Kuchnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Choć Michael nie miał dużego budżetu na urządzenie swojego własnego gniazdka, postarał się wyciągnąć jak największy potencjał ze wszystkich pomieszczeń. Kuchnia, zarówno jak salon, spełniający również rolę sypialni, potrzebowała gruntownego remontu, którym zajął się sam właściciel mieszkania. Niewielkie, choć praktycznie zaprojektowane wnętrze, z przeważającą liczbą ciepłych odcieni żółci, pomarańczy i ciemnego brązu drewna, pozwala na swobodę gotowania. Scaletta jednak rzadko staje przy garach - uważa, że zupełnie się do tego nie nadaje, wyznając przy tym otwarcie, że został wychowany w typowo włoskich realiach, gdzie żona przygotowuje obiad dla męża, gdy ten wraca z pracy. Oczywiście mężczyzna średnio może się do tego odwoływać (a raczej nawet nie powinien), zważywszy na jego nieulegający zmianie stan kawalera; zresztą, nawet jeśli miałby partnerkę, to wolałby dołożyć wszelkich starań, by zamiast niej, posiłki przygotowywał domowy skrzat. W obecnym stanie rzeczy, Michael najczęściej jada na mieście; czasem też zdarza mu się wpaść na obiadek to matki, choć tę opcję wybiera znacznie rzadziej - konfrontacja wiąże się zawsze z niewygodnymi pytaniami skierowanymi w stronę młodzieńca. Kuchnia, choć wyremontowana i całkiem nieźle urządzona, nie bywa użytkowana. Jedyne, czym Scaletta się frasuje, i to każdego ranka i wieczoru, jest gotowanie wody na kawę i herbatę. W półkach można znaleźć też suche artykuły, niewymagające specjalnych warunków przechowywania, jak mąka, cukier czy różne kształty makaronu gotowego do ugotowania (za który, gdyby tylko wiedziała o tym jego sycylijska babka, dostałby porządne lanie). Główne oświetlenie stanowią lampy, bo jedyne okno znajdujące się w tym pomieszczeniu, znajduje się po północnej stronie kamienicy, co skutkuje krótkotrwałym nasłonecznieniem wnętrza, niezależnie od panującej pory roku. Pomimo ubogiego dostępu do promieni słonecznych, jest to najcieplejsze miejsce w mieszkaniu, bowiem to tutaj znajduje się masywny piec grzewczy.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| 8 sierpnia
Nawet nie pamiętała drogi do mieszkania Michaela. Dała się mu prowadzić, ufając, że nie wprowadzi ją wcale w paszczę lwa. Gdy dotarli na miejsce, próbowała o czymś mówić, coś tłumaczyć, ale z jej ust chyba wydobył się tylko niewiele wnoszący bełkot, bo gdy tylko jej ciało poczuło miękkość kanapy, nie mogła powstrzymać senności. Jej powieki natychmiast stały się ciężkie, a świat oddalił się gwałtownie i panna Grey dała się porwać objęciom Morfeusza.
Gdy wstała, nie była wcale mniej obolała – podniosła się, z trudem powstrzymując cichy jęk. Czuła się brudna i schorowana, jakby powinna leżeć w łóżku przez co najmniej kolejny tydzień. To jednak i tak była poprawa w porównaniu do dnia poprzedniego, kiedy trzęsła się z zimna, bólu i głodu.
Właśnie, głód. Była głodna, i to śmiertelnie. Nie jadła dobrze od miesięcy, a od wczoraj czy w ogóle miała coś w ustach? Chyba nie było sensu nad tym rozważać. Nic dziwnego jednak, że to, co przyszło pannie Grey do głowy to śniadanie. Nikt przecież nie odmówi domowego śniadania, a tak przynajmniej mogła odwdzięczyć się swojemu wybawcy. Podniosła się więc na nogi tak ostrożnie, jak tylko się dało. Rozejrzała się ostrożnie po niewielkim mieszkanku, próbując zorientować się, co gdzie jest, po czym powędrowała do kuchni. Nietrudno było ją znaleźć, zważając na wielkość kawalerki.
Kuchnia była zaskakująco ładna i czysta, jak na mieszkanie samotnego kawalera. Nim jednak popadła w zachwyty, szybko zorientowała się dlaczego. Poza stęchłymi torebkami z herbatą nie było w niej niczego, co nadawałoby się do jakiegokolwiek spożycia. I to odkrycie sprawiło, że dłoń Gwen powędrowała do ust, a w jej oczach ponownie pojawiły się łzy.
Nie zostałaś uratowana przez bogatego szlachcica, Gwen. Trwa wojna, ludzie klepią biedę, racjonują jedzenie, sama to przecież robiłaś. A ty próbujesz zrobić jajecznicę…
Rzeczywistość. Piękna, prawdziwa rzeczywistość.
Przez chwilę stała niemalże w bezruchu, próbując opanować domagające się gwałtownej reakcji ciało. W końcu wzięła głęboki oddech i zaczęła od tego, od czego powinna: umyła ręce, patrząc, jak brud z jej dłoni farbuje wodę na mętny, ciemny kolor. Gdy wycierała je o szmatkę, zauważyła, że wciąż ma brud pod paznokciami. Nie miała przecież jednak nawet jak ugotować czegokolwiek bardziej złożonego, a wyjście do sklepu nie wchodziło w grę, toteż po prostu nastawiła wodę na herbatę. Czekając, aż czajnik zacznie gwizdać, usiadła przy stoliku, wpatrując się we własne dłonie.
I co teraz zrobisz, Gwen?
Nawet nie pamiętała drogi do mieszkania Michaela. Dała się mu prowadzić, ufając, że nie wprowadzi ją wcale w paszczę lwa. Gdy dotarli na miejsce, próbowała o czymś mówić, coś tłumaczyć, ale z jej ust chyba wydobył się tylko niewiele wnoszący bełkot, bo gdy tylko jej ciało poczuło miękkość kanapy, nie mogła powstrzymać senności. Jej powieki natychmiast stały się ciężkie, a świat oddalił się gwałtownie i panna Grey dała się porwać objęciom Morfeusza.
Gdy wstała, nie była wcale mniej obolała – podniosła się, z trudem powstrzymując cichy jęk. Czuła się brudna i schorowana, jakby powinna leżeć w łóżku przez co najmniej kolejny tydzień. To jednak i tak była poprawa w porównaniu do dnia poprzedniego, kiedy trzęsła się z zimna, bólu i głodu.
Właśnie, głód. Była głodna, i to śmiertelnie. Nie jadła dobrze od miesięcy, a od wczoraj czy w ogóle miała coś w ustach? Chyba nie było sensu nad tym rozważać. Nic dziwnego jednak, że to, co przyszło pannie Grey do głowy to śniadanie. Nikt przecież nie odmówi domowego śniadania, a tak przynajmniej mogła odwdzięczyć się swojemu wybawcy. Podniosła się więc na nogi tak ostrożnie, jak tylko się dało. Rozejrzała się ostrożnie po niewielkim mieszkanku, próbując zorientować się, co gdzie jest, po czym powędrowała do kuchni. Nietrudno było ją znaleźć, zważając na wielkość kawalerki.
Kuchnia była zaskakująco ładna i czysta, jak na mieszkanie samotnego kawalera. Nim jednak popadła w zachwyty, szybko zorientowała się dlaczego. Poza stęchłymi torebkami z herbatą nie było w niej niczego, co nadawałoby się do jakiegokolwiek spożycia. I to odkrycie sprawiło, że dłoń Gwen powędrowała do ust, a w jej oczach ponownie pojawiły się łzy.
Nie zostałaś uratowana przez bogatego szlachcica, Gwen. Trwa wojna, ludzie klepią biedę, racjonują jedzenie, sama to przecież robiłaś. A ty próbujesz zrobić jajecznicę…
Rzeczywistość. Piękna, prawdziwa rzeczywistość.
Przez chwilę stała niemalże w bezruchu, próbując opanować domagające się gwałtownej reakcji ciało. W końcu wzięła głęboki oddech i zaczęła od tego, od czego powinna: umyła ręce, patrząc, jak brud z jej dłoni farbuje wodę na mętny, ciemny kolor. Gdy wycierała je o szmatkę, zauważyła, że wciąż ma brud pod paznokciami. Nie miała przecież jednak nawet jak ugotować czegokolwiek bardziej złożonego, a wyjście do sklepu nie wchodziło w grę, toteż po prostu nastawiła wodę na herbatę. Czekając, aż czajnik zacznie gwizdać, usiadła przy stoliku, wpatrując się we własne dłonie.
I co teraz zrobisz, Gwen?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Droga wiodła się głuchym stukotem zdecydowanych kroków, alejki zalewały się drobnicą padającego na brudny bruk gradu; i tak zmierzali powoli w stronę skromnego mieszkania, swoistego azylu dla naznaczonej jarzmem pochodzenia towarzyszki. Dziwił się sam sobie, dziwił się, że serce uległo porywowi nienormalnej litości; całkiem jakby zapragnął zadośćuczynić tym samym własne grzechy, całkiem jakby próbował zmyć z siebie niewidzialne blizny winy. W obliczu powszechnych mordów te miałkie machlojki przy karcianym stoliczku ostatecznie niewiele znaczyły; w obliczu przelewającej się krwi te chciwe sięgania do kieszeni obcych przechodniów finalnie nie miały tak mocnej wymowy. Ale on nie mógł spać w nocy; ale on nie mógł oglądać się w krysztale lusterka. Przygarnięcie jej na te kilka dni, podzielenie się bezpiecznym kątem, miało dać jej tchnienie świeżości. Miało pozwolić zmierzyć się z traumami, doświadczyć kojącego katharsis, jakoś stłumić ból istnienia, domagający od kilku miesięcy. Gotów był ją nakarmić, gotów był napuścić litrów ciepłej wody do niedużej wanienki, gotów był oddać miękkość materaca osobistego łóżka. Bo potrzebowała tego bardziej od niego, bo wyglądała w jego oczach jak skrzywdzone dziecko, potrzebujące dłoni wsparcia od stabilnego dorosłego. Daleko mu było do takiego wzoru, daleko było mu do stateczności, ale nie mogła o tym wiedzieć. I bynajmniej nie powinna.
Wylazł z tej nory już wczesnym rankiem, głodny i niewyspany, niesiony dusznością kuchni, na podłodze której spoczął w niepewnym koszmarze. Twardy piernat drażnił nieprzyjemnością, gorycz kawy rozlała się po wargach, gdy rozedrganą dłonią gładził brzytwą skraje żuchwy w ciasnej łazience. A potem już tylko zapinał konsekwentnie guziczki koszuli i cicho zatrzaskiwał za sobą drzwi. Szafeczki świeciły pustkami, trzeba było jakoś załagodzić grające marsza kiszki; trzeba było posnuć się po smutnych uliczkach śmierdzącej stolicy, może też zajrzeć do czyjegoś opustoszałego mieszkania, gdzie najczęściej znaleźć można było co najwyżej leciwego suchara. Ale coś załatwił, czymś udało się wypchać rogi nadszarpniętego zębem czasu plecaka. Trochę kaszy, lekki worek ziemniaków, kilogram ogórków, suszona cielęcina, cztery dorodne gruszki. Typowa, wojenna bieda, którą od czasu do czasu zajadał podłą potrawką z byle tawerny, jeszcze innym razem modląc się w duchu, że apetyt zniknie sam, albo ktoś łaskawie zaprosi go na obiad. To ostatnie zdarzało się rzadko, choć matka niekiedy wysyłała mu jakiś łzawy list w formule lapidarnej zachęty. Wylewając przy tym z siebie ostatki żalu, bo sczeźnie z samotności, bo jest już stara i niedołężna, bo syn parszywie się jej wyparł.
W progu usłyszał znajome wycie czajniczka, w wąskim korytarzyku zobaczył świadectwo jej obecności; i tak spieszył zaraz do kuchni, gotów pochwalić się łupem, gotów podzielić się wszystkim, co spoczywało na dnie plecaka.
― Dzień dobry ― rzucił cicho na powitanie, zaraz wyjmował fanty na blat stoliczka. Niech tylko nie śmie narzekać, niech tylko nie marudzi słowem dezaprobaty; pół dnia szlajał się tu i ówdzie, coby tylko nie wrócić do niej z pustymi rękoma. Pewnie nie zniosłaby wszakże portowego żarcia, naznaczonego zapachem zjełczałego tłuszczu i niewiadomego pochodzenia mięsa na granicy zepsucia. Już zaraz odpalał zmiętolonego papierosa od lichego płomienia piecyka, już zaraz spoglądał na nią wymownie.
― Wyspałaś się? ― zagaił w międzyczasie, dorzuciwszy do paleniska nieduży kawałek drewna.
Wylazł z tej nory już wczesnym rankiem, głodny i niewyspany, niesiony dusznością kuchni, na podłodze której spoczął w niepewnym koszmarze. Twardy piernat drażnił nieprzyjemnością, gorycz kawy rozlała się po wargach, gdy rozedrganą dłonią gładził brzytwą skraje żuchwy w ciasnej łazience. A potem już tylko zapinał konsekwentnie guziczki koszuli i cicho zatrzaskiwał za sobą drzwi. Szafeczki świeciły pustkami, trzeba było jakoś załagodzić grające marsza kiszki; trzeba było posnuć się po smutnych uliczkach śmierdzącej stolicy, może też zajrzeć do czyjegoś opustoszałego mieszkania, gdzie najczęściej znaleźć można było co najwyżej leciwego suchara. Ale coś załatwił, czymś udało się wypchać rogi nadszarpniętego zębem czasu plecaka. Trochę kaszy, lekki worek ziemniaków, kilogram ogórków, suszona cielęcina, cztery dorodne gruszki. Typowa, wojenna bieda, którą od czasu do czasu zajadał podłą potrawką z byle tawerny, jeszcze innym razem modląc się w duchu, że apetyt zniknie sam, albo ktoś łaskawie zaprosi go na obiad. To ostatnie zdarzało się rzadko, choć matka niekiedy wysyłała mu jakiś łzawy list w formule lapidarnej zachęty. Wylewając przy tym z siebie ostatki żalu, bo sczeźnie z samotności, bo jest już stara i niedołężna, bo syn parszywie się jej wyparł.
W progu usłyszał znajome wycie czajniczka, w wąskim korytarzyku zobaczył świadectwo jej obecności; i tak spieszył zaraz do kuchni, gotów pochwalić się łupem, gotów podzielić się wszystkim, co spoczywało na dnie plecaka.
― Dzień dobry ― rzucił cicho na powitanie, zaraz wyjmował fanty na blat stoliczka. Niech tylko nie śmie narzekać, niech tylko nie marudzi słowem dezaprobaty; pół dnia szlajał się tu i ówdzie, coby tylko nie wrócić do niej z pustymi rękoma. Pewnie nie zniosłaby wszakże portowego żarcia, naznaczonego zapachem zjełczałego tłuszczu i niewiadomego pochodzenia mięsa na granicy zepsucia. Już zaraz odpalał zmiętolonego papierosa od lichego płomienia piecyka, już zaraz spoglądał na nią wymownie.
― Wyspałaś się? ― zagaił w międzyczasie, dorzuciwszy do paleniska nieduży kawałek drewna.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wydawało jej się, że Michael cały czas śpi. Dlatego chodziła niemal na palcach, uważając na każdy krok. Czy tak właśnie wyglądał krok baletnicy? Być może, nie miała pojęcia, nigdy nie uczęszczała na balet. Gdy zachciało jej się tańczyć, matka uznała, że jest już na to trochę za późno, a szkoła z internatem skutecznie to uniemożliwia. Poznała podstawy tańca, jednak kompletnie nie takiego i należało przyznać, że w tej chwili chyba niewiele z tego pamiętała. A może tego się nie zapomina? Musiałaby spróbować — ale wojna nie sprzyjała takim zabawom. Zresztą, kto mógłby ją zaprosić? Pewnie ci, którzy mogli być tym w jakimkolwiek względzie zainteresowani albo o niej zapomnieli, albo byli już martwi. Chociaż z drugiej strony, Scaletta by przecież mógł; ale czy to w ogóle było w jego stylu?
Dlatego podskoczyła, słysząc otwierające się drzwi. Ktoś tu jeszcze mieszka — przeszło jej przez myśl. W końcu Michael nie musiał być wcale sam, nic jej o tym nie mówił, a przecież nigdy o jego życiu nie wiedziała zbyt wiele. Miał żonę? Nie sądziła, to mieszkanie nie wyglądałoby w ten sposób. Ale mógł mieszkać ze znajomym, albo mógł po prostu z kimś się spotykać. Mogła odwiedzać go matka, babka, czy ciotka. Możliwości nie brakowało, a Gwen nie miała jak większości z nich wykluczyć.
Zbliżyła się więc do drzwi, zaniepokojona, ignorując wyjący czajnik. Gdy jednak dostrzegła Scalettę, odetchnęła z ulgą.
— Michael! Dzień dobry — powiedziała, przekrzykując wyjący czajnik. Wyciągęła z kieszeni różdżkę, machając w jego kierunku i sprawnie wyłączając ogień. Och, jak dobrze było mieć ją ponownie przy sobie. — Myślałam, że śpisz.
Michael zaczął rozpakowywać rzeczy z toreb. Gwen podeszła do blatu, ignorując stygnącą wodę. Spoglądała na zakupy, czując, jak na widok wyciąganych rzeczy, żołądek zaczyna domagać się posiłku jeszcze mocniej. Nie mogła się jednak dać przecież tak przyziemnym odczuciom.
Przez chwilę obserwowała w ciszy krzątającego się po kuchni Michaela. Sama powinna chyba pomyśleć o tym, by dorzucić drewno do kominka; zapomniała jednak, skupiając się na śniadaniu. Cóż za przyziemne myśli; jakby wszystko wróciło do normy, mimo że wcale nie. Przeciwnie wręcz, mogło być przecież gorzej, niż wcześniej.
— Bardziej niż od dobrych… kilku miesięcy — powiedziała, licząc ponownie w myślach, jak długo jej nie było. Był sierpień; to dawało chyba około dziewięciu miesięcy, prawda? To był długi czas, zwłaszcza w świecie ogarniętym wojną.
Zerknęła na składniki, które przyniósł Michael. Mogłaby wykłócać się o to, że wcale nie powinien niczego przynosić i kupować, ale przecież szafki miał puste, a on też musiał coś zjeść.
— Możemy zrobić kaszę z gruszkami — zaproponowała ostrożnym tonem. — Masz tu jakiś garnek? Patelnie? — Zaczęła się rozglądać, poszukując naczyń innych, niż czajnik. Zastanawiała się, czy Scaletta w ogóle wie, gdzie tu stoją takie rzeczy. Kuchnia naprawdę wyglądała tak, jakby Michael wcale do niej nie zaglądał, albo był pedantem, ale biorąc pod uwagę ogólny stan mieszkania, raczej nie zakładałaby tego pierwszego.
Dlatego podskoczyła, słysząc otwierające się drzwi. Ktoś tu jeszcze mieszka — przeszło jej przez myśl. W końcu Michael nie musiał być wcale sam, nic jej o tym nie mówił, a przecież nigdy o jego życiu nie wiedziała zbyt wiele. Miał żonę? Nie sądziła, to mieszkanie nie wyglądałoby w ten sposób. Ale mógł mieszkać ze znajomym, albo mógł po prostu z kimś się spotykać. Mogła odwiedzać go matka, babka, czy ciotka. Możliwości nie brakowało, a Gwen nie miała jak większości z nich wykluczyć.
Zbliżyła się więc do drzwi, zaniepokojona, ignorując wyjący czajnik. Gdy jednak dostrzegła Scalettę, odetchnęła z ulgą.
— Michael! Dzień dobry — powiedziała, przekrzykując wyjący czajnik. Wyciągęła z kieszeni różdżkę, machając w jego kierunku i sprawnie wyłączając ogień. Och, jak dobrze było mieć ją ponownie przy sobie. — Myślałam, że śpisz.
Michael zaczął rozpakowywać rzeczy z toreb. Gwen podeszła do blatu, ignorując stygnącą wodę. Spoglądała na zakupy, czując, jak na widok wyciąganych rzeczy, żołądek zaczyna domagać się posiłku jeszcze mocniej. Nie mogła się jednak dać przecież tak przyziemnym odczuciom.
Przez chwilę obserwowała w ciszy krzątającego się po kuchni Michaela. Sama powinna chyba pomyśleć o tym, by dorzucić drewno do kominka; zapomniała jednak, skupiając się na śniadaniu. Cóż za przyziemne myśli; jakby wszystko wróciło do normy, mimo że wcale nie. Przeciwnie wręcz, mogło być przecież gorzej, niż wcześniej.
— Bardziej niż od dobrych… kilku miesięcy — powiedziała, licząc ponownie w myślach, jak długo jej nie było. Był sierpień; to dawało chyba około dziewięciu miesięcy, prawda? To był długi czas, zwłaszcza w świecie ogarniętym wojną.
Zerknęła na składniki, które przyniósł Michael. Mogłaby wykłócać się o to, że wcale nie powinien niczego przynosić i kupować, ale przecież szafki miał puste, a on też musiał coś zjeść.
— Możemy zrobić kaszę z gruszkami — zaproponowała ostrożnym tonem. — Masz tu jakiś garnek? Patelnie? — Zaczęła się rozglądać, poszukując naczyń innych, niż czajnik. Zastanawiała się, czy Scaletta w ogóle wie, gdzie tu stoją takie rzeczy. Kuchnia naprawdę wyglądała tak, jakby Michael wcale do niej nie zaglądał, albo był pedantem, ale biorąc pod uwagę ogólny stan mieszkania, raczej nie zakładałaby tego pierwszego.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Londyn łypał nań swoją przebrzydłą szarością, Londyn tak paskudnie śmierdział reminiscencją dokonanych na jego przestrzeni czystek; kiszki całymi dniami grały marsza, a tuż pod nosem, na obrzeżach stolicy, w najlepsze trwała lokalna zabawa dla nadętych prominentów. Najpewniej zajadali się tam niestworzonymi pysznościami, najpewniej zalewali czerep osobliwymi trunkami, wylegując się na zielonej, choć przesiąkniętej krwią trawie; najpewniej opalali jasną skórę w świetle wiszącego wysoko słońca, wdychając jeszcze zgoła nieświeżą bryzę przecinającej miasto Tamizy, na dnie której spoczywały niemo sylwetki niewinnych topielcy. Wyrwać się stąd, majaczyło w myślach coraz znaczniejszym natręctwem; już na stałe, dopowiadał zaraz bezgłosą tendencją kłębiących się w duchu wątpliwości. Dostrzegał w tym wyborze nie lada możliwość, dostrzegał też jednak niejasną wizję przyszłości, która okazać się przecież mogła gorszą od obecnie zastałej. Ile w tym wszystkim kryło się sposobności, ile zaś ryzyka, nie sposób mu było ocenić. Tak też najpewniej tylko dlatego bezustannie tkwił w tym powszednim gównie; tak też najpewniej dlatego odrzucał od siebie mrzonki o wyjeździe nie wiadomo dokąd, sczeznąc z wolna w brzydocie okalającej sylwetkę codzienności. Ciągle tylko pogoń za przetrwaniem, ciągle tylko żądza, doraźnej bodaj, ekstazy. Spętany łańcuchami pozornej wolności już wkrótce dosięgnąć miał apogeum swoistego dna; już wkrótce zaznać miał obrastającego rozgoryczeniem rozkładu. Tak, jak niechlubnie działo się z rozwarstwiającymi się z wolna ciałami, z których ulatywała dusza, a komórki trącały parszywą zgnilizną.
Wdech jeden, drugi, trzeci, każdy kontrolowany, każdy w wyjątkowej precyzji odmierzający ostatki tytoniowej przyjemności. Wojna odebrała mu absolutnie wszystko — znajome twarze, moralne dylematy, prostotę rozrywek, wreszcie też przyziemnie satysfakcjonujące cząstki dzisiejszości, pozostawiając po sobie tylko nadpalone, strawione ognistym żywiołem reminiscencje. Naznaczone spokorniałym wyrachowaniem rysy mogły nie zdradzać bezpośredniością nihilistycznych szarości jego osądów; statyczna figura złodzieja i ćpuna zakryta była kurtyną milczącej niewiedzy, bo żadna z podobnych przywar nie pasowała do mężczyzny o miękkiej skórze i schludnej koszuli. Skutecznie stwarzał pozory i pozwalał jej wierzyć w lepszą wersję siebie, która majaczyć mogła co najwyżej w pamięci. Niech tak zostanie.
— Co się właściwie z tobą działo? — spytał wreszcie, usiadłszy w bezsilnej postawie na kuchennym taborecie. Wolał sobie nawet nie wyobrażać jej doświadczeń, wolał sobie ich nawet nie wizualizować; zarazem chyba dostrzec w nich mogła swoiste katharsis, zmywające z jej włosów i policzków cienie minionych odczłowieczeń. Jak w wannie z gorącą wodą, rozpuszczającą świadomość osobistych grzechów i niechlubnych wizji równie niechlubnego świata. Mogła się wyżalić, jego i tak nie miało to znaczniej przejąć, a słuchacz był zeń wcale nie najgorszy. — Są w prawej szufladzie, tam, na dole — odparł, prostym wskazaniem palca dookreślając odpowiednią szufladę, wzrok koncentrując już zaraz w dnie osmolonej popielnicy. Rób z tym co chcesz, gotów byłby dodać obojętnie, zupełnie mętnym spojrzeniem lustrując najbliższą ścianę. Jak na razie nie odczuwał jeszcze głodu, trzymały go wszakże ostatki błogiego haju, co to pozwalał zapomnieć bezwstydnie o nakarmieniu żołądka. Już zaraz pogłos leciwego lolka umrzeć miał jednak w matni trzeźwości, a wraz z nim naiwnie beztroski spokój.
Wdech jeden, drugi, trzeci, każdy kontrolowany, każdy w wyjątkowej precyzji odmierzający ostatki tytoniowej przyjemności. Wojna odebrała mu absolutnie wszystko — znajome twarze, moralne dylematy, prostotę rozrywek, wreszcie też przyziemnie satysfakcjonujące cząstki dzisiejszości, pozostawiając po sobie tylko nadpalone, strawione ognistym żywiołem reminiscencje. Naznaczone spokorniałym wyrachowaniem rysy mogły nie zdradzać bezpośredniością nihilistycznych szarości jego osądów; statyczna figura złodzieja i ćpuna zakryta była kurtyną milczącej niewiedzy, bo żadna z podobnych przywar nie pasowała do mężczyzny o miękkiej skórze i schludnej koszuli. Skutecznie stwarzał pozory i pozwalał jej wierzyć w lepszą wersję siebie, która majaczyć mogła co najwyżej w pamięci. Niech tak zostanie.
— Co się właściwie z tobą działo? — spytał wreszcie, usiadłszy w bezsilnej postawie na kuchennym taborecie. Wolał sobie nawet nie wyobrażać jej doświadczeń, wolał sobie ich nawet nie wizualizować; zarazem chyba dostrzec w nich mogła swoiste katharsis, zmywające z jej włosów i policzków cienie minionych odczłowieczeń. Jak w wannie z gorącą wodą, rozpuszczającą świadomość osobistych grzechów i niechlubnych wizji równie niechlubnego świata. Mogła się wyżalić, jego i tak nie miało to znaczniej przejąć, a słuchacz był zeń wcale nie najgorszy. — Są w prawej szufladzie, tam, na dole — odparł, prostym wskazaniem palca dookreślając odpowiednią szufladę, wzrok koncentrując już zaraz w dnie osmolonej popielnicy. Rób z tym co chcesz, gotów byłby dodać obojętnie, zupełnie mętnym spojrzeniem lustrując najbliższą ścianę. Jak na razie nie odczuwał jeszcze głodu, trzymały go wszakże ostatki błogiego haju, co to pozwalał zapomnieć bezwstydnie o nakarmieniu żołądka. Już zaraz pogłos leciwego lolka umrzeć miał jednak w matni trzeźwości, a wraz z nim naiwnie beztroski spokój.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czy wcześniej w ogóle pomyślała, gdzie Michael mieszka? Jak żyje, co je, co gotuje? Lubiła go, ceniła czas spędzany razem czy to na nauce czarów, czy to na wspólnym wypędzaniu bahanek z jej mieszkania, albo w bibliotece, poszukując kolejnych interesujących tomów. Ale co tak naprawdę o nim wiedziała? Nie przypuszczała nawet, że mieszka w ciasnej kawalerce. On znał jej mieszkanie, które odziedziczyła po dziadkach, a które w Bezksiężycową Noc zostało jej odebrane. Widział więc jej kuchnię, jej codzienne przedmioty, jej dyniowe kapcie, poznał jej psa. Gwen zaś zaczęła powoli uświadamiać sobie, jak niewiele o Michaelu i jego codziennym życiu wiedziała. Ba, nie miała nawet pojęcia, skąd tak naprawdę Scaletta pochodzi, co takiego ma we krwi ― to przecież wydawało się tak nieistotne, do momentu, w którym osoby nie magicznego pochodzenia zaczęły być z Anglii po prostu usuwane.
I choćby chciała nadrobić braki w znajomości, teraz tak naprawdę nie był na to dobry czas. Musiała poskładać do kupy sama siebie, nabrać sił, uspokoić własną duszę. Jeśli tego nie zrobi, i to najlepiej w dość szybkim tempie, będzie w jeszcze większym niebezpieczeństwie, zbyt skupiona na sobie i swoich własnych emocjach, aby je dostrzec, gdy będzie nadchodzić.
Na pytanie Scaletty wzruszyła więc ramionami, nie spiesząc się wcale z odpowiedzią. Zaraz, powoli, niech to wszystko się jakoś poskłada w całość. Wiedziona słowami właściciela przybytku, sięgnęła do szafki, zaczynając przygotowywać kaszę. Do garnka wlała wodę, postawiła ją na palnik, odpalając go szybkim machnięciem różdżki. Sprawnie wyciągnęła na blat gruszki, orientując się, że naprawdę od dawna nie widziała tych owoców. Dopiero wówczas spojrzała ponownie w stronę Michaela, zastanawiając się, od czego zacząć.
― Ja… byłam trochę… trochę głupia, Michael ― zaczęła, biorąc głęboki oddech. ― Chciałam pomóc… To był teren na granicy, raczej niebezpieczny, ale ta rodzina… nie chciała wynieść się ze swojego domu, nie chcieli go oddać. Chciałam im zanieść jakieś zapasy. ― Przerwała na chwilę, chcąc się uspokoić, sięgnęła po nóż, zaczęła obierać gruszki. Zajęte ręce uspokajały trochę umysł, nawet jeśli same mimowolnie się trzęsły. ― Nim do nich dotarłam, zaczęła się obława… Przewróciłam się, straciłam przytomność. I… właściwie chyba mam trochę za dużo szczęścia; znaleźli mnie mugole, ukrywający się w leśnej chacie. Tak ukrytej, że mało kto do niej zaglądał, mimo że w okolicy naprawdę się działo i… Szlag ― przeklęła pod nosem, widząc, że kasza zaczyna zbyt mocno bulgotać.
Odeszła od gruszki zmniejszyła ogień i zamieszała, starając się nie oparzyć. Gdy kryzys został zażegnany, wzięła deskę i gruszki, przenosząc się do stołu, aby być nieco bliżej Michaela.
― W każdym razie, pomogli mi, ale zauważyli różdżkę… i zabrali ją, nie chcieli oddać. Trochę… trochę rozumiem, bali się magii. Mogłam odejść, jeśli chciałam, ale bez różdżki… w takim rejonie… To było bardzo ryzykowne, a to nie byli źli ludzie, tylko… tylko rozumiesz… wystraszeni. Ale ostatnio las opustoszał, nikt nie pałętał się ścieżkami i… oni postanowili odejść. Zostawili mnie tam, ale zostawili też różdżkę i no… wróciłam do świstoklika… ― Wzruszyła ramionami, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby to była zwyczajna, codzienna historia, mimo że drżące ręce i spięte ciało wyraźnie świadczyły o tym, że wcale nie było to tak łatwe.
Gruszki były pokrojone. Gwen zaniosła je na blat, wyciągnęła patelnię i rozpaliła pod nią ogień. Nim ta się rozgrzeje, pewnie zajmie to kilka dłuższych chwil.
I choćby chciała nadrobić braki w znajomości, teraz tak naprawdę nie był na to dobry czas. Musiała poskładać do kupy sama siebie, nabrać sił, uspokoić własną duszę. Jeśli tego nie zrobi, i to najlepiej w dość szybkim tempie, będzie w jeszcze większym niebezpieczeństwie, zbyt skupiona na sobie i swoich własnych emocjach, aby je dostrzec, gdy będzie nadchodzić.
Na pytanie Scaletty wzruszyła więc ramionami, nie spiesząc się wcale z odpowiedzią. Zaraz, powoli, niech to wszystko się jakoś poskłada w całość. Wiedziona słowami właściciela przybytku, sięgnęła do szafki, zaczynając przygotowywać kaszę. Do garnka wlała wodę, postawiła ją na palnik, odpalając go szybkim machnięciem różdżki. Sprawnie wyciągnęła na blat gruszki, orientując się, że naprawdę od dawna nie widziała tych owoców. Dopiero wówczas spojrzała ponownie w stronę Michaela, zastanawiając się, od czego zacząć.
― Ja… byłam trochę… trochę głupia, Michael ― zaczęła, biorąc głęboki oddech. ― Chciałam pomóc… To był teren na granicy, raczej niebezpieczny, ale ta rodzina… nie chciała wynieść się ze swojego domu, nie chcieli go oddać. Chciałam im zanieść jakieś zapasy. ― Przerwała na chwilę, chcąc się uspokoić, sięgnęła po nóż, zaczęła obierać gruszki. Zajęte ręce uspokajały trochę umysł, nawet jeśli same mimowolnie się trzęsły. ― Nim do nich dotarłam, zaczęła się obława… Przewróciłam się, straciłam przytomność. I… właściwie chyba mam trochę za dużo szczęścia; znaleźli mnie mugole, ukrywający się w leśnej chacie. Tak ukrytej, że mało kto do niej zaglądał, mimo że w okolicy naprawdę się działo i… Szlag ― przeklęła pod nosem, widząc, że kasza zaczyna zbyt mocno bulgotać.
Odeszła od gruszki zmniejszyła ogień i zamieszała, starając się nie oparzyć. Gdy kryzys został zażegnany, wzięła deskę i gruszki, przenosząc się do stołu, aby być nieco bliżej Michaela.
― W każdym razie, pomogli mi, ale zauważyli różdżkę… i zabrali ją, nie chcieli oddać. Trochę… trochę rozumiem, bali się magii. Mogłam odejść, jeśli chciałam, ale bez różdżki… w takim rejonie… To było bardzo ryzykowne, a to nie byli źli ludzie, tylko… tylko rozumiesz… wystraszeni. Ale ostatnio las opustoszał, nikt nie pałętał się ścieżkami i… oni postanowili odejść. Zostawili mnie tam, ale zostawili też różdżkę i no… wróciłam do świstoklika… ― Wzruszyła ramionami, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby to była zwyczajna, codzienna historia, mimo że drżące ręce i spięte ciało wyraźnie świadczyły o tym, że wcale nie było to tak łatwe.
Gruszki były pokrojone. Gwen zaniosła je na blat, wyciągnęła patelnię i rozpaliła pod nią ogień. Nim ta się rozgrzeje, pewnie zajmie to kilka dłuższych chwil.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nie wiedziała, nie wie i wiedzieć nie miała. O nim, więcej, bardziej, czegokolwiek, co potencjalnie rozgrzałoby umysł swoją osobliwością; jak miałka smuga autentycznego człowieka, snująca się leniwie niczym pozbawiony rzeczywistych kształtów cień, zupełnie nijaki, zupełnie anonimowy. Jak cała reszta szarych, niewiele dlań w istocie znaczących twarzy, nazwanych lakonicznym imieniem, znanych niekiedy wyłącznie z prostych przysług, kojarzonych z kilku losowych spotkań albo towarzystwa kołyszącego się w murach jednej speluny. Jak cała reszta tych mniej lub bardziej parszywych mord, jakże wyrachowanie spoglądających na kolejnego, niegroźnego majaka zastygłego w brudzie okolicznych alejek. Bez tej świadomości, ponuro rozkładającej moralność w cieple pościeli przed zamknięciem ciężkich powiek, dogorywało się jakoś prościej; bez natręctwa licznych spojrzeń i udawanych uśmiechów łatwiej znosiło się jarzma osobistych grzechów, bez całej tej zbędnej oceny gestów i ruchów, bez drażniących umysł dylematów, czy któryś z tych najbliższych nie wsadzi go do najzimniejszej z więziennych celi. Ta licha kawalerka, choć wyremontowana i względnie uporządkowana, potrafiła zdradzić jednak wiele z jego sekretów; w krzyczącym przejęciem tonie opowiadała historię kurewsko samotnego, zdegenerowanego do reszty nędznika, zanikającego z wolna w matni bezsilności, w bezwstydnej pogoni za przetrwaniem poszukującego cudzych fantów, schowanych w głębinach skrzypiących szuflad, wreszcie ― jakże żałośnie przemianowującego się w bezwładną kreaturę, podlegającym uzależnieniu od leciwego ścierwa różnej krasy, upchniętego jednorodnie do starego etui po okularach. I tak, ze skórą suchą od pokrywającego ją filmu powszedniego żalu, dosięgał limitów własnego jestestwa, nierozsądnie chyba testując, ile jeszcze będzie w stanie znieść. Jak każdy cwaniacki skurwysyn był wytrzymały, ale i to znało swoje granice; zatrwożony, naćpany, niewyspany, na różnie rozumianym głodzie, z nerwem na cały ten chujowy świat, coraz to bardziej sprzymierzał się ze śmiercią, coraz to bardziej gnił od środka i z wierzchu. Przygarnięcie jej pod ten dach, schowanie przed czyhającym wrogiem, to była chyba jakaś kiepska próba odkupienia. Odkupienia, które przecież i tak nie było mu nigdy pisane.
― Rzeczywiście, to było... głupie, zupełnie nierozsądne ― przyznał cicho, wysłuchawszy jej wywodu, tak łatwo podejmując się komentarza, którego najpewniej wcale nie chciała usłyszeć. Uratowało cię szczęście, Gwen. Że ktoś nieodpowiedni nie znalazł cię w odpowiednim momencie. ― Masz się teraz gdzie podziać? Ktoś może ci pomóc? ― dodał wkrótce, z głosem niezdradzającym niczego poza zobojętnieniem. Ale faktycznie pytał, jakby w tym banalnym splocie słów wyrosła autentyczna troska, jakby zupełnym głupstwem byłoby wypuszczać ją cholera wie gdzie, cholera wie dokąd.
― Rzeczywiście, to było... głupie, zupełnie nierozsądne ― przyznał cicho, wysłuchawszy jej wywodu, tak łatwo podejmując się komentarza, którego najpewniej wcale nie chciała usłyszeć. Uratowało cię szczęście, Gwen. Że ktoś nieodpowiedni nie znalazł cię w odpowiednim momencie. ― Masz się teraz gdzie podziać? Ktoś może ci pomóc? ― dodał wkrótce, z głosem niezdradzającym niczego poza zobojętnieniem. Ale faktycznie pytał, jakby w tym banalnym splocie słów wyrosła autentyczna troska, jakby zupełnym głupstwem byłoby wypuszczać ją cholera wie gdzie, cholera wie dokąd.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Komentarz Michaela nie był tym, czego usłyszeć nie chciała. Był prawdą, był tym, z czego sama sobie zdawała sprawę. Nawet jeśli bolesną, zwłaszcza jeśli wypowiadał ją na głos ktoś inny, niż ona sama. Ale czemu Michael miałby kłamać?
― Było ― odpowiedziała więc cicho, spuszczając wzrok.
Kolejne pytanie Scaletty było trudniejsze. Nie dlatego, że odpowiedź brzmiała: nie. Ona byłaby prosta. Zamknięta ścieżka nie pozwalała na kluczenie i szukanie odpowiedzi. Było trudne, bo Gwen doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że tak ― miała gdzie wrócić. A przynajmniej powinna mieć gdzie i do kogo. Tyle tylko, że postąpiła głupio i nierozsądnie, a to mogło sprawić, że wcale nie będzie mile widziana. Zakładając, oczywiście, że wojna obeszła się łagodnie z tymi, którzy byli dla niej bliscy.
Dlatego zamiast odpowiedzieć zgodnie z prawdą, odparła:
― Nie wiem. Musiałabym… pomyśleć. I zasięgnąć wieści. ― Spojrzała na Michaela niemal prosząco. Daj mi jeszcze chwilę. Nie wiem, nie chce podejmować decyzji teraz, to trudne. Bo co jeśli powiem, że tak, że mam do kogo wrócić, a potem okaże się, że zastanę same trupy?
Rozmowa rozmową, jednak przecież jedzenie samo się nie zrobi, a obydwoje byli głodni. Pod wpływem temperatury gruszki zaczęły mięknąć. Gwen mieszała w naczyniu, próbując przyrządzić coś, co przynajmniej będzie się dało przęłknąć. Jej dłonie wciąż się jednak trzęsły, a umysł uciekał w inne miejsce, nie chcąc wcale skupić się na gotowaniu. Przeszło jej przez myśl, że w oczach Michaela musi być obrazem żałości, wzbudzającym co najwyżej zażenowanie i litość. Żadna z niej była wielka czarownica, żadna z niej była znana artystka. Dała się podejść, była głupia i naiwna. Jak mogła nawet myśleć wcześniej, że jest w stanie faktycznie zrobić różnice? Że jej pomóc ma jakiekolwiek znaczenie, skoro nie potrafi nawet pomóc sama sobie?
Czując ścisk w gardle, spróbowała odpędzić myśli. Nie może ponownie płakać, nie może stać się jeszcze większym ciężarem. Już teraz była jak kula u nogi dla wszystkich, których spotykała. Brudna krew była problemem już w Hogwarcie. Próbowała wtedy udawać, że nie słyszy, że nie wie, że po prostu woli stać z boku, z dala od wszystkich. Życie, które rozpoczęła jednak w Londynie po powrocie do Francji dało jej cień nadziei, że może jednak jest coś warta i że wszystko jakoś się ułoży. A teraz co? Nawet nie wiedziała, czy ma miejsce, do którego może wrócić.
― A ty? Co robiłeś ostatnio? ― spytała chcąc zagaić rozmowę, zerkając na Michaela tylko kątem oka i odwracając się jak najszybciej, nie chcąc, aby dostrzegł błysk łez w jej spojrzeniu. Głos panny Grey drżał, mógł zdradzać, że malarka jest na krawędzi, choć robiła wszystko, aby się opanować. Próbowała oddychać głęboko, chcąc uspokoić targające nią emocje, choć czuła coraz wyraźniej, że nie wygra tej bitwy sama ze sobą.
― Było ― odpowiedziała więc cicho, spuszczając wzrok.
Kolejne pytanie Scaletty było trudniejsze. Nie dlatego, że odpowiedź brzmiała: nie. Ona byłaby prosta. Zamknięta ścieżka nie pozwalała na kluczenie i szukanie odpowiedzi. Było trudne, bo Gwen doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że tak ― miała gdzie wrócić. A przynajmniej powinna mieć gdzie i do kogo. Tyle tylko, że postąpiła głupio i nierozsądnie, a to mogło sprawić, że wcale nie będzie mile widziana. Zakładając, oczywiście, że wojna obeszła się łagodnie z tymi, którzy byli dla niej bliscy.
Dlatego zamiast odpowiedzieć zgodnie z prawdą, odparła:
― Nie wiem. Musiałabym… pomyśleć. I zasięgnąć wieści. ― Spojrzała na Michaela niemal prosząco. Daj mi jeszcze chwilę. Nie wiem, nie chce podejmować decyzji teraz, to trudne. Bo co jeśli powiem, że tak, że mam do kogo wrócić, a potem okaże się, że zastanę same trupy?
Rozmowa rozmową, jednak przecież jedzenie samo się nie zrobi, a obydwoje byli głodni. Pod wpływem temperatury gruszki zaczęły mięknąć. Gwen mieszała w naczyniu, próbując przyrządzić coś, co przynajmniej będzie się dało przęłknąć. Jej dłonie wciąż się jednak trzęsły, a umysł uciekał w inne miejsce, nie chcąc wcale skupić się na gotowaniu. Przeszło jej przez myśl, że w oczach Michaela musi być obrazem żałości, wzbudzającym co najwyżej zażenowanie i litość. Żadna z niej była wielka czarownica, żadna z niej była znana artystka. Dała się podejść, była głupia i naiwna. Jak mogła nawet myśleć wcześniej, że jest w stanie faktycznie zrobić różnice? Że jej pomóc ma jakiekolwiek znaczenie, skoro nie potrafi nawet pomóc sama sobie?
Czując ścisk w gardle, spróbowała odpędzić myśli. Nie może ponownie płakać, nie może stać się jeszcze większym ciężarem. Już teraz była jak kula u nogi dla wszystkich, których spotykała. Brudna krew była problemem już w Hogwarcie. Próbowała wtedy udawać, że nie słyszy, że nie wie, że po prostu woli stać z boku, z dala od wszystkich. Życie, które rozpoczęła jednak w Londynie po powrocie do Francji dało jej cień nadziei, że może jednak jest coś warta i że wszystko jakoś się ułoży. A teraz co? Nawet nie wiedziała, czy ma miejsce, do którego może wrócić.
― A ty? Co robiłeś ostatnio? ― spytała chcąc zagaić rozmowę, zerkając na Michaela tylko kątem oka i odwracając się jak najszybciej, nie chcąc, aby dostrzegł błysk łez w jej spojrzeniu. Głos panny Grey drżał, mógł zdradzać, że malarka jest na krawędzi, choć robiła wszystko, aby się opanować. Próbowała oddychać głęboko, chcąc uspokoić targające nią emocje, choć czuła coraz wyraźniej, że nie wygra tej bitwy sama ze sobą.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Rozliczenie przyszło jakoś machinalnie, zrzucając się całym swoim podłym karbem na jej smukłą, stratowaną doświadczeniami sylwetkę. Prosta konstatacja nie przyniosła pokrzepienia, zaś ten jego mimowolnie oceniający, a jednocześnie jakże niewyraźny, wzrok zdawał się świdrować kobiece myśli aż do kości, przenikając je tym niechlubnym potwierdzeniem, że tak, zachowała się głupio i nierozsądnie, że tak, nie należał się jej chyba choćby pierwiastek współczucia, bo sama ściągnęła na siebie cały ten syf, bo w swojej porażającej powinności człowieczeństwo nakazało wykonać krok naprzód. O jeden za dużo, jak sama pojmowała w przerywanym westchnieniem monologu; a może właśnie był to ruch w stronę słuszności, może właśnie los celowo wystawiał ją na próbę, w ostatecznym rozrachunku i tak okalając istnienie linią bezpiecznej pomyślności? Wtedy znaleźli ją poczciwi, choć przezorni mugole, lądując w Londynie trafiła natomiast na wygodny czas zawieszenia broni, spod rozrywającej się na strzępy chmury trafiając do ciepłego i względnie wygodnego kąta, gdzie nikt nie pukał zawahaniem w wejściowe drzwi, gdzie nikt nie zadawał pytań i nie wyglądał zmian zza szerokiej okiennicy. Szczęście głupca, przemknęło przez splot ćpuńskiego wyrachowania i nienormalnej pretensji względem reszty świata, ale prędko wyzbył się tego wrażenia, jakby nie poznawał tonu własnego głosu, jakby pojął chwilowo, jak głęboko ugrzązł już w parszywym egoizmie. W źrenicach nie było już błysku empatii, a w zagłębieniach skóry zmarszczek strapienia; współczucie umknęło gdzieś w eterze, wraz z ulotnym dymem spalanego w celebracji papierosa. Wwiercona w dno popielnicy końcówka jawiła się jakimś przedawnieniem i to samo mogłaby dojrzeć teraz w ni to młodym, ni starym obliczu zdegradowanego złodzieja. Na szczęście zaglądała chyba gdzie indziej, na szczęście w pozornej obecności zdawała się tkwić wystarczająco daleko. Od prawdy, od diagnozy, od złości. Ale poprawił się wkrótce, sprzecznie do tego, co myślał sobie jeszcze przed chwilą, o czym dywagował jeszcze niedawno.
― Przepraszam ― wydusił sucho, stężał w posturze, oczyma oplótł szarawy bruk zza brudnawej szyby i dodał głucho: ― Nie to miałem na myśli. Chciałem tylko powiedzieć, że... ― przerwał na moment, szukając wyrazów, które najtrafniej ujęłyby to wszystko, co kotłowało się w jego głowie. ― Dobrze, że żyjesz. ― Że miałaś tyle szczęścia, że następnym razem przypadki tego rodzaju mogą cię wykończyć. Rozumiesz? Głos jej się załamał, spojrzenie nie wyłapało jednak dyskretnej łzy. ― Możesz tu zostać tak długo, jak będziesz potrzebowała ― zapewnił życzliwie, nawet jeśli tkwienie w jego skromnych murach nie miało gwarantować niczego. Ni bezpieczeństwa, ni wygód, ale chyba wcale ich odeń nie oczekiwała?
― To samo, co zawsze... ― ujął niewyszukanym uogólnieniem, łudząc się, że nie spyta już więcej. I choć nie kłamał tak zupełnie, krótki komunikat jawił się eufemizmem, do którego sam chyba wolał się przed sobą nie przyznawać.
― Przepraszam ― wydusił sucho, stężał w posturze, oczyma oplótł szarawy bruk zza brudnawej szyby i dodał głucho: ― Nie to miałem na myśli. Chciałem tylko powiedzieć, że... ― przerwał na moment, szukając wyrazów, które najtrafniej ujęłyby to wszystko, co kotłowało się w jego głowie. ― Dobrze, że żyjesz. ― Że miałaś tyle szczęścia, że następnym razem przypadki tego rodzaju mogą cię wykończyć. Rozumiesz? Głos jej się załamał, spojrzenie nie wyłapało jednak dyskretnej łzy. ― Możesz tu zostać tak długo, jak będziesz potrzebowała ― zapewnił życzliwie, nawet jeśli tkwienie w jego skromnych murach nie miało gwarantować niczego. Ni bezpieczeństwa, ni wygód, ale chyba wcale ich odeń nie oczekiwała?
― To samo, co zawsze... ― ujął niewyszukanym uogólnieniem, łudząc się, że nie spyta już więcej. I choć nie kłamał tak zupełnie, krótki komunikat jawił się eufemizmem, do którego sam chyba wolał się przed sobą nie przyznawać.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Kuchnia
Szybka odpowiedź