Bar Ponurak
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Bar Ponurak
Otworzony na piętrze starej fabryki tekstyliów chętnie przyjmuje tylko tych, którzy wiedzą, że, by do niego trafić, należy przedrzeć się przez zarośniętą drzewami halę produkcyjną i grożące zawaleniem schody. W środku jednak sam bar wygląda całkiem dobrze. Pozostawione przez mugoli przedmioty zostały dopasowane do czarodziejskich potrzeb i obecnie służą jako stoli i krzesła. Alkohol nie należy do tych z najwyższej półki, ale jest porządny i w niezwykle przystępnej cenie. Właściciel pilnuje, by na terenie baru nie dochodziło do obrotu nielegalnymi substancjami i przedmiotami. Nieposłusznych wyrzuca za drzwi, gdzie czekają na nich strome schody bez barierki. Oprócz trunków, bar słynie z najlepszych żeberek z błotoryja w całej Anglii.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:08, w całości zmieniany 1 raz
Dostrzegając badawcze spojrzenie mężczyzny, nie uciekła przed nim wzrokiem, dalej twardo pozostając w tej samej pozycji, odważnie się w niego wpatrując; zupełnie jakby chciała odczytać, co skrywają jego myśli. Nie czuła ani dyskomfortu, ani speszenia czy strachu. Bo czemu niby by miała? Posiadając wiedzę - choć zapewne znikomą - na jego temat zyskiwała cenną przewagę, którą mogła wykorzystać na swoją korzystać, a przynajmniej do czasu kiedy nie zdradzi kim jest jej ojciec. Wtedy Scarletta bez problemu znajdzie odpowiedzi na dręczące go pytania, za które odpowiedzialna była postać rudowłosej panienki.
Każdą ze swoich odpowiedzi przeciągała w czasie, upajając się mijającymi sekundami, które dzieliły ją od pytania zadanego przez Michaela do uzyskania odzewu z jej strony. Dla niego musiało być to prawie że bolesne; człowiek, który na ogół posiadał względną kontrolę nad własnym życiem, nagle przez jedną, drobną istotę ją tracił. Jego rzeczywistość chwiała się, podobnie do jej.
Poniekąd potrzebowała jego pomocy, jednocześnie podejmując grę, której zasady nie zostały ustalone. Rutyna zaczynała ją nużyć, potrzebowała rozrywki, a on wydawał się idealny, mógł dostarczyć jej wrażeń.
- Słuchaj. Chyba się nie zrozumieliśmy - zaczęła rzeczowo, przybierając poważny ton głosu. - Nie pytam cię o pozwolenie. - oznajmiła, skoro dla niego nie było to tak oczywiste. Zacisnęła drobne palce na szklance jakby w geście zdenerwowania, choć jej twarz była niezwykle spokojna.
- Czy ci się to podoba czy nie, masz wobec mnie dług - dodała, zagłębiając się nieco w szczegóły na które tak czekał, choć w rzeczywistości słowa kobiety budzić mogły jeszcze większy mętlik a przede wszystkim podejrzenia. Tacy ludzie jak Michael nie ufali nikomu, ojciec ją przed tym ostrzegał, ale ona nie chciała zdobyć jego zaufania, zajęłoby to zbyt dużo jej cennego czasu. Budowanie więzi z drugą osobą, ta by ta nie dostrzegła kłamstwa było trudną sztuką, zwłaszcza jeśli chciało się oszukać kogoś, kto działał w podobnej branży.
Każdą ze swoich odpowiedzi przeciągała w czasie, upajając się mijającymi sekundami, które dzieliły ją od pytania zadanego przez Michaela do uzyskania odzewu z jej strony. Dla niego musiało być to prawie że bolesne; człowiek, który na ogół posiadał względną kontrolę nad własnym życiem, nagle przez jedną, drobną istotę ją tracił. Jego rzeczywistość chwiała się, podobnie do jej.
Poniekąd potrzebowała jego pomocy, jednocześnie podejmując grę, której zasady nie zostały ustalone. Rutyna zaczynała ją nużyć, potrzebowała rozrywki, a on wydawał się idealny, mógł dostarczyć jej wrażeń.
- Słuchaj. Chyba się nie zrozumieliśmy - zaczęła rzeczowo, przybierając poważny ton głosu. - Nie pytam cię o pozwolenie. - oznajmiła, skoro dla niego nie było to tak oczywiste. Zacisnęła drobne palce na szklance jakby w geście zdenerwowania, choć jej twarz była niezwykle spokojna.
- Czy ci się to podoba czy nie, masz wobec mnie dług - dodała, zagłębiając się nieco w szczegóły na które tak czekał, choć w rzeczywistości słowa kobiety budzić mogły jeszcze większy mętlik a przede wszystkim podejrzenia. Tacy ludzie jak Michael nie ufali nikomu, ojciec ją przed tym ostrzegał, ale ona nie chciała zdobyć jego zaufania, zajęłoby to zbyt dużo jej cennego czasu. Budowanie więzi z drugą osobą, ta by ta nie dostrzegła kłamstwa było trudną sztuką, zwłaszcza jeśli chciało się oszukać kogoś, kto działał w podobnej branży.
Gość
Gość
przychodzę stąd
Śnieg opadał drobnymi płatkami, kiedy przemierzał ulicę, a znalazłszy się u brzegu Tamizy bez przeszkód teleportował się na jej drugą stronę, zmierzając prosto do znajomego baru. Czuł na języku posmak płynnego srebra, które wychylił duszkiem, chcąc nabrać animuszu - nie miał w sobie wiele pewności siebie, ale ten fiolka powinna mu pomóc. O tej porze dnia i roku pękał w szwach - i dobrze, bo właśnie to zamierzał wykorzystać. Poczuł uderzenie ciepła, kiedy przekroczył próg starej fabryki, wysuwając brodę spod kołnierza ciepłej zimowej kurtki, skinąwszy głową na powitanie paru znajomym twarzom, ściskając dłoń Georga, którego nie widział chyba od dwóch miesięcy - i wymieniwszy z nim krótką grzecznościową rozmowę o tym, jak bardzo oboje są teraz głodni i jak pięknie pachnie tutaj żeberkami, na które żadnego z nich nie stać.
Schodki prowadzące do baru pod Ponurakiem przemierzył w kilka susów, wpadając w wieczorny gwar. Żeberka z błotoryja były porcjowane mniejszymi kawałkami i znacznie droższe niż wcześniej, ale ich amatorów wciąż nie brakowało - przynajmniej tych, których było na to stać. Pozostali wspierali ściany nad alkoholem, którego nie brakowało nigdy. Cicha muzyka zgrywała się z barowymi odgłosami, wydawało mu się, że w knajpie było znacznie głośniej od zamknięcia Parszywego Pasażera - był znacznie większy, a marynarze musieli przecież gdzieś pić. Przeważnie mieli pragnienie trudne do zaspokojenia, choć podpici tracili czujność. I bardzo dobrze. Usiadł przy barze, gdzie zamówił piwo, zgarniając je łokciem ku sobie; pociągnął łyk, może dwa, wymieniając parę grzecznościowych słów z barmanem, przecież znali się nie od dziś.
- Kojarzysz Finley? Działamy teraz razem, musisz nas kiedyś zobaczyć. Weź pannę, to poruszający spektakl, jestem pewien, że wyjdzie wzruszona. Poruszona. W zasadzie miałem wystąpić też na scenie jarmarku razem z moją przyjaciółką, Celine - westchnął. - Kojarzysz ją? - Prostytutki, barmani, łączyło ich jedno, znali sekrety czarodziejów i potrafili robić z nich użytek. Lubili słuchać, ale równie mocno lubili mówić. Miał nadzieję, że i tą historią podzieli się z pijanymi marynarzami, do akcji na placu pozostało przecież jeszcze trochę czasu, więcej niż tydzień. - Na pewno kojarzysz, była bardzo piękna. Jak półwila. Tańczyła czasem na ulicy, pomiędzy St Mary a Yellowstone - Uniósł nieznacznie kąciki ust, nie musiał udawać smutku. Brakowało mu jej, a myśl o tym, co mogło się z nią dzisiaj dziać, dodatkowo uświadomiona przez Sophie, w niczym nie pomagała. - Już nie zatańczymy razem - zasępił się. - Zamknęli ją. Zatrudniła się u samej - Ściszył głos, nie chciał świadków tej rozmowy. - Aquili Black. Celine trafiła do Tower, nikt nie wie za co. Była cicha i naiwna, nie skrzywdziłaby nawet muchy, ba, nie zrobiłaby nic przeciwko tym ludziom, bo za bardzo się bała. Ale siedzi i nikt nie wie, kiedy wyjdzie. Pewnie już nie wyjdzie. - Upił łyk piwa. - Mnóstwo chłopców za nią szalało. Znam kogoś, kto poszedł do niej poprosić ją o łaskę dla tej dziewczyny, ale wzgardziła dawną służką, a chłopca pogoniła policją. Widzieli to na mieście. Dla bogatych nic nie znaczymy, zabiją nas jako kolejnych, Tony. - Pokręcił głową. - Podobną chcą rozdawać żarcie za darmo. Narobią ci konkurencji, Tony, nikt tu nie przyjdzie, jeśli najedzą się na placu. A kto wie, czym będą karmić? Mięso jest dzisiaj drogie, to plac egzekucyjny. Słyszałeś o zupie z trupa? - Ściszył głos jeszcze pół tonu, czyniąc go prawie niedosłyszalnym na tle barowego gwaru, nachylając się bliżej znajomego. - Niektórzy mówią, że będą nas tam karmić trupami, Tony - wyszeptał, kładąc dłoń na barze, ukrył pod nią ulotkę, którą przesunął w jego stronę. - Nie pozwól, żeby twoje żeberka na tym ucierpiały. Może jesteśmy głodni, ale wciąż jesteśmy ludźmi. Nie zezwierzęcą nas wszystkich - Pokręcił głową, kończąc piwo, kiedy Tony zajął się kolejnymi klientami. Kątem oka dostrzegł czarodzieja, który zajął krzesło przy barze obok, wstając, niepostrzeżenie wsunął do jego kieszeni jeszcze jedną ulotkę przygotowaną przez Thomasa. Przeciskając się przez tłum do wyjścia powtórzył ten gest jeszcze parę razy, sięgając kieszeni ściśniętych czarodziejów; robił to wiele razy, zwykle sięgając ich portfeli, włożenie im do płaszczy czegoś zamiast wyjęcia z nich pieniędzy było znacznie prostsze. Nie obejrzał się za siebie ani razu, kiedy zmierzał do wyjścia.
piję płynne srebro +36 (1/5), zręczne ręce II, spadam tutaj
podrzucam gościom ulotki:
Do każdego, komu życie miłe
-->Connaught Square jest miejscem, w którym każdy z nas może stracić życie - i miejscem, w którym wielu z nas straciło bliskich.
Aquila Black drwi z naszych żyć, przychodząc w najbardziej uciążliwy miesiąc roku i dla własnej uciechy rozdawać jedzenie nam, którzy nie mamy go pod dostatkiem. Rozdaje jedzenie w miejscu, w którym morduje nas i z uciechą chce patrzeć jak zniżamy się i upadlamy tylko po to, aby dostać kawałek chleba - coś, czego osoby pozbawione życia nie doświadczą, a do których możemy dołączyć.
Szlachta nie ma szlachetnych serc - szuka sposobu, aby wyplenić i zabawić się kosztem tych pod nimi. Musimy zadbać o swoje bezpieczeństwo i nie pozwolić, aby drwiono w taki sposób z miejsca, w którym każdy z nas może stracić życie za niewinność.
Fałszywa dobroczynność może być zasadzką do masowej egzekucji i rzeźni. Ostrzeżcie rodziny i przyjaciół - nie ufajcie zupie z trupa.
Śnieg opadał drobnymi płatkami, kiedy przemierzał ulicę, a znalazłszy się u brzegu Tamizy bez przeszkód teleportował się na jej drugą stronę, zmierzając prosto do znajomego baru. Czuł na języku posmak płynnego srebra, które wychylił duszkiem, chcąc nabrać animuszu - nie miał w sobie wiele pewności siebie, ale ten fiolka powinna mu pomóc. O tej porze dnia i roku pękał w szwach - i dobrze, bo właśnie to zamierzał wykorzystać. Poczuł uderzenie ciepła, kiedy przekroczył próg starej fabryki, wysuwając brodę spod kołnierza ciepłej zimowej kurtki, skinąwszy głową na powitanie paru znajomym twarzom, ściskając dłoń Georga, którego nie widział chyba od dwóch miesięcy - i wymieniwszy z nim krótką grzecznościową rozmowę o tym, jak bardzo oboje są teraz głodni i jak pięknie pachnie tutaj żeberkami, na które żadnego z nich nie stać.
Schodki prowadzące do baru pod Ponurakiem przemierzył w kilka susów, wpadając w wieczorny gwar. Żeberka z błotoryja były porcjowane mniejszymi kawałkami i znacznie droższe niż wcześniej, ale ich amatorów wciąż nie brakowało - przynajmniej tych, których było na to stać. Pozostali wspierali ściany nad alkoholem, którego nie brakowało nigdy. Cicha muzyka zgrywała się z barowymi odgłosami, wydawało mu się, że w knajpie było znacznie głośniej od zamknięcia Parszywego Pasażera - był znacznie większy, a marynarze musieli przecież gdzieś pić. Przeważnie mieli pragnienie trudne do zaspokojenia, choć podpici tracili czujność. I bardzo dobrze. Usiadł przy barze, gdzie zamówił piwo, zgarniając je łokciem ku sobie; pociągnął łyk, może dwa, wymieniając parę grzecznościowych słów z barmanem, przecież znali się nie od dziś.
- Kojarzysz Finley? Działamy teraz razem, musisz nas kiedyś zobaczyć. Weź pannę, to poruszający spektakl, jestem pewien, że wyjdzie wzruszona. Poruszona. W zasadzie miałem wystąpić też na scenie jarmarku razem z moją przyjaciółką, Celine - westchnął. - Kojarzysz ją? - Prostytutki, barmani, łączyło ich jedno, znali sekrety czarodziejów i potrafili robić z nich użytek. Lubili słuchać, ale równie mocno lubili mówić. Miał nadzieję, że i tą historią podzieli się z pijanymi marynarzami, do akcji na placu pozostało przecież jeszcze trochę czasu, więcej niż tydzień. - Na pewno kojarzysz, była bardzo piękna. Jak półwila. Tańczyła czasem na ulicy, pomiędzy St Mary a Yellowstone - Uniósł nieznacznie kąciki ust, nie musiał udawać smutku. Brakowało mu jej, a myśl o tym, co mogło się z nią dzisiaj dziać, dodatkowo uświadomiona przez Sophie, w niczym nie pomagała. - Już nie zatańczymy razem - zasępił się. - Zamknęli ją. Zatrudniła się u samej - Ściszył głos, nie chciał świadków tej rozmowy. - Aquili Black. Celine trafiła do Tower, nikt nie wie za co. Była cicha i naiwna, nie skrzywdziłaby nawet muchy, ba, nie zrobiłaby nic przeciwko tym ludziom, bo za bardzo się bała. Ale siedzi i nikt nie wie, kiedy wyjdzie. Pewnie już nie wyjdzie. - Upił łyk piwa. - Mnóstwo chłopców za nią szalało. Znam kogoś, kto poszedł do niej poprosić ją o łaskę dla tej dziewczyny, ale wzgardziła dawną służką, a chłopca pogoniła policją. Widzieli to na mieście. Dla bogatych nic nie znaczymy, zabiją nas jako kolejnych, Tony. - Pokręcił głową. - Podobną chcą rozdawać żarcie za darmo. Narobią ci konkurencji, Tony, nikt tu nie przyjdzie, jeśli najedzą się na placu. A kto wie, czym będą karmić? Mięso jest dzisiaj drogie, to plac egzekucyjny. Słyszałeś o zupie z trupa? - Ściszył głos jeszcze pół tonu, czyniąc go prawie niedosłyszalnym na tle barowego gwaru, nachylając się bliżej znajomego. - Niektórzy mówią, że będą nas tam karmić trupami, Tony - wyszeptał, kładąc dłoń na barze, ukrył pod nią ulotkę, którą przesunął w jego stronę. - Nie pozwól, żeby twoje żeberka na tym ucierpiały. Może jesteśmy głodni, ale wciąż jesteśmy ludźmi. Nie zezwierzęcą nas wszystkich - Pokręcił głową, kończąc piwo, kiedy Tony zajął się kolejnymi klientami. Kątem oka dostrzegł czarodzieja, który zajął krzesło przy barze obok, wstając, niepostrzeżenie wsunął do jego kieszeni jeszcze jedną ulotkę przygotowaną przez Thomasa. Przeciskając się przez tłum do wyjścia powtórzył ten gest jeszcze parę razy, sięgając kieszeni ściśniętych czarodziejów; robił to wiele razy, zwykle sięgając ich portfeli, włożenie im do płaszczy czegoś zamiast wyjęcia z nich pieniędzy było znacznie prostsze. Nie obejrzał się za siebie ani razu, kiedy zmierzał do wyjścia.
piję płynne srebro +36 (1/5), zręczne ręce II, spadam tutaj
podrzucam gościom ulotki:
Do każdego, komu życie miłe
-->Connaught Square jest miejscem, w którym każdy z nas może stracić życie - i miejscem, w którym wielu z nas straciło bliskich.
Aquila Black drwi z naszych żyć, przychodząc w najbardziej uciążliwy miesiąc roku i dla własnej uciechy rozdawać jedzenie nam, którzy nie mamy go pod dostatkiem. Rozdaje jedzenie w miejscu, w którym morduje nas i z uciechą chce patrzeć jak zniżamy się i upadlamy tylko po to, aby dostać kawałek chleba - coś, czego osoby pozbawione życia nie doświadczą, a do których możemy dołączyć.
Szlachta nie ma szlachetnych serc - szuka sposobu, aby wyplenić i zabawić się kosztem tych pod nimi. Musimy zadbać o swoje bezpieczeństwo i nie pozwolić, aby drwiono w taki sposób z miejsca, w którym każdy z nas może stracić życie za niewinność.
Fałszywa dobroczynność może być zasadzką do masowej egzekucji i rzeźni. Ostrzeżcie rodziny i przyjaciół - nie ufajcie zupie z trupa.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
| 10 czerwca
Z dna pokrytej kurzem szuflady wygrzebał parę dni temu kilka zwietrzałych sucharów; teraz, jakby w nadziei na to, że zakamarki odkryją przed nim coś nowego, sięgnął niepewnie dłonią między niechlujnie złożone koszule. Na dnie leżał kilkuletni już egzemplarz mugolskiego świerszczyka, co to zwinął niegdyś na dworcu jakiemuś roztargnionemu facetowi razem z walizką; gdzieś jeszcze może skryty był w welurowym futerale drobiazg wyciągnięty nocą od jubilera. Pomiędzy palcami wyczuł jednak chropowatą strukturę metalu i drobnych kamieni; w owalnej figurze tworzyły zdobną broszkę, z wyraźnie uwidocznionym herbem, zapewne rodowym i posiadającym nie byle jaką wartość. Bez zastanowienia wrzucił ją do sakiewki skrytej pod materiałem koszuli, razem z paroma zaoszczędzonymi galeonami i złamanym wpół papierosem. Był głodny, a to małe cacko mogło zafundować mu co najmniej kilka posiłków. Mizerniał z każdym dniem, ale chyba niewiele dało się zrobić. Już od dawna nie myślał wcale nad swoimi ekscesami, już od dawna nie miał żadnych skrupułów; pamiątka rodzinna czy nie, potrzebował kasy. Wojna uczyniła z niego bezwzględnego egoistę, nawet jeśli samolubem był już znacznie wcześniej. Jeszcze trochę i za parę sucharów postanowi obić komuś mordę. Taki właśnie się stał w obliczu zatrważającego kryzysu; tak nieludzki, w obliczu grających marsza kiszek i miałczącego żałośnie kota. Futrzaka, którego wolał nakarmić w pierwszej kolejności. Czasami zaklinał w duszy dzień, kiedy przygarnął do domu tę czarną znajdę.
Kurwa. Czy wszystko musiało być na przekór? Zmęczony samym spacerem po Londynie, gdzie walały się mury, ludzie wydawali z siebie ostatnie dźwięki i oddechy, odór śmierci i zgrozy wisiał na beztroskimi skurwysynami, usłyszał od pasera zlepek kretyńskich cyfr. To małe świecidełko, zwędzone niegdyś pewnie jakiejś durnej szlachciance, dalej grzało go nadzieją przy piersi, chociaż tej pozostało mu już niewiele. Zaufany typek nie chciał broszki, po wstępnych negocjacjach zaproponował śmieszne pieniądze, więc postanowił olać go bez większej sensacji. Liczył jednak, że już zaraz będzie mógł kupić bez zastrzeżeń miskę nijakiej zupy; póki co jednak nadal musiał o nią walczyć. Chęć przetrwania była niekiedy bardzo męcząca.
Wstąpił do byle speluny znajdującej się nieopodal, z niechęcią wyjąwszy z sakiewki przedmiot, który miał właśnie zapewnić mu zwycięstwo. Grało się tutaj w kościanego pokera, ale i na to miał swój sposób; nieczujne spojrzenia rozkojarzonych sikaczem przeciwników nie dostrzegły sprytnej podmiany oszukanych kości, które miał zawsze przy sobie. Obciążenie dawało najwyższe, albo najniższe wartości, co podwyższało jego rzetelność, zarazem obniżając jego szanse na wygraną. Łaził z tymi wszystkimi gadżetami, stosował bezwstydnie te sztuczki, bo wiedział, że działały. Kiedyś na pokerze potrafił wygrać łajbę i parę znoszonych majtek, co to ponoć należały do wielkiej szlachcianki. Dziś interesowała go kasa, nie żadne wygłupy ani durne zakłady. Wierząc w szczęście postawił w pierwszej rundzie nieszczęsną broszę; zestaw felernych kości zdawał się jednak zadziałać na jego korzyść, bo zaraz dzierżył w kieszeni parę brzęczących drobniaków, razem z unikatowym kawałkiem cudzej rodzinnej historii. Z zadowoleniem zgarnął pierwsze drobniaki, zamówił za nie lichy kieliszek rumu i coś do jedzenia. W lekkomyślnej, może też nieco dziwacznej pozie szczerzył się do ozdóbki, która zapewniła mu dzisiaj obiad.
Z dna pokrytej kurzem szuflady wygrzebał parę dni temu kilka zwietrzałych sucharów; teraz, jakby w nadziei na to, że zakamarki odkryją przed nim coś nowego, sięgnął niepewnie dłonią między niechlujnie złożone koszule. Na dnie leżał kilkuletni już egzemplarz mugolskiego świerszczyka, co to zwinął niegdyś na dworcu jakiemuś roztargnionemu facetowi razem z walizką; gdzieś jeszcze może skryty był w welurowym futerale drobiazg wyciągnięty nocą od jubilera. Pomiędzy palcami wyczuł jednak chropowatą strukturę metalu i drobnych kamieni; w owalnej figurze tworzyły zdobną broszkę, z wyraźnie uwidocznionym herbem, zapewne rodowym i posiadającym nie byle jaką wartość. Bez zastanowienia wrzucił ją do sakiewki skrytej pod materiałem koszuli, razem z paroma zaoszczędzonymi galeonami i złamanym wpół papierosem. Był głodny, a to małe cacko mogło zafundować mu co najmniej kilka posiłków. Mizerniał z każdym dniem, ale chyba niewiele dało się zrobić. Już od dawna nie myślał wcale nad swoimi ekscesami, już od dawna nie miał żadnych skrupułów; pamiątka rodzinna czy nie, potrzebował kasy. Wojna uczyniła z niego bezwzględnego egoistę, nawet jeśli samolubem był już znacznie wcześniej. Jeszcze trochę i za parę sucharów postanowi obić komuś mordę. Taki właśnie się stał w obliczu zatrważającego kryzysu; tak nieludzki, w obliczu grających marsza kiszek i miałczącego żałośnie kota. Futrzaka, którego wolał nakarmić w pierwszej kolejności. Czasami zaklinał w duszy dzień, kiedy przygarnął do domu tę czarną znajdę.
Kurwa. Czy wszystko musiało być na przekór? Zmęczony samym spacerem po Londynie, gdzie walały się mury, ludzie wydawali z siebie ostatnie dźwięki i oddechy, odór śmierci i zgrozy wisiał na beztroskimi skurwysynami, usłyszał od pasera zlepek kretyńskich cyfr. To małe świecidełko, zwędzone niegdyś pewnie jakiejś durnej szlachciance, dalej grzało go nadzieją przy piersi, chociaż tej pozostało mu już niewiele. Zaufany typek nie chciał broszki, po wstępnych negocjacjach zaproponował śmieszne pieniądze, więc postanowił olać go bez większej sensacji. Liczył jednak, że już zaraz będzie mógł kupić bez zastrzeżeń miskę nijakiej zupy; póki co jednak nadal musiał o nią walczyć. Chęć przetrwania była niekiedy bardzo męcząca.
Wstąpił do byle speluny znajdującej się nieopodal, z niechęcią wyjąwszy z sakiewki przedmiot, który miał właśnie zapewnić mu zwycięstwo. Grało się tutaj w kościanego pokera, ale i na to miał swój sposób; nieczujne spojrzenia rozkojarzonych sikaczem przeciwników nie dostrzegły sprytnej podmiany oszukanych kości, które miał zawsze przy sobie. Obciążenie dawało najwyższe, albo najniższe wartości, co podwyższało jego rzetelność, zarazem obniżając jego szanse na wygraną. Łaził z tymi wszystkimi gadżetami, stosował bezwstydnie te sztuczki, bo wiedział, że działały. Kiedyś na pokerze potrafił wygrać łajbę i parę znoszonych majtek, co to ponoć należały do wielkiej szlachcianki. Dziś interesowała go kasa, nie żadne wygłupy ani durne zakłady. Wierząc w szczęście postawił w pierwszej rundzie nieszczęsną broszę; zestaw felernych kości zdawał się jednak zadziałać na jego korzyść, bo zaraz dzierżył w kieszeni parę brzęczących drobniaków, razem z unikatowym kawałkiem cudzej rodzinnej historii. Z zadowoleniem zgarnął pierwsze drobniaki, zamówił za nie lichy kieliszek rumu i coś do jedzenia. W lekkomyślnej, może też nieco dziwacznej pozie szczerzył się do ozdóbki, która zapewniła mu dzisiaj obiad.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czerwiec był duszący i dławiący.
W porcie było to odczuwalne niemalże ze zdwojoną siłą; podwyższenie temperatur spowodowało, że zwyczajowo wilgotne od szlamu chodniki jeszcze intensywniej ulatniały gorzki smród, a ten niemalże przyklejał się do skóry chętnie i łapczywie. Pogodowe anomalie pierw zrzuciły na Wyspy opady śniegu, później nadmiernie się wypogodziło, a wieczory stały się na tyle ciepłe, by móc porzucić odzienie wierzchnie.
Miała na sobie spodnie, dość pragmatyczny element garderoby pozwalający wtopić się w tłum portowych alejek, bez większej obawy o niekończące się gwizdy i nawoływania – choć te wydawały się dlań jakąś abstrakcją, kiedy szła przed siebie ciemnym korytarzem między kamienicami. Było tam ciszej, ciemniej, bardziej grobowo; odwiedziny w porcie porzuciła już dawno, głównie z uwagi na fakt, że nie wypadało jej się tutaj pokazywać. Nie wypadało kusić losu, pozwalać sobie na partyjkę w kości z obcymi ludźmi – wszystko to było teraz daleko poza jej zasięgiem, nie tylko możliwości ale i zainteresowań. Niemalże odcięła się od wszystkiego tego, co kreowało ją jeszcze kilka miesięcy temu.
Tutaj jednak nie była tą samą kobietą, bardziej anonimowym cieniem przemykającym cicho między budynkami, by w końcu skierować kroki w stronę jednego z lokali – czysty masochizm, buńczuczna kapryśność – do wyboru do koloru, choć tym razem wcale nie przyciągnęła jej tu potrzeba złośliwej zabawy.
Plotki o mugolach zbrojących się w kryptach pod londyńskimi cmentarzami sięgały miejsc przed czubkiem własnego nosa; nie miała wiele informacji, raczej liche strzępki plotek i domysłów, ale do portu wcale nie było tak daleko, by miała to zignorować i nie szukać dalej.
Starała się to sobie powtarzać, kiedy nozdrza napotkały specyficzny zapach i kiedy nie pomogło nawet wejście do pomieszczenia jednego z lokali, dość sprawnie ukrytego, w którym była do tej pory być może dwa razy; tu zamiast brudem i rybami, śmierdziało tanim alkoholem, stęchlizną i spoconym mężczyzną. Zsuwając lekką kurtkę z ramion zaczynała żałować tej decyzji, choć biała koszula z pseudo-ekstrawagancką falbaną nader dobrze wpasowywała się w modę tutejszej nacji, niezbyt skomplikowanej i stworzonej z niewysublimowanej prostoty pirackich fantazji. W Kent, w podrzędnym barze ludzie patrzyli na nią tak samo - bez większego zdziwienia lub z zaabsorbowaniem przypominającym śliniącego się psa.
Starała się zająć samą sobą – sobą i oględzinami, w międzyczasie z baru łapiąc szklaneczkę z czystą wódką; bezpieczniejszy wybór od szczyn nazywanych piwem. Odgłos kroków ginął w rozległym rozgardiaszu, znikając pod naporem podniesionych głosów, gwaru jakiejś kłótni w bocznym pomieszczeniu i lichych podrygów muzyki.
Bar dudnił, tętnił życiem, choć mało interesującym i raczej odstręczających; jedynym interesującym punktem był pokerowy stoliczek. Usadawiając się gdzieś z boku zdążyła odstraszyć od siebie jakiegoś podstarzałego ochlapusa, a kiedy w końcu dał jej święty spokój, skupiła spojrzenie na kościach turlanych po wyleniałym obrusiku.
Kościach dość dziwnych, i nie chodziło o ich kolor czy wysłużony materiał, z którego były zrobione; wypadające oczka były zastanawiające, choć odgłosy szczęścia i porażki chyba przysłaniały tę obserwację osobom zasiadającym przy grze.
Spojrzenie potoczyło się od kości przez palce, aż po właściciela ów zestawu; mrużąc oczy starała mu się przyjrzeć, dość prędko odnajdując uśmiech w kąciku ust.
Kanciarz.
Uśmiechnęłaby się nawet i ona, potrafiąc docenić czystą sztukę fałszywych ruchów, gdyby nie nieduży stosik, który przyjął do siebie – kilka galeonów, jakiś pomięty banknot i coś jeszcze. Błyskotkę, niedużą, metalową i kryjącą w sobie ciemne kamienie.
Te pieprzone, obtarte rubiny poznałaby wszędzie.
Te, które powinny leżeć gdzieś wewnątrz szkatułki, a tymczasem uśmiechały się do niej z blatu stolika, później spomiędzy palców zwycięzcy; przez moment wydawało jej się, że wzrok plata jej figla, że to omamy spowodowane dusznym powietrzem – ale nie, broszka Rowlów przemykała w dłoniach tego kanciarza, a on uśmiechał się w najlepsze i zamawiał sobie jedzenie, później wychylił szklaneczkę rumu i przygotowywał się do następnej kolejki.
Czekała.
Czekała i się na niego gapiła, niemal tępo i obsesyjnie, aż do momentu kiedy jakaś młoda pannica podstawiła mu pod nos zamówiony posiłek. Kilka krzeseł przy stoliku się zwolniło, a ona, porywając swoją szklankę, a po drodze domawiając jeszcze dwie następne, ruszyła w kierunku wolnego miejsca.
– Podobała mi się taktyka – powiedziała wprost, darując sobie nadmierne wzdychanie – tutaj nikt tego nie robił. Nie zdradzała się też od razu, mówiąc, że zauważyła jego oszustwo – Dużo grasz? Można się tego nauczyć?
Nie wyglądała na głupiutką damę, ale wciąż była tylko kobietą, wlepiając w niego ciekawskie spojrzenie.
W porcie było to odczuwalne niemalże ze zdwojoną siłą; podwyższenie temperatur spowodowało, że zwyczajowo wilgotne od szlamu chodniki jeszcze intensywniej ulatniały gorzki smród, a ten niemalże przyklejał się do skóry chętnie i łapczywie. Pogodowe anomalie pierw zrzuciły na Wyspy opady śniegu, później nadmiernie się wypogodziło, a wieczory stały się na tyle ciepłe, by móc porzucić odzienie wierzchnie.
Miała na sobie spodnie, dość pragmatyczny element garderoby pozwalający wtopić się w tłum portowych alejek, bez większej obawy o niekończące się gwizdy i nawoływania – choć te wydawały się dlań jakąś abstrakcją, kiedy szła przed siebie ciemnym korytarzem między kamienicami. Było tam ciszej, ciemniej, bardziej grobowo; odwiedziny w porcie porzuciła już dawno, głównie z uwagi na fakt, że nie wypadało jej się tutaj pokazywać. Nie wypadało kusić losu, pozwalać sobie na partyjkę w kości z obcymi ludźmi – wszystko to było teraz daleko poza jej zasięgiem, nie tylko możliwości ale i zainteresowań. Niemalże odcięła się od wszystkiego tego, co kreowało ją jeszcze kilka miesięcy temu.
Tutaj jednak nie była tą samą kobietą, bardziej anonimowym cieniem przemykającym cicho między budynkami, by w końcu skierować kroki w stronę jednego z lokali – czysty masochizm, buńczuczna kapryśność – do wyboru do koloru, choć tym razem wcale nie przyciągnęła jej tu potrzeba złośliwej zabawy.
Plotki o mugolach zbrojących się w kryptach pod londyńskimi cmentarzami sięgały miejsc przed czubkiem własnego nosa; nie miała wiele informacji, raczej liche strzępki plotek i domysłów, ale do portu wcale nie było tak daleko, by miała to zignorować i nie szukać dalej.
Starała się to sobie powtarzać, kiedy nozdrza napotkały specyficzny zapach i kiedy nie pomogło nawet wejście do pomieszczenia jednego z lokali, dość sprawnie ukrytego, w którym była do tej pory być może dwa razy; tu zamiast brudem i rybami, śmierdziało tanim alkoholem, stęchlizną i spoconym mężczyzną. Zsuwając lekką kurtkę z ramion zaczynała żałować tej decyzji, choć biała koszula z pseudo-ekstrawagancką falbaną nader dobrze wpasowywała się w modę tutejszej nacji, niezbyt skomplikowanej i stworzonej z niewysublimowanej prostoty pirackich fantazji. W Kent, w podrzędnym barze ludzie patrzyli na nią tak samo - bez większego zdziwienia lub z zaabsorbowaniem przypominającym śliniącego się psa.
Starała się zająć samą sobą – sobą i oględzinami, w międzyczasie z baru łapiąc szklaneczkę z czystą wódką; bezpieczniejszy wybór od szczyn nazywanych piwem. Odgłos kroków ginął w rozległym rozgardiaszu, znikając pod naporem podniesionych głosów, gwaru jakiejś kłótni w bocznym pomieszczeniu i lichych podrygów muzyki.
Bar dudnił, tętnił życiem, choć mało interesującym i raczej odstręczających; jedynym interesującym punktem był pokerowy stoliczek. Usadawiając się gdzieś z boku zdążyła odstraszyć od siebie jakiegoś podstarzałego ochlapusa, a kiedy w końcu dał jej święty spokój, skupiła spojrzenie na kościach turlanych po wyleniałym obrusiku.
Kościach dość dziwnych, i nie chodziło o ich kolor czy wysłużony materiał, z którego były zrobione; wypadające oczka były zastanawiające, choć odgłosy szczęścia i porażki chyba przysłaniały tę obserwację osobom zasiadającym przy grze.
Spojrzenie potoczyło się od kości przez palce, aż po właściciela ów zestawu; mrużąc oczy starała mu się przyjrzeć, dość prędko odnajdując uśmiech w kąciku ust.
Kanciarz.
Uśmiechnęłaby się nawet i ona, potrafiąc docenić czystą sztukę fałszywych ruchów, gdyby nie nieduży stosik, który przyjął do siebie – kilka galeonów, jakiś pomięty banknot i coś jeszcze. Błyskotkę, niedużą, metalową i kryjącą w sobie ciemne kamienie.
Te pieprzone, obtarte rubiny poznałaby wszędzie.
Te, które powinny leżeć gdzieś wewnątrz szkatułki, a tymczasem uśmiechały się do niej z blatu stolika, później spomiędzy palców zwycięzcy; przez moment wydawało jej się, że wzrok plata jej figla, że to omamy spowodowane dusznym powietrzem – ale nie, broszka Rowlów przemykała w dłoniach tego kanciarza, a on uśmiechał się w najlepsze i zamawiał sobie jedzenie, później wychylił szklaneczkę rumu i przygotowywał się do następnej kolejki.
Czekała.
Czekała i się na niego gapiła, niemal tępo i obsesyjnie, aż do momentu kiedy jakaś młoda pannica podstawiła mu pod nos zamówiony posiłek. Kilka krzeseł przy stoliku się zwolniło, a ona, porywając swoją szklankę, a po drodze domawiając jeszcze dwie następne, ruszyła w kierunku wolnego miejsca.
– Podobała mi się taktyka – powiedziała wprost, darując sobie nadmierne wzdychanie – tutaj nikt tego nie robił. Nie zdradzała się też od razu, mówiąc, że zauważyła jego oszustwo – Dużo grasz? Można się tego nauczyć?
Nie wyglądała na głupiutką damę, ale wciąż była tylko kobietą, wlepiając w niego ciekawskie spojrzenie.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Stoliczek do gry w kości aż wrzał od emocji; portowe towarzystwo naprzemiennie triumfowało i zaklinało, choć w istocie stawka nie była tak wielka. Parę zaplutych, zagarniętych z politowaniem drobniaków nie czyniło tych krótkich starć zajadłą walką o przeżycie. W jego przypadku trochę kontroli i wyjątkowo dopisujące szczęście okazały się nieocenionym przepisem na sukces. Fortuna ta zdawała się mieć dla niektórych znamiona kantowania, do którego nie zamierzał się przyznawać. Nie miał pojęcia, że czyjeś spojrzenie tkwi na sprytnych łapach od dłuższej chwili, zatrzymawszy się szczególnie długo przy skradzionym niegdyś świecidełku. Nie miał pojęcia, że wzrok ten dopatrzył się w jego staturze oszustwa i odebranej własności. Nie miał pojęcia, jakie konsekwencje mogły go za to wszystko spotkać. Póki co siedział jednak z bladym uśmiechem przy pustym stoliczku, oczekując w ciszy na ciepłą strawę i trochę szczęścia. Jak coś w końcu zje, wychylając przy tym parę kieliszeczków wódeczki, bez skrępowania wróci do entuzjastów niegroźnego hazardu, z nadzieją na to, że znajdzie tam więcej niespodzianek. Obłowi się, wróci do cichej klitki w patologicznej dzielnicy i będzie z wolna dogorywał, tak samo jak czynił to do tej pory. Od czasu do czasu zajrzy do książki, zapadnie w niespokojny sen, zajmie się kotem i załatwi parę groszy na byle obiad. Jeśli nie będzie doszczętnie wkurwiony, może nawet wyrzuci coś z siebie na stronice dziennika. W innym wypadku będzie ukradkiem właził na dach kamienicy, oglądał cuchnący wojną Londyn i marzył o własnym polu mandarynek na Sycylii. Czy można było tęsknić za czymś, czego nie doświadczyła skóra, węch ani wzrok, ale co na podstawie opisu tworzył umysł? Chyba tak.
Niebrzydka kelnerka podstawiła mu w końcu pod nos parujący talerz, pachnący zgoła starym tłuszczem i brakiem umiejętności tutejszego kucharza, ale i tak posłał jej nienormalnie szczery uśmiech. Niewiele trzeba było, by poprawić mu humor; niewiele trzeba było, by chwilowo odciągnąć go od nieodstępującego poczucia lęku i niepewności. Bar zdawał się tętnić życiem, ludzie nieprzejęci byli losem tych dogorywających, a jego stać było na byle gulasz i dwie porcyjki sikacza. W międzyczasie wyjął jeszcze połamanego papierosa z sakiewki; w oczekiwaniu na jedzenie zdążył sprytnie przesypać tytoń do bletki, którą finezyjnie przypieczętował na końcu. Kto wie, lata stażu w złodziejskich manewrach może pobudziły w nim zdolności manualne czy plastyczne? Miewał jeszcze parę innych okoliczności, w których zręczne paluszki okazywały się przydatne, ale to były zbereźne szczegóły, którymi dzielił się z nielicznymi. W spokoju zabrał się za gorący posiłek, ale przed oczyma wyrosła mu jakaś kobieta, jakby o obcej urodzie, choć znajomej mu manierze pewności siebie. Zaczęła gadkę jakoś dziwnie. Kontynuowała jeszcze bardziej podejrzanie, nawet jeśli jej słowa nijak wskazywały złe zamiary.
- W całej losowości gier hazardowych jedyną znaną taktyką jest szczęście - wyjaśnił od razu, nieporuszony byle słowem komplementu. W posturze cwanego chłystka kryło się więcej rozumu, niż pewnie przypuszczała. Niełatwo go było zwieść. - Dużo. I nie zawsze wychodzę z kieszeniami pełnymi złota - dodał, trochę to wszystko koloryzując. Już od dawna nie pozwalał sobie na uczciwość w gierkach takich jak ta. W rzeczywistości zamiast zabawy, wolał wyciągnąć z podpitych marynarzy jak najwięcej. Bez kontroli by się to nie udawało. - Jedna wygrana nie czyni ze mnie eksperta. Ale szczerze wierzę, że jedyne, czego można się nauczyć, to zasad gry. I jak nie zostać oszukanym przez co niektórych spryciarzy - odpowiedział, wpychając sobie do ust skręconą na nowo fajkę. Zaraz podpalił ją tylko i obserwował każdy ruch siedzącej naprzeciwko. Czego tak właściwie chciała?
Niebrzydka kelnerka podstawiła mu w końcu pod nos parujący talerz, pachnący zgoła starym tłuszczem i brakiem umiejętności tutejszego kucharza, ale i tak posłał jej nienormalnie szczery uśmiech. Niewiele trzeba było, by poprawić mu humor; niewiele trzeba było, by chwilowo odciągnąć go od nieodstępującego poczucia lęku i niepewności. Bar zdawał się tętnić życiem, ludzie nieprzejęci byli losem tych dogorywających, a jego stać było na byle gulasz i dwie porcyjki sikacza. W międzyczasie wyjął jeszcze połamanego papierosa z sakiewki; w oczekiwaniu na jedzenie zdążył sprytnie przesypać tytoń do bletki, którą finezyjnie przypieczętował na końcu. Kto wie, lata stażu w złodziejskich manewrach może pobudziły w nim zdolności manualne czy plastyczne? Miewał jeszcze parę innych okoliczności, w których zręczne paluszki okazywały się przydatne, ale to były zbereźne szczegóły, którymi dzielił się z nielicznymi. W spokoju zabrał się za gorący posiłek, ale przed oczyma wyrosła mu jakaś kobieta, jakby o obcej urodzie, choć znajomej mu manierze pewności siebie. Zaczęła gadkę jakoś dziwnie. Kontynuowała jeszcze bardziej podejrzanie, nawet jeśli jej słowa nijak wskazywały złe zamiary.
- W całej losowości gier hazardowych jedyną znaną taktyką jest szczęście - wyjaśnił od razu, nieporuszony byle słowem komplementu. W posturze cwanego chłystka kryło się więcej rozumu, niż pewnie przypuszczała. Niełatwo go było zwieść. - Dużo. I nie zawsze wychodzę z kieszeniami pełnymi złota - dodał, trochę to wszystko koloryzując. Już od dawna nie pozwalał sobie na uczciwość w gierkach takich jak ta. W rzeczywistości zamiast zabawy, wolał wyciągnąć z podpitych marynarzy jak najwięcej. Bez kontroli by się to nie udawało. - Jedna wygrana nie czyni ze mnie eksperta. Ale szczerze wierzę, że jedyne, czego można się nauczyć, to zasad gry. I jak nie zostać oszukanym przez co niektórych spryciarzy - odpowiedział, wpychając sobie do ust skręconą na nowo fajkę. Zaraz podpalił ją tylko i obserwował każdy ruch siedzącej naprzeciwko. Czego tak właściwie chciała?
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ciężko było jej sklasyfikować uczucie, które pojawiło się w momencie zdania sobie sprawy, że to była ta broszka; jej matki, teraz należąca do niej samej, teoretycznie, bo to ten facet rościł sobie do niej prawo. Zupełnie jak gdyby to jej się tylko śniło, surrealizm mieszający się z przykrą jawą; ale wcale a wcale się nie wybudzała, duszne powietrze baru nie znikało, nie znikał też gwar rozmów i ciężki zapach alkoholu.
Miast to coraz bardziej przekonywała się, że to naprawdę należało do niej; teraz przemykało między palcami mężczyzny, wytarte rubiny niemalże odbijały jego uśmiech – momentalnie irytujący i drażniący, jeszcze chwilę temu nadający się by mu przyklasnąć za sprawne rozegranie partii i ciche posłużenie się własnymi kośćmi.
Teraz wcale nie miała zamiaru gratulować mu subtelnego kantowania.
Mimo to wciąż uśmiech błąkał się gdzieś na jej wargach, niby gratyfikacyjny, niby faktycznie zainteresowany – bo interesowało ją wiele, kim był i skąd, do kurwy, miał jej własność.
Irytujący był również fakt, że nie do końca zdawała sobie sprawę ze zguby tejże błyskotki, być może rodowa broszka matki wcale nie była tak sentymentalną pamiątką, być może ciemna miedź i migotliwe rubiny nie wpasowywały się tak idealnie w koszule czy odzież wierzchnią – to teraz nie było istotne, nie kiedy ktoś urządzał sobie dobrobyt – o ile dobrobytem mogła nazwać gulasz i dwie kolejki – jako tako jej kosztem.
Kelnerka zakręciła się koło stolika, podkładając jegomościowi talerz parującego jedzenia, niezbyt zachęcającego, choć jemu chyba spieszno było do kolacji. Nieistotne.
Zaczął coś mówić – o szczęściu, losie, działaniu przypadku, zasadach gry; przepuszczała te słowa przez jakiś filtr we własnej głowie, nie skupiając się na nich i niemalże wszystkie przerzucając do kosza, wciąż skupiona na sposobie w jaki mówił, zachowywał się, malował grymasy na twarzy i zdradzał – a może wręcz przeciwnie – emocje.
Był zwyczajnym hazardzistą, chłopcem z szemranych ulic, którzy okradają bogate kobiety, czy chodziło mu o coś więcej? Wszystko to jakby przestało ją obchodzić, w głowie wciąż wyobrażała sobie błyskotkę, teraz leżącą gdzieś na blacie obok talerza z gulaszem.
– Och, no tak, oszuści – mruknęła, niemalże na skraju śmiechu, wywracając oczami, a później, bez pardonu czy pytania sięgając dłonią po świeżo odpalony papieros muśnięty jego wargami. Zabrała mu go i sama pociągnęła rozpalony tytoń, wydychając dym w przestrzeń ich dzielącą – Skaranie z nimi, co? Ale twoi towarzysze chyba nie wiedzą, jak nie dać się wjebać – mruknęła, wzdychając głośno, niemal teatralnie, nieco mamrocząc przez bibułkę w ustach. Wzięła papierosa znów między palce i dłonią wskazała na broszkę na blacie.
– Ładne to cacko, po mamusi? Albo żonce? – zagaiła, unosząc brew – Ile za to chcesz?
Miast to coraz bardziej przekonywała się, że to naprawdę należało do niej; teraz przemykało między palcami mężczyzny, wytarte rubiny niemalże odbijały jego uśmiech – momentalnie irytujący i drażniący, jeszcze chwilę temu nadający się by mu przyklasnąć za sprawne rozegranie partii i ciche posłużenie się własnymi kośćmi.
Teraz wcale nie miała zamiaru gratulować mu subtelnego kantowania.
Mimo to wciąż uśmiech błąkał się gdzieś na jej wargach, niby gratyfikacyjny, niby faktycznie zainteresowany – bo interesowało ją wiele, kim był i skąd, do kurwy, miał jej własność.
Irytujący był również fakt, że nie do końca zdawała sobie sprawę ze zguby tejże błyskotki, być może rodowa broszka matki wcale nie była tak sentymentalną pamiątką, być może ciemna miedź i migotliwe rubiny nie wpasowywały się tak idealnie w koszule czy odzież wierzchnią – to teraz nie było istotne, nie kiedy ktoś urządzał sobie dobrobyt – o ile dobrobytem mogła nazwać gulasz i dwie kolejki – jako tako jej kosztem.
Kelnerka zakręciła się koło stolika, podkładając jegomościowi talerz parującego jedzenia, niezbyt zachęcającego, choć jemu chyba spieszno było do kolacji. Nieistotne.
Zaczął coś mówić – o szczęściu, losie, działaniu przypadku, zasadach gry; przepuszczała te słowa przez jakiś filtr we własnej głowie, nie skupiając się na nich i niemalże wszystkie przerzucając do kosza, wciąż skupiona na sposobie w jaki mówił, zachowywał się, malował grymasy na twarzy i zdradzał – a może wręcz przeciwnie – emocje.
Był zwyczajnym hazardzistą, chłopcem z szemranych ulic, którzy okradają bogate kobiety, czy chodziło mu o coś więcej? Wszystko to jakby przestało ją obchodzić, w głowie wciąż wyobrażała sobie błyskotkę, teraz leżącą gdzieś na blacie obok talerza z gulaszem.
– Och, no tak, oszuści – mruknęła, niemalże na skraju śmiechu, wywracając oczami, a później, bez pardonu czy pytania sięgając dłonią po świeżo odpalony papieros muśnięty jego wargami. Zabrała mu go i sama pociągnęła rozpalony tytoń, wydychając dym w przestrzeń ich dzielącą – Skaranie z nimi, co? Ale twoi towarzysze chyba nie wiedzą, jak nie dać się wjebać – mruknęła, wzdychając głośno, niemal teatralnie, nieco mamrocząc przez bibułkę w ustach. Wzięła papierosa znów między palce i dłonią wskazała na broszkę na blacie.
– Ładne to cacko, po mamusi? Albo żonce? – zagaiła, unosząc brew – Ile za to chcesz?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bystry wzrok Scaletty jakimś cudem nie wyłapał bacznych spojrzeń, lustrujących raz po razie błyski przewracanej w placach broszki, co to rzucała sugestywne cienie rubinowego blasku i wypolerowanego metalu. W życiu nie podejrzewałby, że to małe cacko może kryć w sobie tyle wartości, również tej sentymentalnej. Sam nie był w stanie sięgnąć pamięcią w tak dawne czasy, znajdując przy tym wyjaśnienie dla okoliczności, w jakich ozdoba znalazła się między jego gaciami w odmętach szafy. Nie był w stanie skojarzyć widzianej miesiące temu, do tego całkiem przelotnie, twarzy cwaniary siedzącej naprzeciwko. Wiele egzotycznych twarzy widywał na ulicy, a jej nieprzeciętnej urodzie dorównywać mogły tutejsze dziewuszyska. Być może łatwiej było jej zaistnieć w portowym tłumie, założywszy na siebie coś elegantszego od byle szmaty, ale zwykłą falbaną nie mogła zakodować się w jego pamięci. Zatem przyszła go nieco rozkojarzyć, może sprowokować, albo bezwstydnie okraść, choć równie dobrze mogła połączyć te taktyki. Nie mógł jeszcze znać jej zamiarów, ale chłodna statura dystansu połączona z dziwacznymi półsłówkami jakoś mu w tym wszystkim nie pasowała. Wzdychał zatem raz co jakiś czas, spoglądając to na nią, to na broszkę, to na podły gulasz, jakby chciał jej tym przekazać, że wojna doszczętnie go wyczerpała i nie jest w nastroju na pogaduszki o pierdołach. Dwa kieliszki sikacza więcej na pusty żołądek i myślałby pewnie o tym wszystkim trochę bardziej optymistycznie, ale póki co się na to nie zanosiło. Oczarowane panienki posyłały mu zwykle więcej sugestywnych uśmiechów, a poszkodowane rwały się do tego, by walnąć go jakąś porządną inkantacją. Złodziejek pewnie nawet nie zauważył, albo - tak jak w przypadku jednej - skutecznie powstrzymywał te marne próby. Jej inicjatyw wciąż nie rozpoznał, ale już zaraz miał się o nich co nieco dowiedzieć. Talerz gorącej polewki z każdą chwilą coraz bardziej zniechęcał zapachem starego tłuszczu, więc póki skręt kiszek wzmagał w nim wciąż apetyt, skupił swoją uwagę na posiłku. Chwilę wcześniej i tak zabrała mu z ust ostatniego peta, oszczędzanego na moment jakiegoś specjalnego zadowolenia; nie pozwolił jej jednak na więcej niż dwa czy trzy zaciągnięcia, bo po dwóch kęsach dziwacznego mięsa bez awantury odebrał papierosa z kobiecych palców, słuchając przy okazji jej zastanawiającej gadki. Nie trafił na głupiutkie panisko, a i on nie był przecież taki durny; rzuciła bowiem kolejną aluzją, jakoby na własne oczy widziała jego sprytne kanty przy stoliczku z kościanym pokerem. Albo z góry uznawała go za oszusta, bo nie uwierzyła w bajeczkę o szczęściu? Czyżby miał do czynienia z frustratką? To właśnie podejrzewał, zupełnie nie biorąc pod uwagę tego, że mógł popełnić błąd. Chyba omamił go już rum, albo w tej samotni podkarmiał zbyt łapczywie swoje wybujane ego.
- A co, dostrzegłaś tam jakiegoś oszusta? - odparł z manierą głupiego niewiniątka, choć dyskretny uśmieszek mógł zdradzić obecny w tym wszystkim ton fałszu. Nie spuszczał z niej oka, palił dalej, pozwolił obiadkowi stygnąć, a jej jeszcze bardziej się irytować. Po zalewie bezpośrednich pytań odpowiedział ze spokojem: - Jestem hazardzistą, wszystkie błyskotki mamusi albo dawnych narzeczonych dawno przegrałem już w kartach. - Cały czas łgał bez skrępowania, a tym samym nie opowiedział historii o tym, jak biżuteria znalazła się w jego lepkich łapach. Nie było nigdy żadnej narzeczonej, do tego stopnia go jeszcze nie popierdoliło. A szkatułki matki nie odważył się nigdy tknąć - zdaje się, że wolał żerować na innych. Czy rozumiał już, że jej rodzinna pamiątka zapewniła mu teraz żarcie i trochę wódeczki? Połapał się z chwilą, gdy natarczywie spytała o cenę.
- Pytanie, ile jesteś w stanie za to zapłacić - powiedział wymijająco, wciskając ostatki fajki w okrutnie brudną popielniczkę. Wziął kolejny gryz tego paskudztwa i cierpliwie czekał na negocjacje. A przy tym zapewne wkurwiał ją niemożliwie, bo szczerzył się z nienormalną satysfakcją. Czuł, że ma tu teraz przewagę i pewnie nie spodziewał się, z jak groźną przeciwniczką miał do czynienia.
- A co, dostrzegłaś tam jakiegoś oszusta? - odparł z manierą głupiego niewiniątka, choć dyskretny uśmieszek mógł zdradzić obecny w tym wszystkim ton fałszu. Nie spuszczał z niej oka, palił dalej, pozwolił obiadkowi stygnąć, a jej jeszcze bardziej się irytować. Po zalewie bezpośrednich pytań odpowiedział ze spokojem: - Jestem hazardzistą, wszystkie błyskotki mamusi albo dawnych narzeczonych dawno przegrałem już w kartach. - Cały czas łgał bez skrępowania, a tym samym nie opowiedział historii o tym, jak biżuteria znalazła się w jego lepkich łapach. Nie było nigdy żadnej narzeczonej, do tego stopnia go jeszcze nie popierdoliło. A szkatułki matki nie odważył się nigdy tknąć - zdaje się, że wolał żerować na innych. Czy rozumiał już, że jej rodzinna pamiątka zapewniła mu teraz żarcie i trochę wódeczki? Połapał się z chwilą, gdy natarczywie spytała o cenę.
- Pytanie, ile jesteś w stanie za to zapłacić - powiedział wymijająco, wciskając ostatki fajki w okrutnie brudną popielniczkę. Wziął kolejny gryz tego paskudztwa i cierpliwie czekał na negocjacje. A przy tym zapewne wkurwiał ją niemożliwie, bo szczerzył się z nienormalną satysfakcją. Czuł, że ma tu teraz przewagę i pewnie nie spodziewał się, z jak groźną przeciwniczką miał do czynienia.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przez kilka krótkich chwil zastanawiała się nad faktyczną strategią; zwykle stawiała większość na działania przypadku, spontaniczne wykorzystanie doświadczenia i odpowiedź na nagłą sytuację. Ale teraz mogła go obserwować – długo i dokładnie, skupiać się na błyskotce i celu, później na tym jego głupim uśmieszku spowodowanym wygraną, miską jedzenia i kolejką alkoholu. Najłatwiej było grać panienkę o ograniczonym spektrum myślenia, zaskarbiającą sobie uwagę głębokim dekoltem czy wysuniętą, nagą łydką; w tym jednak była jakaś niepewność, bo skoro obiad musiał wygrać w karty, mógłby równie szybko zbyć ją burkliwym słowem, przekonanym że była po prostu portową dziwką łasą na trochę monet.
Grała więc pozornie zainteresowaną małolatę, być może z kompleksem hazardzisty, być może kobietę nie do końca odnajdującą się w męskim światku – do czasu, bo kiedy zaczął pieprzyć o szczęściu, zasadach i oszustach, nie potrafiła ugryźć się w język. Aluzja wpłynęła w ich rozmowę, i miałaby go za głupca, gdyby nie zrozumiał, że widziała jego małe sztuczki.
– Pytanie, czy ktoś z nich widział – rzuciła, wzruszając ramionami w teatralnym geście, jakby udawała, że wcale jej to nie obchodziło. Bo nie obchodziło – nie obchodziłoby, gdyby nie trzymał łapsk na jej własności – Myślę, że by się zezłościli. Zwłaszcza ten po lewej stronie stołu, jakiś furiat, nie? – mruknęła, unosząc brew, przywołując postać mężczyzny, który w partii stracił najwięcej; dla niej były to raczej grosze, nieinteresująca suma galeonów, trochę mugolskiej waluty, no i ta przeklęta broszka. Po stanie emocjonalnym przeciwnika widać jednak było, że nawet nieduża kwota wyzwalała w nim złość, zwłaszcza kiedy z impetem wstał z krzesła, mamrocząc jakieś irlandzkie przekleństwa.
Westchnęła cicho kiedy papieros znów znalazł się w jego rękach, a po kilku kolejnych pociągnięciach spoczął na dnie brudnej popielnicy; w międzyczasie przekrzywiła głowę pierw w jedną, później drugą stronę, obserwując go jak jakiś okaz. Zaraz potem jednak kąciki ust uniosły się, a oczy rozbłysły; momentalnie zaczęła sprawiać wrażenie łagodniejszej, pozornie nieśmiałej, choć paradoksalnie w tym wszystkim jakby wyuzdanej.
Wzięła jeden z kieliszków leżących na stole i wychyliła go jednym haustem; szkło z brzdękiem opadło na blat, język przesunął się po wardze, cichy pomruk poprzedził odchrząknięcie.
– Dużo – wypowiedziała, w międzyczasie przerzucając włosy na jedną stronę, ostatecznie podnosząc spojrzenie spod ciemnych rzęs i odnajdując te należące do niego. Nie mówiła o żadnych monetach, za które kupiłby sobie gulasz, whisky czy rozwodnione piwo.
– Za szafą grającą jest nieduży pokój – zęby przesunęły się po wardze, dłoń podpierająca podbródek popłynęła wzdłuż ciała i subtelnie musnęła kawałek kolana pod stołem.
Grała więc pozornie zainteresowaną małolatę, być może z kompleksem hazardzisty, być może kobietę nie do końca odnajdującą się w męskim światku – do czasu, bo kiedy zaczął pieprzyć o szczęściu, zasadach i oszustach, nie potrafiła ugryźć się w język. Aluzja wpłynęła w ich rozmowę, i miałaby go za głupca, gdyby nie zrozumiał, że widziała jego małe sztuczki.
– Pytanie, czy ktoś z nich widział – rzuciła, wzruszając ramionami w teatralnym geście, jakby udawała, że wcale jej to nie obchodziło. Bo nie obchodziło – nie obchodziłoby, gdyby nie trzymał łapsk na jej własności – Myślę, że by się zezłościli. Zwłaszcza ten po lewej stronie stołu, jakiś furiat, nie? – mruknęła, unosząc brew, przywołując postać mężczyzny, który w partii stracił najwięcej; dla niej były to raczej grosze, nieinteresująca suma galeonów, trochę mugolskiej waluty, no i ta przeklęta broszka. Po stanie emocjonalnym przeciwnika widać jednak było, że nawet nieduża kwota wyzwalała w nim złość, zwłaszcza kiedy z impetem wstał z krzesła, mamrocząc jakieś irlandzkie przekleństwa.
Westchnęła cicho kiedy papieros znów znalazł się w jego rękach, a po kilku kolejnych pociągnięciach spoczął na dnie brudnej popielnicy; w międzyczasie przekrzywiła głowę pierw w jedną, później drugą stronę, obserwując go jak jakiś okaz. Zaraz potem jednak kąciki ust uniosły się, a oczy rozbłysły; momentalnie zaczęła sprawiać wrażenie łagodniejszej, pozornie nieśmiałej, choć paradoksalnie w tym wszystkim jakby wyuzdanej.
Wzięła jeden z kieliszków leżących na stole i wychyliła go jednym haustem; szkło z brzdękiem opadło na blat, język przesunął się po wardze, cichy pomruk poprzedził odchrząknięcie.
– Dużo – wypowiedziała, w międzyczasie przerzucając włosy na jedną stronę, ostatecznie podnosząc spojrzenie spod ciemnych rzęs i odnajdując te należące do niego. Nie mówiła o żadnych monetach, za które kupiłby sobie gulasz, whisky czy rozwodnione piwo.
– Za szafą grającą jest nieduży pokój – zęby przesunęły się po wardze, dłoń podpierająca podbródek popłynęła wzdłuż ciała i subtelnie musnęła kawałek kolana pod stołem.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Krzyki dobiegające znad pokerowego stoliczka raz po raz nęciły umysł; spoczywające w woreczku z wsiąkiewki lewe kości paliły ochotą zgarnięcia prawdziwej fortuny. Zwłaszcza że między palcami raz po raz przemykała broszka szczęścia, którą postawił jako jedyny możliwy zakład. Los najwyraźniej ciągle mu sprzyjał, albo - co pozostaje bliższe prawdzie - żaden był z niego hazardzista, bo o zwycięstwie decydował sam. Planował niczym strateg, obserwował sprytnie rozgrywkę, atakował w odpowiednim momencie, pozostając tym samym skurwysynem z fartem, ale względnie wiarygodnym. Mało kto miał na tyle wprawne (albo trzeźwe) oko, by dostrzec w jego byle rozdaniu nutę podłego szachrajstwa. Grywał w różnych spelunach, o różne fanty i z różnymi ludźmi; zapewne dlatego nie uświadczył nigdy obitej mordy albo złamanego nosa. Być może jego pomyślna passa skończyć się miała wraz z nadejściem tej kobiety, ale nie podejrzewał jej o zdradę. Wyglądała mu na taką, co jeszcze chętnie wejdzie w nim układ. W zamian za milczenie i cichą aprobatę sprytnych łapek. Póki co się na to nie zanosiło, negocjacje stanęły gdzieś w dusznym powietrzu, razem ze smrodem dymu, starego tłuszczu i niedomytych kibli. Ich rozgrywka dotyczyła byle błyskotki - cacka, które gotów był oddać za wcale nieduże pieniądze, w ugodowej pozie, bez niepotrzebnych awantur. Słodko-gorzka gadka miała go zastraszyć czy po prostu przekonać? Nie był pewien, choć co do jednego nie miał wątpliwości: musiał uważać, bo babeczka jest cwana. W przeciwieństwie do byle portowych dziwek, co to widywał na każdym kroku. Nie mógł pozwolić dać jej się przechytrzyć, w innym wypadku zraniona duma mogłaby cierpieć zdecydowanie zbyt długo. Czujnym spojrzeniem zerkał na jej ruchy, w manierze podobnej kontroli pokerowego stołka; wydawało jej się, że skrywa asa w rękawie, bo przejrzała go na wylot. Jasno informowała go o tym, ile wie, choć wnioski musiały dotyczyć co najwyżej dzisiejszej rundy w kości. No chyba że była z policji? Od dawna nie był już w tarapatach, a za nic niewarte kanty chyba nie zamykali w Tower.
- Gdyby widzieli, na pewno zrobiliby z nim porządek - podsunął sugestię, wydychając dymek w kształcie fantazyjnego kółka. W międzyczasie domówił jeszcze kolejkę, tak dla rozgrzania żołądka i ukojenia wzbierających się w nim nerwów. Wychylił go jeszcze przed nią, jak bajdurzyła o irlandzkim narwańcu. Denerwowała go, swoją świadomością i natarczywością. - Pech potrafi rodzić frustracje... - odparł jakby od niechcenia, kątem oka przyglądając się agresorowi. Krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje. Facet może i był głośny, a przy tym wulgarny, ale chyba niegroźny. Zwłaszcza po tylu kuflach piwa. Scaletta może trochę się zgrywał, ale w razie czego znał te okolice jak mało kto. Zawsze może się w czas ulotnić, zostawiwszy za sobą gwar baru i enigmatyczną nieznajomą. Spieprzać potrafił całkiem nieźle, szczególnie gdy grunt palił mu się pod nogami. Tak rozmyślał sobie w ciszy o ewentualnej ucieczce, targując się z nią przy okazji o niedużą ozdóbkę; spodziewał się usłyszeć ripostę, faktyczną cenę albo kolejne kilka słów marudzenia. Oferta była jednak zgoła inna.
- Potrzebuję konkretów - wypalił, zanim jeszcze zdążył się przyjrzeć propozycji. Dziwnie nagle złagodniała, chłodną minę zastąpił uśmiech, przy okazji zatrzepotała rzęsami i przerzuciła włosy z jednej na drugą stronę. Próbę uwodzenia zwieńczyła chwilą bezpośredniego kontaktu pod stołem - nie było to jednakże nic zbereźnego, ledwie muśnięcie palcami męskiego kolana, skrytego zresztą pod materiałem ciemnych spodni. Rozum przypominał mu, że zapewne niedobrze byłoby mieć z nią cokolwiek do czynienia; ciekawość (i może instynkty?) zrobiła jednak swoje, bo zaraz gotów był zostawić zimny obiadek, niedomyty blat stołu i marzenia o fortunie z odbywającej się walki w kościanego pokera. - Możemy przenieść tam negocjacje - dokończył za nią, schowawszy broszkę do sakiewki przylegającej do serca, w tym trochę niepewnie podnosząc się z krzesła. Nie liczył na nic, póki co biernie obserwując każdy z jej ruchów. Przerwie tę szopkę, kiedy uzna to za konieczne.
- Gdyby widzieli, na pewno zrobiliby z nim porządek - podsunął sugestię, wydychając dymek w kształcie fantazyjnego kółka. W międzyczasie domówił jeszcze kolejkę, tak dla rozgrzania żołądka i ukojenia wzbierających się w nim nerwów. Wychylił go jeszcze przed nią, jak bajdurzyła o irlandzkim narwańcu. Denerwowała go, swoją świadomością i natarczywością. - Pech potrafi rodzić frustracje... - odparł jakby od niechcenia, kątem oka przyglądając się agresorowi. Krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje. Facet może i był głośny, a przy tym wulgarny, ale chyba niegroźny. Zwłaszcza po tylu kuflach piwa. Scaletta może trochę się zgrywał, ale w razie czego znał te okolice jak mało kto. Zawsze może się w czas ulotnić, zostawiwszy za sobą gwar baru i enigmatyczną nieznajomą. Spieprzać potrafił całkiem nieźle, szczególnie gdy grunt palił mu się pod nogami. Tak rozmyślał sobie w ciszy o ewentualnej ucieczce, targując się z nią przy okazji o niedużą ozdóbkę; spodziewał się usłyszeć ripostę, faktyczną cenę albo kolejne kilka słów marudzenia. Oferta była jednak zgoła inna.
- Potrzebuję konkretów - wypalił, zanim jeszcze zdążył się przyjrzeć propozycji. Dziwnie nagle złagodniała, chłodną minę zastąpił uśmiech, przy okazji zatrzepotała rzęsami i przerzuciła włosy z jednej na drugą stronę. Próbę uwodzenia zwieńczyła chwilą bezpośredniego kontaktu pod stołem - nie było to jednakże nic zbereźnego, ledwie muśnięcie palcami męskiego kolana, skrytego zresztą pod materiałem ciemnych spodni. Rozum przypominał mu, że zapewne niedobrze byłoby mieć z nią cokolwiek do czynienia; ciekawość (i może instynkty?) zrobiła jednak swoje, bo zaraz gotów był zostawić zimny obiadek, niedomyty blat stołu i marzenia o fortunie z odbywającej się walki w kościanego pokera. - Możemy przenieść tam negocjacje - dokończył za nią, schowawszy broszkę do sakiewki przylegającej do serca, w tym trochę niepewnie podnosząc się z krzesła. Nie liczył na nic, póki co biernie obserwując każdy z jej ruchów. Przerwie tę szopkę, kiedy uzna to za konieczne.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Miała dużo czasu, cały wieczór z mnóstwem chwil by analizować i czaić się za barowym kontuarem; paradoksalnie chciała to zakończyć od razu. Już, teraz, czym prędzej, żeby na dobre opuścić tę cuchnącą tanim alkoholem spelunę, zacisnąć palce na starej błyskotce i nigdy więcej nie widzieć tego, który urządzał sobie zabawę kosztem – jako tako – jej matki. Nie przeszkadzał jej sam fakt, że broszka należała do Rowlów, ani że była pamiątką akurat po niej; nigdy do tej pory jej nie nosiła, a wszelkie ślady matczynego dziedzictwa starała się zmywać, pozbywać, udawać, że ich nie było. Sam fakt, że położył łapy na jej własności był jednak zgoła inną drażliwością - nie chodziło o wartość broszki, a o to, jak chętnie zagarnął ją dla siebie.
Z nadmiernej podejrzliwości płynnie przeszła na enigmatyczną ciekawość, zaraz potem decydując się jednak na najprostsze z zagrań; bycie kobietą miało swoje plusy, opływająca sylwetka potrafiła zdziałać wiele, a trzepot rzęs i muśnięcia palców czasami zmieniały bieg zdarzenia. Teraz nie starała się nadto, nie widząc potrzeby ale i chęci wkładania w to dziwaczne spektrum chwili więcej sił niż to konieczne.
Broszka była tylko broszką, jej zależało bardziej na tym, by zdał sobie sprawę, że zagarnął dla siebie jej własność.
Dłoń delikatnie przesunęła się po kolanie w stronę uda, miękkie spojrzenie na moment spoczęło na jego wargach, nim ponownie odnalazło drogę do oczu, krzyżując się z nimi przez dłuższą chwilę.
Przyjemność za starą biżuterię – ofiarowała mu opłacalną ofertę, a słowa które wybrzmiały z jego ust tylko to potwierdziły; uniosła nawet kąciki ust, uśmiech zdawał się sięgnąć nawet jasnych tęczówek. Język zwilżył wargi subtelnie, cichy pomruk wydostał się spomiędzy nich; w końcu podniosła się ze swojego miejsca, ujmując jego dłoń i tym samym prowadząc go do wspomnianego pokoju.
Szafa grająca była stara, choć wciąż sprawna; muzyka i tak zagłuszana była przez gwar rozmów, ale kiedy przechodzili przez wąski korytarz, dało się usłyszeć mugolskie pląsy w jazzowej tonacji.
Zerknęła przez ramię, znów odnajdując twarz nieznajomego złodzieja, nim drzwi ustąpiły pod naporem jej dłoni, a później – zatrzasnęły się za nimi z głośnym łoskotem.
– Mam słabość do takich błyskotek – mruknęła, zbliżając się do niego, zaraz potem kładąc dłonie na jego klatce piersiowej i unosząc głowę; wysoko i blisko, niemalże stykając swój nos z tym należącym do niego. Pchnięcie nie było mocne, choć na tyle stanowcze by jego plecy spotkały się w drewnianymi drzwiami.
– Moja matka miała coś podobnego – kolejne słowa popłynęły szeptem, usta ledwie musnęły jego wargi, dłoń opierająca się o tors zjechała niżej; niżej i niżej, aż w końcu zniknęła gdzieś poza obrębem jego ciała – Co chciałbyś w zamian za nią? – brudna broszka nie mogła być nader wartościowa, nawet w oczach kogoś skłonnego do oszustwa.
To jednak nie było dla niej ważne, nie teraz; dłoń, która zniknęła prędko odnalazła głęboką kieszeń spodni, a w niej różdżkę; w następnej chwili łokieć Dolohov gwałtownie przedostał się pod gardło mężczyzny, a druga ręka z tarninowym drewnem dopełniła dzieła. Wymierzyła różdżką w okolice gardła, a słodki uśmiech i delikatny ton uleciały w powietrze.
– Bardzo nie lubię, gdy ktoś zabiera to co moje. Skąd to wziąłeś?
Z nadmiernej podejrzliwości płynnie przeszła na enigmatyczną ciekawość, zaraz potem decydując się jednak na najprostsze z zagrań; bycie kobietą miało swoje plusy, opływająca sylwetka potrafiła zdziałać wiele, a trzepot rzęs i muśnięcia palców czasami zmieniały bieg zdarzenia. Teraz nie starała się nadto, nie widząc potrzeby ale i chęci wkładania w to dziwaczne spektrum chwili więcej sił niż to konieczne.
Broszka była tylko broszką, jej zależało bardziej na tym, by zdał sobie sprawę, że zagarnął dla siebie jej własność.
Dłoń delikatnie przesunęła się po kolanie w stronę uda, miękkie spojrzenie na moment spoczęło na jego wargach, nim ponownie odnalazło drogę do oczu, krzyżując się z nimi przez dłuższą chwilę.
Przyjemność za starą biżuterię – ofiarowała mu opłacalną ofertę, a słowa które wybrzmiały z jego ust tylko to potwierdziły; uniosła nawet kąciki ust, uśmiech zdawał się sięgnąć nawet jasnych tęczówek. Język zwilżył wargi subtelnie, cichy pomruk wydostał się spomiędzy nich; w końcu podniosła się ze swojego miejsca, ujmując jego dłoń i tym samym prowadząc go do wspomnianego pokoju.
Szafa grająca była stara, choć wciąż sprawna; muzyka i tak zagłuszana była przez gwar rozmów, ale kiedy przechodzili przez wąski korytarz, dało się usłyszeć mugolskie pląsy w jazzowej tonacji.
Zerknęła przez ramię, znów odnajdując twarz nieznajomego złodzieja, nim drzwi ustąpiły pod naporem jej dłoni, a później – zatrzasnęły się za nimi z głośnym łoskotem.
– Mam słabość do takich błyskotek – mruknęła, zbliżając się do niego, zaraz potem kładąc dłonie na jego klatce piersiowej i unosząc głowę; wysoko i blisko, niemalże stykając swój nos z tym należącym do niego. Pchnięcie nie było mocne, choć na tyle stanowcze by jego plecy spotkały się w drewnianymi drzwiami.
– Moja matka miała coś podobnego – kolejne słowa popłynęły szeptem, usta ledwie musnęły jego wargi, dłoń opierająca się o tors zjechała niżej; niżej i niżej, aż w końcu zniknęła gdzieś poza obrębem jego ciała – Co chciałbyś w zamian za nią? – brudna broszka nie mogła być nader wartościowa, nawet w oczach kogoś skłonnego do oszustwa.
To jednak nie było dla niej ważne, nie teraz; dłoń, która zniknęła prędko odnalazła głęboką kieszeń spodni, a w niej różdżkę; w następnej chwili łokieć Dolohov gwałtownie przedostał się pod gardło mężczyzny, a druga ręka z tarninowym drewnem dopełniła dzieła. Wymierzyła różdżką w okolice gardła, a słodki uśmiech i delikatny ton uleciały w powietrze.
– Bardzo nie lubię, gdy ktoś zabiera to co moje. Skąd to wziąłeś?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dziwaczny to był teatrzyk. Ale jakimś cudem zaciągnęła go w sam środek tego widowiska, niesiona nadzieją, w imieniu natarczywej próby dopełnienia swego. Nie dziwił się takiej postawie, niespecjalnie szokował go upór, sam wszakże dążył do celu w podobnej manierze, choć czynił to zwykle w atmosferze tajemnic i dyskrecji. Nie prosił nigdy głosem ofiary, nie stał w kolejce do czegoś, co było niepewne; przepychał się do początku, w międzyczasie wyciągał co warte, przebierał w atrakcyjnych kąskach, a zaraz już go nie było, wszak pędził w przeciwnym kierunku. I wcale nie chodziło w tym wszystkim o kobiety, chociaż niektóre zdarzało mu się w analogiczny sposób traktować. Zwłaszcza te, co to łasiły się na parę groszy wygranych w pokera, albo zgarniętych chwilę wcześniej przysypiającemu na ławeczce dziadkowi; zwłaszcza te, co atmosferze cichych półsłówek pozowały na damę czy inną lady, w rzeczywistości będąc co najwyżej kelnerką do obmacania w którejś z śmierdzących spelun. A że perwersem ani desperatem nie był, jakoś nie miał w zwyczaju zatrzymywać spojrzenia na portowych dziewuszyskach. Za takową jej nie wziął, bo za bardzo łasiła się na widok starej broszki, a próbę uwodzenia podjęła dopiero w trakcie negocjacji. Byle dziwka nie czekałaby z tym długo, zamiast trzepotania rzęsami usiadłaby mu na kolanach, szepcząc do ucha coś nieprzyzwoitego. Ona zaczęła gadkę od biadolenia o jego oszustwie w kości, a z uroków genów i własnej natury zaczęła korzystać, jak wpadła już na pomysł zamknięcia go w sidłach naiwności. Tylko dureń spodziewałby się po niej chwili satysfakcji w syfiastym pokoiku z szafą grającą, toteż Scaletta z racji czystej ciekawości podążał za nią na tyły tej meliny. Bez oczekiwań, jak i również w cichym niedocenieniu jej zwodniczego temperamentu. Jakoś zawsze szczerze wierzył, że w razie opresji powstrzyma każdą panienkę przewagą wzrostu i siłą mięśni. Inkantacje rzucał bez polotu, często popełniając przy tym błąd czy dwa, więc wiarę w własną dominację przekładał w coś, nad czym miał większą kontrolę. Z czujnością, choć zdecydowanie niewystarczającą, wlazł do środka pomieszczenia; w tle pobrzękiwał z przerwami popularny jazz, a cienkie ściany zdradzały przytłumione krzyki klienteli lokalu. Bez ogródek zaczęła macać go dla niepoznaki, chyba żeby doszczętnie stłumić jakiekolwiek oznaki zdystansowanego rozumu. Zaraz też pchnęła go w stronę drzwi, coby to przyprzeć go do muru i mieć w garści; chwilę jeszcze błądziła dłońmi po skrytej materiałem skórze, pozostawiając ślady wibrującego oddechu gdzieś na jego szyi, dalej bajdurząc coś o tamtym cacku. Zdążył mrugnąć z dwa razy i już odbierała mu pierwszy tlen, wbijając łokieć gdzieś w okolicy gardzieli, tuż obok przyłożywszy końcówkę tarninowej różdżki, w najgorszym scenariuszu gotowej rozerwać go na strzępy. Kurwa mać.
- Straszna z ciebie furiatka - stwierdził ironicznie, nawiązując przy tym do jej komentarza sprzed chwili. Tym samym kupował sobie czas na znalezienie obronnej strategii, szybko wszakże połapał się, że jego zręczne łapy pozostawały całkiem wolne i w razie potrzeby gotów będzie coś nimi zdziałać. Wykorzystał zatem tę chwilę, by bez pośpiechu jedną ręką sięgnąć ukradkiem do tylnej kieszeni spodni. Po prawdzie psychika trochę nie pozwalała mu na cokolwiek więcej, niźli postraszenie jej dobyciem różdżki, ale coś w końcu musiał zrobić. - Wygrałem w karty, więc jest moja - podkreślił zaraz, w niezgodzie z prawdą, choć dość przekonywująco. Zaraz już mierzył do niej w odwecie, przycisnąwszy końcówkę jedenastocalowej artylerii gdzieś w okolicy jej pępka. Drugą ręką ujął ją pospiesznie, aczkolwiek względnie łagodnie za zgiętą rękę, którą kurczowo trzymała mu pod brodą. Oboje mieli się na celowniku, choć w pojedynku na zaklęcia na pewno by z nim zwyciężyła. Mógł tylko zgrywać mocnego, a przy okazji modlić się o to, że w końcu odpuści, albo postawi jakiś sensowny warunek. Sam zaczął spokojnym tonem: - Chętnie ci ją odsprzedam. - Ale nie za byle pieniądze.
- Straszna z ciebie furiatka - stwierdził ironicznie, nawiązując przy tym do jej komentarza sprzed chwili. Tym samym kupował sobie czas na znalezienie obronnej strategii, szybko wszakże połapał się, że jego zręczne łapy pozostawały całkiem wolne i w razie potrzeby gotów będzie coś nimi zdziałać. Wykorzystał zatem tę chwilę, by bez pośpiechu jedną ręką sięgnąć ukradkiem do tylnej kieszeni spodni. Po prawdzie psychika trochę nie pozwalała mu na cokolwiek więcej, niźli postraszenie jej dobyciem różdżki, ale coś w końcu musiał zrobić. - Wygrałem w karty, więc jest moja - podkreślił zaraz, w niezgodzie z prawdą, choć dość przekonywująco. Zaraz już mierzył do niej w odwecie, przycisnąwszy końcówkę jedenastocalowej artylerii gdzieś w okolicy jej pępka. Drugą ręką ujął ją pospiesznie, aczkolwiek względnie łagodnie za zgiętą rękę, którą kurczowo trzymała mu pod brodą. Oboje mieli się na celowniku, choć w pojedynku na zaklęcia na pewno by z nim zwyciężyła. Mógł tylko zgrywać mocnego, a przy okazji modlić się o to, że w końcu odpuści, albo postawi jakiś sensowny warunek. Sam zaczął spokojnym tonem: - Chętnie ci ją odsprzedam. - Ale nie za byle pieniądze.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pomieszczenie było małe, ciemne i duszne.
Kamienne ściany nosiły na sobie ślady wilgoci, pod oknem stał stół z dwoma chybotliwymi krzesłami, pod ścianą łóżko i zniszczona etażerka. Drzwi skrzypnęły donośnie, nim nie zamknęły się za nimi łoskotem, niedługo później zaryglowane ciężarem ciała mężczyzny.
Kanciarza, złodzieja, cwaniaczka – to wszystko nagle jakoś przestało ją interesować. Nie interesowała ją także zniszczona faktura broszki, a przedmiot sam w sobie, choć nieciekawy, noszący znamiona zwyczajnego oszustwa. Paradoksalnie sama skłonna byłaby do czegoś podobnego – być może nie do obracania starą błyskotką za strawę i trochę alkoholu, ale do samego kantowania na rzecz własnej rozrywki. Kiedyś, w innym świecie i innym życiu.
Teraz była kimś innym, kimś kto rodzinne pamiątki winien traktować ze świętością, a przekonanych o swojej niewinności boleśnie uzmysławiać w nieprawdzie.
Dłonie wędrowały po klatce piersiowej krótko, później ręka sprawnie przedostała się w górę, ramię zablokowało krtań, a wolna dłoń odnalazła różdżkę. Zaciśnięte na tarninowym drewnie palce zdradzały determinację – obsesyjną, dziwaczną, niezrozumiałą nawet dla niej samej. Co jej było po tej przeklętej broszce? Nawet jej nie lubiła.
Słodki głos obiecujący przyjemności nagle zniknął; spojrzenie również się zmieniło, stało zimne i nieugięte, skupione na swoim celu – twarzy nieznajomego, początkowo naznaczonej szokiem.
Też by była zszokowana, być może.
Zdziwienie tylko na moment zamajaczyło gdzieś z tyłu głowy, prawie irytująco, kiedy dotyk drewna poczuła gdzieś na swoim brzuchu – a więc zamierzał się bronić. Niesłusznie, choć zrozumiale; cmokając krótko, pokręciła głową w niemal karcącym geście.
– Nie pieprz – nie interesowało ją, że mógłby mówić prawdę; nieważne było, czy to on ją okradł, czy okradł kogoś innego by zdobyć głupią błyskotkę – Jest moja, skarbie, i radzę ci oddać ją po dobroci – niemalże zaszczebiotała, a końcówka różdżki delikatnie przesunęła się w przód, powodując nieduże zagłębienie w skórze na jego szyi. Był od niej wyższy i postawniejszy, ale nawet mimo tego i wycelowanej w nią różdżki, nie traciła rezonu.
– Mam pamięć do twarzy, wybitną – to sprzeczne było z prawdą, ale zrobił wystarczająco dużo, by jego akurat zapamiętać; zapamiętać i wyryć na liście we własnej głowie, przekazać komu trzeba, powiadomić Ministerstwo z głupią wymówką – było wiele opcji – A ja chętnie utnę ci język, jeśli nie przestaniesz próbować stawiać mu warunków.
Ciekawe, że mimo przyłapania na gorącym uczynku wciąż decydował się na targowanie.
– To broszka Rowlów, wiesz co oni robią z takimi jak ty? – nie próbowała go straszyć, choć zdanie wypowiedziane z jej ust wiele miało z makabrycznych opowieści przekazywanych nadgorliwym młokosom – Dają psom łowieckim – niekoloryzowany scenariusz łatwo było sobie wyobrazić, nawet jeśli w tej sprawie więcej było jej indywidualnej emocjonalności, niźli faktycznego spięcia z wpływową rodziną szlachecką.
– Oddaj to, bo dołączę cię do listy poszukiwanych za udział w zdradzie stanu – dziś nie trzeba było wiele, by stać się celem dla szmalcowników Ministerstwa.
Kamienne ściany nosiły na sobie ślady wilgoci, pod oknem stał stół z dwoma chybotliwymi krzesłami, pod ścianą łóżko i zniszczona etażerka. Drzwi skrzypnęły donośnie, nim nie zamknęły się za nimi łoskotem, niedługo później zaryglowane ciężarem ciała mężczyzny.
Kanciarza, złodzieja, cwaniaczka – to wszystko nagle jakoś przestało ją interesować. Nie interesowała ją także zniszczona faktura broszki, a przedmiot sam w sobie, choć nieciekawy, noszący znamiona zwyczajnego oszustwa. Paradoksalnie sama skłonna byłaby do czegoś podobnego – być może nie do obracania starą błyskotką za strawę i trochę alkoholu, ale do samego kantowania na rzecz własnej rozrywki. Kiedyś, w innym świecie i innym życiu.
Teraz była kimś innym, kimś kto rodzinne pamiątki winien traktować ze świętością, a przekonanych o swojej niewinności boleśnie uzmysławiać w nieprawdzie.
Dłonie wędrowały po klatce piersiowej krótko, później ręka sprawnie przedostała się w górę, ramię zablokowało krtań, a wolna dłoń odnalazła różdżkę. Zaciśnięte na tarninowym drewnie palce zdradzały determinację – obsesyjną, dziwaczną, niezrozumiałą nawet dla niej samej. Co jej było po tej przeklętej broszce? Nawet jej nie lubiła.
Słodki głos obiecujący przyjemności nagle zniknął; spojrzenie również się zmieniło, stało zimne i nieugięte, skupione na swoim celu – twarzy nieznajomego, początkowo naznaczonej szokiem.
Też by była zszokowana, być może.
Zdziwienie tylko na moment zamajaczyło gdzieś z tyłu głowy, prawie irytująco, kiedy dotyk drewna poczuła gdzieś na swoim brzuchu – a więc zamierzał się bronić. Niesłusznie, choć zrozumiale; cmokając krótko, pokręciła głową w niemal karcącym geście.
– Nie pieprz – nie interesowało ją, że mógłby mówić prawdę; nieważne było, czy to on ją okradł, czy okradł kogoś innego by zdobyć głupią błyskotkę – Jest moja, skarbie, i radzę ci oddać ją po dobroci – niemalże zaszczebiotała, a końcówka różdżki delikatnie przesunęła się w przód, powodując nieduże zagłębienie w skórze na jego szyi. Był od niej wyższy i postawniejszy, ale nawet mimo tego i wycelowanej w nią różdżki, nie traciła rezonu.
– Mam pamięć do twarzy, wybitną – to sprzeczne było z prawdą, ale zrobił wystarczająco dużo, by jego akurat zapamiętać; zapamiętać i wyryć na liście we własnej głowie, przekazać komu trzeba, powiadomić Ministerstwo z głupią wymówką – było wiele opcji – A ja chętnie utnę ci język, jeśli nie przestaniesz próbować stawiać mu warunków.
Ciekawe, że mimo przyłapania na gorącym uczynku wciąż decydował się na targowanie.
– To broszka Rowlów, wiesz co oni robią z takimi jak ty? – nie próbowała go straszyć, choć zdanie wypowiedziane z jej ust wiele miało z makabrycznych opowieści przekazywanych nadgorliwym młokosom – Dają psom łowieckim – niekoloryzowany scenariusz łatwo było sobie wyobrazić, nawet jeśli w tej sprawie więcej było jej indywidualnej emocjonalności, niźli faktycznego spięcia z wpływową rodziną szlachecką.
– Oddaj to, bo dołączę cię do listy poszukiwanych za udział w zdradzie stanu – dziś nie trzeba było wiele, by stać się celem dla szmalcowników Ministerstwa.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W oczach błyszczała chorobliwa determinacja; końcówka różdżki naprężała skórę męskiej szyi. Czuł się atakowany, był też trochę w tym wszystkim zmieszany, ale nie tracił głowy. Dostrzegał migające iskierki szaleństwa i wiedział, że nie odstawia teraz byle pokazówki. Zdaje się, że zwykła portowa złodziejka nie potrafiłaby tak zręcznie udawać groźnej dziewuchy o silnych koneksjach. I że w starciu na inkantacje z góry jest przegrany, bo nawet charłak zdoła wykrzesać z siebie więcej. Kawałek drewna, który wciskał jej teraz w brzuch, był w jego rękach całkowicie bezużyteczny. Ostatnimi czasy nie potrafił nawet sprawnie rzucić zaklęcia czyszczącego, więc pozostało mu tylko nie lada aktorzenie. Ucisk na wątrobie ją zaskoczył, albo Scaletta był wyjątkowo niedelikatny w kontrofensywie, bo oczy otworzyła nieco szerzej niż dotychczas. Wyglądał na potulnego, co to ukorzy się grzecznie i odda bez walki w obce łapki swój dawny łup? Ten, co to zapewnił mu dzisiaj parę groszy na paskudny rum i ohydny obiad? O nie, tak łatwo się nie podda, nawet jeśli był teraz na przegranej pozycji. Życie, z jakiegoś powodu, dało mu wiele szans na naukę zachowania zimnej krwi; dopóki nie ogarnie go panika, będzie kombinował. Właściwie w imię czego? Chyba przede wszystkim dumy, bo w oczach pasera ten staroć nie był wart więcej od butelki samogonu. Chociaż na dobrą sprawę w czasie wojny flaszka bimbru potrafiła być lekarstwem na wszystko. Mogła uleczyć skrzywdzoną duszę, zagłuszyć ból ciała, pozwolić zapomnieć o głodzie, służyć za nową walutę. Nie, poza godnością zamierzał walczyć też o nienazwaną wartość tego cacka. Niewiele już pozostało mu na dnie szuflady błyskotek, dzięki którym był w stanie przetrwać. Gówno obchodziły go jej sentymenty czy inne absurdy. Jak się domyślał, w podobnej mu pozie nie dogorywała codziennie w czterech kątach własnego mieszkania. Ba, takie wypady do śmierdzących melin mogła bezwstydnie traktować jako rozrywkę, bo wokół nie dostrzegała niewinnych truposzy i walających się gruzów. Nie musiała oszczędnie rozdzielać pozostałych sucharów, nie musiała zamartwiać głowy wizjami martwych bliskich. Tak przynajmniej podejrzewał, a przy tym nie interesowała go prawda. Stanęła mu na drodze, robiła dodatkowe kłopoty, straszyła nazwiskiem jakichś bogatych i uprzywilejowanych zjebów. Na końcu jeszcze zdążyła zwieńczyć swój monolog gadką o załatwieniu mu łatki zdrajcy stanu u rządowych skurwysynów. Z tymi i tak już miał na pieńku, od czasu nieudanej rejestracji, po której spędził kilka(naście) godzin w celi i za wolność obiecał raporty o wszystkim i niczym. Choć mogła brzmieć groźnie, w istocie nie robiła na nim większego wrażenia. Rzeczywistość stała się tak ciężka, mozolna, wkurwiająca, że czasami zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby wylegiwać się za kratami w Tower. Tam miałby dziwaczną pewność, że niesprawiedliwe prawo każe utrzymać go przy życiu i ktoś musi o to zadbać. By dychał ledwo, w nieszczęściu, ale jednak. Nie musiałby się już o nic martwić. Tak przynajmniej przekonywał sam siebie, gdy w czasie jednego z wielu kryzysów zaklinał w duszy otaczającą go dzisiejszość. W rzeczywistości skrywał jednak w sobie dużo więcej woli walki. Pewnie dlatego tak bardzo uparł się, by nie wyjść dzisiaj z tej speluny stratnym. Dała mu do tej pory wiele momentów do namysłu. I na tym właśnie miała stracić.
Bez słowa opuścił różdżkę. Odciągnął jej rękę od własnego podbródka; spojrzeniem bystrym, choć nieco zrezygnowanym, spojrzał na oprawczynię. - Kurwa mać, niech już będzie - zgodził się, nie ukrywając przy tym złości w głosie. Zapewne rozjaśniło jej twarz nieopisane uczucie satysfakcji. A i w końcu ustąpiła ze swoim ofensywnym natarciem. Wyglądał, jakby nic nie planował. - Oddam ci ją, ale przy ludziach - postawił warunek, nad którym nie mogła się dłużej zastanowić; nie minęła sekunda, a on już spokojnym krokiem szedł ciasnym korytarzykiem w stronę sali, gdzie siedzieli jeszcze przed chwilą. Pozwolił sobie iść pierwszy, a przy tym narazić się na atak idącej z tyłu wariatki. Zapewne dalej w niego celowała, tym razem lustrując plecy. Czy zwróciła uwagę na to, że jedną dłoń skrył poza zasięgiem jej wzroku? Czy mogła domyślić się, że w krótkiej chwili zdążył odszukać w sakiewce niewielką fiolkę z eliksirem kameleonem? Dostał parę od Frances, dawno temu; zamierzał wykorzystać je do jakiegoś cichego napadu, chciał powtórzyć udaną robotę z jubilerem. Nic z tego jednak nie wyszło, nie znalazł w sobie odwagi i motywacji, albo przegapił swój moment, bo wojna zdążyła rozkraść mu większość godnych zainteresowania biznesów. Niebieski wywar zniknął w ciągu krótkiej sekundy; puste szkiełko wrzucił cicho z powrotem wsiąkiewki. W końcu dotarli do gwarnego pomieszczenia; stanąwszy z nią twarzą w twarz, sięgnął do skrywanego przy piersi schowka. Sprytnymi palcami wyjął ze środka przedmiot całego tego ambarasu. Już wyciągał do niej rękę, już niemalże czuła chłodny metal błyskotki na swoich opuszkach, gdy on tak po prostu... zniknął. Nie minęła minuta, a on, niewidzialny, kurczowo trzymając w zaciśniętej dłoni dowód obcego mu, rodowego dziedzictwa, był już z dala od hałaśliwego baru, snując się z pomiędzy dobrze mu znanymi alejkami. Nie miało znaczenia to, czy warto było zatrzymać ten szajs. Ważne, że nie ucierpiała duma.
zt
Bez słowa opuścił różdżkę. Odciągnął jej rękę od własnego podbródka; spojrzeniem bystrym, choć nieco zrezygnowanym, spojrzał na oprawczynię. - Kurwa mać, niech już będzie - zgodził się, nie ukrywając przy tym złości w głosie. Zapewne rozjaśniło jej twarz nieopisane uczucie satysfakcji. A i w końcu ustąpiła ze swoim ofensywnym natarciem. Wyglądał, jakby nic nie planował. - Oddam ci ją, ale przy ludziach - postawił warunek, nad którym nie mogła się dłużej zastanowić; nie minęła sekunda, a on już spokojnym krokiem szedł ciasnym korytarzykiem w stronę sali, gdzie siedzieli jeszcze przed chwilą. Pozwolił sobie iść pierwszy, a przy tym narazić się na atak idącej z tyłu wariatki. Zapewne dalej w niego celowała, tym razem lustrując plecy. Czy zwróciła uwagę na to, że jedną dłoń skrył poza zasięgiem jej wzroku? Czy mogła domyślić się, że w krótkiej chwili zdążył odszukać w sakiewce niewielką fiolkę z eliksirem kameleonem? Dostał parę od Frances, dawno temu; zamierzał wykorzystać je do jakiegoś cichego napadu, chciał powtórzyć udaną robotę z jubilerem. Nic z tego jednak nie wyszło, nie znalazł w sobie odwagi i motywacji, albo przegapił swój moment, bo wojna zdążyła rozkraść mu większość godnych zainteresowania biznesów. Niebieski wywar zniknął w ciągu krótkiej sekundy; puste szkiełko wrzucił cicho z powrotem wsiąkiewki. W końcu dotarli do gwarnego pomieszczenia; stanąwszy z nią twarzą w twarz, sięgnął do skrywanego przy piersi schowka. Sprytnymi palcami wyjął ze środka przedmiot całego tego ambarasu. Już wyciągał do niej rękę, już niemalże czuła chłodny metal błyskotki na swoich opuszkach, gdy on tak po prostu... zniknął. Nie minęła minuta, a on, niewidzialny, kurczowo trzymając w zaciśniętej dłoni dowód obcego mu, rodowego dziedzictwa, był już z dala od hałaśliwego baru, snując się z pomiędzy dobrze mu znanymi alejkami. Nie miało znaczenia to, czy warto było zatrzymać ten szajs. Ważne, że nie ucierpiała duma.
zt
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
To nie powinno być trudne, raczej uporczywe i kapryśne, ale w tym momencie myślała tylko o własnej urażonej dumie, głupiej irytacji, potrzeby nauczki – nie musiałaby nawet wymyślać barwnego kłamstwa, by sprowadzić kłopoty na nieznajomego, któremu zachciało się zagarnąć do siebie jej błyskotkę. Nic nie wartą biżuterię, nic poza wkurwiającym sentymentem i ugodzoną pewnością siebie – fakt, że nie wiedziała, kiedy położył łapy na jej własności dodawał temu wszystkiemu kolorów; głównie wściekłej czerwieni.
Różdżka wciąż z zaciętością ocierała się o jego skórę, zęby pozostawały zaciśnięte, palce oplatały tarninowe drewno sztywno, kiedy oczy krzyżowały oczy, a usta wymyślały kolejne przekleństwa i skargi, konsekwencje i groźby – to w ogóle go przekonywało? Robiło coś komuś, kto starą broszką walczył o obiad i kieliszek niedobrego bimbru? Miał cokolwiek do stracenia?
To wszystko nagle przestało być istotne, zniknęło pod naporem upartości i uporczywego spojrzenia, jakby samym stalowym wzrokiem chciała zrobić mu krzywdę – może powinna, choć faktycznie różdżką, tak w formie upomnienia?
Nie musiała się o tym przekonywać, nie musiała też dłużej negocjować, a raczej zachęcać go do oddania własności po dobroci – być może nawet na to liczyła, kiedy poddał się bez konieczności użycia czarów, a różdżka wżynająca się w jej brzuch odpuściła swój natarczywy ton.
Uniosła tylko brew, obserwując go wciąż uważnie, kiedy zdecydował się skapitulować i tym razem postawić warunek – przy ludziach, może i lepiej, tutaj mogła zrobić dużo więcej niż na sali pełnej ludzi, nawet jeśli zajętych swoich kieliszkiem, talią kart czy żarzącym się papierosem. Bał się? Teraz, z różdżką pod gardłem i wizją ucieczki w głowie?
Przekonana w swojej zaciętości była tego niemal pewna, nawet jeżeli górował nad nią wzrostem i posturą; było to widoczne nawet w chodzie, który przebyli wychodząc z niedużej izby; zupełnie jakby była katem, a on więźniem na muszce – w rzeczywistości różdżka wciąż była wysunięta, choć częściowo zakryta rękawem bluzki, skierowana na jego plecy i czekająca w gotowości.
Dudniąca piosenka ze starej szafy grającej znów dotarła do jej uszu, akompaniując krzykom i śmiechom, na moment otumaniając zmysł słuchu; później otumaniono także wzrok.
Początkowo pojawiła się przed nią błyskotka, wywołując cień uśmiechu w kąciku ust; była nawet gotowa go pochwalić, gdzieś pomiędzy kolejną a następną obelgą i cichą groźbą, kiedy broszka, zupełnie jak trzymający ją mężczyzna zniknęli.
Ot tak, niknąc w dusznym pomieszczeniu bez śladu i bez czyjejkolwiek uwagi – jedynie z jej własną, skonfundowaną i prędko odczuwającą gorycz. Czuła ją na języku, mielącym ciężkie przekleństwo.
Miała pamięć to twarzy, nawet jeśli imię pozostawało enigmą; ostatecznie chodziło tylko o stary kawałek metalu, choć wiedziała w środku, przekraczając próg cholernego lokalu w pośpiechu, że następnym razem nie zawaha się.
zt
Różdżka wciąż z zaciętością ocierała się o jego skórę, zęby pozostawały zaciśnięte, palce oplatały tarninowe drewno sztywno, kiedy oczy krzyżowały oczy, a usta wymyślały kolejne przekleństwa i skargi, konsekwencje i groźby – to w ogóle go przekonywało? Robiło coś komuś, kto starą broszką walczył o obiad i kieliszek niedobrego bimbru? Miał cokolwiek do stracenia?
To wszystko nagle przestało być istotne, zniknęło pod naporem upartości i uporczywego spojrzenia, jakby samym stalowym wzrokiem chciała zrobić mu krzywdę – może powinna, choć faktycznie różdżką, tak w formie upomnienia?
Nie musiała się o tym przekonywać, nie musiała też dłużej negocjować, a raczej zachęcać go do oddania własności po dobroci – być może nawet na to liczyła, kiedy poddał się bez konieczności użycia czarów, a różdżka wżynająca się w jej brzuch odpuściła swój natarczywy ton.
Uniosła tylko brew, obserwując go wciąż uważnie, kiedy zdecydował się skapitulować i tym razem postawić warunek – przy ludziach, może i lepiej, tutaj mogła zrobić dużo więcej niż na sali pełnej ludzi, nawet jeśli zajętych swoich kieliszkiem, talią kart czy żarzącym się papierosem. Bał się? Teraz, z różdżką pod gardłem i wizją ucieczki w głowie?
Przekonana w swojej zaciętości była tego niemal pewna, nawet jeżeli górował nad nią wzrostem i posturą; było to widoczne nawet w chodzie, który przebyli wychodząc z niedużej izby; zupełnie jakby była katem, a on więźniem na muszce – w rzeczywistości różdżka wciąż była wysunięta, choć częściowo zakryta rękawem bluzki, skierowana na jego plecy i czekająca w gotowości.
Dudniąca piosenka ze starej szafy grającej znów dotarła do jej uszu, akompaniując krzykom i śmiechom, na moment otumaniając zmysł słuchu; później otumaniono także wzrok.
Początkowo pojawiła się przed nią błyskotka, wywołując cień uśmiechu w kąciku ust; była nawet gotowa go pochwalić, gdzieś pomiędzy kolejną a następną obelgą i cichą groźbą, kiedy broszka, zupełnie jak trzymający ją mężczyzna zniknęli.
Ot tak, niknąc w dusznym pomieszczeniu bez śladu i bez czyjejkolwiek uwagi – jedynie z jej własną, skonfundowaną i prędko odczuwającą gorycz. Czuła ją na języku, mielącym ciężkie przekleństwo.
Miała pamięć to twarzy, nawet jeśli imię pozostawało enigmą; ostatecznie chodziło tylko o stary kawałek metalu, choć wiedziała w środku, przekraczając próg cholernego lokalu w pośpiechu, że następnym razem nie zawaha się.
zt
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Brakowało jej tej specyficznej atmosfery którą oddać mógł tylko stan zawieszenia w pewnym zachwycie nad życiem i jego wszystkimi kwestiami gorszego sortu. Lubiła meliny, zapuszczone miejsca, bary, w których życie pokazywało swoją bardziej drapieżną stronę. W tym żyła, tym się otaczała, nie jeden i nie dwa razy zdarzało jej się kończyć w takich miejscach zupełnie spitą w czasach swojej młodości i jeszcze bardziej spitą w czasach, gdy najmłodszą już nie była, za to czasem bogatszą o parę galeonów wygranych może przy pierwszej lepszej okazji w karty. Czy jej szczęściu dopomagało to, że czasem przychodziła tu jako mężczyzna, czasem jako piękniejsza jeszcze kobieta? Prawdopodobnie tak, ale nie zamierzała z tego powodu wylewać zbędnie łez, kiedy oczy wycierać mogła je kolejnymi wygranymi galeonami.
Dzień, czy też raczej wieczór, dopiero się rozpoczynał. Ludzie schodzili się do środka, wsuwając się grupami albo parami, czasem też pojedynczo, wślizgiwali się do środka i szybko znajdowali kolejne stoliki, wybierając coś z rozległego zestawu alkoholi albo jedzenia, czasem w nastroju bardziej posępnym, czasem po prostu próbowali upić się na umór, prowadząc do bardziej ciekawych sytuacji. Sama Thalia, dziś w innej postaci, wyglądała na całkiem zadowoloną kiedy z nogą na nogę spoglądała na przechodzące towarzystwo, opuszkami palców przesuwając po kartach które zostały w jej dłoni kiedy towarzystwo z jej miejsca akurat postanowiło odejść po skończonej grze. Sama Wellers poddała się pewnemu zamyśleniu, nie przeszkadzając sobie w rozglądaniu się po okolicy, kiedy jej blond włosy i ciemnozielone oczy śledziły bywalców towarzystwa.
Kiedy jednak spojrzenie powędrowało do konkretnej osoby, wyrwało ją to z zamyślenia i sprawiło, że aż pochyliła się do przodu, unosząc brwi w niemym niedowierzaniu. Ile to minęło lat, kiedy ostatnio widziała jak Matthew Bott przechodzi próg jakiegokolwiek miejsca? Na pewno sporo, z czego większość spędziła rozsiana po różnych miejscach kraju i za jego granicą. Gdzie ten łachudra się podziewał? Kto go wiedział, był trochę jak wyskakujący z pudełka diabeł – niby człowiek wiedział, gdzie dokładnie jest, ale zawsze zaskakiwało go jak wyskakiwał niespodziewanie.
Wyciągnęła nogę, blokując Bottowi przejście dalej i przyglądając się z szelmowskim uśmiechem, spoglądając na jego twarz i opierając swoją własną na policzku. Dłoń powędrowała do butelki, którą wyciągnęła w kierunku mężczyzny, zachęcająco kierując go w swoją stronę aby mógł zająć przy niej miejsce.
- Kogo to moje oczy widzą. Przysięgłabym, że już się nie zobaczymy, ale zawsze miło jest być zaskoczonym negatywnie. – Coś błysnęło w jej oczach, ale czy było to rozbawienie, zainteresowanie czy pewnego rodzaju ulga to już nawet ona sama nie umiała określić. – Przyznaj się, tęskniłeś może? – Oczywiście, musiała go pozaczepiać, czym było jednak życie, kiedy Thalia „Lavinia” Wellers nie zaczęła cię zaczepiać?
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Bar Ponurak
Szybka odpowiedź