Domek na drzewie
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Domek na drzewie
Nikt naprawdę nie wie, kto wzniósł domek na drzewie na Wierzbowej Alei, pewnego dnia po prostu pojawił się pośród zielonych gałęzi jednego z najwyższych drzew - a do jego wnętrza prowadziła linowa drabinka, która sama wciąga czarodzieja na górę, jeśli wypowie się właściwe hasło: w górę! Obiekt jest chroniony przed oczami mugoli, ale dostępny dla czarodziejów. Z góry, przez okna, rozciąga się zniewalający widok na panoramę miasta, a wystrój wnętrza wcale nie jest tak surowy, jak mogłoby się wydawać - podpróchniałą drewnianą posadzkę zdobi bowiem stary wytarty dywan tkany w orientalne wzory.
Rzuć kością k100:
1-94: Nic się nie dzieje.
95+: Dywan magicznie ożywa i zabiera cię wraz z towarzystwem na szalony przelot pośród chmur. Masz nadzieję, że dywan również chroniony jest przed wzrokiem mugoli!
Lokacja zawiera kości.Rzuć kością k100:
1-94: Nic się nie dzieje.
95+: Dywan magicznie ożywa i zabiera cię wraz z towarzystwem na szalony przelot pośród chmur. Masz nadzieję, że dywan również chroniony jest przed wzrokiem mugoli!
Jeżeli miał być szczery, to wielu z pacjentów oddziału magispychiatrycznego byli pod wpływem środków, które zaburzały ich percepcję — jeżeli nie w ramach terapii, to prewencyjnie, na wszelki wypadek, aby nic nierozsądnego nie przyszło im do głowy. Było to wygodne dla personelu; mniej narzekań, mniej ataków, mniej bałaganu do ogarnięcia. I sam czasem łapał się na tym, by po pracy pójść inną drogą nić zwykle, skręcić w inną ulicę, zamiast na Grimmauld Place udać się na Nokturn, do palarni kuzynów i oddać się słodkiemu zapomnieniu, jakie oferowało mu opium. — Właściwie, to niezbyt. Jest czarna jak moja dusza. Lub oczy, ale mówi się, że oczy są zwierciadłem duszy, zatem moja musi być jak smoła. Ale to nie znaczy, że mam smołę w sypialni, jestem lordem, a nie jakimś, jakimś... jakimś nie-lordem! — wystarczyła maleńka dawka alkoholu, aby Perseus się rozluźnił i zaczął żartować, choć wyglądało na to, że żarty bawiły tylko jego. Cóż, nie każdy był idealny!
Kąciki jego ust powędrowały ku górze w pobłażliwym uśmiechu. Udało jej się, ale nie wyglądało na to, aby lord Black zamierzał przepraszać za swoje wcześniejsze słowa zwątpienia. Przynajmniej nie teraz, kiedy ewidentną radość sprawiało mu droczenie się z lady Lestrange.
Na wspomnienie o Odettcie w oczach Perseusa pojawił się błysk, upił pośpiesznie kolejny łyk szampana i przysunął się nieco bliżej, nie zdając sobie sprawy z tego, że właśnie w tym momencie zdradził swe wielkie zainteresowanie tą damą. — Oczywiście, że przyjdę! Zrobię to z wielką przyjemnością, zatem możesz już rezerwować mi miejsce w loży... A skoro o lożach mowa, to słyszałem od mojej małej Lycoris, wiesz, ona ma zaledwie piętnaście lat i jest na etapie namiętnego czytania romansów, więc uwielbia takie historie, że podobno duchy założycieli waszej opery pojawiają się podczas przedstawień, aby je wspólnie oglądać i są przy tym — przysięgam, to nie moje słowa, tylko jej — zakochani w sobie, tak jak za życie... — upił kolejny łyk szampana, z niezadowoleniem stwierdzając, że butelka jest pusta, dlatego bezpardonowo dolał sobie więcej trunku, oczywiście uprzednio proponując napełnienie kieliszka lady Octavii. — Sam chciałbym przeżyć coś takiego! I... och, chyba już za dużo wypiłem... Ale nie powiesz nikomu, prawda?
Kąciki jego ust powędrowały ku górze w pobłażliwym uśmiechu. Udało jej się, ale nie wyglądało na to, aby lord Black zamierzał przepraszać za swoje wcześniejsze słowa zwątpienia. Przynajmniej nie teraz, kiedy ewidentną radość sprawiało mu droczenie się z lady Lestrange.
Na wspomnienie o Odettcie w oczach Perseusa pojawił się błysk, upił pośpiesznie kolejny łyk szampana i przysunął się nieco bliżej, nie zdając sobie sprawy z tego, że właśnie w tym momencie zdradził swe wielkie zainteresowanie tą damą. — Oczywiście, że przyjdę! Zrobię to z wielką przyjemnością, zatem możesz już rezerwować mi miejsce w loży... A skoro o lożach mowa, to słyszałem od mojej małej Lycoris, wiesz, ona ma zaledwie piętnaście lat i jest na etapie namiętnego czytania romansów, więc uwielbia takie historie, że podobno duchy założycieli waszej opery pojawiają się podczas przedstawień, aby je wspólnie oglądać i są przy tym — przysięgam, to nie moje słowa, tylko jej — zakochani w sobie, tak jak za życie... — upił kolejny łyk szampana, z niezadowoleniem stwierdzając, że butelka jest pusta, dlatego bezpardonowo dolał sobie więcej trunku, oczywiście uprzednio proponując napełnienie kieliszka lady Octavii. — Sam chciałbym przeżyć coś takiego! I... och, chyba już za dużo wypiłem... Ale nie powiesz nikomu, prawda?
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Jako osoba z zewnątrz pewnie nie patrzyłaby na to zadowolona. No bo jak to tak faszerować ludzi lekami, kiedy nie ma do tego ważnych przesłanek? Zapewne jednak pierwsza większa akcja i unikanie latających przedmiotów, a jej zdanie mogłoby ulec pewnej zmianie. I nawet jej nieodparta chęć pomocy ludziom musiałaby ulec kilkunastu agresywnym pacjentom na oddziale, nawet jeśli nie względu na siebie, to chociaż na innych.
-Nie-lordem? - próbowała powstrzymać parsknięcie, bo chociaż żart najwyższych lotów nie był, to atmosfera wiele mu dodawała. - Powiedz, jak wygląda sypialnia nie-lorda? Pajęczyny w każdym kącie? Zamiast łóżka worek węgla? A na śniadanie, które musisz zrobić sobie sam... czerstwy chleb!
Uniosła lekko jedną brew na jego zmianę zachowania, wystarczyła jednak chwila, by wszystko stało się jasne. Bardzo próbowała nie uśmiechać się i nie dać po sobie poznać, że cokolwiek wie. No, w sumie bardziej się domyśla, ale było to niemal pewne. I jak bardzo urocze! Kto by pomyślał, że Perseus mógł się tak zadurzyć? I to w kim! Zdecydowanie w Octavii pojawił się właśnie tryb swatki i Black mógł liczyć na skrzydłowego, czy raczej skrzydłową, w próbach zdobycia serca lady Odetty. Nawet jeśli sama w związku nie była to nie przeszkadzało jej to w zachęcaniu do tego innych, jeżeli pobudki były uczuciowe, a nie racjonalne, nie omieszkała też udzielać wszelkiego możliwego wsparcia.
-Ależ jak najbardziej! To są nasi najlepsi krytycy! Są niesamowici, opowiadają o zmianach w sztuce na przestrzeni lat, przedstawiają swoje pomysły, jedna loża jest zresztą wyłączona specjalnie dla nich. I absolutnie są zakochani. Jak dla mnie zostali tutaj aby mieć pewność, że dalej będą razem - przesunęła w jego kierunku pusty już kieliszek, a łyk alkoholu podpowiedział, by nie dać mu się tak łatwo wywinąć z nadmiernego gadulstwa. - No nie wiem, nie wiem... mogę to rozważyć, jeśli dokończysz jednak zdanie - spojrzała na niego zadziornie, a w domku, mimo początkowo odpowiedniej temperatury, powoli robiło się jeszcze cieplej.
-Nie-lordem? - próbowała powstrzymać parsknięcie, bo chociaż żart najwyższych lotów nie był, to atmosfera wiele mu dodawała. - Powiedz, jak wygląda sypialnia nie-lorda? Pajęczyny w każdym kącie? Zamiast łóżka worek węgla? A na śniadanie, które musisz zrobić sobie sam... czerstwy chleb!
Uniosła lekko jedną brew na jego zmianę zachowania, wystarczyła jednak chwila, by wszystko stało się jasne. Bardzo próbowała nie uśmiechać się i nie dać po sobie poznać, że cokolwiek wie. No, w sumie bardziej się domyśla, ale było to niemal pewne. I jak bardzo urocze! Kto by pomyślał, że Perseus mógł się tak zadurzyć? I to w kim! Zdecydowanie w Octavii pojawił się właśnie tryb swatki i Black mógł liczyć na skrzydłowego, czy raczej skrzydłową, w próbach zdobycia serca lady Odetty. Nawet jeśli sama w związku nie była to nie przeszkadzało jej to w zachęcaniu do tego innych, jeżeli pobudki były uczuciowe, a nie racjonalne, nie omieszkała też udzielać wszelkiego możliwego wsparcia.
-Ależ jak najbardziej! To są nasi najlepsi krytycy! Są niesamowici, opowiadają o zmianach w sztuce na przestrzeni lat, przedstawiają swoje pomysły, jedna loża jest zresztą wyłączona specjalnie dla nich. I absolutnie są zakochani. Jak dla mnie zostali tutaj aby mieć pewność, że dalej będą razem - przesunęła w jego kierunku pusty już kieliszek, a łyk alkoholu podpowiedział, by nie dać mu się tak łatwo wywinąć z nadmiernego gadulstwa. - No nie wiem, nie wiem... mogę to rozważyć, jeśli dokończysz jednak zdanie - spojrzała na niego zadziornie, a w domku, mimo początkowo odpowiedniej temperatury, powoli robiło się jeszcze cieplej.
Octavia A. Lestrange
Zawód : Konsultant artystyczny w rodzinnej operze
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Odrobina szaleństwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeszcze cztery lata wcześniej patrzyłby na sprawę w taki sam sposób, jak Octavia. Był młody, butny i niezadowolony z tego, co zastał na oddziale magipsychiatrycznym. Obiecywał sobie, że gdy tylko ukończy specjalizację i zostanie pełnoprawnym uzdrowicielem, zrobi porządek z tymi wszystkimi niewłaściwymi metodami i wprowadzi własne pomysły, które jawiły mu się jako tysiąckroć lepsze niż obecne zastosowania. Praca jednak szybko go zweryfikowała, prędko docenił zalecenia starszych fachem kolegów, a wcześniejsze plany wywrócenia szpitalnego ładu do góry nogami odeszły w zapomnienie. — Właściwie, to… nie wiem — odparł z szelmowskim uśmiechem, wzruszając przy tym ramionami. — Nigdy nie miałem okazji zwiedzać nie-lordowskiej sypialni… — za to sypialnie nie-lady już tak, jednakże nie było to niczym godnym chwalenia się w towarzystwie Octavii, ani żadnej innej kobiety z towarzystwa — Jednakże twój opis brzmi tak przekonująco, że gdybym cię nie znał i nie wiedział, że jesteś damą, mógłbym cię posądzić o to, że już zdarzyło ci się w jakiejś przebywać…
Zaczepiał ją, prowokował do bitwy na przytyki, ale w żaden sposób nie zamierzał jej urazić (gdyby jednak ktoś obcy spróbował odezwać się do lady Lestrange w podobny sposób, spotkałby się z Perseusowym gniewem oraz różdżką). Ot, zwykłe przyjacielskie drwiny, przesuwanie granicy, sprawianie sobie złośliwości, które wcale nie były złośliwe. Brakowało mu tego.
Istotnie, Odetta zajmowała miejsce w jego myślach już od czasów Hogwartu, lecz nie nazwałby tego zadurzeniem. Był oczarowany lady Parkinson od momentu, w którym ujrzał ją tańczącą w (prawie) pustej zamkowej komnacie, a chociaż wiedział, że przedstawienie to nie było przeznaczone dla jego oczu, nie mógł oderwać od niej wzroku. Później Perseus ukończył szkołę magii, a kontakt nieco się rozluźnił i ograniczył do uprzejmości wymienianych podczas wydarzeń, na których jako członkowie socjety wspólnie brali udział.
Nie mógł zatem i, przede wszystkim, nie chciał mówić o głębszym uczuciu względem Odetty. Nie teraz, gdy ledwo dwa dni wcześniej dowiedział się, że kobieta, w której był szaleńczo zakochany, a która bezustannie dawała mu sprzeczne sygnały, była zaręczona z innym. Nie chciał deklarować poważnych zamiarów w momencie, gdy ogromny smutek oraz zawód przyćmiewały mu świat i nie pozwalały myśleć trzeźwo. Trzeba było przyznać, że całkiem skrzętnie się z tym krył; po tym, jak okazał słabość przy Rigelu, następnie przy Primrose, a na sam koniec przy Castorze, przy którym najbardziej powinien się pilnować, wyglądało na to, że osiągnął limit emocjonalności i mógł znów udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Tylko alkoholu jakoś tak zdecydowanie za szybko jak na lorda Blacka przybywało.
— Kiedy ja powiedziałem już wszystko, co chciałem powiedzieć — oburzył się Perseus, kończąc kolejny kieliszek, co szybko naprawił, uprzednio oczywiście polewając także Octavii. — Mam jedno naiwne marzenie… chciałbym kochać i być kochanym tak mocno, że przeżyjemy własną śmierć. — wyjawił ściszonym głosem, a następnie, jak gdyby nigdy nic, skrzywił się, gdy zorientował się, że butelka szampana jest pusta. Tak szybko? Przecież dopiero co ją otworzył! — A ty, Octavio? Marzysz o czymś nierealnym?
Zaczepiał ją, prowokował do bitwy na przytyki, ale w żaden sposób nie zamierzał jej urazić (gdyby jednak ktoś obcy spróbował odezwać się do lady Lestrange w podobny sposób, spotkałby się z Perseusowym gniewem oraz różdżką). Ot, zwykłe przyjacielskie drwiny, przesuwanie granicy, sprawianie sobie złośliwości, które wcale nie były złośliwe. Brakowało mu tego.
Istotnie, Odetta zajmowała miejsce w jego myślach już od czasów Hogwartu, lecz nie nazwałby tego zadurzeniem. Był oczarowany lady Parkinson od momentu, w którym ujrzał ją tańczącą w (prawie) pustej zamkowej komnacie, a chociaż wiedział, że przedstawienie to nie było przeznaczone dla jego oczu, nie mógł oderwać od niej wzroku. Później Perseus ukończył szkołę magii, a kontakt nieco się rozluźnił i ograniczył do uprzejmości wymienianych podczas wydarzeń, na których jako członkowie socjety wspólnie brali udział.
Nie mógł zatem i, przede wszystkim, nie chciał mówić o głębszym uczuciu względem Odetty. Nie teraz, gdy ledwo dwa dni wcześniej dowiedział się, że kobieta, w której był szaleńczo zakochany, a która bezustannie dawała mu sprzeczne sygnały, była zaręczona z innym. Nie chciał deklarować poważnych zamiarów w momencie, gdy ogromny smutek oraz zawód przyćmiewały mu świat i nie pozwalały myśleć trzeźwo. Trzeba było przyznać, że całkiem skrzętnie się z tym krył; po tym, jak okazał słabość przy Rigelu, następnie przy Primrose, a na sam koniec przy Castorze, przy którym najbardziej powinien się pilnować, wyglądało na to, że osiągnął limit emocjonalności i mógł znów udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Tylko alkoholu jakoś tak zdecydowanie za szybko jak na lorda Blacka przybywało.
— Kiedy ja powiedziałem już wszystko, co chciałem powiedzieć — oburzył się Perseus, kończąc kolejny kieliszek, co szybko naprawił, uprzednio oczywiście polewając także Octavii. — Mam jedno naiwne marzenie… chciałbym kochać i być kochanym tak mocno, że przeżyjemy własną śmierć. — wyjawił ściszonym głosem, a następnie, jak gdyby nigdy nic, skrzywił się, gdy zorientował się, że butelka szampana jest pusta. Tak szybko? Przecież dopiero co ją otworzył! — A ty, Octavio? Marzysz o czymś nierealnym?
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Ona jeszcze nie spotkała się z podobną ścianą. Z konfrontacją marzeń i ideałów z bezlitosną rzeczywistością. Obserwowała to czasem u innych, bywało, że na ich przykładzie wyciągała jakieś wnioski, jednak zdawało się, że jej samej i jej sposobu bycia szczególnie to nie dotyka. Pytanie więc brzmiało, czy do czasu, czy może jednak będzie jedną z tych niewielu osób, które przy swoich poglądach trwają bez względu na wszystko. Patrząc jednak co działo się wokół nich podobna upartość mogła mieć bardzo złe konsekwencje, by nie określać tego dobitniej.
-Nie miałeś? Akurat, pewnie po prostu nie chcesz się przyznać - zacmokała, jak gdyby właśnie na czymś podobnym go przyłapała. - Ale to tak wypada pytać damy w jakich sypialniach, lordowskich czy nie, przebywała? Najświętsze prawo damy, a wręcz kobiety, trzymać podobne informacje wyłącznie dla siebie.
Akurat mimo wielkich słów podobnych sypialni wiele nie widziała. Kuzyni się liczą? Jeśli nie, to liczba ta wynosiła okrągłe zero. Ale miała książki i opowiadania znajomych, zawsze było to coś, o ile oczywiście opisy nie były przekolorowane.
Gdyby tylko Octavia poznała tę historię. Nadawała się na naprawdę dobry materiał do powieści romantycznej. Wspólna nauka, przypadkowe podglądanie, rozluźnienie znajomości, by po latach od drobnostki ogień znów wybuchł. Nie wiedziała niestety o innych, mniej uroczych i romantycznych elementach tej historii, jednak dobry autor pewnie i je by jakoś wplótł, by dodać nieco dramaturgii. I chociaż Perseus przeszedł ostatnio wiele trzymał się naprawdę dobrze, świadczył o tym chociażby fakt, że praktycznie nikt nie wiedział co kotłowało się w jego głowie i sercu.
Chociaż sama żałowała, że nigdy nie przeżyła prawdziwej historii miłosnej poznając tą może zmieniłaby zdanie. Kiedy przecież myśli się o podobnych sprawach kreuje się raczej dobrze zakończenie, nikt sam sobie nie życzyłby nieszczęścia i złamanego serca. Pytaniem było, czy lepiej nie zakochać się nigdy, czy jednak zakochać i skończyć ze złamanym sercem. Czy gdyby Black dostał możliwość niezakochania się w Aurorze i oszczędzenia sobie wielu rozterek i bólu przyjąłby taką możliwość, a może jednak uznawał tę relację za zbyt cenną w takiej formie, w jakiej była?
-Akurat, już ci wierzę - zaczęła opróżniać kolejny kieliszek a jej policzki robiły się coraz bardziej czerwone. Miała też wrażenie, że chyba przesadziła z podgrzaniem powietrza w domku, bo robiło się coraz goręcej. - Ono jest... piękne - mruknęła cicho. - Przepiękne. Chciałabym widzieć jak się spełnia - spostrzegając pustą butelkę sięgnęła do koszyka i podała butelkę brandy, bo nadszedł chyba czas na coś mocniejszego. - Ja? Nie jestem pewna. Chyba chciałabym, żeby nikt nie mówił mi co mogę i nie mogę. Kogo mogę lubić a kogo nie. Nieważne skąd pochodzi, ile ma pieniędzy, jaką... - tu się zatrzymała, chociaż przez alkohol ciut za późno. Jaką ma krew.
-Nie miałeś? Akurat, pewnie po prostu nie chcesz się przyznać - zacmokała, jak gdyby właśnie na czymś podobnym go przyłapała. - Ale to tak wypada pytać damy w jakich sypialniach, lordowskich czy nie, przebywała? Najświętsze prawo damy, a wręcz kobiety, trzymać podobne informacje wyłącznie dla siebie.
Akurat mimo wielkich słów podobnych sypialni wiele nie widziała. Kuzyni się liczą? Jeśli nie, to liczba ta wynosiła okrągłe zero. Ale miała książki i opowiadania znajomych, zawsze było to coś, o ile oczywiście opisy nie były przekolorowane.
Gdyby tylko Octavia poznała tę historię. Nadawała się na naprawdę dobry materiał do powieści romantycznej. Wspólna nauka, przypadkowe podglądanie, rozluźnienie znajomości, by po latach od drobnostki ogień znów wybuchł. Nie wiedziała niestety o innych, mniej uroczych i romantycznych elementach tej historii, jednak dobry autor pewnie i je by jakoś wplótł, by dodać nieco dramaturgii. I chociaż Perseus przeszedł ostatnio wiele trzymał się naprawdę dobrze, świadczył o tym chociażby fakt, że praktycznie nikt nie wiedział co kotłowało się w jego głowie i sercu.
Chociaż sama żałowała, że nigdy nie przeżyła prawdziwej historii miłosnej poznając tą może zmieniłaby zdanie. Kiedy przecież myśli się o podobnych sprawach kreuje się raczej dobrze zakończenie, nikt sam sobie nie życzyłby nieszczęścia i złamanego serca. Pytaniem było, czy lepiej nie zakochać się nigdy, czy jednak zakochać i skończyć ze złamanym sercem. Czy gdyby Black dostał możliwość niezakochania się w Aurorze i oszczędzenia sobie wielu rozterek i bólu przyjąłby taką możliwość, a może jednak uznawał tę relację za zbyt cenną w takiej formie, w jakiej była?
-Akurat, już ci wierzę - zaczęła opróżniać kolejny kieliszek a jej policzki robiły się coraz bardziej czerwone. Miała też wrażenie, że chyba przesadziła z podgrzaniem powietrza w domku, bo robiło się coraz goręcej. - Ono jest... piękne - mruknęła cicho. - Przepiękne. Chciałabym widzieć jak się spełnia - spostrzegając pustą butelkę sięgnęła do koszyka i podała butelkę brandy, bo nadszedł chyba czas na coś mocniejszego. - Ja? Nie jestem pewna. Chyba chciałabym, żeby nikt nie mówił mi co mogę i nie mogę. Kogo mogę lubić a kogo nie. Nieważne skąd pochodzi, ile ma pieniędzy, jaką... - tu się zatrzymała, chociaż przez alkohol ciut za późno. Jaką ma krew.
Octavia A. Lestrange
Zawód : Konsultant artystyczny w rodzinnej operze
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Odrobina szaleństwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Dobrze już, masz mnie. Zdarza się, że odwiedzam swoich pacjentów w ich domach! A co do pytania — pochylił się do przodu, zbliżając swoją twarz do twarzy Octavii, wsparł swoje czoło o jej własne, znacznie cieplejsze niż jego i spojrzał jej głęboko w oczy — to właśnie, że wypada pytać, bez względu na wszystko i nie waham się tego robić. Przynajmniej w moim zawodzie, ha! Nawet nie wiesz jak wielki wpływ na choroby umysłu może wpływać życie... uczuciowe.
Z jakiegoś powodu nazywanie rzeczy po imieniu przychodziło mu z trudem przy lady Lestrange; może i nie była wzorem cnót niewieścich, swym zachowaniem odbiegała nieco od konwenansów, a do jej głowy przychodziło mnóstwo szalonych pomysłów (jak alkoholowa libacja ukryta pod ładną nazwą "piknik". Pod koniec listopada. W domku na drzewie.), ale wciąż była damą i pewnych tematów nie wypadało przy niej poruszać, aby nie rozbudzić w niej niewłaściwych pragnień. Chociaż podejrzewał, że Octavia na złość wszystkim byłaby zdolna mówić głośno o takich rzeczach.
Gdyby mógł cofnąć się w czasie z wiedzą, którą teraz posiadał... Cóż, zapewne w kilku sprawach podjąłby nieco inne decyzje, ale nie był pewien, czy jedną z nich byłoby niewchodzenie w relację z panną Sprout. Bolało, ogromnie bolało, ale jednocześnie zawdzięczał Aurorze zbyt wiele, by pozwolić jej odejść. A raczej, nigdy nie pojawić się w jego życiu. Jeśli jednak mógłby zadecydować o tym, kogo obdarzy swoimi uczuciami, niewątpliwie wybrałby kogoś innego. Kogoś, na kogo nikt nie kręciłby nosem, do kogo uczucie nie stanowiłoby skandalu, a wręcz przeciwnie, spotkałoby się z aprobatą całej socjety, życzeniami szczęścia i pytaniami o termin ślubu. Kogoś, kto odwzajemniałby miłość Perseusa i nie odrzucał jej w dumie, tylko dlatego, że ten miał inne poglądy. Tak byłoby łatwiej dla wszystkich.
— Ale nie spełni, Octavio. Musiałbym chyba... obudzić się z amnezją i... Och, to dobry pomysł. — nie, usuwanie wspomnień dotyczących Aurory wcale nie było dobrym pomysłem, groziło poważnymi komplikacjami, mogło zakończyć się tragedią. Ale i sam lord Black był już pijany i to pijany w najgorszy z możliwych sposobów, czyli na smutno.
Nie musiała kończyć zdania, wiedział już, co chciała powiedzieć. Westchnął tylko cicho, by zaraz potem obdarzyć ją najserdeczniejszym uśmiechem.
— Uwielbiam cię, ale jesteś czasami niemożliwa.
| zt x2
Z jakiegoś powodu nazywanie rzeczy po imieniu przychodziło mu z trudem przy lady Lestrange; może i nie była wzorem cnót niewieścich, swym zachowaniem odbiegała nieco od konwenansów, a do jej głowy przychodziło mnóstwo szalonych pomysłów (jak alkoholowa libacja ukryta pod ładną nazwą "piknik". Pod koniec listopada. W domku na drzewie.), ale wciąż była damą i pewnych tematów nie wypadało przy niej poruszać, aby nie rozbudzić w niej niewłaściwych pragnień. Chociaż podejrzewał, że Octavia na złość wszystkim byłaby zdolna mówić głośno o takich rzeczach.
Gdyby mógł cofnąć się w czasie z wiedzą, którą teraz posiadał... Cóż, zapewne w kilku sprawach podjąłby nieco inne decyzje, ale nie był pewien, czy jedną z nich byłoby niewchodzenie w relację z panną Sprout. Bolało, ogromnie bolało, ale jednocześnie zawdzięczał Aurorze zbyt wiele, by pozwolić jej odejść. A raczej, nigdy nie pojawić się w jego życiu. Jeśli jednak mógłby zadecydować o tym, kogo obdarzy swoimi uczuciami, niewątpliwie wybrałby kogoś innego. Kogoś, na kogo nikt nie kręciłby nosem, do kogo uczucie nie stanowiłoby skandalu, a wręcz przeciwnie, spotkałoby się z aprobatą całej socjety, życzeniami szczęścia i pytaniami o termin ślubu. Kogoś, kto odwzajemniałby miłość Perseusa i nie odrzucał jej w dumie, tylko dlatego, że ten miał inne poglądy. Tak byłoby łatwiej dla wszystkich.
— Ale nie spełni, Octavio. Musiałbym chyba... obudzić się z amnezją i... Och, to dobry pomysł. — nie, usuwanie wspomnień dotyczących Aurory wcale nie było dobrym pomysłem, groziło poważnymi komplikacjami, mogło zakończyć się tragedią. Ale i sam lord Black był już pijany i to pijany w najgorszy z możliwych sposobów, czyli na smutno.
Nie musiała kończyć zdania, wiedział już, co chciała powiedzieć. Westchnął tylko cicho, by zaraz potem obdarzyć ją najserdeczniejszym uśmiechem.
— Uwielbiam cię, ale jesteś czasami niemożliwa.
| zt x2
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
16 VI 1958
Załatwianie sprawunków w Londynie nie było jednym z ulubionych zajęć Marii, ale — jak wszystkie obowiązki okołodomowe — musiały zostać wykonane. W koszyczku, który Maria nosiła przy sobie dla wygodnego przenoszenia zakupionych materiałów i akcesoriów krawieckich (udało jej się dzisiaj dostać trzy bale wełny dwurożca po niezwykle atrakcyjnej cenie, a także kilka dodatkowych nitek i jedną prawdziwie prześliczną, grubą igłę, zastępstwo za inną, którą ostatnio nieszczęśliwie połamała) znalazło się też miejsce na coś zgoła odmiennego. Maria nie posiadała na tyle pieniędzy, by bez namysłu pozwolić sobie na zjedzenie obiadu w którejś z londyńskich restauracji. Żyła w końcu ze skromnej wypłaty w niewielkim domku w środku lasu, a tego dnia wydała już wystarczająco pieniędzy na rzeczy potrzebne do szycia, by dodatkowo stołować się w drogich — przez wojnę zdrożało przecież wszystko, a jedzenie jako pierwsze — lokalach. W stolicy zjawiła się jednak przygotowana — jeszcze zeszłego wieczora udało jej się wydrążyć jedną z kupionych przez siebie kilka dni wcześniej dyń. Miąższ odłożyła do słoika do późniejszego wykorzystania, zaś jej wnętrze wypełniła kaszą jęczmienną oraz kawałkami indyczego mięsa pozostałymi po bulionie. Z racji tego, że dynia była mała, przykryła ją górną częścią i wraz ze skórką wsadziła do pieca, w którym faszerowana dynia upiekła się, łącząc w sobie wszystkie smaki i zapachy, na których Marii zależało. Zazwyczaj jedna taka dynia starczała jej na trzy, może nawet cztery obiady i choć ciężko było gotować smacznie przy ograniczonej dostępności wielu składników, na przykład przypraw, Multon starała się, jak tylko mogła (sięgając często do notatek własnych oraz przepisów pozostawionych przez babcię) tak łączyć naturalne smaki danych składników, by razem tworzyły coś dobrego, lepszego niż osobno. Tak było też i tym razem — Maria specjalnie przygotowała sobie to danie na podróż, gdyż w szczególności jego forma pozwalała na transport dania bez większego bałaganu i problemów.
Około szóstej wieczorem umówiona była ze starszą siostrą i jej mężem, którzy mieli zaprosić ją na kolację oraz przenocować. Godzina policyjna w Londynie nie była czymś, co można było łatwo zignorować, a Multoni — choć zazwyczaj zakopani w świecie własnych marzeń i idyllicznych snów — co do zasady starali się unikać kłopotów, gdy było to możliwe. Do tego czasu zostało jeszcze jednak kilka godzin. Słońce wisiało wysoko na niebie, grzejąc okolice wierzbowej alei bez wytchnienia i zastanowienia. Zbliżała się prawdopodobnie pierwsza, a Maria, spacerując z koszykiem w ręku, szukała jakiegokolwiek schronienia przed cieniem. Miejsca, w którym mogłaby uspokoić wreszcie burczący z zapałem żołądek.
I zupełnie tak, jakby jakiś nieziemski byt wysłuchał jej próśb, najpierw do jej uszu dotarł charakterystyczny dźwięk szumiących liści, potem wzniosła szarozielone spojrzenie w górę, by dostrzec znajdujące się niedaleko drzewo, z rozłożystą koroną pokrytą zielonymi blaszkami liści i sam ten widok wzniósłby jej serce w górę, a usta wygiął w zadowolonym uśmiechu, lecz było jeszcze lepiej! Z drzewa zwisała bowiem liniowa drabinka prowadząca wprost do...
Domku na drzewie!
Poszukiwania miejsca odpowiedniego do zjedzenia obiadu zakończyły się sukcesem. Rozejrzawszy się po okolicy i nasłuchując, czy aby ze środka nie dochodzą czyjeś głosy (tragedią byłoby przerwać komuś odpoczynek lub rozmowę, nawet za cenę pozostania w żarze lejącym się z nieba), Maria podeszła do drzewa, wsunęła koszyk na lewą rękę tak, aby rączka oparła się w zgięciu łokcia i nie znając odpowiedniej inkantacji, która wprowadziłaby ją na górę bez fizycznego wysiłku, poczęła wspinać się do domku, zdeterminowana i pełna energii. Biała sukienka w bladoróżowe kwiaty zatrzepotała kilkukrotnie, gdy wiatr pragnął pomóc Marii w jej wspinaczce, lecz dzięki wszyciu w materiał spódnicy kilku knutów, które miały pełnić rolę odważników, ta nie nadęła się komicznie, ratując Marię przed wpadką i pozwalając jej w pełni spokoju ducha znaleźć się w środku domku na drzewie.
Mógłby być to przecież zwykły domek. Nic wielkiego — kilkanaście desek zbitych ze sobą w konstrukcję, trzy dziury na okna, zza których można było przyglądać się panoramie miasta, niewiele miejsca w środku, ale wystarczająco, by skryć się przed promieniami słonecznymi i pobyć chwilę w ciszy. Jednakże wzrok Marii przykuł dywan zajmujący znaczną część podłogi. Ułożyła ostrożnie koszyk na nim, samej siadając u jego skraju. Był już stary, nosił ślady wcześniejszych odwiedzających, ale gdyby tylko mu pomóc, mógłby przecież wyglądać naprawdę wspaniale.
Na razie jednak, wobec własnego głodu, miała inne priorytety. Usiadła więc wygodnie, by następnie otworzyć koszyczek i wyciągnąć z niego przygotowaną wcześniej potrawę, a także zabrane z domu talerz i sztućce. Ostrożnie zaczęła kroić faszerowaną dynię, aby ostatecznie przełożyć plaster na talerz i zaczać jeść.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nadchodzące lato zwiastowało dłuższy dzień pracy, ale i dłuższe przerwy w ciągu dnia. Trawa w ogrodach wymaga koszenia, ale z resztą radziły sobie pasące zwierzęta. Konie więcej czasu spędzały na dworze, bo dzień był przecież dłuższy, siana z poprzedniego roku ubyło na tyle, że deski zaczynały prześwitywać przez drobne kopce pozostałe z rozwalonych już snopków. Wydłużający się dzień pracy sprzyjał też leniuchowaniu w ukryciu, kiedy czas wiązał się tylko z oczekiwaniem, a wysoka temperatura zachęcała do odpoczynku. Korzystając z przerwy, zjadłszy w pośpiechu lekki posiłek, który oferowali mu Weasleyowie w środku dnia, zniknął ze stajni, zakładając w myślach ile miał czasu, zanim powinien wrócić. Południe i wczesne godziny popołudniowe nie były wypełnione pracą. Robiło się zbyt ciepło, słońce paliło już w plecy, a i w stajni nie było co w tym czasie najczęściej robić. Najczęściej kładł się za stodołą, nieopodal padoku i marzył. Zdarzało się, że wracał na chwilę do domu, by zadbać o własne zwierzęta, popracować z klaczą, którą podarował Eve, a którą nie mogła się już zajmować w ten sposób, czy spędzić z nią więcej czasu. Czasem wracał do Londynu, by spotkać się z Marcelem, rzadziej, by załatwić sprawunki. Dziś był dzień, w którym musiał odwiedzić miasto, by zrobić zakupy i roztrwonić pieniądze na coś, co wydawało się już zupełnie bez sensu.
Tłumaczył sobie, że to przyzwyczajenie ciągnie go w te rejony, a monety wydają się same. Później wmawiał sobie, że skoro już zostały wydane musiał dobrze wykorzystać swój zakup, by ciężko zarobionego złota nie wyrzucać w błoto. A potem patrzył tylko, dotykał nieśmiało i niezdarnie, jak początkujący kochanek, z tęsknotą wracając wspomnieniami do czasów beztroski i radości. Tęsknota pchała go w te rejony. Tęsknota sprowadzała do domku na drzewie, w którym jako jeszcze mieszkaniec Londynu spędzał mnóstwo czasu, bardziej od śpiewu ptaków i szumu drzew wsłuchując się w wygrywaną przez siebie melodię. Domek na drzewie był też kryjówką, której dzisiaj potrzebował — bo tym razem za zakupy nie zapłacił. Instynktownie wbiegł na wierzbową aleję, raz po raz odwracając się za siebie, by upewnić się, że chuderlawy sprzedawca porzucił pogoń za nim, nie mogąc pozostawić sklepu samego sobie. Mimo to, choć pościg był już zażegnany, biegł do samego końca. Zdyszany, z rozwianymi czarnymi lokami, ze skórą ledwie zroszoną potem dopadł do drzewa, w jednej z dłoni ściskając maleńki pakunek owinięty w szary papier. W opakowaniu nie zmieścił się do kieszeni, a podczas ucieczki z pewnością i tak by wypadł.
Nim podszedł do drabinki odwrócił się jeszcze za siebie i westchnął. Nikogo nie było w pobliżu, nikt go nie obserwował, nikt go nie śledził. Stanął twardo na nogach, przeczesując wzrokiem najbliższe otocznie, rozpiął dwa guziki białej, lnianej koszuli, naciągnął na ramiona szelki spod, które zdążyły się zsunąć, kiedy przestał uciekać. Z zadowoleniem uznał, że misja zakończyła się powodzeniem. Dzień był piękny, ale gorący. Zerknął na pakunek i podszedł do drabinki.
— W górę!— rzucił od razu, zaciskając jedną rękę na drążku, a linki podciągnęły go w górę. Nie spodziewając się nikogo, bo nigdy nikogo tu nie spotkał, padł do środka pewny siebie i zadowolony, w ostatniej chwili i z zaskoczeniem orientując się, że... nagle stał się intruzem. — Och, ehm, przepraszam! — powiedział, stanąwszy przed krawędzią wielkiego dywanu. Wyciągnął rękę przed siebie w przepraszającym geście. — Przepraszam, nie wiedziałem, że ktoś tu jest. Nie chciałem przeszkadzać — wyrzucił z siebie wciąż zdyszany. Odruchowo na widok dziewczyny wplótł dłoń we włosy, by je uczesać, ale niesforne kosmyki i tak układały się po swojemu. — Nie będę ci przeszkadzał, ehm, wybacz — rzucił jeszcze cofając się do wyjścia. Rzuciwszy ostatni raz okiem na piękną dziewczynę zszedł na drabinkę i ruszył w dół — powoli, bo wciąż z pakunkiem w dłoni.
Ale po przebyciu kilku drążków usłyszał głos. I wiedział, czyj to był głos. Synów handlarza. Naiwnie łudził się, że przypominające źdźbła trawy na wietrze chłopaczki będą stronić od przemocy, ale najwyraźniej się pomylił. Szukali go.
— Szlag — zaklął pod nosem siarczyście i ruszył, ale na górę, nie w dół. Znów znalazłszy się w domku, wziął głęboki wdech. Odwrócił się jednak plecami do wnętrza i podciągnął drabinkę tak, aby nikt nie mógł wpaść na pomysł, by spróbować tu zajrzeć.— Przepraszam, że jednak przeszkadzam, ale sytuacja się zmieniła i muszę tu zostać. — Spojrzał na nią jeszcze raz, wypuszczając powietrze z płuc. — Nie przeszkadzaj sobie, nie zrobię ci krzywdy. Zostanę tu, gdzie jestem, okej? — zapewnił ją, przykucając na skraju wielkiego dywanu.
Tłumaczył sobie, że to przyzwyczajenie ciągnie go w te rejony, a monety wydają się same. Później wmawiał sobie, że skoro już zostały wydane musiał dobrze wykorzystać swój zakup, by ciężko zarobionego złota nie wyrzucać w błoto. A potem patrzył tylko, dotykał nieśmiało i niezdarnie, jak początkujący kochanek, z tęsknotą wracając wspomnieniami do czasów beztroski i radości. Tęsknota pchała go w te rejony. Tęsknota sprowadzała do domku na drzewie, w którym jako jeszcze mieszkaniec Londynu spędzał mnóstwo czasu, bardziej od śpiewu ptaków i szumu drzew wsłuchując się w wygrywaną przez siebie melodię. Domek na drzewie był też kryjówką, której dzisiaj potrzebował — bo tym razem za zakupy nie zapłacił. Instynktownie wbiegł na wierzbową aleję, raz po raz odwracając się za siebie, by upewnić się, że chuderlawy sprzedawca porzucił pogoń za nim, nie mogąc pozostawić sklepu samego sobie. Mimo to, choć pościg był już zażegnany, biegł do samego końca. Zdyszany, z rozwianymi czarnymi lokami, ze skórą ledwie zroszoną potem dopadł do drzewa, w jednej z dłoni ściskając maleńki pakunek owinięty w szary papier. W opakowaniu nie zmieścił się do kieszeni, a podczas ucieczki z pewnością i tak by wypadł.
Nim podszedł do drabinki odwrócił się jeszcze za siebie i westchnął. Nikogo nie było w pobliżu, nikt go nie obserwował, nikt go nie śledził. Stanął twardo na nogach, przeczesując wzrokiem najbliższe otocznie, rozpiął dwa guziki białej, lnianej koszuli, naciągnął na ramiona szelki spod, które zdążyły się zsunąć, kiedy przestał uciekać. Z zadowoleniem uznał, że misja zakończyła się powodzeniem. Dzień był piękny, ale gorący. Zerknął na pakunek i podszedł do drabinki.
— W górę!— rzucił od razu, zaciskając jedną rękę na drążku, a linki podciągnęły go w górę. Nie spodziewając się nikogo, bo nigdy nikogo tu nie spotkał, padł do środka pewny siebie i zadowolony, w ostatniej chwili i z zaskoczeniem orientując się, że... nagle stał się intruzem. — Och, ehm, przepraszam! — powiedział, stanąwszy przed krawędzią wielkiego dywanu. Wyciągnął rękę przed siebie w przepraszającym geście. — Przepraszam, nie wiedziałem, że ktoś tu jest. Nie chciałem przeszkadzać — wyrzucił z siebie wciąż zdyszany. Odruchowo na widok dziewczyny wplótł dłoń we włosy, by je uczesać, ale niesforne kosmyki i tak układały się po swojemu. — Nie będę ci przeszkadzał, ehm, wybacz — rzucił jeszcze cofając się do wyjścia. Rzuciwszy ostatni raz okiem na piękną dziewczynę zszedł na drabinkę i ruszył w dół — powoli, bo wciąż z pakunkiem w dłoni.
Ale po przebyciu kilku drążków usłyszał głos. I wiedział, czyj to był głos. Synów handlarza. Naiwnie łudził się, że przypominające źdźbła trawy na wietrze chłopaczki będą stronić od przemocy, ale najwyraźniej się pomylił. Szukali go.
— Szlag — zaklął pod nosem siarczyście i ruszył, ale na górę, nie w dół. Znów znalazłszy się w domku, wziął głęboki wdech. Odwrócił się jednak plecami do wnętrza i podciągnął drabinkę tak, aby nikt nie mógł wpaść na pomysł, by spróbować tu zajrzeć.— Przepraszam, że jednak przeszkadzam, ale sytuacja się zmieniła i muszę tu zostać. — Spojrzał na nią jeszcze raz, wypuszczając powietrze z płuc. — Nie przeszkadzaj sobie, nie zrobię ci krzywdy. Zostanę tu, gdzie jestem, okej? — zapewnił ją, przykucając na skraju wielkiego dywanu.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
Pierwsze kilka gryzów przeszło tak, jak przejść powinno. Widelec przytrzymywał miękką dynię w miejscu, gdy nóż prześlizgiwał się po nadzieniu i miąższu, następnie pomagał nabrać odpowiednią porcję na ten pierwszy. Wraz z przyspieszającym konfliktem i kolejnymi miesiącami spędzonymi w życiu samej Maria uczyła się coraz więcej o gotowaniu — obiecała sobie wszak, że niedostępność większości podstawowych mimo wszystko produktów nie będzie stać na przeszkodzie dla smacznych potraw. Przykładała dużą wagę do tego, ile i co jadła. Przede wszystkim ze względów budżetowych, z drugiej zaś strony musiała o siebie dbać. Praca w rezerwacie nie należała do najłatwiejszych i wystawiała ciała opiekunek na próbę, w końcu rzeczywistości daleko było do ogólnego wyobrażenia dziewcząt całymi dniami głaszczących jednorożce. Do wszystkiego jednak przychodziło się przyzwyczaić.
Do wysiłku, samotności, nawet do tego, że słyszało się czasami głosy zaplątane gdzieś między zielone blaszki liści...
Ale czy na pewno?
Zmarszczyła lekko brwi, gdy usłyszała komendę, świst podciągającej się prędko drabinki. Zdążyła nawet odwrócić głowę, wyjrzeć przez swoje lewe ramię, akurat w momencie, gdy w środku pojawił się niespodziewany gość. Maria nie drgnęła nawet o milimetr, choć zazwyczaj byłaby pewnie pierwszą osobą, która poderwała się do ucieczki. Chłopak nie wyglądał na wiele starszego od niej, może nawet był jej równolatkiem? Rozwiane, kręcone włosy, ciemniejsza karnacja i rozbiegane (czy jej się wydawało?) piwne oczy. Od razu wyciągnął rękę, język jego ciała od razu podpowiedział Marii, że nie było się czego — kogo bać. Intuicja opierała się wszak na takich małych, subtelnych niuansach.
Dyszał. Uciekał skądś? Przed kimś?
— Nic się nie stało — powiedziała miękko, choć cicho, ale wciąż nie odpuszczało jej przeczucie, że chyba coś mu, im groziło. Byli przecież w okolicy Londynu, miasta pełnego sprzeczności, miasta, w którym siostra kazała jej uważać, a ojciec zachwalał pod kątem bezpieczeństwa. Na idyllicznym obrazie stolicy zaczęły się jednak pojawiać rysy, jedna po drugiej. — Miejsca jest wystarczająco na nas dwo— — odwróciła się w kierunku niewielkiego okienka, chcąc wyjrzeć przez nie, dostrzec, czy może ktoś nie nadchodzi Wierzbową Alejką w ich stronę, ale nim zdążyła odwrócić się, chcąc zwrócić się bezpośrednio do nieznajomego chłopaka, ten zniknął jej z oczu, najwyraźniej pojawiając się i znikając z równą prędkością.
To z kolei zmusiło Marię do odłożenia talerzyka i sztućców na bok, przesunięcia się w kierunku dziury, przez którą wchodziło się do domku na drzewie. Oparwszy się na kolanach i dłoniach spojrzała w dół, na to, jak radził sobie, schodząc z tajemniczym pakunkiem.
Nie zdążył jednak dotknąć stopami ziemi. W pierwszej chwili wydawało się, że zmienił zdanie i zawrócił, ale dopiero za kilka bić serca Maria zmusiła się do wyostrzenia słuchu, dosłyszała kilka — przynajmniej dwa — męskie głosy. Zagrożenie.
Cofnęła się bez słowa, prędko, robiąc mu miejsce. Ostatecznie powróciła na swoje miejsce na dywanie, obok talerza z faszerowaną dynią, przyglądając się mu — teraz stojącemu tyłem, podciągającemu drabinki do góry. Naturalnym, pierwszym instynktem byłoby spytać, dlaczego to robi. Drugim, o zawartość pakunku, który wciąż przy sobie miał. Ale Maria miała w sobie iskrę czegoś, o co nikt jej nie podejrzewał — kłopoty zazwyczaj znajdowały ją, a gdy już to robiły, potrafiła wykrzesać z siebie więcej lub mniej odwagi, by pomóc równie zagubionym duszom. Nieznajomy o włosach kręcących się w niesforne loki wydawał się być kimś, kto na to zasługiwał.
Skinęła głową, a usta wygięły się w nieśmiałym uśmiechu. Wciąż był to jednak chłopiec w tarapatach, zupełnie nieznajomy, choć zarzekający się, że nie zrobi jej krzywdy. Obróciła się raz jeszcze, po to by ukroić kolejny kawałek faszerowanej dyni. Podsunęła mu talerzyk na samą krawędź dywanu, przy której przycupnął, po czym wzniosła palec do ust, nakazując mu być cicho.
Głosy pod nimi przybrały na sile.
— Mówię ci, że go widziałem — jeden z nich, niższy, brzmiał już na zirytowanego. Maria, wciąż sygnalizując Jamesowi, aby pozostał cicho, zbliżyła się do dziury, wyglądając z niej ostrożnie. Pragnęła dalej pozostać niezauważona.
— To jak go widziałeś, że teraz go nie ma? Nie mógł się przecież rozpłynąć w powietrzu — głos drugiego z rozmawiających wybrzmiał na tyle blisko, że wystarczyło się nieco wychylić, by dojrzeć jego posiadacza. Niewysoki, chudy jak patyk chłopaczyna. Też mógłby być w ich wieku.
— Pewnie siedzi tam na górze i udaje, że go nie ma — burknął pierwszy, również zjawiając się w polu widzenia Marii. Marii, która podniosła się z klęczek prędko i przy dźwięku kilku skrzypnięć desek podbiegła do okna, zza którego się wychyliła.
— Mogę w czymś panom pomóc? — spytała, przybierając to, co myślała, że jest jej najgroźniejszą miną. Zmarszczone brwi, zaczerwienione (oczywiście, że od złości, nie od nieśmiałości, w żadnym wypadku) policzki, palce wczepione w dolną krawędź okna. — Bo tak się składa, że przeszkadzają mi panowie w przygotowaniu się na spotkanie z przyjaciółką, więc byłabym wdzięczna, gdyby nie robili panowie sztucznego tłumu, bo nie przypominam sobie, żebym panów też tu zapraszała — głos drżał, maniera, z którą mówiła była bardzo... specyficzna. Wydawało się, że albo mówi prawdę, albo jest niespełna rozumu. Młodzi mężczyźni popatrzyli po sobie, wyraźnie zadziwieni, kontemplując chyba nad swymi kolejnymi krokami.
— A nie widziała panienka może takiego hultaja z paczuszką? Nie przebiegał obok? Bo my tego gagatka szukamy! — zawołał pierwszy, ze złudną nadzieją na otrzymanie pomocy. Maria w tym samym czasie wzniosła podbródek do góry, prawie—że—dumnie.
— Humpf! — tupnęła nóżką, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. — Widzę tylko dwóch hultajów, którzy zakłócają mój spokój. A jeżeli nie przestaną panowie natychmiast, zawezwę mojego tatę i on się z panami rozprawi! — próbowała przypomnieć sobie Elodie Davies, najbardziej zaskakująco—irytującą dziewczynę, z którą chodziła do szkoły. Zawsze wszystkim groziła swym ojcem, w dokładnie taki sposób. I chyba miała rację, bo mężczyźni zbledli nagle, zniżyli głosy do szeptu, rozprawiając między sobą dłuższą chwilę, po czym krzyknęli tylko coś o przeprosinach i odeszli w kierunku miasta. Najwyraźniej uznali ją za wariatkę, ale może to i lepiej?
Maria natomiast, wciąż trzymając dłonie na dolnej krawędzi okna, zgięła nogi w kolanach i osunęła się do kucnięcia. Oddychała płytko i szybko, jakby całe zdenerwowanie, jakie czuła przez ten czas wracało do niej teraz, ze zdwojoną siłą. Dopiero po kilku sekundach odwróciła się przodem do Jamesa, kąciki ust drżały w próbach powstrzymania śmiechu, kolejnej próby rozładowania nerwów.
— Chyba... Chyba już poszli... — oznajmiła wreszcie, ponownie siadając na dywan. Od tego przedstawienia i jego powagi na czole skrystalizowało się kilka kropelek potu, które prędko wytarła wierzchem dłoni.
Do wysiłku, samotności, nawet do tego, że słyszało się czasami głosy zaplątane gdzieś między zielone blaszki liści...
Ale czy na pewno?
Zmarszczyła lekko brwi, gdy usłyszała komendę, świst podciągającej się prędko drabinki. Zdążyła nawet odwrócić głowę, wyjrzeć przez swoje lewe ramię, akurat w momencie, gdy w środku pojawił się niespodziewany gość. Maria nie drgnęła nawet o milimetr, choć zazwyczaj byłaby pewnie pierwszą osobą, która poderwała się do ucieczki. Chłopak nie wyglądał na wiele starszego od niej, może nawet był jej równolatkiem? Rozwiane, kręcone włosy, ciemniejsza karnacja i rozbiegane (czy jej się wydawało?) piwne oczy. Od razu wyciągnął rękę, język jego ciała od razu podpowiedział Marii, że nie było się czego — kogo bać. Intuicja opierała się wszak na takich małych, subtelnych niuansach.
Dyszał. Uciekał skądś? Przed kimś?
— Nic się nie stało — powiedziała miękko, choć cicho, ale wciąż nie odpuszczało jej przeczucie, że chyba coś mu, im groziło. Byli przecież w okolicy Londynu, miasta pełnego sprzeczności, miasta, w którym siostra kazała jej uważać, a ojciec zachwalał pod kątem bezpieczeństwa. Na idyllicznym obrazie stolicy zaczęły się jednak pojawiać rysy, jedna po drugiej. — Miejsca jest wystarczająco na nas dwo— — odwróciła się w kierunku niewielkiego okienka, chcąc wyjrzeć przez nie, dostrzec, czy może ktoś nie nadchodzi Wierzbową Alejką w ich stronę, ale nim zdążyła odwrócić się, chcąc zwrócić się bezpośrednio do nieznajomego chłopaka, ten zniknął jej z oczu, najwyraźniej pojawiając się i znikając z równą prędkością.
To z kolei zmusiło Marię do odłożenia talerzyka i sztućców na bok, przesunięcia się w kierunku dziury, przez którą wchodziło się do domku na drzewie. Oparwszy się na kolanach i dłoniach spojrzała w dół, na to, jak radził sobie, schodząc z tajemniczym pakunkiem.
Nie zdążył jednak dotknąć stopami ziemi. W pierwszej chwili wydawało się, że zmienił zdanie i zawrócił, ale dopiero za kilka bić serca Maria zmusiła się do wyostrzenia słuchu, dosłyszała kilka — przynajmniej dwa — męskie głosy. Zagrożenie.
Cofnęła się bez słowa, prędko, robiąc mu miejsce. Ostatecznie powróciła na swoje miejsce na dywanie, obok talerza z faszerowaną dynią, przyglądając się mu — teraz stojącemu tyłem, podciągającemu drabinki do góry. Naturalnym, pierwszym instynktem byłoby spytać, dlaczego to robi. Drugim, o zawartość pakunku, który wciąż przy sobie miał. Ale Maria miała w sobie iskrę czegoś, o co nikt jej nie podejrzewał — kłopoty zazwyczaj znajdowały ją, a gdy już to robiły, potrafiła wykrzesać z siebie więcej lub mniej odwagi, by pomóc równie zagubionym duszom. Nieznajomy o włosach kręcących się w niesforne loki wydawał się być kimś, kto na to zasługiwał.
Skinęła głową, a usta wygięły się w nieśmiałym uśmiechu. Wciąż był to jednak chłopiec w tarapatach, zupełnie nieznajomy, choć zarzekający się, że nie zrobi jej krzywdy. Obróciła się raz jeszcze, po to by ukroić kolejny kawałek faszerowanej dyni. Podsunęła mu talerzyk na samą krawędź dywanu, przy której przycupnął, po czym wzniosła palec do ust, nakazując mu być cicho.
Głosy pod nimi przybrały na sile.
— Mówię ci, że go widziałem — jeden z nich, niższy, brzmiał już na zirytowanego. Maria, wciąż sygnalizując Jamesowi, aby pozostał cicho, zbliżyła się do dziury, wyglądając z niej ostrożnie. Pragnęła dalej pozostać niezauważona.
— To jak go widziałeś, że teraz go nie ma? Nie mógł się przecież rozpłynąć w powietrzu — głos drugiego z rozmawiających wybrzmiał na tyle blisko, że wystarczyło się nieco wychylić, by dojrzeć jego posiadacza. Niewysoki, chudy jak patyk chłopaczyna. Też mógłby być w ich wieku.
— Pewnie siedzi tam na górze i udaje, że go nie ma — burknął pierwszy, również zjawiając się w polu widzenia Marii. Marii, która podniosła się z klęczek prędko i przy dźwięku kilku skrzypnięć desek podbiegła do okna, zza którego się wychyliła.
— Mogę w czymś panom pomóc? — spytała, przybierając to, co myślała, że jest jej najgroźniejszą miną. Zmarszczone brwi, zaczerwienione (oczywiście, że od złości, nie od nieśmiałości, w żadnym wypadku) policzki, palce wczepione w dolną krawędź okna. — Bo tak się składa, że przeszkadzają mi panowie w przygotowaniu się na spotkanie z przyjaciółką, więc byłabym wdzięczna, gdyby nie robili panowie sztucznego tłumu, bo nie przypominam sobie, żebym panów też tu zapraszała — głos drżał, maniera, z którą mówiła była bardzo... specyficzna. Wydawało się, że albo mówi prawdę, albo jest niespełna rozumu. Młodzi mężczyźni popatrzyli po sobie, wyraźnie zadziwieni, kontemplując chyba nad swymi kolejnymi krokami.
— A nie widziała panienka może takiego hultaja z paczuszką? Nie przebiegał obok? Bo my tego gagatka szukamy! — zawołał pierwszy, ze złudną nadzieją na otrzymanie pomocy. Maria w tym samym czasie wzniosła podbródek do góry, prawie—że—dumnie.
— Humpf! — tupnęła nóżką, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. — Widzę tylko dwóch hultajów, którzy zakłócają mój spokój. A jeżeli nie przestaną panowie natychmiast, zawezwę mojego tatę i on się z panami rozprawi! — próbowała przypomnieć sobie Elodie Davies, najbardziej zaskakująco—irytującą dziewczynę, z którą chodziła do szkoły. Zawsze wszystkim groziła swym ojcem, w dokładnie taki sposób. I chyba miała rację, bo mężczyźni zbledli nagle, zniżyli głosy do szeptu, rozprawiając między sobą dłuższą chwilę, po czym krzyknęli tylko coś o przeprosinach i odeszli w kierunku miasta. Najwyraźniej uznali ją za wariatkę, ale może to i lepiej?
Maria natomiast, wciąż trzymając dłonie na dolnej krawędzi okna, zgięła nogi w kolanach i osunęła się do kucnięcia. Oddychała płytko i szybko, jakby całe zdenerwowanie, jakie czuła przez ten czas wracało do niej teraz, ze zdwojoną siłą. Dopiero po kilku sekundach odwróciła się przodem do Jamesa, kąciki ust drżały w próbach powstrzymania śmiechu, kolejnej próby rozładowania nerwów.
— Chyba... Chyba już poszli... — oznajmiła wreszcie, ponownie siadając na dywan. Od tego przedstawienia i jego powagi na czole skrystalizowało się kilka kropelek potu, które prędko wytarła wierzchem dłoni.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
Spokój bijący od dziewczyny był pomocny, a może nawet więcej. Nie spodziewał się zastać tu nikogo, a kiedy już okazało się, że lokacja była zajęta, zwyczajnie go nie wydała. Zawczasu wolał ją uprzedzić. Miał wystarczająco instynktu samozachowawczego, by właśnie tym wyznaniem i zapewnieniem zapewnić samemu sobie chwilę bezpieczeństwa. Mogła krzyknąć, pisnąć, ściągnąć na siebie niechcący uwagę ludzi, którzy go gonili, ale ona zachowała zimną krew, zdumiona bardziej jego nagłym powrotem niż samą jego tu obecnością. Próbował złapać powietrza w płuca i ukoić nerwy, ale denerwował się. Nie chciał narazić się tym ludziom, a teraz, dodatkowo, nie chciał narazić też jej, bo niczym sobie nie zawiniła. I choć nie byli to ani szmalcownicy ani bandyci, a synowie sprzedawcy, którzy musieli bronić własnego interesu, ucieczka zawsze smakowała tak samo — a po Tower, dreszcz emocji przebiegający po plecach był jeszcze intensywniejszy i rozbudzający wyobraźnię.
Spojrzał na dziewczynę, gdy nakładała na talerzyk dynie i podsunęła mu go pod nos. Zmarszczył brwi. Był bardziej zaskoczony nią niż ona nim. Oddychając ciężko i głośni obserwował ją, gdy zbliżała się do wyjścia, by wystawić głowę na zewnątrz.
— Co... co ty...— chciał ją powstrzymać, przez ułamek sekundy mylnie interpretując jej zamiary. Planowała go wydać? Złapał ją za przedramię, chcąc pociągnąć w głąb domku, ale dobiegające z dołu głosy były już na tyle wyraźne, że wiedział, że jest zwyczajnie po wszystkim. Puścił ją, nim się wychyliła całkiem, patrząc na nią z szeroko otwartymi oczami. Był człowiekiem wielkiej wiary, ale nie zwykł ufać obcym a już na pewno nie wierzył, że obcy — nawet ci o pozornie najczystszym sercu mogli tak z marszu chcieć mu w czymkolwiek pomóc. Niewiele spotkał takich osób w życiu. Przyjaciół mógł zliczyć na palcach obu rąk, część już nie żyła, zastąpili ich inni, ale jakie to było prawdopodobieństwo, że spotka na swojej drodze tak życzliwą i dobrą duszę?
Zacisnął zęby, zastygając nieruchomo — tylko płatki nosa poruszały się wyraźnie, przy każdym wdechu i wydechu. I nawet jeśli ci dwaj nie mieli szans go usłyszeć z dołu, i tak oddychał jak najciszej. Wstała nagle, nakazując mu wciąż być cicho — powiódł za nią wzrokiem aż do okienka, przez które się wychyliła. Jej słowa nie brzmiały szczególnie przekonywująco, a raczej nie brzmiałyby dla drabów, którzy mogliby być zainteresowania krzywdzeniem jej, a nie znalezieniem drobnego kieszonkowca. Nie odrywając od niej wzroku słuchał ich rozmowy. Kiedy tupnęła nogą uśmiechnął się mimowolnie, rozbawiony jej pozą, miną, zawziętością. Wyraz twarzy mu złagodniał, nie był świadom, że nawet kiedy obróciła się ku niemu wciąż się głupio uśmiechał, częściowo onieśmielony jej ratunkiem. Jej kąciki ust drżały, dostrzegł to — jego także, w takiej samej próbie powstrzymania salwy śmiechu. Milczał chwilę, nie odpowiadając od razu, aż w końcu otrząsnął się z chwilowego amoku.
— Też bym się wystraszył tej groźby — zapewnił ją. Siedziała wciąż pod oknem, podekscytowana, przejęta. Postanowił zreflektować się i zbliżyć do drzwi z drabinką. Wpierw najpierw lekko wyjrzał, a kiedy ich nie dostrzegł wychylił się mocniej, trzymając zaciśniętą dłonią na krawędzi wejścia. W końcu dostrzegł ich sylwetki — głównie plecy. Oddalali się, rozglądając na prawo i lewo. — Tak, udało ci się — mruknął obserwując wyraźnie zawiedzione postaci, które wskazywały na różne kierunki, aż w końcu razem skierowały się z powrotem, w stronę miasta. Odwrócił się do dziewczyny. Właściwie mógłby iść, pomogła mu zażegnać niebezpieczeństwo. — Dzięki. gdyby nie ty, wywlekliby mnie stąd i przetrzepali — był jej wdzięczny. Za to, że mu pomogła, że go nie wydała. Usiadł na dywanie, obok talerzyka, którzy mu wcześniej podsunęła. — Mój brat jest... ciężko chory. Potrzebuję tego dla niego — wspomniał, unosząc wyżej paczuszkę. Czuł, że nawet jeśli o to nie zapytała, był jej winny jakieś wyjaśnienia. Nawet jeśli nieprawdziwe. Wbrew temu, co mówił nie było wewnątrz lekarstw. Ukradł ze sklepu kalafonię, ale jej wygląd przypominał słoiczek z maścią. — Więc gdyby mnie złapali, musiałbym szukać dalej...— skłamał gładko, patrząc jej prosto w oczy. — Ale jesteś moją bohaterką dzisiaj.— Uśmiechnął się szerzej, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że dziewczyna była nie tylko młoda, ale też śliczna. Wewnątrz domku światło było słabe, niewiele go wpadało przez okna, ale i tak bez trudu dostrzegł, że miała jasne włosy o ciepłej, przyjemnej barwie i jasne, mądre oczy. — Mogę spytać jak masz na imię?
Spojrzał na dziewczynę, gdy nakładała na talerzyk dynie i podsunęła mu go pod nos. Zmarszczył brwi. Był bardziej zaskoczony nią niż ona nim. Oddychając ciężko i głośni obserwował ją, gdy zbliżała się do wyjścia, by wystawić głowę na zewnątrz.
— Co... co ty...— chciał ją powstrzymać, przez ułamek sekundy mylnie interpretując jej zamiary. Planowała go wydać? Złapał ją za przedramię, chcąc pociągnąć w głąb domku, ale dobiegające z dołu głosy były już na tyle wyraźne, że wiedział, że jest zwyczajnie po wszystkim. Puścił ją, nim się wychyliła całkiem, patrząc na nią z szeroko otwartymi oczami. Był człowiekiem wielkiej wiary, ale nie zwykł ufać obcym a już na pewno nie wierzył, że obcy — nawet ci o pozornie najczystszym sercu mogli tak z marszu chcieć mu w czymkolwiek pomóc. Niewiele spotkał takich osób w życiu. Przyjaciół mógł zliczyć na palcach obu rąk, część już nie żyła, zastąpili ich inni, ale jakie to było prawdopodobieństwo, że spotka na swojej drodze tak życzliwą i dobrą duszę?
Zacisnął zęby, zastygając nieruchomo — tylko płatki nosa poruszały się wyraźnie, przy każdym wdechu i wydechu. I nawet jeśli ci dwaj nie mieli szans go usłyszeć z dołu, i tak oddychał jak najciszej. Wstała nagle, nakazując mu wciąż być cicho — powiódł za nią wzrokiem aż do okienka, przez które się wychyliła. Jej słowa nie brzmiały szczególnie przekonywująco, a raczej nie brzmiałyby dla drabów, którzy mogliby być zainteresowania krzywdzeniem jej, a nie znalezieniem drobnego kieszonkowca. Nie odrywając od niej wzroku słuchał ich rozmowy. Kiedy tupnęła nogą uśmiechnął się mimowolnie, rozbawiony jej pozą, miną, zawziętością. Wyraz twarzy mu złagodniał, nie był świadom, że nawet kiedy obróciła się ku niemu wciąż się głupio uśmiechał, częściowo onieśmielony jej ratunkiem. Jej kąciki ust drżały, dostrzegł to — jego także, w takiej samej próbie powstrzymania salwy śmiechu. Milczał chwilę, nie odpowiadając od razu, aż w końcu otrząsnął się z chwilowego amoku.
— Też bym się wystraszył tej groźby — zapewnił ją. Siedziała wciąż pod oknem, podekscytowana, przejęta. Postanowił zreflektować się i zbliżyć do drzwi z drabinką. Wpierw najpierw lekko wyjrzał, a kiedy ich nie dostrzegł wychylił się mocniej, trzymając zaciśniętą dłonią na krawędzi wejścia. W końcu dostrzegł ich sylwetki — głównie plecy. Oddalali się, rozglądając na prawo i lewo. — Tak, udało ci się — mruknął obserwując wyraźnie zawiedzione postaci, które wskazywały na różne kierunki, aż w końcu razem skierowały się z powrotem, w stronę miasta. Odwrócił się do dziewczyny. Właściwie mógłby iść, pomogła mu zażegnać niebezpieczeństwo. — Dzięki. gdyby nie ty, wywlekliby mnie stąd i przetrzepali — był jej wdzięczny. Za to, że mu pomogła, że go nie wydała. Usiadł na dywanie, obok talerzyka, którzy mu wcześniej podsunęła. — Mój brat jest... ciężko chory. Potrzebuję tego dla niego — wspomniał, unosząc wyżej paczuszkę. Czuł, że nawet jeśli o to nie zapytała, był jej winny jakieś wyjaśnienia. Nawet jeśli nieprawdziwe. Wbrew temu, co mówił nie było wewnątrz lekarstw. Ukradł ze sklepu kalafonię, ale jej wygląd przypominał słoiczek z maścią. — Więc gdyby mnie złapali, musiałbym szukać dalej...— skłamał gładko, patrząc jej prosto w oczy. — Ale jesteś moją bohaterką dzisiaj.— Uśmiechnął się szerzej, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że dziewczyna była nie tylko młoda, ale też śliczna. Wewnątrz domku światło było słabe, niewiele go wpadało przez okna, ale i tak bez trudu dostrzegł, że miała jasne włosy o ciepłej, przyjemnej barwie i jasne, mądre oczy. — Mogę spytać jak masz na imię?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mogła pisnąć, mogła krzyknąć, ale też przerażały ją inne rzeczy, niż te, które stawiały włosy dęba jej rówieśniczkom. Bała się, oczywiście — ale nie myszek śmigających między nogami albo hałasującymi w kuchni, nie odgłosów dzikich zwierząt, które niosły się po lesie, ani nie nagłych wizyt jakiegoś zagubionego w świecie chłopaka, który akurat wybrał sobie to samo miejsce publiczne do ukrycia się przed nadchodzącymi kłopotami. Była wojna, okrutna wojna — dlatego też widząc kogoś, kto pomocy potrzebował, nie mogła odwrócić od niego wzroku. I choć jej umiejętności aktorskie pozostawiały wiele do życzenia, udało jej się przekonać mężczyzn, że dalsze szukanie źródła ich kłopotu w domku na drzewie wcale nie było dlań opłacalne. Cała powaga sytuacji powracała do niej dopiero po fakcie, w dodatku falami. Czuła, że dłonie zaczynają jej drżeć, drżą też kąciki ust, wygięte w zadowolonym własną, niezapowiedzianie odważną postawą uśmiechu. Ale gdy przez chwilę zastanawiała się, czy na pewno zrobiła dobrze i czy powtórzyłaby ten sam zabieg, w głowie miała jedną tylko odpowiedź.
Tak. Oczywiście, że tak.
Zwróciła twarz jeszcze raz w jego kierunku, gdy próbował ją powstrzymać. Zamiast się odezwać, przysunęła jedynie palec do ust, prosząc go o zachowanie ciszy. Tamci mężczyźni nie odeszli szczególnie daleko, a wciąż znajdując się w pobliżu, mogli go usłyszeć. Póki nie próbowali siłą wedrzeć się na górę, mieli przewagę terenu. Znacznie ciężej byłoby zabronić im wejścia. Do zbombardowania miała tylko swoje talerzyki i upieczoną dynię z mięsnym nadzieniem, ale zrzucanie im dobrego jedzenia na głowę było prawdziwym marnotrawstwem.
Spojrzała na niego jeszcze raz, gdy poczuła jego dłoń na swoim przedramieniu. Szeroko otwarte, szarozielone oczy zaogniskowały się na twarzy chłopaka, a policzki niemal natychmiast pokryły się różowym tintem. Ale zaraz dotyk ustał, a opiekunka jednorożców musiała skupić siebie — a przede wszystkim własne myśli — na czymś zupełnie innym. Wychylenie się przez dziurę i zobaczenie, że tamci już odeszli przyniosło moment ulgi. Wreszcie mogła westchnąć, nabrać głęboki wdech.
Chociaż gdy powróciła do prostej pozycji siedzącej, czuła, że zaczyna delikatnie kręcić jej się w głowie. Mimo to postanowiła wykonać jeszcze jedną akcję, jeszcze jedno małe przedstawienie, w jej mniemaniu oczywiście wiarygodne. Wciąż jednak szaleńcze bicie serca sprawiało, że nie mogła zebrać swoich myśli — może dlatego, gdy odwróciła się na powrót do nieznajomego chłopaka, uśmiechniętego w niespodziewany (nie było w tym uśmiechu szydery, był naprawdę... przyjemny? U r o c z y?), nie mogła powstrzymać się od tego samego. Bo przecież nie było lepszego sposobu na pozbycie się choć części nagromadzonego w ciele strachu jak śmiech.
Chciała go powstrzymać przed wychyleniem się, przed zniweczeniem jej wielkiego wysiłku. Wyciągnęła nawet przed siebie rękę, w milczeniu, choć jej spojrzenie znów zalśniło determinacją. Musisz bardziej na siebie uważać, powiedziałaby mu, gdyby potrafiła przybrać ostrzegawczy, może nawet karcący ton, gdyby była już pewna, że tamci odeszli i ich nie podsłuchają. Okazja do tegoż ostatniego nadarzyła się niedługo później, ale wciąż nie mogła zebrać się na ostre, jak na siebie oczywiście, słowa.
Bo jakże by mogła, gdy tak prędko zabrał głos, opowiadając o chorym bracie. Nie chciała go pytać o powody jego ucieczki i problemów z tamtymi; wiara w dobroć ludzką była jej największą zaletą, ale również fatalną wadą. Tą, która prędzej czy później doprowadzi ją do tragedii. Póki co miała jednak szczęście, niesamowite szczęście, wpadając akurat na kogoś takiego jak Jim.
— Nie dziękuj, każdy by tak zrobił — machnęła lekko dłonią, a wypowiedziane przez nią słowa, nawet ich szybkość sprawiały wrażenie, że mówi zupełnie szczerze, bez wygładzenia dobrym wychowaniem, pojęciem tego, co należało w podobnych sytuacjach mówić. — Zwłaszcza, że to dla brata. Teraz ciężko o wszystko, ale... Życie jest jedno, prawda? — dodała, podnosząc się wreszcie z miejsca, aby powrócić do tego, które zajmowała wcześniej, tuż przy talerzyku z plastrem pieczonej z mięsem dyni i zestawu sztućców. Bez większego namysłu podała je nieznajomemu jeszcze chłopakowi, ruchem głowy zachęcając go do spróbowania. — Ale o swoje też musisz dbać. Zjedz chociaż trochę, proszę — musiał być zmęczony ucieczką, a przecież czekała go jeszcze droga do domu. Nie musiał wcale mieszkać w okolicy, a to z kolei sprawiało, że potrzebował sił, aby stawić się w nim w jednym kawałku. Kto wie, czy tamci nie będą tam na niego czekać... Oby nie.
Ciemne kłęby myśli odegnało dopiero pytanie nieznajomego. Tak naturalne, tak przyziemne, że ściągnęło ją wprost na drewnianą podłogę domku na drzewie, na zakurzony lekko dywan, tuż obok młodzieńca o ciemnych lokach i lśniących zawadiacko oczach... Nawet ta blizna na nosie, ledwo widoczna, nie sprawiała, że wyglądał niebezpiecznie, a... Jakoś żywiej? Bardziej ludzko?
— Maria. Ale w zamian musisz zdradzić mi swoje imię — odpowiedziała, nie próbując nawet ukryć formującego się na ustach uśmiechu. Jeszcze nigdy nie była w podobnej sytuacji, ale...
To było takie ekscytujące!
Tak. Oczywiście, że tak.
Zwróciła twarz jeszcze raz w jego kierunku, gdy próbował ją powstrzymać. Zamiast się odezwać, przysunęła jedynie palec do ust, prosząc go o zachowanie ciszy. Tamci mężczyźni nie odeszli szczególnie daleko, a wciąż znajdując się w pobliżu, mogli go usłyszeć. Póki nie próbowali siłą wedrzeć się na górę, mieli przewagę terenu. Znacznie ciężej byłoby zabronić im wejścia. Do zbombardowania miała tylko swoje talerzyki i upieczoną dynię z mięsnym nadzieniem, ale zrzucanie im dobrego jedzenia na głowę było prawdziwym marnotrawstwem.
Spojrzała na niego jeszcze raz, gdy poczuła jego dłoń na swoim przedramieniu. Szeroko otwarte, szarozielone oczy zaogniskowały się na twarzy chłopaka, a policzki niemal natychmiast pokryły się różowym tintem. Ale zaraz dotyk ustał, a opiekunka jednorożców musiała skupić siebie — a przede wszystkim własne myśli — na czymś zupełnie innym. Wychylenie się przez dziurę i zobaczenie, że tamci już odeszli przyniosło moment ulgi. Wreszcie mogła westchnąć, nabrać głęboki wdech.
Chociaż gdy powróciła do prostej pozycji siedzącej, czuła, że zaczyna delikatnie kręcić jej się w głowie. Mimo to postanowiła wykonać jeszcze jedną akcję, jeszcze jedno małe przedstawienie, w jej mniemaniu oczywiście wiarygodne. Wciąż jednak szaleńcze bicie serca sprawiało, że nie mogła zebrać swoich myśli — może dlatego, gdy odwróciła się na powrót do nieznajomego chłopaka, uśmiechniętego w niespodziewany (nie było w tym uśmiechu szydery, był naprawdę... przyjemny? U r o c z y?), nie mogła powstrzymać się od tego samego. Bo przecież nie było lepszego sposobu na pozbycie się choć części nagromadzonego w ciele strachu jak śmiech.
Chciała go powstrzymać przed wychyleniem się, przed zniweczeniem jej wielkiego wysiłku. Wyciągnęła nawet przed siebie rękę, w milczeniu, choć jej spojrzenie znów zalśniło determinacją. Musisz bardziej na siebie uważać, powiedziałaby mu, gdyby potrafiła przybrać ostrzegawczy, może nawet karcący ton, gdyby była już pewna, że tamci odeszli i ich nie podsłuchają. Okazja do tegoż ostatniego nadarzyła się niedługo później, ale wciąż nie mogła zebrać się na ostre, jak na siebie oczywiście, słowa.
Bo jakże by mogła, gdy tak prędko zabrał głos, opowiadając o chorym bracie. Nie chciała go pytać o powody jego ucieczki i problemów z tamtymi; wiara w dobroć ludzką była jej największą zaletą, ale również fatalną wadą. Tą, która prędzej czy później doprowadzi ją do tragedii. Póki co miała jednak szczęście, niesamowite szczęście, wpadając akurat na kogoś takiego jak Jim.
— Nie dziękuj, każdy by tak zrobił — machnęła lekko dłonią, a wypowiedziane przez nią słowa, nawet ich szybkość sprawiały wrażenie, że mówi zupełnie szczerze, bez wygładzenia dobrym wychowaniem, pojęciem tego, co należało w podobnych sytuacjach mówić. — Zwłaszcza, że to dla brata. Teraz ciężko o wszystko, ale... Życie jest jedno, prawda? — dodała, podnosząc się wreszcie z miejsca, aby powrócić do tego, które zajmowała wcześniej, tuż przy talerzyku z plastrem pieczonej z mięsem dyni i zestawu sztućców. Bez większego namysłu podała je nieznajomemu jeszcze chłopakowi, ruchem głowy zachęcając go do spróbowania. — Ale o swoje też musisz dbać. Zjedz chociaż trochę, proszę — musiał być zmęczony ucieczką, a przecież czekała go jeszcze droga do domu. Nie musiał wcale mieszkać w okolicy, a to z kolei sprawiało, że potrzebował sił, aby stawić się w nim w jednym kawałku. Kto wie, czy tamci nie będą tam na niego czekać... Oby nie.
Ciemne kłęby myśli odegnało dopiero pytanie nieznajomego. Tak naturalne, tak przyziemne, że ściągnęło ją wprost na drewnianą podłogę domku na drzewie, na zakurzony lekko dywan, tuż obok młodzieńca o ciemnych lokach i lśniących zawadiacko oczach... Nawet ta blizna na nosie, ledwo widoczna, nie sprawiała, że wyglądał niebezpiecznie, a... Jakoś żywiej? Bardziej ludzko?
— Maria. Ale w zamian musisz zdradzić mi swoje imię — odpowiedziała, nie próbując nawet ukryć formującego się na ustach uśmiechu. Jeszcze nigdy nie była w podobnej sytuacji, ale...
To było takie ekscytujące!
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zagrożenie ustało, a on mógł odetchnąć z ulgą. Nie raz został już złapany, nie raz za karę sprano go pasem, kijem lub rękami tak, że przez kilka dni dochodził do siebie — czasem wiele ryzykował, ale na wsiach i małych miasteczkach częściej właśnie tak wymierzani sprawiedliwość. Odważniejsi chcieli odcinać dłonie, ale większość ludzi nie miała w sobie na tyle siły, by zrealizować wyrok, a wystarczająco, by małemu nicponiowi, za którego zawsze uchodził dać porządną nauczkę. Tutaj było inaczej. Londyn był wypełniony po brzegu służbami, pracownikami patrolu egzekucyjnego. Tutaj groziło mu spotkanie z funkcjonariuszami, a potem Tower, a nie chciał tam znów trafić. Strach przed więzieniem pojawiał się jednak dopiero wtedy, gdy już musiał uciekać. Nigdy nie powstrzymywał go przed realizacją tego, co sobie wymyślił. Nigdy nie sprawił, że zaniechał jakiejkolwiek kradzieży. I zwykle to było dla niego największym zagrożeniem. On sam.
Z wdzięcznością spojrzał na młodą dziewczynę, czując się głupio, że przeszkodził jej w odpoczynku, posiłku, chowaniu się przed światem.
— Nie każdy. Dziś dobroć jest towarem deficytowym. Mało kogo na niego stać, tym bardziej jeśli stawką może być jego własne życie. Jesteś bardzo odważna — przyznał, spoglądając na nią z lekkim uśmiechem. Nie miał wyrzutów sumienia z powodu kłamstwa. Kradzieżą nie można było się pochwalić. Nikomu nie zaimponowałyby jego umiejętności ani ryzyko jakiego podejmował, bo dla każdego złodziej był po prostu złodziejem, człowiekiem, który bezczelnie odbierał ludziom to, co należało do nich. I taka była przykra prawda. Czasem udawało się okradać ludzi, którzy mogli nawet nie zauważyć, że zostali okradzeni — ich brzuchy wciąż były tak samo pełne, a sakwy ciężkie. Łatwiej jednak odbierało się wszystko ludziom gorzej usytuowanym, a oni nierzadko długo na to pracowali, ciężko. Nie myślał o tym, ale czasem, by samemu zapełnić swój żołądek zabierał ostatni posiłek dzieciom z biednych rodzin, których nie było stać na więcej tak samo jak jego. Nie było w tym powodów do chwalenia się i trudno było się usprawiedliwić nawet w tak paskudnych czasach. Czasem robił to by przeżyć. Czasem robił to, bo go nie było stać. Czasem robił to, chcąc zaoszczędzić na coś bardziej potrzebnego, a czasem całkiem dla zabawy. Wyrósł w tym, przywykł, niezmiennie pamiętając jak haniebny był to czyn dla innych. I chciał się wyłgać, chciał wzbudzić w niej litość. Z czystego egoizmu. Nie chciał, by spojrzała na niego z pogardą i niechęcią. Próbował zaskarbić odrobinę zrozumienia i współczucia u tak pięknej i miłej dziewczyny. Tylko po to, by poczuć się lepiej. Nie chciał jednak kontynuować tego tematu, wałkować faktu, że był tylko złodziejem, nawet jeśli nic takiego nie padło wprost.
— Nie spodziewałem się, że kogoś tu spotkam. To było pierwsze miejsce po drodze, które mi przyszło do głowy— wyjaśnił. Nie pojawił się tu z jej powodu, nie śledził jej i nie chciał zrobić jej krzywdy. — Spędziłem tu trochę czasu, szczególnie zimą. Jest znacznie cieplej niż na dole. I bezpieczniej nocą. Psy nie potrafią się tu dostać — wyjaśnił z rozbawieniem. Nim trafił do portowego mieszkania, nim przywłaszczył je sobie po bezksiężycowej nocy to właśnie tu często nocował. – Nie sądziłem, że kto jeszcze lubi tu przychodzi.
Nie powinno go tu być z więcej niż jednego powodu. Była nie tylko miła, dobra i odważna. Wyglądała na dziewczynę z dobrego domu, a jego obecność tutaj mogła przysporzyć jej problemów.
— Nie chciałbym nadużywać twojej gościnności — odparł powoli, trochę nieśmiało. Spojrzał jednak na talerzyk, a oczy mu błysnęły intensywnie. — Ale mogę? Naprawdę? — dopytał jeszcze, na wszelki wypadek, nim sięgnął po talerzyk z faszerowaną dynią. Wyglądała i pachniała obłędnie. Sięgnął po talerzy i sztućce, nóż odstawił jednak na bok, próbując poradzić sobie samym widelcem. Jedzenie zestawem nie było dla niego ani łatwe ani pomocne, a co dopiero przyjemne. Za jedzenie zabrał się szybko, a potem jadł jeszcze szybciej bo był bardzo głodny, a kiedy tylko zasmakował jej specjału i poczuł jak był dobry pchał w usta następny kawałek nim zdołał połknąć poprzedni. —Fyszne— zapewnił ją z pełnymi ustami — Iebo f hębie— dodał z długim pomrukiem. Nie pamiętał kiedy jadł coś takiego, może ostatni raz w Hogwarcie. Jadł przez chwilę i dynią z mięsem zajmował się już jakiś czas, delektując się tą chwilą, póki ją nie poprosił o imię.
— Maria. Bardzo ładne imię — zapewnił ją po chwili, unosząc na nią spojrzenie. Odłożył talerzyk na bok, nie zostawił na nim ani odrobiny. Gdyby mógł, wylizałby też talerzyk, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.— Ja jestem James. Ale przyjaciele mówią na mnie Jim. Też możesz. — Uśmiechnął się lekko. — Jesteś stąd?— Z Londynu? Napewno. Takie dziewczyny jak ona nie oddalały się od domu.
Z wdzięcznością spojrzał na młodą dziewczynę, czując się głupio, że przeszkodził jej w odpoczynku, posiłku, chowaniu się przed światem.
— Nie każdy. Dziś dobroć jest towarem deficytowym. Mało kogo na niego stać, tym bardziej jeśli stawką może być jego własne życie. Jesteś bardzo odważna — przyznał, spoglądając na nią z lekkim uśmiechem. Nie miał wyrzutów sumienia z powodu kłamstwa. Kradzieżą nie można było się pochwalić. Nikomu nie zaimponowałyby jego umiejętności ani ryzyko jakiego podejmował, bo dla każdego złodziej był po prostu złodziejem, człowiekiem, który bezczelnie odbierał ludziom to, co należało do nich. I taka była przykra prawda. Czasem udawało się okradać ludzi, którzy mogli nawet nie zauważyć, że zostali okradzeni — ich brzuchy wciąż były tak samo pełne, a sakwy ciężkie. Łatwiej jednak odbierało się wszystko ludziom gorzej usytuowanym, a oni nierzadko długo na to pracowali, ciężko. Nie myślał o tym, ale czasem, by samemu zapełnić swój żołądek zabierał ostatni posiłek dzieciom z biednych rodzin, których nie było stać na więcej tak samo jak jego. Nie było w tym powodów do chwalenia się i trudno było się usprawiedliwić nawet w tak paskudnych czasach. Czasem robił to by przeżyć. Czasem robił to, bo go nie było stać. Czasem robił to, chcąc zaoszczędzić na coś bardziej potrzebnego, a czasem całkiem dla zabawy. Wyrósł w tym, przywykł, niezmiennie pamiętając jak haniebny był to czyn dla innych. I chciał się wyłgać, chciał wzbudzić w niej litość. Z czystego egoizmu. Nie chciał, by spojrzała na niego z pogardą i niechęcią. Próbował zaskarbić odrobinę zrozumienia i współczucia u tak pięknej i miłej dziewczyny. Tylko po to, by poczuć się lepiej. Nie chciał jednak kontynuować tego tematu, wałkować faktu, że był tylko złodziejem, nawet jeśli nic takiego nie padło wprost.
— Nie spodziewałem się, że kogoś tu spotkam. To było pierwsze miejsce po drodze, które mi przyszło do głowy— wyjaśnił. Nie pojawił się tu z jej powodu, nie śledził jej i nie chciał zrobić jej krzywdy. — Spędziłem tu trochę czasu, szczególnie zimą. Jest znacznie cieplej niż na dole. I bezpieczniej nocą. Psy nie potrafią się tu dostać — wyjaśnił z rozbawieniem. Nim trafił do portowego mieszkania, nim przywłaszczył je sobie po bezksiężycowej nocy to właśnie tu często nocował. – Nie sądziłem, że kto jeszcze lubi tu przychodzi.
Nie powinno go tu być z więcej niż jednego powodu. Była nie tylko miła, dobra i odważna. Wyglądała na dziewczynę z dobrego domu, a jego obecność tutaj mogła przysporzyć jej problemów.
— Nie chciałbym nadużywać twojej gościnności — odparł powoli, trochę nieśmiało. Spojrzał jednak na talerzyk, a oczy mu błysnęły intensywnie. — Ale mogę? Naprawdę? — dopytał jeszcze, na wszelki wypadek, nim sięgnął po talerzyk z faszerowaną dynią. Wyglądała i pachniała obłędnie. Sięgnął po talerzy i sztućce, nóż odstawił jednak na bok, próbując poradzić sobie samym widelcem. Jedzenie zestawem nie było dla niego ani łatwe ani pomocne, a co dopiero przyjemne. Za jedzenie zabrał się szybko, a potem jadł jeszcze szybciej bo był bardzo głodny, a kiedy tylko zasmakował jej specjału i poczuł jak był dobry pchał w usta następny kawałek nim zdołał połknąć poprzedni. —Fyszne— zapewnił ją z pełnymi ustami — Iebo f hębie— dodał z długim pomrukiem. Nie pamiętał kiedy jadł coś takiego, może ostatni raz w Hogwarcie. Jadł przez chwilę i dynią z mięsem zajmował się już jakiś czas, delektując się tą chwilą, póki ją nie poprosił o imię.
— Maria. Bardzo ładne imię — zapewnił ją po chwili, unosząc na nią spojrzenie. Odłożył talerzyk na bok, nie zostawił na nim ani odrobiny. Gdyby mógł, wylizałby też talerzyk, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.— Ja jestem James. Ale przyjaciele mówią na mnie Jim. Też możesz. — Uśmiechnął się lekko. — Jesteś stąd?— Z Londynu? Napewno. Takie dziewczyny jak ona nie oddalały się od domu.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wiedziała, bo i nie mogła wiedzieć, jak to jest tak zaciekle walczyć o przeżycie. W jej domu nigdy się nie przelewało, ale też jakoś udawało im się unosić ponad granicą prawdziwej nędzy. Obserwowała sytuację w domu na tyle uważnie, na ile pozwalał jej wiek i wyciągała z niej wnioski — mama, przede wszystkim ona, chwytała się każdego zajęcia, byle tylko zapewnić im przynajmniej jeden sycący posiłek w ciągu dnia. To ona nauczyła swą najmłodszą córkę szycia, to ona pokazała, jak powinno dbać się o dom, aby nawet taki jak ich — skromny, z przeciekającym od czasu do czasu pomimo łatania dachem — prezentował się czysto i porządnie. To ona jako pierwsza pokazała Marii wagę ciężkiej, uczciwej pracy i choć blondynka czasami zazdrościła swym koleżankom, które mogły spędzić wakacje po prostu na odpoczynku i chociażby czytaniu książek, nie musząc oddawać się pracy, aby przynajmniej częściowo zapłacić za swoją dalszą edukację i dopomóc rodzinie, była swej mamie bardzo wdzięczna za te nauki. Chociażby dlatego, że pomogły jej jakoś poradzić sobie w ciemnych od wojny i niedostatku pierwszych miesiącach dorosłości na tyle, aby odsunąć od gardła nóż desperacji. Nie wszyscy mieli to szczęście. Dlatego starała się nigdy nie wydawać pochopnych osądów, dlatego sądziła, że każdy zasługiwał na szansę i wybaczenie.
— Jesteś pierwszą osobą, która nazwała mnie odważną, wiesz? — wyznanie to, tak niecharakterystyczne dla niej, wymsknęło się spomiędzy ust prędzej, niż Maria zdążyła o tym pomyśleć. Mówiła cicho, głoski były podszyte melancholią, lecz nie tą, z którą próbowano walczyć. Melancholia wszak prędko stała się dobrą przyjaciółką młodej Multon, rozstawały się naprawdę rzadko. Zawsze gdzieś na krańcu świadomości, rozmazana sylwetka w kąciku oka. Musiało upłynąć kilka sekund, tyle samo uderzeń serca, aby zrozumiała, że właściwie przekazała tę myśl na głos. Wzrok utkwiony w Jimie opadł na powycierany, wyblakły dywan, na którym siedzieli, zęby chwyciły ostrożnie dolną wargę, bo ze wszystkich sił starała się powstrzymać od powiedzenia jeszcze czegoś głupszego.
Znacznie przyjemniejsze było wszak uczucie, które przypadkiem, albo może świadomie, w niej rozpalił. Poczucie dostrzeżenia nie pojawiało się często, do tego stopnia, że przyzwyczajona do bycia pomijaną dziewczyna odbierała je znacznie mocniej od innych. Zawsze wszak żyła w czyimś cieniu — pięknych przyjaciółek, koleżanek o wyższym urodzeniu i lepszym statusie, tych mądrzejszych od siebie i bardziej zdolnych. Nic dziwnego, że wtedy jej postać rozmywała się gdzieś w zbiorowej świadomości, czasem tak było znacznie łatwiej, a ostatnimi czasy — bezpieczniej. Jednak teraz, gdy wydawało się, że w tej niewielkiej kryjówce nic im nie groziło, że byli tylko oni — w towarzystwie nadziewanej dyni — nie było już za kim się skryć i dokąd uciec. A słowa, nawet jeżeli kłamliwe, sprawiły, że gdy znów podniosła na niego wzrok, szarozielone tęczówki rozbłysły raz jeszcze, wesoło, zaś przygryzane do tej pory usta rozciągnęły się w nieśmiałym, ale szczerym uśmiechu.
Utrzymywał się on dalej, gdy Jim począł zdradzać jej swą historię. Nie oczekiwała od niego żadnych wyjaśnień — wystarczyłaby jej świadomość, że był chociaż przez moment bezpieczny, cokolwiek nie sprowadziło na niego tego zagrożenia. Przestała się uśmiechać, gdy wspomniał, że przesiadywał w tym miejscu zimą. Tegoroczna była szczególnie trudna, pamiętała jak musiała uszyć sobie grubsze rękawiczki, bo od pracy na zewnątrz odmarzały jej palce do tego stopnia, że nie mogła ich później zgiąć, póki nie zyskały trochę temperatury. Oczy same obiegły niewielką przestrzeń domku na drzewie. Jak tutaj spać i nie zamarznąć? Nawet ten żartobliwy ton, z którym przemawiał, nie mógł zmyć z jej twarzy barw zaniepokojenia, zmartwienia, a serca uwolnić ze ściśnięcia troską. Nikt nie zasługiwał na taki los, a zwłaszcza ktoś tak miły jak on.
— Jeżeli spaliście tu zimą z bratem to nic dziwnego, że choruje... — szepnęła na wydechu, żywo przejęta wszystkim, co przed chwilą usłyszała. Podbródek zadrżał w preludium wzruszenia, zamrugała kilkukrotnie, próbując pozbyć się łez, które szukały jakiegokolwiek ujścia. — Moja... Moja kuzynka jest uzdrowicielką — wydusiła z siebie wreszcie, wychylając się do przodu, aby ułożyć dłoń — delikatnie, wszak pragnęła tylko musnąć jego skórę, skupić na sobie jego uwagę, świadoma, że męska duma często podpowiadała odrzucenie pomocy, zwłaszcza od nieznajomego — na tej jego. — Jeżeli te leki nie pomogą, może mogłaby go odwiedzić? — to chyba dobry pomysł. Nawet jeżeli schorzenie okaże się zbyt ciężkie do wyleczenia przez samą Elvirę, może udałoby się jej go chociaż zdiagnozować? Niewiele mogła zrobić dla tego chłopaka i jego rodziny, ale to, co usłyszała sprawiło, że nie mogła tak bezczynnie przejść obok ludzkiej tragedii.
Wyprostowała się, przerywając moment dotyku, gdy upewnił się, że nie żartowała z zaproszeniem do posiłku. Znów nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, najpierw kiwając głową na zgodę, a potem, z niespodziewanym rozczuleniem i ciepłem rozlewającym się w klatce piersiowej oglądając, jak prędko pałaszował dynię. Nie musiał mówić nic — samo tempo jedzenia utwierdzało Marię w przekonaniu, że mu smakowało. I to starczało, nawet bez wyraźnych pochlebstw.
— Zwolnij troszkę, bo się zadławisz — upomniała go z radosnym śmiechem, przymykając na moment powieki. Paradoksalnie czuła się przy nim bezpiecznie, nawet bardzo bezpiecznie. — Dokładki? — dopytała, odwracając się na moment bokiem, chcąc ocenić, czy apetyt jej towarzysza mógł sprawić, że wróci do domu z pustym brzuchem. Ostatecznie wizja ta nie była znowu taka zła, zdążyła się już przyzwyczaić. A jeżeli on mógł choć trochę się najeść... To naje się jego szczęściem. A co!
— Jim — powtórzyła po nim, szczególną uwagę zwracając na możliwość nazywania go w ten sposób, jak przyjaciele. Czy to, że zrobiło jej się tak lekko, było wynikiem pełzającego wokół niej głodu, czy po prostu stanowiło efekt tego niespodziewanego spoufalenia? — Z Londynu? Nie, mieszkam dość daleko. Ale jestem w odwiedzinach u siostry, ma małe dziecko i potrzebuje czasem mojej pomocy — potrząsnęła przecząco głową, blond loki poruszyły się razem z nią, choć mina zdecydowanie jej stężała. — Jej mąż jest okropnie niemiły. Ciągle jej wypomina, że "wyciągnął ją z biedy" i że powinna być mu wdzięczna. Ale tak ją wyciągnął, że nie zostawia jej nawet pieniędzy na zakupy, wiesz? Więc przyjeżdżam tu czasami, z jedzeniem od siebie i od mamy, z rzeczami dla małego. Bo synka mają uroczego, choć jest bardziej podobny do ojca niż do nas — nie sądziła, że kiedykolwiek pozwoli sobie na zdradzenie tej części historii, ale przed nieznajomymi było znacznie łatwiej się otworzyć. Szczerość przychodziła prędzej, jeżeli gdzieś z tyłu głowy kwitła świadomość, że osąd drugiej osoby mógł nie liczyć się w dłuższej perspektywie, bo po prostu mogą się więcej nie spotkać. — Więc póki jest w pracy, mój szwagier znaczy się, to pomagam u nich w domu. Posprzątam, ugotuję, pobawię małego. Ale gdy wraca wolę wychodzić, jest zbyt zajęty sobą, by mnie szukać — zaśmiała się na koniec, odgarniając jeden z kosmyków włosów za ucho. — Ty za to brzmisz jak londyńczyk, Jim. Mam rację, czy mieszkasz gdzieś indziej? O ile to nie tajemnica...
— Jesteś pierwszą osobą, która nazwała mnie odważną, wiesz? — wyznanie to, tak niecharakterystyczne dla niej, wymsknęło się spomiędzy ust prędzej, niż Maria zdążyła o tym pomyśleć. Mówiła cicho, głoski były podszyte melancholią, lecz nie tą, z którą próbowano walczyć. Melancholia wszak prędko stała się dobrą przyjaciółką młodej Multon, rozstawały się naprawdę rzadko. Zawsze gdzieś na krańcu świadomości, rozmazana sylwetka w kąciku oka. Musiało upłynąć kilka sekund, tyle samo uderzeń serca, aby zrozumiała, że właściwie przekazała tę myśl na głos. Wzrok utkwiony w Jimie opadł na powycierany, wyblakły dywan, na którym siedzieli, zęby chwyciły ostrożnie dolną wargę, bo ze wszystkich sił starała się powstrzymać od powiedzenia jeszcze czegoś głupszego.
Znacznie przyjemniejsze było wszak uczucie, które przypadkiem, albo może świadomie, w niej rozpalił. Poczucie dostrzeżenia nie pojawiało się często, do tego stopnia, że przyzwyczajona do bycia pomijaną dziewczyna odbierała je znacznie mocniej od innych. Zawsze wszak żyła w czyimś cieniu — pięknych przyjaciółek, koleżanek o wyższym urodzeniu i lepszym statusie, tych mądrzejszych od siebie i bardziej zdolnych. Nic dziwnego, że wtedy jej postać rozmywała się gdzieś w zbiorowej świadomości, czasem tak było znacznie łatwiej, a ostatnimi czasy — bezpieczniej. Jednak teraz, gdy wydawało się, że w tej niewielkiej kryjówce nic im nie groziło, że byli tylko oni — w towarzystwie nadziewanej dyni — nie było już za kim się skryć i dokąd uciec. A słowa, nawet jeżeli kłamliwe, sprawiły, że gdy znów podniosła na niego wzrok, szarozielone tęczówki rozbłysły raz jeszcze, wesoło, zaś przygryzane do tej pory usta rozciągnęły się w nieśmiałym, ale szczerym uśmiechu.
Utrzymywał się on dalej, gdy Jim począł zdradzać jej swą historię. Nie oczekiwała od niego żadnych wyjaśnień — wystarczyłaby jej świadomość, że był chociaż przez moment bezpieczny, cokolwiek nie sprowadziło na niego tego zagrożenia. Przestała się uśmiechać, gdy wspomniał, że przesiadywał w tym miejscu zimą. Tegoroczna była szczególnie trudna, pamiętała jak musiała uszyć sobie grubsze rękawiczki, bo od pracy na zewnątrz odmarzały jej palce do tego stopnia, że nie mogła ich później zgiąć, póki nie zyskały trochę temperatury. Oczy same obiegły niewielką przestrzeń domku na drzewie. Jak tutaj spać i nie zamarznąć? Nawet ten żartobliwy ton, z którym przemawiał, nie mógł zmyć z jej twarzy barw zaniepokojenia, zmartwienia, a serca uwolnić ze ściśnięcia troską. Nikt nie zasługiwał na taki los, a zwłaszcza ktoś tak miły jak on.
— Jeżeli spaliście tu zimą z bratem to nic dziwnego, że choruje... — szepnęła na wydechu, żywo przejęta wszystkim, co przed chwilą usłyszała. Podbródek zadrżał w preludium wzruszenia, zamrugała kilkukrotnie, próbując pozbyć się łez, które szukały jakiegokolwiek ujścia. — Moja... Moja kuzynka jest uzdrowicielką — wydusiła z siebie wreszcie, wychylając się do przodu, aby ułożyć dłoń — delikatnie, wszak pragnęła tylko musnąć jego skórę, skupić na sobie jego uwagę, świadoma, że męska duma często podpowiadała odrzucenie pomocy, zwłaszcza od nieznajomego — na tej jego. — Jeżeli te leki nie pomogą, może mogłaby go odwiedzić? — to chyba dobry pomysł. Nawet jeżeli schorzenie okaże się zbyt ciężkie do wyleczenia przez samą Elvirę, może udałoby się jej go chociaż zdiagnozować? Niewiele mogła zrobić dla tego chłopaka i jego rodziny, ale to, co usłyszała sprawiło, że nie mogła tak bezczynnie przejść obok ludzkiej tragedii.
Wyprostowała się, przerywając moment dotyku, gdy upewnił się, że nie żartowała z zaproszeniem do posiłku. Znów nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, najpierw kiwając głową na zgodę, a potem, z niespodziewanym rozczuleniem i ciepłem rozlewającym się w klatce piersiowej oglądając, jak prędko pałaszował dynię. Nie musiał mówić nic — samo tempo jedzenia utwierdzało Marię w przekonaniu, że mu smakowało. I to starczało, nawet bez wyraźnych pochlebstw.
— Zwolnij troszkę, bo się zadławisz — upomniała go z radosnym śmiechem, przymykając na moment powieki. Paradoksalnie czuła się przy nim bezpiecznie, nawet bardzo bezpiecznie. — Dokładki? — dopytała, odwracając się na moment bokiem, chcąc ocenić, czy apetyt jej towarzysza mógł sprawić, że wróci do domu z pustym brzuchem. Ostatecznie wizja ta nie była znowu taka zła, zdążyła się już przyzwyczaić. A jeżeli on mógł choć trochę się najeść... To naje się jego szczęściem. A co!
— Jim — powtórzyła po nim, szczególną uwagę zwracając na możliwość nazywania go w ten sposób, jak przyjaciele. Czy to, że zrobiło jej się tak lekko, było wynikiem pełzającego wokół niej głodu, czy po prostu stanowiło efekt tego niespodziewanego spoufalenia? — Z Londynu? Nie, mieszkam dość daleko. Ale jestem w odwiedzinach u siostry, ma małe dziecko i potrzebuje czasem mojej pomocy — potrząsnęła przecząco głową, blond loki poruszyły się razem z nią, choć mina zdecydowanie jej stężała. — Jej mąż jest okropnie niemiły. Ciągle jej wypomina, że "wyciągnął ją z biedy" i że powinna być mu wdzięczna. Ale tak ją wyciągnął, że nie zostawia jej nawet pieniędzy na zakupy, wiesz? Więc przyjeżdżam tu czasami, z jedzeniem od siebie i od mamy, z rzeczami dla małego. Bo synka mają uroczego, choć jest bardziej podobny do ojca niż do nas — nie sądziła, że kiedykolwiek pozwoli sobie na zdradzenie tej części historii, ale przed nieznajomymi było znacznie łatwiej się otworzyć. Szczerość przychodziła prędzej, jeżeli gdzieś z tyłu głowy kwitła świadomość, że osąd drugiej osoby mógł nie liczyć się w dłuższej perspektywie, bo po prostu mogą się więcej nie spotkać. — Więc póki jest w pracy, mój szwagier znaczy się, to pomagam u nich w domu. Posprzątam, ugotuję, pobawię małego. Ale gdy wraca wolę wychodzić, jest zbyt zajęty sobą, by mnie szukać — zaśmiała się na koniec, odgarniając jeden z kosmyków włosów za ucho. — Ty za to brzmisz jak londyńczyk, Jim. Mam rację, czy mieszkasz gdzieś indziej? O ile to nie tajemnica...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Ciemne i gęste brwi uniosły się, kryjąc pod grzywką z czarnych loków, a kąciki ust wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. Z lekkim niedowierzaniem, przyglądał się, wysłuchując jej wyznania, ale w mig pojął sedno. Dziewczyna była delikatna, drobna, wydawała się wątła i krucha i gdyby nie to, co zrobiła trudno byłoby mu wyobrazić sobie ją w podobnej scenerii, gdy jej delikatność i lekkość pozwalała mu wyobrazić sobie ją piszczącą przy maleńką myszką. Ale dla niego była odważna, udowodniła to kilka chwil temu.
— Jesteś tu sama — zauważył, pozwalając by brwi powoli opadły, łagodząc rysy twarzy. — Kiedy mnie zobaczyłaś nie krzyczałaś o pomoc, choć wtargnąłem tu nieproszony. Większość dziewcząt tak zareagowałaby na niespodziewane i natrętne towarzystwo obdartusa — wyznał z żartobliwą skruchą i cieniem wstydu. — No i nie miałaś w sobie strachu by nakrzyczeć na tych mężczyzn, choć przeczuwając, że jesteś tu sama, mogli chcieć wejść. Tu do ciebie, do domku na drzewie — wyliczał już całkiem poważnie, nie kończąc. Oboje mogli wyobrazić sobie jak mogłaby zakończyć się taka historia. Czy to odwaga czy lekkomyślność; nie potrafił ocenić, myląc pierwsze z drugim każdego jednego dnia. — Jesteś odważna. Ale nie bój się, nie uczynię ci krzywdy. Masz moje słowo — przyrzekł solennie, przykładając dłoń do piersi i pochylił z wdzięcznością głowę. — Jestem twoim dłużnikiem. — I mówiąc to szczerze był gotów ofiarować jej coś czego pragnęła w zamian za uratowanie mu dziś skóry. Przyglądał się jej zamyśleniu, wardze przygryzionej przez zęby. Wyglądała słodko, niewinnie, jak przebiśnieg jeszcze tuż przed nadejściem wiosny. Zaraz potem pogrążył się w jedzeniu, czując jak przyjemnie nasyca go i wypełnia dynia z mięsem. Porcja, którą mu ofiarowała była sycąca, ale do takiego młodzieńca, dojrzewającego, ruchliwego, pracującego fizycznie — mała. Dopiero przy dokładce zaczął odczuwać pełnię i sytość. Przyjemną, rozkoszną, rozgrzewającą od środka. W domu nie mieli za dużo i choć jego potrzeby były duże zawsze uważnie starał się jeść, upewniając, że jego siostrze i żonie nie braknie. Cudowna ciotka Neali ofiarowywała mu skromny posiłek w stajni, bez którego podczas obowiązków byłoby mu zapewne ciężko. Korzystał, gdy nadążała się okazja. Tak, jak i dziś.
— Nie spaliśmy tu...— odpowiedział, choć nie od razu. Odłożył widelczyk na talerz, przeżuwając ostatni kęs i spochmurniał nieco. — Prawie trzy lata temu zgubiliśmy się. To skomplikowane. Moją rodzinę napadli podli ludzie, udało nam się ujść z życiem jako jedynym, ale w całym zgiełku się straciliśmy. Szukałem ich rok, po wsiach, miastach od Birmingham aż po Londyn. I tu, gdzie żył mój najlepszy przyjaciel, po prostu zostałem. Był ostatnim. — Spojrzał na nią. — Jeśli wiesz co mam na myśli. — Ostatnim, który mu pozostał. — Odnaleźliśmy się na szczęście, ale przez kolejny rok mieszkałem tu i tam, w Londynie w każdym razie. Więc bywałem też tu, w domku na drzewie. — Pokrętne wyznanie o bezdomności przysypał wspomnieniami o bliskich. Nie miał domu. Odkąd tabor został rozbity, zniszczony, zamordowany, nie miał się gdzie podziać. Tułał się po kraju, sypiając w rowach, pod mostami, czasem, gdy miał szczęście w szopie na cudzym sianie, a kiedy go nie miał, skulony na łące pośród wysokich traw. Przywłaszczenie sobie mieszkania w porcie po Bezksieżycwej Nocy nie zmieniło tego. Wciąż nie miał domu. Wciąż był bezdomny. Budynek, który zajmowali teraz w Dolinie Godryka też nim nie był. Był tylko lokum, które wspólnie zajęli, licząc, że okoliczni mieszkańcy z powodu wojny nie postanowią ich wyrzucić. Z ludzkiej przyzwoitości odsuną na bok uprzedzenia i pozwolą im zostać w opuszczonym domostwie.
Spojrzał na jej dłoń, kiedy musnęła jego — ciemniejszą, o bardziej oliwkowym odcieniu, kiedy jej blada jak śnieg i czysta jak kryształ, na moment ją przysłoniła.— To bardzo miłe, dziękuję. — Thomas dziś nie potrzebował pomocy, ale jeśli była taka możliwość, jeśli kiedykolwiek znalazłby się w potrzebie nie mógłby odtrącić takiej szansy. Musiał tylko zachować ją na później. — Na razie sobie jakoś radzimy, ale będę pamiętał — odparł szczerze, nie odrzucając i nie przekreślając jej wspaniałomyślnej oferty pomocy.
Kiwnął głową z uśmiechem. Jego imię ładnie brzmiało w jej ustach. Ładną melodię grało jej słodkim głosem. Wspomnienie o dziecku przypomniało mu o tym, że sam wkrótce miał zderzyć się z podobną rzeczywistością. Kalejdoskop emocji zmienił jego twarz gwałtownie, od zagubienie przez smutek, aż po zakłopotanie, krótkotrwałą radość i w końcu skupienie. Skoncentrował się na niej, na jej słowach, nie wiedząc, że mimochodem odbierał jedną z najważniejszych lekcji w życiu.
— To sporo zarabia, a ona nie ma co jeść? — spytał bez zrozumienia, z trudnością i powoli pojmując dziwny układ między małżonkami. Trudno było współczuć jej siostrze, jeśli wyrwał ją ze szponów ubóstwa i zapewnił dom nad głową nie mogła mieć tak źle — wyobrażał sobie, że takie zasady rządziły światem i choć u nich w taborze kalkulacja zawsze była podstawą wszystkiego, często okazywało się przecież, że wiele młodych popadało w szaloną miłość nim dochodziło do jakiegokolwiek kontraktu. Byli jedną wielką rodziną, bez tajemnic. Każdy wiedział jaki czeka go los. — Nie dba o nich? — spytał bez zrozumienia. — I pewnie nie może pracować, bo małym nie ma się kto zająć — dopowiedział już sobie sam. — W mojej rodzinie zawsze było dużo dzieci. Wychowywaliśmy się razem. Nie pamiętam kto się kim zajmował, ale starsi dostawali baty, kiedy spuszczali nas z oczu — dodał z uśmiech i spuścił wzrok, pogrążając się w krótkiej nostalgii. Ich matki, ciotki i babki pracowały. Nie tak jak mężczyźni; niewiele z nich chodziło w cudze pole. Ale plotły serwetki, dywaniki, zasłonki, dziecięce beciki. Plotły bransoletki z rzemienia i grubych nici, nawlekały na nie koraliki, a potem sprzedawały, biorąc ze sobą gromadkę dzieci na targowisko. Czarownice warzyły eliksiry, a mugolki suszyły zioła, które sprzedawały naiwnym jako mieszanki dla zakochanych, mieszanki dla chorych. Zioła czyszcząc dla niewiernych mężów. Spojrzał na Marię po chwili, czując w jej drżącym tonie skryty niepokój i lęk. — Boisz się go? To zły człowiek? — spytał wprost. Ale czy jej siostra mogła od niego uciec? Porzucić własnego męża, by zostać bz dachu nad głową z małym dzieckiem? Czy odpowiedź, na którą czekał mogła cokolwiek zmienić, czy tylko zaspokoić jego ciekawość?
Westchnął ciężko, przecierając usta, na wypadek, gdyby pozostały na nich resztki pysznej dyni.
— Urodziłem się w Birmingham, ale jeszcze nie mówiłem zbyt dobrze, kiedy mama wysłała nas z bratem i siostrą do krewnych. I tam nauczyłem się mówić w ich języku. I głównie nim. Po angielsku uczyłem się w miastach, w których się zatrzymywaliśmy. Mój przyjaciel jest z Londynu. Pewnie to dlatego. — Uśmiechnął się pod nosem, na barki Marcela zrzucając winę za londyński akcent. To z nim, to od niego chłonął najwięcej, nawet pośród szkockich murów Hogwartu. Był pewien, że instynktownie łapał jego dźwięki. Nigdy nie mówił akcentem Birmingham, którym chrzanił niezrozumiale jego własny ojciec. Choć nie był pewien czy to nie alkohol. — Mogę być londyńczykiem, jeśli chcesz — Zatiutiał z szelmowskim uśmiechem po chwili.
— Jesteś tu sama — zauważył, pozwalając by brwi powoli opadły, łagodząc rysy twarzy. — Kiedy mnie zobaczyłaś nie krzyczałaś o pomoc, choć wtargnąłem tu nieproszony. Większość dziewcząt tak zareagowałaby na niespodziewane i natrętne towarzystwo obdartusa — wyznał z żartobliwą skruchą i cieniem wstydu. — No i nie miałaś w sobie strachu by nakrzyczeć na tych mężczyzn, choć przeczuwając, że jesteś tu sama, mogli chcieć wejść. Tu do ciebie, do domku na drzewie — wyliczał już całkiem poważnie, nie kończąc. Oboje mogli wyobrazić sobie jak mogłaby zakończyć się taka historia. Czy to odwaga czy lekkomyślność; nie potrafił ocenić, myląc pierwsze z drugim każdego jednego dnia. — Jesteś odważna. Ale nie bój się, nie uczynię ci krzywdy. Masz moje słowo — przyrzekł solennie, przykładając dłoń do piersi i pochylił z wdzięcznością głowę. — Jestem twoim dłużnikiem. — I mówiąc to szczerze był gotów ofiarować jej coś czego pragnęła w zamian za uratowanie mu dziś skóry. Przyglądał się jej zamyśleniu, wardze przygryzionej przez zęby. Wyglądała słodko, niewinnie, jak przebiśnieg jeszcze tuż przed nadejściem wiosny. Zaraz potem pogrążył się w jedzeniu, czując jak przyjemnie nasyca go i wypełnia dynia z mięsem. Porcja, którą mu ofiarowała była sycąca, ale do takiego młodzieńca, dojrzewającego, ruchliwego, pracującego fizycznie — mała. Dopiero przy dokładce zaczął odczuwać pełnię i sytość. Przyjemną, rozkoszną, rozgrzewającą od środka. W domu nie mieli za dużo i choć jego potrzeby były duże zawsze uważnie starał się jeść, upewniając, że jego siostrze i żonie nie braknie. Cudowna ciotka Neali ofiarowywała mu skromny posiłek w stajni, bez którego podczas obowiązków byłoby mu zapewne ciężko. Korzystał, gdy nadążała się okazja. Tak, jak i dziś.
— Nie spaliśmy tu...— odpowiedział, choć nie od razu. Odłożył widelczyk na talerz, przeżuwając ostatni kęs i spochmurniał nieco. — Prawie trzy lata temu zgubiliśmy się. To skomplikowane. Moją rodzinę napadli podli ludzie, udało nam się ujść z życiem jako jedynym, ale w całym zgiełku się straciliśmy. Szukałem ich rok, po wsiach, miastach od Birmingham aż po Londyn. I tu, gdzie żył mój najlepszy przyjaciel, po prostu zostałem. Był ostatnim. — Spojrzał na nią. — Jeśli wiesz co mam na myśli. — Ostatnim, który mu pozostał. — Odnaleźliśmy się na szczęście, ale przez kolejny rok mieszkałem tu i tam, w Londynie w każdym razie. Więc bywałem też tu, w domku na drzewie. — Pokrętne wyznanie o bezdomności przysypał wspomnieniami o bliskich. Nie miał domu. Odkąd tabor został rozbity, zniszczony, zamordowany, nie miał się gdzie podziać. Tułał się po kraju, sypiając w rowach, pod mostami, czasem, gdy miał szczęście w szopie na cudzym sianie, a kiedy go nie miał, skulony na łące pośród wysokich traw. Przywłaszczenie sobie mieszkania w porcie po Bezksieżycwej Nocy nie zmieniło tego. Wciąż nie miał domu. Wciąż był bezdomny. Budynek, który zajmowali teraz w Dolinie Godryka też nim nie był. Był tylko lokum, które wspólnie zajęli, licząc, że okoliczni mieszkańcy z powodu wojny nie postanowią ich wyrzucić. Z ludzkiej przyzwoitości odsuną na bok uprzedzenia i pozwolą im zostać w opuszczonym domostwie.
Spojrzał na jej dłoń, kiedy musnęła jego — ciemniejszą, o bardziej oliwkowym odcieniu, kiedy jej blada jak śnieg i czysta jak kryształ, na moment ją przysłoniła.— To bardzo miłe, dziękuję. — Thomas dziś nie potrzebował pomocy, ale jeśli była taka możliwość, jeśli kiedykolwiek znalazłby się w potrzebie nie mógłby odtrącić takiej szansy. Musiał tylko zachować ją na później. — Na razie sobie jakoś radzimy, ale będę pamiętał — odparł szczerze, nie odrzucając i nie przekreślając jej wspaniałomyślnej oferty pomocy.
Kiwnął głową z uśmiechem. Jego imię ładnie brzmiało w jej ustach. Ładną melodię grało jej słodkim głosem. Wspomnienie o dziecku przypomniało mu o tym, że sam wkrótce miał zderzyć się z podobną rzeczywistością. Kalejdoskop emocji zmienił jego twarz gwałtownie, od zagubienie przez smutek, aż po zakłopotanie, krótkotrwałą radość i w końcu skupienie. Skoncentrował się na niej, na jej słowach, nie wiedząc, że mimochodem odbierał jedną z najważniejszych lekcji w życiu.
— To sporo zarabia, a ona nie ma co jeść? — spytał bez zrozumienia, z trudnością i powoli pojmując dziwny układ między małżonkami. Trudno było współczuć jej siostrze, jeśli wyrwał ją ze szponów ubóstwa i zapewnił dom nad głową nie mogła mieć tak źle — wyobrażał sobie, że takie zasady rządziły światem i choć u nich w taborze kalkulacja zawsze była podstawą wszystkiego, często okazywało się przecież, że wiele młodych popadało w szaloną miłość nim dochodziło do jakiegokolwiek kontraktu. Byli jedną wielką rodziną, bez tajemnic. Każdy wiedział jaki czeka go los. — Nie dba o nich? — spytał bez zrozumienia. — I pewnie nie może pracować, bo małym nie ma się kto zająć — dopowiedział już sobie sam. — W mojej rodzinie zawsze było dużo dzieci. Wychowywaliśmy się razem. Nie pamiętam kto się kim zajmował, ale starsi dostawali baty, kiedy spuszczali nas z oczu — dodał z uśmiech i spuścił wzrok, pogrążając się w krótkiej nostalgii. Ich matki, ciotki i babki pracowały. Nie tak jak mężczyźni; niewiele z nich chodziło w cudze pole. Ale plotły serwetki, dywaniki, zasłonki, dziecięce beciki. Plotły bransoletki z rzemienia i grubych nici, nawlekały na nie koraliki, a potem sprzedawały, biorąc ze sobą gromadkę dzieci na targowisko. Czarownice warzyły eliksiry, a mugolki suszyły zioła, które sprzedawały naiwnym jako mieszanki dla zakochanych, mieszanki dla chorych. Zioła czyszcząc dla niewiernych mężów. Spojrzał na Marię po chwili, czując w jej drżącym tonie skryty niepokój i lęk. — Boisz się go? To zły człowiek? — spytał wprost. Ale czy jej siostra mogła od niego uciec? Porzucić własnego męża, by zostać bz dachu nad głową z małym dzieckiem? Czy odpowiedź, na którą czekał mogła cokolwiek zmienić, czy tylko zaspokoić jego ciekawość?
Westchnął ciężko, przecierając usta, na wypadek, gdyby pozostały na nich resztki pysznej dyni.
— Urodziłem się w Birmingham, ale jeszcze nie mówiłem zbyt dobrze, kiedy mama wysłała nas z bratem i siostrą do krewnych. I tam nauczyłem się mówić w ich języku. I głównie nim. Po angielsku uczyłem się w miastach, w których się zatrzymywaliśmy. Mój przyjaciel jest z Londynu. Pewnie to dlatego. — Uśmiechnął się pod nosem, na barki Marcela zrzucając winę za londyński akcent. To z nim, to od niego chłonął najwięcej, nawet pośród szkockich murów Hogwartu. Był pewien, że instynktownie łapał jego dźwięki. Nigdy nie mówił akcentem Birmingham, którym chrzanił niezrozumiale jego własny ojciec. Choć nie był pewien czy to nie alkohol. — Mogę być londyńczykiem, jeśli chcesz — Zatiutiał z szelmowskim uśmiechem po chwili.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Domek na drzewie
Szybka odpowiedź