Nędzny salonik
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nędzny salonik
Był to salon dość duży, ale niezbyt zachęcający. Stare tapety dawno utraciły swój kolor, a gdzieniegdzie odklejały się samoistnie pod ciężarem długiej historii. Wewnątrz znajdowała się rzeźbiona sofa z podrapaną tapicerką, przykryta różową płachtą. Obok niej stała lampa - lekko przekrzywiona, przystrojona kremowym abażurem z brązowymi frędzlami. Dziury i plamy na ścianach przykrywały rozmaite fotografie oraz malunki. Na suficie widniał ślad po lampie, ale dawno jej tam nie było. Podłoga skrzypiała przy cięższym kroku, a słońce chętnie wdzierało się do środka. Może dlatego wielkie okna przykrywały grube, wypłowiałe kotary. Na stoliku stał kubek z niedopitą czarną herbatą, a obok niego leżał jakiś stary numer "Czarownicy". Pachniało tanimi damskimi perfumami i starym drewnem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 09.07.19 18:22, w całości zmieniany 13 razy
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
5 listopada 1957, rano, po opuszczeniu Tower
Nie popatrzyła w dumne słońce, które resztką mocy próbowało jeszcze grzać ten zjesienniały Londyn. Wydawała proste komunikaty. Samej sobie. Pomięta sukienka z baru poraziła przechodniów tłustymi plamami. Skołtunione włosy i spękane suchością usta, znów skruszony makijaż w kącikach oczu. Wzięli ją tak i tak oddali. Z dwieście razy prześwietloną różdżką. Swędziało wszystko. Pokutny wór, który nosiła aż do egzekucji, przemycał w sobie robactwo wielu. Wszystkich osadzonych przed nią. Czuła się brudna, przejrzana, obdarta z poczucia, że ma dokąd wracać. Nie miała. Tawerna, o ile wciąż stała, przetrzepana została przez psiarzy. Dobrze pamiętała, co pieprzony Arnold mówił o losach jej Parszywego, jej domu. Serdeczne groźby i podawana w obłudnych spojrzeniach nadzieja – że jeszcze można było z tego wybrnąć. Nic jednak bardziej mylnego. Pani Boyle sobie z tym nie poradziła, nie poradził sobie Hagird – ten najsilniejszy człowiek, jakiego znała. Człowiek? Coś się skończyło. Jakoś nie cieszył jej widok miasta i własnych rąk nieobjętych podłymi kajdanami. Dziwne, że i one nie zawisły. Wspomnienie kołyszących się ponad ziemią figur ugryzło nieprzyjemnie jej myśli. Szła, marność szybko przemieniając w siłę kroku. Nie obchodziło jej, co widziały okna dzielnicy i jak bardzo waliła trupem. Przecież to do niej pasowało. Zupełnie jak przed laty. Tylko wtedy nie nosiła pończoch, nawet tak podartych, jak te które miała na sobie teraz. Równie dobrze mogłaby je zsunąć z nóg i cisnąć w pierwszy rów. Zamiauczałoby jakieś urażone kocisko, ale przynajmniej zyskałaby choć skrawek wygody. Trasę znała, stopy podążały krok w krok. Szybko. W tym locie drapała co chwila ręce. Zimna nawet nie czuła, choć może powinna, bo płaszcz został w tawernie, ale przynajmniej nie zabrali jej nagiej – jak Rain i Celiny. Co z nimi? Nie mogła teraz o tym myśleć. Jeszcze przez chwilę po prostu nie. Chciała najpierw trzasnąć drzwiami własnego mieszkania, a potem rozebrać się z tego wszystkiego i pomyśleć, co dalej. Może rozłupać kilka ścian. To podobno pomagało. Zgięła odruchowo palce w pięści i zawyła pod nosem. W kolejną uliczkę skręciła jakoś wściekle. W następnej była mdła jak pogrzebowa płaczka. Pieprzona teleportacja. Dlaczego nie działała? Nie miała na Błędnego Rycerza. Nie miała niczego poza pomiętym dokumentem rejestracji. I majtkami. Potem znów mocniej wbiła pazury w swędzącą skórę. Co za cholerstwo mieszkało w tym tanim materiale?
Truchło zwierza na środku pierwszej dokowej ulicy. Z boku rdzawy szyld opuszczonej piekarni. Na zabitych dechami drzwiach powiewały rozdarte świstki plakatów. Znała je aż za dobrze. Minęła twarz ciemnowłosej dziewczyny, której oddał serce jej brat. Zdrajczyni Hannah Wright spoglądała na nią. Niebezpieczna. Ciekawe, gdzie się teraz skryła. Już nikt z nich nie odważy się tutaj wejść. Straszył kolorowy ogień propagandy. Philippa miała to w nosie. Kamyk wpadł jej do buta. Nawet chodniki się tu sypały. Prawie żadnej żywej duszy. Co jakiś czas gniotły ją jedynie obrazy przelewającej się przez dziedziniec krwi. Mary tych, którzy odeszli, były jak cienie. W biały dzień! Ślizgały się za piętami i wołały. Była jednak zbyt wypruta, zbyt obojętna, by dać się im przestraszyć. Wspięła się po ciasnych schodkach. Tutaj też brunatne, zaschnięte plamy. Pośrodku kamiennych stopni jeden rdzawy gwóźdź. Droga na skróty przecież nie mogła być przyjemna. Spódnica zawiała przy gwałtowniejszym kroku, jeszcze trochę. Niczego się nie spodziewała, chociaż Huxley wyszła wiele godzin przed nimi. Wiedziała, kogo zawiadomić. Jakkolwiek chciałaby sobie o nich wszystkich pomyśleć – żadne życie nie kręciło się wokół niej. Sama musiała pilnować własnego tyłka. Głowa zaczynała pękać, kiedy zaczęła się choćby skradać do całej wieży czekających spraw. Nie teraz, po prostu, jeszcze przez chwilę nie. Zmuszała samą siebie, bo nie przywykła do grzecznego stania w miejscu. A po spektaklu z magiczną policją w roli głównej nastała się wystarczająco. Mdliło ją na samo wspomnienie tamtej bezradności. A teraz co? Było lepiej?
Klatka schodowa przywitała ją tym samym zapachem. Stare meble, stęchlizna, grzyb. Ostra, brudna woń. Popatrzyła na wygryziony przez Nochala szczebel. Skubaniec potrafił pożreć wszystko. Nochal! Z nową energią wbiegła na schody, zastanawiając się, czy Łapserdak zajął się dobrze psem. Cała ferajna czekała, ale do domu wracała wyłącznie Philippa. Johnatan został. Palce zacisnęły się na poręczy tak bardzo, że zapewne zostaną ślady. Kreski bólu, złości i poczucia bezradności. Między pierwszym i drugim piętrem wstrzymała powietrze i zamknęła oczy. Wiedziała o co najmniej dwójce na pewno. Trzeci był oczywisty. Wspięła się dalej. Skrzypiały stopnie, ale poza tym było cicho. Nawet na tej klatce naliczyła przynajmniej trzy opuszczone mieszkania. Swoje drzwi przywitała z jakimś obrzydliwym uczuciem pustki. Nie miała wyboru, musiała tam wejść. Ustąpiły jakoś łatwo. Otwarte? Zamknęła je za sobą, cicho, by nie przestraszyć stworzeń. Nochal przylazł, jeszcze zanim zdążyła zsunąć buty. Powoli opuściła ciało w dół i dała się mu obwąchać. – Nawet ty kręcisz nosem, co? – mruknęła, czując, jakie to wszystko jest żałosne. Gdzie się podział Łapserdak? Psidwak robił trochę hałasu, kiedy łapy obijały się o drewniane deski, wygrywając podekscytowane melodie. Teraz już mogła się załamywać, teraz już mogła robić, co chciała i co potrzebowała. A jutro wymyśli, jak uratować przyjaciół. Kurwa, kurwa, kurwa. Urien?
Wsunęła się do salonu i popatrzyła na śniące na sofie ciało. Zbliżyła się bardziej. Z kąta zaczęło dolatywać pokwikiwanie niuchaczy. Przekręciła lekko głowę, jakby nie miała pewności, że nie był tylko kreacją jej wyobraźni. Bujanie w obłokach nie było jednak jej mocną stroną. Stanęła przy nim. Obdrapaną dłoń wyciągnęła do rudej czupryny. Jakiejś krótszej. Stopą uderzyła o napoczętą butelkę porzuconą na podłodze. Wyglądał kiepsko. Jak długo tu był? Pies wlazł na sofę i stanął przednimi łapami na jego kolanach. Smród bimbru unosił się w powietrzu. Wrócił. Wiedział? List musiał dotrzeć. Odgoniła psidwaka, który już rwał się głębiej, na uda, na biodra, by sięgnąć i do niej, do nich. Ledwie wczoraj zastanawiała się, co mu odwaliło, dopisywała piegowatą twarz do listy straconych. Potem nie miała już czasu pomyśleć. Rozpłynął się w powietrzu, a ona musiała pozatrzaskiwać własne okna i drzwi, by nie ściągać ciała tam do mieszkania z jednym pokojem i kryształową lampą. Wyzwanie go wcale nie pomagało. Plucie na samą siebie za to wszystko, co się stało i co się nie stało – także. Był tu i czekał, zapijał nieobecność i tarmosił uszy stworzeń. Rozprawienie się z tymi myślami to chyba za wiele, na teraz, na dzisiaj, kiedy ona dotarła do domu, a reszta rozmazywała łzy w wilgotnych celach. Nie zdążyła jeszcze spojrzeć w lustro, ujrzeć własnego nieszczęścia. To nieistotne. Po prostu patrzyła, jak poruszała się jego klatka piersiowa, jak leżał zapadnięty w tej rozklekotanej sofie. Jak czuwał nad jej gniazdem, jakby przeczuwał, że kiedy wróci… Chyba wciąż mu zależało. Albo zrobił sobie tutaj swoją melinę. Pokręciła głową. – Urienie – mruknęła najpierw cicho, a potem pozwoliła kolanom osunąć się w dół i uklęknęła. Palcami zakradła się po całej ręce aż do nadgarstków i czerwonych kostek. Zbudź się.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pozostawiony samemu sobie nawet nie próbował ukryć tego, jak bardzo jest zagubiony. Miotał się od jednego pomieszczenia do drugiego, żeby osiąść finalnie na tej samej sofie, gdzie usadziła go nie tak dawno temu ona. Brakująca, najbardziej pożądana dusza, przed którą wstydził się pokazać po felernym, ostatnim dniu zeszłego miesiąca, kilka dni po tym, kiedy to piwnooka przewróciła jego życie do góry nogami. Nie myślał o tej, która skusiła do zdrady, równie brązowookiej, choć w kolorze czekolady, nie tego, do czego sięgał już nawet na poziomie świadomości. Od pierwszego listopada całe życie zdawało się turlać w jakimś dziwaczny, nieznajomym kierunku, tym przed którym ostrzegano jako niedobrym. Przestało mu już zależeć czy faktycznie zdoła wyjść z czegokolwiek cało. Szczerze powiedziawszy chyba nawet nie chciał, bo przecież zerwał daną obietnicę. Był gorszy od tych wymęczonych szmat, którymi przecierało się w lokalach stoły. Nawet splucie na taką nie było wystarczająco satysfakcjonujące. Nie miał zamiaru zapadać się pod ziemię, choć przecież gdyby tak faktycznie było, to może wróciłby do własnego mieszkania choćby na jedną noc? Nie był w stanie przestać myśleć o niej, o nich, o tym co przywoływało każde miejsce w pokoju, gdzie znajdowało się wszystko z nią związane – od barierek balkonowych, aż po łóżko, stół, kubek, prysznic, a nawet drzwi, przez które dotychczas nieudało się jej ani razu przejść.
Jakiś silny ucisk w piersi przywołał go do rzeczywistości. Ktoś szturchnął go ramieniem, chyba nawet coś do niego warknął. Przemieniony łuk brwiowy ściągnął się z nieskrywanej złości, a może raczej żałości i bezradności. Odburknął nieprzyjemnie, zauważając, że nieznajomy przystaje w miejscu. Nie musiał czekać zbyt długo, zanim pierwsze uderzenie spotkało się z jego nosem. Prawy, prosty, mocny, zapiekło, a w oczach pojawiły się łzy. Chyba właśnie tego potrzebował, kolejnego upustu krwi, bo przecież niewyleczone dotychczas ciało właśnie tego pragnęło, kolejnych śladów jego czystej głupoty. Przez cały ten czas ona była w Tower, cztery przecznice dalej, znowu szedł w tamtym kierunku. Nie zliczył już, ile razy zdołał w ciągu doby znaleźć się w okolicy więzienia, kiedy tylko drzwi zamknęły się za Herbertem, musiał robić… coś. Ciągnięty przez psidwaka, zapominał się czasami z tym, co powinien, a czego nie. Wraz ze złamanym nosem poczuł, jak opuszcza go cząstka siły, którą miał przecież zachowaną na powrót do mieszkania, jej mieszkania, ich mieszkania, bo przecież Jonathan też tam był, powinien być… znowu leżał zaćpany na jakimś zapomnianym przez świat skrawku Londynu? Szkoda było marnować chwil na myślenie o kimkolwiek innym niż ona, choć przebijały się obrazy odnalezionego, splątanego Hagrida w przeddzień, kiedy James… chłopak był zbyt młody, żeby widzieć skutki wojny? Nienawiści do życia? Obrzydlistwa straszącego nawet w najpiękniejszych snach? Nie pamiętał, kiedy ostatni raz spał, a tym bardziej pił, bo przecież od poranku 3 listopada, kiedy posłał jej jeden list przed ułożeniem się do snu u znajomego na kanapie. Niczego nie wyjaśniał, nie był w stanie nawet sobie tego ułożyć w głowie, a potem przyszedł James z suszeniem jego skacowanej głowy i ponownie uderzyło wspomnienie mazi, na którą nadepnął. Dreszcz przeszedł wzdłuż ciała, jednak to nie w ten sposób miał się skupiać na tworzeniu planu wyciągnięcia jej z Tower. Poza samą pomocą Michaela nie był w stanie wymyślić niczego. Był wrakiem i to dosłownie. Proste uderzenie zwaliło go z nóg, a raczej sprawiło, że zatoczył się na kamienną ścianę jakiegoś domostwa, czując w boku nagły ból od niespodziewanego zderzenia z twardym budulcem. Psidwak zawarczał na mężczyznę, choć dźwięk ten nijak został wyłapany przez metamorfomaga, który przecież szukał guzów i rozcięć. Była to jego prywatna ucieczka od rzeczywistości, żywy, pulsujący, ból malowany krwią. Był zbyt prosty, żeby szukać innych sposobów. Wyczuwając przemianę w ciele, odnalazł uliczkę do ucieczki, która doprowadziła jego i zwierzaka na Pont Street pod dobrze znany numer. Ciągnięty przez rozbrykanego stwora, wciągnął się na odpowiednie piętro z niemałą zadyszką. Cała pierś, aż po pępek wciąż pulsowała bólem, choć tym razem skupił się na odczuwaniu kłującego nosa oraz kostek, które wbiły się w bok oprawcy będącego w rzeczywistości jego ofiarą. Nie chciał nikomu robić krzywdy, a jednak podświadomie stawiał się w sytuacjach, gdzie sam figurował jako agresor. Ciężko już stwierdzić, czy winą była bezradność, chęć schlania się na umór, czy też tęsknota i żal. Może chodziło o wszystko razem i osobno? Gdzie ona była? Dlaczego nie wracała?
Wszedł do mieszkania, starając się nie odczuwać zbyt dużo, wystarczyło chyba tych emocji jak na kilka dni, tygodni, miesięcy, lat, może to powinien być już koniec? Dźwięk łapek uderzanych o klatkę przywołał go do rzeczywistości. Lekko kulejąc podszedł do niuchaczy-nielotów. Odnalazł wzrokiem Bimbra i jego kompanię, spośród której ten szary został najbardziej zapamiętany. Były głodne. Widziałem to w jego wzroku, który nie był tak różny od wygłodniałych dusz, które błąkały się po ulicy w poszukiwaniu bochenków. Najczęściej widywał już martwe ciała, dlatego nie mógł pozwolić na to, aby małe stworzonka zgasły równie żałośnie, jak ludzie. W kilkunastu krokach znalazł się w znajomej kuchni i bez zastanowienia zaczął szukać kromek chleba, przy okazji spuszczając dwa psidwaki ze smyczy. Chyba nieco krwi chlapnęło na liny, nawet nie zdołał się zorientować, trudno. Otwór w klatce pozwolił mu włożyć kilka zwietrzałych kawałków chleba, bo przecież to chyba jadły, prawda? Niuchacze, zauważając jego niezdarność i ospałość w ruchach, które z każdą minutą kosztowały coraz więcej, zaczęły przesmykiwać się obok zaczerwienionych dłoni, gdy ślepo patrzył w ich legowisko. Dom. Potrzebowali tego. Stworzenia i ludzie. Oni. 31 października był już przeszłością.
Nochal zaszczekał na uciekające maluchy, które były o wiele szybsze niż jego wzrok. Próbował wyłapać, gdzie się podziewały, jednak tylko Bimber jakby speszony jego obecnością siedział w tym samym miejscu, obserwując jego rudowłosą postać. Może podobały mu się te piegi? Albo czekał, aż pojawi się Philippa? Przecież powinna być tuż obok niego, niuchacz chyba wiedział, to równie dobrze, jak podświadomość metamorfomaga. Nie wiedział, w którym momencie złapał za flaszkę, a tym bardziej kiedy znalazła się w tuż przy jego ustach. Potrzebował usiąść, odpocząć, ale jak kiedy wszystkie myśli dotyczyły tylko jej – jedynej? Była niezbędna nie tylko dla wszystkich stworzeń, ale też dla niego… jak mógł być tak głupi?
Pierwsze dwa łyki nie przyniosły niczego poza przeniesieniem uwagi na szczypanie w gardle. Kołysanka dla umysłu, który zaczął widzieć wszystko w wymiarze łódkowym, jakby cały świat zaczął się bujać zgodnie z jego nieuchwytnymi myślami. Nie czekał zbyt długo na sen, trzeci łyk, po którym zakorkował butelkę, zjednał się z odłożeniem smyczy gdzieś na bok. Chyba upadła tuż obok kanapy na podłogę. Głowa powoli odchyliła się do tyłu, a Nochal jakby niezrażony smrodem alkoholu wskoczył obok niego, żeby zaraz ułożyć swój łeb na jego brzuchu, potrzebował kogoś obecności. Ciepło wpływało kojąco, chyba mógłby przyzwyczaić się do takiej obecności. Philipa miałaby coś przeciwko, żeby został? Rozkołysany w niezrozumiałym wirze przymknął powieki… tak tylko na chwilę. Bimber też już dawno zniknął z klatki. Znowu nawalił.
Szmer powracających do klatki z kawałkami chleba niuchaczy nie wybudził, to samo tyczyło się otwieranych drzwi, których nie potrafił zaryglować. Brak kluczy, brak właścicieli, brak… coś dotknęło obitych kostek… ktoś… powoli uniósł powieki, choć dobrze wiedział, że nic z jego pragnień nie będzie spełnione. Czekał go tylko kac, ból w klatce oraz dłoniach i otwarta rana na nosie, gdzie krew zdążyła już skrzepnąć… piwne tęczówki były najmniej spodziewanym widokiem. Nie czekał na to, aż do rozumu dojdzie, że jest jawą ze snu, mógł tak marzyć, o ile tylko tam była. Dotykała go, jednak nie czuł niczego poza tym przeogromnym przeczuciem, że musiała znaleźć się w jego ramionach, natychmiast. Próbował podźwignąć się z kanapy, żeby uklęknąć tuż przed nią, ponownie polecieć do niej bez żadnego zawołania nagły ruch przyniósł mu jedynie bólu, przez który wypuścił głośno zaprawione alkoholowym odorem powietrze. Zamiast tego złapał jej drobniejszą dłoń przy tej własnej, ciągnąc prosto na siebie, do siebie, w siebie. Powieki już dawno wydawały się nie istnieć, kiedy szeroko wpatrzony nie był w stanie zobaczyć cokolwiek innego poza nią. Drugą ręką próbował sięgnąć jej talii, zmuszając się w końcu do podźwignięcia w pozycję siedzącą. Nie mogła klęczeć na ziemi, nie tak daleko. W możliwie delikatny sposób starał się ją przyciągnąć, choć w żadnym stopniu nie był w stanie wykrzesać z siebie dość łagodności. Ruchy kierowane były gwałtownością. Bał się, że zaraz zniknie, zanim jeszcze zdoła jej cokolwiek powiedzieć, a chciał wyznać tak wiele. Zakleszczając ją w swoich ramionach, był w stanie wyszeptać tylko jedno. – Przepraszam – oczy zaszły mgłą, dobrze wiedziała, o co mu chodziło. Była niespodziewana, ponownie. Nienawidził tej swojej słabości. Nigdy nikt nie doprowadził go do tak głębokiej skrajności zmartwienia przez tak długi czas. – Philippa… przepraszam. – był żałosny, jednak ani na chwilę myślał odsunąć się od niej. W tych niewielkich słowach próbował wyrazić wszystko, nie widzieli się przecież tyle dni… wydawało się wiecznością. – Strasznie śmierdzę… – dodał na wyjaśnienie, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Była cała, brakowało tylko zdrowia… mocniej oplótł ręce wokół wątłego ciała, choć nie starał się ściskać zbyt mocno, z pewnością strach robił swoje, odbierając zdolność trzeźwego myślenia. Nawet zapomniał, że ucisk na własnej klatce odbierał mu co jakiś czas tchu, choć ból mieszał się z ulgą na tyle swobodnie, że przestał zwracać uwagę na nowinki fizyczne. Liczyło się, że była. Może teraz już na zawsze? Przymknął powieki, a spod nich uciekło kilka słonych kropel, o które nikt nigdy nie prosił. – Jesteś – mruknął cicho, bo wciąż nie był w stanie powiedzieć czegokolwiek głośno. Trzymał się jej, jakby była czymś najważniejszym i najcenniejszym, co kiedykolwiek miał w ręku, a to chyba nawet nie leżało zbyt daleko od prawdy… tak jak oni od siebie, a raczej na sobie, co tam z komfortowym oddychaniem, kiedy mógł zadowolić się płytką wymianą tlenu. Teraz już nie miał zamiaru jej puścić.
Jakiś silny ucisk w piersi przywołał go do rzeczywistości. Ktoś szturchnął go ramieniem, chyba nawet coś do niego warknął. Przemieniony łuk brwiowy ściągnął się z nieskrywanej złości, a może raczej żałości i bezradności. Odburknął nieprzyjemnie, zauważając, że nieznajomy przystaje w miejscu. Nie musiał czekać zbyt długo, zanim pierwsze uderzenie spotkało się z jego nosem. Prawy, prosty, mocny, zapiekło, a w oczach pojawiły się łzy. Chyba właśnie tego potrzebował, kolejnego upustu krwi, bo przecież niewyleczone dotychczas ciało właśnie tego pragnęło, kolejnych śladów jego czystej głupoty. Przez cały ten czas ona była w Tower, cztery przecznice dalej, znowu szedł w tamtym kierunku. Nie zliczył już, ile razy zdołał w ciągu doby znaleźć się w okolicy więzienia, kiedy tylko drzwi zamknęły się za Herbertem, musiał robić… coś. Ciągnięty przez psidwaka, zapominał się czasami z tym, co powinien, a czego nie. Wraz ze złamanym nosem poczuł, jak opuszcza go cząstka siły, którą miał przecież zachowaną na powrót do mieszkania, jej mieszkania, ich mieszkania, bo przecież Jonathan też tam był, powinien być… znowu leżał zaćpany na jakimś zapomnianym przez świat skrawku Londynu? Szkoda było marnować chwil na myślenie o kimkolwiek innym niż ona, choć przebijały się obrazy odnalezionego, splątanego Hagrida w przeddzień, kiedy James… chłopak był zbyt młody, żeby widzieć skutki wojny? Nienawiści do życia? Obrzydlistwa straszącego nawet w najpiękniejszych snach? Nie pamiętał, kiedy ostatni raz spał, a tym bardziej pił, bo przecież od poranku 3 listopada, kiedy posłał jej jeden list przed ułożeniem się do snu u znajomego na kanapie. Niczego nie wyjaśniał, nie był w stanie nawet sobie tego ułożyć w głowie, a potem przyszedł James z suszeniem jego skacowanej głowy i ponownie uderzyło wspomnienie mazi, na którą nadepnął. Dreszcz przeszedł wzdłuż ciała, jednak to nie w ten sposób miał się skupiać na tworzeniu planu wyciągnięcia jej z Tower. Poza samą pomocą Michaela nie był w stanie wymyślić niczego. Był wrakiem i to dosłownie. Proste uderzenie zwaliło go z nóg, a raczej sprawiło, że zatoczył się na kamienną ścianę jakiegoś domostwa, czując w boku nagły ból od niespodziewanego zderzenia z twardym budulcem. Psidwak zawarczał na mężczyznę, choć dźwięk ten nijak został wyłapany przez metamorfomaga, który przecież szukał guzów i rozcięć. Była to jego prywatna ucieczka od rzeczywistości, żywy, pulsujący, ból malowany krwią. Był zbyt prosty, żeby szukać innych sposobów. Wyczuwając przemianę w ciele, odnalazł uliczkę do ucieczki, która doprowadziła jego i zwierzaka na Pont Street pod dobrze znany numer. Ciągnięty przez rozbrykanego stwora, wciągnął się na odpowiednie piętro z niemałą zadyszką. Cała pierś, aż po pępek wciąż pulsowała bólem, choć tym razem skupił się na odczuwaniu kłującego nosa oraz kostek, które wbiły się w bok oprawcy będącego w rzeczywistości jego ofiarą. Nie chciał nikomu robić krzywdy, a jednak podświadomie stawiał się w sytuacjach, gdzie sam figurował jako agresor. Ciężko już stwierdzić, czy winą była bezradność, chęć schlania się na umór, czy też tęsknota i żal. Może chodziło o wszystko razem i osobno? Gdzie ona była? Dlaczego nie wracała?
Wszedł do mieszkania, starając się nie odczuwać zbyt dużo, wystarczyło chyba tych emocji jak na kilka dni, tygodni, miesięcy, lat, może to powinien być już koniec? Dźwięk łapek uderzanych o klatkę przywołał go do rzeczywistości. Lekko kulejąc podszedł do niuchaczy-nielotów. Odnalazł wzrokiem Bimbra i jego kompanię, spośród której ten szary został najbardziej zapamiętany. Były głodne. Widziałem to w jego wzroku, który nie był tak różny od wygłodniałych dusz, które błąkały się po ulicy w poszukiwaniu bochenków. Najczęściej widywał już martwe ciała, dlatego nie mógł pozwolić na to, aby małe stworzonka zgasły równie żałośnie, jak ludzie. W kilkunastu krokach znalazł się w znajomej kuchni i bez zastanowienia zaczął szukać kromek chleba, przy okazji spuszczając dwa psidwaki ze smyczy. Chyba nieco krwi chlapnęło na liny, nawet nie zdołał się zorientować, trudno. Otwór w klatce pozwolił mu włożyć kilka zwietrzałych kawałków chleba, bo przecież to chyba jadły, prawda? Niuchacze, zauważając jego niezdarność i ospałość w ruchach, które z każdą minutą kosztowały coraz więcej, zaczęły przesmykiwać się obok zaczerwienionych dłoni, gdy ślepo patrzył w ich legowisko. Dom. Potrzebowali tego. Stworzenia i ludzie. Oni. 31 października był już przeszłością.
Nochal zaszczekał na uciekające maluchy, które były o wiele szybsze niż jego wzrok. Próbował wyłapać, gdzie się podziewały, jednak tylko Bimber jakby speszony jego obecnością siedział w tym samym miejscu, obserwując jego rudowłosą postać. Może podobały mu się te piegi? Albo czekał, aż pojawi się Philippa? Przecież powinna być tuż obok niego, niuchacz chyba wiedział, to równie dobrze, jak podświadomość metamorfomaga. Nie wiedział, w którym momencie złapał za flaszkę, a tym bardziej kiedy znalazła się w tuż przy jego ustach. Potrzebował usiąść, odpocząć, ale jak kiedy wszystkie myśli dotyczyły tylko jej – jedynej? Była niezbędna nie tylko dla wszystkich stworzeń, ale też dla niego… jak mógł być tak głupi?
Pierwsze dwa łyki nie przyniosły niczego poza przeniesieniem uwagi na szczypanie w gardle. Kołysanka dla umysłu, który zaczął widzieć wszystko w wymiarze łódkowym, jakby cały świat zaczął się bujać zgodnie z jego nieuchwytnymi myślami. Nie czekał zbyt długo na sen, trzeci łyk, po którym zakorkował butelkę, zjednał się z odłożeniem smyczy gdzieś na bok. Chyba upadła tuż obok kanapy na podłogę. Głowa powoli odchyliła się do tyłu, a Nochal jakby niezrażony smrodem alkoholu wskoczył obok niego, żeby zaraz ułożyć swój łeb na jego brzuchu, potrzebował kogoś obecności. Ciepło wpływało kojąco, chyba mógłby przyzwyczaić się do takiej obecności. Philipa miałaby coś przeciwko, żeby został? Rozkołysany w niezrozumiałym wirze przymknął powieki… tak tylko na chwilę. Bimber też już dawno zniknął z klatki. Znowu nawalił.
Szmer powracających do klatki z kawałkami chleba niuchaczy nie wybudził, to samo tyczyło się otwieranych drzwi, których nie potrafił zaryglować. Brak kluczy, brak właścicieli, brak… coś dotknęło obitych kostek… ktoś… powoli uniósł powieki, choć dobrze wiedział, że nic z jego pragnień nie będzie spełnione. Czekał go tylko kac, ból w klatce oraz dłoniach i otwarta rana na nosie, gdzie krew zdążyła już skrzepnąć… piwne tęczówki były najmniej spodziewanym widokiem. Nie czekał na to, aż do rozumu dojdzie, że jest jawą ze snu, mógł tak marzyć, o ile tylko tam była. Dotykała go, jednak nie czuł niczego poza tym przeogromnym przeczuciem, że musiała znaleźć się w jego ramionach, natychmiast. Próbował podźwignąć się z kanapy, żeby uklęknąć tuż przed nią, ponownie polecieć do niej bez żadnego zawołania nagły ruch przyniósł mu jedynie bólu, przez który wypuścił głośno zaprawione alkoholowym odorem powietrze. Zamiast tego złapał jej drobniejszą dłoń przy tej własnej, ciągnąc prosto na siebie, do siebie, w siebie. Powieki już dawno wydawały się nie istnieć, kiedy szeroko wpatrzony nie był w stanie zobaczyć cokolwiek innego poza nią. Drugą ręką próbował sięgnąć jej talii, zmuszając się w końcu do podźwignięcia w pozycję siedzącą. Nie mogła klęczeć na ziemi, nie tak daleko. W możliwie delikatny sposób starał się ją przyciągnąć, choć w żadnym stopniu nie był w stanie wykrzesać z siebie dość łagodności. Ruchy kierowane były gwałtownością. Bał się, że zaraz zniknie, zanim jeszcze zdoła jej cokolwiek powiedzieć, a chciał wyznać tak wiele. Zakleszczając ją w swoich ramionach, był w stanie wyszeptać tylko jedno. – Przepraszam – oczy zaszły mgłą, dobrze wiedziała, o co mu chodziło. Była niespodziewana, ponownie. Nienawidził tej swojej słabości. Nigdy nikt nie doprowadził go do tak głębokiej skrajności zmartwienia przez tak długi czas. – Philippa… przepraszam. – był żałosny, jednak ani na chwilę myślał odsunąć się od niej. W tych niewielkich słowach próbował wyrazić wszystko, nie widzieli się przecież tyle dni… wydawało się wiecznością. – Strasznie śmierdzę… – dodał na wyjaśnienie, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Była cała, brakowało tylko zdrowia… mocniej oplótł ręce wokół wątłego ciała, choć nie starał się ściskać zbyt mocno, z pewnością strach robił swoje, odbierając zdolność trzeźwego myślenia. Nawet zapomniał, że ucisk na własnej klatce odbierał mu co jakiś czas tchu, choć ból mieszał się z ulgą na tyle swobodnie, że przestał zwracać uwagę na nowinki fizyczne. Liczyło się, że była. Może teraz już na zawsze? Przymknął powieki, a spod nich uciekło kilka słonych kropel, o które nikt nigdy nie prosił. – Jesteś – mruknął cicho, bo wciąż nie był w stanie powiedzieć czegokolwiek głośno. Trzymał się jej, jakby była czymś najważniejszym i najcenniejszym, co kiedykolwiek miał w ręku, a to chyba nawet nie leżało zbyt daleko od prawdy… tak jak oni od siebie, a raczej na sobie, co tam z komfortowym oddychaniem, kiedy mógł zadowolić się płytką wymianą tlenu. Teraz już nie miał zamiaru jej puścić.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Bogaci ludzie mieli na ścianach portrety. O ile nie swoich przodków, to chociaż piękne krajobrazy spod pędzla salonowych artystów. Złote ramy, misternie poprowadzone linie i tajemnica. Philippa miała podrapane ściany, piszczące deski pod stopami i kawałki bardzo starej farby odpadającej z sufitu. Tak było w korytarzu. Kiedy wchodziło się do domu, upiorny przedsionek straszył. Zimny, pokruszony, gotowy rozpaść się w każdej chwili. Nowi goście kroki stawiali niepewnie. Gasł odór z klatki schodowej, ale rodziło się coś innego. Psia sierść, miedziaki i wątpliwej jakości damskie perfumy. Własny dom zaskoczył jej nos, zupełnie jakby nie była tu od wieków. A może minęły wieki? Może jedna noc rozciągnęła się w tygodnie i miesiące. O tylu sprawach myślała w tamtej celi. Dlaczego po wyjściu rozważaniom tak uparcie podcinała skrzydła? Żaden inteligentny bełkot. Jedynie pętające ją liny przyjacielskiego dramatu. Przecież nie można było wyjść i nigdy więcej nie obrócić się za siebie. Takie scenariusze już odgrywała. Tower wydawało się za ciężkie, choć za pierwszym razem zniosła to jakoś lżej. Wtedy też Rubeus został, a ona wyszła. Tym razem jednak nie był to przypadek, kaprys losu, bezczelna niesprawiedliwość czy inna prowokacja policji. Tym razem naprawdę po niego przyszli. I po nią, po małą calineczkę, dziewczynę lotną jak ten motyl, niegroźną, jedynie pogubioną – a to podobno takie typowe, kiedy ma się dwadzieścia lat i świat u stóp. Nim wywołali Philippę na przesłuchanie, odcisnęła usta na tym białym czole, ostatni raz popatrzyła w przerażone, zasolone oczy. Obiecała jej, że wróci, ale dłonie rozłączyły się. I tak straciła kolejną z portowych podopiecznych, tak zatonąć miało istnienie w więziennej fosie, w więziennym koszmarze. Nie wiedziała. Chciała tylko uwierzyć, że dziewczyna wyjdzie za tydzień, może za miesiąc, jeszcze przed świętami. Gdy szła przez dzielnicę statków i bezludnych kamienic, zdawało jej się, że widzi dziewczę tańczące pod pomnikiem złotego rybaka. Dlatego starała się nie patrzeć.
Oczy otworzyła dopiero w tym cholernym korytarzu. Nochal wylizywał jej palce naznaczone tropem ohydnej warowni i obcych łez. Salon nie był tak szorstki jak przedsionek. Salon wymalowany był fantazjami Johnatana Bojczuka. Dawniej miała tu kilka brudnych wgnieceń po pięściach – nie jej, a tego, kto mieszkał tutaj wcześniej. Były też pęknięcia i gnijące kąty. Teraz od podłogi po sufity pięły się gałęzie, liście, była nawet plaża i inne kolorowe wariacje. Pomalował to kilka miesięcy temu, gdy z nią zamieszkał, kiedy wyciągnęła go zafajdanego z najgorszego rynsztoka. Mieszkanie przepełnione było śladami po nim, dziwaczne, niedopasowane, posklejane z tego, co dało się złupić, meble bez pary krzesła bez szczebli i pogryziony przez psa dywan. Tylko takie je miała. Tylko to należne było tej, która wciąż nie wiedziała, kim jest, chociaż stworzyła najlepszą przykrywkę w całym porcie. Tak sobie czasem dumnie powtarzała.
Tamta uwalona postać, przez którą świat na moment przestał bić na alarm. Przez którą kilka dni temu zaczynała wierzyć na nowo. W siebie, w szczęście, w jakąś własną nadzieję, w inną bliskość i nieco pokaleczone plany, o których nigdy jeszcze nie usłyszał. Zabrakło im czasu, kiedy przedzierali się przez szerokie pola sekretów. Zabrakło nawet jednego pełnego tygodnia, dodatkowych nocy i dni, które nigdy nie miały być ostatnie. A takie się stały. Bo przepadł. Bo skrył się w niewiadomym cieniu, bo zignorował swoje własne obietnice, bo gdzieś go znów wciągnął ten świat, który chłopakom łamał pieści, a dziewczyny ograbiał z niewinnych spojrzeń. Za łatwo, zbyt nagle. Akurat w chwili, kiedy naprawdę zaczynała się goić. Zniknął. Krótko po tym, jak fałszywy urok wcisnął ją w ramiona Cattermole’a, jak wpadła do morza na którejś dzikiej plaży, jak wpłynęła prosto w nie to ciało. To nie przy Willu powinna tamtej nocy być. Przeklęte ciastko, przeklęta mięta z cynamonem. Magia bywała koszmarem. A jeśli wiedział? A jeśli jakimś cudem gdzieś tam był? Wyzywała go, podrzucała niewidzialne bombardy i łamała kark, by poczucie utraty transmutować w gniew. Tymczasem to mogło być inne, nie takie, pogmatwane o wiele bardziej niż te wszystkie korytarze w Tower. Cholera. Wypisywała listy, nerwowo, rozpaczliwie, w desperacji i bez ani grama cierpliwości. Tamtego dnia bolało, rwała sobie włosy z głowy i zapijała się jakimiś eliksirami, po których kości zdawały się pękać przy byle kroku. Czuła się jak po kiepskiej wróżce. Chociaż człowiek nie był obcy, to jednak uczucie nie pasowało. Nie mogło, bo miała w głowie wyłącznie Uriena. Przepadł tylko na jedną noc wyciszony przez nieprawdziwe pragnienia. Tylko że po powrocie naprawdę zderzyła się z zamkniętymi drzwiami balkonu. Udawała, że nad tym panuje, że to nie boli, że można tak po prostu wyciąć z życiorysu kilka dni, kilka spojrzeń, kilka ostrożnych pocałunków. Nad samą sobą utraciła pieczę. Nie chciało jej się gapić na tych wszystkich pijaków owiniętych wokół długich ław w tawernie, nie chciało jej się dla nich uśmiechać. Chciała dla niego. By jakoś ta szczypiąca niefortunność wreszcie się wycofała, by można było wrócić. By on wrócił. Pierwszy raz mogło czekać ją coś więcej, coś nie tak nędznego, nie tak przewidywalnego. Żadne zaklęcie nie trwało wiecznie.
Ogromny mrok, ciężka siła – te myśli zgniotła i pociągnęła między bezduszne fale ostatnią łódź, na dno. Wycieranie łez Hagrida na piętrze, potem spektakl magicznej policji, a dalej kraty i pętle na szyjach. To była mordęga. To było powołanie do życia najgorszych legend spomiędzy cuchnących, podmokłych uliczek portowej dzielnicy. Żyła, wylazła, co z tego? Za dużo. Kto nie chciałby uwolnić się od tych myśli? Oddałaby wór miedziaków z niuchaczowej klatki za lekkość, za wyciszenie tego wszystkiego. Za niego obok, bo przecież złe sny miały swój koniec. Kiedyś trzeba było się przebudzić. Tylko co było snem, a co jawą? Muskała siną skórę na jego dłoni, wyliczała nowe zadrapania i szukała tego bodźca, elektryzującej nitki, która łączyła ich we wspólnym czuciu, kiedy tylko stawali zbyt blisko. Opuszek rysował szlak, jakiś niesprecyzowany kształt. Kolana wgniatały drzazgi, kiedy oczy układały się na czerwonym nosie i zaschniętych plamach krwi, po twarzy zadręczonej, tak poszarpanej i najbardziej pożądanej. Wypadł z tej agresji, przyszedł właśnie tu. Nim uniósł powieki, odtwarzała przysłonięte barwy jego oczu. Ogarnęło ją uczucie tęsknoty, tak silne i obezwładniające – bo nie sądziła, że można aż tak. Przemieszało się w niej wszystko. Usztywniła ciało, by całkiem nie szukało dna w podłodze. Krzywo zawieszony na ścianie zegar zatrzymał wszystkie wskazówki, kiedy tylko poderwał się i wcisnął ją głęboko do piersi, w ramiona, do siebie, na siebie. Bardzo. Koszmary przestawały szczerzyć kły. Jakieś niesamowite antidotum rozpuściło się we krwi. Coś mruczał, coś bełkotał, coś przepraszał, ale ona potrafiła jedynie wcisnąć się mu bardziej na uda, objąć szczelniej i przypilnować – nigdy więcej utraty. Łapa rwała się, by dopełnić dzieła tego, kto bawił się z jego nosem, ale i tak wiedziała, że tego nie zrobi. Zamiast tego wciągała się na niego, jakby minęły lata, a nie kilka beznadziejnych dni wyrecytowanych przez… coś dziwnego. Nie teraz. Syknął. Zauważyła. Ciało znów z czymś walczyło. Ruszał się inaczej. Potrafiła to zauważyć. – Pokaż – nakazała ostro, rwąc materiał wciśnięty w spodnie tak, by odsłonił swoją krzywdę. Wcisnęła łapę na brzuch i poprowadziła w górę, ledwie dotknęła tych sinych śladów. To było między pierwszymi i drugimi przeprosinami. Znów dawał się gwałcić światu. Dobrze się przyjrzała tej krzywdzie. Spojrzenie karciło. Gdzie znów wlazł? Co to miało być? – Bimbrem – odpowiedziała na jego cuchnącą nowinę. Z klatki zaczęło się wydobywać niecierpliwe kwikanie. Nie oderwała od Uriena wzorku. Przeklęta moczymorda. Musiał się tak załatwić. Jej dłonie szły tak od ramion, aż po szyję i boki głowy. Objęła go mocno i popatrzyła w oczy. Powinna udusić? Teraz wreszcie był namacalny. Śmierdział bez wątpienia, a każdy pomruk sprawiał, że tylko bardziej marszczyła nos. Które z nas wali gorzej, Mały Jim? Bo wciąż plątał się w jej myślach z tymi imionami. Dlatego wypowiadała to nowe tak często, dlatego mocno zaznaczała je. I jego całego też. – O nie – wydusiła, kiedy wilgoć wypłynęła z kącika jego oczu. Za słowem był sprzeciwiających się gest, a potem przysunęła usta do tej łzy przy oku. I ucałowała nerwową powiekę. – Dość już, dość. Jestem – potwierdziła, głaszcząc go lekko po głowie. Czuła, jak mocno ją trzymał. Wiedziała, że mieli sobie bardzo wiele do wyjaśnienia. Że znów coś trzeba było prostować, coś leczyć. Jego i ją też. Ale nie tylko. – Ale inni… Ale ktoś tam jeszcze został, Urienie – podzieliła się z nim ponurą, ważną wieścią. Najważniejszą. – Przyjaciele – wymówiła ciszej, słabiej, a głowa opadła powoli, by ułożyć się gdzieś przy jego ciele, blisko. – Oni najpierw. Potem wszystko inne – mruczała prawie szeptem, czując, że traci moc, że puszcza wszystko, że głos staje się mokry.
Oczy otworzyła dopiero w tym cholernym korytarzu. Nochal wylizywał jej palce naznaczone tropem ohydnej warowni i obcych łez. Salon nie był tak szorstki jak przedsionek. Salon wymalowany był fantazjami Johnatana Bojczuka. Dawniej miała tu kilka brudnych wgnieceń po pięściach – nie jej, a tego, kto mieszkał tutaj wcześniej. Były też pęknięcia i gnijące kąty. Teraz od podłogi po sufity pięły się gałęzie, liście, była nawet plaża i inne kolorowe wariacje. Pomalował to kilka miesięcy temu, gdy z nią zamieszkał, kiedy wyciągnęła go zafajdanego z najgorszego rynsztoka. Mieszkanie przepełnione było śladami po nim, dziwaczne, niedopasowane, posklejane z tego, co dało się złupić, meble bez pary krzesła bez szczebli i pogryziony przez psa dywan. Tylko takie je miała. Tylko to należne było tej, która wciąż nie wiedziała, kim jest, chociaż stworzyła najlepszą przykrywkę w całym porcie. Tak sobie czasem dumnie powtarzała.
Tamta uwalona postać, przez którą świat na moment przestał bić na alarm. Przez którą kilka dni temu zaczynała wierzyć na nowo. W siebie, w szczęście, w jakąś własną nadzieję, w inną bliskość i nieco pokaleczone plany, o których nigdy jeszcze nie usłyszał. Zabrakło im czasu, kiedy przedzierali się przez szerokie pola sekretów. Zabrakło nawet jednego pełnego tygodnia, dodatkowych nocy i dni, które nigdy nie miały być ostatnie. A takie się stały. Bo przepadł. Bo skrył się w niewiadomym cieniu, bo zignorował swoje własne obietnice, bo gdzieś go znów wciągnął ten świat, który chłopakom łamał pieści, a dziewczyny ograbiał z niewinnych spojrzeń. Za łatwo, zbyt nagle. Akurat w chwili, kiedy naprawdę zaczynała się goić. Zniknął. Krótko po tym, jak fałszywy urok wcisnął ją w ramiona Cattermole’a, jak wpadła do morza na którejś dzikiej plaży, jak wpłynęła prosto w nie to ciało. To nie przy Willu powinna tamtej nocy być. Przeklęte ciastko, przeklęta mięta z cynamonem. Magia bywała koszmarem. A jeśli wiedział? A jeśli jakimś cudem gdzieś tam był? Wyzywała go, podrzucała niewidzialne bombardy i łamała kark, by poczucie utraty transmutować w gniew. Tymczasem to mogło być inne, nie takie, pogmatwane o wiele bardziej niż te wszystkie korytarze w Tower. Cholera. Wypisywała listy, nerwowo, rozpaczliwie, w desperacji i bez ani grama cierpliwości. Tamtego dnia bolało, rwała sobie włosy z głowy i zapijała się jakimiś eliksirami, po których kości zdawały się pękać przy byle kroku. Czuła się jak po kiepskiej wróżce. Chociaż człowiek nie był obcy, to jednak uczucie nie pasowało. Nie mogło, bo miała w głowie wyłącznie Uriena. Przepadł tylko na jedną noc wyciszony przez nieprawdziwe pragnienia. Tylko że po powrocie naprawdę zderzyła się z zamkniętymi drzwiami balkonu. Udawała, że nad tym panuje, że to nie boli, że można tak po prostu wyciąć z życiorysu kilka dni, kilka spojrzeń, kilka ostrożnych pocałunków. Nad samą sobą utraciła pieczę. Nie chciało jej się gapić na tych wszystkich pijaków owiniętych wokół długich ław w tawernie, nie chciało jej się dla nich uśmiechać. Chciała dla niego. By jakoś ta szczypiąca niefortunność wreszcie się wycofała, by można było wrócić. By on wrócił. Pierwszy raz mogło czekać ją coś więcej, coś nie tak nędznego, nie tak przewidywalnego. Żadne zaklęcie nie trwało wiecznie.
Ogromny mrok, ciężka siła – te myśli zgniotła i pociągnęła między bezduszne fale ostatnią łódź, na dno. Wycieranie łez Hagrida na piętrze, potem spektakl magicznej policji, a dalej kraty i pętle na szyjach. To była mordęga. To było powołanie do życia najgorszych legend spomiędzy cuchnących, podmokłych uliczek portowej dzielnicy. Żyła, wylazła, co z tego? Za dużo. Kto nie chciałby uwolnić się od tych myśli? Oddałaby wór miedziaków z niuchaczowej klatki za lekkość, za wyciszenie tego wszystkiego. Za niego obok, bo przecież złe sny miały swój koniec. Kiedyś trzeba było się przebudzić. Tylko co było snem, a co jawą? Muskała siną skórę na jego dłoni, wyliczała nowe zadrapania i szukała tego bodźca, elektryzującej nitki, która łączyła ich we wspólnym czuciu, kiedy tylko stawali zbyt blisko. Opuszek rysował szlak, jakiś niesprecyzowany kształt. Kolana wgniatały drzazgi, kiedy oczy układały się na czerwonym nosie i zaschniętych plamach krwi, po twarzy zadręczonej, tak poszarpanej i najbardziej pożądanej. Wypadł z tej agresji, przyszedł właśnie tu. Nim uniósł powieki, odtwarzała przysłonięte barwy jego oczu. Ogarnęło ją uczucie tęsknoty, tak silne i obezwładniające – bo nie sądziła, że można aż tak. Przemieszało się w niej wszystko. Usztywniła ciało, by całkiem nie szukało dna w podłodze. Krzywo zawieszony na ścianie zegar zatrzymał wszystkie wskazówki, kiedy tylko poderwał się i wcisnął ją głęboko do piersi, w ramiona, do siebie, na siebie. Bardzo. Koszmary przestawały szczerzyć kły. Jakieś niesamowite antidotum rozpuściło się we krwi. Coś mruczał, coś bełkotał, coś przepraszał, ale ona potrafiła jedynie wcisnąć się mu bardziej na uda, objąć szczelniej i przypilnować – nigdy więcej utraty. Łapa rwała się, by dopełnić dzieła tego, kto bawił się z jego nosem, ale i tak wiedziała, że tego nie zrobi. Zamiast tego wciągała się na niego, jakby minęły lata, a nie kilka beznadziejnych dni wyrecytowanych przez… coś dziwnego. Nie teraz. Syknął. Zauważyła. Ciało znów z czymś walczyło. Ruszał się inaczej. Potrafiła to zauważyć. – Pokaż – nakazała ostro, rwąc materiał wciśnięty w spodnie tak, by odsłonił swoją krzywdę. Wcisnęła łapę na brzuch i poprowadziła w górę, ledwie dotknęła tych sinych śladów. To było między pierwszymi i drugimi przeprosinami. Znów dawał się gwałcić światu. Dobrze się przyjrzała tej krzywdzie. Spojrzenie karciło. Gdzie znów wlazł? Co to miało być? – Bimbrem – odpowiedziała na jego cuchnącą nowinę. Z klatki zaczęło się wydobywać niecierpliwe kwikanie. Nie oderwała od Uriena wzorku. Przeklęta moczymorda. Musiał się tak załatwić. Jej dłonie szły tak od ramion, aż po szyję i boki głowy. Objęła go mocno i popatrzyła w oczy. Powinna udusić? Teraz wreszcie był namacalny. Śmierdział bez wątpienia, a każdy pomruk sprawiał, że tylko bardziej marszczyła nos. Które z nas wali gorzej, Mały Jim? Bo wciąż plątał się w jej myślach z tymi imionami. Dlatego wypowiadała to nowe tak często, dlatego mocno zaznaczała je. I jego całego też. – O nie – wydusiła, kiedy wilgoć wypłynęła z kącika jego oczu. Za słowem był sprzeciwiających się gest, a potem przysunęła usta do tej łzy przy oku. I ucałowała nerwową powiekę. – Dość już, dość. Jestem – potwierdziła, głaszcząc go lekko po głowie. Czuła, jak mocno ją trzymał. Wiedziała, że mieli sobie bardzo wiele do wyjaśnienia. Że znów coś trzeba było prostować, coś leczyć. Jego i ją też. Ale nie tylko. – Ale inni… Ale ktoś tam jeszcze został, Urienie – podzieliła się z nim ponurą, ważną wieścią. Najważniejszą. – Przyjaciele – wymówiła ciszej, słabiej, a głowa opadła powoli, by ułożyć się gdzieś przy jego ciele, blisko. – Oni najpierw. Potem wszystko inne – mruczała prawie szeptem, czując, że traci moc, że puszcza wszystko, że głos staje się mokry.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strach odbierał rozum, a ten pozostawiał człowieka w amoku, tylko co było wtedy, gdy szał już przeminął? Nie było go obok, kiedy przeżywała to, co najgorsze, gdy upodlenie sięgało zenitu, odbierając cząstki godności jaką starali się wypracować na każdy dzień. Parszywy Pasażer nigdy nie figurował jako miejsce wielkiej kultury, jednak były w nim pewne zasady, przekonał się o tym nawet na własnej skórze. Wspomnienie Hagrida zdolnego rozłupać go na dwie części nie przynosiło ulgi, nie kiedy była ta obawa, teraz nawet już świadomość, że były tam te konkretne osoby, a szczególnie ona. Starał się nie myśleć, jak bardzo wszystko musiała przeżyć, ile stracili w całej tej ciszy, która w rzeczywistości była tylko dniami upijania się i nietrzeźwienia, do czasu, kiedy zabrakło już co u znajomych chlać. Nie był w stanie wrócić do jednego pomieszczenia, w którym wszystko zdawało się dusić z braku możliwości spotkania i ponownego przyciągnięcia piwnych tęczówek w ich niemym porozumieniu. Zostawiła po sobie ślad, niezaprzeczalnie wielki, zbyt jasny, by móc go zwyczajnie pominąć, odcisk, który tak bardzo chciał ponownie przeżyć, jak za pierwszym razem. Każde ich spotkanie zdawało się tym pierwszym, jakby pomimo wypowiedzianych słów nie zrobili ani kroku wstecz, a tym bardziej w tył. Poznawali się wciąż na nowo. Nawet nie poznawał samego siebie, choć dobrze wiedział, że trzymanie się na dystans było odpowiednią decyzją, żałował. Nie miał zamiaru z tym żyć, niestety czasem w życiu pojawiają się osoby, Ci, których czasem nawet starczy znać niewiele, choć wydają się towarzyszami od całego życia. Jedna z takich pomogła przetrwać, tylko po co, skoro sama egzystencja wydawała się niewystarczalna? Nienawidził się za wszystko, szczególnie za to nadszarpnięcie wiary. Złamał to, co tak żarliwie obiecywał. Życie chyba faktycznie przestawało mieć sens, a nawet jeśli, to czemu wciąż nawiedzała jego myśli, kiedy tak uporczywie starał się je zamknąć przed wszelkimi odcieniami brązowych tęczówek?
Nie widział niuchaczy, które posłusznie wróciły do klatki przygnane głodem, choć było to przeciwieństwem do zauważenia jej. Liczyło się to, że była, nawet jako majak ze snu, potrzebował, żeby została dłużej. Nie był pokorny, bardziej spragniony wszystkiego, co mogła mu zaoferować, choć głównie chodziło o obecność, tą, której brak odczuwał najdotkliwiej. Alkohol zwykle pomagał. Niestety nawet w te dni nie pomógł. Niezrażony jej chłodnymi dłońmi na swoim ciele miotał się w tych słowach, które wyduszał z niemałym problemem, bo nie wiedział co jej powiedzieć, wszystko galopowało w niezrozumiałym wyścigu o jeszcze jeden wspólny oddech. Chyba faktycznie bolało, ale dopiero wtedy, gdy spojrzała z tym brakiem aprobaty. Zmarszczył brwi zmartwiony, bo przecież nie chciał, żeby się złościła. Nie teraz. Nie nigdy. – To nic – stwierdził krótko, starając się odciągnąć jakoś jej uwagę, bo przecież to nie było tak ważne. Cieszył się z każdej chwili, kiedy czuł tę gęsią skórkę przebiegającą wzdłuż całej piersi, aż do ramion. Odetchnął trochę ciężej, kiedy powiedziała o trunku. Faktycznie, to był bimber, nawet nie zdążył zarejestrować. Zapiekło w ustach, powieki były zbyt suche, powinien się napić. Zamiast tego skupił się na chłonięciu jej obecności, bo przecież mogła zaraz chcieć odejść. Nie dziwiłby się, przecież mogła. Natomiast ona postanowiła go objąć, płytkie wdechy ułatwiały wszystko, szczególnie kiedy zauważył jak bardzo wychudła. Tower, czy było tak już wcześniej? Powinna coś zjeść. Ogrzać się ciepłem, tylko nie tym jego, śmierdzącym, czymś przyjemnym, a on przecież mógł pomóc. Zamiast tego scałowała jego wstyd, ulgę, żal do samego siebie, wszystko, co tylko mógł wyrzucić w imię odnalezienia jej ponownie w swoich ramionach. Zabraniała płaczu. Nie tego potrzebowała. Rozumiał te komunikaty, dlatego powstrzymał każdą z następnych pchających się do kolejki łez. Powietrze świsnęło pomiędzy lekko otwartymi wargami. Głaskała go, akceptowała, ponownie zadziwiała, bo to chyba znaczyło, że ona też… czuje. Słuchał jej uważnie, jakby nic więcej się nie liczyło, dwa razy bardziej przyjmował jej gesty, dlatego, kiedy tylko zaczęła mówić przeklęte ‘ale’ zdołał otworzyć oczy i spostrzec, że coś ją wciąż dręczyło. Ktoś. Oni. Przyjaciele. – Dobrze – przytaknął cicho, starając się nie psuć niczego pomiędzy. Przybliżyła głowę, szukała oparcia, a on? Był w stanie oddać jej wszystko. Ani myślał odmówić. Ręce rozluźniły się nieco, odpuszczając pierwsze impulsy nagłości, bo teraz musiał się nią zaopiekować, była. Martwiła się o przyjaciół. Coś rozdzierało mu serce. Cierpiała. – Zajmiemy się tym – szepnął w kierunku jej ucha gdzieś niedaleko, jedna z dłoni powędrowała do jej włosów. Nie były pierwszej świeżości, tak samo, jak cały on. Powolnymi ruchami głaskał ją, starając się być przy tym delikatnym. Ruch pozwalał nie przyjmować do wiadomości faktu, że ręka drżała. Nie mógł jej stracić. – zajmiemy się razem – mruknął cicho, przykładając usta do jej głowy w geście jakiegoś nieporadnego całusa, może po prostu chciał być blisko? – ale najpierw odzyskasz siły. – zdecydował stanowczo, choć wciąż cicho. Ciążyła na jego piersi, a jednak ból był słodki, bo przecież z tą świadomością, że jest tuż obok i to tak blisko wszystko zaczynało odnajdywać swoje miejsce. Powolne, uspokajające ruchy miały na celu uśpić nie tylko jego, ale również i ją. Czuł się wycieńczony i brudny, jednak dla niej był w stanie przejść kolejne pięćdziesiąt razy po tych piekielnych schodach. Nie spodziewał się, że tak bardzo za nią tęsknił i nawet smród z jej włosów nijak nie odrzucał, bo przecież to była ona. Pamiętał, jak wyczyściła mu mieszkanie podczas jego nieobecności, chyba lubiła porządek, bo nawet ten barłóg w innej kamienicy na Pont Street, gdzie mieszkała, wydawał się mieć własny ład. Był w stanie zaopiekować się nią, tak jak ona nim wtedy, kiedy noc okazała się pierwszą z tych spokojnych i trzeźwych. – Kąpiel… chcesz? – zaproponował szeptem, utrzymując oczy lekko otwarte. Nochal jakby pobudzony całą sytuacją wskoczył na kanapę tuż obok nich, próbując dopchać się gdzieś pomiędzy, bo przecież jemu również należało się trochę uwagi. Gwałtowne domaganie się psiaka ujawniło tylko ból w boku klatki piersiowej. Nie miał pojęcia, cóż to było, ale uczucie było okrutne. Wciągnął głęboko powietrze, zasysając je spomiędzy zaciśniętych zębów. Szkoda, bo przecież chciał spróbować ją zanieść. Wydawała się taka drobna. Musiała coś zjeść.
Nie widział niuchaczy, które posłusznie wróciły do klatki przygnane głodem, choć było to przeciwieństwem do zauważenia jej. Liczyło się to, że była, nawet jako majak ze snu, potrzebował, żeby została dłużej. Nie był pokorny, bardziej spragniony wszystkiego, co mogła mu zaoferować, choć głównie chodziło o obecność, tą, której brak odczuwał najdotkliwiej. Alkohol zwykle pomagał. Niestety nawet w te dni nie pomógł. Niezrażony jej chłodnymi dłońmi na swoim ciele miotał się w tych słowach, które wyduszał z niemałym problemem, bo nie wiedział co jej powiedzieć, wszystko galopowało w niezrozumiałym wyścigu o jeszcze jeden wspólny oddech. Chyba faktycznie bolało, ale dopiero wtedy, gdy spojrzała z tym brakiem aprobaty. Zmarszczył brwi zmartwiony, bo przecież nie chciał, żeby się złościła. Nie teraz. Nie nigdy. – To nic – stwierdził krótko, starając się odciągnąć jakoś jej uwagę, bo przecież to nie było tak ważne. Cieszył się z każdej chwili, kiedy czuł tę gęsią skórkę przebiegającą wzdłuż całej piersi, aż do ramion. Odetchnął trochę ciężej, kiedy powiedziała o trunku. Faktycznie, to był bimber, nawet nie zdążył zarejestrować. Zapiekło w ustach, powieki były zbyt suche, powinien się napić. Zamiast tego skupił się na chłonięciu jej obecności, bo przecież mogła zaraz chcieć odejść. Nie dziwiłby się, przecież mogła. Natomiast ona postanowiła go objąć, płytkie wdechy ułatwiały wszystko, szczególnie kiedy zauważył jak bardzo wychudła. Tower, czy było tak już wcześniej? Powinna coś zjeść. Ogrzać się ciepłem, tylko nie tym jego, śmierdzącym, czymś przyjemnym, a on przecież mógł pomóc. Zamiast tego scałowała jego wstyd, ulgę, żal do samego siebie, wszystko, co tylko mógł wyrzucić w imię odnalezienia jej ponownie w swoich ramionach. Zabraniała płaczu. Nie tego potrzebowała. Rozumiał te komunikaty, dlatego powstrzymał każdą z następnych pchających się do kolejki łez. Powietrze świsnęło pomiędzy lekko otwartymi wargami. Głaskała go, akceptowała, ponownie zadziwiała, bo to chyba znaczyło, że ona też… czuje. Słuchał jej uważnie, jakby nic więcej się nie liczyło, dwa razy bardziej przyjmował jej gesty, dlatego, kiedy tylko zaczęła mówić przeklęte ‘ale’ zdołał otworzyć oczy i spostrzec, że coś ją wciąż dręczyło. Ktoś. Oni. Przyjaciele. – Dobrze – przytaknął cicho, starając się nie psuć niczego pomiędzy. Przybliżyła głowę, szukała oparcia, a on? Był w stanie oddać jej wszystko. Ani myślał odmówić. Ręce rozluźniły się nieco, odpuszczając pierwsze impulsy nagłości, bo teraz musiał się nią zaopiekować, była. Martwiła się o przyjaciół. Coś rozdzierało mu serce. Cierpiała. – Zajmiemy się tym – szepnął w kierunku jej ucha gdzieś niedaleko, jedna z dłoni powędrowała do jej włosów. Nie były pierwszej świeżości, tak samo, jak cały on. Powolnymi ruchami głaskał ją, starając się być przy tym delikatnym. Ruch pozwalał nie przyjmować do wiadomości faktu, że ręka drżała. Nie mógł jej stracić. – zajmiemy się razem – mruknął cicho, przykładając usta do jej głowy w geście jakiegoś nieporadnego całusa, może po prostu chciał być blisko? – ale najpierw odzyskasz siły. – zdecydował stanowczo, choć wciąż cicho. Ciążyła na jego piersi, a jednak ból był słodki, bo przecież z tą świadomością, że jest tuż obok i to tak blisko wszystko zaczynało odnajdywać swoje miejsce. Powolne, uspokajające ruchy miały na celu uśpić nie tylko jego, ale również i ją. Czuł się wycieńczony i brudny, jednak dla niej był w stanie przejść kolejne pięćdziesiąt razy po tych piekielnych schodach. Nie spodziewał się, że tak bardzo za nią tęsknił i nawet smród z jej włosów nijak nie odrzucał, bo przecież to była ona. Pamiętał, jak wyczyściła mu mieszkanie podczas jego nieobecności, chyba lubiła porządek, bo nawet ten barłóg w innej kamienicy na Pont Street, gdzie mieszkała, wydawał się mieć własny ład. Był w stanie zaopiekować się nią, tak jak ona nim wtedy, kiedy noc okazała się pierwszą z tych spokojnych i trzeźwych. – Kąpiel… chcesz? – zaproponował szeptem, utrzymując oczy lekko otwarte. Nochal jakby pobudzony całą sytuacją wskoczył na kanapę tuż obok nich, próbując dopchać się gdzieś pomiędzy, bo przecież jemu również należało się trochę uwagi. Gwałtowne domaganie się psiaka ujawniło tylko ból w boku klatki piersiowej. Nie miał pojęcia, cóż to było, ale uczucie było okrutne. Wciągnął głęboko powietrze, zasysając je spomiędzy zaciśniętych zębów. Szkoda, bo przecież chciał spróbować ją zanieść. Wydawała się taka drobna. Musiała coś zjeść.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Musiała sprawdzić, musiała wedrzeć się dłońmi głębiej, spisać niewidzialny bilans strat, wszystkich ran i wiader rozlanych łez. O te ostatnie chyba nawet go nie podejrzewała przez te kilka okropnie dłużących się dni, a jednak teraz spod rzęs obserwowała mięknące, wilgotniejące spojrzenie. Jej ręce samoistnie badały ramiona, naciskały, za pomocą dotyku analizowały odsłonięte kawałki męskiego ciała. Bo coś się stało, bo pijackie notatki świadczyły o tym, że toczył się w dół, albo gnił gdzieś w zamulonym dole, razem z trupami. Jakby zapomniał o nim świat, a przecież to kłamstwo. Mając go ponownie po czasie zbyt drapiącej pustki spodziewała się kilku świeżych rys, fioletowych plam krzywdy, w której ramiona znów musiał wpaść. Ale dlaczego? Ale po co? Podciągany wyżej materiał, despotyczne dłonie, poruszające się po brzuchu jak po własnym, ostrożnie, ale pewnie. Widziała ledwie skrawki, a przecież dalej w górę, a na plecach, udach, w sercu czaić się mogły kolejne siniaki. Wciąż je sobie zadawał, te ciosy, których jeszcze nie umiała wytłumaczyć i które bardziej niż cokolwiek innego potrzebowały sprawdzenia. Oni tak mieli, zbierali haniebne, krwiste laury, a potem powtarzali… To nic. Zastygła, przyłapując go na próbach ucieczki od tego tematu. Nim zamrugała, jej palce przygładziły jeden z mdłych tropów i aż coś w środku zakuło okrutnie. Jakby prąd jego własnego bólu przeniknął od opuszków przez nadgarstek i potem w górę do ramienia. W odłamku tak upragnionej, wspólnej chwili ta krzywda stała się jeszcze bardziej jej. Lekceważył troskę? Nie powinien. Przyłożony do skóry chłodny okład z jej palców oddawał zimno, wciągając zgromadzone tam ciepło. Trwali w trudnej do pojęcia symbiozie. Oczy ślizgały się po wstrząśniętym ciosem pysku. Upierdliwie, ciekawsko, głęboko. Nie ustępowała. – Nie mów tak – burknęła, odmieniając badający dotyk w bardziej czuły, nieco iskrzący. Wiedziała, co próbował zrobić: wybierał te momenty, te opowieści, które chciał jej powiedzieć, a wielki mur tajemniczych historii piętrzył się niedostępny dla niej wciąż, mimo obietnic. Czy te rozpadły się w momencie tak dziwacznej rozłąki? Czy jeszcze coś z nich zostało? W łapczywym dotyku, w powielanych przeprosinach i stroskanych, nieco desperackich tonach wyłapywała, że tak. Bo cały przecież wciągnął ją w siebie, a ona zupełnie naturalnie poddawała się, bo to było najbardziej odpowiednie. Mimo tego całego syfu, jaki zdążył się wokół nich zgromadzić. Musieli uprzątnąć te nieporozumienia. Porozmawiać bardziej, pozbyć się dramatu. To się jednak nie stanie, jeśli Urien ostro zakreśli wszystkie szanse. Jak dziwne bazgroły na wymiętych pergaminach. Nie uciekaj.
Przynależność, potrzebę, uczucie podpisywała naciskiem warg na wilgotnych powiekach. Trochę za długo, trochę zbyt zasmucona ponad zasięgiem jego wzroku. Nie zniosłaby tych łez. Nie mogła mu ich odbierać, ale… chciała chociaż ukrócić cierpienie, które zdradzały, mknąc drogą zaokrąglenia pod okiem, a potem nieco w dół, między piegami i zaschniętymi strugami krwi. Palec lekko owinął się wokół miedzianego kosmyka, a potem pogładził ucho. Pochłonęła ciężki, nieświeży zapach jego ciała, śliskość włosa i alkoholowy opar niewidzialnie niosący aż za wiele podpowiedzi. Przyszedł do niej, musiał już wiedzieć, co się stało, otworzył butelkę. To wcale nie było dziwne. Nie zamierzała go ganić. To co innego alarmowało piwne tęczówki. Raziło o wiele bardziej niż zapach portowej nędzy wijący gniazda w jego przyciętych włosach. – Urienie – szepnęła, zbierając ostrożnie kroplę z drugiego oka. Wargi lekko się rozchyliły, słowa miały nadejść, ale zamiast tego patrzyła, jakby minął rok szorstkiej rozłąki, a nie ledwie kilka dni. Nawet tak podrapany przez los wydawał jej się zupełnie niesamowity, przyjazny, drogi. Co to było? To coś, co ich połączyło tak mocno, tak trwale? To coś, co sprawiło, że przestraszyła się jego braku o wiele bardziej, niż chwili, gdy tuzin policjantów wtargnęło do tawerny. Oczy zsunęły się lekko na ten nos, na owijający się nad ustami pas zasklepionej krwi. Usta. A jednak opadała za chwilę, oddana wreszcie słabości sprzed doby, drażniącemu uczuciu bezradności wobec tego wszystkiego. Kontrolujące dłonie odpuściły I pod ubraniem przemknęły, jak dzikie pędy, na plecy, by tam wczepić się i poszukać jeszcze jednej porcji żaru. Pod sobą czuła, że odrobinę rozluźnił swoje ciało. Przyjmowała jego siłę, jego troskę. Promienny oddech przy uchu sprawił, że zadrżała, w ostatniej chwili blokując ręce, by nie ucisnęły go za bardzo. Nie układała się w nim totalnie, nie mogła. Pamiętała o widmach obtłuczonego ciała. Oddychała głębiej, kiedy wsuwał palce pod włosy, gdy mówił, zdejmując z ramion ciężar tych wydarzeń. Pokiwała ostrożnie głową, choć powieki poza jego spojrzeniem zacisnęły się bardziej. Nie mogła ich pozostawić tam samych, nie mogła. – Nie wiem, czy w ogóle się da. Strażnicy zabrali nas na egzekucję. Zginął chłopak, którego aresztowali razem z nami. Jest mało czasu, mało… - mruczała, kierując mimowolnie nos gdzieś bardziej w jego szyję. Powinni działać zdecydowanie. Tylko sama ta myśl… wielka bzdura, wielka, niemożliwa droga na śmierć. Tower nie miało litości. To była wielka, plująca jadem warowania. Cud, że one trzy wyszły. – Dostałeś list? Od Rain? – zapytała, gładząc go lekko po plecach. Jak dobrze było mieć go obok, tak po prostu. Nie wytrzymałaby tu teraz sama. Nie miała zamiaru opierać się tym stanowczym tonom. Miał przecież rację. Nie chciała tego przyznać, ale była wykończona, skostniała po drodze przez pół miasta, wyziębiona i brudna. Piętrzyły się sprawy, które powinni nadrobić, gromadziły słowa, które powinny paść. Zaraz. Znów zaraz, za chwilę, za moment. Wypuściła powietrze prosto w jego kołnierz. – Muszę – odpowiedziała mu, unosząc ostrożnie głowę. Chyba zrobił coś nieprawdopodobnego. Podarował jej porcję siły. Samym tym, że po prostu czekał tu na nią. – Pójdź ze mną – wymówiła nieco stłumionym głosem. Demony z wanny, podłe mary już nie kąsały tak bardzo jak jeszcze przed dwoma tygodniami, ale mimo to poczułaby się lepiej, gdyby pozostał gdzieś blisko. Psią radość przyjęła wyciągnięciem dłoni prosto w stronę długiego jęzora spływającego z paszczy. Łapy podsunęły się bardziej, a wtedy tłumiony oddech bólu drasnął jej ucho. – Potrzebujesz uzdrowiciela. Powiedz mi, co się stało – nakazała, schodząc z jego kolan. Odciągnęła na bok natarczywy pysk. Łapy zastukały w podłogę i nie zamierzały ustąpić. Philippa jednak wpatrywała się zaniepokojona w Uriena. Wyciągnęła dłoń. Poprowadziła go za sobą. Nie musiał mówić od razu, ale chciała poznać jego historię. Nie miała nawet pewności, czy zamiast tułaczki między pokojami nie powinien leżeć i odpoczywać.
Za drzwiami łazienki obróciła się w jego stronę. Nigdzie poza jego twarzą nie było plam krwi. W wannie zaczęła się zbierać ciepła woda, szum dławił mdłe myśli w głowie. – Dasz radę? – upewniła się, stając zaraz przy nim. Lekko pociągnęła za materiał okrywający jego ciało. W górę. Ich losy składały się z potłuczonych ciał i wzajemnego podpierania się. Dasz radę, wejść tam ze mną? Palec zupełnie bez iskry rozpiął guzik od jego spodni. Patrzyła głęboko, nieustępliwie. Obydwoje potrzebowali pomocy. I niech tylko spróbuje kolejny raz wmówić jej, że to nic. Był dzielny, bo musiał. Tak jak ona. Znała ten stan.
Przynależność, potrzebę, uczucie podpisywała naciskiem warg na wilgotnych powiekach. Trochę za długo, trochę zbyt zasmucona ponad zasięgiem jego wzroku. Nie zniosłaby tych łez. Nie mogła mu ich odbierać, ale… chciała chociaż ukrócić cierpienie, które zdradzały, mknąc drogą zaokrąglenia pod okiem, a potem nieco w dół, między piegami i zaschniętymi strugami krwi. Palec lekko owinął się wokół miedzianego kosmyka, a potem pogładził ucho. Pochłonęła ciężki, nieświeży zapach jego ciała, śliskość włosa i alkoholowy opar niewidzialnie niosący aż za wiele podpowiedzi. Przyszedł do niej, musiał już wiedzieć, co się stało, otworzył butelkę. To wcale nie było dziwne. Nie zamierzała go ganić. To co innego alarmowało piwne tęczówki. Raziło o wiele bardziej niż zapach portowej nędzy wijący gniazda w jego przyciętych włosach. – Urienie – szepnęła, zbierając ostrożnie kroplę z drugiego oka. Wargi lekko się rozchyliły, słowa miały nadejść, ale zamiast tego patrzyła, jakby minął rok szorstkiej rozłąki, a nie ledwie kilka dni. Nawet tak podrapany przez los wydawał jej się zupełnie niesamowity, przyjazny, drogi. Co to było? To coś, co ich połączyło tak mocno, tak trwale? To coś, co sprawiło, że przestraszyła się jego braku o wiele bardziej, niż chwili, gdy tuzin policjantów wtargnęło do tawerny. Oczy zsunęły się lekko na ten nos, na owijający się nad ustami pas zasklepionej krwi. Usta. A jednak opadała za chwilę, oddana wreszcie słabości sprzed doby, drażniącemu uczuciu bezradności wobec tego wszystkiego. Kontrolujące dłonie odpuściły I pod ubraniem przemknęły, jak dzikie pędy, na plecy, by tam wczepić się i poszukać jeszcze jednej porcji żaru. Pod sobą czuła, że odrobinę rozluźnił swoje ciało. Przyjmowała jego siłę, jego troskę. Promienny oddech przy uchu sprawił, że zadrżała, w ostatniej chwili blokując ręce, by nie ucisnęły go za bardzo. Nie układała się w nim totalnie, nie mogła. Pamiętała o widmach obtłuczonego ciała. Oddychała głębiej, kiedy wsuwał palce pod włosy, gdy mówił, zdejmując z ramion ciężar tych wydarzeń. Pokiwała ostrożnie głową, choć powieki poza jego spojrzeniem zacisnęły się bardziej. Nie mogła ich pozostawić tam samych, nie mogła. – Nie wiem, czy w ogóle się da. Strażnicy zabrali nas na egzekucję. Zginął chłopak, którego aresztowali razem z nami. Jest mało czasu, mało… - mruczała, kierując mimowolnie nos gdzieś bardziej w jego szyję. Powinni działać zdecydowanie. Tylko sama ta myśl… wielka bzdura, wielka, niemożliwa droga na śmierć. Tower nie miało litości. To była wielka, plująca jadem warowania. Cud, że one trzy wyszły. – Dostałeś list? Od Rain? – zapytała, gładząc go lekko po plecach. Jak dobrze było mieć go obok, tak po prostu. Nie wytrzymałaby tu teraz sama. Nie miała zamiaru opierać się tym stanowczym tonom. Miał przecież rację. Nie chciała tego przyznać, ale była wykończona, skostniała po drodze przez pół miasta, wyziębiona i brudna. Piętrzyły się sprawy, które powinni nadrobić, gromadziły słowa, które powinny paść. Zaraz. Znów zaraz, za chwilę, za moment. Wypuściła powietrze prosto w jego kołnierz. – Muszę – odpowiedziała mu, unosząc ostrożnie głowę. Chyba zrobił coś nieprawdopodobnego. Podarował jej porcję siły. Samym tym, że po prostu czekał tu na nią. – Pójdź ze mną – wymówiła nieco stłumionym głosem. Demony z wanny, podłe mary już nie kąsały tak bardzo jak jeszcze przed dwoma tygodniami, ale mimo to poczułaby się lepiej, gdyby pozostał gdzieś blisko. Psią radość przyjęła wyciągnięciem dłoni prosto w stronę długiego jęzora spływającego z paszczy. Łapy podsunęły się bardziej, a wtedy tłumiony oddech bólu drasnął jej ucho. – Potrzebujesz uzdrowiciela. Powiedz mi, co się stało – nakazała, schodząc z jego kolan. Odciągnęła na bok natarczywy pysk. Łapy zastukały w podłogę i nie zamierzały ustąpić. Philippa jednak wpatrywała się zaniepokojona w Uriena. Wyciągnęła dłoń. Poprowadziła go za sobą. Nie musiał mówić od razu, ale chciała poznać jego historię. Nie miała nawet pewności, czy zamiast tułaczki między pokojami nie powinien leżeć i odpoczywać.
Za drzwiami łazienki obróciła się w jego stronę. Nigdzie poza jego twarzą nie było plam krwi. W wannie zaczęła się zbierać ciepła woda, szum dławił mdłe myśli w głowie. – Dasz radę? – upewniła się, stając zaraz przy nim. Lekko pociągnęła za materiał okrywający jego ciało. W górę. Ich losy składały się z potłuczonych ciał i wzajemnego podpierania się. Dasz radę, wejść tam ze mną? Palec zupełnie bez iskry rozpiął guzik od jego spodni. Patrzyła głęboko, nieustępliwie. Obydwoje potrzebowali pomocy. I niech tylko spróbuje kolejny raz wmówić jej, że to nic. Był dzielny, bo musiał. Tak jak ona. Znała ten stan.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wszystko było takie bezsensowne, bo przecież dobrze wiedział, że nie było rozsądnym tu przychodzić, że nie naprawi wszystkich kłamstw, które jej złożył wtedy na balkonie, choć wierzył w nie całym sobą. Nigdy nie miał zamiaru jej zostawiać, a jednak zrobił to. Ostatnimi dniami myśli odbiegały do sfer nieznajomych, przerażających go bardziej niż perspektywa życia bez niej, bo pewnie… jakoś by się udało, jakoś. Schlany trafiłby w końcu na swojego kata, z którym wymieniłby się uściskiem dłoni i uśmiechem, że w końcu to koniec, bo zaczynał przestawać potrafić bez niej. Wypełniała go nawet nie będąc obok, jakby zakleszczyła się jakoś wewnątrz i przepędziła poczucie samotności, a nawet niezrozumienia. Milcząco przytakiwała, dokładnie tak samo, jak on starał się nie pogłębiać jej ran pytaniami. Rozumiał jedno – była skrzywdzona i kiedy widział ją w tych pomiętych, poszarpanych i brudnych rzeczach wydawała się najbardziej pożądana. Dawała mu pełnię sensu, bo przecież pragnął, by była szczęśliwa i… wciąż nie potrafił zrozumieć, dlaczego była mu tak droga, przecież w porcie żyło tak wiele osób…
Zimne dłonie drobniejszej ręki były przyjemne, jednak obicia pozostawiały pewne ślady, które nie mogły pozostawać tak długo zlekceważone. Oddechem próbował zjednoczyć się z nią, choć przyspieszone odgłosy urywanego powietrza nie były tym, co powinien pielęgnować, odnajdywał w tym jakąś dziwną przyjemność. Była. Odnalazł jej wzrok. Zabroniła wypierania bólu. Zmarszczył brwi, próbując znaleźć jakieś odpowiednie słowa dla niej, bo przecież tylko ona się wciąż liczyła. – Przepraszam – powtórzył się żałośnie przez nieco zaciśniętą szczękę. – to żebra, one… – spróbował wyjaśnić, biorąc sobie za cel uświadomienie jej, że coś się stało. Wyglądało na to, że chciała być częścią jego świata, więc jak mógł jej nie wpuszczać, kiedy kłębiła się gdzieś wizja odrzucenia? – Musz… musimy odpocząć. – zaproponował z wahaniem w głosie, bo jakim prawem mógł jej mówić, co należy, a czego nie? Chciał dla niej jak najlepiej, a jednak wydawało się, że w każdym momencie może przelać czarę goryczy tym swoim milczeniem lub zaprzeczeniami. Nie był wystarczająco silny, żeby ponownie ją tracić. Nie, kiedy znów mu odpowiadała, dając się przyciągnąć, martwiąc się, rozkazując, ona… wciąż była sobą. Tak ciężko było ją złamać… chyba coś zaświeciło w jego oku, bo jej silna wola stawała się też jego. Oboje byli wycieńczeni, choć z ich dwójki, to oczywiście jej należało się więcej troski.
Ulga i wstyd, tym stały się jego łzy, bo widział ją, próbował wrócić i zamiast przyjść na kolanach z przeprosinami, oddawał się libacji, która doprowadzała go ponownie do następnych obrzęków. Płakał nad byciem tym żałosnym gościem, który pozwala, żeby ktoś tak ważny wysmyknął się z jego rąk bez powiedzenia tego, co najważniejsze; bez uświadomienia, że odmieniła coś… dała jakąś dziwną nadzieję, że wcale nie musi być kimkolwiek ważnym, żeby… no właśnie, co? Kim stała się w tak krótkim czasie i dlaczego nie był w stanie o tym zwyczajnie zapomnieć? – Philippa – słowo wydawało się ostoją, nie potrzebował żadnych kotwic, czy cum, wystarczyła możliwość szepnięcia jej słowa i wyczucia jej dłoni, które tak zachłannie potrzebowały jakiegoś oparcia. Chciał oferować jej tego, co potrzebowała. Dobrze wiedział, że tym razem było to wsparcie. Nigdy więcej tak pustosłownie. Stwierdził w myślach, mówiąc dokładnie to, co faktycznie zamierzał. Nie pozwoli jej już tak daleko odejść, bo była… przyjaciółką? Ciężko było obrać to w słowa, szczególnie kiedy łączyło ich coś tak obezwładniającego, początkowo próbował nawet temu przeczyć, jednak z czasem przepadał bezpowrotnie, oddając jej, co tylko chciała. Problemem znów była tylko szczerość, bo wciąż pozostawało tak wiele niewiadomych, już o samym fakcie przebywania ze sobą nie wspominając. Brak rodziców z jej strony pozwalał na ominięcie pewnych kroków, jednakże ani myślał dochowywać tajemnicy przed własną rodziną, bo kiedyś by chciał… nazbyt śmiała myśl przemknęła przez jego głowę. Na razie musieli się uzdrowić, a potem byli już daleko, żeby planować, co dalej. Raz nie wypaliło, bał się ponownie podejmować to ryzyko i obiecywać, coś tak trwale, bo wtedy słowa przestawały mieć własną moc. – Jestem metamorfomagiem i byłym Wiedźmim Strażnikiem, postaram się… – stwierdził szeptem, bo nie były to informacje odpowiednie dla jej uszu, nie w ten sposób miał cokolwiek zdradzać, o ile w ogóle! – muszę tylko odpocząć. – zaalarmował, przyjmując fakt, że wolała wiedzieć. Nie miał oporów przed kolejnymi tajemnicami. Oparł brodę o bok jej czoła, wyczuwając każdym skrawkiem ciała pożądaną obecność. Tak ciężko było przejść z tym do jakiejś normy, że była w jego ramionach, bo przecież te kilka dni zdawało się zwyczajnym koszmarem na wpół otwartych powiek. Teraz mógł je zamknąć swobodnie, bo przecież była nawet w ciemności, czuł ją. Głęboki oddech wyrwał się z jego piersi, jakby powoli uspokajała go ta myśl, że nie jest już tylko on, a oni. Tęsknił. – List? – zdziwił się nieco, oddając ruch głaskania na wysokości jej łopatek i we włosach. Musiała czuć się okropnie z tym brudem na ciele, choć on nie zauważał choćby grama problemu, a tym bardziej łoju. Sam śmierdział jak bimbrownia, pomimo że nie wypił dużo. Dopiero po chwili zaczął wyczuwać, że była zimna nie tylko na dłoniach, ale również reszcie ciała. W tym tempie mogła szybko się rozchorować, a to nie wróżyło niczego dobrego…
Widział, jak nabiera całej tej mocy, jak powstaje ta niezłamana fasada, którą przypadkiem przełamał, oferując tylko własne wsparcie. Kącik ust lekko powędrował w górę jakby w małym pokrzepieniu, bo starała się zawalczyć, miała w sobie potężną wolę. Jedynie na stłumiony głos serce zadudniło wolniej w piersi, bo ten dźwięk i znaczenie były inne, bardzo niecodzienne. Teraz już nie zamierzał jej zostawiać, nawet w tak intymnym miejscu, jakim była łazienka. Pamiętał, jak ona była dla niego, musiał oddać to z nawiązką. Potrzebowała kogoś i choć w głowie zaczął się harmider myśli, to decyzja została podjęta jeszcze zanim cokolwiek odpowiedział, a potwierdzenie przyszło bardzo szybko. – Pójdę. – szepnął ogniście, bo martwił się nie tylko o jej ciało, ale również stan ducha. Wiedział, jak okropna była samotność i nie zamierzał pozwalać jej na tak odległe odejście, nie przy nim. Nawet, teraz kiedy sama przeżywała własny tragizm, próbowała się nim zająć. Coś zamigotało w jego oczach, gdy ponownie wykazała się tą pełną gotowością zmartwienia o jego stan. – Jeszcze nie. Jeszcze jest dobrze, to… – dał się prowadzić, wstając z niemałym problemem, choć postarał się ukrócić wszelkie stęki, to przy drzwiach łazienki przystanął na chwilę, łapiąc się framugi. Nie sądził, że zdoła iść dalej, wtedy obróciła się do niego przekazując niemą siłę. Przestąpił próg, jakby była źródłem magnetycznej mocy i oddał się jej ruchom. Nie musiał odpowiadać, po prostu kontynuował małą historyjkę. – ja… Parszywy… – próbował wytłumaczyć, pomagając w zdjęciu koszulki, która odsłoniła napiętnowane sińcami i wyżłobieniami ciało. – byłem tam… – przełknął ślinę, orientując się, że wzięła się za jego spodnie. Guzik został odpięty i naprawdę nie trzeba było długo czekać, aż nogawki same zjadą do podłogi, bo przecież głodówka dotknęła wszystkich. Nawet boczki zdawały się nieco mniejsze w porównaniu do zeszłych miesięcy, na szczęście ona nie wiedziała. Nie potrafił wstydzić się swojego ciała, nie w tym stanie, a jednak ponownie na twarzy pojawiły się czerwone plamy. – Ty też… – szepnął dość zagadkowo i zdecydowanie nieświadomie. Nie myślał odnośnie do tego, co dalej, po prostu pusto podążał, więc wyplątawszy się z nogawek i skarpetek, kucnął na miarę możliwości. Mając oczy na wysokości jej pasa, był w stanie dość swobodnie ściągnąć jej pończochy, choć zanim cokolwiek zrobił, próbował odnaleźć piwne tęczówki i przyzwolenie. Wystarczyła mu sekunda, żeby wahanie zmieszane z zawstydzeniem przemieniło się w przejęcie i troskę. Wymagała opieki. Bez zbędnych słów włożył palec za podartą pończochę, ciągnąc ją w dół, to samo zrobił z drugą, starając się nie wodzić paznokciem wzdłuż jej nogi, choć zważywszy na brak wprawy z pończochami, nie był w tym najlepszy. Czując gorąco na karku od całej tej odpowiedzialności, którą odczuwał względem jej komfortu, wrócił na nogi, próbując już odnaleźć jej wzrok na mniej-więcej normalnym poziomie. Z troską w oczach i czerwonymi śladami na polikach złapał za końce jej sukienki, starając się nie myśleć o niczym innym niż to, że każda myśl oznaczała kolejną jej zdradę. Na szczęście nie potrafił zboczyć na ten szlak, kiedy czuł powołanie do niesienia pomocy. Kąpiel miała być zbawcza dla niej i… dla niego, więc powoli zaczął ciągnąć odzienie w górę, starając się zapewnić ją wzrokiem, że wszystko było w porządku, że nie ma na myśli nic złego, że może mu ufać, że utrzyma wzrok w górze. Byli obok siebie zaledwie pięć minut od kilku dobrych dni rozłąki, a teraz? Przełamywali kolejne bariery, które dla niego jako wychowanego na etykiecie panicza zdawały się krokami milowymi, a jednak przy niej wszystko wydawało się takie na miejscu. Mimo to nie zamierzał zdejmować ani swojej, a tym bardziej jej bielizny, co więcej po ściągnięciu jej sukienki wzrokiem nawet nie śmiał lustrować jej spojrzeniem, bo był tam w roli opiekuna, czyż nie? Czerwień znów wylała się na jego polikach, kiedy głowa odwrócona była w stronę wanny. Musieli tam wejść. Dopiero ta myśl, że nie może skupiać się na przyjemności, a oczyszczeniu ze wszystkich brudów, sprawiła, że ściągnął brwi i spojrzał w jej twarz. Był zdeterminowany, żeby się nią zająć, bo tak zwyczajnie należało. Wyciągnął w jej kierunku dłoń ze wzrokiem przepełnionym troską, patrzył tylko i wyłącznie w piwny ocean, który był wszystkim, czym należało się przejmować. Musiała wiedzieć, że ją akceptuje i pomoże, bo zepsuł już wystarczająco wiele.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zimne dłonie drobniejszej ręki były przyjemne, jednak obicia pozostawiały pewne ślady, które nie mogły pozostawać tak długo zlekceważone. Oddechem próbował zjednoczyć się z nią, choć przyspieszone odgłosy urywanego powietrza nie były tym, co powinien pielęgnować, odnajdywał w tym jakąś dziwną przyjemność. Była. Odnalazł jej wzrok. Zabroniła wypierania bólu. Zmarszczył brwi, próbując znaleźć jakieś odpowiednie słowa dla niej, bo przecież tylko ona się wciąż liczyła. – Przepraszam – powtórzył się żałośnie przez nieco zaciśniętą szczękę. – to żebra, one… – spróbował wyjaśnić, biorąc sobie za cel uświadomienie jej, że coś się stało. Wyglądało na to, że chciała być częścią jego świata, więc jak mógł jej nie wpuszczać, kiedy kłębiła się gdzieś wizja odrzucenia? – Musz… musimy odpocząć. – zaproponował z wahaniem w głosie, bo jakim prawem mógł jej mówić, co należy, a czego nie? Chciał dla niej jak najlepiej, a jednak wydawało się, że w każdym momencie może przelać czarę goryczy tym swoim milczeniem lub zaprzeczeniami. Nie był wystarczająco silny, żeby ponownie ją tracić. Nie, kiedy znów mu odpowiadała, dając się przyciągnąć, martwiąc się, rozkazując, ona… wciąż była sobą. Tak ciężko było ją złamać… chyba coś zaświeciło w jego oku, bo jej silna wola stawała się też jego. Oboje byli wycieńczeni, choć z ich dwójki, to oczywiście jej należało się więcej troski.
Ulga i wstyd, tym stały się jego łzy, bo widział ją, próbował wrócić i zamiast przyjść na kolanach z przeprosinami, oddawał się libacji, która doprowadzała go ponownie do następnych obrzęków. Płakał nad byciem tym żałosnym gościem, który pozwala, żeby ktoś tak ważny wysmyknął się z jego rąk bez powiedzenia tego, co najważniejsze; bez uświadomienia, że odmieniła coś… dała jakąś dziwną nadzieję, że wcale nie musi być kimkolwiek ważnym, żeby… no właśnie, co? Kim stała się w tak krótkim czasie i dlaczego nie był w stanie o tym zwyczajnie zapomnieć? – Philippa – słowo wydawało się ostoją, nie potrzebował żadnych kotwic, czy cum, wystarczyła możliwość szepnięcia jej słowa i wyczucia jej dłoni, które tak zachłannie potrzebowały jakiegoś oparcia. Chciał oferować jej tego, co potrzebowała. Dobrze wiedział, że tym razem było to wsparcie. Nigdy więcej tak pustosłownie. Stwierdził w myślach, mówiąc dokładnie to, co faktycznie zamierzał. Nie pozwoli jej już tak daleko odejść, bo była… przyjaciółką? Ciężko było obrać to w słowa, szczególnie kiedy łączyło ich coś tak obezwładniającego, początkowo próbował nawet temu przeczyć, jednak z czasem przepadał bezpowrotnie, oddając jej, co tylko chciała. Problemem znów była tylko szczerość, bo wciąż pozostawało tak wiele niewiadomych, już o samym fakcie przebywania ze sobą nie wspominając. Brak rodziców z jej strony pozwalał na ominięcie pewnych kroków, jednakże ani myślał dochowywać tajemnicy przed własną rodziną, bo kiedyś by chciał… nazbyt śmiała myśl przemknęła przez jego głowę. Na razie musieli się uzdrowić, a potem byli już daleko, żeby planować, co dalej. Raz nie wypaliło, bał się ponownie podejmować to ryzyko i obiecywać, coś tak trwale, bo wtedy słowa przestawały mieć własną moc. – Jestem metamorfomagiem i byłym Wiedźmim Strażnikiem, postaram się… – stwierdził szeptem, bo nie były to informacje odpowiednie dla jej uszu, nie w ten sposób miał cokolwiek zdradzać, o ile w ogóle! – muszę tylko odpocząć. – zaalarmował, przyjmując fakt, że wolała wiedzieć. Nie miał oporów przed kolejnymi tajemnicami. Oparł brodę o bok jej czoła, wyczuwając każdym skrawkiem ciała pożądaną obecność. Tak ciężko było przejść z tym do jakiejś normy, że była w jego ramionach, bo przecież te kilka dni zdawało się zwyczajnym koszmarem na wpół otwartych powiek. Teraz mógł je zamknąć swobodnie, bo przecież była nawet w ciemności, czuł ją. Głęboki oddech wyrwał się z jego piersi, jakby powoli uspokajała go ta myśl, że nie jest już tylko on, a oni. Tęsknił. – List? – zdziwił się nieco, oddając ruch głaskania na wysokości jej łopatek i we włosach. Musiała czuć się okropnie z tym brudem na ciele, choć on nie zauważał choćby grama problemu, a tym bardziej łoju. Sam śmierdział jak bimbrownia, pomimo że nie wypił dużo. Dopiero po chwili zaczął wyczuwać, że była zimna nie tylko na dłoniach, ale również reszcie ciała. W tym tempie mogła szybko się rozchorować, a to nie wróżyło niczego dobrego…
Widział, jak nabiera całej tej mocy, jak powstaje ta niezłamana fasada, którą przypadkiem przełamał, oferując tylko własne wsparcie. Kącik ust lekko powędrował w górę jakby w małym pokrzepieniu, bo starała się zawalczyć, miała w sobie potężną wolę. Jedynie na stłumiony głos serce zadudniło wolniej w piersi, bo ten dźwięk i znaczenie były inne, bardzo niecodzienne. Teraz już nie zamierzał jej zostawiać, nawet w tak intymnym miejscu, jakim była łazienka. Pamiętał, jak ona była dla niego, musiał oddać to z nawiązką. Potrzebowała kogoś i choć w głowie zaczął się harmider myśli, to decyzja została podjęta jeszcze zanim cokolwiek odpowiedział, a potwierdzenie przyszło bardzo szybko. – Pójdę. – szepnął ogniście, bo martwił się nie tylko o jej ciało, ale również stan ducha. Wiedział, jak okropna była samotność i nie zamierzał pozwalać jej na tak odległe odejście, nie przy nim. Nawet, teraz kiedy sama przeżywała własny tragizm, próbowała się nim zająć. Coś zamigotało w jego oczach, gdy ponownie wykazała się tą pełną gotowością zmartwienia o jego stan. – Jeszcze nie. Jeszcze jest dobrze, to… – dał się prowadzić, wstając z niemałym problemem, choć postarał się ukrócić wszelkie stęki, to przy drzwiach łazienki przystanął na chwilę, łapiąc się framugi. Nie sądził, że zdoła iść dalej, wtedy obróciła się do niego przekazując niemą siłę. Przestąpił próg, jakby była źródłem magnetycznej mocy i oddał się jej ruchom. Nie musiał odpowiadać, po prostu kontynuował małą historyjkę. – ja… Parszywy… – próbował wytłumaczyć, pomagając w zdjęciu koszulki, która odsłoniła napiętnowane sińcami i wyżłobieniami ciało. – byłem tam… – przełknął ślinę, orientując się, że wzięła się za jego spodnie. Guzik został odpięty i naprawdę nie trzeba było długo czekać, aż nogawki same zjadą do podłogi, bo przecież głodówka dotknęła wszystkich. Nawet boczki zdawały się nieco mniejsze w porównaniu do zeszłych miesięcy, na szczęście ona nie wiedziała. Nie potrafił wstydzić się swojego ciała, nie w tym stanie, a jednak ponownie na twarzy pojawiły się czerwone plamy. – Ty też… – szepnął dość zagadkowo i zdecydowanie nieświadomie. Nie myślał odnośnie do tego, co dalej, po prostu pusto podążał, więc wyplątawszy się z nogawek i skarpetek, kucnął na miarę możliwości. Mając oczy na wysokości jej pasa, był w stanie dość swobodnie ściągnąć jej pończochy, choć zanim cokolwiek zrobił, próbował odnaleźć piwne tęczówki i przyzwolenie. Wystarczyła mu sekunda, żeby wahanie zmieszane z zawstydzeniem przemieniło się w przejęcie i troskę. Wymagała opieki. Bez zbędnych słów włożył palec za podartą pończochę, ciągnąc ją w dół, to samo zrobił z drugą, starając się nie wodzić paznokciem wzdłuż jej nogi, choć zważywszy na brak wprawy z pończochami, nie był w tym najlepszy. Czując gorąco na karku od całej tej odpowiedzialności, którą odczuwał względem jej komfortu, wrócił na nogi, próbując już odnaleźć jej wzrok na mniej-więcej normalnym poziomie. Z troską w oczach i czerwonymi śladami na polikach złapał za końce jej sukienki, starając się nie myśleć o niczym innym niż to, że każda myśl oznaczała kolejną jej zdradę. Na szczęście nie potrafił zboczyć na ten szlak, kiedy czuł powołanie do niesienia pomocy. Kąpiel miała być zbawcza dla niej i… dla niego, więc powoli zaczął ciągnąć odzienie w górę, starając się zapewnić ją wzrokiem, że wszystko było w porządku, że nie ma na myśli nic złego, że może mu ufać, że utrzyma wzrok w górze. Byli obok siebie zaledwie pięć minut od kilku dobrych dni rozłąki, a teraz? Przełamywali kolejne bariery, które dla niego jako wychowanego na etykiecie panicza zdawały się krokami milowymi, a jednak przy niej wszystko wydawało się takie na miejscu. Mimo to nie zamierzał zdejmować ani swojej, a tym bardziej jej bielizny, co więcej po ściągnięciu jej sukienki wzrokiem nawet nie śmiał lustrować jej spojrzeniem, bo był tam w roli opiekuna, czyż nie? Czerwień znów wylała się na jego polikach, kiedy głowa odwrócona była w stronę wanny. Musieli tam wejść. Dopiero ta myśl, że nie może skupiać się na przyjemności, a oczyszczeniu ze wszystkich brudów, sprawiła, że ściągnął brwi i spojrzał w jej twarz. Był zdeterminowany, żeby się nią zająć, bo tak zwyczajnie należało. Wyciągnął w jej kierunku dłoń ze wzrokiem przepełnionym troską, patrzył tylko i wyłącznie w piwny ocean, który był wszystkim, czym należało się przejmować. Musiała wiedzieć, że ją akceptuje i pomoże, bo zepsuł już wystarczająco wiele.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 27.06.21 16:00, w całości zmieniany 2 razy
Skrzywdzona, ale nie tak potrzaskana, jak mogłaby być. Nie tak osłabiona, nie tak krucha, nie tak rozbita wewnętrznie, by zakopać się teraz w pierzynach i wypłakiwać niedolę. Bo wiedziała, że łzami nie pomoże tym, którzy pozostali wciśnięci w lodowate kąty zakratkowanej pułapki, którzy nie mieli żadnej pomocy i prawdopodobnie właśnie w ostatnich mętnych spojrzeniach tracili nadzieję. Wyobrażała sobie to aż za dobrze. Nie minęły te twarze, te obrazy przyjacielskich serc opętanych przez ministerialnych chamów. Chciała się tam dostać. Tak bardzo, teraz. Dopiero jego widok, jego obecność, jego powrót – dopiero teraz przez chwilę przestała o nich myśleć, na moment, na kilka tupnięć w sercu, na kilka mrugnięć pospieszanych wciąż powiek. Nie wyrzuciła całkowicie z pamięci wciśniętego gdzieś pijaczego świstka i mnożących się boleśnie godzin ciszy, tych samych pytań i przyłapanej nieobecności tego, którego w ostatnich dniach przecież potrzebowała. Potrzebowała tak mocno jak przed tymi anomaliami na plaży, tak mocno jak teraz, kiedy układała się w jego czułości, łamiąc powoli, zdradzając słabość, która nigdy nie powinna mieć miejsca. Przy nim mogła? Tylko nawet teraz, w obliczu tego wszystkiego nie potrafiła wygasić wiecznej czujności, automatycznej brwi, która zwiastowała coś, o czym powinien coś wiedzieć. Że nie ustąpi. Zamierzała przełknąć wszystko to, co ledwo doniosła do własnego mieszkania i najpierw sprawdzić, co się stało z nim. A coś na pewno. Sine ślady, po których sunęły ostrożne palce, układały się w opowieść, której nie chciał jej jeszcze opowiedzieć. Nie dawała mu jednak wyboru, chciała znać prawdę, chciała zapełnić podziurawione kartki z listopadowego kalendarza. Wiedziała przecież, że miał tendencję do zadawania sobie samemu ogromnego bólu. To była taka nagła, nieopanowana potrzeba, której natury jeszcze do końca nie poznała. Rzucał się ku temu. Teraz było tak samo? Dlaczego nie przychodził? Dlatego nie było go w domu? Dotyk przyniósł dwie emocje. Dominująca okazała się jednak troska zmieszana z podejrzeniem. Upragniona bliskość i ciepło, które w krótkim czasie urosło do czegoś, do czego tak trudno było jej się przyznać nawet przed samą sobą, musiało poczekać. Philippa nie zamierzała się uginać. Wiedziała, że wolał uciekać, spychać to do czegoś nieważnego, że nie chciał wcale o tym mówić. Rozumiała poniekąd. Ale tylko poniekąd, bo świdrujące go tęczówki wydawały jasny komunikat. Daj mi prawdę.
– Są obite. Widzę, jak się męczysz – wyraziła jasno, konkretnie. Spojrzenie jednak kryło o wiele więcej troski, niż srogich cieni, które mogłyby go nieprzyjemnie drażnić. Po prostu potrzebowała zająć się nim. Tak samo, jak on ją. To… – To działa w dwie strony, Urienie. Ty i ja – wygłosiła, zanim zdążyła się głębiej nad tym zastanowić. Po prostu była pewna. Czego dokładnie? Opuściła ciężko powieki. Obydwie możliwe wizje były trudne do zniesienia. Zrobił to sam sobie, albo ktoś mu pomógł. Jej blada buzia ożywiła się jednak w chwili, kiedy przyznał się, że jest zmęczony. Mały jeden krok. Nieźle. Chciała strofować jego, a przecież sama nie była wcale lepsza. Też kombinowała, też nie chciała się do pewnych rzeczy przyznać. Walki wokoło było za dużo, by jeszcze toczyła bitwy z samą sobą. Gryzła się wewnętrznie z tyloma sprawami, ale Urien był prawdziwy. Naprawdę siedział obok. Zaraz pod tymi podrapanymi przez szorstkie, więzienne łachy udami. Chyba nie miała siły zmniejszać własnego ciężaru, choć początkowo mimowolnie to robiła. Nie wiedziała, gdzie jeszcze był pobity. – Tak – potwierdziła tylko krótko kwestię odpoczywania. Nie ukrywała już tego, ale bała się, że nie uśnie, nie da rady sama doprowadzić się do porządku. We dwoje było jakoś łatwiej. Nie była jedyna, przestawało chodzić o nią. Nie wiedziała, czy tak umie, ale od samego początku, od pierwszego tak intensywnego spojrzenie, jaki jej ofiarował, czuła się inaczej. Zagnieździł się w niej i został nawet, kiedy znajdował się w niewiadomej pustce, za daleko, w zbyt drażniącej niecierpliwości. W mgłach, których jej potężne aeris nie potrafiło rozdmuchać. Gdy wymawiał jej imię, gdy odpowiadał, zdawało jej się, że może opuścić różdżkę, że może przestać co chwila obracać się za siebie. Udawać, że jej duch nie został podłamany w ostatnich godzinach. Jeszcze tylko trochę. Coś jej robił. Coś robił samą swoją obecnością. Zawsze przecież musiała radzić sobie sama. – Wiedźmim Strażnikiem? – Uniosła odrobinę głowę. – Czyli jesteś cholernie zdolny – zauważyła głośno, z podziwem. Jej oczy zalśniły. Trochę wiedziała o tych dziwnych służbach, trochę się nasłuchała opowieści chłopców ponad kuflem o przygodach z policjantami i im podobnymi. Byłym. Wiec coś musiało się stać, że odszedł. A może go wyrzucono? Skoro jednak pracował tam, musiał być bardziej gramotny, niż było to widać na pierwszy rzut oka. Może w innych okolicznościach uśmiechnęłaby się i podpytała bardziej, może poczułaby cień dumy, bo przecież lubiła bezgłośnie nazywać go wyjątkowym. – No tak, w tym stanie cię nigdzie nie puszczę. I nie samego – wyjawiła, dając mu znak, że nie zamierzała czekać grzecznie, aż ktoś na jej prośbę uratuje świat. Nie była stworzona do wygodnego wygrzewania tyłka. Nie była. Wiedział? Na tę myśl otworzyła szerzej oczy, ale nieco ostudziły jej naturę kolejne słowa, te powtarzające się dziś formuły. Rozsupłała dłoń, pozwoliła jej opaść, jeszcze raz owinąć się delikatnie wokół naruszonego ciała. Wtulona nieco głowa, a pod nią przez cały czas rozbiegane myśli, w chaosie i gorączce, na która nie istniało żadne lekarstwo. Wciąż o nich myślała, o Celinie, Bojczuku i Hagridzie. Zbiorą siły, zapanują nad emocjami i spróbują stworzyć jakiś racjonalny plan, który ich nie zabije. Obawiała się jednak, że to niemożliwe. – Huxley wyszła pierwsza. Powinieneś dostać wiadomość. Poprosiła ją o to – mruknęła gdzieś z ustami lekko zakradającymi się do jego brody. Nie dotarł list? A może nigdy go nie odczytał? – Kiedy tutaj przyszedłeś, Urienie? – zapytała, unosząc lekko głowę. To zdecydowanie nie była rozmowa, która sprzyjała spokojnej pozie. Co rusz potrzebowała popatrzeć mu w oczy, bo przecież w nich czaiło się najwięcej odpowiedzi. Więcej od słów, których zwykle nie ofiarował jej zbyt wiele. Powoli się go uczyła. Nochal już spokojnie spał w wolnym kącie kanapy, choć jego uszy co chwila się unosiły. Nie piszczał, nie wołał o spacer, a przecież nie było jej wiele godzin. Zajął się nim. Ten fakt sprawił, że ciepło przelało się mocniej przez jej wyziębnięte ciało.
Podążyli tam razem. Philippa nie gnała, wiedząc, że pełen był bliżej nieokreślonych ciosów i urazów. Uzdrowiciel był im konieczny. Na pewno jemu, bo to, co dotknęło ją, siedziało znacznie głębiej. Tam nie mogło sięgnąć żadne oko. Chociaż te miodowe były tak przejęte, że momentami czuła się aż obdarta z najmniejszej tajemnicy. Zgięła nieco palce od stóp, kiedy przekroczył próg i wyjawił jej… to. Że tam był, że to ci sami ludzie. Gniew zdominował jej spojrzenie. Powietrze w piersi na moment zatrzymało się. – Byłeś tam – powtórzyła nieco w transie, jakby za nim. To brzmiało trochę jak pytanie. Nie pomylił się, nie oszukiwał jej. Nie mógłby w tych okolicznościach budować czegoś takiego. Jej dłonie owinęły się wokół jego przedramion. Wciąż nie złapała nowego oddechu. – Gdzie dokładnie? Dlaczego w ogóle cię zaatakowali? Musiałeś im uciec – wydedukowała szybko. Dokonanie tego, co wydawało jej się jedynym wyjaśnieniem, przecież było prawie niemożliwe. Jak silny był? Co jeszcze potrafił? Zupełnie machinalnie obydwie jej dłonie wybrały się w stronę jego bioder, ale spodnie opadły same. Pewnie należały do którejś z jego twarzy, tych obcych ciał, które ratowały skórę. Wciąż nie mogła w to uwierzyć. W ścianach niewielkiej łazienki historia stawała się pełniejsza, chociaż niemniej bolesna. Oglądała go, ale najbardziej po to, by odkryć, czy gdzieś na udach nie kryły się kolejne ślady ministerialnej przemocy. Bo to oni go skrzywdzili. Zgniotła mocno własne pieści i zatopiła oczy w ścianie, która nawet nie była ubrana w kafelki. Wszystko tu było marne, ale miała tylko to. Nie zapanowała nad galopującymi do tamtych chwil myślami. Chwil, kiedy stała pod ścianą, a on gdzieś po drugiej stronie doświadczał tortury. Teraz mówił do niej, ale chyba nie do końca to do niej dotarło. Nie mogło być dobrze, port był przesiąknięty złą energią, wyjątkową trudną i ciężką w przezwyciężeniu. Chorowali przez nią. Jeden za drugim.
Na wszystko mu pozwalała. Oddalona o odległe mile. Potrzebowała przynajmniej kilkunastu wdechów, by wrócić do niego, by przyłapać go na wewnętrznej walce, na niepewności i jednoczesnej determinacji. Popatrzyła w dół, kiedy mierzył się z podartymi pończochami. Nie mogły już nikogo czarować. Ich spojrzenia się zbiegły, a Philippa odpowiedziała wdzięcznie, jakoś spokojnie. Podciągnęła nogę w górę, by było mu łatwiej – tyle sił to jeszcze miała. Potem drugą. Skubnął ją dotykiem cieplejszych palców przy udzie, ale nie było w tym już nic z pasji, które ich demonizowały. Sukienka pofrunęła wkrótce w górę, a Philippa ukazała mu się wyłącznie w bieliźnie. Zbyt drobna, malutka, ale kryjąca w sobie bardzo dużo złości gotowej przemienić się w energię właściwą do walki. To jeszcze nie był ten etap, kiedy jedynym kształtem były kości. Odszukała miodowych oczu, które zdawały się nieco w tym gubić. Pod nimi wyciągała się dłoń. Nie chciał robić już nic więcej. Wanna wypełniała się wodą, wołając ich. Ta sama wanna, która stawała się jej spowiedniczką i klątwą w jednym. Za każdym razem zasiadała w niej z obawą. Tym razem miała jego. Nie czuła skrępowania, właściwie to nie czuła za wiele. Dawał jej poczucie bezpieczeństwa. – Zaczekaj – oznajmiła, lekko poruszając głową. Jeszcze nie mogli wejść. Pamiętała o tym, co wyznał jej, kiedy siedziała na stole pośrodku jego mieszkania i rozpalona starała się jakoś przebrnąć przez morza grzechu. Że była pierwsza. W tych okolicznościach nie było jednak żadnego sensu, by pozostała w bieliźnie. Sięgnęła do zapięcia na plecach, a to ustąpiło, dając okrytemu ciału całkowitą wolność. Nie osłaniała się jak wystraszona panienka. Przecież byli już razem dość blisko, czuli swoje ciała. Przytłaczające dramaty sprzed ostatnich godzin nie pozwalały jej na przebudzenie kokieteryjnej natury. Nie teraz, to kompletnie nie ten moment. Spokój i pewność. Wreszcie całkiem naga stanęła przed nim, pozbawiona wstydu, pozbawiona myśli, które powinny ją teraz poprowadzić. Po prostu wyruszyła w stronę wanny i zajęła miejsce w oczyszczającym cieple. Bez spojrzeń, bez pytań. Mógł dołączyć, albo zostać gdzieś obok. O nic nie poprosiła, chociaż wiedziała, że przyjdzie do niej. Woda nie była pienista, ale przyjemnie kojąca. Przejrzysta, pozbawiona czerwieni. Palce lekko zacisnęła na białym brzegu. Zamknęła oczy, jakby próbowała się obronić. To nie mogło do niej teraz wrócić. Poprowadziła głowę do całkowitego zanurzenia, tylko na chwilę. Ten stan przedłużył się, aż w końcu pociągnęła plecy w górę. Strumień ciemnych włosów spływał wzdłuż kręgusłupa. Obróciła się w jego stronę.
– Są obite. Widzę, jak się męczysz – wyraziła jasno, konkretnie. Spojrzenie jednak kryło o wiele więcej troski, niż srogich cieni, które mogłyby go nieprzyjemnie drażnić. Po prostu potrzebowała zająć się nim. Tak samo, jak on ją. To… – To działa w dwie strony, Urienie. Ty i ja – wygłosiła, zanim zdążyła się głębiej nad tym zastanowić. Po prostu była pewna. Czego dokładnie? Opuściła ciężko powieki. Obydwie możliwe wizje były trudne do zniesienia. Zrobił to sam sobie, albo ktoś mu pomógł. Jej blada buzia ożywiła się jednak w chwili, kiedy przyznał się, że jest zmęczony. Mały jeden krok. Nieźle. Chciała strofować jego, a przecież sama nie była wcale lepsza. Też kombinowała, też nie chciała się do pewnych rzeczy przyznać. Walki wokoło było za dużo, by jeszcze toczyła bitwy z samą sobą. Gryzła się wewnętrznie z tyloma sprawami, ale Urien był prawdziwy. Naprawdę siedział obok. Zaraz pod tymi podrapanymi przez szorstkie, więzienne łachy udami. Chyba nie miała siły zmniejszać własnego ciężaru, choć początkowo mimowolnie to robiła. Nie wiedziała, gdzie jeszcze był pobity. – Tak – potwierdziła tylko krótko kwestię odpoczywania. Nie ukrywała już tego, ale bała się, że nie uśnie, nie da rady sama doprowadzić się do porządku. We dwoje było jakoś łatwiej. Nie była jedyna, przestawało chodzić o nią. Nie wiedziała, czy tak umie, ale od samego początku, od pierwszego tak intensywnego spojrzenie, jaki jej ofiarował, czuła się inaczej. Zagnieździł się w niej i został nawet, kiedy znajdował się w niewiadomej pustce, za daleko, w zbyt drażniącej niecierpliwości. W mgłach, których jej potężne aeris nie potrafiło rozdmuchać. Gdy wymawiał jej imię, gdy odpowiadał, zdawało jej się, że może opuścić różdżkę, że może przestać co chwila obracać się za siebie. Udawać, że jej duch nie został podłamany w ostatnich godzinach. Jeszcze tylko trochę. Coś jej robił. Coś robił samą swoją obecnością. Zawsze przecież musiała radzić sobie sama. – Wiedźmim Strażnikiem? – Uniosła odrobinę głowę. – Czyli jesteś cholernie zdolny – zauważyła głośno, z podziwem. Jej oczy zalśniły. Trochę wiedziała o tych dziwnych służbach, trochę się nasłuchała opowieści chłopców ponad kuflem o przygodach z policjantami i im podobnymi. Byłym. Wiec coś musiało się stać, że odszedł. A może go wyrzucono? Skoro jednak pracował tam, musiał być bardziej gramotny, niż było to widać na pierwszy rzut oka. Może w innych okolicznościach uśmiechnęłaby się i podpytała bardziej, może poczułaby cień dumy, bo przecież lubiła bezgłośnie nazywać go wyjątkowym. – No tak, w tym stanie cię nigdzie nie puszczę. I nie samego – wyjawiła, dając mu znak, że nie zamierzała czekać grzecznie, aż ktoś na jej prośbę uratuje świat. Nie była stworzona do wygodnego wygrzewania tyłka. Nie była. Wiedział? Na tę myśl otworzyła szerzej oczy, ale nieco ostudziły jej naturę kolejne słowa, te powtarzające się dziś formuły. Rozsupłała dłoń, pozwoliła jej opaść, jeszcze raz owinąć się delikatnie wokół naruszonego ciała. Wtulona nieco głowa, a pod nią przez cały czas rozbiegane myśli, w chaosie i gorączce, na która nie istniało żadne lekarstwo. Wciąż o nich myślała, o Celinie, Bojczuku i Hagridzie. Zbiorą siły, zapanują nad emocjami i spróbują stworzyć jakiś racjonalny plan, który ich nie zabije. Obawiała się jednak, że to niemożliwe. – Huxley wyszła pierwsza. Powinieneś dostać wiadomość. Poprosiła ją o to – mruknęła gdzieś z ustami lekko zakradającymi się do jego brody. Nie dotarł list? A może nigdy go nie odczytał? – Kiedy tutaj przyszedłeś, Urienie? – zapytała, unosząc lekko głowę. To zdecydowanie nie była rozmowa, która sprzyjała spokojnej pozie. Co rusz potrzebowała popatrzeć mu w oczy, bo przecież w nich czaiło się najwięcej odpowiedzi. Więcej od słów, których zwykle nie ofiarował jej zbyt wiele. Powoli się go uczyła. Nochal już spokojnie spał w wolnym kącie kanapy, choć jego uszy co chwila się unosiły. Nie piszczał, nie wołał o spacer, a przecież nie było jej wiele godzin. Zajął się nim. Ten fakt sprawił, że ciepło przelało się mocniej przez jej wyziębnięte ciało.
Podążyli tam razem. Philippa nie gnała, wiedząc, że pełen był bliżej nieokreślonych ciosów i urazów. Uzdrowiciel był im konieczny. Na pewno jemu, bo to, co dotknęło ją, siedziało znacznie głębiej. Tam nie mogło sięgnąć żadne oko. Chociaż te miodowe były tak przejęte, że momentami czuła się aż obdarta z najmniejszej tajemnicy. Zgięła nieco palce od stóp, kiedy przekroczył próg i wyjawił jej… to. Że tam był, że to ci sami ludzie. Gniew zdominował jej spojrzenie. Powietrze w piersi na moment zatrzymało się. – Byłeś tam – powtórzyła nieco w transie, jakby za nim. To brzmiało trochę jak pytanie. Nie pomylił się, nie oszukiwał jej. Nie mógłby w tych okolicznościach budować czegoś takiego. Jej dłonie owinęły się wokół jego przedramion. Wciąż nie złapała nowego oddechu. – Gdzie dokładnie? Dlaczego w ogóle cię zaatakowali? Musiałeś im uciec – wydedukowała szybko. Dokonanie tego, co wydawało jej się jedynym wyjaśnieniem, przecież było prawie niemożliwe. Jak silny był? Co jeszcze potrafił? Zupełnie machinalnie obydwie jej dłonie wybrały się w stronę jego bioder, ale spodnie opadły same. Pewnie należały do którejś z jego twarzy, tych obcych ciał, które ratowały skórę. Wciąż nie mogła w to uwierzyć. W ścianach niewielkiej łazienki historia stawała się pełniejsza, chociaż niemniej bolesna. Oglądała go, ale najbardziej po to, by odkryć, czy gdzieś na udach nie kryły się kolejne ślady ministerialnej przemocy. Bo to oni go skrzywdzili. Zgniotła mocno własne pieści i zatopiła oczy w ścianie, która nawet nie była ubrana w kafelki. Wszystko tu było marne, ale miała tylko to. Nie zapanowała nad galopującymi do tamtych chwil myślami. Chwil, kiedy stała pod ścianą, a on gdzieś po drugiej stronie doświadczał tortury. Teraz mówił do niej, ale chyba nie do końca to do niej dotarło. Nie mogło być dobrze, port był przesiąknięty złą energią, wyjątkową trudną i ciężką w przezwyciężeniu. Chorowali przez nią. Jeden za drugim.
Na wszystko mu pozwalała. Oddalona o odległe mile. Potrzebowała przynajmniej kilkunastu wdechów, by wrócić do niego, by przyłapać go na wewnętrznej walce, na niepewności i jednoczesnej determinacji. Popatrzyła w dół, kiedy mierzył się z podartymi pończochami. Nie mogły już nikogo czarować. Ich spojrzenia się zbiegły, a Philippa odpowiedziała wdzięcznie, jakoś spokojnie. Podciągnęła nogę w górę, by było mu łatwiej – tyle sił to jeszcze miała. Potem drugą. Skubnął ją dotykiem cieplejszych palców przy udzie, ale nie było w tym już nic z pasji, które ich demonizowały. Sukienka pofrunęła wkrótce w górę, a Philippa ukazała mu się wyłącznie w bieliźnie. Zbyt drobna, malutka, ale kryjąca w sobie bardzo dużo złości gotowej przemienić się w energię właściwą do walki. To jeszcze nie był ten etap, kiedy jedynym kształtem były kości. Odszukała miodowych oczu, które zdawały się nieco w tym gubić. Pod nimi wyciągała się dłoń. Nie chciał robić już nic więcej. Wanna wypełniała się wodą, wołając ich. Ta sama wanna, która stawała się jej spowiedniczką i klątwą w jednym. Za każdym razem zasiadała w niej z obawą. Tym razem miała jego. Nie czuła skrępowania, właściwie to nie czuła za wiele. Dawał jej poczucie bezpieczeństwa. – Zaczekaj – oznajmiła, lekko poruszając głową. Jeszcze nie mogli wejść. Pamiętała o tym, co wyznał jej, kiedy siedziała na stole pośrodku jego mieszkania i rozpalona starała się jakoś przebrnąć przez morza grzechu. Że była pierwsza. W tych okolicznościach nie było jednak żadnego sensu, by pozostała w bieliźnie. Sięgnęła do zapięcia na plecach, a to ustąpiło, dając okrytemu ciału całkowitą wolność. Nie osłaniała się jak wystraszona panienka. Przecież byli już razem dość blisko, czuli swoje ciała. Przytłaczające dramaty sprzed ostatnich godzin nie pozwalały jej na przebudzenie kokieteryjnej natury. Nie teraz, to kompletnie nie ten moment. Spokój i pewność. Wreszcie całkiem naga stanęła przed nim, pozbawiona wstydu, pozbawiona myśli, które powinny ją teraz poprowadzić. Po prostu wyruszyła w stronę wanny i zajęła miejsce w oczyszczającym cieple. Bez spojrzeń, bez pytań. Mógł dołączyć, albo zostać gdzieś obok. O nic nie poprosiła, chociaż wiedziała, że przyjdzie do niej. Woda nie była pienista, ale przyjemnie kojąca. Przejrzysta, pozbawiona czerwieni. Palce lekko zacisnęła na białym brzegu. Zamknęła oczy, jakby próbowała się obronić. To nie mogło do niej teraz wrócić. Poprowadziła głowę do całkowitego zanurzenia, tylko na chwilę. Ten stan przedłużył się, aż w końcu pociągnęła plecy w górę. Strumień ciemnych włosów spływał wzdłuż kręgusłupa. Obróciła się w jego stronę.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Znów składał się z półsłówek. Przy niej ciężko mu było balansować ze zdaniami, zbyt mocno oddziaływała na świadomość, która chciała być z nią szczera. Nikomu wcześniej nie oferował tak wiele, bo ona pozwoliła sobie na dojrzenie głębiej. Oszust starający się mówić szczerze. Próbował grać w otwarte karty, choć ona przecież i tak zwykle go ogrywała. Nie wiedział, czy peszyła już wtedy, czy dobrze wiedziała, w jaki sposób pokonać takich jak on, miała przecież długi staż jako barmanka, z pewnością znała różne sposoby. Plotki zwykle trzymały się pań obsługujących klientelę dość szczelnie, czasem nawet podsycając nieco wyobraźnię spragnionych marynarzy. Próbował tego nie słuchać, jednak po kilku wypitych piwach i wyjątkowo głośnych rozmowach ze stolika obok dobrze wiedział z kim ma do czynienia, przynajmniej tak myślał, do czasu pamiętnego 25 października, kiedy świat na chwilę zabił w innym rytmie. Piwne tęczówki pozostały już nie tylko w snach, zagnieździły się głębiej i chyba właśnie dlatego wiedział, że mu nie odpuści. Ten wzrok, podniesiona brew i błysk w oku mówiły dużo, choć uparcie starał się umniejszać własnemu bólowi, bo to przecież ona przeżywała prawdziwe zniewolenie. Odbijali własne nieprzyjemności tylko po to, by dowiedzieć się o drugim, zaoferować odrobinę ciepła, które miało przynieść ukojenie. Nawet nie myślał o cholernym kacu, piekącym gardle, kłującym uczuciu w klatce piersiowej i jej ciężarze, który pierwszy raz ciążył na nim od tak dawna. Tęsknił za tymi drobnymi dłońmi, które przesuwały się od siniaka do siniaka, tam, gdzie ślady pozostawały rozpalone od bólu, nie potrzeby jej bliskości, czując zimne palce rysujące wzory, wyczuwał, że dawała ukojenie i to wystarczyło. Odnajdywał jej wzrok i choć uciekał od wyznań związanych z bólem, wychodził naprzeciw jej troski tą swoją własną. Chciał ją ogrzać.
– Tak, w dwie strony. – przytaknął, jakoś mało myśląc nad znaczeniem tych słów, bo mówiły one wiele, jakby byli w pewien sposób złączeni po tak długim czasie nieobecności. Nie było w tym miejsca dla różnokolorowych i czekoladowych tęczówek, tylko te piwne i miodowe, nikt więcej. Znowu jej uwierzył, a przecież powinien być czujny. Przymknęła powieki, choć nie zabrała dostępu do siebie, jego ciężkie dłonie nie były w stanie wykonać żadnego ruchu. Jedyne, na co miał siłę, to głębokie oddechy, które przy unoszeniu klatki piersiowej kłuły. – Tylko przez metamorfomagię. – odpowiedział krótko, jakoś niespecjalnie szczycąc się tą pracą, bo przecież w rzeczywistości marzył o byciu aurorem, tylko czy teraz miało to jakikolwiek sens? Utracone Ministerstwo odznaczało się czymś więcej niż skrajnym zdeprawowaniem. Brzydził się tym organem, szczególnie kiedy wiedział, jak wielu z jego dawnych kolegów z pracy zmieniło własne stanowisko, aby tylko pozostać przy stołku, a oni, ci prości ludzie po prostu obrywali… przed oczami stanął mu widok Hagrida i bestialsko zamordowanych dzieci… czy to faktycznie mogło być połączone? Zadeklarowała chęć pomocy, choć w rzeczywistości to on zrobił to pierwszy. Miodowe tęczówki odnalazły te piwne. – Odpoczniemy i… pomyślimy co dalej. – nie rozumiał, dlaczego z tak wielką łatwością przychodziło mu mówienie o nich jako duecie. Wspólnej sile, zbitej pięści, którą zamachnęliby się w tym samym kierunku z taką samą siłą. Był zbyt zmęczony na zawstydzenie, czerwień z twarzy już dawno odpłynęła do siniaków, które soczyście oblepiały jego klatkę piersiową i brzuch. Bezsilność przeradzała się w prostotę i bezwstydność, chyba pierwszy raz faktycznie nie miał zamiaru za to przepraszać, bo wiedział, że nie pozostawiłaby innych na pastwę losu. On też nie potrafił.
– Ja… wczoraj wieczorem… zostałem na całą noc… niuchacze! – głowa drgnęła w kierunku klatki, która pomimo tego, że została otwarta, mieściła w sobie wszystkie stworzonka. Wróciły, tak samo, jak ona. Kromka chleba wrzucona do środka została nietknięta, to chyba nie było ich ulubione pożywienie. Przynajmniej zaspokojony Nochal leżał ukołysany obecnością właścicielki. – Wybacz… nie wiem, co one jedzą. – idiotyczna, wręcz kuriozalna myśl uciekła z jego ust, choć wszystkiego winą była jej magnetyczna bliskość i te wargi, które wręcz błagały o ponowne zaczerwienienie z zainteresowania, jednak nie mieli na to czasu, a on również nie posiadał takiego przyzwolenia. Pamiętał, co wyznała w nocy, kiedy myślał, że udało mu się zerwać skrawek nieba. W jej obecności wciąż wydawało mu się, że jest najszczęśliwszym człowiekiem świata, co z tego, że rudy.
Przyznanie się do obecności przyciągnęło jej dłonie do jego przedramion. Zakleszczyła go zaalarmowana czymś ponad słowem, a on nawet nie oponował, pewne wyrazy musiały odnaleźć swoje ujście w wypowiedzianych zdaniach. Kiwnął tylko głową w ramach przytaknięcia na jej słowa. Smutek przemknął przez jego twarz na wspomnienie o wypijanym eliksirze, który był z pewnością dobry… wierzył w zdolności Effie. Musiała to być tamta przemiana, która sprawiła, że coś przestało działać, tak jak powinno. Od tamtej pory ani na chwilę nie przystanął zastanowić się, cóż to takiego było. – Coś stało się z moją przemianą, ja… byłem tam jako ten gość z listów… Farley, ale moje żebra... – odpowiedział po chwili, oszczędzając sobie wspominków o tym, że coś w jego piersi nieprzyjaźnie chrząstnęło w trakcie pobytu w łazience nie tylko tej własnej, ale również w lokalu. – Dopadli mnie w łazience. – dodał w gwoli wyjaśnienia – Uciekłem tylnym wyjściem, słyszałem... słyszałem, że Cię zabrali. – przyznał ,w końcu pozwalając głosu załamać się na chwilę. Nie miał już siły udawać, choć przy niej jakoś średnio mu to wychodziło. Nie widział sensu. – Musiałem sprawdzić… przepraszam... przepraszam, że nie zostałem. Tak bardzo przepraszam. – skończył nieco koślawo, choć stuprocentowo szczerze, próbując przy tym zachować wszelką racjonalność myśli, kiedy pojawiła się przed nim w całej swojej okazałości. O dziwo, nie było mu z tym wcale tak ciężko. Mieli na sobie zbyt wiele ciężaru, żeby dokładać do tego myślenie o czymś innym niż oczyszczenie, a jednak nieproszone myśli same pchały się kątami, pozostając gdzieś w cieniu. Zdjęła bieliznę, nie czyniąc z tego żadnej sztuki, przecież miała w pełni rację, byli dorośli, nie powinni mieć z tym problemów, dlaczego więc pozostawał zamrożony w jednym miejscu? Wewnętrznie nie próbował nawet walczyć ze sobą, bo objęcie jej spojrzeniem przepełnionym pożądaniem wydawał się co najmniej wielką zdradą, a przecież już jedną przeżyli, nie potrzebowali więcej zadawać sobie cierpienia. Opuścił tęczówki z jej twarzy, poszukując siniaków, znamion z Tower, do których przyłożyłby dłoń, próbując odebrać całą złość. Poczucie troski objęło prym ponad resztą, odprowadził ją do krawędzi wanny. Nie znał jej koszmarów. Nie znał jej w ogóle, choć jakaś śmieszna myśl sprawiała, że był pewien, co należało zrobić. Obserwował, jak się zanurza, przejrzysta tafla wody odkrywała wszystko, a jedynym, o czym myślał, były te zadrapania i ślady po celi. Znając się na kolorach takich siniaków, wiedział, że należały one do tych świeżych. Chciał ich dotknąć, odebrać krzywdę zadaną bez powodu, bo czymże mogła zawinić ta dusza? Nie widzieli się raptem kilka dni, a tęsknota sprawiała wrażenie wieczności odosobnienia. Winny wielu przewinień czuł się okropnie, dlatego przełamując własny strach, wstyd i wszelkie niedogodności, które pojawiały się w umyśle, jednym ruchem pozbył się własnej bielizny, uważając przy ruchach, aby nie były one zbyt raptowne. Wynurzona z wody obserwowała go, a on jedynie odpowiadał tym samym spojrzeniem przepełnionym troską i przeprosinami. Nie był idealny, ale się starał. Zacisnął ręce w pięści, powstrzymując się przed zasłanianiem własnego przyrodzenia. Byli przecież dorosłymi ludźmi, czemu się tak do cholery wstydził? Nie chodziło przecież o tę fizyczność, musiał się nią zająć i z tym przeświadczeniem przysunął się bliżej wanny.
– Umyję plecy. – zaproponował cicho, prosząc ją o miejsce za plecami, gdzie sprawnie wpakował się, prostując własne nogi wzdłuż tych jej. Powolnymi krokami poruszali się do przodu, przemierzając dotychczas niespotykane ścieżki, bo któreż z nich otrzymało kiedykolwiek tak wiele troski? – Już nie zniknę. – szepnął bardziej do siebie niż do niej, zauważając przy wannie mydło w kostce i gąbkę. Nie sądził, aby szorowanie czymś chropowatym miało w czymkolwiek pomóc. Sięgnąwszy po szarą kostkę, zamoczył ją w wodzie, przecierając zaraz ręce, aż do utworzenia się piany. Bez zbędnych pytań ostrożnie położył dłonie na wysokości jej łopatek, powolnymi ruchami głaszcząc jej ciało pionowo. Nie starał się schodzić poniżej linii żeber, choć dobrze wiedział, że to wszystko nie znaczyło niczego więcej niż opieki, którą jej obiecał. Jedyne czego potrzebował to własnej pewności ruchów, którą nabywał wraz z kolejnymi chwilami. Z łopatek przeniósł dłonie do ramion, które zaczął ugniatać w celu rozluźnienia mięśni. Była spięta, choć z pewnością nawet sama starała się to wyprzeć. Niewygodne miejsce do spania zrobiło swoje, a on nie zamierzał dawać jej się męczyć. Brak widoku jej twarzy ułatwiał mu opanowanie, które wydawało się priorytetowe w tak niecodziennej sytuacji, kiedy jedno gołe ciało czuło to drugie w całej swojej okazałości. Leżenie obok siebie było czymś innym. Nie, powstrzymał się w myślach, próbując nie przysuwać się zbytnio do jej pleców. Brak widoku małych piersi oraz własne utrzymywanie przyrodzenia poza jej skórą sprawiał, że zadanie skupione tylko i wyłącznie na opiece było dość proste. Wyobraźnia nie była w stanie przywołać obrazu, który przedstawiła ściągając bieliznę, w ciągu ostatniej doby wydarzyło się zbyt wiele, aby mógł przetwarzać to, co było wcześniej, nawet nie tak dawno temu. Ponownie złapał za odpływającą kostkę mydła, przywołując w ręku więcej piany, którą z ramion przeniósł na kark, mozolnymi ruchami wspinając się do włosów na poziomie uszu. Przez cały ten czas każdy z jego palców ugniatał skórę w równym rytmie, jakby było to wypędzenie złego ducha celi, w której miała okazję przebyć całą noc. Chciał zmyć z niej wszystkie te nieprzyjemne wspomnienia. Nim zdążył spostrzec, jego ręce już znajdowały się na tyle jej głowy, masując ją bez większej piany. Opuścił jedną z dłoni, próbując dopaść kostki mydła dryfującego już poza jego zasięgiem. Wyciągnął dłoń, łapiąc się na tym, że przybliża ich ciała do siebie. Coś w jego brzuchu drgnęło niespokojnie, odbierając mu głosu w gardle, w tym samym momencie poczuł ścisk w klatce piersiowej w miejscu, gdzie usłyszał wczoraj chrzęst. Wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Zabolało. – Kostka, proszę. – wydyszał w jej ucho, speszony, co mogła pomyśleć, a przecież tak się do cholery starał, żeby nie było dziwacznie. Wyciągnął wyprostowaną dłoń, która łączyła się z jej ciałem na wysokości ramienia, próbując zaraz lekko odsunąć się od jej ciała. Miało być przecież przyzwoicie, a dystans o wiele ułatwiał odgraniczanie tych myśli, które i tak piętrzyły się od tygodni. Oboje przeżywali zbyt dużo, żeby pozwalać teraz na uwolnienie się tego, co niepożądane. Sama zresztą powiedziała, że ktoś ją skrzywdził, a jego tak matka nie wychowała. Zmusił się do zwiększenia dystansu. – Włosy? – spytał nieco bardziej opanowany, już nawet dopytując własnym, cichym głosem, owiewając jej łopatki, nie uszy. Musiał się nią zaopiekować. Po prostu musiał.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Tak, w dwie strony. – przytaknął, jakoś mało myśląc nad znaczeniem tych słów, bo mówiły one wiele, jakby byli w pewien sposób złączeni po tak długim czasie nieobecności. Nie było w tym miejsca dla różnokolorowych i czekoladowych tęczówek, tylko te piwne i miodowe, nikt więcej. Znowu jej uwierzył, a przecież powinien być czujny. Przymknęła powieki, choć nie zabrała dostępu do siebie, jego ciężkie dłonie nie były w stanie wykonać żadnego ruchu. Jedyne, na co miał siłę, to głębokie oddechy, które przy unoszeniu klatki piersiowej kłuły. – Tylko przez metamorfomagię. – odpowiedział krótko, jakoś niespecjalnie szczycąc się tą pracą, bo przecież w rzeczywistości marzył o byciu aurorem, tylko czy teraz miało to jakikolwiek sens? Utracone Ministerstwo odznaczało się czymś więcej niż skrajnym zdeprawowaniem. Brzydził się tym organem, szczególnie kiedy wiedział, jak wielu z jego dawnych kolegów z pracy zmieniło własne stanowisko, aby tylko pozostać przy stołku, a oni, ci prości ludzie po prostu obrywali… przed oczami stanął mu widok Hagrida i bestialsko zamordowanych dzieci… czy to faktycznie mogło być połączone? Zadeklarowała chęć pomocy, choć w rzeczywistości to on zrobił to pierwszy. Miodowe tęczówki odnalazły te piwne. – Odpoczniemy i… pomyślimy co dalej. – nie rozumiał, dlaczego z tak wielką łatwością przychodziło mu mówienie o nich jako duecie. Wspólnej sile, zbitej pięści, którą zamachnęliby się w tym samym kierunku z taką samą siłą. Był zbyt zmęczony na zawstydzenie, czerwień z twarzy już dawno odpłynęła do siniaków, które soczyście oblepiały jego klatkę piersiową i brzuch. Bezsilność przeradzała się w prostotę i bezwstydność, chyba pierwszy raz faktycznie nie miał zamiaru za to przepraszać, bo wiedział, że nie pozostawiłaby innych na pastwę losu. On też nie potrafił.
– Ja… wczoraj wieczorem… zostałem na całą noc… niuchacze! – głowa drgnęła w kierunku klatki, która pomimo tego, że została otwarta, mieściła w sobie wszystkie stworzonka. Wróciły, tak samo, jak ona. Kromka chleba wrzucona do środka została nietknięta, to chyba nie było ich ulubione pożywienie. Przynajmniej zaspokojony Nochal leżał ukołysany obecnością właścicielki. – Wybacz… nie wiem, co one jedzą. – idiotyczna, wręcz kuriozalna myśl uciekła z jego ust, choć wszystkiego winą była jej magnetyczna bliskość i te wargi, które wręcz błagały o ponowne zaczerwienienie z zainteresowania, jednak nie mieli na to czasu, a on również nie posiadał takiego przyzwolenia. Pamiętał, co wyznała w nocy, kiedy myślał, że udało mu się zerwać skrawek nieba. W jej obecności wciąż wydawało mu się, że jest najszczęśliwszym człowiekiem świata, co z tego, że rudy.
Przyznanie się do obecności przyciągnęło jej dłonie do jego przedramion. Zakleszczyła go zaalarmowana czymś ponad słowem, a on nawet nie oponował, pewne wyrazy musiały odnaleźć swoje ujście w wypowiedzianych zdaniach. Kiwnął tylko głową w ramach przytaknięcia na jej słowa. Smutek przemknął przez jego twarz na wspomnienie o wypijanym eliksirze, który był z pewnością dobry… wierzył w zdolności Effie. Musiała to być tamta przemiana, która sprawiła, że coś przestało działać, tak jak powinno. Od tamtej pory ani na chwilę nie przystanął zastanowić się, cóż to takiego było. – Coś stało się z moją przemianą, ja… byłem tam jako ten gość z listów… Farley, ale moje żebra... – odpowiedział po chwili, oszczędzając sobie wspominków o tym, że coś w jego piersi nieprzyjaźnie chrząstnęło w trakcie pobytu w łazience nie tylko tej własnej, ale również w lokalu. – Dopadli mnie w łazience. – dodał w gwoli wyjaśnienia – Uciekłem tylnym wyjściem, słyszałem... słyszałem, że Cię zabrali. – przyznał ,w końcu pozwalając głosu załamać się na chwilę. Nie miał już siły udawać, choć przy niej jakoś średnio mu to wychodziło. Nie widział sensu. – Musiałem sprawdzić… przepraszam... przepraszam, że nie zostałem. Tak bardzo przepraszam. – skończył nieco koślawo, choć stuprocentowo szczerze, próbując przy tym zachować wszelką racjonalność myśli, kiedy pojawiła się przed nim w całej swojej okazałości. O dziwo, nie było mu z tym wcale tak ciężko. Mieli na sobie zbyt wiele ciężaru, żeby dokładać do tego myślenie o czymś innym niż oczyszczenie, a jednak nieproszone myśli same pchały się kątami, pozostając gdzieś w cieniu. Zdjęła bieliznę, nie czyniąc z tego żadnej sztuki, przecież miała w pełni rację, byli dorośli, nie powinni mieć z tym problemów, dlaczego więc pozostawał zamrożony w jednym miejscu? Wewnętrznie nie próbował nawet walczyć ze sobą, bo objęcie jej spojrzeniem przepełnionym pożądaniem wydawał się co najmniej wielką zdradą, a przecież już jedną przeżyli, nie potrzebowali więcej zadawać sobie cierpienia. Opuścił tęczówki z jej twarzy, poszukując siniaków, znamion z Tower, do których przyłożyłby dłoń, próbując odebrać całą złość. Poczucie troski objęło prym ponad resztą, odprowadził ją do krawędzi wanny. Nie znał jej koszmarów. Nie znał jej w ogóle, choć jakaś śmieszna myśl sprawiała, że był pewien, co należało zrobić. Obserwował, jak się zanurza, przejrzysta tafla wody odkrywała wszystko, a jedynym, o czym myślał, były te zadrapania i ślady po celi. Znając się na kolorach takich siniaków, wiedział, że należały one do tych świeżych. Chciał ich dotknąć, odebrać krzywdę zadaną bez powodu, bo czymże mogła zawinić ta dusza? Nie widzieli się raptem kilka dni, a tęsknota sprawiała wrażenie wieczności odosobnienia. Winny wielu przewinień czuł się okropnie, dlatego przełamując własny strach, wstyd i wszelkie niedogodności, które pojawiały się w umyśle, jednym ruchem pozbył się własnej bielizny, uważając przy ruchach, aby nie były one zbyt raptowne. Wynurzona z wody obserwowała go, a on jedynie odpowiadał tym samym spojrzeniem przepełnionym troską i przeprosinami. Nie był idealny, ale się starał. Zacisnął ręce w pięści, powstrzymując się przed zasłanianiem własnego przyrodzenia. Byli przecież dorosłymi ludźmi, czemu się tak do cholery wstydził? Nie chodziło przecież o tę fizyczność, musiał się nią zająć i z tym przeświadczeniem przysunął się bliżej wanny.
– Umyję plecy. – zaproponował cicho, prosząc ją o miejsce za plecami, gdzie sprawnie wpakował się, prostując własne nogi wzdłuż tych jej. Powolnymi krokami poruszali się do przodu, przemierzając dotychczas niespotykane ścieżki, bo któreż z nich otrzymało kiedykolwiek tak wiele troski? – Już nie zniknę. – szepnął bardziej do siebie niż do niej, zauważając przy wannie mydło w kostce i gąbkę. Nie sądził, aby szorowanie czymś chropowatym miało w czymkolwiek pomóc. Sięgnąwszy po szarą kostkę, zamoczył ją w wodzie, przecierając zaraz ręce, aż do utworzenia się piany. Bez zbędnych pytań ostrożnie położył dłonie na wysokości jej łopatek, powolnymi ruchami głaszcząc jej ciało pionowo. Nie starał się schodzić poniżej linii żeber, choć dobrze wiedział, że to wszystko nie znaczyło niczego więcej niż opieki, którą jej obiecał. Jedyne czego potrzebował to własnej pewności ruchów, którą nabywał wraz z kolejnymi chwilami. Z łopatek przeniósł dłonie do ramion, które zaczął ugniatać w celu rozluźnienia mięśni. Była spięta, choć z pewnością nawet sama starała się to wyprzeć. Niewygodne miejsce do spania zrobiło swoje, a on nie zamierzał dawać jej się męczyć. Brak widoku jej twarzy ułatwiał mu opanowanie, które wydawało się priorytetowe w tak niecodziennej sytuacji, kiedy jedno gołe ciało czuło to drugie w całej swojej okazałości. Leżenie obok siebie było czymś innym. Nie, powstrzymał się w myślach, próbując nie przysuwać się zbytnio do jej pleców. Brak widoku małych piersi oraz własne utrzymywanie przyrodzenia poza jej skórą sprawiał, że zadanie skupione tylko i wyłącznie na opiece było dość proste. Wyobraźnia nie była w stanie przywołać obrazu, który przedstawiła ściągając bieliznę, w ciągu ostatniej doby wydarzyło się zbyt wiele, aby mógł przetwarzać to, co było wcześniej, nawet nie tak dawno temu. Ponownie złapał za odpływającą kostkę mydła, przywołując w ręku więcej piany, którą z ramion przeniósł na kark, mozolnymi ruchami wspinając się do włosów na poziomie uszu. Przez cały ten czas każdy z jego palców ugniatał skórę w równym rytmie, jakby było to wypędzenie złego ducha celi, w której miała okazję przebyć całą noc. Chciał zmyć z niej wszystkie te nieprzyjemne wspomnienia. Nim zdążył spostrzec, jego ręce już znajdowały się na tyle jej głowy, masując ją bez większej piany. Opuścił jedną z dłoni, próbując dopaść kostki mydła dryfującego już poza jego zasięgiem. Wyciągnął dłoń, łapiąc się na tym, że przybliża ich ciała do siebie. Coś w jego brzuchu drgnęło niespokojnie, odbierając mu głosu w gardle, w tym samym momencie poczuł ścisk w klatce piersiowej w miejscu, gdzie usłyszał wczoraj chrzęst. Wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Zabolało. – Kostka, proszę. – wydyszał w jej ucho, speszony, co mogła pomyśleć, a przecież tak się do cholery starał, żeby nie było dziwacznie. Wyciągnął wyprostowaną dłoń, która łączyła się z jej ciałem na wysokości ramienia, próbując zaraz lekko odsunąć się od jej ciała. Miało być przecież przyzwoicie, a dystans o wiele ułatwiał odgraniczanie tych myśli, które i tak piętrzyły się od tygodni. Oboje przeżywali zbyt dużo, żeby pozwalać teraz na uwolnienie się tego, co niepożądane. Sama zresztą powiedziała, że ktoś ją skrzywdził, a jego tak matka nie wychowała. Zmusił się do zwiększenia dystansu. – Włosy? – spytał nieco bardziej opanowany, już nawet dopytując własnym, cichym głosem, owiewając jej łopatki, nie uszy. Musiał się nią zaopiekować. Po prostu musiał.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
– Umniejszasz sobie – zauważyła trochę w zarzucie i popatrzyła na niego przenikliwie. Zupełnie jakby dobrze wiedziała, że mijał się z prawdą, choć może faktycznie nie dopuszczał takiego stanu rzeczy do świadomości. Miał wytargane poczucie własnej wartości. Zdeptane. Nie pierwszy raz dochodziła do tego wniosku. I nie chodziło tylko o zaniżanie swoich umiejętności, a nawet o to, co miało miejsce tutaj i tam. Między nimi. Philippa swoje wiedziała i za nic w świecie nie zaufałaby temu stwierdzeniu. Ukrywał przed nią jeszcze wiele. Do bójki rwał się jak mucha do słodkiej bułki, a ta wciągała go z wyraźną wzajemnością. Bić się jednak potrafił. Tak jej się przynajmniej wydawało. W innym wypadku dawno by już zdechł przy pierwszej portowej pięści. A jednak był tutaj. Trwał blisko. Zamierzała go mieć teraz na oku, bo zbyt wielu bliskich już utraciła, bo los odbierał jej ich zbyt łatwo. Nie było więc mowy o powtórce. Odzyska resztę, a jego nie zgubi. Nawet w snach.
Przy nim zaczynała się uspokajać. Głaskał jej nerwy, jej panikę, jej olbrzymie rozdrażnienie wywołane uczuciem bezradności. Chciała iść, ale nie mogła. Nie tak po prostu. On będzie czuwał, tego była pewna. Dostrzegała to w tych oczach już poza słowami i opiekuńczo owijającymi się ramionami. Nie przywykła, ale godziła się. Zaczynała coraz bardziej doceniać, nie podobała jej się wizja tego, że mógłby nie wrócić, a po tych kilku cichych dniach gotowa była uwierzyć, że tak się właśnie stanie. Zrobią to razem, uknują plan, zbiorą ludzi, wyciągną różdżki przeciw tym, którzy więzili bezprawnie przyjaciół. Nie, co za bzdura. Nawet w tym bojowym stanie zdawała sobie sprawę, że to się nie wydarzy. Chociaż chciała iść, nawet na śmierć, to nie mogła podejść do tego bez głowy. Emocje okazywały się gównianym doradcą. Pociągnęła lekko nosem, wdychając bimbrową duchotę. Jeszcze chwila i weźmie się w garść.
- Najbardziej uwielbiają dżdżownice, małe robaki, muchy, ślimaki, larwy… wbrew pozorom nie smakują im bahanki. I czasem, gdy je wypuszczam, wracają z małym gryzoniem w pysku. Albo widać już tylko ogon – mówiła jakimś takim cieplejszym, powolnym głosem. Dzięki temu odpływała nieco od dramatu, mogła choć przez chwilę rozdmuchać ciemne chmury. – Wszystkiego cię nauczę. Też kompletnie nic o nich nie wiedziałam, kiedy pierwszy raz jeden mi wpadł pod nogi. Dam im zaraz jeść. Dobrze, że przyszedłeś. – Chociaż do powiedzenia mu miała znacznie więcej, i z pewnością nie tylko o tych niuchaczach, to pozostała właśnie przy tym. Powinien wiedzieć, że uznawała jego obecność za coś dobrego. Ostatnie dni były ciężkie, drażniące i zasiewające w niej niepewność, z którą dotąd właściwie prawie wcale nie miała do czynienia. Że robi coś źle. Albo że wciąż go jeszcze nie przejrzała i wcale nie był tym, kogo… Uśmiechnęła się ostrożnie, ale szczerze. Przy tym chyba zagapiła się na dużo dłużej, niż jej się zdawało. Chciała iść już dalej, a tymczasem utknęła tu przy nim, czując, że ma wreszcie to, czego po prostu jej brakowało. Że ma jego. Coraz mniej się przed tym broniła, coraz mniej raziła ją dziwna słodycz, która wkradała się do myśli. Niepodobne jej emocje i stany. Może w innych chwilach byłoby widać je jeszcze bardziej. Teraz czekała na nich wreszcie woda. Wydawało jej się, że już kiedyś przeżyli coś podobnego. Całkiem nawet niedawno. Woda i spływający wraz z nią ból, wstyd, strach. Mogli się tam razem przedostać.
Pomarszczone czoło, czujne uszy i pytania cisnące się na suche usta. Dziwnie szybko zawinęła opadający włos do tyłu i jeszcze raz popatrzyła, o wiele głębiej. Nieudana przemiana? Pewnie to było jak z zaklęciem, raz wyszło, raz nie, ale żeby w buntownika z plakatu? Mogli go tam zabić! Kiedy to opowiadał, przypomniała sobie, jak stała wtedy z Hagridem pod ścianą, jak starała się dotknąć jego dłoni i obiecać, że nic się nie stanie. To było wielkie kłamstwo. To był bardzo parszywy los w równie gównianym lokalu, który ostatnio ściągał kłopoty, zamiast być po prostu domem, rodziną, ostoją. Teraz był ruiną, za którą też musiała się zabrać, ale nie miała jeszcze sposobności, by o tym pomyśleć. Ona stała, kokietując cholernych strażników, by ratować, by coś ugrać, a on po drugiej stronie ściany walczył o życie. Kurwa mać. Gdyby wiedziała, gdyby tylko wiedziała, to na pewno zachowałaby się inaczej. Poszłaby tam, albo sami by ją tam zanieśli. Rozwaliłaby własną budę, byleby tym razem nie tylko ratować, ale i uratować. – Miałeś szczęście. W całym tym bagnie. Nie wiem, nie wiem, Urienie, jak ty to robisz… Oni tam nie wyglądali i wcale nie byli pobłażliwi. To skurwiele bez sumienia. Dobrze, że zwiałeś – wymówiła z uczuciem, by w pewnej chwili po prostu dostać się do jego policzka i przyłożyć dłoń powoli, czule. – Kiedyś ich wykończę – wyszydziła, choć brzmiało to w tych ustach raczej jak marzenie niż realna groźba. Chciała mu to obiecać. Wszystkim ludziom w porcie, przyjaciołom – że będzie na straży, że ich pomści, że o nich zadba. Zabijała ją od środka myśl, że nie mogła nikomu tego zagwarantować. Przynajmniej o niego chciała zadbać. Tu i teraz. – A twoje żebra trzeba doprowadzić do porządku. Zajmę się tym – oznajmiła, nie chcąc w ogóle słuchać żadnego sprzeciwu. Tak miało być i koniec. Jeśli chciał łazić z niezaleczonymi ranami, to był idiotą. – Nie masz za co przepraszać – dodała jeszcze, bo powielane wciąż i wciąż przeprosiny naprawdę nie powinny mieć miejsca. Powinien wiedzieć. Zamknęła na moment oczy. Dotarł tutaj, dotarł od razu, musiał sprawdzić, dostać się bliżej i być. Odetchnęła mocniej. Niedaleko zapiszczała rura. W starej kamienicy te skrzypiące, rdzawe orkiestry wydawały się tak zwyczajne jak zapach ryby w dokach.
Obserwowała, kiedy tanie fale w starej wannie opłukiwały ją z tego okropnego wspomnienia, ze wszystkich śladów i brudów celi, mętnych spojrzeń i niewykrzyczanych krzyków. Po prostu opuściła wodze, wyciągnęła krótkie nogi na tyle, ile tylko się dało i obrócona w stronę Uriena, szukała w jego oczach tego, co miało nadejść. Też powinien wejść. Też wejdzie, też tego potrzebował. Zanurzyć się i oddać plamy tamtych tragedii odpływowej rurze. Plusnęło lekko, kiedy opierająca się o biała krawędź dłoń opadła, jakby bez sił, i zatonęła zbyt łatwo. Odkleiła się tym samym od ściany, aby zrobić mu miejsce. Chciała na niego patrzeć, chciała go widzieć, ale nie było w tym spojrzeniu zupełnie nic, co mogłoby mu zagrażać. Jedynie przesunęła się właściwie, bardziej na środek, by zrobić mu miejsce. Nie zastanawiała się nad tym, że znaleźli się w tej ciasnej bali jak w potrzasku, tak blisko i zupełnie nadzy. Zdeptałaby wszystko, co w ciągu ostatniej doby przeżyli, gdyby tylko właśnie teraz obudziła w sobie tak niepotrzebną naturę. W tych piwnych tęczówkach mignęła troska i nieustępujący jej kroku niepokój. O niczym nie zapomniała. Te wydarzenia odciskały na niej niewidzialne piętno. Wciąż i wciąż. Otworzyła usta nawet, by powiedzieć mu, że nie musi się obawiać, ale zrezygnowała.
Wszystko umyj. Wygięła lekko sztywną szyję w bok i zgarnęła ciemne włosy wijące się po tych plecach w dół, jak śliski wąż. Przekręciła głowę lekko w jego stronę, a palce jednej dłoni ułożyła na jego kolanie. Przyjęła jego słowa podobną ciszą. Oddała swoje ciało chętne o wiele bardziej do tak prostej troski, niż mogłaby przypuszczać. Kołysana jego myjącym ruchem rozluźniła się, powieki jeszcze raz opadły. Trochę się chyba zgarbiła, jakby chciała bardziej wyciągnąć ciało w stronę wody, albo po prostu ugiąć się pod tym charakterystycznym ruchem. Ponad wanną uniosło się westchnienie, rozpłynął niezbyt wyraźny zapach mydła. Było tanie i byle jakie, nie mogło czarować nosów jak te niezwykłe wynalazki z Pokątnej. Wystarczyło jednak, że dłoń, która prowadziła nieoczywiste wybawienie, należała do niego. Poczuła się bezpiecznie, o wiele lżej. Burza myśli wygładzała się, ustawała potrzeba zdrapania całego ciała, które przecież tak bardzo pamiętało niewygodę gryzących więziennych worków. Zmierzające ku górze palce, uczucie spływającej wody i dreszcz, który zmusił szyję do nagłego rozprostowania się, a zaraz za nią i całe plecy. Lekko obróciła głowę w jego stronę, ale wciąż zachowała pierwotną pozycję. Palce przy kolanie owinęły się wokół, aż w końcu wkradły w miejsce pod, gdzie kryła się nieco delikatniejsza skóra. Powróciła wkrótce do patrzenia przed siebie, podziwiania starych, ledwo trzymających się ściany kafelków, albo i nawet tych kątów, gdzie wcale ich nie było. Wzdrygnęła się lekko, kiedy wpuścił dłoń w mokre włosy i zaczął rozmasowywać skórę głowy. Chciała też coś… tymczasem zahipnotyzowana oddawała się tym ruchom. Szept przy uchu wybudził ją z sennej oprawy. Zachęcił do zauważenia, co się właściwie stało. Ścisnęła w dłoni ruchliwą kostkę i jeszcze raz odtworzyła ten przytłumiony głos. Znów był przejęty? Niepewny? Nim cokolwiek zdążył zrobić, owinęła się w tej wannie, by zatrzymać piwne spojrzenie właśnie na tym ciepłym, stroskanym. Tym drugim, które zdawało się być wciąż tak umartwione. Jej nogi naturalnie poszukały sobie wygodnego miejsca i tak przecisnęły się po jego udach, by zwinąć gdzieś lekko przy jego bokach. Ostrożnie, bo wiedziała, że był między nimi wciąż tamten dystans. By nie zespolić się aż tak. Przesunęła spojrzeniem po potłuczonym ciele. – Moja kolej – wyraziła nieco ochryple. Małe palce ułożyły się na jego piersi i zacząły zwiedzać dalsze zakątki, zbadane i niezbadane doliny. Lekko pienisty ślad wyznaczył szlak. Nie naciskała na obolałe mięśnie, na wrażliwe punkty pokaleczone wstrętną torturą. Patrzyła za ruchem własnej dłoni, obserwowała pokrywające się mydłem ciało. Kiedy wreszcie uniosła nieco brodę i odszukała jego twarz, zastygła. – Nie chciałabym tu teraz widzieć nikogo innego – zaczęła spokojnie, szukając w ciasnej przestrzeni jego dłoni. Wydobyła ją i opatuliła dotykiem. – Opowiadaj mi, opowiadaj tak jak dzisiaj, co czujesz i czym się martwisz. Tak będziemy mogli się poznać bardziej – zauważyła, na moment zatrzymując wszelkie czynności. Chciała, by ich spojrzenia się skrzyżowały, by wiedział, że nie musiał się jej obawiać. A czuła, że tak właśnie jest. Że coś go trzyma.
Przy nim zaczynała się uspokajać. Głaskał jej nerwy, jej panikę, jej olbrzymie rozdrażnienie wywołane uczuciem bezradności. Chciała iść, ale nie mogła. Nie tak po prostu. On będzie czuwał, tego była pewna. Dostrzegała to w tych oczach już poza słowami i opiekuńczo owijającymi się ramionami. Nie przywykła, ale godziła się. Zaczynała coraz bardziej doceniać, nie podobała jej się wizja tego, że mógłby nie wrócić, a po tych kilku cichych dniach gotowa była uwierzyć, że tak się właśnie stanie. Zrobią to razem, uknują plan, zbiorą ludzi, wyciągną różdżki przeciw tym, którzy więzili bezprawnie przyjaciół. Nie, co za bzdura. Nawet w tym bojowym stanie zdawała sobie sprawę, że to się nie wydarzy. Chociaż chciała iść, nawet na śmierć, to nie mogła podejść do tego bez głowy. Emocje okazywały się gównianym doradcą. Pociągnęła lekko nosem, wdychając bimbrową duchotę. Jeszcze chwila i weźmie się w garść.
- Najbardziej uwielbiają dżdżownice, małe robaki, muchy, ślimaki, larwy… wbrew pozorom nie smakują im bahanki. I czasem, gdy je wypuszczam, wracają z małym gryzoniem w pysku. Albo widać już tylko ogon – mówiła jakimś takim cieplejszym, powolnym głosem. Dzięki temu odpływała nieco od dramatu, mogła choć przez chwilę rozdmuchać ciemne chmury. – Wszystkiego cię nauczę. Też kompletnie nic o nich nie wiedziałam, kiedy pierwszy raz jeden mi wpadł pod nogi. Dam im zaraz jeść. Dobrze, że przyszedłeś. – Chociaż do powiedzenia mu miała znacznie więcej, i z pewnością nie tylko o tych niuchaczach, to pozostała właśnie przy tym. Powinien wiedzieć, że uznawała jego obecność za coś dobrego. Ostatnie dni były ciężkie, drażniące i zasiewające w niej niepewność, z którą dotąd właściwie prawie wcale nie miała do czynienia. Że robi coś źle. Albo że wciąż go jeszcze nie przejrzała i wcale nie był tym, kogo… Uśmiechnęła się ostrożnie, ale szczerze. Przy tym chyba zagapiła się na dużo dłużej, niż jej się zdawało. Chciała iść już dalej, a tymczasem utknęła tu przy nim, czując, że ma wreszcie to, czego po prostu jej brakowało. Że ma jego. Coraz mniej się przed tym broniła, coraz mniej raziła ją dziwna słodycz, która wkradała się do myśli. Niepodobne jej emocje i stany. Może w innych chwilach byłoby widać je jeszcze bardziej. Teraz czekała na nich wreszcie woda. Wydawało jej się, że już kiedyś przeżyli coś podobnego. Całkiem nawet niedawno. Woda i spływający wraz z nią ból, wstyd, strach. Mogli się tam razem przedostać.
Pomarszczone czoło, czujne uszy i pytania cisnące się na suche usta. Dziwnie szybko zawinęła opadający włos do tyłu i jeszcze raz popatrzyła, o wiele głębiej. Nieudana przemiana? Pewnie to było jak z zaklęciem, raz wyszło, raz nie, ale żeby w buntownika z plakatu? Mogli go tam zabić! Kiedy to opowiadał, przypomniała sobie, jak stała wtedy z Hagridem pod ścianą, jak starała się dotknąć jego dłoni i obiecać, że nic się nie stanie. To było wielkie kłamstwo. To był bardzo parszywy los w równie gównianym lokalu, który ostatnio ściągał kłopoty, zamiast być po prostu domem, rodziną, ostoją. Teraz był ruiną, za którą też musiała się zabrać, ale nie miała jeszcze sposobności, by o tym pomyśleć. Ona stała, kokietując cholernych strażników, by ratować, by coś ugrać, a on po drugiej stronie ściany walczył o życie. Kurwa mać. Gdyby wiedziała, gdyby tylko wiedziała, to na pewno zachowałaby się inaczej. Poszłaby tam, albo sami by ją tam zanieśli. Rozwaliłaby własną budę, byleby tym razem nie tylko ratować, ale i uratować. – Miałeś szczęście. W całym tym bagnie. Nie wiem, nie wiem, Urienie, jak ty to robisz… Oni tam nie wyglądali i wcale nie byli pobłażliwi. To skurwiele bez sumienia. Dobrze, że zwiałeś – wymówiła z uczuciem, by w pewnej chwili po prostu dostać się do jego policzka i przyłożyć dłoń powoli, czule. – Kiedyś ich wykończę – wyszydziła, choć brzmiało to w tych ustach raczej jak marzenie niż realna groźba. Chciała mu to obiecać. Wszystkim ludziom w porcie, przyjaciołom – że będzie na straży, że ich pomści, że o nich zadba. Zabijała ją od środka myśl, że nie mogła nikomu tego zagwarantować. Przynajmniej o niego chciała zadbać. Tu i teraz. – A twoje żebra trzeba doprowadzić do porządku. Zajmę się tym – oznajmiła, nie chcąc w ogóle słuchać żadnego sprzeciwu. Tak miało być i koniec. Jeśli chciał łazić z niezaleczonymi ranami, to był idiotą. – Nie masz za co przepraszać – dodała jeszcze, bo powielane wciąż i wciąż przeprosiny naprawdę nie powinny mieć miejsca. Powinien wiedzieć. Zamknęła na moment oczy. Dotarł tutaj, dotarł od razu, musiał sprawdzić, dostać się bliżej i być. Odetchnęła mocniej. Niedaleko zapiszczała rura. W starej kamienicy te skrzypiące, rdzawe orkiestry wydawały się tak zwyczajne jak zapach ryby w dokach.
Obserwowała, kiedy tanie fale w starej wannie opłukiwały ją z tego okropnego wspomnienia, ze wszystkich śladów i brudów celi, mętnych spojrzeń i niewykrzyczanych krzyków. Po prostu opuściła wodze, wyciągnęła krótkie nogi na tyle, ile tylko się dało i obrócona w stronę Uriena, szukała w jego oczach tego, co miało nadejść. Też powinien wejść. Też wejdzie, też tego potrzebował. Zanurzyć się i oddać plamy tamtych tragedii odpływowej rurze. Plusnęło lekko, kiedy opierająca się o biała krawędź dłoń opadła, jakby bez sił, i zatonęła zbyt łatwo. Odkleiła się tym samym od ściany, aby zrobić mu miejsce. Chciała na niego patrzeć, chciała go widzieć, ale nie było w tym spojrzeniu zupełnie nic, co mogłoby mu zagrażać. Jedynie przesunęła się właściwie, bardziej na środek, by zrobić mu miejsce. Nie zastanawiała się nad tym, że znaleźli się w tej ciasnej bali jak w potrzasku, tak blisko i zupełnie nadzy. Zdeptałaby wszystko, co w ciągu ostatniej doby przeżyli, gdyby tylko właśnie teraz obudziła w sobie tak niepotrzebną naturę. W tych piwnych tęczówkach mignęła troska i nieustępujący jej kroku niepokój. O niczym nie zapomniała. Te wydarzenia odciskały na niej niewidzialne piętno. Wciąż i wciąż. Otworzyła usta nawet, by powiedzieć mu, że nie musi się obawiać, ale zrezygnowała.
Wszystko umyj. Wygięła lekko sztywną szyję w bok i zgarnęła ciemne włosy wijące się po tych plecach w dół, jak śliski wąż. Przekręciła głowę lekko w jego stronę, a palce jednej dłoni ułożyła na jego kolanie. Przyjęła jego słowa podobną ciszą. Oddała swoje ciało chętne o wiele bardziej do tak prostej troski, niż mogłaby przypuszczać. Kołysana jego myjącym ruchem rozluźniła się, powieki jeszcze raz opadły. Trochę się chyba zgarbiła, jakby chciała bardziej wyciągnąć ciało w stronę wody, albo po prostu ugiąć się pod tym charakterystycznym ruchem. Ponad wanną uniosło się westchnienie, rozpłynął niezbyt wyraźny zapach mydła. Było tanie i byle jakie, nie mogło czarować nosów jak te niezwykłe wynalazki z Pokątnej. Wystarczyło jednak, że dłoń, która prowadziła nieoczywiste wybawienie, należała do niego. Poczuła się bezpiecznie, o wiele lżej. Burza myśli wygładzała się, ustawała potrzeba zdrapania całego ciała, które przecież tak bardzo pamiętało niewygodę gryzących więziennych worków. Zmierzające ku górze palce, uczucie spływającej wody i dreszcz, który zmusił szyję do nagłego rozprostowania się, a zaraz za nią i całe plecy. Lekko obróciła głowę w jego stronę, ale wciąż zachowała pierwotną pozycję. Palce przy kolanie owinęły się wokół, aż w końcu wkradły w miejsce pod, gdzie kryła się nieco delikatniejsza skóra. Powróciła wkrótce do patrzenia przed siebie, podziwiania starych, ledwo trzymających się ściany kafelków, albo i nawet tych kątów, gdzie wcale ich nie było. Wzdrygnęła się lekko, kiedy wpuścił dłoń w mokre włosy i zaczął rozmasowywać skórę głowy. Chciała też coś… tymczasem zahipnotyzowana oddawała się tym ruchom. Szept przy uchu wybudził ją z sennej oprawy. Zachęcił do zauważenia, co się właściwie stało. Ścisnęła w dłoni ruchliwą kostkę i jeszcze raz odtworzyła ten przytłumiony głos. Znów był przejęty? Niepewny? Nim cokolwiek zdążył zrobić, owinęła się w tej wannie, by zatrzymać piwne spojrzenie właśnie na tym ciepłym, stroskanym. Tym drugim, które zdawało się być wciąż tak umartwione. Jej nogi naturalnie poszukały sobie wygodnego miejsca i tak przecisnęły się po jego udach, by zwinąć gdzieś lekko przy jego bokach. Ostrożnie, bo wiedziała, że był między nimi wciąż tamten dystans. By nie zespolić się aż tak. Przesunęła spojrzeniem po potłuczonym ciele. – Moja kolej – wyraziła nieco ochryple. Małe palce ułożyły się na jego piersi i zacząły zwiedzać dalsze zakątki, zbadane i niezbadane doliny. Lekko pienisty ślad wyznaczył szlak. Nie naciskała na obolałe mięśnie, na wrażliwe punkty pokaleczone wstrętną torturą. Patrzyła za ruchem własnej dłoni, obserwowała pokrywające się mydłem ciało. Kiedy wreszcie uniosła nieco brodę i odszukała jego twarz, zastygła. – Nie chciałabym tu teraz widzieć nikogo innego – zaczęła spokojnie, szukając w ciasnej przestrzeni jego dłoni. Wydobyła ją i opatuliła dotykiem. – Opowiadaj mi, opowiadaj tak jak dzisiaj, co czujesz i czym się martwisz. Tak będziemy mogli się poznać bardziej – zauważyła, na moment zatrzymując wszelkie czynności. Chciała, by ich spojrzenia się skrzyżowały, by wiedział, że nie musiał się jej obawiać. A czuła, że tak właśnie jest. Że coś go trzyma.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wydawali się niemożliwie nierozsądni, bo jak z dnia na dzień ktoś może stać się tak ważnym, że to właśnie świat zaczyna kręcić się dookoła tej osoby, a nie na odwrót? Ta bezczelność myśli i chęci, które nijak sprawiały, że czuł się dobrze z własnym moralnym kodeksem ucichła na widok kolejnych widm zmęczenia, które oplatały ją z każdej strony. Nigdy nie znał się na pocieszaniu, zwykle polegał na swoim poczuciu humoru, które sprawiało, że zapominało się o całym tym trapiącym zgiełku myśli i problemów. Tutaj nie było miejsca na śmiech, a jednak pomimo braku sprzyjających okoliczności na jego twarzy pojawiał się uśmiech. Opowiadała o jedzeniu dla niuchaczy, dawała się nieco odciągnąć od wszystkiego i skupić na tym, co było tu i teraz, a nawet jeśli nie, to tak to rozumiał, starała się… powiedziała, że go nauczy, że mają jakąś wspólną przyszłość, że mimo wszystko mogą wspólnie patrzeć gdzieś dalej. Nie pamiętał już, jak jeszcze przed kilkoma sekundami starał się pozbyć tego zmartwienia z twarzy, gdy mówiła o umniejszaniu sobie. Może tak, może nie, przecież nigdy nie był osobą, która to faktycznie oceniała i się tym przejmowała. Działania stawiał ponad myślenie.
Nie sądził, żeby w Parszywym dopadło go szczęście, choć z drugiej strony mógł skończyć o wiele gorzej. Nie raz słyszało się o tym, co robią takim chłystkom z łapanki, a być złapanym z twarzą Alexandra Farley’a… starał się nawet nie myśleć, gdzie mógłby skończyć, gdyby nie Herbert. Zamiast rozprawiać o możliwościach, skupił się na niej, tej, która przybliżyła ciepło swoich czułych dłoni, żeby miał pewność, że wciąż była. Przechylił głowę, jakby w głębszym poszukiwaniu tego, co oferowała... siebie? Z daleka słyszał o jej chęci zemsty i nie zgodziłby się, gdyby nie to, w jakim była stanie. Momentalnie otworzył oczy, które opadły przypadkiem, kiedy starał się nacieszyć jej bliską obecnością. Odnalazł piwne tęczówki, które w nieprawdopodobnie krótkim czasie stały mu się portem. Schronienie zabraniające przepraszać za winy i grzechy. Odbierała mu mowę, choć i tak mało słów padło w trakcie ich dotychczasowego wspólnie spędzonego czasu. Miało to swój urok, jej urok, aż w końcu znaleźli się w wannie.
Obserwował jasną, miejscami zaciemnioną skórę, która ostatnią dobę musiała przeżywać więzienny rygor. Z pewnością nie było tam wygód, a tym bardziej możliwości na choćby chwilę samotności. Chłód celi, w której została zamknięta, pochłonęło pewnie wszelkie ciepło. Pragnął, żeby było jej dobrze, nie wiedział tylko w jaki sposób ująć to w gesty. Próbował. Każdy jej gest był wyczuwalny, a jednak nie było w tym żadnego z tych napięć, które kojarzył z minionych we wspólnej obecności dni. Dwójka czarodziejów, każdy obdarty z własnych barier, zaprzepaszczeni w granicach, próbowali wydostać się gdzieś bliżej siebie wzajemnie, bo jak inaczej interpretować te próby zrozumienia drugiej postaci? Chciał się nią opiekować w każdym momencie, kiedy tylko nadarzyła się sposobność, bo wydawało się to tak odpowiednie. Może nie dokładnie takie jak czytywało się historie o typowej trosce pomiędzy dwójką osób, ale przecież nie wszystko było tak proste. Jego umysł ani na chwilę nie zboczył z czystych myśli, bo w jej zgarbionym ciele widział zbyt dużo cierpienia, bo nie zamierzał psuć braku obecności, którą mu wybaczyła, bo nie w taki sposób budowali tę relację od początku. Byli nietknięci względem siebie, choć świat zdawał się zawalać każdemu na głowę i… tego też nie byli świadomi, różnice podobne na tyle, by stać się jednością. Wrogowie reżimu? Zwykli mieszkańcy stolicy? Zagubione portowe dusze z Pont Street. Odnaleźli się w dziwnych okolicznościach, trochę niespodziewanych, lekko niewłaściwych, choć w świecie śmierdzącym rybą i rozkładającym się różnego rodzaju trupami z Tamizy należało spodziewać się wszystkiego. Czasy były niepewne, miasto było niepewne, a oni starali się wzajemnie zapewnić, że wszystko jeszcze będzie dobrze. Jak długo mogli się wzajemnie oszukiwać?
Zgarbiła się, jakby cały ciężar przygniótł ją lekko bliżej rozburzonej tafli wody. Pomimo spokoju pomiędzy dwoma ciałami drobne fale wydawały się robić najwięcej zamieszania, a oni zwyczajnie trwali. Powolnym ruchem próbował zetrzeć z niej całą tę niepoprawność związaną z celą w Tower, do której musiała trafić. Każdy ruch był przemyślany, lekki, choć zdecydowany, jakby dokładnie wiedział, co należy robić, choć na co dzień błąkał się niczym dziecko zagubione w tłumie, przy niej odnajdywał dotychczas nie tak bardzo zgłębioną ścieżkę. Starał się odebrać choćby cząstkę wszystkiego, co ją trapiło, bo opiekowanie się innymi jaśniało jako odpowiednia ścieżka, którą mógłby się zająć i sprostać. Nie zawsze miał okazję spełnić oczekiwania, a ona wydawała się to rozumieć i co więcej, zapewniać go, że wszystko jest dokładnie takie, jak należy. Tym razem nie potrzebował żadnych wskazówek, zajmował się nią dokładnie w ten sam, precyzyjny sposób jak tamta mugolka, która znalazła go pobitego na ulicy w Oslo. Powrót po pół roku był spowodowany nie tylko przez obrażenia, które postanowił wyleczyć w sposób niemagiczny, ale również wstyd. Moralność wpojona za dziecka wydawała się zatracić w ciągu wielu miesięcy, choć wciąż istniała. Nie wiedział, czy należało się cieszyć, po prostu akceptował to takim, jakim było. Ruch ręki niosącej pianę z szarego mydła po ciele przesuwał się wzdłuż pleców, przechodząc w końcu do głowy. Zamierzał być delikatny, choć może to wcale nie był sposób? Starał się odnaleźć gest, który mógłby przynieść jej ulgę i w tym wszystkim ponownie zatracił własne panowanie nad sobą i sytuacją. Czuł jej opatuloną na jego kolanie dłoń, drgnięcie głowy, aż w końcu rozprostowanie pleców i nagły zwrot akcji, bo dosłownie – obróciła się twarzą do niego. Kostka mydła pozostała w jej ręku. Objęty szokiem nie miał, kiedy zareagować, już obserwował jej piwne tęczówki z dystansu, który w wannie wydawał się nie istnieć. Jego wzrok ani na chwilę nie próbował zająć się czymś innym niż jej twarzą, bo dobrze wiedział, że tego wieczoru ma konkretne zadanie. Wydawała się wszystko utrudniać, bo kiedy chciał otoczyć ją opieką, ona starała się zwrócić mu to z nawiązką, choć w rzeczywistości nie miał ku temu żadnych oporów, nie chciał mieć. Otwierał już usta, żeby zawrzeć jakiś konkretny argument, że to on powinien zająć się nią, kiedy stwierdziła tak zwyczajnie, że była to jej pora. Oniemiały z uchylonymi wargami obserwował jej skupienie, które kusiło do spojrzenia na nią w pełni, tak jak zdarzało mu się na nią patrzeć, gdy pozostawali w samych piżamach. Starał się utrzymywać odpowiedni, wyimaginowany wręcz, kodeks. Drobne palce dotknęły jego posiniaczonej piersi, choć ten ślad był niczym w stosunku do tego żywo czerwonego siniaka nad pępkiem o średnicy czterech i pół cala, który powoli robił się fioletowy. Połamane żebra nie były widoczne w odbarwieniu skóry, po prostu nieco raptowniej wciągał powietrze, kiedy dotyk był zbyt mocny. Jej dłonie wydawały się niczym dotyk piórka, ledwo wyczuwalne, a jednak działające na zmysły. Brak nacisku na miejsca, które bolały, przynosił pewnego rodzaju ulgę, obecność i świadomość tych badających, piwnych tęczówek robiła wystarczająco dużo. Obserwował ją, kiedy malowała symbole na jego ciele, pierś unosiła się z początku arytmicznie, aby w końcu wypracować pewien miarowy dech. Zauważył jej unoszącą się klatkę piersiową i o dziwo jakoś nie był w stanie myśleć o niczym innym niż fakcie, że była strasznie skrzywdzona. Przyłapany na obserwacji złapał jej wzrok, pozwalając, aby spokojny ton szczelnie go opatulił. Cholera, czy to nie on powinien się nią zająć? Wolną dłonią odnalazła jego i bez przeszkód zakleszczyła w ich pewnym uścisku. Odnalazł piwne tęczówki, złapał je i otrzymał z nich wiele pokrzepienia. Tylko dzięki temu odważył się na słowa – Philippa – nie było to, dokładnie co miał na myśli, ale na wpół rozmarzony i objęty szokiem ton mówił wszystko. Zaprzestała innych ruchów, w pełni skupiając się na jego odpowiedzi, a on? Przecież nie mógł jej zostawić w takim niedopowiedzeniu. Siedziała na nim fizycznie, a w głowie nie było choćby ani jednej myśli, która pozwoliłaby na dystans od właścicielki piwnych tęczówek. – Martwię się… o Ciebie. – zaczął po chwili cicho, wyrażając całe swoje zmartwienie tym, w jakim była stanie. – To się nie może powtórzyć nigdy więcej… ja… – starał się odnaleźć słowa, które wypowiedziałyby dokładnie to, co miał w głowie. – chciałbym Cię stąd zabrać, daleko stąd. – wyznał w końcu, próbując nie ściągać brwi i patrzeć na nią w sposób proszący, jakby faktycznie to mogło w czymś pomóc. – Chciałbym… – zaczął nieporadnie, nawet nie zastanawiając się nad tym, w jaki sposób mógłby to dokończyć – być... – nie miał pojęcia, w jaki sposób tego typu słowa zostaną przez nią odebrane, ale przecież sama tego chciała. On nie widział w tym żadnych dwuznaczności – i strzec. – dokończył nieco koślawo, może trochę półsłówkami, ale z pewnością szczerze, bo będąc opatulonym tym szalem kłamstw i oszustw nie zamierzał już dłużej żyć w ten sposób. – Nie widzę tutaj nikogo innego. – przyznał bez złudzeń, choć dobrze wiedział, że w trakcie tej przerwy zdołał spotkać się z Hannah, która… która stała się ukochanymi zapachami domu i przeszłości będącej już tylko widmem. Teraz była ona – Philippa Moss, barmanka, o której nie był w stanie zapomnieć nawet pod wpływem amortencji, bo piwne oczy to nie tylko kolor. Składała się w całość, co więcej, składała jego w całość, chyba nawet tego nie wiedziała. – Martwię się, że… że odejdziesz… że Cię zabiorą… że znowu coś spieprzę… – wolną ręką sięgnął do jej twarzy, poprawiając uciekający, mokry kosmyk, który zaraz przygładził do jej głowy. Była tak bliska, żywa i na wyciągnięcie dłoni, ktoś powinien go uszczypnąć. – Nie chcę, żeby komukolwiek stała się krzywda. – stwierdził prosto, bo przecież był chłopakiem, który nie owija w bawełnę, szczególnie w momentach takich jak ten, kiedy pytała wprost. – A Ty? Jak się czujesz? O co się martwisz? – spytał szeptem. Jego dłoń powędrowała do jej kosmyka, który odskoczył na bok pomimo zwilgotnienia, poprawił go, przytrzymując dłoń przy jej twarzy. Zahaczył palcami o tył jej głowy, a wewnętrzną częścią ręki położył na jej poliku. Kciukiem powoli zaczął głaskać poniżej kości policzkowej, obserwując wszystkie zmiany zachodzące na kobiecej twarzy. Nigdy wcześniej nie angażował się w tak prostą czynność, jak patrzenie w tak szczególny i wyjątkowo skupiony sposób. Nie interesowało go tak bardzo, że oboje byli nadzy, właśnie obdzierali się z własnych pragnień i uczuć, wymagało to o wiele więcej skupienia i siły. Wydawało się, że ona dobrze wiedziała, jemu z kolei wydawało się, że wie, co się działo z nią. Nie zamierzał jej tak po prostu puszczać, była zbyt cenna.
Nie sądził, żeby w Parszywym dopadło go szczęście, choć z drugiej strony mógł skończyć o wiele gorzej. Nie raz słyszało się o tym, co robią takim chłystkom z łapanki, a być złapanym z twarzą Alexandra Farley’a… starał się nawet nie myśleć, gdzie mógłby skończyć, gdyby nie Herbert. Zamiast rozprawiać o możliwościach, skupił się na niej, tej, która przybliżyła ciepło swoich czułych dłoni, żeby miał pewność, że wciąż była. Przechylił głowę, jakby w głębszym poszukiwaniu tego, co oferowała... siebie? Z daleka słyszał o jej chęci zemsty i nie zgodziłby się, gdyby nie to, w jakim była stanie. Momentalnie otworzył oczy, które opadły przypadkiem, kiedy starał się nacieszyć jej bliską obecnością. Odnalazł piwne tęczówki, które w nieprawdopodobnie krótkim czasie stały mu się portem. Schronienie zabraniające przepraszać za winy i grzechy. Odbierała mu mowę, choć i tak mało słów padło w trakcie ich dotychczasowego wspólnie spędzonego czasu. Miało to swój urok, jej urok, aż w końcu znaleźli się w wannie.
Obserwował jasną, miejscami zaciemnioną skórę, która ostatnią dobę musiała przeżywać więzienny rygor. Z pewnością nie było tam wygód, a tym bardziej możliwości na choćby chwilę samotności. Chłód celi, w której została zamknięta, pochłonęło pewnie wszelkie ciepło. Pragnął, żeby było jej dobrze, nie wiedział tylko w jaki sposób ująć to w gesty. Próbował. Każdy jej gest był wyczuwalny, a jednak nie było w tym żadnego z tych napięć, które kojarzył z minionych we wspólnej obecności dni. Dwójka czarodziejów, każdy obdarty z własnych barier, zaprzepaszczeni w granicach, próbowali wydostać się gdzieś bliżej siebie wzajemnie, bo jak inaczej interpretować te próby zrozumienia drugiej postaci? Chciał się nią opiekować w każdym momencie, kiedy tylko nadarzyła się sposobność, bo wydawało się to tak odpowiednie. Może nie dokładnie takie jak czytywało się historie o typowej trosce pomiędzy dwójką osób, ale przecież nie wszystko było tak proste. Jego umysł ani na chwilę nie zboczył z czystych myśli, bo w jej zgarbionym ciele widział zbyt dużo cierpienia, bo nie zamierzał psuć braku obecności, którą mu wybaczyła, bo nie w taki sposób budowali tę relację od początku. Byli nietknięci względem siebie, choć świat zdawał się zawalać każdemu na głowę i… tego też nie byli świadomi, różnice podobne na tyle, by stać się jednością. Wrogowie reżimu? Zwykli mieszkańcy stolicy? Zagubione portowe dusze z Pont Street. Odnaleźli się w dziwnych okolicznościach, trochę niespodziewanych, lekko niewłaściwych, choć w świecie śmierdzącym rybą i rozkładającym się różnego rodzaju trupami z Tamizy należało spodziewać się wszystkiego. Czasy były niepewne, miasto było niepewne, a oni starali się wzajemnie zapewnić, że wszystko jeszcze będzie dobrze. Jak długo mogli się wzajemnie oszukiwać?
Zgarbiła się, jakby cały ciężar przygniótł ją lekko bliżej rozburzonej tafli wody. Pomimo spokoju pomiędzy dwoma ciałami drobne fale wydawały się robić najwięcej zamieszania, a oni zwyczajnie trwali. Powolnym ruchem próbował zetrzeć z niej całą tę niepoprawność związaną z celą w Tower, do której musiała trafić. Każdy ruch był przemyślany, lekki, choć zdecydowany, jakby dokładnie wiedział, co należy robić, choć na co dzień błąkał się niczym dziecko zagubione w tłumie, przy niej odnajdywał dotychczas nie tak bardzo zgłębioną ścieżkę. Starał się odebrać choćby cząstkę wszystkiego, co ją trapiło, bo opiekowanie się innymi jaśniało jako odpowiednia ścieżka, którą mógłby się zająć i sprostać. Nie zawsze miał okazję spełnić oczekiwania, a ona wydawała się to rozumieć i co więcej, zapewniać go, że wszystko jest dokładnie takie, jak należy. Tym razem nie potrzebował żadnych wskazówek, zajmował się nią dokładnie w ten sam, precyzyjny sposób jak tamta mugolka, która znalazła go pobitego na ulicy w Oslo. Powrót po pół roku był spowodowany nie tylko przez obrażenia, które postanowił wyleczyć w sposób niemagiczny, ale również wstyd. Moralność wpojona za dziecka wydawała się zatracić w ciągu wielu miesięcy, choć wciąż istniała. Nie wiedział, czy należało się cieszyć, po prostu akceptował to takim, jakim było. Ruch ręki niosącej pianę z szarego mydła po ciele przesuwał się wzdłuż pleców, przechodząc w końcu do głowy. Zamierzał być delikatny, choć może to wcale nie był sposób? Starał się odnaleźć gest, który mógłby przynieść jej ulgę i w tym wszystkim ponownie zatracił własne panowanie nad sobą i sytuacją. Czuł jej opatuloną na jego kolanie dłoń, drgnięcie głowy, aż w końcu rozprostowanie pleców i nagły zwrot akcji, bo dosłownie – obróciła się twarzą do niego. Kostka mydła pozostała w jej ręku. Objęty szokiem nie miał, kiedy zareagować, już obserwował jej piwne tęczówki z dystansu, który w wannie wydawał się nie istnieć. Jego wzrok ani na chwilę nie próbował zająć się czymś innym niż jej twarzą, bo dobrze wiedział, że tego wieczoru ma konkretne zadanie. Wydawała się wszystko utrudniać, bo kiedy chciał otoczyć ją opieką, ona starała się zwrócić mu to z nawiązką, choć w rzeczywistości nie miał ku temu żadnych oporów, nie chciał mieć. Otwierał już usta, żeby zawrzeć jakiś konkretny argument, że to on powinien zająć się nią, kiedy stwierdziła tak zwyczajnie, że była to jej pora. Oniemiały z uchylonymi wargami obserwował jej skupienie, które kusiło do spojrzenia na nią w pełni, tak jak zdarzało mu się na nią patrzeć, gdy pozostawali w samych piżamach. Starał się utrzymywać odpowiedni, wyimaginowany wręcz, kodeks. Drobne palce dotknęły jego posiniaczonej piersi, choć ten ślad był niczym w stosunku do tego żywo czerwonego siniaka nad pępkiem o średnicy czterech i pół cala, który powoli robił się fioletowy. Połamane żebra nie były widoczne w odbarwieniu skóry, po prostu nieco raptowniej wciągał powietrze, kiedy dotyk był zbyt mocny. Jej dłonie wydawały się niczym dotyk piórka, ledwo wyczuwalne, a jednak działające na zmysły. Brak nacisku na miejsca, które bolały, przynosił pewnego rodzaju ulgę, obecność i świadomość tych badających, piwnych tęczówek robiła wystarczająco dużo. Obserwował ją, kiedy malowała symbole na jego ciele, pierś unosiła się z początku arytmicznie, aby w końcu wypracować pewien miarowy dech. Zauważył jej unoszącą się klatkę piersiową i o dziwo jakoś nie był w stanie myśleć o niczym innym niż fakcie, że była strasznie skrzywdzona. Przyłapany na obserwacji złapał jej wzrok, pozwalając, aby spokojny ton szczelnie go opatulił. Cholera, czy to nie on powinien się nią zająć? Wolną dłonią odnalazła jego i bez przeszkód zakleszczyła w ich pewnym uścisku. Odnalazł piwne tęczówki, złapał je i otrzymał z nich wiele pokrzepienia. Tylko dzięki temu odważył się na słowa – Philippa – nie było to, dokładnie co miał na myśli, ale na wpół rozmarzony i objęty szokiem ton mówił wszystko. Zaprzestała innych ruchów, w pełni skupiając się na jego odpowiedzi, a on? Przecież nie mógł jej zostawić w takim niedopowiedzeniu. Siedziała na nim fizycznie, a w głowie nie było choćby ani jednej myśli, która pozwoliłaby na dystans od właścicielki piwnych tęczówek. – Martwię się… o Ciebie. – zaczął po chwili cicho, wyrażając całe swoje zmartwienie tym, w jakim była stanie. – To się nie może powtórzyć nigdy więcej… ja… – starał się odnaleźć słowa, które wypowiedziałyby dokładnie to, co miał w głowie. – chciałbym Cię stąd zabrać, daleko stąd. – wyznał w końcu, próbując nie ściągać brwi i patrzeć na nią w sposób proszący, jakby faktycznie to mogło w czymś pomóc. – Chciałbym… – zaczął nieporadnie, nawet nie zastanawiając się nad tym, w jaki sposób mógłby to dokończyć – być... – nie miał pojęcia, w jaki sposób tego typu słowa zostaną przez nią odebrane, ale przecież sama tego chciała. On nie widział w tym żadnych dwuznaczności – i strzec. – dokończył nieco koślawo, może trochę półsłówkami, ale z pewnością szczerze, bo będąc opatulonym tym szalem kłamstw i oszustw nie zamierzał już dłużej żyć w ten sposób. – Nie widzę tutaj nikogo innego. – przyznał bez złudzeń, choć dobrze wiedział, że w trakcie tej przerwy zdołał spotkać się z Hannah, która… która stała się ukochanymi zapachami domu i przeszłości będącej już tylko widmem. Teraz była ona – Philippa Moss, barmanka, o której nie był w stanie zapomnieć nawet pod wpływem amortencji, bo piwne oczy to nie tylko kolor. Składała się w całość, co więcej, składała jego w całość, chyba nawet tego nie wiedziała. – Martwię się, że… że odejdziesz… że Cię zabiorą… że znowu coś spieprzę… – wolną ręką sięgnął do jej twarzy, poprawiając uciekający, mokry kosmyk, który zaraz przygładził do jej głowy. Była tak bliska, żywa i na wyciągnięcie dłoni, ktoś powinien go uszczypnąć. – Nie chcę, żeby komukolwiek stała się krzywda. – stwierdził prosto, bo przecież był chłopakiem, który nie owija w bawełnę, szczególnie w momentach takich jak ten, kiedy pytała wprost. – A Ty? Jak się czujesz? O co się martwisz? – spytał szeptem. Jego dłoń powędrowała do jej kosmyka, który odskoczył na bok pomimo zwilgotnienia, poprawił go, przytrzymując dłoń przy jej twarzy. Zahaczył palcami o tył jej głowy, a wewnętrzną częścią ręki położył na jej poliku. Kciukiem powoli zaczął głaskać poniżej kości policzkowej, obserwując wszystkie zmiany zachodzące na kobiecej twarzy. Nigdy wcześniej nie angażował się w tak prostą czynność, jak patrzenie w tak szczególny i wyjątkowo skupiony sposób. Nie interesowało go tak bardzo, że oboje byli nadzy, właśnie obdzierali się z własnych pragnień i uczuć, wymagało to o wiele więcej skupienia i siły. Wydawało się, że ona dobrze wiedziała, jemu z kolei wydawało się, że wie, co się działo z nią. Nie zamierzał jej tak po prostu puszczać, była zbyt cenna.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Poszukiwał w niej bólu większego od własnego. Jak łowczy. Nieprzerwanie patrzył, rozświetlając troskliwym promieniem kawałki skóry, przedzierając się okiem aż do głębi, której nie mógł tak łatwo dostrzec. Obrócona w jego stronę wystawiła się już całkiem. Chociaż wpędzone w działanie dłonie pozwoliły sobie robić rzeczy, których się nie spodziewał, Philippa wciąż mogła być trudna do przejrzenia. Znał schemat, który się właśnie rozpoczął. Znał zawzięcie wyciągające się ku niemu palce, które chciały nieść ulgę, obnażyć każdą siną łatę na skórze i rozpisać dla nich historie. Skrzywdzili jego, skrzywdzili i ją, ale te rany były inne od jego obolałej klatki piersiowej i czasem nierównego świstu w oddechu. Znów to samo. Stanowczość przeradzająca się w nagłą czułość i potrzebę, o której nie do końca umiała mówić. Mimo odwagi wszystkich poprzednich wyznań. Wcale nie chodziło o zawód związany z dniami poprzedzającymi masakrę w Parszywym. Przeczuwała, że Urien dźwiga za sobą pewną trudność. Egzystencji? Pogodzenia się z samym sobą? Przecież nawet zdawał się odsuwać od ich bliskości. Zwalała to na to, że wciąż pamiętał o tym, co powiedziała wtedy, ściskając rozpalone uda i patrząc na niego z pragnieniem i jednoczesnym lękiem. Obwiązana była wtedy kolczastymi pętlami własnego losu. Losu, który nigdy nie podrzucał niespodzianek takich jak ta. Jak on. Teraz prowadziła dłonie blisko, głaskała ciało, pozostawiała wątłe ślady spienionego mydła pośrodku klatki. Oddawała temu zajęciu skupienie, wytrącała gdzieś za siebie wszystkie przerażające myśli. Wchłaniała obecność, której wcale się nie spodziewała. Przybył do niej, zderzył się z przeszkodami. Nie mógł zignorować tego, że była tak daleko. Tam. Już nie wiedziała, czy były to krople z kąpieli, czy oczy same chciały wilgotnieć na myśl, że ktoś objawił wobec niej taką troskę, tak wiele emocji. I to nic, że niektóre wydawały się nieco niezdarne, chaotyczne i pourywane. Sama przecież nie była lepsza. Kulała, bazując na własnym wyobrażeniu tego, jak pewne rzeczy powinny wyglądać. Pewne. Jakie? Co to miało oznaczać?
Naprzeciw siebie plątały się dwa ciała. Woda śliską falą próbowała objąć szczyty wanny, kiedy tylko przysunęła się bliżej, jeszcze bardziej. Dłonie chciały dotrzeć wszędzie, gdzie tylko powinny, by dokładnie powycierać świeżością dramatyczny brud ostatnich godzin. A może i dni? Czasem ręce wyciągały się jak dzikie pędy na boki, głaskały pierwsze skrawki pleców. Przez moment nawet poczuła, że jej głowa staje się tragicznie ciężka i opadnie zaraz prosto na jego ramię, a wtedy dwa zmoczone ciała zlepią się i opatulą wzajemnym ciepłem. Trzymała jednak pion, dobrze notując podsyłane przez Uriena znaki. Bolało go wewnątrz. To nie było odpowiednie, choć czuła, że przyjąłby jej uginające się ze stresu, zmęczenia i niepewności ciało natychmiast, bez wahania. Ścisnęła zamiast tego palce. Posłuchała własnego imienia wyrywającego się z jego rozchylonych ust. Ton nie karcił, nie upominał, nie przywoływał. Skrzyżowane spojrzenia topiły się w sobie. Nie zdążyła nic powiedzieć. Padły następne słowa, wyrażane głośniej emocje, troski i nadzieje. Delikatny ruch warg zdradził, że coś planowała powiedzieć, zaprzeczyć, uciec, odwrócić wzrok, że chciała wyrzucić coś na odczepnego, po prostu, jak zawsze. Ale nie było jak zawsze. On od samego początku coś zauważył, może nawet zanim zdołała to przyjąć do świadomości. Dłonie opadły bez sił, plusnęły lekko w wodę i zanurzyły się gdzieś w szczelinie ich ciał. Opuściła głowę tak samo, jak ta kilkuletnia sierota przyłapana na złym zachowaniu. Martwił się. Dudniło jej to w myśli. Obijało się napastliwie. Wciąż to okazywał, a ona nie miała gdzie się skryć. – To już się powtórzyło – odezwała się w końcu i poruszyła głową. Nawet włosy nie chciały dobrze opaść na twarz i jej osłonić. – Już byłam we wrześniu w Tower. Teraz znów… Tak wygląda życie w Londynie, kiedy nie chcesz się podporządkować, kiedy nie godzisz się na te wszystkie zmiany, kiedy… - urwała, pozwalając głowie opaść jeszcze bardziej. Nijak nie była rozluźniona, nijak wyswobodzona z dramatów tych tygodni. Peleryna z gęsiej skórki zlepiła się z ciałem, twarz zbladła, oczy osłoniły się ciemnością powiek. Dlaczego tak łatwo pozwalała się mu rozbierać z tych warstw? Za każdym razem, kiedy właziła do tej wanny, stawała się jak lalka z porcelany. Krucha. A może to tylko przesączone ostatnim okrutnym wspomnieniem skojarzenie? – Urien – wyraziła zdumiona, prostując nieco plecy i podłapując wreszcie jego spojrzenie. Nie mógł tego wiedzieć, ale poczuła w piersi dudnienie. Co próbował wyrazić? Uciec? Dokąd? – Nie mam innego domu, wiesz przecież. Teraz nie mam chyba nawet tego – zadrwiła, błądząc oczami gdzieś w bok. Wróciła jednak szybko do niego. – Mielibyśmy stąd odejść? Jest gdzie? Jest jak? – zapytała, budząc jakieś strzępki rozsądku. Wyprawa w siną dal na zimę, ze zwierzakami i bez grosza przy duszy wcale nie wydawała się racjonalna. – Nie wiem, czy umiem żyć gdziekolwiek indziej niż tu. Tu chociaż… chociaż czasem czuję, że mam rodzinę – wyjaśniła, wyciągając dłoń z wody i prowadząc ją lekko do jego twarzy. Pogłaskała lekko ten policzek, oswajając się poniekąd z tym, co dodatkowo, między wierszami zdawał się jej przekazywać. Naprawdę tak było? To oznaczało, że chciał być dla niej jak rodzina? Strzec. – Odważne wizje, panie… - przerwała, bo przecież nie wiedziała, jak dokładnie się nazywał. W obliczu powagi tych wyznań akurat ten fakt wydawał się kuriozalny. – Wtedy byś się ode mnie nie opędził. Jesteś na to gotowy? – spróbowała cieplej, żywiej, z nieco żartobliwym tonem, który miał tylko rozgonić część burzowych chmur. – Urienie – wypowiedziała jeszcze raz, unosząc się nieco i rozsiadając na jego udach. – Powinnam się pogniewać, że nie wierzysz we mnie, w to, że potrafię się obronić sama. Ale… ale teraz nie mam z czym dyskutować. Dałam się złapać. A tobie się udało uciec – zauważyła, przedzierając się palcami przez te rude kosmyki. Zachowywała się chyba dość dziwnie, ale nie do końca umiała sobie radzić z taką dozą czułości i opieki, z podniosłością tego wszystkiego, co właśnie ofiarował. A ofiarowywał jej siebie. Wkrótce poczuł mokre usta obejmujące jego wargi. Dokładnie, przyjemnie naciskające. Łaskotanie rzęs zwiastowało dokończenie pieszczoty. Chyba trochę jej zabrakło słów. Jej! – Widzisz, jak się zbliżam? – zapytała ostrożnie, patrząc mu głęboko w oczy. – Nie chcę nigdzie odchodzić i nie chcę znów… znów czuć się tak, jak przez te dni. Powinnam przełożyć cię przez kolano, Urienie. Właściwie wciąż mogę to zrobić – zawyrokowała zaczepienie, a w jej tęczówkach coś błysnęło złowieszczo. – Już się nie dam złapać. Już ty nie dasz im mnie złapać. Jesteśmy… - zastanowiła się przez chwilę, nie bardzo się na tym znając. – zespołem – dokończyła soczyście, czując, jak od środka cała się nagrzewa. Jego słowa niosły bowiem za sobą coś bardzo silnego. Nie nawet one same, ale to jak się zachowywał, w jaki sposób próbował się podzielić sobą z nią. On pierwszy tak bardzo ją z sobą związał. Pierwszy raz coś działało w obie strony. – Nie uchronisz wszystkich. To wojna. Nasi bracia cierpią każdego dnia. – Pogłaskała go lekko po tyle głowy. Był taki dobry. Wpadał może w kłopoty, miewał różne problemy, ale to nie mogło całego go przekreślić. Dlatego wciąż była blisko, bo on przecież też potrzebował opieki. Potrzebował, by ktoś w niego uwierzył. Prawda? Pozwalała na każdy gest, który echem odbijał się w głębi ciała. Może tego nie wiedział, ale jego drobny dotyk zdawał się zawsze urastać, drażnić miłym ciepłem, ogrzewać ją tak, że wygasała część trosk. Chyba naprawdę mogła poczuć się bezpieczniej. Pytanie zawisło między nimi, a Philippa lekko przechyliła głowę w stronę opiekującej się jej policzkiem dłoni. Zamknęła oczy. – Myślę, że ty i tak wiesz. I zupełnie nie wiem, jak ty to robisz. Ale ty wiesz. Wiesz, jak się czuję. Wiesz, kiedy się boję i kiedy udaję, że wcale nie jestem smutna – ostrożnie uniosła powieki, a jej spojrzenie wydawało się miękkie, rozczulone, nasączone uczuciami, z którymi chyba nigdy wcześniej nie miało do czynienia. Jeszcze raz usta ułożyły się do jego imienia, ale nie nastał nawet szept. Wciągnęła mocniej powietrze. – O los tego miejsca, o zniewolonych przyjaciół, o wolność wyślizgującą się z rąk i o mężczyznę, którego – ułożyła czoło przy jego czole. – którego złapałam w pułapkę – pochwaliła się bezczelnie. O to się właśnie martwię. Ciepły oddech zaczepił jego usta. – Woda jest zimna – przyznała, dając jasny sygnał, że pora już stąd wyjść. To przecież był ciężki dzień. Powinni odpocząć. Dłoń Philippy z ramienia Uriena wodospadem zsunęła się po jego ciele, aż do krawędzi wody. Czy byli na to wszystko gotowi?
Naprzeciw siebie plątały się dwa ciała. Woda śliską falą próbowała objąć szczyty wanny, kiedy tylko przysunęła się bliżej, jeszcze bardziej. Dłonie chciały dotrzeć wszędzie, gdzie tylko powinny, by dokładnie powycierać świeżością dramatyczny brud ostatnich godzin. A może i dni? Czasem ręce wyciągały się jak dzikie pędy na boki, głaskały pierwsze skrawki pleców. Przez moment nawet poczuła, że jej głowa staje się tragicznie ciężka i opadnie zaraz prosto na jego ramię, a wtedy dwa zmoczone ciała zlepią się i opatulą wzajemnym ciepłem. Trzymała jednak pion, dobrze notując podsyłane przez Uriena znaki. Bolało go wewnątrz. To nie było odpowiednie, choć czuła, że przyjąłby jej uginające się ze stresu, zmęczenia i niepewności ciało natychmiast, bez wahania. Ścisnęła zamiast tego palce. Posłuchała własnego imienia wyrywającego się z jego rozchylonych ust. Ton nie karcił, nie upominał, nie przywoływał. Skrzyżowane spojrzenia topiły się w sobie. Nie zdążyła nic powiedzieć. Padły następne słowa, wyrażane głośniej emocje, troski i nadzieje. Delikatny ruch warg zdradził, że coś planowała powiedzieć, zaprzeczyć, uciec, odwrócić wzrok, że chciała wyrzucić coś na odczepnego, po prostu, jak zawsze. Ale nie było jak zawsze. On od samego początku coś zauważył, może nawet zanim zdołała to przyjąć do świadomości. Dłonie opadły bez sił, plusnęły lekko w wodę i zanurzyły się gdzieś w szczelinie ich ciał. Opuściła głowę tak samo, jak ta kilkuletnia sierota przyłapana na złym zachowaniu. Martwił się. Dudniło jej to w myśli. Obijało się napastliwie. Wciąż to okazywał, a ona nie miała gdzie się skryć. – To już się powtórzyło – odezwała się w końcu i poruszyła głową. Nawet włosy nie chciały dobrze opaść na twarz i jej osłonić. – Już byłam we wrześniu w Tower. Teraz znów… Tak wygląda życie w Londynie, kiedy nie chcesz się podporządkować, kiedy nie godzisz się na te wszystkie zmiany, kiedy… - urwała, pozwalając głowie opaść jeszcze bardziej. Nijak nie była rozluźniona, nijak wyswobodzona z dramatów tych tygodni. Peleryna z gęsiej skórki zlepiła się z ciałem, twarz zbladła, oczy osłoniły się ciemnością powiek. Dlaczego tak łatwo pozwalała się mu rozbierać z tych warstw? Za każdym razem, kiedy właziła do tej wanny, stawała się jak lalka z porcelany. Krucha. A może to tylko przesączone ostatnim okrutnym wspomnieniem skojarzenie? – Urien – wyraziła zdumiona, prostując nieco plecy i podłapując wreszcie jego spojrzenie. Nie mógł tego wiedzieć, ale poczuła w piersi dudnienie. Co próbował wyrazić? Uciec? Dokąd? – Nie mam innego domu, wiesz przecież. Teraz nie mam chyba nawet tego – zadrwiła, błądząc oczami gdzieś w bok. Wróciła jednak szybko do niego. – Mielibyśmy stąd odejść? Jest gdzie? Jest jak? – zapytała, budząc jakieś strzępki rozsądku. Wyprawa w siną dal na zimę, ze zwierzakami i bez grosza przy duszy wcale nie wydawała się racjonalna. – Nie wiem, czy umiem żyć gdziekolwiek indziej niż tu. Tu chociaż… chociaż czasem czuję, że mam rodzinę – wyjaśniła, wyciągając dłoń z wody i prowadząc ją lekko do jego twarzy. Pogłaskała lekko ten policzek, oswajając się poniekąd z tym, co dodatkowo, między wierszami zdawał się jej przekazywać. Naprawdę tak było? To oznaczało, że chciał być dla niej jak rodzina? Strzec. – Odważne wizje, panie… - przerwała, bo przecież nie wiedziała, jak dokładnie się nazywał. W obliczu powagi tych wyznań akurat ten fakt wydawał się kuriozalny. – Wtedy byś się ode mnie nie opędził. Jesteś na to gotowy? – spróbowała cieplej, żywiej, z nieco żartobliwym tonem, który miał tylko rozgonić część burzowych chmur. – Urienie – wypowiedziała jeszcze raz, unosząc się nieco i rozsiadając na jego udach. – Powinnam się pogniewać, że nie wierzysz we mnie, w to, że potrafię się obronić sama. Ale… ale teraz nie mam z czym dyskutować. Dałam się złapać. A tobie się udało uciec – zauważyła, przedzierając się palcami przez te rude kosmyki. Zachowywała się chyba dość dziwnie, ale nie do końca umiała sobie radzić z taką dozą czułości i opieki, z podniosłością tego wszystkiego, co właśnie ofiarował. A ofiarowywał jej siebie. Wkrótce poczuł mokre usta obejmujące jego wargi. Dokładnie, przyjemnie naciskające. Łaskotanie rzęs zwiastowało dokończenie pieszczoty. Chyba trochę jej zabrakło słów. Jej! – Widzisz, jak się zbliżam? – zapytała ostrożnie, patrząc mu głęboko w oczy. – Nie chcę nigdzie odchodzić i nie chcę znów… znów czuć się tak, jak przez te dni. Powinnam przełożyć cię przez kolano, Urienie. Właściwie wciąż mogę to zrobić – zawyrokowała zaczepienie, a w jej tęczówkach coś błysnęło złowieszczo. – Już się nie dam złapać. Już ty nie dasz im mnie złapać. Jesteśmy… - zastanowiła się przez chwilę, nie bardzo się na tym znając. – zespołem – dokończyła soczyście, czując, jak od środka cała się nagrzewa. Jego słowa niosły bowiem za sobą coś bardzo silnego. Nie nawet one same, ale to jak się zachowywał, w jaki sposób próbował się podzielić sobą z nią. On pierwszy tak bardzo ją z sobą związał. Pierwszy raz coś działało w obie strony. – Nie uchronisz wszystkich. To wojna. Nasi bracia cierpią każdego dnia. – Pogłaskała go lekko po tyle głowy. Był taki dobry. Wpadał może w kłopoty, miewał różne problemy, ale to nie mogło całego go przekreślić. Dlatego wciąż była blisko, bo on przecież też potrzebował opieki. Potrzebował, by ktoś w niego uwierzył. Prawda? Pozwalała na każdy gest, który echem odbijał się w głębi ciała. Może tego nie wiedział, ale jego drobny dotyk zdawał się zawsze urastać, drażnić miłym ciepłem, ogrzewać ją tak, że wygasała część trosk. Chyba naprawdę mogła poczuć się bezpieczniej. Pytanie zawisło między nimi, a Philippa lekko przechyliła głowę w stronę opiekującej się jej policzkiem dłoni. Zamknęła oczy. – Myślę, że ty i tak wiesz. I zupełnie nie wiem, jak ty to robisz. Ale ty wiesz. Wiesz, jak się czuję. Wiesz, kiedy się boję i kiedy udaję, że wcale nie jestem smutna – ostrożnie uniosła powieki, a jej spojrzenie wydawało się miękkie, rozczulone, nasączone uczuciami, z którymi chyba nigdy wcześniej nie miało do czynienia. Jeszcze raz usta ułożyły się do jego imienia, ale nie nastał nawet szept. Wciągnęła mocniej powietrze. – O los tego miejsca, o zniewolonych przyjaciół, o wolność wyślizgującą się z rąk i o mężczyznę, którego – ułożyła czoło przy jego czole. – którego złapałam w pułapkę – pochwaliła się bezczelnie. O to się właśnie martwię. Ciepły oddech zaczepił jego usta. – Woda jest zimna – przyznała, dając jasny sygnał, że pora już stąd wyjść. To przecież był ciężki dzień. Powinni odpocząć. Dłoń Philippy z ramienia Uriena wodospadem zsunęła się po jego ciele, aż do krawędzi wody. Czy byli na to wszystko gotowi?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Głębokie oddechy już dawno przestały być normą w przypadku wzajemnej obecności, którą sobie oferowali. Nie mieli wypracowanych schematów będących całkiem niezłym wyjściem z sytuacji, wydawało się, że nie ma możliwości ewakuacji. O dziwo wrażenie było przyjemne, przeplatane nieco kłującymi momentami bólu, ale w całej tej surowości ta odrobina goryczy nadawała smaku. We wspólnej podróży musieli pozdzierać gładką skórę, choć nawet w tym znaleźli własną drogę, zamiast strupów nabierali grubszej skóry, bo oboje potrafili przetrwać. Każdy obowiązek ciążący na karku jedynie wzmacniał cały kręgosłup i chyba właśnie ze względu na znajomość tego schematu potrafił ją zrozumieć, bo jakież można znaleźć na to inne wytłumaczenie? Zwykle nie dostrzegał, nie próbował nawet rozumieć, a teraz? Pozwalał nawet na to, żeby przyciągnęła całą jego uwagę. Obserwował już nie z poziomu płciowego, bo bolesne pożądanie dawno przemieniło się w coś więcej, to co tak ciężko mógł nazwać i skonkretyzować, dlatego pozwalał im zwyczajnie trwać, bo każde zetknięcie z tymi piwnymi oczami oznaczało wyjście poza wszelkie ramy tego, co dotychczas znał i wydawało się to wszystko na tak cholernie odpowiednim miejscu…
Nie wiedział tylko, czy powinien w ogóle dalej drążyć, choć wydawało się, że już nie mogli dalej uciekać od rozmów. Sprostowanie wszystkich tych krzywizn, rozświetlenie drogi, która, nawet jeśli miała kolce wspólnie przecięta, wydawała się jakaś prostsza. Zdawała się, to bardzo dobre określenie na każdy element związany z ich dwójką, bo przecież nie miał świadomości, co przechodziło przez ten umysł, któremu upodobał sobie być czymś więcej niż jedną z tych pijanych mord spotykanych wieczorami w Parszywym. Ciekawe było to, że już wtedy wydawała się niepokojąca. Płochliwa myśl, że faktycznie można stworzyć coś z kimś tak głęboko zakorzenionym w tym, co powinno być przecież jedynie powierzchownym poznaniem; wydawało się niestworzone i wciąż było. Może przesadzał z tą opiekuńczością? Może nie powinien się tak bardzo martwić każdym skrawkiem siebie, kiedy sam zmagał się z własnymi problemami? Tylko jak odrzucić myśli o niej skoro miał świadomość, że była pośród tego tłumu, który został skierowany do Tower? Dlaczego wciąż tu byli? Mógł wciąż mówić o nich jako duetu, skoro w tak nieporadny sposób pozwolił na to, aby zniknięcie, którego się zrzekał, nastąpiło pomimo słownych obietnic? Dlaczego w ogóle śmiał wspominać, że byli jednością skoro jedyny prawdziwy sposób, w jaki się zespajali, następował w trakcie snu, gdy chowali się we własnych ramionach przed całym światem. Ile razy to się zdarzyło jeszcze przed tym felernym miesiącem trzy? Cztery? Dwa? Nawet jeśli tylko był to jeden raz; a dałby sobie uciąć rękę, że zdarzyło się to co najmniej trzykrotnie, pociągnęło to za sobą tak silny ładunek emocjonalny, że ledwo był w stanie myśleć trzeźwo, w końcu kolejne dni przyniosły mu spotkanie z Macmillanem, terapię u krewniaka toksykologa i te felerne następstwa po 30 października. Wydawało się, że jasnowłosa, która zawirowała mu w głowie była faktycznie jedynie przebłyskiem w stosunku do ciążącego gdzieś w głębi poczucia, że najbardziej zawiódł właśnie ją. Samemu najsilniej odczuł to nie, przy spotkaniu z Michaelem, a dokładnie w dzień przyjścia do Parszywego, kiedy znaleźli się tam również Ministerialni pracownicy. Wciąż ciężko było mu uwierzyć, że od ich spotkania minęło te prawie kilkanaście dni. Obiecał nie znikać i zrobił dokładnie to, czego się tak bardzo zarzekał, tak miało być lepiej. W pustce niestety nie odnalazł uciechy, a tym bardziej komfortu. Pojawiał się właśnie tu i teraz kiedy te drobne palce wędrowały po poszczególnych częściach jego ciała, badając, jakby faktycznie nie była w stanie uwierzyć, że tutaj był. Sam chciał sprawdzić każdy skrawek jej skóry, bo prawdopodobieństwo, że była snem na jawie, był możliwy, mógł wmówić sobie to, co najdziwaczniejsze i najbardziej prawdziwe pośród wszystkich tych oszustw. Próbował się w tym odnaleźć, ale czy faktycznie mógł mieć nadzieję na szczęśliwe zakończenie? Mówiono, że to światełko w tunelu wygasa jako ostatnie, a zatapiając się w tych głębinach znajomych sobie tęczówek, wiedział, że jest tam jeszcze wiele słońca. Chwilowo wydawało się lekko jakby zaćmione chmurami spowodowanymi ostatnimi wydarzeniami, jednak wierzył, że wciąż kryło się w niej zbyt wiele by móc tak po prostu odpuszczać.
Powoli kształt tej zasłony zaczynał mu się rozjaśniać. Mówiła o doświadczeniu związanym z tą sytuacją. Zauważył całe to przygaszenie i włosy, które nie były w stanie przysłonić jej twarzy. Wydawały się, zbyt sztywne, by posłusznie wabić jak miała to w zwyczaju, ale nie było to miejsce na próbę kokieterii, nie teraz, gdy wszystko było na wagę czegoś więcej niż sztabka złota. Zauważył gęsią skórkę na jej szyi, tęczówki uciekły pod powieki, a on jedyne co mógł zrobić, to zacząć się kajać za tak krzywdzące słowa i chyba właśnie dlatego pozwolił sobie na tak odważne stwierdzenie, a może i nawet propozycję. W odpowiedzi otrzymał własne imię z tych nieco już zasinionych ust. Sam nie zauważył, że opuszki jego palców stały się pomarszczone, nieprzyjemne, bo też chropowate, ale nic z tego nie zatrzymało jego dłoni do sięgnięcia po ten sztywny, zbłąkany kosmyk, który nieporadnie wcześniej nie zdołał schować jej wyrazu twarzy przed jego wzrokiem. Zahaczył go za ucho, próbując nie zwracać uwagi na to, że poniżej znajdowały się obrazy, za które niejeden byłby w stanie oddać duszę diabłu, bo powiedziała coś znacznie ważniejszego, wskazując jakby na… niego? On? Rodziną? Przecież znali się zaledwie… nie znali się w ogóle! Te czasy wydawały się przyspieszać wszystkie tradycje, które znał o znacznie prężniejszy takt, dlatego jego ręka zamarła gdzieś przy opadaniu od jej ucha, poczuł zimne krople na policzku, który nakryła swoją mokrą dłonią. Przeszedł go dreszcz, ale żaden chłód nie był w stanie wedrzeć się do piersi, która momentalnie rozgrzała się promieniem tej drobnej uwagi; pozwolił własnej dłoni finalnie opaść na jej ramie. Schudła. Nie znał na pamięć jej ciała, ale pewne było jedno – zdawała się bardzo mizerna. Lekkie ściśnięcie dłoni i uniesiony kącik ust wydawał się wystarczającą odpowiedzią na jej pytanie, bo przecież już i tak nie był w stanie się od niej odpędzić. Z nią u boku chyba mógł być gotów na wszystko, co z tego, że faktycznie dopiero teraz zaczęli się poznawać. – Nie próbowałbym się odpędzić. – stwierdził prosto, bo przecież był z niego właśnie taki mało skomplikowany chłopak bez nazwiska i grosza przy duszy, wolał jej potwierdzić w razie, gdyby sam gest był zbyt mały. Starał się być ostrożny przy słowach, nie chciał jej znowu skrzywdzić, sobie samemu chyba też ciężko już przychodziły tak duże wyrzeczenia, jak zostawienie jej gdzieś za plecami. W odpowiedzi otrzymał rozsiadającą się pannę na nogach, które już chyba powoli nawet zaczynały drętwieć. Przeczesała jego włosy palcami, samemu chyba też chciał to zrobić, ale z niemałym ciężarem przychodziło mu odklejenie dłoni od jej ramienia. Dodatkowo przez cały ten czas dzielnie starał się powstrzymywać wzrok od wędrówek gdzieś poniżej poziomu szyi, choć jak to facet, kiedy wymagała tego sytuacja, potrafił obejmować wzrokiem więcej niż jeden punkt swojego zainteresowania. Na całe szczęście zdołała to powstrzymać (nad)zwyczajnym skróceniem dystansu, którego kompletnie się nie spodziewał. Sine wargi zetknęły się z tymi drugimi powierzchownie, równie mocno, jak jego poczucie, że przecież miało chodzić tylko i wyłącznie o opiekę. Ile jeszcze mógł się łudzić, że to wszystko będzie proste? Tym razem on dał się złapać na pełnym zaskoczeniu, które przecież miało więcej nie nadejść. Tworzyła niespodzianki niemal na każdym kroku, bo ta przeklęta kokieteryjna osobowość nie mogła zwyczajnie zniknąć, nie kiedy składała się w całość barmanki, której blask w oczach wrócił wraz z zaczepnymi słowami. Zaraz jednak wszystko naprostowała i sam też poczuł, jak nawet chłód obejmujący kończyny przestawał mieć tak wielkie znaczenie, bo myśl o tworzeniu zespołu była czymś zakrawającym o magię. Tylko pomiędzy tymi sinymi wargami, pomarszczonymi opuszkami palców i stóp, dreszczom przechodzącym przez ciało nie było nic nadnaturalnego – zwyczajna, zimna woda i pokrzepiające do dalszego działania słowa. Nie bardzo już wiedział, czy to ona potrzebowała tej pociechy, czy on. Wydawało się, że faktycznie działało to w dwie strony, nie chciał, żeby przestawało, nawet jeśli nie uznawał mieszkańców Londynu za swoich braci i siostry, w jego praworządnej głowie te łapanki zwyczajnie nie miały żadnego z porządnych podłóż do faktycznego istnienia. Wyłapał ten ruch drobnej twarzy wtulającej się w jego dłoń. Naprawdę jej to nie przeszkadzało? Zimno, obecność i cała ta gadka, która przecież powinna się skończyć już dawno temu, kiedy po raz pierwszy nawalił. Wydawała się mu wybaczać. W spojrzeniu złapał coś dziwnego, coś, czego nie był w stanie nazwać, jakąś bezkresną czułość do niego. Chyba serce stanęło mu w piersi, choć ani myślał się ruszać, nie do czasu, aż zbliżyła ich czoła do siebie, a ślady po zimnych kroplach na jego twarzy owładnął jej oddech. Nie tak to miało wyglądać, miał się nią zajmować, a zamiast tego otrzymał deklaracje i przejęcie równie silne, co jego własne. Czy tak działało funkcjonowanie dwustronne? Ile jeszcze mógł się powstrzymywać, żeby się na nią nie rzucić, żeby przytrzymać ręce przy sobie, żeby dać jej faktyczny skrawek, o który prosiła? Pytanie tylko czego tak właściwie chciała, bo teraz był już skonfundowany, a jego myśli zaczęły podążać już w kierunku, którego starał się przecież tak silnie unikać. Nie był w stanie tak po prostu udawać, że nie widzi wszystkich tych krzywizn ciała, które powodowały unoszenie się wody obejmującej niedosięgnięte jeszcze części zmęczonego ciała. Właśnie ten chłód pozwalał mu zachować na wodzy własny popęd, który był już wystarczająco przygaszony całym tym zmartwieniem i stresem, jakiego najadł się w trakcie oczekiwań. Głęboko wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Kiwnął głową na znak zgody. Potrzebowali odpoczynku, oboje, a teraz, kiedy nie było już tego największego zmartwienia – mogli przecież oddać się w objęcia snu.
- Chodźmy – zaproponował cicho, poruszając się lekko, dając znak, że to właśnie ten moment, powinni skupić się na faktycznej regeneracji. Niedługo trzeba było czekać na ręczniki, którymi oboje byli w stanie się opatulić w poszukiwaniu zbawczego pozbycia się zimnych kropli na ciele. Potem zostało jedynie się ubrać i wyjść, choć chyba dobrze wiedział, że mu nie pozwoli… ubrał jedynie bieliznę, pozwalając jej się zabrać do sypialni, gdzie mogli jeszcze choćby przez chwilę nacieszyć się sobą i udawać, że to wszystko wcale nie miało miejsca, a może właśnie wręcz przeciwnie? Może należało ustosunkować się do losu i przeciwdziałać? Uzbroić się w cierpliwość i stworzyć plan? Nie miał pojęcia, w jaki sposób miało to wszystko działać, po prostu dał się prowadzić, a może nawet sam prowadził, jakby był tu domownikiem, choć w rzeczywistości wszystko robione było intencjonalnie, może trochę z pamięci, był przecież u niej raz. Nochal smacznie chrapał w salonie, może oni też w końcu powinni?
Usiadł na skraju łóżka, próbując przeanalizować to wszystko w sposób możliwie najbardziej poprawny, tylko gdzie leżała ta cała nienaganność?
| Konsekwencje po Parszywym (k6)
Nie wiedział tylko, czy powinien w ogóle dalej drążyć, choć wydawało się, że już nie mogli dalej uciekać od rozmów. Sprostowanie wszystkich tych krzywizn, rozświetlenie drogi, która, nawet jeśli miała kolce wspólnie przecięta, wydawała się jakaś prostsza. Zdawała się, to bardzo dobre określenie na każdy element związany z ich dwójką, bo przecież nie miał świadomości, co przechodziło przez ten umysł, któremu upodobał sobie być czymś więcej niż jedną z tych pijanych mord spotykanych wieczorami w Parszywym. Ciekawe było to, że już wtedy wydawała się niepokojąca. Płochliwa myśl, że faktycznie można stworzyć coś z kimś tak głęboko zakorzenionym w tym, co powinno być przecież jedynie powierzchownym poznaniem; wydawało się niestworzone i wciąż było. Może przesadzał z tą opiekuńczością? Może nie powinien się tak bardzo martwić każdym skrawkiem siebie, kiedy sam zmagał się z własnymi problemami? Tylko jak odrzucić myśli o niej skoro miał świadomość, że była pośród tego tłumu, który został skierowany do Tower? Dlaczego wciąż tu byli? Mógł wciąż mówić o nich jako duetu, skoro w tak nieporadny sposób pozwolił na to, aby zniknięcie, którego się zrzekał, nastąpiło pomimo słownych obietnic? Dlaczego w ogóle śmiał wspominać, że byli jednością skoro jedyny prawdziwy sposób, w jaki się zespajali, następował w trakcie snu, gdy chowali się we własnych ramionach przed całym światem. Ile razy to się zdarzyło jeszcze przed tym felernym miesiącem trzy? Cztery? Dwa? Nawet jeśli tylko był to jeden raz; a dałby sobie uciąć rękę, że zdarzyło się to co najmniej trzykrotnie, pociągnęło to za sobą tak silny ładunek emocjonalny, że ledwo był w stanie myśleć trzeźwo, w końcu kolejne dni przyniosły mu spotkanie z Macmillanem, terapię u krewniaka toksykologa i te felerne następstwa po 30 października. Wydawało się, że jasnowłosa, która zawirowała mu w głowie była faktycznie jedynie przebłyskiem w stosunku do ciążącego gdzieś w głębi poczucia, że najbardziej zawiódł właśnie ją. Samemu najsilniej odczuł to nie, przy spotkaniu z Michaelem, a dokładnie w dzień przyjścia do Parszywego, kiedy znaleźli się tam również Ministerialni pracownicy. Wciąż ciężko było mu uwierzyć, że od ich spotkania minęło te prawie kilkanaście dni. Obiecał nie znikać i zrobił dokładnie to, czego się tak bardzo zarzekał, tak miało być lepiej. W pustce niestety nie odnalazł uciechy, a tym bardziej komfortu. Pojawiał się właśnie tu i teraz kiedy te drobne palce wędrowały po poszczególnych częściach jego ciała, badając, jakby faktycznie nie była w stanie uwierzyć, że tutaj był. Sam chciał sprawdzić każdy skrawek jej skóry, bo prawdopodobieństwo, że była snem na jawie, był możliwy, mógł wmówić sobie to, co najdziwaczniejsze i najbardziej prawdziwe pośród wszystkich tych oszustw. Próbował się w tym odnaleźć, ale czy faktycznie mógł mieć nadzieję na szczęśliwe zakończenie? Mówiono, że to światełko w tunelu wygasa jako ostatnie, a zatapiając się w tych głębinach znajomych sobie tęczówek, wiedział, że jest tam jeszcze wiele słońca. Chwilowo wydawało się lekko jakby zaćmione chmurami spowodowanymi ostatnimi wydarzeniami, jednak wierzył, że wciąż kryło się w niej zbyt wiele by móc tak po prostu odpuszczać.
Powoli kształt tej zasłony zaczynał mu się rozjaśniać. Mówiła o doświadczeniu związanym z tą sytuacją. Zauważył całe to przygaszenie i włosy, które nie były w stanie przysłonić jej twarzy. Wydawały się, zbyt sztywne, by posłusznie wabić jak miała to w zwyczaju, ale nie było to miejsce na próbę kokieterii, nie teraz, gdy wszystko było na wagę czegoś więcej niż sztabka złota. Zauważył gęsią skórkę na jej szyi, tęczówki uciekły pod powieki, a on jedyne co mógł zrobić, to zacząć się kajać za tak krzywdzące słowa i chyba właśnie dlatego pozwolił sobie na tak odważne stwierdzenie, a może i nawet propozycję. W odpowiedzi otrzymał własne imię z tych nieco już zasinionych ust. Sam nie zauważył, że opuszki jego palców stały się pomarszczone, nieprzyjemne, bo też chropowate, ale nic z tego nie zatrzymało jego dłoni do sięgnięcia po ten sztywny, zbłąkany kosmyk, który nieporadnie wcześniej nie zdołał schować jej wyrazu twarzy przed jego wzrokiem. Zahaczył go za ucho, próbując nie zwracać uwagi na to, że poniżej znajdowały się obrazy, za które niejeden byłby w stanie oddać duszę diabłu, bo powiedziała coś znacznie ważniejszego, wskazując jakby na… niego? On? Rodziną? Przecież znali się zaledwie… nie znali się w ogóle! Te czasy wydawały się przyspieszać wszystkie tradycje, które znał o znacznie prężniejszy takt, dlatego jego ręka zamarła gdzieś przy opadaniu od jej ucha, poczuł zimne krople na policzku, który nakryła swoją mokrą dłonią. Przeszedł go dreszcz, ale żaden chłód nie był w stanie wedrzeć się do piersi, która momentalnie rozgrzała się promieniem tej drobnej uwagi; pozwolił własnej dłoni finalnie opaść na jej ramie. Schudła. Nie znał na pamięć jej ciała, ale pewne było jedno – zdawała się bardzo mizerna. Lekkie ściśnięcie dłoni i uniesiony kącik ust wydawał się wystarczającą odpowiedzią na jej pytanie, bo przecież już i tak nie był w stanie się od niej odpędzić. Z nią u boku chyba mógł być gotów na wszystko, co z tego, że faktycznie dopiero teraz zaczęli się poznawać. – Nie próbowałbym się odpędzić. – stwierdził prosto, bo przecież był z niego właśnie taki mało skomplikowany chłopak bez nazwiska i grosza przy duszy, wolał jej potwierdzić w razie, gdyby sam gest był zbyt mały. Starał się być ostrożny przy słowach, nie chciał jej znowu skrzywdzić, sobie samemu chyba też ciężko już przychodziły tak duże wyrzeczenia, jak zostawienie jej gdzieś za plecami. W odpowiedzi otrzymał rozsiadającą się pannę na nogach, które już chyba powoli nawet zaczynały drętwieć. Przeczesała jego włosy palcami, samemu chyba też chciał to zrobić, ale z niemałym ciężarem przychodziło mu odklejenie dłoni od jej ramienia. Dodatkowo przez cały ten czas dzielnie starał się powstrzymywać wzrok od wędrówek gdzieś poniżej poziomu szyi, choć jak to facet, kiedy wymagała tego sytuacja, potrafił obejmować wzrokiem więcej niż jeden punkt swojego zainteresowania. Na całe szczęście zdołała to powstrzymać (nad)zwyczajnym skróceniem dystansu, którego kompletnie się nie spodziewał. Sine wargi zetknęły się z tymi drugimi powierzchownie, równie mocno, jak jego poczucie, że przecież miało chodzić tylko i wyłącznie o opiekę. Ile jeszcze mógł się łudzić, że to wszystko będzie proste? Tym razem on dał się złapać na pełnym zaskoczeniu, które przecież miało więcej nie nadejść. Tworzyła niespodzianki niemal na każdym kroku, bo ta przeklęta kokieteryjna osobowość nie mogła zwyczajnie zniknąć, nie kiedy składała się w całość barmanki, której blask w oczach wrócił wraz z zaczepnymi słowami. Zaraz jednak wszystko naprostowała i sam też poczuł, jak nawet chłód obejmujący kończyny przestawał mieć tak wielkie znaczenie, bo myśl o tworzeniu zespołu była czymś zakrawającym o magię. Tylko pomiędzy tymi sinymi wargami, pomarszczonymi opuszkami palców i stóp, dreszczom przechodzącym przez ciało nie było nic nadnaturalnego – zwyczajna, zimna woda i pokrzepiające do dalszego działania słowa. Nie bardzo już wiedział, czy to ona potrzebowała tej pociechy, czy on. Wydawało się, że faktycznie działało to w dwie strony, nie chciał, żeby przestawało, nawet jeśli nie uznawał mieszkańców Londynu za swoich braci i siostry, w jego praworządnej głowie te łapanki zwyczajnie nie miały żadnego z porządnych podłóż do faktycznego istnienia. Wyłapał ten ruch drobnej twarzy wtulającej się w jego dłoń. Naprawdę jej to nie przeszkadzało? Zimno, obecność i cała ta gadka, która przecież powinna się skończyć już dawno temu, kiedy po raz pierwszy nawalił. Wydawała się mu wybaczać. W spojrzeniu złapał coś dziwnego, coś, czego nie był w stanie nazwać, jakąś bezkresną czułość do niego. Chyba serce stanęło mu w piersi, choć ani myślał się ruszać, nie do czasu, aż zbliżyła ich czoła do siebie, a ślady po zimnych kroplach na jego twarzy owładnął jej oddech. Nie tak to miało wyglądać, miał się nią zajmować, a zamiast tego otrzymał deklaracje i przejęcie równie silne, co jego własne. Czy tak działało funkcjonowanie dwustronne? Ile jeszcze mógł się powstrzymywać, żeby się na nią nie rzucić, żeby przytrzymać ręce przy sobie, żeby dać jej faktyczny skrawek, o który prosiła? Pytanie tylko czego tak właściwie chciała, bo teraz był już skonfundowany, a jego myśli zaczęły podążać już w kierunku, którego starał się przecież tak silnie unikać. Nie był w stanie tak po prostu udawać, że nie widzi wszystkich tych krzywizn ciała, które powodowały unoszenie się wody obejmującej niedosięgnięte jeszcze części zmęczonego ciała. Właśnie ten chłód pozwalał mu zachować na wodzy własny popęd, który był już wystarczająco przygaszony całym tym zmartwieniem i stresem, jakiego najadł się w trakcie oczekiwań. Głęboko wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Kiwnął głową na znak zgody. Potrzebowali odpoczynku, oboje, a teraz, kiedy nie było już tego największego zmartwienia – mogli przecież oddać się w objęcia snu.
- Chodźmy – zaproponował cicho, poruszając się lekko, dając znak, że to właśnie ten moment, powinni skupić się na faktycznej regeneracji. Niedługo trzeba było czekać na ręczniki, którymi oboje byli w stanie się opatulić w poszukiwaniu zbawczego pozbycia się zimnych kropli na ciele. Potem zostało jedynie się ubrać i wyjść, choć chyba dobrze wiedział, że mu nie pozwoli… ubrał jedynie bieliznę, pozwalając jej się zabrać do sypialni, gdzie mogli jeszcze choćby przez chwilę nacieszyć się sobą i udawać, że to wszystko wcale nie miało miejsca, a może właśnie wręcz przeciwnie? Może należało ustosunkować się do losu i przeciwdziałać? Uzbroić się w cierpliwość i stworzyć plan? Nie miał pojęcia, w jaki sposób miało to wszystko działać, po prostu dał się prowadzić, a może nawet sam prowadził, jakby był tu domownikiem, choć w rzeczywistości wszystko robione było intencjonalnie, może trochę z pamięci, był przecież u niej raz. Nochal smacznie chrapał w salonie, może oni też w końcu powinni?
Usiadł na skraju łóżka, próbując przeanalizować to wszystko w sposób możliwie najbardziej poprawny, tylko gdzie leżała ta cała nienaganność?
| Konsekwencje po Parszywym (k6)
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Nędzny salonik
Szybka odpowiedź