Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Sowi bór
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Sowi Bór
Sowim Borem czarodzieje zwą część nieprzeniknionych zaczarowanych lasów iglastych rosnących wzdłuż południowego wybrzeża Irlandii. Nazwa bynajmniej nie przylgnęła do tych rejonów przypadkiem, związana jest z występowaniem w okolicy dużej ilości sów pocztowych - porzucone przez swoich właścicieli lub osierocone bardzo często budują nowe gniazda właśnie tutaj. Równie chętnie na miejscu pojawiają się sowy z okolicznych domów, które wyruszyły na polowanie. Magizoologowie nie potrafią wyjaśnić, dlaczego sowy są w to miejsce magicznie przyciągane, ale spekulują, iż sekret tkwi w szyszkach tutejszych wyjątkowych sosen, które miałyby wydzielać słodkawy zapach odczuwany jako wyjątkowo przyjemny przez te piękne drapieżne ptaki. Osławione miejsce przyciąga na spacery wielu czarodziejów wraz z ich pierzastymi pupilami, którzy zamierzają dać swoim sowom odetchnąć i odpocząć lub podziękować za wierną służbę. Popularne są wspólne polowania. Przez lasy ciągnie się wiele szlaków przeznaczonych dla spacerowiczów.
Wypuść swoją sowę i rzuć kością k6:
1: Twoja sowa wraca z wyjątkowo otyłą myszą, którą z zadowoleniem rzuca ci pod nogi. Po chwili zaczyna się do niej dobierać, zamierzając ją zjeść. Mysz jest jednak zbyt duża. Sowa rozdziobuje ją. Krwawo i niezbyt estetycznie.
2: Twoja sowa zawiesiła się w powietrzu nieopodal pobliskich gałązek sosen, na których zwisały szyszki - być może należące do tych, które osławiły spekulacje sowologów. Twoja sowa zaczyna z zadowoleniem latać obok szyszki tak długo, aż w końcu - przypadkiem - strąci ją z drzewa. Możesz zabrać szyszkę do domu, twoja sowa będzie ci za to długo wdzięczna.
3: Wygląda na to, że twoja sowa znalazła swoją drugą połówkę; dostrzegasz ją wysoko na niebie kręcącą spirale wokół innej sowy. Jeśli jesteś w tym miejscu z inną postacią, która również zabrała ze sobą swojego pupila, a sowy są różnej płci, te przypadły sobie do gustu. Jeśli nie, druga z sów pochodzi z pobliskiego lasu, a ty nie potrafisz jej rozpoznać. Samica wkrótce złoży jaja, a ty zostaniesz z małymi sowami.
4: Dostrzegasz swoją sowę budującą gniazdo. Wygląda na to, że jest jej tutaj dobrze i zapragnęła zostać tu już na zawsze. Jeśli zależy ci, aby ją zatrzymać, musisz ją przekonać, by wróciła z tobą do domu (rzut na ONMS, ST 50; możesz rzucać do skutku, może ci też pomóc inna osoba). Jeśli ci się nie uda, niestety straciłeś swojego powiernika poczty.
5: Twoja sowa zniknęła i wróciła po chwili, pachnąc lasem, musiała nawdychać się aromatu szyszek, bo niezależnie od jej usposobienia naszło ją na pieszczoty. Niezależnie od posiadanych przez ciebie zabezpieczeń - lub ich braku - próbuje zacisnąć szpony na twoim ramieniu, a jeśli to nie poskutkuje, to na przedramionach i zaczyna się do ciebie łasić jak spragniony bliskości kot.
6: Sowa odfrunęła między drzewa, a kiedy po dłuższym czasie powróciła, miała do nóżki uwiązany liścik. Jeśli zdecydowałeś się go odwiązać i obejrzeć, twoim oczom ukazało się kaligrafowane pismo mówiące sowy nie są tym, czym się wydają.
Lokacja zawiera kości.Wypuść swoją sowę i rzuć kością k6:
1: Twoja sowa wraca z wyjątkowo otyłą myszą, którą z zadowoleniem rzuca ci pod nogi. Po chwili zaczyna się do niej dobierać, zamierzając ją zjeść. Mysz jest jednak zbyt duża. Sowa rozdziobuje ją. Krwawo i niezbyt estetycznie.
2: Twoja sowa zawiesiła się w powietrzu nieopodal pobliskich gałązek sosen, na których zwisały szyszki - być może należące do tych, które osławiły spekulacje sowologów. Twoja sowa zaczyna z zadowoleniem latać obok szyszki tak długo, aż w końcu - przypadkiem - strąci ją z drzewa. Możesz zabrać szyszkę do domu, twoja sowa będzie ci za to długo wdzięczna.
3: Wygląda na to, że twoja sowa znalazła swoją drugą połówkę; dostrzegasz ją wysoko na niebie kręcącą spirale wokół innej sowy. Jeśli jesteś w tym miejscu z inną postacią, która również zabrała ze sobą swojego pupila, a sowy są różnej płci, te przypadły sobie do gustu. Jeśli nie, druga z sów pochodzi z pobliskiego lasu, a ty nie potrafisz jej rozpoznać. Samica wkrótce złoży jaja, a ty zostaniesz z małymi sowami.
4: Dostrzegasz swoją sowę budującą gniazdo. Wygląda na to, że jest jej tutaj dobrze i zapragnęła zostać tu już na zawsze. Jeśli zależy ci, aby ją zatrzymać, musisz ją przekonać, by wróciła z tobą do domu (rzut na ONMS, ST 50; możesz rzucać do skutku, może ci też pomóc inna osoba). Jeśli ci się nie uda, niestety straciłeś swojego powiernika poczty.
5: Twoja sowa zniknęła i wróciła po chwili, pachnąc lasem, musiała nawdychać się aromatu szyszek, bo niezależnie od jej usposobienia naszło ją na pieszczoty. Niezależnie od posiadanych przez ciebie zabezpieczeń - lub ich braku - próbuje zacisnąć szpony na twoim ramieniu, a jeśli to nie poskutkuje, to na przedramionach i zaczyna się do ciebie łasić jak spragniony bliskości kot.
6: Sowa odfrunęła między drzewa, a kiedy po dłuższym czasie powróciła, miała do nóżki uwiązany liścik. Jeśli zdecydowałeś się go odwiązać i obejrzeć, twoim oczom ukazało się kaligrafowane pismo mówiące sowy nie są tym, czym się wydają.
Trzynaście małych babeczek cytrynowych leżało na stole w kuchni, podczas gdy Sintas próbowała dojść do ładu z papierami zalegającymi na blacie. Przeglądała je chyba już po raz tysięczny i za każdym razem, gdy myślała, że doszła do czegoś istotnego, wszystko traciło sens i rozpadało się zanim zdążyła się ów faktem nacieszyć. I nie była to tylko jedna sytuacja — trwało to już z dobre trzy tygodnie, a ona nie miała bladego pojęcia czy w ogóle umiała rozwiązać najprostsze zadanie. Rachunki, praca, wnioski związane z otrzymywaniem dodatkowych zasiłków po śmierci męża... Nie potrafiła zdecydować się już w co powinna włożyć ręce najpierw. Co było istotniejsze — spłacenie podstawowych kwot, zapewnienie sobie stałego dochodu czy walka o małą, finansową pomoc z Ministerstwa Magii? A przy okazji w koncentracji nie pomagał jej fakt, iż przede wszystkim czuła zmęczenie. Nie tylko psychiczne, ale również i fizyczne. Świadomość swoich wad oraz słabości frustrowała ją do wszelkich granic absurdu. Była więc bardziej drażliwa, a każda pierdoła urastała do wielkości największego problemu na świecie. Jedna niedogodność nakręcała drugą i Sintas czuła się cholernie zagubiona. Kiedyś był przy niej James, który jednym dotykiem, jednym słowem mógł uspokoić szalejącą w niej burzę, lecz on nigdy nie miał wrócić. Musiała się z tym pogodzić i przestać się tłumaczyć, że nie potrafiła. Przecież nie była zwykłą, słabą kobietą. Przeszła wszelkie możliwe treningi mające wspomóc ją w każdym aspekcie. Nie bała się zwyroli w portowych dokach, nie uciekała przed wyzwaniami, broniła swojego niczym lwica, a nie przegrywała w starciu z biurokracją? To było po prostu żałosne. Ona była żałosna i wszystko tylko ją utwierdzało w tym przekonaniu. Nawet nie zauważyła przez swoje roztargnienie, że łokciem trąciła kubek z kawą, która rozlała się po całym stole. To była kropla, która przelała czarę goryczy. W jednym momencie czarownica cała zesztywniała, by zaraz poderwać się z krzesła i krzyknąć w złości. Instynktownie zaciskała dłonie na trzymanym papierach, jednak już nie miało znaczenia, że je zniszczyła. Oczywiście, że magią miała wszystko naprawić, ale w tym momencie nie miało to znaczenia. Chodziło o tę całą frustrację, złość, smutek i rozgoryczenie skumulowane w drobnym ciele, które od dłuższego czasu nie znajdowały ujścia. Miała dość. Dość tego wszystkiego i pieprzyła to. Tak. Mogło to wszystko iść w cholerę, a ona byłaby cała szczęśliwa, gdyby zniknęła i nigdy nie wracała. James odszedł przez nią, przez nią Jamie stracił ojca, przez nią to, co najgorsze. Przez nią i przez to, że była kobietą. Przez... W pewnym momencie jednak spojrzenie Sintas trafiło na ogród i bawiącego się tam samotnie Jamiego, a czarownica kolejny raz zesztywniała, gdy zdała sobie sprawę z zaistniałej sytuacji. Jej trzyletni syn zajmował się sam sobą, podczas gdy ona powinna była to robić. To ona powinna być tam dla niego i dopatrywać tego, co majstrował. Cała złość odeszła jakby ktoś pstryknął palcami, a ona poczuła nagły napływ łez do oczu, słabość w kolanach i trudność w złapaniu oddechu. Opadła z powrotem na krzesło, kryjąc twarz w dłoniach. Jedyną pociechą w tej całej sytuacji był fakt, że syn znajdował się w ogrodzie a ona w domu i nie mógł słyszeć swojej matki. Właśnie — powinna być po pierwsze matką, a nie tkwić w tych cholernych papierzyskach. Tkwiła w tym od tygodni i nic nie ruszyła. Co ten kolejny dzień miał zmienić, skoro zdała sobie sprawę, że dziecko potrzebowała rodzica. Musiała mu to zagwarantować. Dlatego też szybko wytarła zalaną łzami twarz, ubrała się, wzięła ciastka do torby i zabrała syna do Irlandii.
To miejsce było tym samym azylem, które kiedyś pokazała jej matka. Ojciec nigdy nic jej nie pokazał, nie odkrył w niej nic niesamowitego, dlatego też Carter nie posiadała żadnych przyjemnych wspomnień z rodzicem, do których warto było wracać. Nie wiedziała nawet, czy ten gnój dalej żył... - Chcesz wypuścić Bruno? - spytała blondwłosego chłopca, próbując rozluźnić spięte mięśnie twarzy. Jamie uśmiechnął się do niej ciepło, po czym pokiwał energicznie głową. Niewiele mówił, jak zwykle zresztą. - Dobrze. To proszę. Tam kawałek dalej jest dobre miejsce - odpowiedziała, przenosząc sowę ze swojego ramienia na ramię dziecka. Wątłe ciało wygięło się pod wagą zwierzęcia, jednak James wytrzymał. Zaraz też podreptał we wskazanym przez matkę kierunku, ale Sintas nie była w stanie utrzymać spojrzenia na chłopcu, gdy poczuła ruch tuż po prawej. Nie przestraszyła się, ale zobaczyła natrętną miotłę, która pchała się w stronę czarownicy i zaczęła czyścić jej buty. - Odejdź! - warknęła Carter, próbując odepchnąć miotłę, ale ta tylko się zamachnęła i uderzyła kobietę w głowę. - Ała! - syknęła, po czym próbowała złapać natręta, ale zaczarowany przedmiot umknął przed ręką kobiety. Sin, korzystając z okazji, szybko wróciła spojrzeniem w kierunku ścieżki, którą podążył jej syn. Nie widziała go, dlatego nie zważając na miotłę za sobą, ruszyła prędko dróżką. - Jamie! Jamie, gdzie jesteś?! - Merlinie! To miało być spokojne wyjście! Dlaczego się to działo, do cholery?! Była najgorszą matką na świecie i na nic zdawała się próba uspokojenia walącego głośno serca.
† her eyes would go dead and she’d start walking forward real slow, hands at her sides like she wasn’t afraid of anything.
Sintas Carter
Zawód : bounty hunter, ex-spy, the one who died for the past
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Before I die alone
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Sintas Carter' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Wiatr szarpał rozpiętą kurtką, gdy w zawrotnej (jak na miotłę przystało) prędkości gnał, w zamiarze ścigając się sówką, która leciała nieco wyżej, nad jego głową. Od powrotu do kraju, bardzo intensywnie działał ze zleceniami, szykując się także do kolejnych podroży. Z tego zrezygnować nie mógł i nie chciał, ale tym razem, jego bazą miała być Anglia. Skłamałby, gdyby powiedział, że nie tęsknił za zostawioną z konieczności Rumunią. Ale - bardziej tęsknił za siostrą i prędzej zrezygnowałby z kupna hipogryfa (najwyższe poświęcenie), niż pozwolił jej samotnie przebywać na pogrążonym wojną terenie. I chociaż starał się drwić z sytuacji i doszukiwać się pozytywów, doskonale wiedział, że trzymały go też inne, bardziej mroczne powody, duszone pod maską zawadiaki.
Zwolnił, gdy dostrzegł, jak Yippe zniża lot i zaczyna zataczać kręgi nad coraz gęściej zaścielający powierzchnię lasem. Jeśli się nie mylił, nazwa boru miała jakiś związek z sowami i polecano mu pojawić się, jeśli chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o tych pocztowych stworzeniach. Prawdę powiedziawszy, Clerawater miał całkiem pokaźną wiedzę na ich temat, ale plotki wieściły, że las ma swoje ciekawe tajemnice, z którymi nie spotkał się jeszcze. W gruncie rzeczy, chciał się przekonać - ile było w tym prawdy, a z krótkiej obserwacji wynikało, że jego sówka zdążyła poznać to miejsce wcześniej.
Wyhamował z gracją zawodnika... by będąc już na ziemi, ryjąc ciężkimi butami w ziemi, niemal potknąć. Miotła, która jeszcze przed chwilą bez zarzutu prowadziła go przez powietrze, wyrwała się w dziwacznym tańcu, wymykając się do przodu, w górę i z łopotem witek znikając gdzieś pomiędzy drzewami - Lasa ceva sa te manance ...* - wciągnął powietrze przez zęby, przez kilka chwil zastanawiając się, jak miał wrócić do mieszkania. Jego sówka za to przysiadła najpierw na jednej z bliższych gałęzi, by na cichą komendę, lekko zsunęła się w dół, siadając na jego przedramieniu. Rękawica, która zdobiła jego rękę miała zapobiec ewentualnym zadrapaniom, do których Yippe była czasem zdolna w gorszym humorze. Dziś wydawała się bardziej ożywiona i zainteresowana obecnością w tym miejscu. Pozwolił sobie na przesunięcie palcami po wierzchu łebka, uważając na rozwarty dziób - No już, nie udawaj że jesteś głodna - mruknął tylko, ale uśmiech wykwitł na ustach. Uniósł ramię wyżej, dając bardziej sprężyste wybicie dla stworzenia, które rozłożyło skrzydła i wzbiło się wyżej.
Stał przez kilka sekund, obserwując niknący cień i samemu wdychając rześkie powietrze. Namiastka wypraw i podróży, które miały ulec skróceniu. Nie narzekał na brak zajęcia. A wśród ciągnących się jak memrotkowy ogon problemów, miał swój cel i marzenie w jednym. Hipogryf. Wypatrzył nawet jedna hodowlę na wyspach, ale był pewien, że to młoda samica, z którą zdążył pracować w Rumuni będzie pierwszą przedstawicielką jego hodowli.
- ...ma pan brodę jak mój tato - z zamyślenia, wybił go... dziecięcy głos. Z zaskoczeniem odkrył, że niedaleko stał jasnowłosy chłopiec z dziwną powagą w oczach i z ciekawością przyglądając się Clearwaterowi. Przez kilka sekund, autentycznie zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem... nie pozostawił w Anglii potomka, o którym jeszcze nie wiedział, ale... nie. Mimo wszystko, czuł się lekko skonfundowany. Nie dostrzegł tez chwilowo żadnego dorosłego, który mógł pełnić rolę opiekuna - A, gdzie jest Twój tato? - odpowiedział wesoło, chociaż dozując ostrożność. Odwrócił się do chłopca, posyłając mu lekki uśmiech i kucając, w jakiś sposób, instynktownie, podchodząc do dziecka, jak do jednego, nowo spotkanego magicznego stworzenia. I jeszcze zanim powiedział coś więcej lub się zbliżył, usłyszał stłumione wołanie, a zaraz potem zza drzew wyłoniła się równie jasnowłosa co chłopiec... czarownica? A to w akompaniamencie uderzeń bardzo, bardzo znajomej miotły. Co było z tym lasem nie tak? Albo co właściwie los próbował mu przekazać? Dokładnie z tymi myślami pozostał, z niewypowiedzianymi słowami, skonfundowanym uśmiechem i bystrym spojrzeniem, które nie było pewne, na kim (lub na czym) finalnie się zatrzymać. A miał wybór całkiem spory.
* w lekkim tłumaczeniu: A żeby cię coś zeżarło
Zwolnił, gdy dostrzegł, jak Yippe zniża lot i zaczyna zataczać kręgi nad coraz gęściej zaścielający powierzchnię lasem. Jeśli się nie mylił, nazwa boru miała jakiś związek z sowami i polecano mu pojawić się, jeśli chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o tych pocztowych stworzeniach. Prawdę powiedziawszy, Clerawater miał całkiem pokaźną wiedzę na ich temat, ale plotki wieściły, że las ma swoje ciekawe tajemnice, z którymi nie spotkał się jeszcze. W gruncie rzeczy, chciał się przekonać - ile było w tym prawdy, a z krótkiej obserwacji wynikało, że jego sówka zdążyła poznać to miejsce wcześniej.
Wyhamował z gracją zawodnika... by będąc już na ziemi, ryjąc ciężkimi butami w ziemi, niemal potknąć. Miotła, która jeszcze przed chwilą bez zarzutu prowadziła go przez powietrze, wyrwała się w dziwacznym tańcu, wymykając się do przodu, w górę i z łopotem witek znikając gdzieś pomiędzy drzewami - Lasa ceva sa te manance ...* - wciągnął powietrze przez zęby, przez kilka chwil zastanawiając się, jak miał wrócić do mieszkania. Jego sówka za to przysiadła najpierw na jednej z bliższych gałęzi, by na cichą komendę, lekko zsunęła się w dół, siadając na jego przedramieniu. Rękawica, która zdobiła jego rękę miała zapobiec ewentualnym zadrapaniom, do których Yippe była czasem zdolna w gorszym humorze. Dziś wydawała się bardziej ożywiona i zainteresowana obecnością w tym miejscu. Pozwolił sobie na przesunięcie palcami po wierzchu łebka, uważając na rozwarty dziób - No już, nie udawaj że jesteś głodna - mruknął tylko, ale uśmiech wykwitł na ustach. Uniósł ramię wyżej, dając bardziej sprężyste wybicie dla stworzenia, które rozłożyło skrzydła i wzbiło się wyżej.
Stał przez kilka sekund, obserwując niknący cień i samemu wdychając rześkie powietrze. Namiastka wypraw i podróży, które miały ulec skróceniu. Nie narzekał na brak zajęcia. A wśród ciągnących się jak memrotkowy ogon problemów, miał swój cel i marzenie w jednym. Hipogryf. Wypatrzył nawet jedna hodowlę na wyspach, ale był pewien, że to młoda samica, z którą zdążył pracować w Rumuni będzie pierwszą przedstawicielką jego hodowli.
- ...ma pan brodę jak mój tato - z zamyślenia, wybił go... dziecięcy głos. Z zaskoczeniem odkrył, że niedaleko stał jasnowłosy chłopiec z dziwną powagą w oczach i z ciekawością przyglądając się Clearwaterowi. Przez kilka sekund, autentycznie zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem... nie pozostawił w Anglii potomka, o którym jeszcze nie wiedział, ale... nie. Mimo wszystko, czuł się lekko skonfundowany. Nie dostrzegł tez chwilowo żadnego dorosłego, który mógł pełnić rolę opiekuna - A, gdzie jest Twój tato? - odpowiedział wesoło, chociaż dozując ostrożność. Odwrócił się do chłopca, posyłając mu lekki uśmiech i kucając, w jakiś sposób, instynktownie, podchodząc do dziecka, jak do jednego, nowo spotkanego magicznego stworzenia. I jeszcze zanim powiedział coś więcej lub się zbliżył, usłyszał stłumione wołanie, a zaraz potem zza drzew wyłoniła się równie jasnowłosa co chłopiec... czarownica? A to w akompaniamencie uderzeń bardzo, bardzo znajomej miotły. Co było z tym lasem nie tak? Albo co właściwie los próbował mu przekazać? Dokładnie z tymi myślami pozostał, z niewypowiedzianymi słowami, skonfundowanym uśmiechem i bystrym spojrzeniem, które nie było pewne, na kim (lub na czym) finalnie się zatrzymać. A miał wybór całkiem spory.
* w lekkim tłumaczeniu: A żeby cię coś zeżarło
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Kai Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Wciąż czuła się roztrzęsiona i zagubiona, ale nie pozwalała sobie na zbyt długie, dosadne przemyślenia. W końcu doskonale wiedziała, że gdyby tylko to zrobiła, rozpadłaby się całkowicie i nie byłaby w stanie się pozbierać. Nie mogła sobie na to pozwolić, mimo że pewnie wielu na jej miejscu już by się poddało. Upadło, by już nigdy więcej nie iść o własnych siłach, a czołgać się niczym robactwo z daleka od ludzkiej godności. Miała pełne prawo do rozpadnięcia się, rozsypania, odcięcia od wszystkiego, co kiedykolwiek było znane ludzkości. W końcu zdarzenia mające największy wpływ na jej życie, miały miejsce w przeciągu tak krótkiego czasu - istniało w nim tyle samo złego oraz dobrego, że ciężko było pozostać przy zdrowych zmysłach. Poznanie Jamesa. Ślub. Narodziny Jamiego. Napaść oraz gwałt. Pozostanie morderczynią. Uczynienie z miłości swojego życia zbrodniarza. Śmierć ukochanego w brudzie londyńskiej wieży. Kto uniósłby tak wiele? Kto byłby w stanie żyć po tym normalnie? Ale Sintas musiała to zrobić. Musiała przezwyciężyć swoje lęki, przerażenie, obezwładniając jej ciało paraliż, bo nie mogła dać się powalić strachom przeszłości. Wspomnieniom, w których co noc tonęła, gdy lepkie, śmierdzące palce wślizgiwały się jej pod materiał spódnicy. I chociaż to był tylko sen pozostawał tak samo bolesny i wyrazistym jak tamto wydarzenie. Maltretowały ją beztwarzowe, bezkształtne istoty. Te same potwory odbierały jej później męża, wyrywając go z jej objęć, a ona nie potrafiła go ocalić. Nie potrafiła odgonić demonów, które przyszły tam za nią - wyczuwając krew, którą przelała. Wpierw upuszczono ją jej wraz z godnością, później ona ją upuściła, gdy odebrała życie, by na końcu i jej mąż sięgnął po okrucieństwo, zatapiając się w czerwieni. Przez którą został zabity. Bez końca krew za krew, bez ustanku, bez wytchnienia. Nie oszczędzając nikogo. Czy to koło kiedykolwiek miało się zamknąć? Patrzyła codziennie na Jamiego, modląc się, by nic z tego nie przeszło na niego. Carter tak bardzo pragnęła uchronić swoje dziecko przed błędami przeszłości. Swoimi grzechami i swoim bagażem.
Dlatego też potrzebowała tej chwili zapomnienia. Chociażby udawanej. Dla siebie i chłopca - stąd też pomysł na odwiedziny w sowim borze. Którego momentalnie pożałowała, gdy tylko zaatakowała ją jakaś szalona miotła, a w chwilę później straciła dziecko z oczy. Na szczęście nie musiała szukać długo, jednak stres, który zaatakował ją podczas tych kilku chwil niepewności, nie miał magicznie odejść. Gdy tylko zobaczyła znajome kędziorki oraz znajdującego się blisko nich inną postać, podbiegła prędko, upadając na kolana i przyciągając do siebie chłopca. - Jamie! Jamie, Merlinie! Przepraszam... Przepraszam, że straciłam cię z oczu. Nigdy już... Nie oddalaj się, proszę - załkała, walcząc ze ściskającym się coraz mocniej gardłem. Nie liczyły się brudne ubrania czy fakt, że była obserwowana i najpewniej oceniana przez nieznajomego. Nie obchodziło ją to w żadnym wypadku. Dopiero gdy przytuliła się do Jamiego, odsunęła się od niego na tyle, by móc spojrzeć mu w twarz. Ujęła jego rumiane policzki i natychmiast dostrzegła jak jasne włosy synka zaczęły barwić się na zieleń - robiły tak, gdy chłopiec czuł się zawstydzony. Sintas nie wiedziała, czy powinna go później pouczyć, by nie poddawał się emocjom przy obcych, ale nie znała się na metamorfomagii i... James Junior wciąż miał tylko trzy lata. Był ufny, zbyt ufny skoro nie obawiał się nieznajomego. - Nie rozmawiaj z obcymi - dodała oschło, przenosząc spojrzenie z syna na mężczyznę niedaleko. Nie musiała się specjalnie starać, żeby odczytał z jej twarzy oraz wzroku jak bardzo wrogo była nastawiona. Nie ufała i nie zamierzała ufać ludziom. Szczególnie mężczyznom którzy zdominowali każdy aspekt jej życia i zniszczyli je. Czarownica podniosła się, równocześnie biorąc na ręce swojego chłopca i już zamierzała coś powiedzieć, gdy poczuła bolesne uderzenie w biodro. - To pańska miotła?! - warknęła, starając się trzymać złośliwy przedmiot z daleka od siebie i dziecka. Wciąż tuliła do siebie synka, oskarżycielsko wbijając wzrok w mężczyznę naprzeciwko. Może i wyglądał na kompletnie zaskoczonego, lecz nie był mugolem. Na pewno nie. - Będziesz tak stał i się gapił?! Czy pomożesz?! - wyrzuciła zirytowana, szukając po kieszeniach różdżki. Z chęcią potraktowałaby irytujący przedmiot bombardą, jeśli tamten nie miał zareagować.
Dlatego też potrzebowała tej chwili zapomnienia. Chociażby udawanej. Dla siebie i chłopca - stąd też pomysł na odwiedziny w sowim borze. Którego momentalnie pożałowała, gdy tylko zaatakowała ją jakaś szalona miotła, a w chwilę później straciła dziecko z oczy. Na szczęście nie musiała szukać długo, jednak stres, który zaatakował ją podczas tych kilku chwil niepewności, nie miał magicznie odejść. Gdy tylko zobaczyła znajome kędziorki oraz znajdującego się blisko nich inną postać, podbiegła prędko, upadając na kolana i przyciągając do siebie chłopca. - Jamie! Jamie, Merlinie! Przepraszam... Przepraszam, że straciłam cię z oczu. Nigdy już... Nie oddalaj się, proszę - załkała, walcząc ze ściskającym się coraz mocniej gardłem. Nie liczyły się brudne ubrania czy fakt, że była obserwowana i najpewniej oceniana przez nieznajomego. Nie obchodziło ją to w żadnym wypadku. Dopiero gdy przytuliła się do Jamiego, odsunęła się od niego na tyle, by móc spojrzeć mu w twarz. Ujęła jego rumiane policzki i natychmiast dostrzegła jak jasne włosy synka zaczęły barwić się na zieleń - robiły tak, gdy chłopiec czuł się zawstydzony. Sintas nie wiedziała, czy powinna go później pouczyć, by nie poddawał się emocjom przy obcych, ale nie znała się na metamorfomagii i... James Junior wciąż miał tylko trzy lata. Był ufny, zbyt ufny skoro nie obawiał się nieznajomego. - Nie rozmawiaj z obcymi - dodała oschło, przenosząc spojrzenie z syna na mężczyznę niedaleko. Nie musiała się specjalnie starać, żeby odczytał z jej twarzy oraz wzroku jak bardzo wrogo była nastawiona. Nie ufała i nie zamierzała ufać ludziom. Szczególnie mężczyznom którzy zdominowali każdy aspekt jej życia i zniszczyli je. Czarownica podniosła się, równocześnie biorąc na ręce swojego chłopca i już zamierzała coś powiedzieć, gdy poczuła bolesne uderzenie w biodro. - To pańska miotła?! - warknęła, starając się trzymać złośliwy przedmiot z daleka od siebie i dziecka. Wciąż tuliła do siebie synka, oskarżycielsko wbijając wzrok w mężczyznę naprzeciwko. Może i wyglądał na kompletnie zaskoczonego, lecz nie był mugolem. Na pewno nie. - Będziesz tak stał i się gapił?! Czy pomożesz?! - wyrzuciła zirytowana, szukając po kieszeniach różdżki. Z chęcią potraktowałaby irytujący przedmiot bombardą, jeśli tamten nie miał zareagować.
† her eyes would go dead and she’d start walking forward real slow, hands at her sides like she wasn’t afraid of anything.
Sintas Carter
Zawód : bounty hunter, ex-spy, the one who died for the past
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Before I die alone
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Starał się zbyt długo i zbyt często nie błądzić w przeszłości. babranie się w tym co minęło, nie przynosiło, ani odpowiedzi, ani ukojenia. Przeszłość pozostawiał więc... przeszłości. A przynajmniej bardzo o to dbał, bo wspomnienia potrafiły wepchnąć się na piedestał jego uwagi - niepostrzeżenie. To co aktualnie robił, miało za zadanie odegnać błąkające się zbyt daleko w tył myśli. Decyzje zostały podjęte i to z teraźniejszości miał korzystać. Nawet jeśli ta, nie oferowała wielu pozytywnych elementów. Ale, bywały chwile, które dawały mu namiastkę wolności. Tej, za którą tak uparcie gonił, odkąd pamiętał. To ona wygoniła go poza granice Anglii i to ona też, wprowadziła go na wciąż kontynuowaną ścieżkę.
Szansa, że wróci jeszcze do pozostawionej Rumunii była mała, ale nie rezygnował. Rozgorzałe szaleństwo kiedyś musiało się skończyć. Chociaż ciężko było mu stwierdzić, jaki finał byłby satysfakcjonujący. Przeszłość miała swoje wady, ale - podobała mu się stabilizacja. Nowa, "lepsza" przyszłość, wcale nie rysowała się szczęśliwością. Nie z jego statusem krwi. Teraz - ścigano mugoli, kto wiedział kiedy pociągną ideologię czystości głębiej i dalej? Gorszy się nie czuł w żadnej mierze. Kreowana przez ministerstwo utopia, wprowadzana ręką terroru, nie mogła skończyć się dobrze. Dla każdej ze stron.
Miejsca, jak sowi bór, dawały namiastkę normalności. Z daleka nie musiał obserwować kryjących się cieni w uliczkach i nasłuchiwać każdego, bardziej niepokojącego dźwięku. Rześkie powietrze, intensywny zapach drzew, woń wilgotnej ziemi oraz być może piżma... i jeszcze czegoś, czego nie umiał zidentyfikować. Nie był zielarskim laikiem, ale wiele kwestii umykało mu, pozostając tajemnicą. Łatwiej było mu orientować się w świecie magicznych stworzeń, odnajdując w tym cierpliwą (tak niepodobną do niego) przyjemność. Wiedział, że istoty przepełnione magią, wymagały jej. Tak jak pewności i ...zachęty. Trochę, jak z kobietami. I być może oberwałby po głowie, gdyby wypowiedział podobne stwierdzenie w towarzystwie kilku, bardziej wyzwolonych, ale - sprawdzało się. Zbyt często, by mógł pominąć podobne spostrzeżenia.
Obserwował dłuższa chwilę wzbijająca się do góry sówkę. Patrzył, jak zatacza kręgi, obierając sobie za cel jedno z drzew, a dokładniej gałęzi. Skupił się, wychwytując, że nie samo drzewo było źródłem zainteresowania, a jedna z szyszek, która strącona, opadła niedaleko stóp Clearwatera. Schylił się, obejmując palcami znalezisko. Yippe zdecydowanie będzie zadowolona, a on sam będzie miał obiekt do interferencyjnych obserwacji. Długo znaleziskiem nie mógł się nacieszyć, otrzymując dość nietypowe - jak na okolicę - towarzystwo. jasnowłosy chłopiec, który - jeśli dobrze usłyszał, miał na imię Jamie.
Kolejnych kilka chwil wypełnionych było następującymi po sobie elementami. Słowa chłopca, zbliżający się głos i równie co dziecko, jasnowłosa kobieta oraz... jego miotła. Widok tej ostatniej wprawił jego zawieszony w konsternacji uśmiech w nieco większą "zadumę" nad przewrotnością losu. Wciąż trwał w pozycji oparcia kolanem o ziemię z daleka przypominając nawet starodawnego rycerza, który oto składać miał przysięgę. Przeczył temu tylko pozostawiony na ustach uśmiech, a potem czujna obserwacja sceny, powitania matki z dzieckiem.
Czuł się dziwnie niekomfortowo będąc światkiem emocji, które tak silnie kwitły na twarzy nieznajomej. Zupełnie, jak złodziej, chociaż logicznie rzecz ujmując był ledwie pobocznym obserwatorem. W oczach błysnęło też naturalna ciekawość, gdy dostrzegł zmieniający się kolor włosów. Mógł się mylić, barwa mogła paść z okolicznych drzew, a jednak - przeczucie i doświadczenie, mówiły coś innego. W końcu - miał siostrę metamorfomaga. Niezwykły dar, który otrzymywała zaledwie garstka czarodziei - Tylko zadał pytanie - właściwie, to porównał go do ojca, ale tego wolał nie tłumaczyć rozgorączkowanej kobiecie. Odezwał się w końcu, przezywając cisze i własne milczenie. Przeniósł spojrzenie z dziecięcej buzi, na tę należącą do kobiety - Zdaje się, że tak - odpowiedział już poważniej, dźwigając ciało do góry - Vino inapoi aici - mruknął niewyraźnie po czym ruszył w stronę rozbestwionej miotły, która na zmianę, to próbowała coś zamiatać, to odganiana, okładała kobietę - To raczej nieoczekiwane okoliczności, chcę zapamiętać... - widok - dodał jeszcze starając się pod zaskoczeniem ukryć mimowolny, wciąż kwitnący na wargach uśmiech. Zbliżył się i zdecydował, by nie wyciągać różdżki. Nie dlatego, że nie mogła pomóc, a... nie chcąc bardziej niepokoić nieznajomej. Wydawała się wystarczająco poddenerwowana, kurczliwie oplatając trzymane w ramionach dziecko. Kątem oka dostrzegł też szybującą nad ich głowami sówkę. W tym samym monecie chwycił upierdliwy przedmiot i cicho, znacząco gwizdnął, robiąc krok w tył i wyciągając wolne ramię, by Yippe usiadła zadowolona na jego przedramieniu - Nie chciałem nikogo niepokoić. A chłopiec był tylko ciekaw... mojej brody - odezwał się powtórnie, przytrzymując, wciąż szarpiąca się miotłę w jednej i sowę na drugiej ręce. Na ustach szerzej zakołatał się uśmiech, który starał się posłać chłopcu. Jakby własnie zawarli, jakiś milczący, męski pakt.
Szansa, że wróci jeszcze do pozostawionej Rumunii była mała, ale nie rezygnował. Rozgorzałe szaleństwo kiedyś musiało się skończyć. Chociaż ciężko było mu stwierdzić, jaki finał byłby satysfakcjonujący. Przeszłość miała swoje wady, ale - podobała mu się stabilizacja. Nowa, "lepsza" przyszłość, wcale nie rysowała się szczęśliwością. Nie z jego statusem krwi. Teraz - ścigano mugoli, kto wiedział kiedy pociągną ideologię czystości głębiej i dalej? Gorszy się nie czuł w żadnej mierze. Kreowana przez ministerstwo utopia, wprowadzana ręką terroru, nie mogła skończyć się dobrze. Dla każdej ze stron.
Miejsca, jak sowi bór, dawały namiastkę normalności. Z daleka nie musiał obserwować kryjących się cieni w uliczkach i nasłuchiwać każdego, bardziej niepokojącego dźwięku. Rześkie powietrze, intensywny zapach drzew, woń wilgotnej ziemi oraz być może piżma... i jeszcze czegoś, czego nie umiał zidentyfikować. Nie był zielarskim laikiem, ale wiele kwestii umykało mu, pozostając tajemnicą. Łatwiej było mu orientować się w świecie magicznych stworzeń, odnajdując w tym cierpliwą (tak niepodobną do niego) przyjemność. Wiedział, że istoty przepełnione magią, wymagały jej. Tak jak pewności i ...zachęty. Trochę, jak z kobietami. I być może oberwałby po głowie, gdyby wypowiedział podobne stwierdzenie w towarzystwie kilku, bardziej wyzwolonych, ale - sprawdzało się. Zbyt często, by mógł pominąć podobne spostrzeżenia.
Obserwował dłuższa chwilę wzbijająca się do góry sówkę. Patrzył, jak zatacza kręgi, obierając sobie za cel jedno z drzew, a dokładniej gałęzi. Skupił się, wychwytując, że nie samo drzewo było źródłem zainteresowania, a jedna z szyszek, która strącona, opadła niedaleko stóp Clearwatera. Schylił się, obejmując palcami znalezisko. Yippe zdecydowanie będzie zadowolona, a on sam będzie miał obiekt do interferencyjnych obserwacji. Długo znaleziskiem nie mógł się nacieszyć, otrzymując dość nietypowe - jak na okolicę - towarzystwo. jasnowłosy chłopiec, który - jeśli dobrze usłyszał, miał na imię Jamie.
Kolejnych kilka chwil wypełnionych było następującymi po sobie elementami. Słowa chłopca, zbliżający się głos i równie co dziecko, jasnowłosa kobieta oraz... jego miotła. Widok tej ostatniej wprawił jego zawieszony w konsternacji uśmiech w nieco większą "zadumę" nad przewrotnością losu. Wciąż trwał w pozycji oparcia kolanem o ziemię z daleka przypominając nawet starodawnego rycerza, który oto składać miał przysięgę. Przeczył temu tylko pozostawiony na ustach uśmiech, a potem czujna obserwacja sceny, powitania matki z dzieckiem.
Czuł się dziwnie niekomfortowo będąc światkiem emocji, które tak silnie kwitły na twarzy nieznajomej. Zupełnie, jak złodziej, chociaż logicznie rzecz ujmując był ledwie pobocznym obserwatorem. W oczach błysnęło też naturalna ciekawość, gdy dostrzegł zmieniający się kolor włosów. Mógł się mylić, barwa mogła paść z okolicznych drzew, a jednak - przeczucie i doświadczenie, mówiły coś innego. W końcu - miał siostrę metamorfomaga. Niezwykły dar, który otrzymywała zaledwie garstka czarodziei - Tylko zadał pytanie - właściwie, to porównał go do ojca, ale tego wolał nie tłumaczyć rozgorączkowanej kobiecie. Odezwał się w końcu, przezywając cisze i własne milczenie. Przeniósł spojrzenie z dziecięcej buzi, na tę należącą do kobiety - Zdaje się, że tak - odpowiedział już poważniej, dźwigając ciało do góry - Vino inapoi aici - mruknął niewyraźnie po czym ruszył w stronę rozbestwionej miotły, która na zmianę, to próbowała coś zamiatać, to odganiana, okładała kobietę - To raczej nieoczekiwane okoliczności, chcę zapamiętać... - widok - dodał jeszcze starając się pod zaskoczeniem ukryć mimowolny, wciąż kwitnący na wargach uśmiech. Zbliżył się i zdecydował, by nie wyciągać różdżki. Nie dlatego, że nie mogła pomóc, a... nie chcąc bardziej niepokoić nieznajomej. Wydawała się wystarczająco poddenerwowana, kurczliwie oplatając trzymane w ramionach dziecko. Kątem oka dostrzegł też szybującą nad ich głowami sówkę. W tym samym monecie chwycił upierdliwy przedmiot i cicho, znacząco gwizdnął, robiąc krok w tył i wyciągając wolne ramię, by Yippe usiadła zadowolona na jego przedramieniu - Nie chciałem nikogo niepokoić. A chłopiec był tylko ciekaw... mojej brody - odezwał się powtórnie, przytrzymując, wciąż szarpiąca się miotłę w jednej i sowę na drugiej ręce. Na ustach szerzej zakołatał się uśmiech, który starał się posłać chłopcu. Jakby własnie zawarli, jakiś milczący, męski pakt.
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedyś była obojętna. Teraz nienawidziła. Nienawidziła mugoli i chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że było ich wielu o przeróżnych charakterach, to nie czarodziej podniósł na nią rękę i ograbił z godności. Przez praktycznie całe swoje życie walczyła ze stereotypami narzuconymi przez magicznym świat, ale to nie ten świat ją skrzywdził. Zrobił to ten wyzbyty z czarów. I właśnie dlatego nienawidziła zarówno mugoli, jak i ich rzeczywistości. Nienawidziła ich jeszcze bardziej, bo nie tylko zbrukali jej ciało, lecz również i umysł oraz rodzinę. Nie miała już męża w wyniku tych wydarzeń, a koszmary wracające ją do tamtego momentu nawiedzały ją każdej nocy. Więc co dzień wstawała, budząc się z przeszłości i nie mogąc znaleźć pocieszenia czy bezpieczeństwa w teraźniejszości. Dlatego jeśli ktoś chciał ją oceniać, musiał wpierw przejść tę samą ścieżkę - inaczej Sintas nie zamierzała zważać na zdanie innych ludzi. Mogli nią pogardzać, nie rozumieć, odczuwać wstręt na samą myśl o tym, co zrobił James - ona trzymała się swojego kursu. Nie zamierzała zmieniać poglądów pod naciskiem społeczeństwa czy tego, że to wypadało. Nikt nie miał prawa pouczać jej w tym aspekcie. Nie wtedy, gdy uważano jej świętej pamięci męża za zdrajcę, ją za zwykłą ulicznicę, a ich syna za bękarta. A to wszystko przez mugoli. A przecież kiedyś była obojętna. Nie przeszkadzało jej to, że dzieci z mugolskich rodzin dostawały listy od dyrektora Hogwartu, by stać się czarodziejami. Miała ich po prostu w nosie. Jak wszystkich zresztą.
Przybywając do sowiego boru, szukała spokoju i ucieczki przed szarą codziennością. Nie podobało jej się to, co działo się w Londynie - te restrykcje, przemiały, obostrzenia. Ale cały kraj był jednym wielkim chaosem, którego nie dało się powstrzymać. Jedynie wyjazd za granicę mógłby coś zmienić, ale przecież oznaczałoby to porażkę, a Sintas Carter nie zamierzała upadać. Nie zamierzała się poddawać kolejny raz. Wciąż walczyła, bo taką też miała naturę. Liczyła na to, że w Irlandii znajdą z Jamiem chwilę dla siebie, jednak nie w tym standardowym wydaniu codzienności. Chciała mu zapewnić jak najlepsze życie i dzieciństwo. Bo teraz to on był całym jej światem, nawet jeśli ów świat mocno się skurczył w ostatnim czasie. Najwidoczniej jednak ich wspólne wyjście tego dnia nie miało być tak cudownie sielskie - miotła, znikający Jamie i nieznajomy czarodziej... Zazwyczaj opanowane serce skakało Sintas jak szalone, gdy sprawdzała, czy z jej dzieckiem było wszystko w porządku. Zupełnie jakby w ciągu tych kilku minut zgubił gdzieś po drodze nogę, ale takie właśnie były matki i ich przesadzona troska. Zawsze była powściągliwa. Nie okazywała uczuć przed obcymi. Ba, nawet przed własną matką grała, bo nie wyobrażała sobie, żeby okazywać słabości tej, która często płakała za zamkniętymi drzwiami sypialni. Ale teraz, tutaj... Gdy chodziło o Cartera Juniora, zmieniała się całkowicie. Nic zresztą dziwnego, że nieznajomy mężczyzna nie wiedział, jak zareagować przy tej scenie. Jeśli on czuł się jak złodziej momentów, ona odczuwała, że właśnie nim był. Jamie jednak był ważniejszy od niej samej - zawsze był, dlatego nie zamierzała się przejmować obecnością osób trzecich. Jeszcze... Dopiero jego dalsze słowa sprawiły, że zmarszczyła brwi. - Zapamiętać co? - rzuciła, gromiąc go spojrzeniem. Był wysoki, jego postawa mogła niektóre kobiety - i mężczyzn - przytłaczać, ale nie ją. Nie bała się, a w przypadku chronienia rodziny, zdrowy rozsądek odchodził w zapomnienie. Cała się spięła, a gdyby była wilkiem, nastroszyłaby sierść gotowa do ataku. A przecież miał to być spokojny dzień... Stała tak dalej wyjątkowo pobudzona, ale zaraz poczuła, jak Jamie oplótł jej szyję mocniej ramionami, a włosy zabarwiły mu się na fioletowy odcień. To momentalnie kazało Carter spuścić z tonu - wiedziała, że chłopiec czuł się niespokojny i zdezorientowany. W końcu na co dzień nie zachowywała się w taki sposób i rozumiała, że nie chciał, żeby się denerwowała. A ona nie chciała go stresować i chciała coś powiedzieć, gdy wydarzyło się coś, czego się nie spodziewała. Był tylko ciekaw... mojej brody... - Papa miał taką. - Panującą ciszę przerwał delikatny, czule rozbrajający głosik chłopca, który patrzył przez moment na swoją matkę, a później na nieznajomego z niepewnością. Sintas oniemiała. Musiała wyglądać jakby właśnie dostała w twarz. Powietrze zatrzymało się w jej płucach, a ona poczuła, jak delikatne struny zadrżały w jej wnętrzu. Dlaczego to powiedział? Dlaczego... Dlaczego ona sama najlepiej by się rozpłakała? Nie. nie! Nie mogła tego zrobić. Nie chciała, do cholery! Musiała się ruszyć i stąd zniknąć. - Na nas już czas - odezwała się po chwili milczenia głucho i niemal sztywno odwróciła się od nieznajomego mężczyzny. Nawet nie zorientowała się, że mocniej przytuliła się do Jamiego, chcąc nie tylko jemu dodać otuchy, lecz również i sobie samej. Bo przecież też tęskniła i zrobiłaby wszystko, by odzyskać tego, którego tak kochała.
Przybywając do sowiego boru, szukała spokoju i ucieczki przed szarą codziennością. Nie podobało jej się to, co działo się w Londynie - te restrykcje, przemiały, obostrzenia. Ale cały kraj był jednym wielkim chaosem, którego nie dało się powstrzymać. Jedynie wyjazd za granicę mógłby coś zmienić, ale przecież oznaczałoby to porażkę, a Sintas Carter nie zamierzała upadać. Nie zamierzała się poddawać kolejny raz. Wciąż walczyła, bo taką też miała naturę. Liczyła na to, że w Irlandii znajdą z Jamiem chwilę dla siebie, jednak nie w tym standardowym wydaniu codzienności. Chciała mu zapewnić jak najlepsze życie i dzieciństwo. Bo teraz to on był całym jej światem, nawet jeśli ów świat mocno się skurczył w ostatnim czasie. Najwidoczniej jednak ich wspólne wyjście tego dnia nie miało być tak cudownie sielskie - miotła, znikający Jamie i nieznajomy czarodziej... Zazwyczaj opanowane serce skakało Sintas jak szalone, gdy sprawdzała, czy z jej dzieckiem było wszystko w porządku. Zupełnie jakby w ciągu tych kilku minut zgubił gdzieś po drodze nogę, ale takie właśnie były matki i ich przesadzona troska. Zawsze była powściągliwa. Nie okazywała uczuć przed obcymi. Ba, nawet przed własną matką grała, bo nie wyobrażała sobie, żeby okazywać słabości tej, która często płakała za zamkniętymi drzwiami sypialni. Ale teraz, tutaj... Gdy chodziło o Cartera Juniora, zmieniała się całkowicie. Nic zresztą dziwnego, że nieznajomy mężczyzna nie wiedział, jak zareagować przy tej scenie. Jeśli on czuł się jak złodziej momentów, ona odczuwała, że właśnie nim był. Jamie jednak był ważniejszy od niej samej - zawsze był, dlatego nie zamierzała się przejmować obecnością osób trzecich. Jeszcze... Dopiero jego dalsze słowa sprawiły, że zmarszczyła brwi. - Zapamiętać co? - rzuciła, gromiąc go spojrzeniem. Był wysoki, jego postawa mogła niektóre kobiety - i mężczyzn - przytłaczać, ale nie ją. Nie bała się, a w przypadku chronienia rodziny, zdrowy rozsądek odchodził w zapomnienie. Cała się spięła, a gdyby była wilkiem, nastroszyłaby sierść gotowa do ataku. A przecież miał to być spokojny dzień... Stała tak dalej wyjątkowo pobudzona, ale zaraz poczuła, jak Jamie oplótł jej szyję mocniej ramionami, a włosy zabarwiły mu się na fioletowy odcień. To momentalnie kazało Carter spuścić z tonu - wiedziała, że chłopiec czuł się niespokojny i zdezorientowany. W końcu na co dzień nie zachowywała się w taki sposób i rozumiała, że nie chciał, żeby się denerwowała. A ona nie chciała go stresować i chciała coś powiedzieć, gdy wydarzyło się coś, czego się nie spodziewała. Był tylko ciekaw... mojej brody... - Papa miał taką. - Panującą ciszę przerwał delikatny, czule rozbrajający głosik chłopca, który patrzył przez moment na swoją matkę, a później na nieznajomego z niepewnością. Sintas oniemiała. Musiała wyglądać jakby właśnie dostała w twarz. Powietrze zatrzymało się w jej płucach, a ona poczuła, jak delikatne struny zadrżały w jej wnętrzu. Dlaczego to powiedział? Dlaczego... Dlaczego ona sama najlepiej by się rozpłakała? Nie. nie! Nie mogła tego zrobić. Nie chciała, do cholery! Musiała się ruszyć i stąd zniknąć. - Na nas już czas - odezwała się po chwili milczenia głucho i niemal sztywno odwróciła się od nieznajomego mężczyzny. Nawet nie zorientowała się, że mocniej przytuliła się do Jamiego, chcąc nie tylko jemu dodać otuchy, lecz również i sobie samej. Bo przecież też tęskniła i zrobiłaby wszystko, by odzyskać tego, którego tak kochała.
† her eyes would go dead and she’d start walking forward real slow, hands at her sides like she wasn’t afraid of anything.
Sintas Carter
Zawód : bounty hunter, ex-spy, the one who died for the past
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Before I die alone
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie miał problemu z ignorowaniem ocen, które z taka łatwością przyklejało mu otoczenie. Zbyt często słyszał, że jest lekkoduchem, czy po prostu, że bywa zbyt niepoważny. Większość zbywał uśmiechem, żartem, czy wzruszeniem ramion. Ale przyznać musiał sam, że nie dawał zbyt wielu powodów, by pozwolić na zmianę ich postrzegania. Zbyt często kpił z pretensji, prowokując do dalszych dyskusji, ale wbrew pozorom, nie był tak lekkomyślny, jak się wielu zdawało. Ale ktoś, kto łatwo ulegał pozorom, nie potrzebował wiedzieć więcej. Bo po co?
Na głębię przemyśleń, niewielu się pisało. I nie chodziło nawet o brak chęci. Czasy tak niespokojne, oderwane od tego co znał do tej pory. Ogarnięte niebezpieczeństwem innym, niż to które sobie upodobał podczas wszystkich podróży. Nie bał się o siebie. Troską otaczał tych, których kochał i za których odpowiadał - niezależnie od wszystkiego. Wiedział zbyt dobrze, że siostra potrafiła poradzić sobie świetnie. profesja, której tak karkołomnie i na przekór wszystkim podjęła - wypracowała umiejętności, które wywoływały niemy podziw. Ale - zbyt długo był obok, nie z nią. Zbyt daleko. I jeśli stracił szansę na naprawę relacji z bratem - już na zawsze - nie mógł pozwolić, by Maeve zniknęła mu z oczu. Niezależnie od wieku, wciąż był jej starszym bratem.
Mimo tak długiej absencji w Anglii, bez problemu odnajdował znajome ścieżki, być może nawet kiedyś słysząc legendy (zapewne opowiadane przez ojca) o tajemniczym, sowim borze. Historie, które dziś rysowały się wielobarwną mieszanką o niezidentyfikowanej do końca treści. Tajemnicze źródło mocy, animag na wieczność pozostawiony w formie zwierzęcej i klątwy - stawały się zalążkiem do własnych wyobrażeń. Lubił słuchać niezwykłych opowieści, będąc młodszym marząc, ze sam kiedyś stanie się ich bohaterem. I prawdopodobnie w tych historiach upatrzył największą pasję - hipogryfy. Co prawda, sowi bór nie oferował widoku podobnych stworzeń, ale obecność tylu przedstawicieli skrzydlatych posłańców, w jakiś sposób działa równie kojąco. Nie spodziewał się tylko, że tajemniczy las zaoferuje mu jeszcze bardziej niezwykłe spotkanie, którego od samego początku, sklasyfikować nie potrafił. Począwszy przez obecność jasnowłosego chłopca, jak i rozemocjonowanej kobiety i kończąc... na rozgniewanej miotle.
I mimo początkowej niezręczności, które kołatała się wokół języka, nie mógł oderwać wzroku od rozgrywającej się scenki. Być może rzeczywiście był złodziejem chwili, zbyt mocno zapamiętując obraz matki tulącej swoje dziecko. Sam - nie był jeszcze rodzicem i początkowo obca emocja, zdawała się rozlewać nieco jaśniej. Czy sam byłby zdolny do tak intensywnych uczuć, gdyby chodziło o jego dziecko? Myśl wydawała się abstrakcyjna. A jednak, poczuł nieprzyjemne ukłucie, przypominając sobie twarze jego własnych rodziców, gdy żegnali na cmentarzu Caleba. Uśmiech, który kołysał się wcześniej na wargach, chociaż wciąż trwał, zdawał się nie posiadać początkowo wplecionej wesołości. Było tam coś zupełnie innego - Troskę - odpowiedział niemal bez namysłu, nieco ciszej, zderzając się z chłodnym pytaniem nieznajomej. Nie przejął się burzowym spojrzeniem, którym go storpedowała i nie opuszczając swoich własnych tęczówek, jakby czekając, aż sztormowe cienie zniknął z jej oczu. Być może nie znał się tak dobrze na ludziach, jak Maeve. Nie był w połowie tak spostrzegawczy, ale uczył się wychwytywać pewne niuanse. Czarownica przypominała jedną z tych pięknych, młodych wilczyc, gotowych rozszarpać obcego tylko dlatego, że znajdował się zbyt blisko młodych. Zazwyczaj nauczonych, że ryzyko niebezpieczeństwa i krzywdy było większe w samczym towarzystwie. Matki w świecie zwierzęcym potrafiły być przeraźliwe groźne, ale te częściej kierowane instynktem. Ludzie, którzy wykazywali się podobnym zachowaniem, musieli mieć głębsze podstawy. Tajemnicę. Ona musiała mieć, ukrytą za kotarą rzęs i chmurą dystansu, który niby iskry strzelały z zielonych tęczówek.
Nie mógł też nie zauważyć zmieniającej się barwy dziecięcych włosów. I chociaż nieznajoma ciasno ogarniała drobne ciałko chłopca, nie mogła ukryć wszystkiego.
Słowa, które w następnej kolejności usłyszał, nie należały do czarownicy. Chłopięcy głos, choć mógłby wydawać się cichszy, bardzo wyraźnie dotarł uszu Kaia. I chociaż kolejny uśmiech chciał zadrgać na odpowiedź, coś przyciągnęło uwagę bardziej. papa miał taką. W czasie przeszłym. A nagła mieszanka emocji, które otoczyła oblicze nieznajomej, przekonała go, że się nie pomylił. I w ten niejednoznaczny sposób, nie chciał, by zniknęli tak szybko - Mój tato, też taką ma - odpowiedział, zwracając się do chłopca - a moja siostra ma włosy, jak ty - dodał, pozwalając sobie na uśmiech, nawet wtedy, gdy widział, jak kobieta odwraca się z nieprzejednaną miną. Spojrzenie miał jednak bardziej poważne - Zdaje się, że... sówka, która z wami przybyła jest innego zdania - tym razem spojrzał w górę, a za jego gestem podążyła nawet jego Yippe, zadzierając pierzasty łebek. Pamiętał, że nim dostrzegł chłopca, wypatrzył innego, skrzydlatego posłańca, którego musiał obserwować chłopiec. Mógł się mylić, ale stawiał na własną intuicję. I łowcze doświadczenie.
Na głębię przemyśleń, niewielu się pisało. I nie chodziło nawet o brak chęci. Czasy tak niespokojne, oderwane od tego co znał do tej pory. Ogarnięte niebezpieczeństwem innym, niż to które sobie upodobał podczas wszystkich podróży. Nie bał się o siebie. Troską otaczał tych, których kochał i za których odpowiadał - niezależnie od wszystkiego. Wiedział zbyt dobrze, że siostra potrafiła poradzić sobie świetnie. profesja, której tak karkołomnie i na przekór wszystkim podjęła - wypracowała umiejętności, które wywoływały niemy podziw. Ale - zbyt długo był obok, nie z nią. Zbyt daleko. I jeśli stracił szansę na naprawę relacji z bratem - już na zawsze - nie mógł pozwolić, by Maeve zniknęła mu z oczu. Niezależnie od wieku, wciąż był jej starszym bratem.
Mimo tak długiej absencji w Anglii, bez problemu odnajdował znajome ścieżki, być może nawet kiedyś słysząc legendy (zapewne opowiadane przez ojca) o tajemniczym, sowim borze. Historie, które dziś rysowały się wielobarwną mieszanką o niezidentyfikowanej do końca treści. Tajemnicze źródło mocy, animag na wieczność pozostawiony w formie zwierzęcej i klątwy - stawały się zalążkiem do własnych wyobrażeń. Lubił słuchać niezwykłych opowieści, będąc młodszym marząc, ze sam kiedyś stanie się ich bohaterem. I prawdopodobnie w tych historiach upatrzył największą pasję - hipogryfy. Co prawda, sowi bór nie oferował widoku podobnych stworzeń, ale obecność tylu przedstawicieli skrzydlatych posłańców, w jakiś sposób działa równie kojąco. Nie spodziewał się tylko, że tajemniczy las zaoferuje mu jeszcze bardziej niezwykłe spotkanie, którego od samego początku, sklasyfikować nie potrafił. Począwszy przez obecność jasnowłosego chłopca, jak i rozemocjonowanej kobiety i kończąc... na rozgniewanej miotle.
I mimo początkowej niezręczności, które kołatała się wokół języka, nie mógł oderwać wzroku od rozgrywającej się scenki. Być może rzeczywiście był złodziejem chwili, zbyt mocno zapamiętując obraz matki tulącej swoje dziecko. Sam - nie był jeszcze rodzicem i początkowo obca emocja, zdawała się rozlewać nieco jaśniej. Czy sam byłby zdolny do tak intensywnych uczuć, gdyby chodziło o jego dziecko? Myśl wydawała się abstrakcyjna. A jednak, poczuł nieprzyjemne ukłucie, przypominając sobie twarze jego własnych rodziców, gdy żegnali na cmentarzu Caleba. Uśmiech, który kołysał się wcześniej na wargach, chociaż wciąż trwał, zdawał się nie posiadać początkowo wplecionej wesołości. Było tam coś zupełnie innego - Troskę - odpowiedział niemal bez namysłu, nieco ciszej, zderzając się z chłodnym pytaniem nieznajomej. Nie przejął się burzowym spojrzeniem, którym go storpedowała i nie opuszczając swoich własnych tęczówek, jakby czekając, aż sztormowe cienie zniknął z jej oczu. Być może nie znał się tak dobrze na ludziach, jak Maeve. Nie był w połowie tak spostrzegawczy, ale uczył się wychwytywać pewne niuanse. Czarownica przypominała jedną z tych pięknych, młodych wilczyc, gotowych rozszarpać obcego tylko dlatego, że znajdował się zbyt blisko młodych. Zazwyczaj nauczonych, że ryzyko niebezpieczeństwa i krzywdy było większe w samczym towarzystwie. Matki w świecie zwierzęcym potrafiły być przeraźliwe groźne, ale te częściej kierowane instynktem. Ludzie, którzy wykazywali się podobnym zachowaniem, musieli mieć głębsze podstawy. Tajemnicę. Ona musiała mieć, ukrytą za kotarą rzęs i chmurą dystansu, który niby iskry strzelały z zielonych tęczówek.
Nie mógł też nie zauważyć zmieniającej się barwy dziecięcych włosów. I chociaż nieznajoma ciasno ogarniała drobne ciałko chłopca, nie mogła ukryć wszystkiego.
Słowa, które w następnej kolejności usłyszał, nie należały do czarownicy. Chłopięcy głos, choć mógłby wydawać się cichszy, bardzo wyraźnie dotarł uszu Kaia. I chociaż kolejny uśmiech chciał zadrgać na odpowiedź, coś przyciągnęło uwagę bardziej. papa miał taką. W czasie przeszłym. A nagła mieszanka emocji, które otoczyła oblicze nieznajomej, przekonała go, że się nie pomylił. I w ten niejednoznaczny sposób, nie chciał, by zniknęli tak szybko - Mój tato, też taką ma - odpowiedział, zwracając się do chłopca - a moja siostra ma włosy, jak ty - dodał, pozwalając sobie na uśmiech, nawet wtedy, gdy widział, jak kobieta odwraca się z nieprzejednaną miną. Spojrzenie miał jednak bardziej poważne - Zdaje się, że... sówka, która z wami przybyła jest innego zdania - tym razem spojrzał w górę, a za jego gestem podążyła nawet jego Yippe, zadzierając pierzasty łebek. Pamiętał, że nim dostrzegł chłopca, wypatrzył innego, skrzydlatego posłańca, którego musiał obserwować chłopiec. Mógł się mylić, ale stawiał na własną intuicję. I łowcze doświadczenie.
Ostatnio zmieniony przez Kai Clearwater dnia 04.07.20 18:53, w całości zmieniany 1 raz
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciała zbyt wiele rozmyślać o tym, co miało być dobre dla świata. Przeżyła zdecydowanie za dużo, żeby jeszcze dokładać do tego pragnienie o zbawieniu wszystkich żyjących. Nie była taką osobą, która zapierałaby się z całych sił, byle tylko uchronić, chociażby kilka nieznanych sobie ludzi, którzy nie zrobili nic, by zasłużyć na jej uwagę. Nie posiadała w swoim wnętrzu potrzeby bycia herosem narodu. Wystarczająco się nawalczyła, zbyt długo też tolerowała tych, którzy krzywdzili. Straciła godność przez zbytną ufność w system oraz ujednolicenie praw. A to prawo nie działało i nie chroniło wystarczająco swoich obywateli. Owszem, była za usunięciem mugoli z ich świata, jednak był to jedynie pierwszy krok ku zmianie - narzucenie sprawdzania i kontrolowania dokumentów kilka razy dziennie doprowadzało ją do irytacji. Część policjantów wiedziała dobrze, kim była i wykorzystywała to - złośliwie wydłużali procedurę dla żony zdrajcy. Hipokryci... Sami latali z różdżkami podczas Czystki i machali zaklęciami na prawo i lewo, rzucając zaklęcia na uciekających mugoli oraz ich popleczników. Nie. Nie uważała, że ten system również działał. Obie strony zawiodły ją i zniszczyły życie, ale nie mogła się nad tym zbytnio zastanawiać. Musiała żyć. Chciała i musiała skupić się tylko na swoim dziecku, które było dla niej najcenniejsze. Jeśli kiedykolwiek wierzyła w coś takiego jak sprawiedliwość, ów termin już w jej słowniku nie istniał. Czy patrzyłaby w dokładnie taki sam sposób na sytuację, gdyby żyła spokojnym, niezmienionym przez tragedie życiem? To nigdy nie miało opisywać jej istnienia.
Nie skomentowała słów mężczyzny. Nie próbowała nawet. Wpierw głupkowato się uśmiechał, a później rzucał - zdawać by się mogło - dość poważne uwagi. Nie znała go i nie chciała poznawać, dlatego była już w ogóle na siebie zła za to, że spytała. I na niego za to, że odpowiedział. Irytowało ją wszystko w tej sytuacji. Od własnej niekompetencji przez szaloną miotłę po mężczyznę, który nie zamierzał tak po prostu zostawić ich w spokoju. Najwidoczniej wyprawa do sowiego boru nie miała przebiegać tak spokojnie, jak sobie planowała, ale chyba powinna była przywyknąć do zawodów. Szczególnie gdy tyczyło się to jej wyobrażeń istnienia w tym świecie tylko z Jamiem u boku. Bo tak naprawdę nie interesowało ją to, co się działo - pracowała, bo musiała. Owszem, chciała, żeby promugolscy zdrajcy wymarli, ale równocześnie to samo myślała o zwolennikach Ministerstwa Magii. Nikt nie troszczył się o tych ludzi, którzy znajdowali się pośrodku i pragnęli jedynie spokoju. A ona nie zamierzała być zdana na niczyją łaskę. A każdy przedstawiciel męskiego grona był niczym to przeklęte widmo przeszłości, której tak nienawidziła. Dlatego też chciała uciec jak najprędzej, ale zatrzymała się w półkroku i uniosła twarz ku górze. Nie odwracała się do czarodzieja, nie chcąc go oglądać. Niestety musiała przyznać nieznajomemu rację - na szczęście Bruno łatwo było odnaleźć spojrzeniem. W końcu był naprawdę wielki i przerastał rozmiarami inne sowy. Czasami nawet działał niczym obrońca, strażnik, gdy pojawiał się z ciemności, zlatując na ramię swojej właścicielki i strasząc znajdujących się ludzi w jej pobliżu. Lubiła to uczucie. I lubiła swojego puchacza, bo był silny i dojmujący - dokładnie taki, jak jej swoje wymarzone wcielenie. Gdyby była słabsza, nogi zapewne by się pod nią uginał od jego ciężaru, gdy przysiadywał na niej. Ale nie robiła tego. Nie krzywiła się również od wbijanych w ciało szponów. Włożyła dwa palce w usta i gwizdnęła, przywołując ociągającego się puchacza - pohukując marudnie, potrząsnął głową, ale zniżył lot, przysiadując na jednej z niższych gałęzi. - Bruno! Choś tu! - zawołał James, widząc, że ptaszysko jedynie się im przyglądało. Seplenił - jak każdy trzylatek - ale w jego tonie było wiele stanowczości i Sintas nawet delikatnie się uśmiechnęła, nie zauważając nawet, że od tych wszystkich skrajnych emocji wypłynęły jej samoistnie łzy. Zapomniała na moment o nieznajomym i przeniosła syna na ramiona. - Sięgniesz do niego? - zapytała synka, gdy ten próbował zamachnąć się, żeby przegonić puchacza i zmusić go do ruszenia się.
Nie skomentowała słów mężczyzny. Nie próbowała nawet. Wpierw głupkowato się uśmiechał, a później rzucał - zdawać by się mogło - dość poważne uwagi. Nie znała go i nie chciała poznawać, dlatego była już w ogóle na siebie zła za to, że spytała. I na niego za to, że odpowiedział. Irytowało ją wszystko w tej sytuacji. Od własnej niekompetencji przez szaloną miotłę po mężczyznę, który nie zamierzał tak po prostu zostawić ich w spokoju. Najwidoczniej wyprawa do sowiego boru nie miała przebiegać tak spokojnie, jak sobie planowała, ale chyba powinna była przywyknąć do zawodów. Szczególnie gdy tyczyło się to jej wyobrażeń istnienia w tym świecie tylko z Jamiem u boku. Bo tak naprawdę nie interesowało ją to, co się działo - pracowała, bo musiała. Owszem, chciała, żeby promugolscy zdrajcy wymarli, ale równocześnie to samo myślała o zwolennikach Ministerstwa Magii. Nikt nie troszczył się o tych ludzi, którzy znajdowali się pośrodku i pragnęli jedynie spokoju. A ona nie zamierzała być zdana na niczyją łaskę. A każdy przedstawiciel męskiego grona był niczym to przeklęte widmo przeszłości, której tak nienawidziła. Dlatego też chciała uciec jak najprędzej, ale zatrzymała się w półkroku i uniosła twarz ku górze. Nie odwracała się do czarodzieja, nie chcąc go oglądać. Niestety musiała przyznać nieznajomemu rację - na szczęście Bruno łatwo było odnaleźć spojrzeniem. W końcu był naprawdę wielki i przerastał rozmiarami inne sowy. Czasami nawet działał niczym obrońca, strażnik, gdy pojawiał się z ciemności, zlatując na ramię swojej właścicielki i strasząc znajdujących się ludzi w jej pobliżu. Lubiła to uczucie. I lubiła swojego puchacza, bo był silny i dojmujący - dokładnie taki, jak jej swoje wymarzone wcielenie. Gdyby była słabsza, nogi zapewne by się pod nią uginał od jego ciężaru, gdy przysiadywał na niej. Ale nie robiła tego. Nie krzywiła się również od wbijanych w ciało szponów. Włożyła dwa palce w usta i gwizdnęła, przywołując ociągającego się puchacza - pohukując marudnie, potrząsnął głową, ale zniżył lot, przysiadując na jednej z niższych gałęzi. - Bruno! Choś tu! - zawołał James, widząc, że ptaszysko jedynie się im przyglądało. Seplenił - jak każdy trzylatek - ale w jego tonie było wiele stanowczości i Sintas nawet delikatnie się uśmiechnęła, nie zauważając nawet, że od tych wszystkich skrajnych emocji wypłynęły jej samoistnie łzy. Zapomniała na moment o nieznajomym i przeniosła syna na ramiona. - Sięgniesz do niego? - zapytała synka, gdy ten próbował zamachnąć się, żeby przegonić puchacza i zmusić go do ruszenia się.
† her eyes would go dead and she’d start walking forward real slow, hands at her sides like she wasn’t afraid of anything.
Sintas Carter
Zawód : bounty hunter, ex-spy, the one who died for the past
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Before I die alone
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sytuacja nie podobała mu się wcale. To co zastał po przybyciu do Anglii przechodziło wszystko co znał. Burzyło porządek, odbierało nadzieję. Nawet ci, którzy w teorii - przynajmniej wg ministerstwa - mogli czuć się bezpieczni, nie mieli takiej szansy. I wyglądało na to, że władze w pełnej bezkarności mogli mieć tylko szlachetnie urodzeni. Nawet jeśli coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ze szlachetnością mieli tyle wspólnego, co... prawie nic. Historie o bohaterach, których słuchał jako dzieciak, niewiele miały podobnego z głoszoną ideologią. Potęgi nie mógł im odmówić. Zdążył nawet poczytać i usłyszeć o niezwykłej mocy, jaką posiedli poplecznicy tajemniczego czarnoksiężnika. I sam musiał przyznać, że było w tym coś niezwykle pociągającego. A jednak, nie umiał zgodzić na wykluczenie... Na czystki osób, których eliminowano tylko ze względu na czystość krwi magicznej, albo jej brak. Nie, nie rozumiał świata mugoli. To, o co o nich nie raz słuchał, czy też czasem czytał, bardziej fascynowało. Być może podchodził do nich, jak do nieznanego gatunku magicznych stworzeń. Mogli się wydawać niebezpieczni tylko przez nieznajomość ich zwyczajów i całego, niemagicznego świata.
Irytowały wprowadzone ograniczenia, zakazy, rejestracje i ciągłe kontrole. Trudności z komunikacją, przemieszczaniem. Rzeczywistość przekształcała się. Znikali ludzie, strach zdawał się niemal namacalny, gdy wędrowało się jedną z londyńskich uliczek. Kolejny z powodów, który kazał mu czuć się zdecydowanie lepiej w leśnych ostępach, niż miejskim zgiełku. Gdyby mógł, zostawiłby za sobą cały ten absurdalny chaos za sobą. Zabrałby tych kilka, najbliższych osób ze sobą i... pozwoliłby wszystkiemu innemu spłonąć? Wolał jeszcze nie zastanawiać się nad szczegółami swego planu. Tym bardziej, że wiedział jak patrzyła na rzeczywistość jego siostra. Nie sądził, po tym co usłyszał od niej, żeby chciała zostawić bezbronnych na pastwę ministerialnego losu.
Jak się okazywało, los lubił prowokować go do refleksji. Nie tylko tej politycznej oraz ideologicznej, a personalnej. A może szczególnie. To co początkowo uznawał za własny kaprys, stało się dziwaczną lekcją. Nie był tylko pewien, czego miał się z niej nauczyć. I kto właściwie grał rolę nauczyciela, a kto ucznia.
Próba nawiązania kontaktu, początkowo sprowokowana nieoczekiwaną okolicznością, odbiła się o czysty chłód. Nie wiedział tylko do końca, skąd brała się u kobiety tak wielka niechęć. Oczywistym było, że miewał wrogów. Ale zazwyczaj zasłużył sobie zachowaniem, słowem, czy uczynkiem. W obecności nieznajomej i jej dziecka, autentycznie starał się działać przyjaźnie, spokojnie. Każda jednak próba opanowania kobiecego gniewu, kończyła się jeszcze większym oporem. Aktualnie, nawet milczeniem i próba całkowitego zignorowania. Czemu miał w ogóle starać się i zmienić nastawienie nieznajomej? Wyraźnie nie miała n to ochoty. Kolejna bezpodstawna ocena, którą ktoś próbował mu przykleić. A on? Raz jeszcze ignorował rozsądkowe podpowiedzi "odpuszczenia".
Czarownica nie pozwoliła nawet na kontakt słowny z jasnowłosym chłopcem. Zareagowała dopiero, gdy wspomniał o sowie, która ostatecznie zleciała niżej. Obserwował jej szerokie skrzydła, gdy najpierw królowała nad ich głowami, potem zbliżając się, z zadowoleniem obserwując swoją panią. Samiec, wydawał się zainteresowany... jeszcze czymś więcej. Kai podnosi wzrok, wędrując do miejsca, w pobliżu którego wcześniej znajdowała je ogromną sowa. Gniazdo?... Zagwizdał cicho, znacząco, przyciągając uwagę sowiego samca. Zbyt charakterystyczne pohukiwanie dodało do scenki odpowiedzi - Chyba wolałby zostać... z rodziną - wygląda na to, że znalazł tu sobie partnerkę. Wiją gniazdo - nawet jeśli nieznajoma nie miała ochoty na jego towarzystwo, nie mogła zignorować swojej sowy.
W międzyczasie udało mu się całkiem uspokoić narwaną miotłę, a Yippe wypuścił, pozwalając, by pofrunęła wyżej, siadając na jednej z gałęzi, niezainteresowana na szczęście pozostawaniem w borze ku rodzicielskim obowiązkom. Podszedł kilka kroków, pozostawiając jednak dystans, w którym drobna kobieta mogła uznać za bezpieczny. Cicho zagwizdał, raz jeszcze zwracając uwagę sowiego posłańca. Przez kilka chwil nawet mierząc się z nim wzrokiem. Wysunął rękę do przodu - Mogę odrobinę pomóc, ale na pewno tu wróci - odezwał się w końcu, wciąż ciszej, ale nie pozwalając, by sowa przestała się na nim skupiać i decydując się, by skusić ją do usadzenia najpierw na jego ramieniu. A potem, już bez słowa, nie próbując zaczepiać, oddania prawowitej właścicielce. Zaufania w ciągu krótkiej chwili nie był w stanie wypracować. Ale wiedział tyle, by pomóc ją wrócić do nieznajomej. Wiedział, że akurat dziedzina magicznych stworzeń, nie miała przed nim wielu tajemnic. A i te sukcesywnie odkrywał.
poziom onms III
Irytowały wprowadzone ograniczenia, zakazy, rejestracje i ciągłe kontrole. Trudności z komunikacją, przemieszczaniem. Rzeczywistość przekształcała się. Znikali ludzie, strach zdawał się niemal namacalny, gdy wędrowało się jedną z londyńskich uliczek. Kolejny z powodów, który kazał mu czuć się zdecydowanie lepiej w leśnych ostępach, niż miejskim zgiełku. Gdyby mógł, zostawiłby za sobą cały ten absurdalny chaos za sobą. Zabrałby tych kilka, najbliższych osób ze sobą i... pozwoliłby wszystkiemu innemu spłonąć? Wolał jeszcze nie zastanawiać się nad szczegółami swego planu. Tym bardziej, że wiedział jak patrzyła na rzeczywistość jego siostra. Nie sądził, po tym co usłyszał od niej, żeby chciała zostawić bezbronnych na pastwę ministerialnego losu.
Jak się okazywało, los lubił prowokować go do refleksji. Nie tylko tej politycznej oraz ideologicznej, a personalnej. A może szczególnie. To co początkowo uznawał za własny kaprys, stało się dziwaczną lekcją. Nie był tylko pewien, czego miał się z niej nauczyć. I kto właściwie grał rolę nauczyciela, a kto ucznia.
Próba nawiązania kontaktu, początkowo sprowokowana nieoczekiwaną okolicznością, odbiła się o czysty chłód. Nie wiedział tylko do końca, skąd brała się u kobiety tak wielka niechęć. Oczywistym było, że miewał wrogów. Ale zazwyczaj zasłużył sobie zachowaniem, słowem, czy uczynkiem. W obecności nieznajomej i jej dziecka, autentycznie starał się działać przyjaźnie, spokojnie. Każda jednak próba opanowania kobiecego gniewu, kończyła się jeszcze większym oporem. Aktualnie, nawet milczeniem i próba całkowitego zignorowania. Czemu miał w ogóle starać się i zmienić nastawienie nieznajomej? Wyraźnie nie miała n to ochoty. Kolejna bezpodstawna ocena, którą ktoś próbował mu przykleić. A on? Raz jeszcze ignorował rozsądkowe podpowiedzi "odpuszczenia".
Czarownica nie pozwoliła nawet na kontakt słowny z jasnowłosym chłopcem. Zareagowała dopiero, gdy wspomniał o sowie, która ostatecznie zleciała niżej. Obserwował jej szerokie skrzydła, gdy najpierw królowała nad ich głowami, potem zbliżając się, z zadowoleniem obserwując swoją panią. Samiec, wydawał się zainteresowany... jeszcze czymś więcej. Kai podnosi wzrok, wędrując do miejsca, w pobliżu którego wcześniej znajdowała je ogromną sowa. Gniazdo?... Zagwizdał cicho, znacząco, przyciągając uwagę sowiego samca. Zbyt charakterystyczne pohukiwanie dodało do scenki odpowiedzi - Chyba wolałby zostać... z rodziną - wygląda na to, że znalazł tu sobie partnerkę. Wiją gniazdo - nawet jeśli nieznajoma nie miała ochoty na jego towarzystwo, nie mogła zignorować swojej sowy.
W międzyczasie udało mu się całkiem uspokoić narwaną miotłę, a Yippe wypuścił, pozwalając, by pofrunęła wyżej, siadając na jednej z gałęzi, niezainteresowana na szczęście pozostawaniem w borze ku rodzicielskim obowiązkom. Podszedł kilka kroków, pozostawiając jednak dystans, w którym drobna kobieta mogła uznać za bezpieczny. Cicho zagwizdał, raz jeszcze zwracając uwagę sowiego posłańca. Przez kilka chwil nawet mierząc się z nim wzrokiem. Wysunął rękę do przodu - Mogę odrobinę pomóc, ale na pewno tu wróci - odezwał się w końcu, wciąż ciszej, ale nie pozwalając, by sowa przestała się na nim skupiać i decydując się, by skusić ją do usadzenia najpierw na jego ramieniu. A potem, już bez słowa, nie próbując zaczepiać, oddania prawowitej właścicielce. Zaufania w ciągu krótkiej chwili nie był w stanie wypracować. Ale wiedział tyle, by pomóc ją wrócić do nieznajomej. Wiedział, że akurat dziedzina magicznych stworzeń, nie miała przed nim wielu tajemnic. A i te sukcesywnie odkrywał.
poziom onms III
Ostatnio zmieniony przez Kai Clearwater dnia 22.07.20 22:00, w całości zmieniany 1 raz
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie interesowało ją to, że cierpieli inni. Nigdy nie miała w sobie specjalnie rozwiniętego współczucia, gdyż bardzo szybko nauczyła się, że należało dbać tylko o siebie. Nikt nie zamierzał się nią zajmować tylko dlatego, że była dziewczyną, że była słabsza lub że po prostu tego potrzebowała. Sama nie miała też czasu ani ochoty poświęcać się tym, którzy - według niej - byli zbyt żałośni, żeby w ogóle marnować na nich cenne chwile. Które mogła przeznaczyć na samodoskonalenie. Dlatego też nie miała żadnych przyjaciół w trakcie nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Później również nie dawała oplątać się wspaniałościom ułudnych relacji - nie z mężczyznami, z którymi konkurowała na kursach do czarodziejskiej policji oraz później, by zostać wiedźmim strażnikiem. I chociaż bolały ją mięśnie, siniaki oraz razy, które od nich dostawała, za każdym razem wychodziła silniejsza i potrafiła się lepiej bronić. Uczyła się przewidywać ruchy swoich przeciwników i wykorzystywać, aby zdobywać nad nimi przez to przewagę. I zaczęła wygrywać, zaczęła być zauważalna i zostawiała swój ślad na sali treningowej oraz poza nią, gdy sami aurorzy wybrali ją do zadania specjalnego. Wtedy była to dla niej zarówno tortura, jak i błogosłąwieństwo - bo musiała znosić Jamesa Cartera i jego zagrywki, lecz równocześnie została wyróżniona. Była wszak tylko kursantką, a już była na tyle uzdolniona, że wzięto ją do zadania w terenie. Faceci mogli jej jedynie pozazdrościć, bo szukano drobnej kobiety z odpowiednim przeszkoleniem, a tych należało szukać jedynie ze świecą, jednak gdyby wybór jej osoby warunkowała jedynie płeć, mogli wziąć każdą. Pochwalona przez swoich wychowawców, polecona przez trenerów równocześnie uświadomiła sobie oraz innym, że mogła się przydać. Że nie była jedynie elementem w machinie, ale mogła poruszyć klatką zacofania, uprzedzeń i pogardy. Była silna taka, jaka była i nie musiała być mężczyzną, żeby to udowodnić.
I że nie zamierzała zbawiać świata. Sintas nie wybrała drogi stróża prawa z poczucia sprawiedliwości lub pragnienia pomocy innym. Nie. Chciała zdobyć odpowiednie umiejętności i spełniać się w zawodzie, w którym mogła ów dary wykorzystywać. Dzięki szkoleniom mogła stać się jeszcze bardziej niezależna oraz groźna, bo wiedziała jak się bronić, jak grać, kogo czarować i kiedy uderzyć, żeby osiągnąć swoje cele. Była to manipulatorska gra, ale czy całe życie nie polegało właśnie na podobnych zasadach? Jedyną prawdę, jaką zaznała to uczucie do swojego męża oraz syna. Cała reszta była ułudą, w której ludzie topili się i nie chcieli nigdy dostrzec realności. Ona również nie planowała specjalnie się nad tym pochylać, bo nie interesowały ją losy świata, pieprzonych mugoli, arystokracji i całej reszty magicznego cyrku. Zamierzała patrzeć tylko na własny koniec nosa i nic więcej. Zapewne James by się z nią nie zgodził, ale on zawsze był typem złotego chłopca, który z rozbrajającym - i irytującym równocześnie - uśmiechem chciał ratować wszystkich dokoła, zapominając o swojej własnej osobie. Carter nie podzielała jego entuzjazmu, ale pracując w Ministerstwie Magii, nie trzeba było podzielać swoich poglądów, by być dobrym pracownikiem.
Mogę odrobinę pomóc, ale na pewno tu wróci.
Tak samo jak nie współdzielili sympatii do ludzi - James zapewne dogadałby się z tym żartownisiem, który aktualnie działał wdowie na nerwy. - Mieszkamy daleko stąd - skwitowała krótko, nie chcąc się zbytnio wdawać w dyskusję z mężczyzną, który najwidoczniej wiedział więcej od niej o sowach, ale nie zamierzała w żaden sposób tego okazywać. Bruno miał po prostu wrócić z nimi i tyle. Dlatego gdy puchacz zleciał po jakiejś dłuższej chwili na wystawioną rękę czarodzieja, Sintas zacisnęła usta w wąską kreskę. Jego się posłuchał... Zdrajca. Pieprzony zdrajca. - Świetnie - warknęła pod nosem, sięgając do kieszeni płaszcza i wyciągnęła z niej martwą mysz, którą zaraz rzuciła w stronę Bruno. Sowa jakby wiedząc, że była winna, zahukała żałośnie, ale poderwała się do lotu i poleciała w kierunku, skąd wcześniej przyszedł Jamie ze swoją matką. Czyli zrozumiał aluzję, przemknęło przez głowę czarownicy, ale musiała jeszcze coś załatwić. A mianowicie tego człowieka... Spojrzała mu hardo w oczy i mruknęła jedynie oschłe Dzięki, nim obróciła się i ruszyła w przeciwnym kierunku. - Pa, pa! - Słyszała głosik Jamiego tuż przy swoim uchu i chyba machał na pożegnanie nieznajomemu. Merlinie... To jej dziecko było zbyt ufne. Na pewno było jej? Zaraz jednak się skarciła i uśmiechnęła delikatnie pod nosem, gdy znikali między kolejną linią drzew. Szli jeszcze z godzinę, zanim znaleźli śliczną polanę, i to właśnie na niej spędzili resztę dnia. Już bez żadnych ekscesów i niezapowiedzianych wizyt.
|zt
I że nie zamierzała zbawiać świata. Sintas nie wybrała drogi stróża prawa z poczucia sprawiedliwości lub pragnienia pomocy innym. Nie. Chciała zdobyć odpowiednie umiejętności i spełniać się w zawodzie, w którym mogła ów dary wykorzystywać. Dzięki szkoleniom mogła stać się jeszcze bardziej niezależna oraz groźna, bo wiedziała jak się bronić, jak grać, kogo czarować i kiedy uderzyć, żeby osiągnąć swoje cele. Była to manipulatorska gra, ale czy całe życie nie polegało właśnie na podobnych zasadach? Jedyną prawdę, jaką zaznała to uczucie do swojego męża oraz syna. Cała reszta była ułudą, w której ludzie topili się i nie chcieli nigdy dostrzec realności. Ona również nie planowała specjalnie się nad tym pochylać, bo nie interesowały ją losy świata, pieprzonych mugoli, arystokracji i całej reszty magicznego cyrku. Zamierzała patrzeć tylko na własny koniec nosa i nic więcej. Zapewne James by się z nią nie zgodził, ale on zawsze był typem złotego chłopca, który z rozbrajającym - i irytującym równocześnie - uśmiechem chciał ratować wszystkich dokoła, zapominając o swojej własnej osobie. Carter nie podzielała jego entuzjazmu, ale pracując w Ministerstwie Magii, nie trzeba było podzielać swoich poglądów, by być dobrym pracownikiem.
Mogę odrobinę pomóc, ale na pewno tu wróci.
Tak samo jak nie współdzielili sympatii do ludzi - James zapewne dogadałby się z tym żartownisiem, który aktualnie działał wdowie na nerwy. - Mieszkamy daleko stąd - skwitowała krótko, nie chcąc się zbytnio wdawać w dyskusję z mężczyzną, który najwidoczniej wiedział więcej od niej o sowach, ale nie zamierzała w żaden sposób tego okazywać. Bruno miał po prostu wrócić z nimi i tyle. Dlatego gdy puchacz zleciał po jakiejś dłuższej chwili na wystawioną rękę czarodzieja, Sintas zacisnęła usta w wąską kreskę. Jego się posłuchał... Zdrajca. Pieprzony zdrajca. - Świetnie - warknęła pod nosem, sięgając do kieszeni płaszcza i wyciągnęła z niej martwą mysz, którą zaraz rzuciła w stronę Bruno. Sowa jakby wiedząc, że była winna, zahukała żałośnie, ale poderwała się do lotu i poleciała w kierunku, skąd wcześniej przyszedł Jamie ze swoją matką. Czyli zrozumiał aluzję, przemknęło przez głowę czarownicy, ale musiała jeszcze coś załatwić. A mianowicie tego człowieka... Spojrzała mu hardo w oczy i mruknęła jedynie oschłe Dzięki, nim obróciła się i ruszyła w przeciwnym kierunku. - Pa, pa! - Słyszała głosik Jamiego tuż przy swoim uchu i chyba machał na pożegnanie nieznajomemu. Merlinie... To jej dziecko było zbyt ufne. Na pewno było jej? Zaraz jednak się skarciła i uśmiechnęła delikatnie pod nosem, gdy znikali między kolejną linią drzew. Szli jeszcze z godzinę, zanim znaleźli śliczną polanę, i to właśnie na niej spędzili resztę dnia. Już bez żadnych ekscesów i niezapowiedzianych wizyt.
|zt
† her eyes would go dead and she’d start walking forward real slow, hands at her sides like she wasn’t afraid of anything.
Sintas Carter
Zawód : bounty hunter, ex-spy, the one who died for the past
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Before I die alone
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wiecznie poszukujący. ktoś, kiedyś określił go tym stwierdzeniem i nie pamiętał dlaczego, ale...paradoksalnie mocno treść zapamiętał. Czego właściwie szukał? na to tez nie umiał do końca odpowiedzieć. Cele znajdował sobie całkiem szybko, podążając za pomysłami, które kreowały jego wyobraźnię. A tę, miał nad wyraz rozbudowane, prawdopodobnie równie mocno, jak ówczesne, nabuzowane ego. Szczęśliwie, serce i odwagę miał po właściwej stronie, co już wybitnie wpisywało go w ramy stereotypowego gryfona. A wiec zdarzało się, że celem była prowokacja ślizgońskiego buca, który napatoczył się ze swoim wydumanym podziałem. Tyle razy wygrywał, ile razy soczyście obrywał. I żadne konsekwencje nie rozbiły w nim zapału, kwitowanego zawadiacko bezczelnym uśmiechem.
Aktualnie stracił wiele z dawnej beztroski. Zmieniał się przecież każdy. Nie gubiło się jednak źródło. A w przypadku Kaia - także, to wieczne poszukiwanie. Nawet wtedy, gdy odkrył kilka mocnych filarów, na których zaczął budować swoją rzeczywistość - ciężko było mu zatrzymać się w miejscu. Wciąż szukał.
Lubił wyzwania. Zostało mu to jeszcze z dzieciństwa. Był w końcu tym drugim z braci. A chociaż wciąż zmagać się musiał z tą wizją - widział w starszym Calebie niedościgniony wzór. I prawdopodobnie dlatego - tak się od niego różnił, chociaż wiele pasji dzielili wspólnie. Jak historie o magicznych stworzeniach. Kto by przypuszczał, że ta sama wiedza, popchnie go kiedyś do tajemniczego w swych legendach, sowiego boru? A zamiast magicznych sekretów skrzydlatych posłańców, odkryje coś zgoła ludzkiego?
Widok małego chłopca pośrodku lasu i dźwięk wypowiedzianych słów, miał jeszcze długo krążyć po jego głowie, szarpiąc strunami wrażeń, których po sobie się nie spodziewał. Całe spotkanie, samo w sobie, mogło wydawać się całkiem naturalne, gdyby nie cała otoczka okoliczności. A zaintrygowany Clearwater, to uparty Clearwater. Tak w postanowieniach, jak i działaniu. I nawet uparta w złośliwości miotła, miała w całym spektaklu swój niecodzienny udział. Zlepek pozornie nieznaczących okoliczności, przerodził w zbyt zapamietywalny fragment teraźniejszości. Co miał znaczyć? Prawdopodobnie - jak wszystko - miało okazać się w przyszłości. A dziś, pozostała mu konfrontacja z kobiecym gniewem, innym, niż ten, jaki mógł do tej pory poznać, naznaczony nie jego uczynkiem (albo pośrednio), a głębszą emocją, znajdująca źródło poza nim.
Nie miał zbyt wiele kontaktu z dziećmi. czasami sugerowano mu zachowania niepoważne, ale - czy celowo, czy też nie - omijał towarzystwo niedorosłych czarodziejów. Proporcjonalnie do faktu, ze gdy już takie spotykał, bardzo szybko łapał kontakt, pokrętnie przypominając sobie własne dziecięctwo. Podobny, naturalnie wypływający manewr pojawił się w spotkaniu, jak się okazywało, małego metamorfomaga. Przeciwnie, do nieprzejednanej postawy szarżującej z chłodem oczu - matką chłopca - To mu nie przeszkodzi - skwitował, pozwalając lekko wrócić kącikom ust do góry. Jeśli samiec znalazł partnerkę, nie da się "przekonać" do zmiany planów. Instynkt był na tyle silny u stworzeń, że ludzkie pojęcie wymykało się jego ramom.
Z instynktownym skupieniem podążył za wiedzą, która posiadał, wykorzystując do przekonania sowiego samca, że akurat w tej chwili, jego pani nie życzyła sobie odmowy. W duchu, niemal się zaśmiał, bo scena przypominała mu trochę małżeńską kłótnie z żartów. Nie odezwał się jednak, trzymając na wodzy język i w milczeniu przyjmując, mało "wdzięczne" dziękuję. odetchnął cicho, zaplatając ramiona przed sobą, w założeniu, jeszcze przez moment obserwując oddalającą się postać matki z dzieckiem. Ale nim powaga objęła go we władanie, puścił oczko jasnowłosemu chłopcu, który będąc w ramionach matki, mógł przez chwilę patrzyć wprost na Clearwatera - Pa, pa - odezwał się, już nie próbując chować, ani tez tłumić szerokiego uśmiechu. Rozplótł też ramiona, odmachując dziecku z tym samym entuzjazmem.
Jeszcze przez chwile trwał w miejscu, ale sowie pohukiwanie, wróciło go do działania. Z cichą (tym razem) miotłą pod pachą, Yippe na ramieniu i pachnącą żywicą szyszką w kieszeni, ruszył w przeciwnym do kobiety kierunku. Miał jeszcze tu kilka tajemnic do poznania.
| zt
Aktualnie stracił wiele z dawnej beztroski. Zmieniał się przecież każdy. Nie gubiło się jednak źródło. A w przypadku Kaia - także, to wieczne poszukiwanie. Nawet wtedy, gdy odkrył kilka mocnych filarów, na których zaczął budować swoją rzeczywistość - ciężko było mu zatrzymać się w miejscu. Wciąż szukał.
Lubił wyzwania. Zostało mu to jeszcze z dzieciństwa. Był w końcu tym drugim z braci. A chociaż wciąż zmagać się musiał z tą wizją - widział w starszym Calebie niedościgniony wzór. I prawdopodobnie dlatego - tak się od niego różnił, chociaż wiele pasji dzielili wspólnie. Jak historie o magicznych stworzeniach. Kto by przypuszczał, że ta sama wiedza, popchnie go kiedyś do tajemniczego w swych legendach, sowiego boru? A zamiast magicznych sekretów skrzydlatych posłańców, odkryje coś zgoła ludzkiego?
Widok małego chłopca pośrodku lasu i dźwięk wypowiedzianych słów, miał jeszcze długo krążyć po jego głowie, szarpiąc strunami wrażeń, których po sobie się nie spodziewał. Całe spotkanie, samo w sobie, mogło wydawać się całkiem naturalne, gdyby nie cała otoczka okoliczności. A zaintrygowany Clearwater, to uparty Clearwater. Tak w postanowieniach, jak i działaniu. I nawet uparta w złośliwości miotła, miała w całym spektaklu swój niecodzienny udział. Zlepek pozornie nieznaczących okoliczności, przerodził w zbyt zapamietywalny fragment teraźniejszości. Co miał znaczyć? Prawdopodobnie - jak wszystko - miało okazać się w przyszłości. A dziś, pozostała mu konfrontacja z kobiecym gniewem, innym, niż ten, jaki mógł do tej pory poznać, naznaczony nie jego uczynkiem (albo pośrednio), a głębszą emocją, znajdująca źródło poza nim.
Nie miał zbyt wiele kontaktu z dziećmi. czasami sugerowano mu zachowania niepoważne, ale - czy celowo, czy też nie - omijał towarzystwo niedorosłych czarodziejów. Proporcjonalnie do faktu, ze gdy już takie spotykał, bardzo szybko łapał kontakt, pokrętnie przypominając sobie własne dziecięctwo. Podobny, naturalnie wypływający manewr pojawił się w spotkaniu, jak się okazywało, małego metamorfomaga. Przeciwnie, do nieprzejednanej postawy szarżującej z chłodem oczu - matką chłopca - To mu nie przeszkodzi - skwitował, pozwalając lekko wrócić kącikom ust do góry. Jeśli samiec znalazł partnerkę, nie da się "przekonać" do zmiany planów. Instynkt był na tyle silny u stworzeń, że ludzkie pojęcie wymykało się jego ramom.
Z instynktownym skupieniem podążył za wiedzą, która posiadał, wykorzystując do przekonania sowiego samca, że akurat w tej chwili, jego pani nie życzyła sobie odmowy. W duchu, niemal się zaśmiał, bo scena przypominała mu trochę małżeńską kłótnie z żartów. Nie odezwał się jednak, trzymając na wodzy język i w milczeniu przyjmując, mało "wdzięczne" dziękuję. odetchnął cicho, zaplatając ramiona przed sobą, w założeniu, jeszcze przez moment obserwując oddalającą się postać matki z dzieckiem. Ale nim powaga objęła go we władanie, puścił oczko jasnowłosemu chłopcu, który będąc w ramionach matki, mógł przez chwilę patrzyć wprost na Clearwatera - Pa, pa - odezwał się, już nie próbując chować, ani tez tłumić szerokiego uśmiechu. Rozplótł też ramiona, odmachując dziecku z tym samym entuzjazmem.
Jeszcze przez chwile trwał w miejscu, ale sowie pohukiwanie, wróciło go do działania. Z cichą (tym razem) miotłą pod pachą, Yippe na ramieniu i pachnącą żywicą szyszką w kieszeni, ruszył w przeciwnym do kobiety kierunku. Miał jeszcze tu kilka tajemnic do poznania.
| zt
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ten pomysł, kiełkował w jej głowie od chwili, kiedy wróciła z Irlandii. Coraz mocniej, coraz dokładniej, gdy się przywiązywała, kiedy jej zależało. I w końcu zaskoczyło. Decyzja, została podjęta, a koła wprawione w ruch do działania. Wstała wcześnie. Zwleczona z łóżka koszmarami, które zaatakowały chmurnie, kiedy blisko nie było męskiego ramienia. Ale to nawet one nie mogły jej powstrzymać. Prawie w biegu zeskakiwała z drewnianych stopni na dół, widocznie w dobrym humorze. Wczoraj załatwiła już większość tego, co potrzebowała, reszta została załatwiona listownie, bo więcej, nie trzeba było. Nastawiła czajnik, żeby zagotować wodę i wyciągnęła jajka. Mistrzem kuchni nie była. Czasem coś przesoliła, czasem znów zrobiła coś za bardzo bezsmakowe. Nie umywała się do Wright, która zdawała się kilkoma dotknięciami robić rzeczy na które aż ślinka ciekła, ale jej były zjadliwe, czasem nawet smaczne i to wystarczyło. Podejmowała się kolejnych czynności, nucąc cucho pod nosem melodię, która ostatnio zapadała jej w pamięć. W głowę i powracała. Ale nie natrętnie, bardziej ze wspomnieniem, które było jak świeży oddech. Kiedy jajecznica - bo za bardzo dzisiaj nie kombinowała i kilka świeżych bułek obłożonych serem i pomidorem było gotowe, a z kubków parował pobudzający napój wbiegła znów po schodach bez pukania wpadając do pokoju Wright.
- Wstawaj! - krzyknęła wskakując do niej, a właściwie na nią na łóżko. - Dalej Wright. Mamy plany. - zapowiedziała ją, przygniatając ją ciężarem i czekając, aż nie otworzy oczu. - No już, już. Zrobiłam śniadanie, jemy i idziemy. - zapowiedziała jeszcze, po czym wygramoliła się z jej łóżka spoglądając z góry, położyła rękę na biodrze zamierzając dopilnować, żeby Wright nie spróbowała się wymigać od jakiegoś wstawania, czy - nie daj cię Merlinie - na nowo zasnęła. Co to, to nie. Jak był plan, to musiała być też jego realizacji, a tak się składało, że Justine zamierzała go dokładnie i całkowicie zrealizować. Uśmiechała się półgębkiem, widocznie z siebie zadowolona by w końcu zostawić Wright z ponaglający słowami. Miała dobry humor, a może po prostu dobre samopoczucie. Czuła się lżejsza, bardziej wypoczęta, mocniej zmotywowana. Wyjazd, zdecydowanie był dobrym wyborem. Odpowiednim. Mimo, że czuła wyrzuty sumienia, głównie dlatego, ze wojna nie przestawała trwać, kiedy ona jechała na wakacje. Tak teraz zrozumiała, że było to najlepsze co mogła dla siebie zrobić. Mimo wątpliwości, mimo odczuć, które temu towarzyszyły.
Nie chciała za nic powiedzieć, jeśli została zapytana gdzie właściwie idą i co robić, kręcąc głową i wypowiadając się tym, że za chwilę się i tak sama dowie. Uśmiechała się na kręcącą nosem Hannah. Przygotowania trwały chwilę, kiedy Tonks zerkała na zegar zastanawiając się, czy jednak wyrobią się w porę. W końcu zarówno ona, jak i Wright, były gotowe. Wyciągnęła do niej lewą rękę ponaglając gestem, żeby podała jej swoją prawą. W lewą wcisnęła jej niewielką figurkę i zaklęciem aktywowała świstoklik.
- No to w drogę. - zapowiedziała jeszcze przed jego uruchomieniem, już po chwili czując znajome pociągnięcie w okolicy pępka. Okolica w której wylądowały nie mogła być dla niej znajoma. Powietrze zdawało się nie różnić niczym. Puściła ręką Wright, posyłając w jej kierunku krótki uśmiech. - Chodź już pewnie na nas czeka. - powiedziała jeszcze tajemniczo, stawiając kilka kroków tyłem do przodu, by zaraz odwrócić się na pięcie i ruszyć przodem, pomiędzy kamiennymi uliczkami. Mijając kilku ludzi, którzy nie zwrócili na nie większej uwagi. Przed jednym z lokali o zielonych framugach stał postawny mężczyzna o rudych włosach spiętych w kitkę i wywiniętych wąsach.
- Otwieram i zostawiam. Będę w Leprokonusie. - zapowiedział przekręcając kluczem w drzwiach. Otworzył drzwi i zgiął się żartobliwie w pół. Po chwili już znikając.
- Dzięki, Loman. - powiedziała z uśmiechem, przechodząc przez drzwi machając zachęcająco na Hannah. Weszła do pomieszczenia, trochę zapuszczonego. Widocznie nieużywanego przez jakiś czas. Rozłożyła dłonie na boki i obróciła się wokół, zwracając twarzą w stronę Wright. - Co myślisz? - zapytała nie wyjaśniając jeszcze nic przyjaciółce. Nadal trzymając swój wielki plan w sekrecie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Śniły jej się kamienice. Wysokie jak prastare dęby rosnące kawałek od Contin. Strzeliste, kolorowe. Na ulicach pod nimi toczyło się życie. Trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy był to koszmar. Wokół było dobrze. Wszystko toczyło się normalnie. Ludzie spacerowali, śmiali się, opowiadali żarty, jak gdyby wojna nigdy nie dotknęła miejsca, w którym się znalazła. A ona uciekała. Uciekała już dobrą chwilę. Wpierw z ciasnego, ciemnego pokoju, później z piwnicy, w której się znajdował, a później na koniu. Ten ktoś, kto ją gonił jakimś trafem pojawiał się zawsze wtedy, gdy już była pewna, że uciekła. Wychodziła na ulicę, rozglądając się dookoła, w kapeluszu z szerokim rondem i ukradzionym płaszczu przystanęła przy stoisku z gazetami. Widziała go po drugiej stronie ulicy, jakby na nią czekał. Zerkał na zegarek, musiała się tylko odwrócić i przez nią przejść, żeby ten sen mógł skończyć się dobrze, tak jak chciała. Ale kiedy tylko się odwróciła ten człowiek, morderca, który chciał ją dopaść, znów był tuż obok, rozglądał się za nią, prawie ją miał. Wpadła więc do piekarni obok i skryła się za ladą tak, że była pewna swojej filigranowości, dzięki, której jej nie zauważy. Ale zauważył. I musiała znów uciekać. Przemykać się pomiędzy meblami z pokoju do pokoju. Myśląc tylko o tym, by dostać się na tą przeklętą, kolorową ulicę i przez nią przebiec.
Nie wiedziała, czy jej się udało. Zbudziła się z rozkołatanym sercem, przygnieciona przez przyjaciółkę. Jęknęła, a potem zaśmiała się. Jeszcze przez chwilę pamiętała ten sen — często śniło jej się, że ktoś ją gonił, często też, że była już blisko celu, blisko wolności. Spojrzała na Tonks z niezadowoleniem, czując w sobie wciąż ten niepokój — czy udało się? Czy jednak nie? Przymknęła na moment powieki. Nie mogłaby już zasnąć, ale w głowie chciała jeszcze na półsennie dokończyć historię tak, jak było jej wygodniej, dla spokoju ducha.
— Dokąd mnie ciągniesz? — mruknęła z niezadowoleniem. — Jest sobota...— Nie muszą iść do oazy tak wcześnie, mogły jeszcze trochę pospać, a później pospacerować plażą. Wystawiła ręce za głowę i przeciągnęła się pod kołdrą, spoglądając w okno i od razu zapominając o czym śniła. Potrzebowała kilku chwil, by dojść do siebie, ale stała nad nią, jak kat, znaglając ją tylko to zgramolenia się z łóżka. Nie miała wyjścia.
Pytała — nie raz, ale nie dostała żadnej odpowiedzi. Skąd miała wiedzieć, jak się ubrać? Nie miała największego wyboru, ale wciąż nie wiedziała, czy wystarczą jej lekkie trzewiki, czy powinna założyć skórkowe buty za kostkę na niskim obcasie. Czy spódnica mogła być luźniejsza i dłuższa, czy wygodniej będzie jej w krótszej. Czy powinna wziąć sweter, gdyby było jej zimno, czy raczej się nie przyda? Czy wziąć jakieś eliksiry, miotłę, cokolwiek. Wszystko było bardzo tajemnicze, a Tonks nie puszczała pary z ust. W jej żołądku zaczął tworzyć się balon, który ktoś pompował od środka. Wiedziała, że w końcu pęknie i zaczynała denerwować się na samą myśl. Pociągnięcie w okolicy pępka, świstoklik i szybka podróż, sprawiły, że odczuła to jeszcze silniej. Jej twarz, zazwyczaj pogodna, wyróżniała się grymasem niezadowolenia. Brwi ściągały się ku sobie, usta były spięte, a policzki wciągnięte zacięcie.
— Na gacie Merlina, Just, kto na nas czeka?— dopytywała idąc za nią. Wlekąc się, jak ta sierota, która nie miała pojęcia dokąd zmierzają. Dlaczego nie chciała jej powiedzieć? — Gdzie my jesteśmy? — Przyglądała się ludziom, których mijały, starając się rozeznać w otoczeniu, dostrzec coś charakterystycznego. — Masz z tego satysfakcję, prawda? — Wiedziała, że tak. Widziała na jej twarzy ten pełen zadowolenia uśmiech. Spojrzała na rudego mężczyznę, który otworzył im drzwi do jakiegoś lokalu i zostawił je tam same. Powinna wyciągnąć różdżkę? Gdzie, u licha, Tonks nas przyprowadziłaś? Wtedy to o niej dotarło.
— Just — mruknęła, czując jak krew odpływa jej z twarzy.— J U S T — wydukała, nie rozglądając się za bardzo po lokalu. — Przeprowadzasz się tu? Z Vincentem, tak? — Zmarszczyła brwi, piorunując ją spojrzeniem. Czemu jej mówiła dopiero teraz. Tak. Chciała jej pokazać mieszkanie, tak? Co prawda było na parterze i jakieś takie ciasne na nich dwójkę się wydawało, ale mama zawsze powtarzała: kąt ciasny, ale własny. Chwyciła ją za ramię i spojrzała jej w oczy, a później objęła ją mocno.
Nie wiedziała, czy jej się udało. Zbudziła się z rozkołatanym sercem, przygnieciona przez przyjaciółkę. Jęknęła, a potem zaśmiała się. Jeszcze przez chwilę pamiętała ten sen — często śniło jej się, że ktoś ją gonił, często też, że była już blisko celu, blisko wolności. Spojrzała na Tonks z niezadowoleniem, czując w sobie wciąż ten niepokój — czy udało się? Czy jednak nie? Przymknęła na moment powieki. Nie mogłaby już zasnąć, ale w głowie chciała jeszcze na półsennie dokończyć historię tak, jak było jej wygodniej, dla spokoju ducha.
— Dokąd mnie ciągniesz? — mruknęła z niezadowoleniem. — Jest sobota...— Nie muszą iść do oazy tak wcześnie, mogły jeszcze trochę pospać, a później pospacerować plażą. Wystawiła ręce za głowę i przeciągnęła się pod kołdrą, spoglądając w okno i od razu zapominając o czym śniła. Potrzebowała kilku chwil, by dojść do siebie, ale stała nad nią, jak kat, znaglając ją tylko to zgramolenia się z łóżka. Nie miała wyjścia.
Pytała — nie raz, ale nie dostała żadnej odpowiedzi. Skąd miała wiedzieć, jak się ubrać? Nie miała największego wyboru, ale wciąż nie wiedziała, czy wystarczą jej lekkie trzewiki, czy powinna założyć skórkowe buty za kostkę na niskim obcasie. Czy spódnica mogła być luźniejsza i dłuższa, czy wygodniej będzie jej w krótszej. Czy powinna wziąć sweter, gdyby było jej zimno, czy raczej się nie przyda? Czy wziąć jakieś eliksiry, miotłę, cokolwiek. Wszystko było bardzo tajemnicze, a Tonks nie puszczała pary z ust. W jej żołądku zaczął tworzyć się balon, który ktoś pompował od środka. Wiedziała, że w końcu pęknie i zaczynała denerwować się na samą myśl. Pociągnięcie w okolicy pępka, świstoklik i szybka podróż, sprawiły, że odczuła to jeszcze silniej. Jej twarz, zazwyczaj pogodna, wyróżniała się grymasem niezadowolenia. Brwi ściągały się ku sobie, usta były spięte, a policzki wciągnięte zacięcie.
— Na gacie Merlina, Just, kto na nas czeka?— dopytywała idąc za nią. Wlekąc się, jak ta sierota, która nie miała pojęcia dokąd zmierzają. Dlaczego nie chciała jej powiedzieć? — Gdzie my jesteśmy? — Przyglądała się ludziom, których mijały, starając się rozeznać w otoczeniu, dostrzec coś charakterystycznego. — Masz z tego satysfakcję, prawda? — Wiedziała, że tak. Widziała na jej twarzy ten pełen zadowolenia uśmiech. Spojrzała na rudego mężczyznę, który otworzył im drzwi do jakiegoś lokalu i zostawił je tam same. Powinna wyciągnąć różdżkę? Gdzie, u licha, Tonks nas przyprowadziłaś? Wtedy to o niej dotarło.
— Just — mruknęła, czując jak krew odpływa jej z twarzy.— J U S T — wydukała, nie rozglądając się za bardzo po lokalu. — Przeprowadzasz się tu? Z Vincentem, tak? — Zmarszczyła brwi, piorunując ją spojrzeniem. Czemu jej mówiła dopiero teraz. Tak. Chciała jej pokazać mieszkanie, tak? Co prawda było na parterze i jakieś takie ciasne na nich dwójkę się wydawało, ale mama zawsze powtarzała: kąt ciasny, ale własny. Chwyciła ją za ramię i spojrzała jej w oczy, a później objęła ją mocno.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Sowi bór
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia