rzeczywistości, póki co skupiała się głównie na poznawaniu nowej rodziny i spotkania z koleżankami chwilowo zeszły na dalszy plan. Tyle było do poznania tutaj!
Corinne nie przepadała za Hogwartem, zawsze zazdrościła tym, którzy zostali wysłani do Beauxbatons, które wydawało jej się o wiele ciekawszą placówką, nie skupioną tylko na nauce, ale i na sztuce. Corinne jak na damę przystało nigdy nie miała naukowych ciągotek i wręcz nie lubiła się uczyć, większość przedmiotów poza transmutacją i zielarstwem ją nudziła i starała się tylko zaliczać, żeby nie przynieść ojcu wstydu, bo o wiele ważniejsze były dla niej nauki pobierane latem w rodzinnym domu, nauki szlacheckiego życia oraz właśnie sztuki, co było o wiele bardziej przydatne w życiu kogoś, kto był stworzony do roli ozdoby męża. Szkoła była tylko koniecznym do przejścia etapem, którego zakończenie powitała z ulgą. W Hogwarcie zbyt duży nacisk kładziono też na równość, Corinne bardzo nie podobało się to, że musiała przebywać z mieszańcami i szlamami, i że miały one w szkole takie same prawa jak ona, a nauczyciele często zapominali o prawidłowym tytułowaniu jej i zwracali się do niej „panno Avery”, tak samo jak do uczniów z gminu. Z tego co słyszała z opowieści Beauxbatons było ciekawsze i bardziej artystyczne, więc z pewnością nie będzie protestować na myśl o wysłaniu tam dzieci. Zależało jej, żeby jej potencjalne przyszłe dzieci wyrosły na godnych przedstawicieli rodu i żeby odebrały edukację artystyczną.
- Jestem pewna, że mogę dowiedzieć się od nich wiele ciekawych rzeczy – zapewniła. Zamierzała więc korzystać z okazji do rozmów z innymi mieszkankami swojego nowego domu. Szczególnie matka Mathieu wydawała się zainteresowana poznaniem jej, ale młódka nie zdawała sobie sprawy, że jej mąż darzył ją obecnie chłodnymi uczuciami. Nie znała powodów tego stanu rzeczy, tym bardziej że kobieta wydawała się miła. Ale Corinne przybyła tu dopiero niedawno i nie wiedziała, co działo się wcześniej.
- Bardzo bym się cieszyła, gdyby się udało. W końcu jesteśmy małżeństwem. – Pomijając już to, że chciała go poznać, to dobrze byłoby zacząć pokazywać się razem w towarzystwie. Jeśli nie będą pojawiać się razem, wkrótce mogą zacząć się plotki, a Corinne bardzo nie chciała, by ktoś z zewnątrz choćby pomyślał, że jej małżeństwo mogłoby być nieudane, tym bardziej, że o związkowe niepowodzenia zazwyczaj obwiniane były kobiety. Zdecydowanie chciała zostać gdzieś zabrana przez męża.
Skinęła głową, rozumiała, że na dziś najwyraźniej koniec rozmowy, ale cieszyła się, że mogli porozmawiać choć trochę. Podejrzewała jednak, że był zmęczony i chciał udać się na spoczynek przed kolejnym dniem. I ona powinna wkrótce pójść spać, żeby nie zaspać na śniadanie, ale przed snem mogła jeszcze coś poczytać lub dokończyć haft, który niedawno zaczęła.
- Dobranoc – rzekła, nieco zaskoczona tym, że musnął ustami jej czoło, ale pozwoliła mu na ten zaskakująco czuły gest, czując jak przechodzi ją lekki dreszcz. Ale posłusznie wstała i zgodnie z jego wolą opuściła jego komnatę, żeby udać się w kierunku własnej, pogrążona w rozmyślaniach na temat małżonka i ich dzisiejszej rozmowy.
| zt. x 2
Komnaty Mathieu
Szybka odpowiedź