Ponura sypialnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ponura sypialnia
Ciemno. Ciężkie kotary odgradzają sypialnię od światła nawet za dnia. Olbrzymie łóżko zajmuje znaczną część pomieszczenia. Materac jest wysoki, całkiem wygodny, chociaż rama lubi ponarzekać na obolałe, skrzypiące listwy. Pościel jest potargana, poduszki pamiętają ciepło dziewczęcej głowy, jakiś jasny skrawek wysłużonej poszewki dotyka podłogi. Obok gibający się stoliczek, lampka, a wokół niej parę porzuconych kiedyś drobiazgów. Kawałek dalej szafa. Wielka, ogromna szafa wdzięcznie wypełniona milionem sukienek, butów, płaszczy, tam nie istnieją pamiątki z przeszłości, brakuje upchanych na dno albumów. Tylko ubrania, wszystko nabyte, bez głębokiej historii, choć znoszone. Nocą przekrzykują się tu roziskrzone oczy, które nie są tak wyblakłe jak wszystko wokół.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 21.06.20 17:09, w całości zmieniany 1 raz
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strumienie chętnie przelewały się przez nagą skórę – między mgły przysłoniętych powieką oczu, między pluskające dźwięki w uszach, między rozchylone bezgłośnie usta. Jakby tonęła, choć twardość ciasnych ścianek białej misy uniemożliwia jej całkowite zapadnięcie się w niepojętej głębinie. Może opadać jedynie we własnej podświadomości, zaklęta przez krzyk własnych emocji. Patrzyła wilgocią, nawet czysta woda piekła śliczne ciało, w którym kryła się rozdrażniona dusza. Paznokcie wbijała w skórę na biodrach, próbując zatrzymać nadbiegającą potrzebę wynurzenia.
Raz. Dwa. Trzy. Wybijany w myślach rytm rozpoczynał namolne odliczanie, a każda kolejna sekunda stawała się bardziej nerwowa. Bo przecież nie była syreną, nie była zjawiskiem, nikim wyjątkowym, nikim, kto miał znaczenie. Szarozielone oczy Morgana kpiły, ciągnąc ją na dno. Miała zgnić w zabrudzonej rzece, przepaść bez śladu, beznadziejnie żałosna i nijaka. To świeże uczucie, głowa poddańczo przesuwała się pod mocą boleśnie pociąganych włosów, a potem morski lord znikał, a na jego miejscu pojawiali się kolejni. Tak łatwo można było nią wzgardzić, opluć, zepchnąć na śmietnisko ludzkich istnień. Na co jeszcze czekasz, Moss? Więc szła jako nikt, odchodząc od tych, którzy chcieli nie mieć znaczenia w świecie srogich idei, rządzonym przez morderczych frustratów i pogubionych głupców – ale je mieli, dla niej również. Sypały się wypracowane ciężko figury i wartości. Jej palce zaczynały krwawić, kiedy próbowała ostatni raz dotknąć białych igieł na złowrogiej brodzie, kiedy próbowała ratować tych, którzy nie mieli odwagi o ten ratunek poprosić. Potem widziała Johnatana. Ostatnim razem płakał, w tej samej wannie, a ona obmywała go z rozgrzebanych spraw i niezrozumiałych emocji. Jak anioł stróż, który później opatulał kołdrą i całował w czoło, by odpędzić wypełzające spod poduszki fiksacje sennych zmor. Teraz to jej wilgotniały zalewane oczy, ale w ciemnościach spojrzenia nie pozwalała sobie na mdły szloch. Pojedyncza kulka powietrza wygramoliła się, docierając do brzegu – rozpadła się prawie natychmiast. Philippa odważyła się spojrzeć, a potem gwałtownie uniosła plecy, bo przecież wcale nie chciała się udusić.
Oddychała, jakby dopiero co wyjrzała na świat i dopiero uczyła się połykać powietrze. Sine ciało błyszczało zroszone milionem lodowatych już kropli. Kapnęło na wysłużone kafle, kiedy stanęła na nich bosymi stopami. Popluskane podłogi to ostatnia rzeczy, o której chciała myśleć. Lekko zamroczona popatrzyła w trzaśnięte przy krawędzi lustro, oparła się dłońmi o umywalkę i zastygła, nadstawiając się wszystkim ciekawskim dreszczom. Było jej źle. Okropnie źle, ale pokonywała to przecież już tyle razy. I to wcale nie chodziło o dzisiejszy dzień, a o te minione tygodnie, które nieznośnie ją truły. Zacisnęła usta, przyjmując kolejny raz, że to bzdura. Philippa się nie poddawała. Nie łamała i nie płakała. Annie może tak, ale nie Philippa. Dłonią wyłowiła ręcznik i przetarła ciało, a później wsunęła na nie piżamę i owinęła cieplejszym szlafrokiem. Ten wieczorny rytuał następował przedwcześnie. Przetarła dłonią twarz i zaczęła sprzątać po kąpieli, nie mając ochoty właściwie na nic prócz posłaniem świata w cholerę. Wiedziała, że rano obudzi się znów odrodzona, nieporuszalna i silna. Sny zmazywały niepotrzebne linie na ulubionych obrazkach.
Trzask, niepokojący odgłos, który faktycznie wybawił ją z wodnego pokoiku prosto w ciepło ulubionej sypialni. To sekunda. Ledwo sekunda, w której zdążyła ściągnąć z gibającej się komody różdżkę i wycelować mu w oko. Kilka kroków i wydłubałaby z niego każde z paskudnych spojrzeń. Albo potrzebowała magipsychiatry, albo ten dureń naprawdę tu przylazł. I, na Merlina, po co mu ten koszyk?!
– Lepiej stąd zmiataj, jeśli ci życie miłe, bo ja wcale nie żartowałam – burknęła, zbliżając się z różdżką jeszcze o ten krok lub dwa. Jeśli przed chwilą czuła w klatce mróz, to teraz na nowo zaczynała się rozgrzewać. Włamał się? Serio? On też? Powinna porządnie zabezpieczyć mieszkanie. – Nie, lordzie Francisie – odparła z tym słodkawym, kpiącym uśmiechem. Nie zamierzała mu już nigdy więcej uwierzyć. Tym bardziej, że znów kłamał. – Byłeś tam. Widziało cię dwadzieścia łbów, Cristina i Fred. Nie próbuj się wypierać. Ćpałeś? Będziesz się dalej upierał, że nie pamiętasz? Albo że to nie ty? – prychnęła, znów złowieszczo mrużąc oczy. – Nie mam ochoty z tobą gadać – rzuciła, zerkając mimowolnie na jego dziwaczny ekwipunek. – Ubrałeś pierwszą twarz syreniego chłopca, wskoczyłeś na miotłę i włamałeś się. Tylko na tyle cię stać? A jutro co? Znów usłyszę, że jedno twoje pstryknięcie i kończę martwa na dnie Tamizy? – mówiła spokojnie, jeszcze. Prześmiewczy ton dało się wyczuć, on przyjemnie asystował w tej niemożliwej rozmowie. – Nie wierzę ci – dodała, kręcąc lekko głową. Dzierżąca różdżkę dłoń drgnęła.
Zawiódł ją. Pogardził nią. Zakpił z niej. – Nidoris! – zawołała w końcu, by pogonić niedobrego złodziejaszka smrodliwym urokiem.
Raz. Dwa. Trzy. Wybijany w myślach rytm rozpoczynał namolne odliczanie, a każda kolejna sekunda stawała się bardziej nerwowa. Bo przecież nie była syreną, nie była zjawiskiem, nikim wyjątkowym, nikim, kto miał znaczenie. Szarozielone oczy Morgana kpiły, ciągnąc ją na dno. Miała zgnić w zabrudzonej rzece, przepaść bez śladu, beznadziejnie żałosna i nijaka. To świeże uczucie, głowa poddańczo przesuwała się pod mocą boleśnie pociąganych włosów, a potem morski lord znikał, a na jego miejscu pojawiali się kolejni. Tak łatwo można było nią wzgardzić, opluć, zepchnąć na śmietnisko ludzkich istnień. Na co jeszcze czekasz, Moss? Więc szła jako nikt, odchodząc od tych, którzy chcieli nie mieć znaczenia w świecie srogich idei, rządzonym przez morderczych frustratów i pogubionych głupców – ale je mieli, dla niej również. Sypały się wypracowane ciężko figury i wartości. Jej palce zaczynały krwawić, kiedy próbowała ostatni raz dotknąć białych igieł na złowrogiej brodzie, kiedy próbowała ratować tych, którzy nie mieli odwagi o ten ratunek poprosić. Potem widziała Johnatana. Ostatnim razem płakał, w tej samej wannie, a ona obmywała go z rozgrzebanych spraw i niezrozumiałych emocji. Jak anioł stróż, który później opatulał kołdrą i całował w czoło, by odpędzić wypełzające spod poduszki fiksacje sennych zmor. Teraz to jej wilgotniały zalewane oczy, ale w ciemnościach spojrzenia nie pozwalała sobie na mdły szloch. Pojedyncza kulka powietrza wygramoliła się, docierając do brzegu – rozpadła się prawie natychmiast. Philippa odważyła się spojrzeć, a potem gwałtownie uniosła plecy, bo przecież wcale nie chciała się udusić.
Oddychała, jakby dopiero co wyjrzała na świat i dopiero uczyła się połykać powietrze. Sine ciało błyszczało zroszone milionem lodowatych już kropli. Kapnęło na wysłużone kafle, kiedy stanęła na nich bosymi stopami. Popluskane podłogi to ostatnia rzeczy, o której chciała myśleć. Lekko zamroczona popatrzyła w trzaśnięte przy krawędzi lustro, oparła się dłońmi o umywalkę i zastygła, nadstawiając się wszystkim ciekawskim dreszczom. Było jej źle. Okropnie źle, ale pokonywała to przecież już tyle razy. I to wcale nie chodziło o dzisiejszy dzień, a o te minione tygodnie, które nieznośnie ją truły. Zacisnęła usta, przyjmując kolejny raz, że to bzdura. Philippa się nie poddawała. Nie łamała i nie płakała. Annie może tak, ale nie Philippa. Dłonią wyłowiła ręcznik i przetarła ciało, a później wsunęła na nie piżamę i owinęła cieplejszym szlafrokiem. Ten wieczorny rytuał następował przedwcześnie. Przetarła dłonią twarz i zaczęła sprzątać po kąpieli, nie mając ochoty właściwie na nic prócz posłaniem świata w cholerę. Wiedziała, że rano obudzi się znów odrodzona, nieporuszalna i silna. Sny zmazywały niepotrzebne linie na ulubionych obrazkach.
Trzask, niepokojący odgłos, który faktycznie wybawił ją z wodnego pokoiku prosto w ciepło ulubionej sypialni. To sekunda. Ledwo sekunda, w której zdążyła ściągnąć z gibającej się komody różdżkę i wycelować mu w oko. Kilka kroków i wydłubałaby z niego każde z paskudnych spojrzeń. Albo potrzebowała magipsychiatry, albo ten dureń naprawdę tu przylazł. I, na Merlina, po co mu ten koszyk?!
– Lepiej stąd zmiataj, jeśli ci życie miłe, bo ja wcale nie żartowałam – burknęła, zbliżając się z różdżką jeszcze o ten krok lub dwa. Jeśli przed chwilą czuła w klatce mróz, to teraz na nowo zaczynała się rozgrzewać. Włamał się? Serio? On też? Powinna porządnie zabezpieczyć mieszkanie. – Nie, lordzie Francisie – odparła z tym słodkawym, kpiącym uśmiechem. Nie zamierzała mu już nigdy więcej uwierzyć. Tym bardziej, że znów kłamał. – Byłeś tam. Widziało cię dwadzieścia łbów, Cristina i Fred. Nie próbuj się wypierać. Ćpałeś? Będziesz się dalej upierał, że nie pamiętasz? Albo że to nie ty? – prychnęła, znów złowieszczo mrużąc oczy. – Nie mam ochoty z tobą gadać – rzuciła, zerkając mimowolnie na jego dziwaczny ekwipunek. – Ubrałeś pierwszą twarz syreniego chłopca, wskoczyłeś na miotłę i włamałeś się. Tylko na tyle cię stać? A jutro co? Znów usłyszę, że jedno twoje pstryknięcie i kończę martwa na dnie Tamizy? – mówiła spokojnie, jeszcze. Prześmiewczy ton dało się wyczuć, on przyjemnie asystował w tej niemożliwej rozmowie. – Nie wierzę ci – dodała, kręcąc lekko głową. Dzierżąca różdżkę dłoń drgnęła.
Zawiódł ją. Pogardził nią. Zakpił z niej. – Nidoris! – zawołała w końcu, by pogonić niedobrego złodziejaszka smrodliwym urokiem.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
205/215
Pcham palec między drzwi. Wiem, że zaboli. Już tak robiłem, ale wciąż się nie nauczyłem, że lepiej nie ładować się tam, gdzie mnie nie chcą. To trochę ośli upór - po głupiemu, ale po mojemu - a trochę szczera nadzieja, że prawa władające wszechświatem ten jeden jedyny raz dadzą ciała. Na moją korzyść; na względy fortuny ogólnie narzekać nie mogę, ale gdzieś tam głęboko w sobie wiem, że żadne błogosławieństwa nie uratują mnie przed fizycznym skutkiem mych własnych działań.
Z nimi się mierzę prawdziwie po rycersku, ale odpowiadanie za zarzuty wymyślone to jakaś nowość. Tego tu jeszcze nie grali, a ta sztuka zdecydowanie nie trafia w gusta ani moje, ani widzów.
Didaskaliów brak, dublera brak, nawet reżyser się ulotnił i to ja zaraz zbiorę cięgi za ten niewypał. Godzę się na to tylko połowicznie, bo inaczej niż osobiście niestety nic nie wskóram. Odkrywam, że święte oburzenie kapiące na mnie z podartych listów wywołuje wewnętrzną niezgodę i opór, przed odciśnięciem takiego śladu. Miała mnie poznawać po zapachu balonowej gumy i pastelowym dymie wyprzedzającym raźne kroki, po wesołym gwizdaniu przez zęby - marynarze tak właśnie robią, gdy schodzą na ląd, bo na statku można za to wylecieć - a nie zatrzaskiwać przed nosem pootwierane furtki. Wietrzę jakiś podstęp i grubą aferę, innego wytłumaczenia po prostu nie widzę, o ile Filipka nie ma złej siostry bliźniaczki, która właśnie pięknie sobie z nas dworuje. Zero sensu, zero logiki, a dookoła mojego ryja dosłownie krążą prężące się znaki zapytania, podskakujące jak sprężynki.
Wiem, że nie kłamię, no pamiętałbym przecież, gdybym odwalił podobną manianę. Pamięć złotej rybki, owszem, to o mnie, ale jeszcze nie w takim stopniu. Trzydzieści lat to za wcześnie, by cierpieć na starczą demencję, a z tego, że dziadzieję, tylko ja sam mogę żartować.
Mimo wszystko, jej mógłbym odpuścić ten jeden raz. Żart zniósłbym łatwiej niż gorączkowe składanie wyjaśnień, które de facto, pogrąża mnie jeszcze bardziej? Z deszczu pod rynnę i coraz dalej, a ja nie mam przecież pieprzonego parasola i kubeł pomyj, chlust, ląduje prosto na mnie. Zmywa mi głowę, co tu dużo kryć i stoję taki ociekający tym obrzydlistwem, lepkim, śliskim, gęstym, niesmacznym. Glutowate są wyrzuty, czepiają się moich włosów, ubrań, nie dają się strząsnąć, choć wywijam młynka rękami i skaczę jako narowisty koń. Robię z siebie klauna, przychodząc do niej bez zaproszenia, ale nie pozostawia mi innego wyjścia, jak mam żyć ze skazą na honorze?
Oto moje prawdziwe szlacheckie dziedzictwo, fiksacja na punkcie godności, tej faktycznej, a nie wpojonym przekonaniu, że arystokratyczne ręce nie powinny kalać się pracą. Muszę się bronić, postawić, pokazać jej, że jednak jestem wart więcej. Inaczej nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tak usilnie chcę, by myślała o mnie ciepło.
Liczę na cud, bo chcę oswoić tą małą żmijkę, wypiętą w pozycji atakującej. Ma wilgotne włosy, zarumienione policzki i ręce skrzyżowane na piersiach. Ciepły szlafrok i otoczka pokąpielowa nie dodają jej powagi, lecz w oczach Filipki rozpalają się to gasną wściekłe iskry i wiem, że gdyby mogła, to wypchnęłaby mnie przez to samo okienko, przez które tu wlazłem.
I nie, raczej by nie żałowała.
Proszę, już mierzy we mnie różdżką, a ja, debil, pozwalam jej na to, bo chyba nie wierzę, że zrobi mi krzywdę. Przynajmniej taką trwałą, połamane gnaty dobry uzdrowiciel nastawia w ciągu sekundy, gotów jestem zaryzykować takim zdrowotnym uszczerbkiem.
-Będziesz tego żałować - odpowiadam jej, jak zwykle, uprzejmie, bardzo spokojnie, nic sobie nie robiąc z wojowniczego tonu i różdżki, którą może mi pogruchotać kości albo wedle woli, wydłubać oko - nie wiem, kogo widzieli chłopcy, Cristina i Fred, ale to nie byłem ja - mówię dalej, niewzruszony jej tyradą, za to dotknięty oskarżeniami. Uparcie ignoruję też jej wzniosły zwrot do adresata, przeklęta Czarownica niczego nie ułatwia.
-Co? - chyba się przesłyszałem, moja mina wyraża szczere zdziwienie, jeżeli nie szok. Martwa na dnie Tamizy na moje jedno... Co? - myślisz, że byłbym zdolny do takich słów? Że zelżyłbym cię w ten sposób i to w dodatku bez powodu? - pytam, unosząc się coraz bardziej, bo zaczyna dosięgać mnie irytacja.
-Jeśli chciałbym zabawić się twoim kosztem, wymyśliłbym coś, z czego faktycznie mógłbym się później śmiać, a nie, lecieć do Ciebie na złamanie karku i usiłować wytłumaczyć się z czegoś, z czym nie mam nic wspólnego - oświadczam twardo. Zaplatam ręce na piersi i wyzywająco unoszę podbródek, proszę bardzo, zamierz się na mnie, jeśli tylko chcesz. Co takiego mi zrobisz, Filipko? Rzucasz urok, świetnie - nie bronię się przed nim i okadza mnie chmura nieprzyjemnie pachnącego dymu, którym przesiąkam w jednej chwili. Cuchnę na jej życzenie, niech doceni ten gest dobrej woli.
-Nie oszukuję cię. Możesz podać mi veritaserum, jeśli koniecznie chcesz. Ale po wszystkim, to ja będę oczekiwać przeprosin - ostrzegam ją, marszcząc przy tym nos, bo smród jest niestety ciężki do zniesienia. Zmieszany z moimi perfumami - ugh.
Pcham palec między drzwi. Wiem, że zaboli. Już tak robiłem, ale wciąż się nie nauczyłem, że lepiej nie ładować się tam, gdzie mnie nie chcą. To trochę ośli upór - po głupiemu, ale po mojemu - a trochę szczera nadzieja, że prawa władające wszechświatem ten jeden jedyny raz dadzą ciała. Na moją korzyść; na względy fortuny ogólnie narzekać nie mogę, ale gdzieś tam głęboko w sobie wiem, że żadne błogosławieństwa nie uratują mnie przed fizycznym skutkiem mych własnych działań.
Z nimi się mierzę prawdziwie po rycersku, ale odpowiadanie za zarzuty wymyślone to jakaś nowość. Tego tu jeszcze nie grali, a ta sztuka zdecydowanie nie trafia w gusta ani moje, ani widzów.
Didaskaliów brak, dublera brak, nawet reżyser się ulotnił i to ja zaraz zbiorę cięgi za ten niewypał. Godzę się na to tylko połowicznie, bo inaczej niż osobiście niestety nic nie wskóram. Odkrywam, że święte oburzenie kapiące na mnie z podartych listów wywołuje wewnętrzną niezgodę i opór, przed odciśnięciem takiego śladu. Miała mnie poznawać po zapachu balonowej gumy i pastelowym dymie wyprzedzającym raźne kroki, po wesołym gwizdaniu przez zęby - marynarze tak właśnie robią, gdy schodzą na ląd, bo na statku można za to wylecieć - a nie zatrzaskiwać przed nosem pootwierane furtki. Wietrzę jakiś podstęp i grubą aferę, innego wytłumaczenia po prostu nie widzę, o ile Filipka nie ma złej siostry bliźniaczki, która właśnie pięknie sobie z nas dworuje. Zero sensu, zero logiki, a dookoła mojego ryja dosłownie krążą prężące się znaki zapytania, podskakujące jak sprężynki.
Wiem, że nie kłamię, no pamiętałbym przecież, gdybym odwalił podobną manianę. Pamięć złotej rybki, owszem, to o mnie, ale jeszcze nie w takim stopniu. Trzydzieści lat to za wcześnie, by cierpieć na starczą demencję, a z tego, że dziadzieję, tylko ja sam mogę żartować.
Mimo wszystko, jej mógłbym odpuścić ten jeden raz. Żart zniósłbym łatwiej niż gorączkowe składanie wyjaśnień, które de facto, pogrąża mnie jeszcze bardziej? Z deszczu pod rynnę i coraz dalej, a ja nie mam przecież pieprzonego parasola i kubeł pomyj, chlust, ląduje prosto na mnie. Zmywa mi głowę, co tu dużo kryć i stoję taki ociekający tym obrzydlistwem, lepkim, śliskim, gęstym, niesmacznym. Glutowate są wyrzuty, czepiają się moich włosów, ubrań, nie dają się strząsnąć, choć wywijam młynka rękami i skaczę jako narowisty koń. Robię z siebie klauna, przychodząc do niej bez zaproszenia, ale nie pozostawia mi innego wyjścia, jak mam żyć ze skazą na honorze?
Oto moje prawdziwe szlacheckie dziedzictwo, fiksacja na punkcie godności, tej faktycznej, a nie wpojonym przekonaniu, że arystokratyczne ręce nie powinny kalać się pracą. Muszę się bronić, postawić, pokazać jej, że jednak jestem wart więcej. Inaczej nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tak usilnie chcę, by myślała o mnie ciepło.
Liczę na cud, bo chcę oswoić tą małą żmijkę, wypiętą w pozycji atakującej. Ma wilgotne włosy, zarumienione policzki i ręce skrzyżowane na piersiach. Ciepły szlafrok i otoczka pokąpielowa nie dodają jej powagi, lecz w oczach Filipki rozpalają się to gasną wściekłe iskry i wiem, że gdyby mogła, to wypchnęłaby mnie przez to samo okienko, przez które tu wlazłem.
I nie, raczej by nie żałowała.
Proszę, już mierzy we mnie różdżką, a ja, debil, pozwalam jej na to, bo chyba nie wierzę, że zrobi mi krzywdę. Przynajmniej taką trwałą, połamane gnaty dobry uzdrowiciel nastawia w ciągu sekundy, gotów jestem zaryzykować takim zdrowotnym uszczerbkiem.
-Będziesz tego żałować - odpowiadam jej, jak zwykle, uprzejmie, bardzo spokojnie, nic sobie nie robiąc z wojowniczego tonu i różdżki, którą może mi pogruchotać kości albo wedle woli, wydłubać oko - nie wiem, kogo widzieli chłopcy, Cristina i Fred, ale to nie byłem ja - mówię dalej, niewzruszony jej tyradą, za to dotknięty oskarżeniami. Uparcie ignoruję też jej wzniosły zwrot do adresata, przeklęta Czarownica niczego nie ułatwia.
-Co? - chyba się przesłyszałem, moja mina wyraża szczere zdziwienie, jeżeli nie szok. Martwa na dnie Tamizy na moje jedno... Co? - myślisz, że byłbym zdolny do takich słów? Że zelżyłbym cię w ten sposób i to w dodatku bez powodu? - pytam, unosząc się coraz bardziej, bo zaczyna dosięgać mnie irytacja.
-Jeśli chciałbym zabawić się twoim kosztem, wymyśliłbym coś, z czego faktycznie mógłbym się później śmiać, a nie, lecieć do Ciebie na złamanie karku i usiłować wytłumaczyć się z czegoś, z czym nie mam nic wspólnego - oświadczam twardo. Zaplatam ręce na piersi i wyzywająco unoszę podbródek, proszę bardzo, zamierz się na mnie, jeśli tylko chcesz. Co takiego mi zrobisz, Filipko? Rzucasz urok, świetnie - nie bronię się przed nim i okadza mnie chmura nieprzyjemnie pachnącego dymu, którym przesiąkam w jednej chwili. Cuchnę na jej życzenie, niech doceni ten gest dobrej woli.
-Nie oszukuję cię. Możesz podać mi veritaserum, jeśli koniecznie chcesz. Ale po wszystkim, to ja będę oczekiwać przeprosin - ostrzegam ją, marszcząc przy tym nos, bo smród jest niestety ciężki do zniesienia. Zmieszany z moimi perfumami - ugh.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Ciemnobrązowe nitki mokrych pasm płakały, plamiąc kołnierz szlafroka, a kiedy tylko zrobiła pewniejszy ruch fala kropel opadała na lichawe kafle. Tam chłodna stopa rozmazywała świetliste oczy wodnych robaków, jakby nie miały żadnego znaczenia dla rozpędzonego świata. Zgodnie zresztą z prawdą. Dokładnie tak działa Philippa, słysząc dwudziesty raz w ciągu dnia o kolejnym chętnym do włożenia łapska pod jej sukienkę, o kolejnej dziwce wyrzuconej jej prosto w twarz. Nauczyła się wiele lat temu, że zastępy tanich przekleństw tak naprawdę nie piekły, były tylko zbitką wyrzuconych z jadem głosek. Modelował je strach, niezrozumienie. Ostatecznie tonęły w szerokich morzach codziennego gwaru, zasłaniała je nuta zaczarowanej szafy i trzaśnięte w toaście kawałki szkła. Były niczym, po prostu słowem, któremu ktoś nadał znaczenie. A znaczenie nie mogło zabijać, nie miało mocy zaklęcia. Można było je odeprzeć, odpowiedzieć sztuczką, przezwyciężyć. Nie chodziło więc ani o groźby, ani o żadną łatkę kurwy. Mówił tak a nie inaczej, bo tylko ten dyskurs zdołał sobie dobrze przyswoić, tylko to znał, to język prymitywnej społeczności, zgrzybiałych dziadów cumujących co sezon w londyńskim porcie. Nic więcej. Nie?
Pierwsze lekcje pani Boyle pamiętała długo, boleśnie, dobitnie odbiły się na jej dumie, biodrach, w uszach. Piekły ją oczy, wyzywała babę od furiatek i brutalek, od wstrętnych egoistek i manipulantek. W ciszy, tak samo jak w potrzasku płaczących ścian sierocińca. Parszywy nie jest kawiarenką przy zielonym skwerku, tu się nie podawało przy łagodnym piano kawy z gałką lodów i ciastkiem cytrynowym. Tu nikt nie wzdychał, kiedy kropla czerwonego napoju kapnęła na jasną koszulę. To była rzeź, tak tylko umiała określić pierwsze wejrzenie. Ta rzeź musiała ją najpierw zniszczyć, wymacać, powyzywać i wycisnąć do łez, jeśli miała się na nią uodpornić. Gardzić winna stadem jednorakich mózgów, głosem tej samej szanty i smrodem tej samej łajby, a jednocześnie i uwielbiać, rozumieć, być częścią budowanej na cuchnących ziemiach dzielnicy. I się udało. Wypielęgnowała w klienteli zupełnie nowy rodzaj obaw, niezbyt skomplikowany, budowała pragnienia, pozwalała na nigdy niespełnione fantazje, czasem dopuszczała za bardzo, czasem stawiała do kąta. Jak dzieci, jak symbioza, bo przecież potrzebowali się wzajemnie. Ona ich i oni jej. Dali jej siłę, uczynili Philippą. Pewnego dnia coś zaczęło szwankować. Przeraziło ją to, może dlatego nie umiała znaleźć sobie miejsca, a już na pewno nazwać własnych uczuć. Gdzieś się potknęła, którąś myśl zadrapała, wywlokła z podziemnych korytarzy jakieś stare obrazy. To był dramat. Wyzwalała się z niego tydzień za tygodniem, próbowała nowych metod, żyła tak jak dawniej, deptała złe głosy, różdżką wymachiwała jeszcze częściej, jakby właśnie ten sposób okazał się najlepszym, jakby zacerował każdą poprutą dziurę w tej bezpiecznej powłoce.
Błąd, zamach, nieupilnowana emocja i już stopy ślizgały się po skorupie zdradliwych zacieków. Jeden gest gwałtowności i ciało boleśnie uderzało o podłogę, a poobijane łokcie pulsowały bezradnie, żałośnie siniały, traciły swą zwinność, lekkość, przestawały działać. Do tego nie mogła dopuścić.
Dlatego właśnie nie powinna wierzyć. Dawać się wodzić za nos, pozwalać, by ktokolwiek dopadł ją, zapędzając do jej własnej pułapki. Nie taką dziewczyną przecież była, nie czuła aż tyle, nie rozmyślała o byle robactwie, nie dopisywała ckliwych historyjek byle warknięciu, nie podniecała się byle…
Ignorant, łajza, wstrętny kłamca, a może dwie osobowości? Nic, nic absolutnie go nie tłumaczyło. Maślanymi oczami mógł rozczulać byle trzpiotkę z przedmieścia, ale nie ją. Zaufała dawnym porozumieniom, pomyślała, że Morgan ma więcej we łbie niż byle majtek z łajby. I miał, pieprzone księgi etykiety z perłowych angielskich saloników.
- I lord Lestrange to też nie ty? – prychnęła niewdzięcznie, potrząsając lekko w niedowierzaniu głową. Błądzili. Nic z tej gadki nie wynikało, bronił się jak bezpański gówniarz przyłapany na hiszpańskim galeonie. – Za dolinami jesteś wielkim panem, a od święta łajdaczysz się w spelunach? Podwójne życie? Dwa charaktery? Kim teraz jesteś? – wyrzucała coraz mocniej oburzona, wciąż mierząc różdżką prosto w jego nochal. Powinna pozbawić go tych pięknych kształtów. Ciekawe czy na salonach dalej będzie królem atrakcyjnych kawalerów. Tutaj nie znaczył już nic. Obiecała mu, że o to zadba. – Nie chce kolejnych historyjek. Tylko prawdy, na którą cię nie stać. Piękny to był popis. Prawie poczułam na języku mdły posmak rzeki – mruknęła dumnie, wyniośle. Przyszedł czas na kpiny, przed którymi zdążył wtedy zwiać. Chciał spektakularnie skończyć wizytę. Teraz znowu odprawiał jakiś cholerny teatrzyk z kukiełkami. Philippa nie była kukła, miała rozum. Nie zamierzała się przed nim płaszczyć. Dała mu kawałek siebie, a on nią pogardził. Ten wielki powrót stanowił dość nieprzewidziany ciąg dalszy. Intruzów z domu wyganiało się jak bahanki, bez litości.
- No nie wiem, jeszcze wczoraj uważałeś, że powód jest oczywisty, że sama w sobie jestem powodem, tylko nim, że po to istnieję – burknęła znów, pozwalając sobie na kolejny krok. – Wiedziałam, że masz nietypowe morskie fantazje, ale akurat ta mnie zaskoczyła. Nie różni się niczym od myśli byle obdartusa z doków. Poprzednie były bardziej finezyjne – stwierdziła, lekko unosząc jeden z kącików ust. Syreny, tak? Tu właśnie miała jedną płotkę, wyjątkowo niezdecydowany okaz, a jaki tchórzliwy… Do wyzwisk pierwszy, do grania portowej anielicy również. Mógłby się naprawdę zdecydować, traciła cierpliwość. I w końcu zaklęcie świsnęło, paskudna woń uderzyła prosto w pierś, szarobrązowym obłokiem ochrzciła jego fraki. Moss pokręciła nosem, wyczuwając, że efekt zaklęcia był więcej niż zadowalający. Chciał jeszcze dokładkę, czy już zwiewał? – Ale ja nie wiem, po co przylazłeś, może chcesz spełnić groźby, dokończyć dzieła, pobawić się jeszcze trochę – wyliczała, podchodząc jeszcze bliżej, stała już właściwie przy nim z dumnie uniesioną głową. Policzki gotowały jej się złośliwie. Smród ignorowała. Czekała, aż Morgan przestanie ukrywać ten prawdziwy powód wizyty. Jeśli chciał popływać z nią w Tamizie, to powinna chociaż poszukać odpowiedniego ubrania. Uniosła brwi, patrzyła na niego zajadle, czujnie, szukała zawahania. Eliksir prawdy? To ją nieco zastanowiło.
– Nie mam veritaserum, szanowny lordzie. Musisz mi to udowodnić bez niego, jeśli nie chcesz zaraz wylecieć przez to okno. Bez miotły. Bez różdżki – oświadczyła, nie przerywając spojrzenia. – Tamten Morgan faktycznie był inny, bardziej szorstki, mówił jak nie ty, coś kręcił, ale potrafię jeszcze poznać twoją twarz – kontynuowała trochę zamyślona. Różdżkę wciąż trzymała w gotowości.
Pierwsze lekcje pani Boyle pamiętała długo, boleśnie, dobitnie odbiły się na jej dumie, biodrach, w uszach. Piekły ją oczy, wyzywała babę od furiatek i brutalek, od wstrętnych egoistek i manipulantek. W ciszy, tak samo jak w potrzasku płaczących ścian sierocińca. Parszywy nie jest kawiarenką przy zielonym skwerku, tu się nie podawało przy łagodnym piano kawy z gałką lodów i ciastkiem cytrynowym. Tu nikt nie wzdychał, kiedy kropla czerwonego napoju kapnęła na jasną koszulę. To była rzeź, tak tylko umiała określić pierwsze wejrzenie. Ta rzeź musiała ją najpierw zniszczyć, wymacać, powyzywać i wycisnąć do łez, jeśli miała się na nią uodpornić. Gardzić winna stadem jednorakich mózgów, głosem tej samej szanty i smrodem tej samej łajby, a jednocześnie i uwielbiać, rozumieć, być częścią budowanej na cuchnących ziemiach dzielnicy. I się udało. Wypielęgnowała w klienteli zupełnie nowy rodzaj obaw, niezbyt skomplikowany, budowała pragnienia, pozwalała na nigdy niespełnione fantazje, czasem dopuszczała za bardzo, czasem stawiała do kąta. Jak dzieci, jak symbioza, bo przecież potrzebowali się wzajemnie. Ona ich i oni jej. Dali jej siłę, uczynili Philippą. Pewnego dnia coś zaczęło szwankować. Przeraziło ją to, może dlatego nie umiała znaleźć sobie miejsca, a już na pewno nazwać własnych uczuć. Gdzieś się potknęła, którąś myśl zadrapała, wywlokła z podziemnych korytarzy jakieś stare obrazy. To był dramat. Wyzwalała się z niego tydzień za tygodniem, próbowała nowych metod, żyła tak jak dawniej, deptała złe głosy, różdżką wymachiwała jeszcze częściej, jakby właśnie ten sposób okazał się najlepszym, jakby zacerował każdą poprutą dziurę w tej bezpiecznej powłoce.
Błąd, zamach, nieupilnowana emocja i już stopy ślizgały się po skorupie zdradliwych zacieków. Jeden gest gwałtowności i ciało boleśnie uderzało o podłogę, a poobijane łokcie pulsowały bezradnie, żałośnie siniały, traciły swą zwinność, lekkość, przestawały działać. Do tego nie mogła dopuścić.
Dlatego właśnie nie powinna wierzyć. Dawać się wodzić za nos, pozwalać, by ktokolwiek dopadł ją, zapędzając do jej własnej pułapki. Nie taką dziewczyną przecież była, nie czuła aż tyle, nie rozmyślała o byle robactwie, nie dopisywała ckliwych historyjek byle warknięciu, nie podniecała się byle…
Ignorant, łajza, wstrętny kłamca, a może dwie osobowości? Nic, nic absolutnie go nie tłumaczyło. Maślanymi oczami mógł rozczulać byle trzpiotkę z przedmieścia, ale nie ją. Zaufała dawnym porozumieniom, pomyślała, że Morgan ma więcej we łbie niż byle majtek z łajby. I miał, pieprzone księgi etykiety z perłowych angielskich saloników.
- I lord Lestrange to też nie ty? – prychnęła niewdzięcznie, potrząsając lekko w niedowierzaniu głową. Błądzili. Nic z tej gadki nie wynikało, bronił się jak bezpański gówniarz przyłapany na hiszpańskim galeonie. – Za dolinami jesteś wielkim panem, a od święta łajdaczysz się w spelunach? Podwójne życie? Dwa charaktery? Kim teraz jesteś? – wyrzucała coraz mocniej oburzona, wciąż mierząc różdżką prosto w jego nochal. Powinna pozbawić go tych pięknych kształtów. Ciekawe czy na salonach dalej będzie królem atrakcyjnych kawalerów. Tutaj nie znaczył już nic. Obiecała mu, że o to zadba. – Nie chce kolejnych historyjek. Tylko prawdy, na którą cię nie stać. Piękny to był popis. Prawie poczułam na języku mdły posmak rzeki – mruknęła dumnie, wyniośle. Przyszedł czas na kpiny, przed którymi zdążył wtedy zwiać. Chciał spektakularnie skończyć wizytę. Teraz znowu odprawiał jakiś cholerny teatrzyk z kukiełkami. Philippa nie była kukła, miała rozum. Nie zamierzała się przed nim płaszczyć. Dała mu kawałek siebie, a on nią pogardził. Ten wielki powrót stanowił dość nieprzewidziany ciąg dalszy. Intruzów z domu wyganiało się jak bahanki, bez litości.
- No nie wiem, jeszcze wczoraj uważałeś, że powód jest oczywisty, że sama w sobie jestem powodem, tylko nim, że po to istnieję – burknęła znów, pozwalając sobie na kolejny krok. – Wiedziałam, że masz nietypowe morskie fantazje, ale akurat ta mnie zaskoczyła. Nie różni się niczym od myśli byle obdartusa z doków. Poprzednie były bardziej finezyjne – stwierdziła, lekko unosząc jeden z kącików ust. Syreny, tak? Tu właśnie miała jedną płotkę, wyjątkowo niezdecydowany okaz, a jaki tchórzliwy… Do wyzwisk pierwszy, do grania portowej anielicy również. Mógłby się naprawdę zdecydować, traciła cierpliwość. I w końcu zaklęcie świsnęło, paskudna woń uderzyła prosto w pierś, szarobrązowym obłokiem ochrzciła jego fraki. Moss pokręciła nosem, wyczuwając, że efekt zaklęcia był więcej niż zadowalający. Chciał jeszcze dokładkę, czy już zwiewał? – Ale ja nie wiem, po co przylazłeś, może chcesz spełnić groźby, dokończyć dzieła, pobawić się jeszcze trochę – wyliczała, podchodząc jeszcze bliżej, stała już właściwie przy nim z dumnie uniesioną głową. Policzki gotowały jej się złośliwie. Smród ignorowała. Czekała, aż Morgan przestanie ukrywać ten prawdziwy powód wizyty. Jeśli chciał popływać z nią w Tamizie, to powinna chociaż poszukać odpowiedniego ubrania. Uniosła brwi, patrzyła na niego zajadle, czujnie, szukała zawahania. Eliksir prawdy? To ją nieco zastanowiło.
– Nie mam veritaserum, szanowny lordzie. Musisz mi to udowodnić bez niego, jeśli nie chcesz zaraz wylecieć przez to okno. Bez miotły. Bez różdżki – oświadczyła, nie przerywając spojrzenia. – Tamten Morgan faktycznie był inny, bardziej szorstki, mówił jak nie ty, coś kręcił, ale potrafię jeszcze poznać twoją twarz – kontynuowała trochę zamyślona. Różdżkę wciąż trzymała w gotowości.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pakuję się do obcego mieszkania na chama, przeciskając się przez okno i wchodząc, jak włamywacz. Bez zaproszenia, kiepski byłby ze mnie wampir - wiadomo, że one muszą respektować zasady dobrego wychowania. Mi próbowali je przyswoić i to usilnie, lecz zamierzony efekt osiągnięty nie został, a ja, pałętam się po okolicy, do której nie należę i wciskam do świata, jaki powinien być zupełnie obcy, znany może z gazet czy z powieści, ewentualnie plotek i niewybrednych żartów o klasie niższej - ten rodzaj humoru wciąż cieszy się dużą popularnością wśród... nas.
I to jest jakiś rodzaj kompleksu, durnowatego przeczucia, że wszystko mi się należy, bo inaczej pewnie nie śmiałbym naruszyć jej miru domowego, materializując się - na dodatek - pośrodku sypialni. Mogła mieć tam gościa, mogła akurat robić sobie dobrze, mogła...
Po prostu nie chcieć mnie widzieć.
Bystrzak ze mnie, ale za późno na takie konkluzje - trudno. Inaczej niż atakiem z zaskoczenia tego nie odkręcę, gdybym zawitał do Parszywego, pewnie by mnie stamtąd wywlekli za szmaty, a później rozwlekli po całej dzielnicy portowej. Filipka jest tam lubiana, ja zaś jestem obcy, testowanie smaku szorstkich pięści, owszem, nie pogardzę, byle nie w stosunku kilku do jednego. A sądząc po tym, jak rzekomo ją potraktowałem, na inny finał nie mam co liczyć. Skóra wygarbowana, zdarta i porzucona, nie w Tamizie, a na śmietnisku, nauczka, a nie kaźń.
I tak nie jestem na to gotów, dlatego zrobiłem nalot na tą obdrapaną kamienicę, dlatego hałaśliwie wylądowałem pośrodku mikroskopijnej sypialni, mniejszej nawet niż moja łazienka. Czysto tu, nie ma co się kurzyć, a pościel na łóżku pachnie ciałem i snem, przyjemnym zużyciem. Deski na podłodze skrzypią z każdym krokiem, a krzywo utkany dywan na podłodze nie zasłania wszystkich sęków i wypaleń, poprzedni lokator musiał sporo kopcić i petować na podłodze, ewentualnie niezbyt umiejętnie używać kociołka. Wyobrażam sobie, jak tu śpi, pewnie dużo się wierci. Zapiera się, ale mi się zdaje, że coś ją dręczy, że dużo myśli plącze się jej po głowie, że brakuje jej miejsca, by odpowiednio je ułożyć. Nie jest smutna, ani przygaszona: jeśli już, niepewna.
Zresztą tak samo jak ja, bo śmiałością można łatwo obić swą postać i sprawić, by lśniła, choć pod spodem kryje się najzwyklejsze żelastwo. Dziś idę do niej właśnie taki, obdarty. W ubraniach wygrzebanych z dna szafy i pocerowanych, w kaszkiecie z epoki poprzedniej i z niepokojem na dłoni. Niosę to jej zamiast serca, bo zasługuje na coś lepszego, na autentyczne staranie, nawet, jeżeli teraz każe mi się nim wypchać i iść do diabła.
Nie zniechęci mnie w ten sposób, ani zaklęcia, ani oranie twarzy paznokciami na to nie pomogą. To ja muszę spasować, a nie zanosi się na kapitulację, to konkretne moje wcielenie pozostaje niesamowicie uparte.
Dobrze, że nie płacze. Okiełznam ją wkurwioną, poradzę sobie z wściekłością i rozżaleniem, z piąstkami bijącymi w moją klatkę piersiową, ale w zderzeniu ze smutkiem, nagle czuję się bezradny. Najgorszy. Czy Filipkę naprawdę to tylko tak dotknęło? Ile mogę zrobić, by to naprawić i żeby znowu było po staremu, by różdżkę wbijała w moje biodra, a chwilę później puszczała mi oczko i zapraszała na naleśniki?
Ma mnie za skończonego frajera i łgarza, cóż - to chyba ten moment, by wyśpiewać jej wszystko. Utnę dobrą zabawę na rzecz kiełkującej przyjaźni, może tego nie pożałuję. Gardzi mną wielu ludzi, o których nie dbam, nie chcę, żeby i ona do nich dołączyła.
-Świetnie. Chcesz prawdy? Proszę bardzo - wybucham, bo gdzieś już mam swoją wymyśloną tożsamość, którą i tak przygniotła egzystencja - Morgana wymyśliłem, kiedy uciekłem z domu. Miałem osiemnaście lat i dość życia od linijki, dość manier, dość starego, który już się szykował, żeby wybrać mi żonę. Pływałem na statku, pracowałem, nareszcie czułem, że to ja jestem coś wart, ja, a nie moje nazwisko - opowiadam, patrząc na nią ostrzegawczo, by nie śmiała mi przerwać. Wiem, co się sądzi o takich przebierankach. Że w dupie się poprzewracało. Że ze mnie kolejne, pokrzywdzone przez los książątko - a potem się zjebało i musiałem wrócić do rodziny, do obowiązków, do bycia lordem. Tęskniłem za spaniem, gdzie popadnie i słabym piwem, za ludźmi, którzy odzywają się do mnie normalnie, a nie z wymyślnym szacunkiem. Tutaj nie mógłbym się przedstawić jako Lestrange. Morgana przyjęliście - kwituję, wzruszając ramionami, bo już nie mam przed nią tajemnic. Wysypałem się z tej największej i najpilniej strzeżonej, która mi może narobić poważnego kuku. Starczy, że dowie się mój ojciec, o nestorze nie wspominając, a wówczas, papa. Wycieczki do portu skończą się nieodwracalnie, chyba, że opiekunowie zdecydują się na bardziej drastyczną metodę przywołania mnie do porządku.
-Nigdy, ale to nigdy coś podobnego nie przeszłoby mi przez usta. Ani o tobie, ani o żadnej innej kobiecie - zaprzeczam stanowczo, bodzie we mnie to oskarżenie. Sucho mi w ustach, spinam się cały i rozbijam się pomiędzy moją wściekłością, a rozsierdzeniem Filipki; teraz już oboje piorunujemy się wzrokiem.
-Teraz ze mnie kpisz? Mogę ci powiedzieć, co lubię robić, ale wątpię, byś była usatysfakcjonowana - podsycam nasze emocje, kompletnie wytrącony z równowagi. Tracę cierpliwość, mam dość tej rozmowy, dość gotującej się atmosfery, dość ciężkiego powietrza zmieszanego z uciążliwym smrodem, który wsiąknął w moje ubranie i włosy.
-Możemy też zjeść podwieczorek - przerywam jej, wskazując na koszyk. Podnoszę go i otwieram, by przekonała się, że w środku są te same rogaliki, którymi poczęstowałem ją za pierwszym razem a oprócz tego słoiczki domowych wiktuałów - i zagrać w prawdę czy wyzwanie - proponuję, ta zabawa królowała podczas kameralnych spotkań w gronie nastoletnich lordów, a zakładając, że Filipka mi zaufa - może dojdziemy do porozumienia.
-Zmienić tfasz to nie promblem - dodaję z pełną buzią, przegryzając jednego z rogalików na sucho. Tak, żeby jej pokazać, że nie musi się obawiać, że nie są zatrute.
I to jest jakiś rodzaj kompleksu, durnowatego przeczucia, że wszystko mi się należy, bo inaczej pewnie nie śmiałbym naruszyć jej miru domowego, materializując się - na dodatek - pośrodku sypialni. Mogła mieć tam gościa, mogła akurat robić sobie dobrze, mogła...
Po prostu nie chcieć mnie widzieć.
Bystrzak ze mnie, ale za późno na takie konkluzje - trudno. Inaczej niż atakiem z zaskoczenia tego nie odkręcę, gdybym zawitał do Parszywego, pewnie by mnie stamtąd wywlekli za szmaty, a później rozwlekli po całej dzielnicy portowej. Filipka jest tam lubiana, ja zaś jestem obcy, testowanie smaku szorstkich pięści, owszem, nie pogardzę, byle nie w stosunku kilku do jednego. A sądząc po tym, jak rzekomo ją potraktowałem, na inny finał nie mam co liczyć. Skóra wygarbowana, zdarta i porzucona, nie w Tamizie, a na śmietnisku, nauczka, a nie kaźń.
I tak nie jestem na to gotów, dlatego zrobiłem nalot na tą obdrapaną kamienicę, dlatego hałaśliwie wylądowałem pośrodku mikroskopijnej sypialni, mniejszej nawet niż moja łazienka. Czysto tu, nie ma co się kurzyć, a pościel na łóżku pachnie ciałem i snem, przyjemnym zużyciem. Deski na podłodze skrzypią z każdym krokiem, a krzywo utkany dywan na podłodze nie zasłania wszystkich sęków i wypaleń, poprzedni lokator musiał sporo kopcić i petować na podłodze, ewentualnie niezbyt umiejętnie używać kociołka. Wyobrażam sobie, jak tu śpi, pewnie dużo się wierci. Zapiera się, ale mi się zdaje, że coś ją dręczy, że dużo myśli plącze się jej po głowie, że brakuje jej miejsca, by odpowiednio je ułożyć. Nie jest smutna, ani przygaszona: jeśli już, niepewna.
Zresztą tak samo jak ja, bo śmiałością można łatwo obić swą postać i sprawić, by lśniła, choć pod spodem kryje się najzwyklejsze żelastwo. Dziś idę do niej właśnie taki, obdarty. W ubraniach wygrzebanych z dna szafy i pocerowanych, w kaszkiecie z epoki poprzedniej i z niepokojem na dłoni. Niosę to jej zamiast serca, bo zasługuje na coś lepszego, na autentyczne staranie, nawet, jeżeli teraz każe mi się nim wypchać i iść do diabła.
Nie zniechęci mnie w ten sposób, ani zaklęcia, ani oranie twarzy paznokciami na to nie pomogą. To ja muszę spasować, a nie zanosi się na kapitulację, to konkretne moje wcielenie pozostaje niesamowicie uparte.
Dobrze, że nie płacze. Okiełznam ją wkurwioną, poradzę sobie z wściekłością i rozżaleniem, z piąstkami bijącymi w moją klatkę piersiową, ale w zderzeniu ze smutkiem, nagle czuję się bezradny. Najgorszy. Czy Filipkę naprawdę to tylko tak dotknęło? Ile mogę zrobić, by to naprawić i żeby znowu było po staremu, by różdżkę wbijała w moje biodra, a chwilę później puszczała mi oczko i zapraszała na naleśniki?
Ma mnie za skończonego frajera i łgarza, cóż - to chyba ten moment, by wyśpiewać jej wszystko. Utnę dobrą zabawę na rzecz kiełkującej przyjaźni, może tego nie pożałuję. Gardzi mną wielu ludzi, o których nie dbam, nie chcę, żeby i ona do nich dołączyła.
-Świetnie. Chcesz prawdy? Proszę bardzo - wybucham, bo gdzieś już mam swoją wymyśloną tożsamość, którą i tak przygniotła egzystencja - Morgana wymyśliłem, kiedy uciekłem z domu. Miałem osiemnaście lat i dość życia od linijki, dość manier, dość starego, który już się szykował, żeby wybrać mi żonę. Pływałem na statku, pracowałem, nareszcie czułem, że to ja jestem coś wart, ja, a nie moje nazwisko - opowiadam, patrząc na nią ostrzegawczo, by nie śmiała mi przerwać. Wiem, co się sądzi o takich przebierankach. Że w dupie się poprzewracało. Że ze mnie kolejne, pokrzywdzone przez los książątko - a potem się zjebało i musiałem wrócić do rodziny, do obowiązków, do bycia lordem. Tęskniłem za spaniem, gdzie popadnie i słabym piwem, za ludźmi, którzy odzywają się do mnie normalnie, a nie z wymyślnym szacunkiem. Tutaj nie mógłbym się przedstawić jako Lestrange. Morgana przyjęliście - kwituję, wzruszając ramionami, bo już nie mam przed nią tajemnic. Wysypałem się z tej największej i najpilniej strzeżonej, która mi może narobić poważnego kuku. Starczy, że dowie się mój ojciec, o nestorze nie wspominając, a wówczas, papa. Wycieczki do portu skończą się nieodwracalnie, chyba, że opiekunowie zdecydują się na bardziej drastyczną metodę przywołania mnie do porządku.
-Nigdy, ale to nigdy coś podobnego nie przeszłoby mi przez usta. Ani o tobie, ani o żadnej innej kobiecie - zaprzeczam stanowczo, bodzie we mnie to oskarżenie. Sucho mi w ustach, spinam się cały i rozbijam się pomiędzy moją wściekłością, a rozsierdzeniem Filipki; teraz już oboje piorunujemy się wzrokiem.
-Teraz ze mnie kpisz? Mogę ci powiedzieć, co lubię robić, ale wątpię, byś była usatysfakcjonowana - podsycam nasze emocje, kompletnie wytrącony z równowagi. Tracę cierpliwość, mam dość tej rozmowy, dość gotującej się atmosfery, dość ciężkiego powietrza zmieszanego z uciążliwym smrodem, który wsiąknął w moje ubranie i włosy.
-Możemy też zjeść podwieczorek - przerywam jej, wskazując na koszyk. Podnoszę go i otwieram, by przekonała się, że w środku są te same rogaliki, którymi poczęstowałem ją za pierwszym razem a oprócz tego słoiczki domowych wiktuałów - i zagrać w prawdę czy wyzwanie - proponuję, ta zabawa królowała podczas kameralnych spotkań w gronie nastoletnich lordów, a zakładając, że Filipka mi zaufa - może dojdziemy do porozumienia.
-Zmienić tfasz to nie promblem - dodaję z pełną buzią, przegryzając jednego z rogalików na sucho. Tak, żeby jej pokazać, że nie musi się obawiać, że nie są zatrute.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Między tymi bladymi, poplamionymi starością ścianami czuła się schowana, niepochwycona przez żadne nieprzychylne oko. Tu mogła okazać szaleństwo, uderzyć pięścią w mur albo zawyć tak głośno, jak jeszcze nigdy wcześniej. Brakowało pięknych tapet w kwiatki i błyszczącego żyrandolu. Miała za to poprzewieszane krzywo malunki Jonathana, które dość wdzięcznie zakrywały rysy i dziury po poprzednich mieszkańcach. Niewiele zmieniła. Cieszyła się z każdego metra gnijących podłóg i zaduszonego powietrza. To miejsce było jak marzenie, wytargała je z ochłapów dobrego losu, stało się największym gwiazdkowym prezentem. Pracowała długo, by móc zgarnąć dla siebie największą ruderę w porcie. Nieszczelne okna, niedomykające się drzwi i robactwo w łazience – z tym szybko poradziła sobie magia. Rozklekotane meble, wykradzione z opuszczonych zakładów na Psiej Wyspie, pozwoliły jej uczynić to miejsce bardziej ludzkim i użytecznym. Tylko to łóżko, skrzypiąca rama i zapadający się miękko materac zdawały się być jeszcze nienaciągnięte przez czas. Tutaj nie chciała nikogo. Kubki pamiętały dotyk jej palców, poduszka układała się pod ciężarem jej głowy, a woda w wannie zdawała się zawsze wiedzieć, o jakiej temperaturze tego dnia śniła. Mimo to nora w dokach przyjmowała przelotnych gości chętnie. Niektórzy mieli klucz, zawsze mogli przyjść i poszukać trochę ciepła w zapyziałym saloniku. Wciąż jednak najlepiej czuła się sama, niedostrojona, władczyni swoich włości i nikt nie próbował przesuwać jej szaf i dekorować parapetów. Pierwszy dom, jaki posiadała. Zapewne też ostatni, bo bycie barmanką w Parszywym pozwalało jej snuć jedynie skromniejsze wizje ewentualnego urozmaicenia wnętrza. To jasne, że nigdy nie będzie miała kaszmirowych swetrów, a tym bardziej satynowych pościeli i innych perłowych wynalazków. Inwestować wolała w sukienki i buty, sofa w salonie mogła dalej płaczliwie na nią spoglądać, koce mogły gryźć, a talerze pękać. W obliczu tego burdelu i niedorobienia Philippa i tak musiała błyszczeć, zgrywać cholerną królową na nędznych włościach. Mieszkania nie oddałaby nikomu. Dlatego też nie było mowy o tchórzliwym wyjeździe ze stolicy, o przyznaniu racji licznym, doradczym głosom, które wiedziały lepiej, co powinna i kiedy powinna uczynić. Oni mieli rodziny, forsę i dobytek pokoleń porozrzucany po kraju. Ona mogła liczyć tylko na siebie. Ostatnie tygodnie pozwoliły jej dotkliwie przekonać się o tym, że wielu potencjalnych przyjaciół tego nie rozumiało. A tłumaczyć tego nie zamierzała nikomu.
Zakradający się tutaj mężczyźni byli za to przypadkiem dziwnym, groteskowym obrazkiem, żartem przy kolacji. Zdarzało się, że jakiś jej fan błąkał się z Parszywego aż na Pont Street, a potem płakał jej pod drzwiami, składając żałosne zapewniania o tym, że jest najlepszą partią w Londynie. Zdarzało się też, że ktoś właził jej w nocy do domu jak wstrętny złodziej, a potem w maślanym spojrzeniu błagał żałośnie o ukojenie, jakby była aniołem wygodnie rozłożonym w spokojnym azylu. Ale czy zdarzało się, by ktoś zakradał się przez okno dzień po tym, jak obiecywał jej brutalną śmierć i kpił z istnienia? Pomysłowe. W końcu to Morgan. Szkoda tylko, że wcale nie dostał pozwolenia na rozgoszczenie się w jej łożu. Pluła na jego nienormalne tłumaczenia. Bronił się, nie mówiąc właściwie nic, jakby nigdy go tam nie było, jakby nie obił sobie pleców na podłodze w tawernie i jakby nigdy nie widział niebezpiecznego kija w rękach Filipy Moss. Naprawdę myślał, że jest aż tak głupia? Że pogodzi się z zapewnieniem o niewinności, a potem znów będą się szczerzyć jak para zgodnych towarzyszy? Musiał się ugiąć, jeśli chciał tu zostać kolejne pięć minut. Przestać zgrywać ułożonego chłopca o nienagannych manierach w obliczu tej zdrady. Bo chyba tak należało nazwać to, co się stało. Uwierzyła w niego, wyciągnęła dłoń, okazała sympatię. A on tym wszystkim wzgardził. Frajer to przydomek zbyt łagodny.
- No wreszcie powiedziałeś coś prawdziwego – pogratulowała, wciskając dłonie w talię. Ręcznik trzymał się całkiem nieźle. Nie chciała zgrywać dziewicy, która przyłapała podglądacza. – Mały królewicz się zbuntował i spróbował smaku prawdziwego życia – podsumowała najpierw, kiedy skończył ten wątek. – I co? Z Morganem ci lepiej, nie? Podsyłają ci porcelanowe damulki pod nos w imię jakiś pochrzanionych umów politycznych, wciskają w rajstopki i pudrują nos? – zapytała nieco rozbawiona wizją świata, z którego przybywał. – A ty wolisz być zmęczony, brudny, prawdziwy, choć zatopiony w nieprawdzie, pod innym nazwiskiem. Czasem to drugie imię jest lepsze od tego pierwszego. Rozumiem cię – kontynuowała, spoglądając na niego uważnie. – Powiadają, że morze pozwala poznać samego siebie, że jest za dużo czasu na myśli, a między niebem i wodą jesteś sam. Odkryłeś swoje przeznaczenie? Jak to działa? Możesz sobie wyjść, mieć wszystko gdzieś i nigdy nie wrócić do złotej komnaty? Decydować o sobie? – zapytała, przełykając gdzieś po drodze żal o to, że żaden z tych pocykanych majtków nie wpuścił jej nigdy na statek. Ktoś kiedyś w to uwierzył, w kobiecego pecha, a potem inni uznali, że to wygodne. Szkoda tylko, że po powrocie na ląd rzucali się na burdel jak wygłodniałe psy. I że kobiety dalej dla wielu były jedynie ciałem. – To na czym stanęło? Ile jest prawdy w tym, co o tobie napisali? Nie masz żony, najlepsza partia na salonach – stwierdziła, przywołując ponurawe obrazki z ich spotkań. – Ile masz lat? Stary kawaler, który włóczy się bezsensownie po porcie i oddaje się nieeleganckim uciechom. Czarownica cię wsypała, drogi lordzie. Żony marynarzy czytają to pismo. Zaraz zaczną tym żyć całe doki. Chyba że będziesz miał szczęście. Jak do tej pory – skwitowała, choć raczej w to nie wierzyła. W końcu i tak otoczenie, które oszukał, dowie się o tym. Konsekwencje były trudne do przewidzenia, choć umiała przywołać kilka pewnych skutków. Nie chciał ich. Port był brudny, głośny, niezgrabny, brutalny, ale na pewno bardziej prawdziwy od gierek z jego świata. Myliła się?
Dalej znów wyjaśnienie, głębokie zapewnienia o dobrej intencji i nieprawdzie kryjącej się w scence sprzed kilkudziesięciu godzin. Łatwo mogłaby przełknąć te bajki, dać się zaczarować, usiąść z nim do słodkiego podwieczorku, pobawić się w lady i lorda, z zachwytem spoglądać na przystojną twarz. Tylko że nieufność wciąż ją przepełniała. Słuchała ostrożnie, aby przypadkiem nie złapać się na lepką sieć pięknych słów. Milczała długo, a przy tym mrużyła oczy, jakby to miało jej pomóc przejrzeć go na wylot. Też nie miała ochoty użerać się z kolejnym typem, w dodatku dawno po godzinach pracy, w czasie, kiedy myśli były za ciężkie i dusza marzyła jedynie o uldze. Nie były nią pachnące cudownie rogaliki. Usiadła na brzegu łóżka, gdy tak beztrosko zajadał się smakołykami. Jakby przed chwilą wcale nie chciała go zabić. – I co? Będziemy jeść kolację i udawać, że się nic nie stało? Rzucać sobie wyzwania? Jakie? – pytała dalej w jakimś takim spięciu. Nie wierzyła, że tak po prostu mógł się skupić na przyjemnym podjadaniu. – Przyjmujesz zatem, że ktoś się pod ciebie podszył, ale jakoś cię to nie rusza. Powinieneś się bać bardziej niż ja, może ci załatwić większy gnój niż jakieś tam groźby do dziewczyn z doków. O ile to prawda – odparła z uniesionymi brwiami. Przyjmował to wszystko z podejrzanym spokojem. – Ktoś cię bardzo nie lubi – uznała coś jakże oczywistego. Ależ był niemożliwy, jeśli ta akcja nie zrobiła na nim wrażenia! Sama wkurzyłaby się okrutnie, gdyby tylko ktoś ukradł jej twarz.
Jeszcze nie wiedziała, czy mu wierzy, choć chyba miękła. Niestety. Zapach słodkich niespodzianek kusił.
Zakradający się tutaj mężczyźni byli za to przypadkiem dziwnym, groteskowym obrazkiem, żartem przy kolacji. Zdarzało się, że jakiś jej fan błąkał się z Parszywego aż na Pont Street, a potem płakał jej pod drzwiami, składając żałosne zapewniania o tym, że jest najlepszą partią w Londynie. Zdarzało się też, że ktoś właził jej w nocy do domu jak wstrętny złodziej, a potem w maślanym spojrzeniu błagał żałośnie o ukojenie, jakby była aniołem wygodnie rozłożonym w spokojnym azylu. Ale czy zdarzało się, by ktoś zakradał się przez okno dzień po tym, jak obiecywał jej brutalną śmierć i kpił z istnienia? Pomysłowe. W końcu to Morgan. Szkoda tylko, że wcale nie dostał pozwolenia na rozgoszczenie się w jej łożu. Pluła na jego nienormalne tłumaczenia. Bronił się, nie mówiąc właściwie nic, jakby nigdy go tam nie było, jakby nie obił sobie pleców na podłodze w tawernie i jakby nigdy nie widział niebezpiecznego kija w rękach Filipy Moss. Naprawdę myślał, że jest aż tak głupia? Że pogodzi się z zapewnieniem o niewinności, a potem znów będą się szczerzyć jak para zgodnych towarzyszy? Musiał się ugiąć, jeśli chciał tu zostać kolejne pięć minut. Przestać zgrywać ułożonego chłopca o nienagannych manierach w obliczu tej zdrady. Bo chyba tak należało nazwać to, co się stało. Uwierzyła w niego, wyciągnęła dłoń, okazała sympatię. A on tym wszystkim wzgardził. Frajer to przydomek zbyt łagodny.
- No wreszcie powiedziałeś coś prawdziwego – pogratulowała, wciskając dłonie w talię. Ręcznik trzymał się całkiem nieźle. Nie chciała zgrywać dziewicy, która przyłapała podglądacza. – Mały królewicz się zbuntował i spróbował smaku prawdziwego życia – podsumowała najpierw, kiedy skończył ten wątek. – I co? Z Morganem ci lepiej, nie? Podsyłają ci porcelanowe damulki pod nos w imię jakiś pochrzanionych umów politycznych, wciskają w rajstopki i pudrują nos? – zapytała nieco rozbawiona wizją świata, z którego przybywał. – A ty wolisz być zmęczony, brudny, prawdziwy, choć zatopiony w nieprawdzie, pod innym nazwiskiem. Czasem to drugie imię jest lepsze od tego pierwszego. Rozumiem cię – kontynuowała, spoglądając na niego uważnie. – Powiadają, że morze pozwala poznać samego siebie, że jest za dużo czasu na myśli, a między niebem i wodą jesteś sam. Odkryłeś swoje przeznaczenie? Jak to działa? Możesz sobie wyjść, mieć wszystko gdzieś i nigdy nie wrócić do złotej komnaty? Decydować o sobie? – zapytała, przełykając gdzieś po drodze żal o to, że żaden z tych pocykanych majtków nie wpuścił jej nigdy na statek. Ktoś kiedyś w to uwierzył, w kobiecego pecha, a potem inni uznali, że to wygodne. Szkoda tylko, że po powrocie na ląd rzucali się na burdel jak wygłodniałe psy. I że kobiety dalej dla wielu były jedynie ciałem. – To na czym stanęło? Ile jest prawdy w tym, co o tobie napisali? Nie masz żony, najlepsza partia na salonach – stwierdziła, przywołując ponurawe obrazki z ich spotkań. – Ile masz lat? Stary kawaler, który włóczy się bezsensownie po porcie i oddaje się nieeleganckim uciechom. Czarownica cię wsypała, drogi lordzie. Żony marynarzy czytają to pismo. Zaraz zaczną tym żyć całe doki. Chyba że będziesz miał szczęście. Jak do tej pory – skwitowała, choć raczej w to nie wierzyła. W końcu i tak otoczenie, które oszukał, dowie się o tym. Konsekwencje były trudne do przewidzenia, choć umiała przywołać kilka pewnych skutków. Nie chciał ich. Port był brudny, głośny, niezgrabny, brutalny, ale na pewno bardziej prawdziwy od gierek z jego świata. Myliła się?
Dalej znów wyjaśnienie, głębokie zapewnienia o dobrej intencji i nieprawdzie kryjącej się w scence sprzed kilkudziesięciu godzin. Łatwo mogłaby przełknąć te bajki, dać się zaczarować, usiąść z nim do słodkiego podwieczorku, pobawić się w lady i lorda, z zachwytem spoglądać na przystojną twarz. Tylko że nieufność wciąż ją przepełniała. Słuchała ostrożnie, aby przypadkiem nie złapać się na lepką sieć pięknych słów. Milczała długo, a przy tym mrużyła oczy, jakby to miało jej pomóc przejrzeć go na wylot. Też nie miała ochoty użerać się z kolejnym typem, w dodatku dawno po godzinach pracy, w czasie, kiedy myśli były za ciężkie i dusza marzyła jedynie o uldze. Nie były nią pachnące cudownie rogaliki. Usiadła na brzegu łóżka, gdy tak beztrosko zajadał się smakołykami. Jakby przed chwilą wcale nie chciała go zabić. – I co? Będziemy jeść kolację i udawać, że się nic nie stało? Rzucać sobie wyzwania? Jakie? – pytała dalej w jakimś takim spięciu. Nie wierzyła, że tak po prostu mógł się skupić na przyjemnym podjadaniu. – Przyjmujesz zatem, że ktoś się pod ciebie podszył, ale jakoś cię to nie rusza. Powinieneś się bać bardziej niż ja, może ci załatwić większy gnój niż jakieś tam groźby do dziewczyn z doków. O ile to prawda – odparła z uniesionymi brwiami. Przyjmował to wszystko z podejrzanym spokojem. – Ktoś cię bardzo nie lubi – uznała coś jakże oczywistego. Ależ był niemożliwy, jeśli ta akcja nie zrobiła na nim wrażenia! Sama wkurzyłaby się okrutnie, gdyby tylko ktoś ukradł jej twarz.
Jeszcze nie wiedziała, czy mu wierzy, choć chyba miękła. Niestety. Zapach słodkich niespodzianek kusił.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie jestem szczególnie spostrzegawczy ani szczególnie bystry. Nigdy nie musiałem, zawsze otoczony przez ludzi, którzy pewne rzeczy po prostu mogli robić za mnie. Ja miałem tylko jedno zadanie no i spierdoliłem; pewnie dlatego teraz przygarbiony podpieram zimną ścianę, a nade mną grzmi niższa przecież o dwie głowy dziewczyna. Kurwa.
Jak to jest, czuć się kompletnym nieudacznikiem? W moim przypadku, jak na karuzeli, bo wszystkie środki, które regularnie i bez okazji zażywam (żaden ze mnie weekendowicz, nie oszukujmy się) fundują mi nie tylko najlepsze egzotyczne wycieczki, ale też emocjonalne huśtawki. No i zdarza mi się z nich wypaść, potłuc kolana - zęby na szczęście jeszcze mam całe - i zbierać się potem z klęczek tygodniami. Nie dochodzić do siebie.
Kurwa. Robi się soczyście, oblizuję usta i wbijam sobie paznokcie we wnętrze dłoni, żeby przywołać się do porządku. Chciałem skruchy, jej, mojej, to już nawet nie ważne, a po wszystkim: łamania się rogalikami jak opłatkiem i życzenia sobie wszystkiego najlepszego. Mi się przyda, a żebyś wiedziała. W moim domu pieprzony stół opowiada historię, frędzle dywanu są prostowane z użyciem kątomierza, a tutaj nie potrafię znaleźć harmonii w ułożeniu słojów drewna na podłodze, jakby każda deska pochodziła z innego drzewa. Wariactwo, mrugam gwałtownie, porażony nagle tymi różnicami. Okazuje się, że moja wyobraźnia wcale nie jest taka bogata i kończy się tam, gdzie rozchodzą się nasze ścieżki. Nie myślę wcale o Philippie, gdy sługa niesie mi tacę z arbuzem, któremu uprzednio usunął pestki albo gdy w kiblu wciągam kreskę kryształową rurką, co daje mi energię na trzy kwadranse. Gdy upłyną i tak muszę poprawić. Chyba nareszcie się doigrałem, przypadek, ale otwiera mi oczy, jaka ze mnie pieprzona gnida. Co z tego, że to nie moje usta wyzwały Filipkę, co z tego, że to nie byłem ja.
Któraś kolejna z moich alternatywnych wersji nieźle pewnie sprawdza się w tak opresyjnej roli, a ja przecież mógłbym mieć ją za nic i tak faktycznie byłoby prościej. Dla mnie. Moje ego ma się dobrze, jest żarte (pewnie podkrada resztki ze stołu) i nagle, ta-dam, okazuje się, że to jednak kręci się dookoła mnie, chociaż lubiłem temu zaprzeczać. Za dużo, mam zawroty głowy i robi mi się niedobrze. Pomyśleć, że kiedyś chciałem tylko miłego wieczoru i spędziłem go na tyłach portowego pubu przy śmietnikach, gdzie godzinę przede mną kilku już zdążyło zezgonować. Ale nie ja, bo wtedy siedzieliśmy blisko siebie, rozmawialiśmy, a czas płynął normalnie, wyznaczony tylko przez postępującą intensywność naszych spojrzeń. Marzyliśmy o czymś innym, a ja uciekałem; weszło mi to w brzydki nawyk, ale, proszę zauważ, że teraz stawiam mu czoła. I tobie, bo chociaż się kulę, to wcale nie przez twoje uroki i pienienie się, wcale nie przez wyrzuty i słowa-szpile (gdybym był motylem, byłoby po mnie), wcale nie przez twoją wściekłość. Spływa już z ciebie jak woda, obojczyki są pięknie podkreślone wilgocią, która zbiera się we wszystkich kostnych zagłębieniach, a ja, no tak, ja się kulę, bo tak już po prostu mam, skrzywienie podobne bujaniu się na krześle, bujaniu w obłokach, bujaniu w każdej dziewczynie napotkanej na ulicy. Zobacz na mnie, noszę przecież niebieską koszulę, dym z moich szlugów złapiesz w kolorze każdym, tylko nie żółtym. Nakręcam się, jasne, że się nakręcam, bo prawie namacalnie czuję, że cię tracę. Ciebie, Filipko, a razem z tobą bolesne poranki, kawę przy barze, Morgana, z którym mi do twarzy. Czy to godzina żałoby? A więc pogrzeb, co dalej?
-Nie rozumiesz - wpadam jej w słowo i cały czuję się jednym wielkim rozgoryczeniem. Wiedziałem, że tak będzie. Oni gardzą nami równie mocno, jak my nimi i ta, ma to podłoże historyczne związane z wiekami ugruntowanych społecznych relacji, ale ja nie beknę tutaj za nikogo, prócz siebie - to nie jest zabawa. To nie jest... tylko zabawa - poprawiam się, a gardło mam ściśnięte i suche jak wiór. Czy kiedykolwiek z kimś o tym mówiłem? Goyle wie o Morganie, ale on nie zadawał pytań, ani piętnaście lat temu, ani teraz - jak byłem mały, ojciec mi mówił, że wszystko mi się należy, że jestem lepszy od innych. Miałem dziewięć lat i własną służbę, która wiązała mi buty i podawała zabawki, leżące kilka stóp dalej. Miałem wszelkie predyspozycje, by stać się taki jak ten, który cię zwyzywał - mówię, całą siłą woli powstrzymując się, by nie kopnąć w krzesło stojące przed podniszczoną toaletką. Lustro jest popękane, ale nie widać na nim żadnych smug ani plamek, na blacie stoi kilka niewielkich flakoników z fantazyjnymi korkami, w które gapię się jak zahipnotyzowany, jak ognia unikając wzroku Philippy - widzisz, wymaga się ode mnie, nie tylko zachowywania się w określony sposób, ale też, jakby to ująć, kontynuowania rodowego dziedzictwa? - zastanawiam się na głos, czy dobrze dobrałem te słowa, eufemistyczne określenie na bycie pordzewiałą konserwą i powielanie szkodliwych wzorców - i tak, aranżują dla mnie spotkania z pannami na wydaniu, a jeśli nestorzy dojdą do porozumienia, wówczas ani moje zdanie, ani zdanie dziewczyny nie będzie mieć żadnego znaczenia. Kiedyś myślałem, że to straszne - zniżam głos, nie lubię o tym mówić, nie lubię o tym myśleć, ciężar lat na karku pali, a wciąż ogromnie się boję, że stanie się to prędzej niż później, a w dodatku byle jak - ale gorzej będzie, gdy zmuszą mnie do opowiedzenia się po właściwej stronie. Widzisz, co dzieje się w Londynie? - pytam nagle, napastliwie, odzyskując werwę i odwagę, spoglądając na Philippę wzburzony, cały rozdygotany. Żal, gniew, dużo rozpaczliwego buntu dwulatka, który jedyne co może, to tłuc tłustką piąstką w podłogę - nie zgadzam się na to. Ale oni się o mnie upomną, a wtedy nie będę mieć żadnego wyboru - prycham, a moje myśli zaraz wędrują w stronę Evandry, która mimowolnie też jest w to wplątana - mam siostrę, którą bardzo kocham. Jeśli odejdę, to tak, jakbym umarł. Nie jestem nieszczęśliwy, ale nie jestem też szczęśliwy. To trudne i dlatego czasem próbuję żyć, zmagając się z innymi zmartwieniami. Dla ciebie mogę być lordem, który bawi się w żebraka, ale gdyby nie Morgan, pewnie już dawno by mnie tu nie było - kończę, a w moim głosie dźwięczy już tylko odraza i kryształki pogardy. Do siebie, żałosnego tchórza, który nie radzi sobie z własnym życiem, a przy okazji rozpierdala na kawałki też cudze.
-Żony marynarzy nie spodziewają się zobaczyć w portowej spelunie lorda Lestrange, więc go nie zobaczą - mówię pewnie, ten rodzaj kamuflażu sprawdza się bez zarzutu, nie gra bowiem na ludzkim wzroku, a na delikatnej percepcji. Skąd by się miał tam niby wziąć? To przecież niedorzeczne. Jeśli ktoś zapyta, zaprzeczę i tym samym zakończę te podchody. Pomyłka, musisz być do niego bardzo podobny, grzecznościowe pożegnanie i tyle, ot, cała historia w zażegnywaniu plotek.
-Na początek możemy usiąść - proponuję i rozsiadam się na ziemi, na wypłowiałym od słońca dywaniku i krzyżuję długie nogi. Tak, siedząc po turecku jest mi tu całkiem wygodnie, przed sobą rozkładam koszyk i otwieram wieko, by zapach rozszedł się po pokoju i zamaskował mój własny smród.
-Czego mam się bać? To, co faktycznie mnie przeraża, już się dzieje, Filipko - wyjaśniam, wzruszając ramionami, niezbyt przejęty widmową groźbą gorszych niespodzianek - popsutą reputację jakoś naprawię, ale wydaje mi się, że to zwykły dowcipniś, a ty nie byłaś faktycznym celem. Co takiego w ogóle mu powiedziałaś, że tak na ciebie naskoczył? - interesuję się, łamiąc jednego z rogalików i zanurzając go w malinowej konfiturze. Ociekający dżemem wypiek podaję Filipce, ponaglając ją:
-Szybciej, bo skapnie na podłogę - mówię i czuję, że mi jakoś lżej - przyniosłem też coś innego. Jeśli byś chciała - dodaję znacząco, oto uciekam po raz kolejny. Kurwa, nie powinienem, ale chcę i to lubię. Ale tym razem potrzebuję, żeby ktoś był ze mną.
Jak to jest, czuć się kompletnym nieudacznikiem? W moim przypadku, jak na karuzeli, bo wszystkie środki, które regularnie i bez okazji zażywam (żaden ze mnie weekendowicz, nie oszukujmy się) fundują mi nie tylko najlepsze egzotyczne wycieczki, ale też emocjonalne huśtawki. No i zdarza mi się z nich wypaść, potłuc kolana - zęby na szczęście jeszcze mam całe - i zbierać się potem z klęczek tygodniami. Nie dochodzić do siebie.
Kurwa. Robi się soczyście, oblizuję usta i wbijam sobie paznokcie we wnętrze dłoni, żeby przywołać się do porządku. Chciałem skruchy, jej, mojej, to już nawet nie ważne, a po wszystkim: łamania się rogalikami jak opłatkiem i życzenia sobie wszystkiego najlepszego. Mi się przyda, a żebyś wiedziała. W moim domu pieprzony stół opowiada historię, frędzle dywanu są prostowane z użyciem kątomierza, a tutaj nie potrafię znaleźć harmonii w ułożeniu słojów drewna na podłodze, jakby każda deska pochodziła z innego drzewa. Wariactwo, mrugam gwałtownie, porażony nagle tymi różnicami. Okazuje się, że moja wyobraźnia wcale nie jest taka bogata i kończy się tam, gdzie rozchodzą się nasze ścieżki. Nie myślę wcale o Philippie, gdy sługa niesie mi tacę z arbuzem, któremu uprzednio usunął pestki albo gdy w kiblu wciągam kreskę kryształową rurką, co daje mi energię na trzy kwadranse. Gdy upłyną i tak muszę poprawić. Chyba nareszcie się doigrałem, przypadek, ale otwiera mi oczy, jaka ze mnie pieprzona gnida. Co z tego, że to nie moje usta wyzwały Filipkę, co z tego, że to nie byłem ja.
Któraś kolejna z moich alternatywnych wersji nieźle pewnie sprawdza się w tak opresyjnej roli, a ja przecież mógłbym mieć ją za nic i tak faktycznie byłoby prościej. Dla mnie. Moje ego ma się dobrze, jest żarte (pewnie podkrada resztki ze stołu) i nagle, ta-dam, okazuje się, że to jednak kręci się dookoła mnie, chociaż lubiłem temu zaprzeczać. Za dużo, mam zawroty głowy i robi mi się niedobrze. Pomyśleć, że kiedyś chciałem tylko miłego wieczoru i spędziłem go na tyłach portowego pubu przy śmietnikach, gdzie godzinę przede mną kilku już zdążyło zezgonować. Ale nie ja, bo wtedy siedzieliśmy blisko siebie, rozmawialiśmy, a czas płynął normalnie, wyznaczony tylko przez postępującą intensywność naszych spojrzeń. Marzyliśmy o czymś innym, a ja uciekałem; weszło mi to w brzydki nawyk, ale, proszę zauważ, że teraz stawiam mu czoła. I tobie, bo chociaż się kulę, to wcale nie przez twoje uroki i pienienie się, wcale nie przez wyrzuty i słowa-szpile (gdybym był motylem, byłoby po mnie), wcale nie przez twoją wściekłość. Spływa już z ciebie jak woda, obojczyki są pięknie podkreślone wilgocią, która zbiera się we wszystkich kostnych zagłębieniach, a ja, no tak, ja się kulę, bo tak już po prostu mam, skrzywienie podobne bujaniu się na krześle, bujaniu w obłokach, bujaniu w każdej dziewczynie napotkanej na ulicy. Zobacz na mnie, noszę przecież niebieską koszulę, dym z moich szlugów złapiesz w kolorze każdym, tylko nie żółtym. Nakręcam się, jasne, że się nakręcam, bo prawie namacalnie czuję, że cię tracę. Ciebie, Filipko, a razem z tobą bolesne poranki, kawę przy barze, Morgana, z którym mi do twarzy. Czy to godzina żałoby? A więc pogrzeb, co dalej?
-Nie rozumiesz - wpadam jej w słowo i cały czuję się jednym wielkim rozgoryczeniem. Wiedziałem, że tak będzie. Oni gardzą nami równie mocno, jak my nimi i ta, ma to podłoże historyczne związane z wiekami ugruntowanych społecznych relacji, ale ja nie beknę tutaj za nikogo, prócz siebie - to nie jest zabawa. To nie jest... tylko zabawa - poprawiam się, a gardło mam ściśnięte i suche jak wiór. Czy kiedykolwiek z kimś o tym mówiłem? Goyle wie o Morganie, ale on nie zadawał pytań, ani piętnaście lat temu, ani teraz - jak byłem mały, ojciec mi mówił, że wszystko mi się należy, że jestem lepszy od innych. Miałem dziewięć lat i własną służbę, która wiązała mi buty i podawała zabawki, leżące kilka stóp dalej. Miałem wszelkie predyspozycje, by stać się taki jak ten, który cię zwyzywał - mówię, całą siłą woli powstrzymując się, by nie kopnąć w krzesło stojące przed podniszczoną toaletką. Lustro jest popękane, ale nie widać na nim żadnych smug ani plamek, na blacie stoi kilka niewielkich flakoników z fantazyjnymi korkami, w które gapię się jak zahipnotyzowany, jak ognia unikając wzroku Philippy - widzisz, wymaga się ode mnie, nie tylko zachowywania się w określony sposób, ale też, jakby to ująć, kontynuowania rodowego dziedzictwa? - zastanawiam się na głos, czy dobrze dobrałem te słowa, eufemistyczne określenie na bycie pordzewiałą konserwą i powielanie szkodliwych wzorców - i tak, aranżują dla mnie spotkania z pannami na wydaniu, a jeśli nestorzy dojdą do porozumienia, wówczas ani moje zdanie, ani zdanie dziewczyny nie będzie mieć żadnego znaczenia. Kiedyś myślałem, że to straszne - zniżam głos, nie lubię o tym mówić, nie lubię o tym myśleć, ciężar lat na karku pali, a wciąż ogromnie się boję, że stanie się to prędzej niż później, a w dodatku byle jak - ale gorzej będzie, gdy zmuszą mnie do opowiedzenia się po właściwej stronie. Widzisz, co dzieje się w Londynie? - pytam nagle, napastliwie, odzyskując werwę i odwagę, spoglądając na Philippę wzburzony, cały rozdygotany. Żal, gniew, dużo rozpaczliwego buntu dwulatka, który jedyne co może, to tłuc tłustką piąstką w podłogę - nie zgadzam się na to. Ale oni się o mnie upomną, a wtedy nie będę mieć żadnego wyboru - prycham, a moje myśli zaraz wędrują w stronę Evandry, która mimowolnie też jest w to wplątana - mam siostrę, którą bardzo kocham. Jeśli odejdę, to tak, jakbym umarł. Nie jestem nieszczęśliwy, ale nie jestem też szczęśliwy. To trudne i dlatego czasem próbuję żyć, zmagając się z innymi zmartwieniami. Dla ciebie mogę być lordem, który bawi się w żebraka, ale gdyby nie Morgan, pewnie już dawno by mnie tu nie było - kończę, a w moim głosie dźwięczy już tylko odraza i kryształki pogardy. Do siebie, żałosnego tchórza, który nie radzi sobie z własnym życiem, a przy okazji rozpierdala na kawałki też cudze.
-Żony marynarzy nie spodziewają się zobaczyć w portowej spelunie lorda Lestrange, więc go nie zobaczą - mówię pewnie, ten rodzaj kamuflażu sprawdza się bez zarzutu, nie gra bowiem na ludzkim wzroku, a na delikatnej percepcji. Skąd by się miał tam niby wziąć? To przecież niedorzeczne. Jeśli ktoś zapyta, zaprzeczę i tym samym zakończę te podchody. Pomyłka, musisz być do niego bardzo podobny, grzecznościowe pożegnanie i tyle, ot, cała historia w zażegnywaniu plotek.
-Na początek możemy usiąść - proponuję i rozsiadam się na ziemi, na wypłowiałym od słońca dywaniku i krzyżuję długie nogi. Tak, siedząc po turecku jest mi tu całkiem wygodnie, przed sobą rozkładam koszyk i otwieram wieko, by zapach rozszedł się po pokoju i zamaskował mój własny smród.
-Czego mam się bać? To, co faktycznie mnie przeraża, już się dzieje, Filipko - wyjaśniam, wzruszając ramionami, niezbyt przejęty widmową groźbą gorszych niespodzianek - popsutą reputację jakoś naprawię, ale wydaje mi się, że to zwykły dowcipniś, a ty nie byłaś faktycznym celem. Co takiego w ogóle mu powiedziałaś, że tak na ciebie naskoczył? - interesuję się, łamiąc jednego z rogalików i zanurzając go w malinowej konfiturze. Ociekający dżemem wypiek podaję Filipce, ponaglając ją:
-Szybciej, bo skapnie na podłogę - mówię i czuję, że mi jakoś lżej - przyniosłem też coś innego. Jeśli byś chciała - dodaję znacząco, oto uciekam po raz kolejny. Kurwa, nie powinienem, ale chcę i to lubię. Ale tym razem potrzebuję, żeby ktoś był ze mną.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Brak pewności gniótł bezlitośnie uformowany już kształt zaufania. Podpadał, więc kąsała, nie tylko jednak wbijając różdżkę w możliwie bolesne doliny męskiego ciała, ale i wyciągając całe garście gromadzonej złośliwości. Lubiła go, więc dała się nabrać. Spodziewała się wtedy przed kuchnią typowej gierki chłopca z dziewczyną, dialogu ostro już balansującego na granicy przyzwoitości, dość teatralnej, niezbyt lepkiej, ale jednak. Albo znów naprzemiennego gniewu i rozczulenia. Dziwna mieszanka emocji, potrząsasz jak paczką cukierków i nigdy nie wiesz, który trafi się tym razem. Tak trochę było z Francisem. Gdy zdawało jej się, że złapała rytm, że weszła na właściwy tor, on robił tył zwrot i zmuszał do przetarcia mocno wpatrzonych oczu, do nowego rodzaju samego spoglądania. Wkurzało ją to, ale poniekąd budziło zaintrygowanie, któremu nie chciała się nawet opierać. Przecież się różnił od tłumu zacofanych żeglarzyków, mówił, że nie, ale wystarczyło pociągnąć gościa za język, oburzyć się, odstawić scenkę, wytargać z komfortowego kącika, by dostać się do tajnych treści. Wcale nie twierdziła, że go przejrzała – zresztą to przedstawienie było największym dowodem na to, że tak się nie stało. Przez moment po prostu uwierzyła, że wie więcej, że zaczyna łapać, o co chodzi z tym całym Morganem. Można było rozszyfrować człowieka w dwóch, trzech niezbyt długich rozmówkach? Pani Boyle uznałaby pewnie, że to kwestia wejrzenia między karty, intensywnego spoglądania, zadawania kluczowych pytań i wyłapywania wcale nie tych oczywistych wątków z odpowiedzi. W zaczepkach Parszywy ją wytrenował. Sama Philippa lubiła też myśleć o sobie jako właśnie o tej zaczepnej, ale tamten Morgan nie nabrał się. Nie został, nie pociągnął dalej, nie bawił się z jej kijem od miotły. Wstał i wyszedł, gwałcąc zaplecione ostatnim razem podstawy jakiejś relacji. Przekłuł syreni balonik, pierwszą obietnicę wielkiego przeżycia. Precyzowania ich znajomości Philippa by się nie podjęła. A już na pewno nie teraz, kiedy jedynym jej marzeniem było posłanie lamino prosto w jego szyję.
Gdyby poskładać to spotkanie, gdyby podkreślić jego ważne punkty, w zastanowieniu przełknąć podrzucane kawałki oczywistości, to pewnie poległaby w zderzeniu z nagłością swoich myśli. Skupiała się na emocji, tej pierwszej, najbardziej przewidywalnej. Na złości, na poczuciu zdrady, bo, jak wspomniałam, zaczynała budować go sobie w oswojonej formie. A on się rozsypał nagle, w chwili, gdy szkło wylewało się jej z rąk, gdy przewracała się bezpłciowa, materialna rzeczywistość, z echem wojny za plecami, z wilgotną tęsknotą, w towarzystwie wewnętrznej buntowniczki stąpającej ramię w ramię. W deptanym sumiennie szale, do którego nie przyznawała się wcale, spoglądając znów na rdzawy morski zegar zawieszony na którejś z parszywych ścian. Złapał ją. Poczuła to. Gdyby zapytać kogoś bliskiego, gdyby zapytać o Philippę i wyrzucany jej w twarz gnój: każdy powiedziałby o tym, że jest niezachwiana, że jej to nie rusza, że to żaden święty pierwszy raz i żaden ostatni. A jednak coś się stało. To tak wstrętnie nurtowało, boleśnie wnikało w mięśnie, topiło się we krwi, ginęło w brązowych oczach.
Nie zauważyła. Dlaczego nie zauważyła, że te gadki nie brzmiały jak przepalony Morgan. Że były stosikiem pytań, które dawały jemu wiedzę, a jej nic prócz narastającej konsekwentnie irytacji. W ten sposób zamaskowany bliźniak Francisa zbierał informacje. O ich syreniej wzajemności, o ostatnich razach i tych, które dopiero miały nadejść. Potem tylko wstał, nastąpił wybuch. Zrobił to, bo przecież mógł, bo obiecał nigdy więcej nie zamienić z nią słowa. Więc dlaczego tutaj teraz przylazł? Machał koszyczkiem jak wiejska dzieweczka posłana po sprawunki. To były pogromy, wodospady nieukładających się faktów. On swoje, ona swoje – bez postępów i nadziei na rozejm. Zaklęcie trafiło, smród się rozniósł, postać przestała być karykaturalnym złudzeniem. Pofatygował się, znów pozwalał na błyski miękkiej chłopięcości, a Philippa otwierała szeroko oczy. W końcu zaczął mówić prawdę, jeszcze więcej prawdy, której nie spodziewała się usłyszeć. Tak jak i nigdy nie pomyślałaby, że gagatek z portu zdoła zyskać tak wiele jej sympatii. Może to „lubienie” było winne temu przejęciu.
Bujający się w wyznaniu Morgan wyglądał bezbronnie. Wydawał się bledszy, choć półmroki sypialni rzucały zdradliwe cienie. – Wyrwali ci przyszłość, jest ustalona, konkretna. Nie masz nic do gadania? – zapytała, by zorientować się, czy teraz wreszcie rozumie dobrze. – Powiedz mi. Którego wolisz bardziej? Którym jesteś bardziej? – Urwała, by popatrzeć na niego bardziej przenikliwie, by cicha pauza pozwoliła pomyśleć. Wołała o trudne odpowiedzi. – A właściwą stroną jest myśl tego całego nestora? Nosisz nazwisko, myślisz jak ono. Ale to nieprawda, nie jesteś nim – Wyciągała więc wnioski, czując ciężar usłyszanej historii. O życiu takich jak on nie wiedziała niczego. Miała jedynie sklejony z paru plotek obrazek, pewnie przerysowany, pewnie pogryzdolony zazdrosnymi liniami biedoty. Bo przecież z tego poziomu mieli wszystko, z tego poziomu byli zadufaną w sobie zgnilizną, a dziewczyny takie jak Philippa nie zasługiwały nawet na to, by stać się uciechą rozpieszczonych szlacheckich bachorów w smutne dni. Żyli w skrajnościach, które nie miały prawa się ze sobą połączyć. Tymczasem Francis stawał przy niej, chciał przyjaźni i rozmowy, oferował zwierzenia. Rozbierał się z tajemnic. Może po to, by wygasić konflikt, może po to, by udowodnić, że wczorajszy wieczór był farsą, że to nie ten Morgan pluł jej w twarz.
Prawdziwy zdawał się brodzić w swej beznadziei. Falbana dziewczęcych rzęs opadała, by później odszukać wzrokiem punkt, którym się ratował w trudach tej przemowy. Wszystko tu było nędzą, prostotą, łamało się pod byle naciskiem. Wszystko oprócz Philippy. Czy naprawdę? – Brzmi, jakby mieli gotowy scenariusz dla ciebie. To wstrętne, nie jesteś produktem przerzucanym z rąk do rąk – odparła, ignorując formułujące się niewidzialnie dla niego obrazki z życia małej dziewczynki przekładanej z kąta w kąt, targanej wedle obcej żądzy. Niczyjej. Jego chcieli? Najwyraźniej, ale tylko wtedy, gdy tańczył do zagranej melodii. Obrzydliwe. Liznęła lekko suche, zaciskające się w gniewie wargi. – Myślałam, że mężczyźni coś jednak mają do gadania, że to bardziej kobiety są dla tej twojej świty kukłami, klaczami rozpłodowymi, służącymi – mruknęła z niesmakiem. Niestety tak o kobietach myślało się i daleko poza wielkimi salonami. Byle chłopak z portu widzi przekąskę i gubi skrytego w zgrabnej powłoczce człowieka. – Jeśli jest siostrą, jeśli myśli choć trochę samodzielnie, to nie przestanie cię kochać. Mój brat zrobił już niejedno głupstwo i w niejedno gówno się wplącze, ale będę przy nim. Choćby po to, by trzasnąć go w łeb, kiedy zapomni, kim jest. Twoja siostra wyrzekłaby się ciebie? Bo wybrałeś życie, którego pragniesz? To popieprzone. W tych waszych królestwach w ogóle coś jest prawdziwe? Czy wszystko opiera się na interesach i złotych zasadach, które i tak wszyscy mają w nosie? – zapytała szyderczo, wyraźnie jednak dając wyraz swojego zbulwersowania. Gęstniało powietrze, ale krok w stronę Francisa postawiła dość lekko. Gniew ulatywał.
- A ja bym chętnie zobaczyła – odparła niby oczarowana. – Tego lorda Francisa. Więcej w tobie szlachcica czy portowego szczura? Jeden ratuje drugiego? Któryś jest… przyjemniejszy w obyciu? – mruczała więc jak kotka, która nagle wyłapała przekąskę. Przekoloryzowana scena pachniała jednak żartem, zaczynała na nowo się droczyć, porzucać potoki oskarżeń. Oddychać z nim. – Na początek się ubiorę – powiedziała, lekko marszcząc brwi. Ściągnęła z ramy łóżka nocną koszulę, daleką od koronek i jedwabiów szlachetnych panienek. Wypłowiałą, gdzieś tam zadartą, nijaką. Idealną na to spotkanie. Lepsze wdzianka też miała, ale to kiepski moment na takie strojenie. Obróciła się i narzuciła na owinięte ręcznikiem ciało bawełnianą szmatkę. Jednocześnie też mocno chwyciła ręcznik, by się z niego w końcu uwolnić. Wylądował gdzieś na krześle. Błyszczące oczy Philippy popatrzyły na wygodnie rozłożonego chłopca, który wybrał się na piknik.
– Nic. Pogroziłam mu palcem i się wystraszył. Wziął mnie więc za byle dziwkę i rzucił złą wróżbą, wygodnie. Był niby Morganem. Grał w to, choć pewnie nie mógł się doczekać finału, w którym miesza mnie z błotem. Węszył w tawernie, ale wcale nie wyglądał jak byle obdartus – wyjaśniła, siadając więc grzecznie na dywaniku. Popatrzyła na ociekające słodkości. Już wiedziała, skąd brał te wszystkie rzeczy. Przyjęła boskiego rogalika. Ledwie powąchała, ledwie nadgryzła, a już raj rozpłynął się na języku. – Pyszny. To chyba plusy bycia cholernym szlachcicem, nie? Te rogaliki. Jesz je codziennie? – spytała, delektując się nowymi smakami. – Co jeszcze przyniosłeś? – Biodra kołyszą się lekko, plecy wyginają się w stronę syreniego chłopca. Wydaje się, jakby znów było normalnie.
Gdyby poskładać to spotkanie, gdyby podkreślić jego ważne punkty, w zastanowieniu przełknąć podrzucane kawałki oczywistości, to pewnie poległaby w zderzeniu z nagłością swoich myśli. Skupiała się na emocji, tej pierwszej, najbardziej przewidywalnej. Na złości, na poczuciu zdrady, bo, jak wspomniałam, zaczynała budować go sobie w oswojonej formie. A on się rozsypał nagle, w chwili, gdy szkło wylewało się jej z rąk, gdy przewracała się bezpłciowa, materialna rzeczywistość, z echem wojny za plecami, z wilgotną tęsknotą, w towarzystwie wewnętrznej buntowniczki stąpającej ramię w ramię. W deptanym sumiennie szale, do którego nie przyznawała się wcale, spoglądając znów na rdzawy morski zegar zawieszony na którejś z parszywych ścian. Złapał ją. Poczuła to. Gdyby zapytać kogoś bliskiego, gdyby zapytać o Philippę i wyrzucany jej w twarz gnój: każdy powiedziałby o tym, że jest niezachwiana, że jej to nie rusza, że to żaden święty pierwszy raz i żaden ostatni. A jednak coś się stało. To tak wstrętnie nurtowało, boleśnie wnikało w mięśnie, topiło się we krwi, ginęło w brązowych oczach.
Nie zauważyła. Dlaczego nie zauważyła, że te gadki nie brzmiały jak przepalony Morgan. Że były stosikiem pytań, które dawały jemu wiedzę, a jej nic prócz narastającej konsekwentnie irytacji. W ten sposób zamaskowany bliźniak Francisa zbierał informacje. O ich syreniej wzajemności, o ostatnich razach i tych, które dopiero miały nadejść. Potem tylko wstał, nastąpił wybuch. Zrobił to, bo przecież mógł, bo obiecał nigdy więcej nie zamienić z nią słowa. Więc dlaczego tutaj teraz przylazł? Machał koszyczkiem jak wiejska dzieweczka posłana po sprawunki. To były pogromy, wodospady nieukładających się faktów. On swoje, ona swoje – bez postępów i nadziei na rozejm. Zaklęcie trafiło, smród się rozniósł, postać przestała być karykaturalnym złudzeniem. Pofatygował się, znów pozwalał na błyski miękkiej chłopięcości, a Philippa otwierała szeroko oczy. W końcu zaczął mówić prawdę, jeszcze więcej prawdy, której nie spodziewała się usłyszeć. Tak jak i nigdy nie pomyślałaby, że gagatek z portu zdoła zyskać tak wiele jej sympatii. Może to „lubienie” było winne temu przejęciu.
Bujający się w wyznaniu Morgan wyglądał bezbronnie. Wydawał się bledszy, choć półmroki sypialni rzucały zdradliwe cienie. – Wyrwali ci przyszłość, jest ustalona, konkretna. Nie masz nic do gadania? – zapytała, by zorientować się, czy teraz wreszcie rozumie dobrze. – Powiedz mi. Którego wolisz bardziej? Którym jesteś bardziej? – Urwała, by popatrzeć na niego bardziej przenikliwie, by cicha pauza pozwoliła pomyśleć. Wołała o trudne odpowiedzi. – A właściwą stroną jest myśl tego całego nestora? Nosisz nazwisko, myślisz jak ono. Ale to nieprawda, nie jesteś nim – Wyciągała więc wnioski, czując ciężar usłyszanej historii. O życiu takich jak on nie wiedziała niczego. Miała jedynie sklejony z paru plotek obrazek, pewnie przerysowany, pewnie pogryzdolony zazdrosnymi liniami biedoty. Bo przecież z tego poziomu mieli wszystko, z tego poziomu byli zadufaną w sobie zgnilizną, a dziewczyny takie jak Philippa nie zasługiwały nawet na to, by stać się uciechą rozpieszczonych szlacheckich bachorów w smutne dni. Żyli w skrajnościach, które nie miały prawa się ze sobą połączyć. Tymczasem Francis stawał przy niej, chciał przyjaźni i rozmowy, oferował zwierzenia. Rozbierał się z tajemnic. Może po to, by wygasić konflikt, może po to, by udowodnić, że wczorajszy wieczór był farsą, że to nie ten Morgan pluł jej w twarz.
Prawdziwy zdawał się brodzić w swej beznadziei. Falbana dziewczęcych rzęs opadała, by później odszukać wzrokiem punkt, którym się ratował w trudach tej przemowy. Wszystko tu było nędzą, prostotą, łamało się pod byle naciskiem. Wszystko oprócz Philippy. Czy naprawdę? – Brzmi, jakby mieli gotowy scenariusz dla ciebie. To wstrętne, nie jesteś produktem przerzucanym z rąk do rąk – odparła, ignorując formułujące się niewidzialnie dla niego obrazki z życia małej dziewczynki przekładanej z kąta w kąt, targanej wedle obcej żądzy. Niczyjej. Jego chcieli? Najwyraźniej, ale tylko wtedy, gdy tańczył do zagranej melodii. Obrzydliwe. Liznęła lekko suche, zaciskające się w gniewie wargi. – Myślałam, że mężczyźni coś jednak mają do gadania, że to bardziej kobiety są dla tej twojej świty kukłami, klaczami rozpłodowymi, służącymi – mruknęła z niesmakiem. Niestety tak o kobietach myślało się i daleko poza wielkimi salonami. Byle chłopak z portu widzi przekąskę i gubi skrytego w zgrabnej powłoczce człowieka. – Jeśli jest siostrą, jeśli myśli choć trochę samodzielnie, to nie przestanie cię kochać. Mój brat zrobił już niejedno głupstwo i w niejedno gówno się wplącze, ale będę przy nim. Choćby po to, by trzasnąć go w łeb, kiedy zapomni, kim jest. Twoja siostra wyrzekłaby się ciebie? Bo wybrałeś życie, którego pragniesz? To popieprzone. W tych waszych królestwach w ogóle coś jest prawdziwe? Czy wszystko opiera się na interesach i złotych zasadach, które i tak wszyscy mają w nosie? – zapytała szyderczo, wyraźnie jednak dając wyraz swojego zbulwersowania. Gęstniało powietrze, ale krok w stronę Francisa postawiła dość lekko. Gniew ulatywał.
- A ja bym chętnie zobaczyła – odparła niby oczarowana. – Tego lorda Francisa. Więcej w tobie szlachcica czy portowego szczura? Jeden ratuje drugiego? Któryś jest… przyjemniejszy w obyciu? – mruczała więc jak kotka, która nagle wyłapała przekąskę. Przekoloryzowana scena pachniała jednak żartem, zaczynała na nowo się droczyć, porzucać potoki oskarżeń. Oddychać z nim. – Na początek się ubiorę – powiedziała, lekko marszcząc brwi. Ściągnęła z ramy łóżka nocną koszulę, daleką od koronek i jedwabiów szlachetnych panienek. Wypłowiałą, gdzieś tam zadartą, nijaką. Idealną na to spotkanie. Lepsze wdzianka też miała, ale to kiepski moment na takie strojenie. Obróciła się i narzuciła na owinięte ręcznikiem ciało bawełnianą szmatkę. Jednocześnie też mocno chwyciła ręcznik, by się z niego w końcu uwolnić. Wylądował gdzieś na krześle. Błyszczące oczy Philippy popatrzyły na wygodnie rozłożonego chłopca, który wybrał się na piknik.
– Nic. Pogroziłam mu palcem i się wystraszył. Wziął mnie więc za byle dziwkę i rzucił złą wróżbą, wygodnie. Był niby Morganem. Grał w to, choć pewnie nie mógł się doczekać finału, w którym miesza mnie z błotem. Węszył w tawernie, ale wcale nie wyglądał jak byle obdartus – wyjaśniła, siadając więc grzecznie na dywaniku. Popatrzyła na ociekające słodkości. Już wiedziała, skąd brał te wszystkie rzeczy. Przyjęła boskiego rogalika. Ledwie powąchała, ledwie nadgryzła, a już raj rozpłynął się na języku. – Pyszny. To chyba plusy bycia cholernym szlachcicem, nie? Te rogaliki. Jesz je codziennie? – spytała, delektując się nowymi smakami. – Co jeszcze przyniosłeś? – Biodra kołyszą się lekko, plecy wyginają się w stronę syreniego chłopca. Wydaje się, jakby znów było normalnie.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
To nie codzienność mnie dojeżdża, już nie: robię to ja sam i to w jak najbardziej widowiskowy sposób, tak, by publiczności zapewnić emocje największe, a sobie wyklarować punkt zwrotnego widzenia. Myślałem, że nie warto oglądać się przez ramię, że jeśli iść, to już tylko naprzód, ewentualnie bumelować w najbardziej optymalnym miejscu, ale, żadna niespodzianka, znowu się mylę. Publiczne potknięcie musi boleć, o to chodzi, by jeszcze długo o nim pamiętać, a w sercu nosić zadrę jak bliznę na kolanie. Dumnie, tak bardzo po szlachecku, mimo że moja żenada ze szlacheckością nic wspólnego nie ma. Albo właśnie: ma wszystko?
Obnażam się całkowicie i od ekshibicjonisty odróżnia mnie tylko brak przyjemności ze swej nagości, ale sam już nie wiem, czy czuję ulgę, czy wściekłość, czy to już obojętność oplata mnie swymi zimnymi ramionami i wprowadza w bezrefleksyjny trans. Nigdy nie było mi wszystko jedno, nigdy; dziecięce kaprysy, nastoletni bunt, młodzieńcze zerwanie się ze smyczy, to wszystko dążyło do porysowanego wizerunku poważnego arystokraty, który wyrywa się do granic i włoży łapę w ogień, chociaż już nie jest brzdącem i doskonale wie, że się poparzy. Moje przygody, alkohol, narkotyki, mam problem, jeden wynika z drugiego, a nałogi to efekty uboczne. Przychodzę do niej przeprosić i poczuć się lepiej, a w zamian, ląduję na pierdolonej kozetce z kompletnym mętlikiem w głowie i sobą na pierwszym planie. Za to też mam się dość, ona jest ważna, ona się liczy, dla niej się staram i rozpoczynam piknik na wyziębionych panelach i poszarpanym dywaniku, mimo że na językach jestem ja. Pieprzony egocentryzm, oto moja szlachecka spuścizna. To i hipochondryzm, no, padaka, świruję kompletnie, ledwie szturchnięty złym słowem, opluty zajadłością, na jaką nie zasługuję, wzgardzony przez dziewczynę, której chcę przedstawić moją syrenią świtę. Nie licząc przy tym na nic, prócz wesołej kompanii, dłoni zaplątanej w moje palce, gdy będziemy schodzić po śliskich kamiennych stopniach, improwizowanego tańca na plaży. Nici z tych planów, został już tylko sznur (wspominałem o dramatyzowaniu, tak?), a w wersji light (lub zero), dokładnie to, co dzieje się teraz. Wyznanie wiary albo win, odegrane krzywo i nerwowo, jakby nie panował nad odruchami, jakby słowa w gębie zmieniały mi się w popiół, jakby było mi wstyd.
Za to, czego nie zrobiłem, za to, jaki się nie urodziłem, za to, jaki jestem. Zły moment Philippa wybiera na oskarżenia (może nie ma dobrego?), ckliwa historyjka rozchodzi się razem ze smrodem, a ja nie mogę już nad tym zapanować. Kopnąłbym w coś, ale meble tu liche, boję się, że coś połamię. We własnych komnatach to moje palce poległyby w starciu z kantem stolika lub nogą fotela, tutaj chwilowo jestem górą. Przynajmniej pozornie, ciasno zwinięty w rulon wyjaśnień i pewnej niedoli, trudną do przełknięcia prawdą płacąc nie swoje długi i goszcząc się w ciemnym pokoju z wąskim oknem. Podobnym do mojej perspektywy, przynajmniej do czasów pierwszej ucieczki. Wtedy faktycznie rozszerzyłem swoje horyzonty. Po co? Chyba dlatego, że brakowało mi pojęcia o tym, jak to jest dostać w zęby i robić na siebie, jak być z siebie dumnym. Za uciekiniera byłem ze sobą blisko, prawie piętnaście lat po tym, już nie wiem. Może wtedy, gdy nie kontaktuję.
Może wtedy, gdy nie udaję.
Znaczy, teraz, w tej chwili? Szkoda, że zamiast godności, jest ze mnie obraz nędzy i rozpaczy, zapadły w sobie, przygarbiony, zduszony obrzydzeniem. Robię z siebie ofiarę, choć tak, jak nigdy nie chciałem przestawać być sobą, nie chciałem też zostać szmatą, wobec której czuje się litość.
-Muszę się ożenić i spłodzić dziedzica, to nieduże wymagania wobec dorosłego mężczyzny - prycham, irracjonalnie stając w obronie tradycji. Podświadomie przyprawiając zdanie szczyptą sarkazmu, niech Philippa tak je odczyta, niech zadrży pod tym ręcznikiem, niech da mi już spokój, myślę, że idziemy w złym kierunku. Tyle że maszyna ruszyła, a do następnej stacji jeszcze daleko.
-To ma jakieś znaczenie? - pytam rozgoryczony, bo skoro już pękam, to dobrze byłoby powrócić do jednej postaci, a nie znowu dzielić myśli na dwoje - kto do ciebie przyszedł? Czyjej historii właśnie posłuchałaś? - ciągnę to dalej, okaże się, kim dla niej jestem. Lalkarzem czy pacynką, nie wiem, czy mam szansę stać się osobą - Morgan nie ma mojego nazwiska. Tym się różnimy - tym i tylko tym, poza drobnymi szczegółami, dodającymi wiarygodności jego postaci. W kieszeni dzwonią mu drobne, jeździ Błędnym Rycerzem, podpierdala niedopalone papierosy z popielniczek. Jego bio splata się z ludźmi bardziej niż moje, wcale nie uniwersalne.
-Dla nas - tfu, dla nas, dla arystokracji, czemu nagle się utożsamiam? - na pierwszym miejscu stoi rodzina. Jest ponad jednostką. Musimy utrzymać linię rodu, musimy przetrwać, nie dać wygasnąć nazwisku, a wewnętrzne spory temu nie sprzyjają. Nie możemy się sprzeciwiać polityce obranej przez nestora, którą reprezentowaliśmy przez wieki - wyjaśniam, to tradycja utkana z historii, oparta na podaniach, legendach i ciężkich woluminach. Moje zdanie, przecież jeszcze gówniarza w stosunku do lorda Percivala, nie liczy się wcale. Przecież wychowuje się nas tak, by podobne dylematy zdarzały się rzadko - by nie zdarzały się w ogóle. Jestem przypadkiem i statystyczną pomyłką, chociaż może, może i jest nas więcej, tylko nikt nie mówi o tym głośno. Znowu razi mnie wstyd, wypluwam same ropuchy i jaszczurki, a to wcale nie tak. Prawda?
Pięć mniejszych buteleczek i dwie większe, z czego cztery mają zerwane etykiety. Pewnie uzupełnia je po swojemu, może specyfikami od znajomej o złotych rękach, może sama kręci kremy lub balsamy. Przestrzeń pozwala mi zyskać chwilę, zaczerpnąć oddechu, udawać, że nie zależy, szkoda tylko, że ona tak szybko łapie się na moim podstępie.
-To nie jest złe życie - mruczę niechętnie, zrezygnowany, moje ramiona drgają i opadają niżej, a ja prawie osuwam się po ścianie, zmęczony tą konfrontacją - nie jest też wyśnione. Ma swoje wady, ale nie mogę powiedzieć, że jest mi źle - odpowiadam, trochę zapalczywie, trochę bez przekonania. Mogę? Czy mogę z ręką na sercu powiedzieć, że mi źle? Albo dobrze? Że lepsze byłoby gnieżdżenie się w piątkę w jednej izbie albo lanie przez starego? Noszenie zimą dziurawych butów? Uczenie się z książek po starszym rodzeństwie? Nie mogę, no właśnie, kurwa, nie mogę. I powinienem to doceniać, zamiast szukać dziury w całym.
Pieprzenie.
-Mamy. Nie w sprawie małżeństwa, ale później nasza swoboda sięga znacznie dalej, niż kobiece wpływy - kwituję kwaśno, wiadomo, gdzie, lecz powstrzymuję się przed dodaniem, że tak właśnie zarabiam. Stręczycielstwem, ciałami dziewcząt i popędem niewiernych mężczyzn, wolących posuwać dziwki na boku, niż pokazać żonie, że seks może być przyjemny.
-Jeśli myśli, to nie szukałaby wówczas ze mną kontaktu - przerywam jej gwałtownie, prostując się nagle, nadal nie rozumie - to nie jest takie proste, jak się wydaje. A ja nigdy bym jej nie naraził. Starczyłoby, że ktoś by się dowiedział, że korespondujemy, a skończyłaby tak, jak ja. A dla niej, to rynsztok. To byłaby śmierć - wypluwam z siebie ze złością, po raz pierwszy werbalizując cenę, jaką przyszłoby mi zapłacić. Nie razi mnie wcale nieporadność Evandry, ona jest urodzoną królewną, prawdziwą, podczas gdy ze mnie wyrósł uzurpowany lord. To ja się nie udałem, nie ona. Ja mogę cierpieć, nie ona.
Odwracam głowę, w końcu patrząc na Philippę. Ręcznik ledwo trzyma się jej na piersiach, brązowe loki ma w nieładzie, a psotną twarz skupioną. Rozluźnienie przychodzi wraz z tanecznym krokiem, a więc zmierzają ku dobremu. Po tym monodramie byłbym rozczarowany, gdyby dalej się ciskała.
-Nosimy inne ubrania. Poza tym wstaję później - przecież mnie znasz, Filipko. Ratuję kota nie po to, by później go podtopić, a żeby zrobić z niego lorda na moich pokojach. A ty przy tym byłaś i wróżyłaś mi porażkę wychowawczą, śmiałaś się, że dałem się wyrolować byle dachowej łajzie. Trochę w tym prawdy, bo Gruby - na to imię już nie reaguje, choć wie, że chodzi o niego, niewdzięczne zwierzę - stawia mnie sobie, jak w zegarku. Ty też potrafisz? Z okazji nowego sojuszu odwracam wzrok, niech nie ginie słodki platonizm połatanej naprędce znajomości. Przebierasz się przy mnie, jakbyś chciała mi udowodnić, że ci się nie oprę - a jednak, chociaż korzystam z twojego lusterka, przyrzekam, machinalnie, prawie mimowolnie.
-Dziwne - stwierdzam, pocierając szczękę, bo to pachnie jak zbieg okoliczności w za dużych butach - a on pytał cię o coś? - dociekam, może pośród gnoju kryje się coś wartościowego. Byle nie diamenty, bo te nie są warte nurkowania w szambie. Mhmm, pyszne; na szczęście kloaczne metafory przemykające przez me myśli wcale nie wadzą mi w konsumpcji. Nadgryzam rogalika maczając go wpierw w białej czekoladzie i podtykam go Phillipie, by zamienić się z nią połówkami. Nic nadzwyczajnego, ale smakowały jej wtedy, więc uznaję, że i teraz się nadadzą. Bardziej to po przyjacielsku niż wyskakiwać z butlą szampana, który zresztą nie pasuje do charakteru mojej misji. Wykonanej pomyślnie? Kryzys zażegnany?
-Tylko w nieparzyste dni tygodnia - odpowiadam z pełną buzią. Gdy już przełykam, szczerzę do niej zęby w uśmiechu, wygadałem się, jest mi lżej. Do pewnego stopnia, drobne fiolki tłuką o siebie w mojej kieszeni, domagając się wypuszczenia na wolność. Też tego chcę, odpłynięcia do innej rzeczywistości, sprowadzenia ciała do stanu fali, przeżywania tylko i wyłączni dobroci, mocno i intensywnie.
-Musisz zatkać nos, gdy będziesz ją pić, jest obrzydliwa - ostrzegam, wciskając do drobnej dłoni Philippy jedną ampułkę ze złotą rybką - masz gramofon? Chciałbym posłuchać muzyki - pytam, odkorkowując swoją fiolkę i zaciągając się obrzydliwym zapachem, który zdaje się znośny, gdy myślę o marzeniach, w jakich zaraz się zapadniemy - może zrobić się zimno - dodaję, wstając z podłogi i bez pytania siadając na łóżku. Ściągam buty, skarpetki, a eliksir piję do dna. Za godzinę będziemy gdzie indziej. Szczęśliwsi.
Obnażam się całkowicie i od ekshibicjonisty odróżnia mnie tylko brak przyjemności ze swej nagości, ale sam już nie wiem, czy czuję ulgę, czy wściekłość, czy to już obojętność oplata mnie swymi zimnymi ramionami i wprowadza w bezrefleksyjny trans. Nigdy nie było mi wszystko jedno, nigdy; dziecięce kaprysy, nastoletni bunt, młodzieńcze zerwanie się ze smyczy, to wszystko dążyło do porysowanego wizerunku poważnego arystokraty, który wyrywa się do granic i włoży łapę w ogień, chociaż już nie jest brzdącem i doskonale wie, że się poparzy. Moje przygody, alkohol, narkotyki, mam problem, jeden wynika z drugiego, a nałogi to efekty uboczne. Przychodzę do niej przeprosić i poczuć się lepiej, a w zamian, ląduję na pierdolonej kozetce z kompletnym mętlikiem w głowie i sobą na pierwszym planie. Za to też mam się dość, ona jest ważna, ona się liczy, dla niej się staram i rozpoczynam piknik na wyziębionych panelach i poszarpanym dywaniku, mimo że na językach jestem ja. Pieprzony egocentryzm, oto moja szlachecka spuścizna. To i hipochondryzm, no, padaka, świruję kompletnie, ledwie szturchnięty złym słowem, opluty zajadłością, na jaką nie zasługuję, wzgardzony przez dziewczynę, której chcę przedstawić moją syrenią świtę. Nie licząc przy tym na nic, prócz wesołej kompanii, dłoni zaplątanej w moje palce, gdy będziemy schodzić po śliskich kamiennych stopniach, improwizowanego tańca na plaży. Nici z tych planów, został już tylko sznur (wspominałem o dramatyzowaniu, tak?), a w wersji light (lub zero), dokładnie to, co dzieje się teraz. Wyznanie wiary albo win, odegrane krzywo i nerwowo, jakby nie panował nad odruchami, jakby słowa w gębie zmieniały mi się w popiół, jakby było mi wstyd.
Za to, czego nie zrobiłem, za to, jaki się nie urodziłem, za to, jaki jestem. Zły moment Philippa wybiera na oskarżenia (może nie ma dobrego?), ckliwa historyjka rozchodzi się razem ze smrodem, a ja nie mogę już nad tym zapanować. Kopnąłbym w coś, ale meble tu liche, boję się, że coś połamię. We własnych komnatach to moje palce poległyby w starciu z kantem stolika lub nogą fotela, tutaj chwilowo jestem górą. Przynajmniej pozornie, ciasno zwinięty w rulon wyjaśnień i pewnej niedoli, trudną do przełknięcia prawdą płacąc nie swoje długi i goszcząc się w ciemnym pokoju z wąskim oknem. Podobnym do mojej perspektywy, przynajmniej do czasów pierwszej ucieczki. Wtedy faktycznie rozszerzyłem swoje horyzonty. Po co? Chyba dlatego, że brakowało mi pojęcia o tym, jak to jest dostać w zęby i robić na siebie, jak być z siebie dumnym. Za uciekiniera byłem ze sobą blisko, prawie piętnaście lat po tym, już nie wiem. Może wtedy, gdy nie kontaktuję.
Może wtedy, gdy nie udaję.
Znaczy, teraz, w tej chwili? Szkoda, że zamiast godności, jest ze mnie obraz nędzy i rozpaczy, zapadły w sobie, przygarbiony, zduszony obrzydzeniem. Robię z siebie ofiarę, choć tak, jak nigdy nie chciałem przestawać być sobą, nie chciałem też zostać szmatą, wobec której czuje się litość.
-Muszę się ożenić i spłodzić dziedzica, to nieduże wymagania wobec dorosłego mężczyzny - prycham, irracjonalnie stając w obronie tradycji. Podświadomie przyprawiając zdanie szczyptą sarkazmu, niech Philippa tak je odczyta, niech zadrży pod tym ręcznikiem, niech da mi już spokój, myślę, że idziemy w złym kierunku. Tyle że maszyna ruszyła, a do następnej stacji jeszcze daleko.
-To ma jakieś znaczenie? - pytam rozgoryczony, bo skoro już pękam, to dobrze byłoby powrócić do jednej postaci, a nie znowu dzielić myśli na dwoje - kto do ciebie przyszedł? Czyjej historii właśnie posłuchałaś? - ciągnę to dalej, okaże się, kim dla niej jestem. Lalkarzem czy pacynką, nie wiem, czy mam szansę stać się osobą - Morgan nie ma mojego nazwiska. Tym się różnimy - tym i tylko tym, poza drobnymi szczegółami, dodającymi wiarygodności jego postaci. W kieszeni dzwonią mu drobne, jeździ Błędnym Rycerzem, podpierdala niedopalone papierosy z popielniczek. Jego bio splata się z ludźmi bardziej niż moje, wcale nie uniwersalne.
-Dla nas - tfu, dla nas, dla arystokracji, czemu nagle się utożsamiam? - na pierwszym miejscu stoi rodzina. Jest ponad jednostką. Musimy utrzymać linię rodu, musimy przetrwać, nie dać wygasnąć nazwisku, a wewnętrzne spory temu nie sprzyjają. Nie możemy się sprzeciwiać polityce obranej przez nestora, którą reprezentowaliśmy przez wieki - wyjaśniam, to tradycja utkana z historii, oparta na podaniach, legendach i ciężkich woluminach. Moje zdanie, przecież jeszcze gówniarza w stosunku do lorda Percivala, nie liczy się wcale. Przecież wychowuje się nas tak, by podobne dylematy zdarzały się rzadko - by nie zdarzały się w ogóle. Jestem przypadkiem i statystyczną pomyłką, chociaż może, może i jest nas więcej, tylko nikt nie mówi o tym głośno. Znowu razi mnie wstyd, wypluwam same ropuchy i jaszczurki, a to wcale nie tak. Prawda?
Pięć mniejszych buteleczek i dwie większe, z czego cztery mają zerwane etykiety. Pewnie uzupełnia je po swojemu, może specyfikami od znajomej o złotych rękach, może sama kręci kremy lub balsamy. Przestrzeń pozwala mi zyskać chwilę, zaczerpnąć oddechu, udawać, że nie zależy, szkoda tylko, że ona tak szybko łapie się na moim podstępie.
-To nie jest złe życie - mruczę niechętnie, zrezygnowany, moje ramiona drgają i opadają niżej, a ja prawie osuwam się po ścianie, zmęczony tą konfrontacją - nie jest też wyśnione. Ma swoje wady, ale nie mogę powiedzieć, że jest mi źle - odpowiadam, trochę zapalczywie, trochę bez przekonania. Mogę? Czy mogę z ręką na sercu powiedzieć, że mi źle? Albo dobrze? Że lepsze byłoby gnieżdżenie się w piątkę w jednej izbie albo lanie przez starego? Noszenie zimą dziurawych butów? Uczenie się z książek po starszym rodzeństwie? Nie mogę, no właśnie, kurwa, nie mogę. I powinienem to doceniać, zamiast szukać dziury w całym.
Pieprzenie.
-Mamy. Nie w sprawie małżeństwa, ale później nasza swoboda sięga znacznie dalej, niż kobiece wpływy - kwituję kwaśno, wiadomo, gdzie, lecz powstrzymuję się przed dodaniem, że tak właśnie zarabiam. Stręczycielstwem, ciałami dziewcząt i popędem niewiernych mężczyzn, wolących posuwać dziwki na boku, niż pokazać żonie, że seks może być przyjemny.
-Jeśli myśli, to nie szukałaby wówczas ze mną kontaktu - przerywam jej gwałtownie, prostując się nagle, nadal nie rozumie - to nie jest takie proste, jak się wydaje. A ja nigdy bym jej nie naraził. Starczyłoby, że ktoś by się dowiedział, że korespondujemy, a skończyłaby tak, jak ja. A dla niej, to rynsztok. To byłaby śmierć - wypluwam z siebie ze złością, po raz pierwszy werbalizując cenę, jaką przyszłoby mi zapłacić. Nie razi mnie wcale nieporadność Evandry, ona jest urodzoną królewną, prawdziwą, podczas gdy ze mnie wyrósł uzurpowany lord. To ja się nie udałem, nie ona. Ja mogę cierpieć, nie ona.
Odwracam głowę, w końcu patrząc na Philippę. Ręcznik ledwo trzyma się jej na piersiach, brązowe loki ma w nieładzie, a psotną twarz skupioną. Rozluźnienie przychodzi wraz z tanecznym krokiem, a więc zmierzają ku dobremu. Po tym monodramie byłbym rozczarowany, gdyby dalej się ciskała.
-Nosimy inne ubrania. Poza tym wstaję później - przecież mnie znasz, Filipko. Ratuję kota nie po to, by później go podtopić, a żeby zrobić z niego lorda na moich pokojach. A ty przy tym byłaś i wróżyłaś mi porażkę wychowawczą, śmiałaś się, że dałem się wyrolować byle dachowej łajzie. Trochę w tym prawdy, bo Gruby - na to imię już nie reaguje, choć wie, że chodzi o niego, niewdzięczne zwierzę - stawia mnie sobie, jak w zegarku. Ty też potrafisz? Z okazji nowego sojuszu odwracam wzrok, niech nie ginie słodki platonizm połatanej naprędce znajomości. Przebierasz się przy mnie, jakbyś chciała mi udowodnić, że ci się nie oprę - a jednak, chociaż korzystam z twojego lusterka, przyrzekam, machinalnie, prawie mimowolnie.
-Dziwne - stwierdzam, pocierając szczękę, bo to pachnie jak zbieg okoliczności w za dużych butach - a on pytał cię o coś? - dociekam, może pośród gnoju kryje się coś wartościowego. Byle nie diamenty, bo te nie są warte nurkowania w szambie. Mhmm, pyszne; na szczęście kloaczne metafory przemykające przez me myśli wcale nie wadzą mi w konsumpcji. Nadgryzam rogalika maczając go wpierw w białej czekoladzie i podtykam go Phillipie, by zamienić się z nią połówkami. Nic nadzwyczajnego, ale smakowały jej wtedy, więc uznaję, że i teraz się nadadzą. Bardziej to po przyjacielsku niż wyskakiwać z butlą szampana, który zresztą nie pasuje do charakteru mojej misji. Wykonanej pomyślnie? Kryzys zażegnany?
-Tylko w nieparzyste dni tygodnia - odpowiadam z pełną buzią. Gdy już przełykam, szczerzę do niej zęby w uśmiechu, wygadałem się, jest mi lżej. Do pewnego stopnia, drobne fiolki tłuką o siebie w mojej kieszeni, domagając się wypuszczenia na wolność. Też tego chcę, odpłynięcia do innej rzeczywistości, sprowadzenia ciała do stanu fali, przeżywania tylko i wyłączni dobroci, mocno i intensywnie.
-Musisz zatkać nos, gdy będziesz ją pić, jest obrzydliwa - ostrzegam, wciskając do drobnej dłoni Philippy jedną ampułkę ze złotą rybką - masz gramofon? Chciałbym posłuchać muzyki - pytam, odkorkowując swoją fiolkę i zaciągając się obrzydliwym zapachem, który zdaje się znośny, gdy myślę o marzeniach, w jakich zaraz się zapadniemy - może zrobić się zimno - dodaję, wstając z podłogi i bez pytania siadając na łóżku. Ściągam buty, skarpetki, a eliksir piję do dna. Za godzinę będziemy gdzie indziej. Szczęśliwsi.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nieduże wymagania.
- Widzę, jak się do tego wyrywasz – mruknęła jedynie, nie rozliczając samych wymagań. Wolała spojrzeć na niego, wejrzeć w gąszcz ciernistych pragnień, rachunków pozornie pozamykanych w krótkich formułach, ale wystarczyło nacisnąć, by pergamin się rozwinął, by zamalowane treści ujawniły swój sekret. Z jakiegoś powodu stał wciąż na granicy tego obowiązku, a przecież nie miał dwudziestu lat. Może szlachecka starszyzna uczyniła go pupilkiem, może istniał powód, dla którego dalej dreptał z wielkim tytułem, nie mając u swojego boku nikogo. Może miał ich wszystkich w garści, a zgrywał pokruszonego, poturbowanego chłopaczka w skórze mężczyzny. Dobre to było porównanie – ten obraz kozetki, na którą spychała go w szale niewyjaśnionych oburzeni i gorączkowych apelów. Nie miała jednak pewności co do tego, kto faktycznie powinien ułożyć głowę na płaskiej poduszce, rozluźnić palce od stóp i popatrzeć głębiej między szpary w popękanym suficie kamienicy. Sprowokowała go sytuacja, Filipa wywlekająca niewygodę spod kołnierzyka szaroburej koszuli. Stał więc tak, miętolił coś, czasem błyszczał aktem odważnego wyznania, czasem zarzekał, że jest niewinny. On i on. Jak marionetka, której omsknęła się noga, jakby tym razem, przed wyjściem do biednej dzielnicy, zapomniał zmienić lakierowanych pantofli na wyżarte przez brud kalosze. Co śmieszne, to nawet nie on, a jakaś mierna podróbka, w którą na poważnie zaczynała wierzyć. Francis chciał rozgrzeszenia, Francis szukał w jej ramionach azylu, ale inaczej, niefizycznie, niedotykalną nicią próbował spleść ze sobą dwie sprzeczne ścieżki – bogacz i nędzarka.
Przemawiał z dziwnym zrozumieniem, z dna jego spojrzeń wyławiała zaskakujące skarby. Ta woda jeszcze chwilę temu była mętna, lodowata, z zewnątrz nie dało się ujrzeć końca jej głębi. Tylko nicość. Teraz przelewał się w falach, skakał z królewskiego portu do meliny, rozdzierał się na dwóch – Francisa i Morgana. Istnieli obydwaj. Tak jak istniała Annie i Philippa, choć nosiły jedną twarz.
Ofiar było więcej w tym pokoju, ale rozgrzebali dopiero ten pierwszy przypadek. Drugi wolał się nigdy nie ujawniać, choć w kalejdoskopie potłuczonych w lustrze twarzy drżące lekko wargi dziewczyny wyrażały myśli splecione z wielu głosów, niepewne, rozkojarzone, nienaturalnie gnające raz w jedną, raz drugą stronę. Cel był za mgłą lub celu nie było wcale. Obydwoje przełykali wiec problemy, ale to kwestia oszusta sprawiła, że Morgan wsiadł na miotłę i wzbił się, choć wieczór był raczej mdły. Za nim niewidzialne szlaczki słodkich zapachów łączyły się w nitkach pokusy, w wirach zrodzonej między papierosem a śmietnikiem obietnicy. Wiedział, jak się dusiła, nie odnajdując wciąż narastającego źródła frustracji? Wiedział, że gryzła pazury w ciemności, czując pustkę i jednocześnie parujący gniew? Być może chciałby zrozumieć tak, jak dziś próbowała zrozumieć go ona. To nic, Philippo.
– Jeszcze tego nie wiem. I jeden i drugi to ty – przyznała. Mogłaby teraz wyciągnąć dłoń i zbadać szorstkość policzka, poczuć ciepło skóry pielęgnowanej od lat z najwyższą świętością. Nie chciała. – Zlepiony z nich dwóch – dodała, odkrywając mistyczne przejęcie we własnym głosie. Znała to, o czym mówił. Znała moc różnych imion i nazwisk, uciekających historii i powracającej przeszłości. Tylko jego nikt nie porzucił. On po prostu urodził się w gnieździe, które go dziobało. Może ich wszystkich. Phils jednak interesowała się nim, a nie zgrają durnych bogaczy. Tym, który wybierał mniej odświętne portki i pijał w niechlubnych pubach. Wydoiliby go z każdej złotej nitki, gdyby wiedzieli. – To twój cel czy jednak bardziej ich? Upadek rodu jest najgorszym, co może się zdarzyć? – spytała, unosząc wyżej brwi. Mówił jak część tej bajeczki, był postacią wyrysowaną na pogiętych kartach, podpisaną złotą czcionką, zapieczętowaną w historii. Ale szary człowiek z Londynu naprawdę miał w nosie to, czy jakiś zawszony ród przetrwa czy nie. A jednak upływały wieki, a te pięknisie dalej rozsiewały swoje wpływy. Co takiego dawali tym słabszym? - Myślisz, że potrzebujesz ich, by przetrwać? – spytała sprytnie, choć już wiedziała, że te więzy były mocne, dobre, niejeden kapitan cmoknąłby z podziwem, widząc siłę kryjącą się w tej wspólnocie. Tylko że ten Morgan zdawał się szeptać Francisowi na ucho, zachęcać go, by jednak skręcił. A tam wcale nie było tak pięknie. Tu też zresztą. Świat był równie pochrzaniony. Siłę rodziny Philippa, owszem, pojmowała, choć spoglądała na nią z zupełnie innej perspektywy. – Zdaje mi się, że tkwienie jedną nogą tu i drugą tam w końcu cię wykończy, Morganie – A może Francisie? Cholera wie, jak właściwie powinna do niego teraz mówić. – Nie chcesz wybierać. Ale w końcu będziesz musiał. Chyba że jesteś przeklętym szczęściarzem i los sam usuwa ci kłody spod nóg. Mogę tylko pozazdrościć – skwitowała, wieńcząc tę wizję rozmarzonym cmoknięciem.
Zabijają siostry tęskniące za braćmi. Przelewają własną krew, która, o zgrozo, podobno jest święta. Parsknęła pod nosem i pokręciła głową, jakby właśnie się przesłyszała. Udusiłaby każdego, kto zamknąłby ją w klatce i odebrał możliwość kontaktowania się z bratem. Choć te grożące myśli na żywo i w faktycznej sytuacji zapewne nie zrobiłyby na nikim wrażenia, naprawdę była zdeterminowana do zachowania garści wolności. To wydawało się podstawą, ale może piękne damulki miały o wiele gorzej od babek z doków. Minie pewnie wiele wieków, zanim przejrzą na oczy. Niestety kobiety musiały nieustannie udowadniać swoją wartość. – A więc sierotom wiedzie się lepiej niż szlachciankom. Nie zazdroszczę waszym kobietom – odparła odważnie. Wolałaby wrócić na ulicę i być dziwką, niż potakiwać gładziutkim podbródkiem na każde męskie słówko.
– Nawet w ciuchach Morgana potrzebujesz osobistego budzenia – mruknęła ubrana już w swoją szmatkę. Łamała znów powagę sytuacji, obejmując go wiadomym nawiązaniem. Powietrze faktycznie robiło się za gęste, by mogli się w końcu rozluźnić. Czasem należało dodatkowo zadbać o atmosferę.
Gdy usta rozmazywały się słodyczą, próbowała przywołać wstrętne dialogi z barowej podłogi. – Raczej czekał, aż sama opowiem mu o naszych tajemnicach. Prowokował mnie, to na pewno. Wcale nie był konkretny. Może poza wulgarnym finałem, te wizje były wybitnie szczegółowe – oznajmiła, czując przy ostatnich słowach niesmak, którego nie dało się zniwelować rogalikiem.
Tajemnicza ampułka zdawała się niewidzialnie iskrzyć w drobnej dłoni. – Co jest w środku? – Co mi dasz? Czym mnie napoisz? Muskała językiem wiele dziwnych substancji, ale mimo wszystko wolała wiedzieć, którą z obietnic będą mogli spełnić. – Jasne, nawet i skrzypce by się znalazły – odparła ironicznie. – Nie mam kasy na gramofony. Miałam radio, ale te wstrętne bahanki zrobiły sobie z niego podwieczorek – wyjaśniła, wracając do nieprzyjemnych obrazów. – Możesz posłuchać tylko mnie.
Jeszcze chwila i już układała się na łóżku. Jeszcze chwila, a zbawienne krople ohydy wsiąkną w spragnione myśli. Na języku rozpuszczało się szczeście.
- Widzę, jak się do tego wyrywasz – mruknęła jedynie, nie rozliczając samych wymagań. Wolała spojrzeć na niego, wejrzeć w gąszcz ciernistych pragnień, rachunków pozornie pozamykanych w krótkich formułach, ale wystarczyło nacisnąć, by pergamin się rozwinął, by zamalowane treści ujawniły swój sekret. Z jakiegoś powodu stał wciąż na granicy tego obowiązku, a przecież nie miał dwudziestu lat. Może szlachecka starszyzna uczyniła go pupilkiem, może istniał powód, dla którego dalej dreptał z wielkim tytułem, nie mając u swojego boku nikogo. Może miał ich wszystkich w garści, a zgrywał pokruszonego, poturbowanego chłopaczka w skórze mężczyzny. Dobre to było porównanie – ten obraz kozetki, na którą spychała go w szale niewyjaśnionych oburzeni i gorączkowych apelów. Nie miała jednak pewności co do tego, kto faktycznie powinien ułożyć głowę na płaskiej poduszce, rozluźnić palce od stóp i popatrzeć głębiej między szpary w popękanym suficie kamienicy. Sprowokowała go sytuacja, Filipa wywlekająca niewygodę spod kołnierzyka szaroburej koszuli. Stał więc tak, miętolił coś, czasem błyszczał aktem odważnego wyznania, czasem zarzekał, że jest niewinny. On i on. Jak marionetka, której omsknęła się noga, jakby tym razem, przed wyjściem do biednej dzielnicy, zapomniał zmienić lakierowanych pantofli na wyżarte przez brud kalosze. Co śmieszne, to nawet nie on, a jakaś mierna podróbka, w którą na poważnie zaczynała wierzyć. Francis chciał rozgrzeszenia, Francis szukał w jej ramionach azylu, ale inaczej, niefizycznie, niedotykalną nicią próbował spleść ze sobą dwie sprzeczne ścieżki – bogacz i nędzarka.
Przemawiał z dziwnym zrozumieniem, z dna jego spojrzeń wyławiała zaskakujące skarby. Ta woda jeszcze chwilę temu była mętna, lodowata, z zewnątrz nie dało się ujrzeć końca jej głębi. Tylko nicość. Teraz przelewał się w falach, skakał z królewskiego portu do meliny, rozdzierał się na dwóch – Francisa i Morgana. Istnieli obydwaj. Tak jak istniała Annie i Philippa, choć nosiły jedną twarz.
Ofiar było więcej w tym pokoju, ale rozgrzebali dopiero ten pierwszy przypadek. Drugi wolał się nigdy nie ujawniać, choć w kalejdoskopie potłuczonych w lustrze twarzy drżące lekko wargi dziewczyny wyrażały myśli splecione z wielu głosów, niepewne, rozkojarzone, nienaturalnie gnające raz w jedną, raz drugą stronę. Cel był za mgłą lub celu nie było wcale. Obydwoje przełykali wiec problemy, ale to kwestia oszusta sprawiła, że Morgan wsiadł na miotłę i wzbił się, choć wieczór był raczej mdły. Za nim niewidzialne szlaczki słodkich zapachów łączyły się w nitkach pokusy, w wirach zrodzonej między papierosem a śmietnikiem obietnicy. Wiedział, jak się dusiła, nie odnajdując wciąż narastającego źródła frustracji? Wiedział, że gryzła pazury w ciemności, czując pustkę i jednocześnie parujący gniew? Być może chciałby zrozumieć tak, jak dziś próbowała zrozumieć go ona. To nic, Philippo.
– Jeszcze tego nie wiem. I jeden i drugi to ty – przyznała. Mogłaby teraz wyciągnąć dłoń i zbadać szorstkość policzka, poczuć ciepło skóry pielęgnowanej od lat z najwyższą świętością. Nie chciała. – Zlepiony z nich dwóch – dodała, odkrywając mistyczne przejęcie we własnym głosie. Znała to, o czym mówił. Znała moc różnych imion i nazwisk, uciekających historii i powracającej przeszłości. Tylko jego nikt nie porzucił. On po prostu urodził się w gnieździe, które go dziobało. Może ich wszystkich. Phils jednak interesowała się nim, a nie zgrają durnych bogaczy. Tym, który wybierał mniej odświętne portki i pijał w niechlubnych pubach. Wydoiliby go z każdej złotej nitki, gdyby wiedzieli. – To twój cel czy jednak bardziej ich? Upadek rodu jest najgorszym, co może się zdarzyć? – spytała, unosząc wyżej brwi. Mówił jak część tej bajeczki, był postacią wyrysowaną na pogiętych kartach, podpisaną złotą czcionką, zapieczętowaną w historii. Ale szary człowiek z Londynu naprawdę miał w nosie to, czy jakiś zawszony ród przetrwa czy nie. A jednak upływały wieki, a te pięknisie dalej rozsiewały swoje wpływy. Co takiego dawali tym słabszym? - Myślisz, że potrzebujesz ich, by przetrwać? – spytała sprytnie, choć już wiedziała, że te więzy były mocne, dobre, niejeden kapitan cmoknąłby z podziwem, widząc siłę kryjącą się w tej wspólnocie. Tylko że ten Morgan zdawał się szeptać Francisowi na ucho, zachęcać go, by jednak skręcił. A tam wcale nie było tak pięknie. Tu też zresztą. Świat był równie pochrzaniony. Siłę rodziny Philippa, owszem, pojmowała, choć spoglądała na nią z zupełnie innej perspektywy. – Zdaje mi się, że tkwienie jedną nogą tu i drugą tam w końcu cię wykończy, Morganie – A może Francisie? Cholera wie, jak właściwie powinna do niego teraz mówić. – Nie chcesz wybierać. Ale w końcu będziesz musiał. Chyba że jesteś przeklętym szczęściarzem i los sam usuwa ci kłody spod nóg. Mogę tylko pozazdrościć – skwitowała, wieńcząc tę wizję rozmarzonym cmoknięciem.
Zabijają siostry tęskniące za braćmi. Przelewają własną krew, która, o zgrozo, podobno jest święta. Parsknęła pod nosem i pokręciła głową, jakby właśnie się przesłyszała. Udusiłaby każdego, kto zamknąłby ją w klatce i odebrał możliwość kontaktowania się z bratem. Choć te grożące myśli na żywo i w faktycznej sytuacji zapewne nie zrobiłyby na nikim wrażenia, naprawdę była zdeterminowana do zachowania garści wolności. To wydawało się podstawą, ale może piękne damulki miały o wiele gorzej od babek z doków. Minie pewnie wiele wieków, zanim przejrzą na oczy. Niestety kobiety musiały nieustannie udowadniać swoją wartość. – A więc sierotom wiedzie się lepiej niż szlachciankom. Nie zazdroszczę waszym kobietom – odparła odważnie. Wolałaby wrócić na ulicę i być dziwką, niż potakiwać gładziutkim podbródkiem na każde męskie słówko.
– Nawet w ciuchach Morgana potrzebujesz osobistego budzenia – mruknęła ubrana już w swoją szmatkę. Łamała znów powagę sytuacji, obejmując go wiadomym nawiązaniem. Powietrze faktycznie robiło się za gęste, by mogli się w końcu rozluźnić. Czasem należało dodatkowo zadbać o atmosferę.
Gdy usta rozmazywały się słodyczą, próbowała przywołać wstrętne dialogi z barowej podłogi. – Raczej czekał, aż sama opowiem mu o naszych tajemnicach. Prowokował mnie, to na pewno. Wcale nie był konkretny. Może poza wulgarnym finałem, te wizje były wybitnie szczegółowe – oznajmiła, czując przy ostatnich słowach niesmak, którego nie dało się zniwelować rogalikiem.
Tajemnicza ampułka zdawała się niewidzialnie iskrzyć w drobnej dłoni. – Co jest w środku? – Co mi dasz? Czym mnie napoisz? Muskała językiem wiele dziwnych substancji, ale mimo wszystko wolała wiedzieć, którą z obietnic będą mogli spełnić. – Jasne, nawet i skrzypce by się znalazły – odparła ironicznie. – Nie mam kasy na gramofony. Miałam radio, ale te wstrętne bahanki zrobiły sobie z niego podwieczorek – wyjaśniła, wracając do nieprzyjemnych obrazów. – Możesz posłuchać tylko mnie.
Jeszcze chwila i już układała się na łóżku. Jeszcze chwila, a zbawienne krople ohydy wsiąkną w spragnione myśli. Na języku rozpuszczało się szczeście.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Podnoszę powiekę, brodę ciągnę w górę, by szła razem z dość zagadkowym spojrzeniem, które ogniskuję na jej drobnej buzi. Blada, prawie lśni w tych ciemnościach, dobre tło do wyznawania win i sekretów, boleśnie gryzących kark. Zostanie mi po tym ślad? Błyszczący, jak po oparzeniu i widoczny na pierwszy rzut bystrego oka, czy może taki niefizyczny; zacznę przed nią uciekać?
Przychodzę się wyłgać, wybronić, oczyścić, stanąć obok siebie i robić za adwokata, ale coś nie pykło i w gardle zalega mi cała ta żółć. Uczucie najgorsze, jakbym chciał zwymiotować, ale zupełnie nie miał czym. Zero treści żołądka, tak jak nic nie warte są treści, które odpowiadają za tą moją małą rewolucję.
-Chciałbym to rozegrać jak najbardziej po partnersku - odpowiadam, kręcąc głową, nie wieję przecież przed samym znaczeniem obowiązku - ten jest zrozumiały. Uciążliwy, ale wciąż możliwy do zaakceptowania, jeśli nie ograniczy się do funkcji reprezentacyjnej, liczeniu cyklu i nudnej mechaniki ciał kilka razy w miesiącu. Gdyby tak nie zważać w ogóle na przysięgę małżeńską, to jebać, ożeniłbym się za kwadrans z dowolną agentką, a swojego trybu życia nie zmieniłbym ani na jotę. Można, można. Być mężem a przy okazji złamasem. Dziwkarzem.
Jasne, że tak.
Ja jestem nim teraz, po ślubie miałbym tylko lepsze usprawiedliwienie.
Muszę mieć kogoś, kto pomoże mi się zmienić. Albo kogoś, kto powie, że to wcale nie jest konieczne. Kogoś, kogo nie opuszczę, bo to przecież moja ulubiona metoda, kiedy tylko atmosfera zaczyna się zagęszczać. Wziąć nogi za pas, uciec oknem, naskrobać łzawy liścik, wysłać kartkę na święta po dwóch latach albo podarować przez trzecią osobę zestaw solniczek i pieprzniczek ręcznie kutych z górskiego kryształu rozpraszającego światło. Mój styl, nie trzeba się pod tym nawet podpisywać, ale to żaden wzór, to nic dobrego, to przecież... wstyd?
W życiu nie dość zgnojony zostałem, więc nadrabiam, nie szczędząc se tej samokrytyki. W tej chwili jestem równie rozgoryczony, co zirytowany, dychotomia mnie męczy, napiłbym się herbaty.
-Masz może ten indiański płyn na odwagę? - pytam całkiem serio, jak przystoi na Brytyjczyka. Piąta minęła, herbatę dawno wylałem, więc to idealna pora na drugi kubek. Koniecznie kubek, w filiżankach to się tego mieści tyle, co kot napłakał, a przed nami przecież długa noc. Może podpatrzę, jak to robi; no proszę, brak we mnie złej woli, więc może i bunt to tylko kwestia złego oświetlenia? Złych nawyków? Złych wyborów? Jej grzywka mi nie odpowie, ani jej chuda łydka, żaden tani bibelot z mrocznego pokoju, w którym próbuję dojść ze sobą do ładu. Przysiadam na chłodnej podłodze, pod tyłek zgarniając zadeptany chodniczek, ramiona opieram za tułowiem, a dłonie kładę płasko. Opuszkami palców sprawdzam plecionki, przesuwam się po zgrubieniach, zastanawiam się, czy plamy zmieniły fakturę prowizorycznego dywanika i jak długo już jej służy, czyje stopy na nim stąpały. Jak często ma gości w sypialni. Czy każdego dźga we wrażliwe kostne miejsca, czy to zostawia tylko dla łapserdaków pokroju zaspanego Morgana. Dlaczego przebiera się przy mnie, odgrodziwszy się tylko nonszalanckim odwróceniem i wiarą w moją uczciwość.
Pewnie wie, że nie ruszę się z miejsca. Ani drgnę, choć to żadna próba lojalności, ani nawet ostatnie kuszenie; ściągnięte łopatki zgarnąłbym w dłonie, później jedną rękę przesunął na brzuch, ale to wszystko, na co mnie stać, bo obecnie to ja opieram się o Filipkę, a nie ona o mnie.
-Jeden i ten sam - prycham, rezygnując z kojącego głosu. Wymyśliłem siebie od nowa, ale zabrakło mi kreatywności, bo Morgan, ta łazja, ma nawet ten sam rozmiar buta. Też jest leworęczny i nie potrafi zaparzyć kawy, boi się kamiennych głów i nie wylewa za kołnierz. A posiłek bez jednej plamy na koszuli uważa za stracony. Chcę wiedzieć, czy akceptuje mnie takim, rozmemłanym, nieporadnym, za to z dźwięcznym nazwiskiem i ustami pełnymi rozkazów. Dziewczyny podobne do niej sprzątają moje komnaty i pucują mi buty. Jak następnym razem będę nakładać bieliznę, pomyślę o niej, czy o dziewce, która musiała ją wyprać, uprasować i poskładać? To wygodne, wcale nie niesprawiedliwe.
Może, może trochę. Ale nie mogę nic na to poradzić.
-Znamy naszą historię od stuleci, Filipo. Mogę ci opowiedzieć, czym zajmował się mój pra-pra-pra-pra-pra-pra-pradziadek. To fascynujące, jak nasze korzenie się rozrastały i że możemy tak dokładnie prześledzić genealogię. Nie chciałbym tego zaprzepaścić. Gdy mówiłem ci, że przyjaźnię się z syrenami... to też część mojej schedy - wyjaśniam dalej te zawiłości, niejasne, krnąbrne, poszarpane już przeze mnie nie raz. Zwerbalizowane brzmią znaczniej, kiedy ja o nich mówię, nawet je poważam, odwrotnie, gdy coś o tradycji pieprzy mój stary, gromada ciotek, a nawet i sam nestor. Waga to przeciwwaga, w tym przypadku - ale jej pytanie zbija mnie z tropu. Milczę, za długo, bym mógł udać, że się nie zastanawiam. Oblizuję usta, są suche. Zębami zahaczam o skórkę i zrywam błonkę z wewnętrznej strony wargi, czując maleńkie pęcherzyki krwi.
-Myślę, że bym sobie poradził - odpowiadam w końcu, choć bez przekonania i głucho to wypada. To nie rzecz entuzjazmu, a słuszności, wciąż nie wiem, zresztą, wcale nie rozważam odejścia. Filipa pyta czysto teoretycznie, a ja rozważam to właśnie w ten sposób. Byłoby ciężko, ale zacisnąłbym usta, zacisnąłbym pasa i jakoś by się przędło. Jakoś, z jakością musiałbym się pożegnać.
-Nie mogę odejść, Filipko. Jest wiele powodów. Na przykład, byś mogła kiedyś powiedzieć, że znałaś jednego arystokratę. I że był w porządku - odparłem, uśmiechając się do niej krzywo, bo to już prawie boli. Tym razem rzeczywistość wymyka mi się spod kontroli, wpada w ręce Moss i łup, ja zderzam się ze ścianą. Ostro, twardo, boleśnie przekonuję się o tym, że to znowu mój wybór. I że kiedyś się pojawi, a gdy wyhoduję prawdziwą brodę, tym gorzej będzie mi go podjąć. Pieprzyć to.
-To twoja historia? - pytam nienachalnie, zatrzymując spokojne spojrzenie na zadartym nosie i tych zaczepnych ustach, pierwszych do świergotania pochwał i obelg - mimo wszystko, to odważny sąd - dodaję, gotowy na wysłuchanie opowieści. Nasze kobiety mają wszystko, często nie odczuwają wcale swego skrępowania lub - wykorzystują je podług swej woli. Na dworach krępują je konwenanse, na ulicach - również, lecz innego rodzaju. Baba do sztalugi, czy baba do garów, ja różnicy zbyt dużej nie widzę, może oprócz znamion szacunku dla dam poświęcających się sztuce.
-Mamy tajemnice? - unoszę lekko brew, przy okazji umazując się dżemem z rogalika. Ona jest moją, owszem, ale czy ja też jestem jej? Pochlebia mi to, nie kłamię, że nie, ale resztą już się nie przyjmuję. Nie dojdziemy, co za dziad wywinął nam numer, a ja, choć powinienem szaleć ze złości, nabieram spokojnego oddechu, bo zrzucam z siebie duży, bardzo duży ciężar. Powinienem jej za to podziękować.
-Musi być gramofon - upieram się przy swoim, ignorując drwinę - może coś poradzę - mruczę pod nosem, wyciągając różdżkę i manewrując chwilę przy jej kuferku na biżuterię. Z transmutacji to ja jestem noga, ale ostatecznie chyba mi wychodzi, jest tuba, jest igła, no wszystko na swoim miejscu - oby zadziałał - wzdycham, stukając weń różdżką. Po chwili jakichś trzasków udaje mi się wyregulować dźwięk i otacza nas radosny zgiełk Handela - to są twoje trzy życzenia - wyjawiam dopiero teraz, wyciągając się na łóżku i obracając się bokiem ku jej twarzy. Jeszcze trochę, a ciało zwiotczeje i pozostanie falą, myśl się wyostrzy, a my będziemy wiedzieć, że nie może się nam stać nic złego. Skrzypce i pianino są najpiękniejsze, mam nadzieję, że to słyszy, więc tulę się do niej kurczowo, szukając w płonących oczach zrozumienia, teraz powinna wiedzieć, dlaczego żądałem tej, a nie żadnej innej muzyki. Krew wrze w moich żyłach, napływa falą do policzków, a później w dół, gorącym strumieniem aż do podbrzusza. Rozwieram usta, chciałbym ją całować, być i mieć, ale wiem, że nawet, jeśli teraz mnie przyciągnie, to nie ja powoduję ciarki na jej skórze. Nie drżę przez nią, a ona przeze mnie. To tylko muzyka, to tylko rybka, otwieram więc oczy szeroko, by chłonąć to, wszystkie doznania całym ciałem, jak pieprzona gąbka, a ją otaczam ramieniem, dzielimy to samo szczęście.
Przychodzę się wyłgać, wybronić, oczyścić, stanąć obok siebie i robić za adwokata, ale coś nie pykło i w gardle zalega mi cała ta żółć. Uczucie najgorsze, jakbym chciał zwymiotować, ale zupełnie nie miał czym. Zero treści żołądka, tak jak nic nie warte są treści, które odpowiadają za tą moją małą rewolucję.
-Chciałbym to rozegrać jak najbardziej po partnersku - odpowiadam, kręcąc głową, nie wieję przecież przed samym znaczeniem obowiązku - ten jest zrozumiały. Uciążliwy, ale wciąż możliwy do zaakceptowania, jeśli nie ograniczy się do funkcji reprezentacyjnej, liczeniu cyklu i nudnej mechaniki ciał kilka razy w miesiącu. Gdyby tak nie zważać w ogóle na przysięgę małżeńską, to jebać, ożeniłbym się za kwadrans z dowolną agentką, a swojego trybu życia nie zmieniłbym ani na jotę. Można, można. Być mężem a przy okazji złamasem. Dziwkarzem.
Jasne, że tak.
Ja jestem nim teraz, po ślubie miałbym tylko lepsze usprawiedliwienie.
Muszę mieć kogoś, kto pomoże mi się zmienić. Albo kogoś, kto powie, że to wcale nie jest konieczne. Kogoś, kogo nie opuszczę, bo to przecież moja ulubiona metoda, kiedy tylko atmosfera zaczyna się zagęszczać. Wziąć nogi za pas, uciec oknem, naskrobać łzawy liścik, wysłać kartkę na święta po dwóch latach albo podarować przez trzecią osobę zestaw solniczek i pieprzniczek ręcznie kutych z górskiego kryształu rozpraszającego światło. Mój styl, nie trzeba się pod tym nawet podpisywać, ale to żaden wzór, to nic dobrego, to przecież... wstyd?
W życiu nie dość zgnojony zostałem, więc nadrabiam, nie szczędząc se tej samokrytyki. W tej chwili jestem równie rozgoryczony, co zirytowany, dychotomia mnie męczy, napiłbym się herbaty.
-Masz może ten indiański płyn na odwagę? - pytam całkiem serio, jak przystoi na Brytyjczyka. Piąta minęła, herbatę dawno wylałem, więc to idealna pora na drugi kubek. Koniecznie kubek, w filiżankach to się tego mieści tyle, co kot napłakał, a przed nami przecież długa noc. Może podpatrzę, jak to robi; no proszę, brak we mnie złej woli, więc może i bunt to tylko kwestia złego oświetlenia? Złych nawyków? Złych wyborów? Jej grzywka mi nie odpowie, ani jej chuda łydka, żaden tani bibelot z mrocznego pokoju, w którym próbuję dojść ze sobą do ładu. Przysiadam na chłodnej podłodze, pod tyłek zgarniając zadeptany chodniczek, ramiona opieram za tułowiem, a dłonie kładę płasko. Opuszkami palców sprawdzam plecionki, przesuwam się po zgrubieniach, zastanawiam się, czy plamy zmieniły fakturę prowizorycznego dywanika i jak długo już jej służy, czyje stopy na nim stąpały. Jak często ma gości w sypialni. Czy każdego dźga we wrażliwe kostne miejsca, czy to zostawia tylko dla łapserdaków pokroju zaspanego Morgana. Dlaczego przebiera się przy mnie, odgrodziwszy się tylko nonszalanckim odwróceniem i wiarą w moją uczciwość.
Pewnie wie, że nie ruszę się z miejsca. Ani drgnę, choć to żadna próba lojalności, ani nawet ostatnie kuszenie; ściągnięte łopatki zgarnąłbym w dłonie, później jedną rękę przesunął na brzuch, ale to wszystko, na co mnie stać, bo obecnie to ja opieram się o Filipkę, a nie ona o mnie.
-Jeden i ten sam - prycham, rezygnując z kojącego głosu. Wymyśliłem siebie od nowa, ale zabrakło mi kreatywności, bo Morgan, ta łazja, ma nawet ten sam rozmiar buta. Też jest leworęczny i nie potrafi zaparzyć kawy, boi się kamiennych głów i nie wylewa za kołnierz. A posiłek bez jednej plamy na koszuli uważa za stracony. Chcę wiedzieć, czy akceptuje mnie takim, rozmemłanym, nieporadnym, za to z dźwięcznym nazwiskiem i ustami pełnymi rozkazów. Dziewczyny podobne do niej sprzątają moje komnaty i pucują mi buty. Jak następnym razem będę nakładać bieliznę, pomyślę o niej, czy o dziewce, która musiała ją wyprać, uprasować i poskładać? To wygodne, wcale nie niesprawiedliwe.
Może, może trochę. Ale nie mogę nic na to poradzić.
-Znamy naszą historię od stuleci, Filipo. Mogę ci opowiedzieć, czym zajmował się mój pra-pra-pra-pra-pra-pra-pradziadek. To fascynujące, jak nasze korzenie się rozrastały i że możemy tak dokładnie prześledzić genealogię. Nie chciałbym tego zaprzepaścić. Gdy mówiłem ci, że przyjaźnię się z syrenami... to też część mojej schedy - wyjaśniam dalej te zawiłości, niejasne, krnąbrne, poszarpane już przeze mnie nie raz. Zwerbalizowane brzmią znaczniej, kiedy ja o nich mówię, nawet je poważam, odwrotnie, gdy coś o tradycji pieprzy mój stary, gromada ciotek, a nawet i sam nestor. Waga to przeciwwaga, w tym przypadku - ale jej pytanie zbija mnie z tropu. Milczę, za długo, bym mógł udać, że się nie zastanawiam. Oblizuję usta, są suche. Zębami zahaczam o skórkę i zrywam błonkę z wewnętrznej strony wargi, czując maleńkie pęcherzyki krwi.
-Myślę, że bym sobie poradził - odpowiadam w końcu, choć bez przekonania i głucho to wypada. To nie rzecz entuzjazmu, a słuszności, wciąż nie wiem, zresztą, wcale nie rozważam odejścia. Filipa pyta czysto teoretycznie, a ja rozważam to właśnie w ten sposób. Byłoby ciężko, ale zacisnąłbym usta, zacisnąłbym pasa i jakoś by się przędło. Jakoś, z jakością musiałbym się pożegnać.
-Nie mogę odejść, Filipko. Jest wiele powodów. Na przykład, byś mogła kiedyś powiedzieć, że znałaś jednego arystokratę. I że był w porządku - odparłem, uśmiechając się do niej krzywo, bo to już prawie boli. Tym razem rzeczywistość wymyka mi się spod kontroli, wpada w ręce Moss i łup, ja zderzam się ze ścianą. Ostro, twardo, boleśnie przekonuję się o tym, że to znowu mój wybór. I że kiedyś się pojawi, a gdy wyhoduję prawdziwą brodę, tym gorzej będzie mi go podjąć. Pieprzyć to.
-To twoja historia? - pytam nienachalnie, zatrzymując spokojne spojrzenie na zadartym nosie i tych zaczepnych ustach, pierwszych do świergotania pochwał i obelg - mimo wszystko, to odważny sąd - dodaję, gotowy na wysłuchanie opowieści. Nasze kobiety mają wszystko, często nie odczuwają wcale swego skrępowania lub - wykorzystują je podług swej woli. Na dworach krępują je konwenanse, na ulicach - również, lecz innego rodzaju. Baba do sztalugi, czy baba do garów, ja różnicy zbyt dużej nie widzę, może oprócz znamion szacunku dla dam poświęcających się sztuce.
-Mamy tajemnice? - unoszę lekko brew, przy okazji umazując się dżemem z rogalika. Ona jest moją, owszem, ale czy ja też jestem jej? Pochlebia mi to, nie kłamię, że nie, ale resztą już się nie przyjmuję. Nie dojdziemy, co za dziad wywinął nam numer, a ja, choć powinienem szaleć ze złości, nabieram spokojnego oddechu, bo zrzucam z siebie duży, bardzo duży ciężar. Powinienem jej za to podziękować.
-Musi być gramofon - upieram się przy swoim, ignorując drwinę - może coś poradzę - mruczę pod nosem, wyciągając różdżkę i manewrując chwilę przy jej kuferku na biżuterię. Z transmutacji to ja jestem noga, ale ostatecznie chyba mi wychodzi, jest tuba, jest igła, no wszystko na swoim miejscu - oby zadziałał - wzdycham, stukając weń różdżką. Po chwili jakichś trzasków udaje mi się wyregulować dźwięk i otacza nas radosny zgiełk Handela - to są twoje trzy życzenia - wyjawiam dopiero teraz, wyciągając się na łóżku i obracając się bokiem ku jej twarzy. Jeszcze trochę, a ciało zwiotczeje i pozostanie falą, myśl się wyostrzy, a my będziemy wiedzieć, że nie może się nam stać nic złego. Skrzypce i pianino są najpiękniejsze, mam nadzieję, że to słyszy, więc tulę się do niej kurczowo, szukając w płonących oczach zrozumienia, teraz powinna wiedzieć, dlaczego żądałem tej, a nie żadnej innej muzyki. Krew wrze w moich żyłach, napływa falą do policzków, a później w dół, gorącym strumieniem aż do podbrzusza. Rozwieram usta, chciałbym ją całować, być i mieć, ale wiem, że nawet, jeśli teraz mnie przyciągnie, to nie ja powoduję ciarki na jej skórze. Nie drżę przez nią, a ona przeze mnie. To tylko muzyka, to tylko rybka, otwieram więc oczy szeroko, by chłonąć to, wszystkie doznania całym ciałem, jak pieprzona gąbka, a ją otaczam ramieniem, dzielimy to samo szczęście.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Odpowiedziało mu mdłe parsknięcie, mimowolne, bardziej smutne niż szydzące. Partnersko, pieprzona umowa z podpisem i rubryczkami cwanych zasad, które pozwolą im jakoś przetrwać w tej wyjadającej duszę tradycji. Przerysowywała podkładane jej pod nos fakty, wyrażała pogardę dla poruszania człowiekiem jak własną marionetką. Może szlachcice byli jak dzieci z sierocińca, mogli płakać i gryźć dorosłe ręce, ale i tak ostatecznie stawali w kącie, podążali grzecznie tam, gdzie pokazywał krzywy paluch ciotki z wąsem. Znała uczucie bycia ustawianym i brzydziła się tym bardziej niż najgorszym menelem z portowej uliczki. Po tym, co przeżyła, właściwie nędza przestawała robić na niej wrażenie. Ceniła wolność, na miejscu takich paniczyków okradłaby skarbiec i wyjechała w siną dal, byleby wreszcie móc żyć po swojemu. Francis był inny, Francis był w tym gównie zanurzony na tyle mocno, że nawet kąpiel w pomidorach nie zmyłaby tego syfu. Przesiąknął fałszywą dobrocią obyczaju i legendy, która wcale nie czyniła tej zgrai królami świata. Był człowiek morza i człowiekiem pałaców. Nie zazdrościła mu tego. Dopóki nie potrafił wybrać, będzie sam zadawał sobie ciosy. Pewnie prędzej czy później zawinie się stąd i wróci do swoich kwiatowych kąpieli i wypolerowanych filiżaneczek. Tutaj czekał na niego jedynie kubek z oderwanym uchem i mdłą herbatą w jego starym wnętrzu. Tak, miała herbatę. Ta dość szybko znalazła się między nimi, oplotła smugą pary dwójkę banalnych ludzi w dość niebanalnej sytuacji. Wcale jednak nie smakowała wybawieniem.
- Aż dziwne, że nie wołasz o wódkę – zarzuciła, kiedy dno naczyń zapukało w drewnianą podłogę. Stado poukrywanych w szparach istnień poczuło przyjemne grzanie. Filipa jednak stała się zimna, ale dalej swoja, naturalna we własnej norze, nieskrępowanie stąpająca między niewidzialnymi smugami duszącego powietrza. Nie musiała się kryć, pilnować zachowania, długo rozważać, czy męskość zostanie pokuszona czy jednak nie. Rzuciłby się jak zwierz? Możliwe, ale i to w sumie mogło się im przytrafić. Ocierali się mentalnie, niefizycznie, a to jeszcze bliższe od paru zaplecionych w intymnym doznaniu ciał. Tu niejedne męskie portki leciały w dół, tu rzadko który pozostawał w ubraniu, ale też rzadko który ostatecznie trafiał do łoża, które było tylko jej. Doliczyła się ledwie dwóch takich, którzy lądowali w ciuchach, w przyzwoitych pozach i bez sennych ekscesów. Wolnej kobiety nie ograniczało nic, dla nikogo nie musiała być przyzwoita, a dla siebie po prostu nie chciała. Francis coś o tym wszystkim wiedział. O doborze, o słodkiej możliwości wyboru i bardzo fantazyjnych rytuałach. – Jeśli syreny są tak bystre, jak o nich opowiadasz, nie pogardzą tobą, jeśli przestaniesz być Francisem. Nie musisz porzucać ich. Ale kogoś w końcu będziesz musiał. Bo któregoś dnia padniesz, a ja wolałabym na to nie patrzeć – stwierdziła, wyłapując jego zmęczenie. Tak przynajmniej rozumiała skuloną postawę, zapachniał bezradnością? Wygodnie było ciągnąć te dwie historie w jednym człowieku. Czegoś chciał, czegoś potrzebował. Przyglądała się jego duszy, mając przedziwne wrażenie, że mogłaby wejść jeszcze głębiej, ale może należało przerwać wołanie o niewiadome rzeczy.
- Znałam jednego arystokratę… Jednego jedynego i żadnego więcej – zanuciła prawie, powtarzając za nim te uświęcone prawdy. – Był przyjemnie portowy, miał ckliwą opowieść w oczach i niespełnienie wypisane między zmarszczkami. Był w porządku i nawet pewnego dnia został ze mną na dłużej – snuła opowiastkę dalej, obiecując mu przyjemne oderwanie od zbyt ciężkich emocji. Sama miała już dość. Zjeżdżali z góry, uspokajali się, ale prawdziwe ekscesy dopiero miały się wydarzyć. – Moja – odpowiedziała nagle, trochę zaskakując samą siebie. Przyznała się, krótko, nijak, bez pięćsetletniego kalendarium pełnego chwały i pysznych portretów. Może uznała, że on zasługuje. Chociaż na tyle. Na więcej nie była gotowa. Zwykle jej słowa były ryzykiem, czasami pięść rzucała się na jej piękną buzię, kiedy padło zbyt wiele obelg, kiedy kpina moczyła jej usta. Teraz nie miała się czego bać. – Możemy sobie jakieś stworzyć – odparła, nie wysilając się na poważne rozmyślania o już istniejących sekretach. Niedawna rozmowa stać się mogła wspólną tajemnicą, a poza nią… wiele, wiele więcej rzeczy mogło schronić się przed pozostałą częścią przeklętej rzeczywistości. Ten rok był poprany, ale czy bardziej niż wszystkie poprzednie?
Na łóżku było już lżej. Załatwił nawet ten durny gramofon, są te rogaliki i nagle w nędznym saloniku zrobiło się jakoś tak ekskluzywnie. Nie pasował tylko ten kawał spranej szmaty, który owijał się wokół jej sylwetki, chroniąc resztki przyzwoitości. – Potrafisz odgadnąć, jakie są moje trzy życzenia? – podpytała rozluźniona magią życzliwych substancji, oddana obcym dźwiękom i zapachom mężczyzny. Inaczej jednak układały się te dwa zbliżone ciała, dostrojone, ale rozłączone. Oddychające coraz głębiej, zapominające o podłościach ostatnich dni. Ogrom ciepła wciska się między jej uda, ale to nie on, nie jego rozpalone ciało. Domagała się. Domagała się tylko tej podniecającej obecności, pozwalała się tulić, choć upierdliwe mrowienie wołało o więcej, łasiło się. W końcu i połasiła się ona, wciskając kolano między jego nogi tak, by mogli się zaplątać. Ale tylko tyle. Nie mogła więcej. Od jakiegoś czasu nie mogła więcej.
zt
- Aż dziwne, że nie wołasz o wódkę – zarzuciła, kiedy dno naczyń zapukało w drewnianą podłogę. Stado poukrywanych w szparach istnień poczuło przyjemne grzanie. Filipa jednak stała się zimna, ale dalej swoja, naturalna we własnej norze, nieskrępowanie stąpająca między niewidzialnymi smugami duszącego powietrza. Nie musiała się kryć, pilnować zachowania, długo rozważać, czy męskość zostanie pokuszona czy jednak nie. Rzuciłby się jak zwierz? Możliwe, ale i to w sumie mogło się im przytrafić. Ocierali się mentalnie, niefizycznie, a to jeszcze bliższe od paru zaplecionych w intymnym doznaniu ciał. Tu niejedne męskie portki leciały w dół, tu rzadko który pozostawał w ubraniu, ale też rzadko który ostatecznie trafiał do łoża, które było tylko jej. Doliczyła się ledwie dwóch takich, którzy lądowali w ciuchach, w przyzwoitych pozach i bez sennych ekscesów. Wolnej kobiety nie ograniczało nic, dla nikogo nie musiała być przyzwoita, a dla siebie po prostu nie chciała. Francis coś o tym wszystkim wiedział. O doborze, o słodkiej możliwości wyboru i bardzo fantazyjnych rytuałach. – Jeśli syreny są tak bystre, jak o nich opowiadasz, nie pogardzą tobą, jeśli przestaniesz być Francisem. Nie musisz porzucać ich. Ale kogoś w końcu będziesz musiał. Bo któregoś dnia padniesz, a ja wolałabym na to nie patrzeć – stwierdziła, wyłapując jego zmęczenie. Tak przynajmniej rozumiała skuloną postawę, zapachniał bezradnością? Wygodnie było ciągnąć te dwie historie w jednym człowieku. Czegoś chciał, czegoś potrzebował. Przyglądała się jego duszy, mając przedziwne wrażenie, że mogłaby wejść jeszcze głębiej, ale może należało przerwać wołanie o niewiadome rzeczy.
- Znałam jednego arystokratę… Jednego jedynego i żadnego więcej – zanuciła prawie, powtarzając za nim te uświęcone prawdy. – Był przyjemnie portowy, miał ckliwą opowieść w oczach i niespełnienie wypisane między zmarszczkami. Był w porządku i nawet pewnego dnia został ze mną na dłużej – snuła opowiastkę dalej, obiecując mu przyjemne oderwanie od zbyt ciężkich emocji. Sama miała już dość. Zjeżdżali z góry, uspokajali się, ale prawdziwe ekscesy dopiero miały się wydarzyć. – Moja – odpowiedziała nagle, trochę zaskakując samą siebie. Przyznała się, krótko, nijak, bez pięćsetletniego kalendarium pełnego chwały i pysznych portretów. Może uznała, że on zasługuje. Chociaż na tyle. Na więcej nie była gotowa. Zwykle jej słowa były ryzykiem, czasami pięść rzucała się na jej piękną buzię, kiedy padło zbyt wiele obelg, kiedy kpina moczyła jej usta. Teraz nie miała się czego bać. – Możemy sobie jakieś stworzyć – odparła, nie wysilając się na poważne rozmyślania o już istniejących sekretach. Niedawna rozmowa stać się mogła wspólną tajemnicą, a poza nią… wiele, wiele więcej rzeczy mogło schronić się przed pozostałą częścią przeklętej rzeczywistości. Ten rok był poprany, ale czy bardziej niż wszystkie poprzednie?
Na łóżku było już lżej. Załatwił nawet ten durny gramofon, są te rogaliki i nagle w nędznym saloniku zrobiło się jakoś tak ekskluzywnie. Nie pasował tylko ten kawał spranej szmaty, który owijał się wokół jej sylwetki, chroniąc resztki przyzwoitości. – Potrafisz odgadnąć, jakie są moje trzy życzenia? – podpytała rozluźniona magią życzliwych substancji, oddana obcym dźwiękom i zapachom mężczyzny. Inaczej jednak układały się te dwa zbliżone ciała, dostrojone, ale rozłączone. Oddychające coraz głębiej, zapominające o podłościach ostatnich dni. Ogrom ciepła wciska się między jej uda, ale to nie on, nie jego rozpalone ciało. Domagała się. Domagała się tylko tej podniecającej obecności, pozwalała się tulić, choć upierdliwe mrowienie wołało o więcej, łasiło się. W końcu i połasiła się ona, wciskając kolano między jego nogi tak, by mogli się zaplątać. Ale tylko tyle. Nie mogła więcej. Od jakiegoś czasu nie mogła więcej.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Od kiedy tylko wrócił do Anglii to w porcie zawsze spotykały go najgorsze rzeczy, trafiały się najbardziej niewdzięczne misje ze strony Biura Aurorów, a potem Zakonu. Mdło mu się robiło od samego wspomnienia grogu, w nosie go kręciło od odoru wypatroszonych ryb i wymiocin. To tu też ostatnio niemalże się otarł o śmierć ze strony gwardzisty. Zawsze wszystko rozgrywało się tu o włos, nigdy nad niczym nie dało się mieć tu kontroli. Przeklęci pijacy i szaleńcy. Do tego uparci - dodał w myślach obracając się na pięcie by wnieść przed siebie kolejną tarczę i tym samym cudem uniknąć rozbrojenia, jak i spętania. Warknął pod nosem nie mając możliwości, ani czasu na kontratak. Kolejny raz ryzykował sięgając po niebezpieczną magię teleportacyjną by przenieść się kolejną uliczkę dalej. Jeden ze strażników dał radę dotrzymać mu kroku. Nie zdawali sobie jeszcze do końca sprawy z tego kim był, lecz jeżeli to potrwa dłużej to nie był pewien, czy uda mu się utrzymać wystarczający dystans by ten stan rzeczy utrzymać.
- Drętwota! - wypowiedział rezygnując z obrony tylko po to by spróbować wykupić dla siebie szalę losu. Ofiarę tę opłacił raną po zaklęciem zaklętej włóczni. Lodowa lancea raniła go w ramię. Zmuszony do obrony czarodziej nie mógł go jednak powstrzymać przed kolejną inkantacją - Abesio... - wypowiedział ponownie i oby ostatni raz. Sięgał mocą zaklęcia jak najdalej. Wiedział, że ryzykuje lecz nie miał za dużego wyboru. Zniknął z trzaskiem.
Pojawił się ponownie z niemniejszym. Zmaterializował się nad ziemią więc grawitacja momentalnie przywołała go do pionu, a raczej poziomu. Najpierw odbił się od krawędzi materacu, a potem gruchnął o drewnianą posadzkę. Nienawidził używać tego zaklęcia w ten sposób, lecz chwytał się brzytwy. Kto jednak wiedział, czy nie wpakował się w coś gorszego...?
Oszołomiony, trochę jak pijak podnoszący się na równe nogi szukał po omacku podparcia - Co do...- Chwilowo znalazł je w nocnej szafce zrzucając kilka nieokreślonych drobiazgów z jej powierzchni. Zrobiło się nieco hałaśliwie. Potem sięgnął ręką wyżej, podparł się ściany. Zielone tęczówki próbowały umiejscowić go w półmroku. Wtedy usłyszał...szczeknięcie...? - Orbis
- Drętwota! - wypowiedział rezygnując z obrony tylko po to by spróbować wykupić dla siebie szalę losu. Ofiarę tę opłacił raną po zaklęciem zaklętej włóczni. Lodowa lancea raniła go w ramię. Zmuszony do obrony czarodziej nie mógł go jednak powstrzymać przed kolejną inkantacją - Abesio... - wypowiedział ponownie i oby ostatni raz. Sięgał mocą zaklęcia jak najdalej. Wiedział, że ryzykuje lecz nie miał za dużego wyboru. Zniknął z trzaskiem.
Pojawił się ponownie z niemniejszym. Zmaterializował się nad ziemią więc grawitacja momentalnie przywołała go do pionu, a raczej poziomu. Najpierw odbił się od krawędzi materacu, a potem gruchnął o drewnianą posadzkę. Nienawidził używać tego zaklęcia w ten sposób, lecz chwytał się brzytwy. Kto jednak wiedział, czy nie wpakował się w coś gorszego...?
Oszołomiony, trochę jak pijak podnoszący się na równe nogi szukał po omacku podparcia - Co do...- Chwilowo znalazł je w nocnej szafce zrzucając kilka nieokreślonych drobiazgów z jej powierzchni. Zrobiło się nieco hałaśliwie. Potem sięgnął ręką wyżej, podparł się ściany. Zielone tęczówki próbowały umiejscowić go w półmroku. Wtedy usłyszał...szczeknięcie...? - Orbis
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 70
'k100' : 70
5 sierpnia 1957 r.
Rzadkie momenty, niemożliwie spokojne chwile. W tym bajzlu nie mogła liczyć na samotne wieczory, na prywatność, na brak wędrujących dziko między pomieszczeniami domowników. Albo na nieobecność jakże wytwornych, alkoholowych skurczybyków, którym trzeba było wciąż polewać i polewać, a potem jeszcze wycierać włochate brody, bo pluli, drąc mordę aż do rana. Pracowała naprawdę dużo, a czasem potrzebowała włączyć zaczarowany gramofon, wyłożyć się na łóżku z kubkiem taniego wina, które wyniosła wczoraj z Parszywego, a potem po prostu nie istnieć. Nie istnieć dla nikogo prócz wytarganego od klienta numeru Czarownicy. Czytała te bzdury o krwistej pielęgnacji, herbatkach na młodą cerę i szokujących zalotach. To musiał być jakiś stary numer. Poplamiona okładka nie pozwoliła jej wychwycić daty, ale zagniecione kartki zdążyły już swoje przeżyć. Relaksowała się więc w ten letni wieczór, nie pozwalając sobie na żadne ckliwe widoki zachodzącego słońca. Wyłożyła nogi na materacu, a u stóp drzemały dwa niuchacze. Co jakiś czas podbiegał poirytowany Nochal. Merdał dwoma ogonami, błagając o uwagę i próbując zakraść się na materac. Nie pozwalała, bo pościel była świeża, a Bojczuk miewał problemy z doczyszczeniem mu łap po spacerach. Może powinna się temu przyjrzeć? Łaził z psidwakiem nie wiadomo gdzie. Przewróciła stronę damskiego czasopisma, a potem sięgnęła po pęknięte naczynie. Lubiła półmrok, dla klimatu zapaliła nawet świecę, której słaby płomień rozświetlał gazetę. Przez chwilę czuła się jak bogini. Wystarczyło, że nie było jednego, może dwóch i zaraz robiło się spokojniej.
Poruszyła się lekko, by poczuć większą wygodę, a potem stopą pogłaskała drzemiące futerko. Stworzenie kwiknęło i obróciło się na drugi bok, a z tajnej kieszonki przy brzuszku wysypały się jej… kolczyki. Jedyne kolczyki, które miała. Dostała je od którejś dziewuchy z tawerny. Westchnęła ciężko, ale pozwoliła błyskotce opaść na pościel.
A potem wszystko wydarzyło się zbyt szybko, by mogła nadążyć – nawet ze swoim bystrym okiem i całkiem niezłym refleksem. Materac się ugiął, na łóżku znikąd pojawiła się postać, która w jednym ledwie mrugnięciu oka przedostała się na podłogę. Oderwała plecy od poduszek i wychyliła się w stronę niezapowiedzianego gościa. Zestresowane stworzenia pomknęły w jej stronę, by zakopać się prowizorycznej norze z pościeli. Psidwacza mać, co to ma być? Dłoń poszukała za sobą różdżki, a niemal w tej samej chwili mężczyzna zrzucił zawartość szafki, mamrocząc coś pod nosem. Nochal wbiegł do pokoju i zaszczekał groźnie u stóp intruza. Sekundę później oglądała psią szyję uwiązaną, zablokowaną przez magiczną linę. Philippa machnęła różdżką i odsunęła kotary, za którymi krył się różowy horyzont.
– No dobra. Kim ty jesteś, co? – zapytała, pozostając wciąż na łóżku. Przechyliła się jednak tak, by mógł ją dobrze widzieć z tej podłogi. Brwi miała wzniesione, a w oczach kryło się zaintrygowanie, ale przede wszystkim czujność. – Drzwi są, wiesz, z drugiej strony – zanuciła, wskazując dłonią na korytarz. – Uwolnij mojego psa – podsunęła ostro, widząc rozgniewanego psidwaka. Poczucie spokoju w tym domu i w tej dzielnicy było jednak największym oszukiwaniem samego siebie. Czekała na jego działanie. Potem zastanowi się, co z nim zrobić dalej. Wzywać na alarm? Unieść różdżkę? – A potem zdradź mi, co się stało. Nie wyglądasz na kogoś, kto dotarł do celu… - zauważyła już z większą łagodnością, sunąc spojrzeniem po porzuconej na drewnianych deskach sylwetce.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Ponura sypialnia
Szybka odpowiedź