Domek na drzewie
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Domek na drzewie
Nikt naprawdę nie wie, kto wzniósł domek na drzewie na Wierzbowej Alei, pewnego dnia po prostu pojawił się pośród zielonych gałęzi jednego z najwyższych drzew - a do jego wnętrza prowadziła linowa drabinka, która sama wciąga czarodzieja na górę, jeśli wypowie się właściwe hasło: w górę! Obiekt jest chroniony przed oczami mugoli, ale dostępny dla czarodziejów. Z góry, przez okna, rozciąga się zniewalający widok na panoramę miasta, a wystrój wnętrza wcale nie jest tak surowy, jak mogłoby się wydawać - podpróchniałą drewnianą posadzkę zdobi bowiem stary wytarty dywan tkany w orientalne wzory.
Rzuć kością k100:
1-94: Nic się nie dzieje.
95+: Dywan magicznie ożywa i zabiera cię wraz z towarzystwem na szalony przelot pośród chmur. Masz nadzieję, że dywan również chroniony jest przed wzrokiem mugoli!
Lokacja zawiera kości.Rzuć kością k100:
1-94: Nic się nie dzieje.
95+: Dywan magicznie ożywa i zabiera cię wraz z towarzystwem na szalony przelot pośród chmur. Masz nadzieję, że dywan również chroniony jest przed wzrokiem mugoli!
Jesteś tu sama, gdy wykładał jej jasne i oczywiste prawdy, te miały nareszcie szansę dotrzeć do centrum jej myśli, pokazując, że naprawdę — powinna zachować się inaczej. Wraz z kolejnymi realizacjami unosiła powoli brwi w górę. Powinna zrobić to, co robiły inne jej podobne panienki, wygonić go jak najdalej od siebie, odwrócić głowę od sceny przemocy, która zapewne miałaby miejsce, gdyby tamci dopadli Jima. Gdzieś pod sercem zatlił się niewielki płomyk strachu, prędko zgaszony nagłym ściągnięciem brwi do siebie, nie w gniewie, ale w głębokiej zadumie. Czy odwaga była dobrym słowem? Czy odpowiedniejsze nie byłoby nazwanie tego wszystkiego głupotą? Ludzie podobni Marii bardzo często stawali się ofiarami swej łatwowierności, ona sama parzyła się na tym raz za kolejnym razem, ale zawsze chciała wierzyć, że pomaga. Zbyt długo była pozornie obojętna, związana więzami własnego strachu. Wolała przecież sama ponieść konsekwencje — jako ktoś niezbyt ważny, kolejna z szarych twarzy w szarym tłumie — niż widzieć, jak ktoś cierpi, bo mu nie pomogła. A Jim... Historia, którą jej opowiedział wskazywała, że tego właśnie potrzebował. Kogoś, kto wyciągnie do niego pomocną dłoń w gorącym momencie, życzliwości, tej ludzkiej, o której istnieniu w środku okrutnej wojny wielu zapominało, a jeszcze inni odrzucali. Nie Maria.
Nie Maria, która wreszcie uśmiechnęła się na widok składającego przysięgę Jamesa. Zmieszana jego postanowieniem — a raczej tym, że wygłosił je na głos — opuściła spojrzenie na drewniane deski ich tymczasowej podłogi.
— Oj przestań — machnęła wreszcie ręką, jakby to faktycznie była drobnostka, choć uświadomiła już sobie, jak wiele naprawdę ryzykowała w tamtym momencie. Wciąż jednak trudno było przywyknąć do roli wybawicielki, bohaterki zawsze były odważne i mądre, i rozsądne i zdolne do o wiele bardziej wymagających czynności niż nakrzyczenie na kilku mężczyzn z okna domku na drzewie. Nie pasowała do obrazu Joanny D'Arc, jasnowidzki prowadzącej Francję do zwycięstwa nad Anglikami ani nawet do królowej Boudiki, one były bohaterkami z krwi i kości, a ona przecież tylko głupiutką Marią. — Wiem, że nie zrobiłbyś mi krzywdy. Dobrze ci z oczu patrzy — nawet, jeżeli kłamał jak z nut, karmiąc ją historyjką o chorym bracie. Może to dlatego, że był dobrym kłamcą, a może dlatego, że naprawdę miał w sobie coś, co sprawiało, że Maria w jakiś sposób poczuła, że mogą być do siebie podobni. Nie potrafiła jeszcze tego nazwać, podobieństwo cygańskiego chłopca z dziewczyną z dobrego, ale biednego angielskiego domu wydawało się niemożliwe, ale przecież... Zawsze liczy się to, co w duszy.
Słuchała więc tego, co miał do powiedzenia, przez moment gryząc się we wnętrze policzka, wyrzut sumienia przyszedł bez zapowiedzi, prędko, gdy tylko zauważyła zmianę w jego humorze. Drgnęła nawet, chcąc w pierwszym odruchu objąć go ramionami, przytulić do siebie w trakcie tego bolesnego przecież wyznania, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, przypominając sobie, że przecież się nie znali. Mógł nie chcieć takiego gestu, uznać go w pewien sposób za obraźliwy, niemęski wręcz, albo po prostu nie na miejscu — nie byli przyjaciółmi, połączył ich losowy wypadek, a świadkiem tego była drewniana bryła domku na drzewie i dywan, na którym właśnie siedzieli.
— Przykro mi — wyznała wreszcie, cicho i niepewnie, bo jak powinna zareagować na tak przytłaczająco smutną historię? Czas na wyłuskanie z niej detali, także tego o bezdomności, przyjdzie z pewnością później. Teraz... Teraz do niczego się nie przysłużą łzy nad utraconym światem. Zwłaszcza łzy przelewane przez nieznajomą dziewczynę, która nie mogła przecież wiedzieć, jak to jest, gdy z dnia na dzień traci się wszystko. Niemalże wszystkich bliskich. — Ale cieszę się też, że nie jesteś sam. To ważne — samotność była okrutna, ale czasami była jedyną drogą; dlatego Maria znała ją na wylot, wierząc, że im mniej będzie korzystać ze świata, tym mniej świat będzie się o nią upominał. W rezerwacie było bezpiecznie, w rezerwacie śmierć nie czaiła się za każdym pniem, w rezerwacie dzień miał swoją strukturę, bezpieczną i niemalże niezmienną, która potrafiła wzbudzić wrażenie spokoju nawet w tak neurotycznych osobnikach, jak Maria Multon. Nie każdemu taki stan pasował, ale też nie każdy, choć mógł czuć powołanie, mógł podołać życiu, bo przecież nie tylko pracy, opiekunki jednorożców. Tak był urządzony świat. Po prostu. I ona sama kiwnęła głową, przyjmując jego decyzję. Miała nadzieję, że nie zapomni o propozycji pomocy, gdy nadejdzie chwila, aby z niej skorzystać. Teraz przyszedł czas na jej wyznania, a raczej wyznania z jej życia.
— Ech, bo to jest... okrutne — zaczęła, kręcąc głową na boki; sama nie rozumiała tego układu sił, aż nie znalazła się w tamtym domu, aż nie zobaczyła tego na własne oczy. Powoli podciągnęła skryte pod sukienką nogi do klatki piersiowej, a następnie objęła je rękoma. — On uważa, że jeżeli zapewnił im dach nad głową i daje pieniądze na jedzenie, to wszystko jest w porządku. Ale on chyba nie rozumie tego, ile teraz wszystko kosztuje. Może kilka lat temu to, co daje, starczyłoby na obiady na cały miesiąc, ale teraz ledwo wykarmisz kogoś na tydzień za taką samą cenę... — westchnęła, zaciskając niedługo później wargi. Gdy tylko spostrzegła się, że to robi, umyślnie poczęła rozluźniać mięśnie twarzy, nie chciała grymasić. To niegrzeczne. — On z kolei uważa, że jest niegospodarna. Jakby miała wpływ na to, ile co kosztuje — tym razem mruknęła z niezadowoleniem przemieszanym ze smutkiem. Obróciła głowę w bok, spoglądając na Jima, gdy mówił o swojej rodzinie, o tym jak wszyscy się chowali, wyglądało na to, że... Każdy dbał o każdego. I była to piękna wizja, piękny obraz w wyobraźni, który sprawił, że na pogrążonej w smutku twarzy pokazał się drobny, ale szczęśliwie rozbawiony uśmiech. — My byłyśmy we trzy. Między moją najstarszą i środkową siostrą są dwa lata różnicy, ale już między mną a środkową tylko jeden — chowały się więc, na dobrą sprawę wspólnie. Jakie to musiało być wymagające dla jej matki — tego nie potrafiła sobie wyobrazić. Ale mama też nigdy nie narzekała. Zawsze znajdowała przestrzeń na uśmiech i zawsze próbowała go wydobyć także ze swej najmłodszej latorośli, choć nieczęsto jej starania przynosiły zamierzony skutek.
Pytanie Jima, także oczywiste, sprawiło, że otworzyła szerzej oczy i zanim odpowiedziała, musiało minąć kilka sekund.
— Ja... — nigdy nie myślała, żeby zwokalizować tę myśl. Ale teraz, gdy pod powiekami miała obraz człowieka, którego szczerze nie lubiła, którego towarzystwa chciała unikać jak ognia, którego obecność była przerażającym faktem, chyba... Wreszcie dojrzała, aby przyznać to na głos. Nie tylko przed samą sobą, ale także przed do niedawna nieznajomym chłopakiem. — Tak. Staram się... Nie wchodzić mu w drogę i nie być długo tam, gdzie jest on.
Przymknęła na moment oczy, opierając czoło o kolana. Potrzebowała chwili dla siebie, to zwierzenie nie przyszło jej szczególnie prosto i pozostawiło w ustach kwaśno—gorzki smak. Wreszcie, gdy uniosła głowę w górę, spojrzała w kierunku okna, gdzieś nad głową Jima, dopiero gdy zaczął mówić o Birmingham, skupiając na nim swoją uwagę. Dotychczas spięte w stresie, czy przestrachu rysy twarzy powoli powracały do swej łagodnej wersji, uśmiech poszerzył się wreszcie, dobrze było wracać do dzieciństwa, gdy wszystko było większe i prostsze jednocześnie.
— Dalej pamiętasz język swoich krewnych? — spytała, wreszcie pozwalając nogom rozprostować się, za to policzek zbliżyła do swego ramienia. — Używaj go jak najczęściej, nigdy nie możemy zapomnieć, kim jesteśmy — dodała, samym tylko czubkiem palca wskazującego dotykając jego koszuli, na wysokości serca. — Język to też część naszej historii. Jeżeli jeszcze kiedyś wypadnie nam się spotkać, sama ci opowiem o jednym, który jest dla mnie ważny — jakaś drobina szelmowskości opadła z jego uśmiechu, drogę odnajdując do tego, który właśnie mu podarowała; drobina ta sięgnęła nawet jej oczu, teraz skrzących się wesoło w zapowiedzi, gdy po omacku zbierała talerzyk i widelec, chowając je do swojego koszyka. Ten odnalazł się w jej dłoni, gdy drugą otwierała klapę służącą do opuszczenia domku.
— Powodzenia, Jim — rzuciła, nim stopa oparła się na pierwszym szczebelku plecionej drabiny. — Dbaj o swoich bliskich, londyńczyku — dodała na odchodne, uśmiechając się doń szeroko, nim zniknęła mu z oczu, wędrując w dół pnia.
| z/t
Nie Maria, która wreszcie uśmiechnęła się na widok składającego przysięgę Jamesa. Zmieszana jego postanowieniem — a raczej tym, że wygłosił je na głos — opuściła spojrzenie na drewniane deski ich tymczasowej podłogi.
— Oj przestań — machnęła wreszcie ręką, jakby to faktycznie była drobnostka, choć uświadomiła już sobie, jak wiele naprawdę ryzykowała w tamtym momencie. Wciąż jednak trudno było przywyknąć do roli wybawicielki, bohaterki zawsze były odważne i mądre, i rozsądne i zdolne do o wiele bardziej wymagających czynności niż nakrzyczenie na kilku mężczyzn z okna domku na drzewie. Nie pasowała do obrazu Joanny D'Arc, jasnowidzki prowadzącej Francję do zwycięstwa nad Anglikami ani nawet do królowej Boudiki, one były bohaterkami z krwi i kości, a ona przecież tylko głupiutką Marią. — Wiem, że nie zrobiłbyś mi krzywdy. Dobrze ci z oczu patrzy — nawet, jeżeli kłamał jak z nut, karmiąc ją historyjką o chorym bracie. Może to dlatego, że był dobrym kłamcą, a może dlatego, że naprawdę miał w sobie coś, co sprawiało, że Maria w jakiś sposób poczuła, że mogą być do siebie podobni. Nie potrafiła jeszcze tego nazwać, podobieństwo cygańskiego chłopca z dziewczyną z dobrego, ale biednego angielskiego domu wydawało się niemożliwe, ale przecież... Zawsze liczy się to, co w duszy.
Słuchała więc tego, co miał do powiedzenia, przez moment gryząc się we wnętrze policzka, wyrzut sumienia przyszedł bez zapowiedzi, prędko, gdy tylko zauważyła zmianę w jego humorze. Drgnęła nawet, chcąc w pierwszym odruchu objąć go ramionami, przytulić do siebie w trakcie tego bolesnego przecież wyznania, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, przypominając sobie, że przecież się nie znali. Mógł nie chcieć takiego gestu, uznać go w pewien sposób za obraźliwy, niemęski wręcz, albo po prostu nie na miejscu — nie byli przyjaciółmi, połączył ich losowy wypadek, a świadkiem tego była drewniana bryła domku na drzewie i dywan, na którym właśnie siedzieli.
— Przykro mi — wyznała wreszcie, cicho i niepewnie, bo jak powinna zareagować na tak przytłaczająco smutną historię? Czas na wyłuskanie z niej detali, także tego o bezdomności, przyjdzie z pewnością później. Teraz... Teraz do niczego się nie przysłużą łzy nad utraconym światem. Zwłaszcza łzy przelewane przez nieznajomą dziewczynę, która nie mogła przecież wiedzieć, jak to jest, gdy z dnia na dzień traci się wszystko. Niemalże wszystkich bliskich. — Ale cieszę się też, że nie jesteś sam. To ważne — samotność była okrutna, ale czasami była jedyną drogą; dlatego Maria znała ją na wylot, wierząc, że im mniej będzie korzystać ze świata, tym mniej świat będzie się o nią upominał. W rezerwacie było bezpiecznie, w rezerwacie śmierć nie czaiła się za każdym pniem, w rezerwacie dzień miał swoją strukturę, bezpieczną i niemalże niezmienną, która potrafiła wzbudzić wrażenie spokoju nawet w tak neurotycznych osobnikach, jak Maria Multon. Nie każdemu taki stan pasował, ale też nie każdy, choć mógł czuć powołanie, mógł podołać życiu, bo przecież nie tylko pracy, opiekunki jednorożców. Tak był urządzony świat. Po prostu. I ona sama kiwnęła głową, przyjmując jego decyzję. Miała nadzieję, że nie zapomni o propozycji pomocy, gdy nadejdzie chwila, aby z niej skorzystać. Teraz przyszedł czas na jej wyznania, a raczej wyznania z jej życia.
— Ech, bo to jest... okrutne — zaczęła, kręcąc głową na boki; sama nie rozumiała tego układu sił, aż nie znalazła się w tamtym domu, aż nie zobaczyła tego na własne oczy. Powoli podciągnęła skryte pod sukienką nogi do klatki piersiowej, a następnie objęła je rękoma. — On uważa, że jeżeli zapewnił im dach nad głową i daje pieniądze na jedzenie, to wszystko jest w porządku. Ale on chyba nie rozumie tego, ile teraz wszystko kosztuje. Może kilka lat temu to, co daje, starczyłoby na obiady na cały miesiąc, ale teraz ledwo wykarmisz kogoś na tydzień za taką samą cenę... — westchnęła, zaciskając niedługo później wargi. Gdy tylko spostrzegła się, że to robi, umyślnie poczęła rozluźniać mięśnie twarzy, nie chciała grymasić. To niegrzeczne. — On z kolei uważa, że jest niegospodarna. Jakby miała wpływ na to, ile co kosztuje — tym razem mruknęła z niezadowoleniem przemieszanym ze smutkiem. Obróciła głowę w bok, spoglądając na Jima, gdy mówił o swojej rodzinie, o tym jak wszyscy się chowali, wyglądało na to, że... Każdy dbał o każdego. I była to piękna wizja, piękny obraz w wyobraźni, który sprawił, że na pogrążonej w smutku twarzy pokazał się drobny, ale szczęśliwie rozbawiony uśmiech. — My byłyśmy we trzy. Między moją najstarszą i środkową siostrą są dwa lata różnicy, ale już między mną a środkową tylko jeden — chowały się więc, na dobrą sprawę wspólnie. Jakie to musiało być wymagające dla jej matki — tego nie potrafiła sobie wyobrazić. Ale mama też nigdy nie narzekała. Zawsze znajdowała przestrzeń na uśmiech i zawsze próbowała go wydobyć także ze swej najmłodszej latorośli, choć nieczęsto jej starania przynosiły zamierzony skutek.
Pytanie Jima, także oczywiste, sprawiło, że otworzyła szerzej oczy i zanim odpowiedziała, musiało minąć kilka sekund.
— Ja... — nigdy nie myślała, żeby zwokalizować tę myśl. Ale teraz, gdy pod powiekami miała obraz człowieka, którego szczerze nie lubiła, którego towarzystwa chciała unikać jak ognia, którego obecność była przerażającym faktem, chyba... Wreszcie dojrzała, aby przyznać to na głos. Nie tylko przed samą sobą, ale także przed do niedawna nieznajomym chłopakiem. — Tak. Staram się... Nie wchodzić mu w drogę i nie być długo tam, gdzie jest on.
Przymknęła na moment oczy, opierając czoło o kolana. Potrzebowała chwili dla siebie, to zwierzenie nie przyszło jej szczególnie prosto i pozostawiło w ustach kwaśno—gorzki smak. Wreszcie, gdy uniosła głowę w górę, spojrzała w kierunku okna, gdzieś nad głową Jima, dopiero gdy zaczął mówić o Birmingham, skupiając na nim swoją uwagę. Dotychczas spięte w stresie, czy przestrachu rysy twarzy powoli powracały do swej łagodnej wersji, uśmiech poszerzył się wreszcie, dobrze było wracać do dzieciństwa, gdy wszystko było większe i prostsze jednocześnie.
— Dalej pamiętasz język swoich krewnych? — spytała, wreszcie pozwalając nogom rozprostować się, za to policzek zbliżyła do swego ramienia. — Używaj go jak najczęściej, nigdy nie możemy zapomnieć, kim jesteśmy — dodała, samym tylko czubkiem palca wskazującego dotykając jego koszuli, na wysokości serca. — Język to też część naszej historii. Jeżeli jeszcze kiedyś wypadnie nam się spotkać, sama ci opowiem o jednym, który jest dla mnie ważny — jakaś drobina szelmowskości opadła z jego uśmiechu, drogę odnajdując do tego, który właśnie mu podarowała; drobina ta sięgnęła nawet jej oczu, teraz skrzących się wesoło w zapowiedzi, gdy po omacku zbierała talerzyk i widelec, chowając je do swojego koszyka. Ten odnalazł się w jej dłoni, gdy drugą otwierała klapę służącą do opuszczenia domku.
— Powodzenia, Jim — rzuciła, nim stopa oparła się na pierwszym szczebelku plecionej drabiny. — Dbaj o swoich bliskich, londyńczyku — dodała na odchodne, uśmiechając się doń szeroko, nim zniknęła mu z oczu, wędrując w dół pnia.
| z/t
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Podobne przejawy dobroci kradł egoistycznie, pochłaniał całym sobą, otulając się cudzą łatwowiernością i otwartością. Mógłby to wszystko uczynić — zrobić jej krzywdę, okraść ją, a nawet wykorzystać, gdyby musiał si w ten sposób ratować. Nic o nim nie wiedziała. Uważał się jednak za lepszego człowieka niż był naprawdę; wszystkie swoje niecne uczynki i złe wybory usprawiedliwiał koniecznością, ale to nie czyniło go kimś takim jak Maria. Kimś, kto wiele ryzykował dla obcego, by okazać mu tyle dobroci, wciąż wierząc, że podczas panujących nastrojów, w trakcie rozpędzającej się wojny i wyścigu szczurów wciąż otaczali ją ludzie dobrzy i niewinni. Być może tak było, ale on do nich nie należał, choć nie był tego do końca świadomy. Mimo to, całkiem szczerze przyrzekł jej bezpieczeństwo, nie zamierzał złamać tej obietnicy, po tym, jak mu pomogła. Mówiła, że mu dobrze z oczu patrzy. Czy to dlatego, że były duże i ciemne o ciepłym odcieniu? Kiedy był młodszy wiedział dobrze jak patrzeć, by budzić litość. Ciemne oczy, nawet tak ciemne jak jego nie wydawały się fałszywe i przenikliwe, nawet jeśli głębokie to swoją głębią potrafiły wzbudzać fałszywe uczucia i wrażenia. Znał tylko jedne jasne oczy, które nie wydawały się przenikliwe, przeszywające i wywołujące nieprzyjemne dreszcze; które budziły prędko zaufanie, emanowały ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa, ale nie był zbyt obiektywnym obserwatorem. Uśmiechnął się wdzięcznie i pokiwał głową w podzięce; opuścił wzrok, trochę zakłopotany jej komplementem. A potem zanurzył się we wspomnieniach, opowiadając prawdę o tym, co mu się przytrafiło. Nie musiał kłamać, nie próbował jej zaimponować. Był kim był, było to wiać na pierwszy rzut oka. Kiedy przyznała, że jej przykro znów kiwnął głową, nie był pewien czy za takie słowa należało dziękować. Jemu tez było przykro, nawet wtedy, gdy do tego wracał. Nie potrafił jednak cofnąć czasu. Thomas znów zniknął, ale liczył, że wróci niedługo; znajdzie się jak zawsze, kiedy poukłada swoje sprawy. Bez niego bywało ciężko, trudno; Aishy doskwierał brak towarzystwa, Eve irytowała jego ciągła nieobecność, chociaż robił to po to, by mogły jakoś żyć. Gdyby tamto się nie wydarzyło, byłaby otoczona rodziną, krewnymi, dni rozpływałyby się w przyjemnościach i obowiązkach, nie miałaby czasu tęsknić. A teraz? Trudo to było pogodzić.
— Ja też — cieszył się, że nie jest sam. Nie potrafił być, nie umiał funkcjonować w samotności. Bał się jej bardziej niż czegokolwiek innego, a przecież nieustannie odpychał od siebie ludzi — czasem celowo, czasem zupełnie nieświadomie. To była jedna z tych rzeczy, których nie potrafił w sobie wyjaśnić. Przyciągania i odpychania jednocześnie. Popatrzył na nią i uśmiechnął się znowu; przeczuwał, że była inna. Nie potrafiła odpychać i zniechęcać do siebie ludzi. Wydawała się miła, uprzejma, dobra, ułożona. Grzeczna — wydawała się być córką, jaką pragnęli mieć rodzice. Zapewne spełniającą każde żądanie, prośbę i wymaganie swoich rodziców. Nadużywał jej gościnności i towarzystwa, nie byliby zadowoleni, gdyby się dowiedzieli o tym spotkaniu, ale nie wychodził przed orkiestrę, czerpiąc z jej towarzystwa tyle ile się dało.
— Może wydaje pieniądze jeszcze na coś albo na kogoś, jeśli skąpi ich własnej rodzinie. — Nie wierzył, że nie wiedział ile kosztowało dziś życie, nie udawał też wcale, że wierzył w jego wersję przez nią przedstawioną. On sam wiedział to dobrze, nie tylko dlatego, że sam zarabiał ledwie knuty i wydawał je na jedzenie dla bliskich. — Nie myślałaś o tym? Że ma kogoś innego, na kogo wydaje pieniądze? Myślisz, że przynosi do domu wszystko? — Gdyby tak było, czy nie próbowałby się usprawiedliwić? Czy nie pracowałby więcej? Zarzucał jej siostrze niegospodarność, ale na co mogła wydawać te pieniądze, jeśli nie na jedzenie dla siebie i dzieci? Szykowne stroje? Zmierzył Marię wzrokiem. Jeśli jej siostra była choć trochę do niej podobna, musiała wypadać równie skromnie. Łatwo wydawał osądy, nie potrzebował wiele, by to zrobić. Ze słów, jakie usłyszał wynikało, że nie był zbyt dobrym mężem i opiekunem, swoich bliskich traktował jak przykry obowiązek. On, mimo tego wszystkiego, co działo się w jego życiu nigdy nie mógłby tak pomyśleć o swojej rodzinie. Oparł łokieć na kolanie, dwa palce wsunął do ust, obgryzając paznokieć w chwilowej zadumie. Niepotrzebnie jej to pewnie powiedział, bo nawet jeśli to była prawda — co to zmieniało? Jej siostra wiedząc to byłaby pewnie jeszcze bardziej nieszczęśliwa; rozgoryczenie i poczucie bezradności może złapałoby jej serce. — Może nie — wycofał się delikatnie ze swoich słów i uśmiechnął, wzruszając ramieniem. — To jak między nami — odparł. Między nim, a bratem były dwa lata różnicy, między nim a siostrą tylko rok. Była jeszcze jedna, młoda dziewczyna, której nigdy nie poznał. Wychowana w Birmingham — czy żyła jeszcze? Czy była z matką? Nie znalazł ich, nie znalazł nikogo w tamtym mieszkaniu, które opuścili dawno temu. — Napewno masz w nich wsparcie — założył, zerkając na Marię, ale jej dalsze wyzwanie coś zmieniło. Popatrzył na nią uważnie, ze smutkiem, kiedy przyznała strach. Nie łatwo to było zrobić. Zmarszczył brwi, patrząc na nią w ciszy, w milczeniu. Nie pytał dalej, nie mógł. Nie chciał zmuszać ją do wyznań, nawet jeśli przeczuwał, że chciałaby się nimi podzielić — on nie mógł brać za nich odpowiedzialności, a gdyby powiedziała mu prawdę o tym, co dzieje się między nimi, nią a jej szwagrem, czułby się zobowiązany do tego by pomóc. Nie chciał, nie mógł. Nie był na to gotów, nie był w stanie. Zakopał więc niezadane pytanie głęboko, zakopał temat, kiwnięciem głowy. Rozumnym, twierdzącym, choć za mało wspierającym. Czym było wsparcie, jeśli pozbawione było działań? Słowa były słowami, bez czynów były tylko tym. Jeśli nie zamierzał oferować jej pomocy, nawet gdyby miała to być ucieczka, jakie miał do tego prawo?
Uśmiechnął się, choć lekko i smutno, bo po jej ostatnich słowach to właśnie przygnębienie objęło go ciasno; przytaknął. Znał ten język, rozmawiali tak między sobą wciąż. Czasem gdy byli w towarzystwie mieszał się mimowolnie, bo gdy brakowało mu słów po angielsku posiłkował się romskimi opisami, znacznie bardziej barwnymi niż jeden zwykły wyraz. Nie zamierzał zapominać, nie chciał. To, co pamiętał go ukształtowało. To wszystko, co się wydarzyło zbudowało go, choć bardzo pragnął cofnąć czas, wszystkie swoje złe decyzje. Swoje i swojego brata.
— W takim razie mam nadzieję, że niedługo będziemy mieli jeszcze okazję — pożegnał ją, nie spuszczając z niej wzroku, kiedy zbliżała się do zejścia. Kąciki ust mu drgnęły jeszcze raz. — Dziękuję, Mario — dodał jeszcze, nim zniknęła schodząc z drabinki. Patrzył przez chwilę w tamto miejsce; przedziwne to było spotkanie, ale czuł, że nie ostatnie. Nie wiedział ile czasu minęło, nim Leonora wleciała do środka i przycupnęła na drewnianej podłodze, zjadając okruszki z tego, co rozsypał nieświadomie w trakcie jedzenia. Uniósł brwi.
— Zostaw to, to nie dla ciebie — przegonił ją dłonią; miał dla niej trochę słonecznika w kieszeni, ale powinni się stąd już zwinąć. Biała gołębica poderwała się lekko w górę, by zaraz usiąść mu na ramieniu i uczepić się go na tyle mocno, by nie puścić, kiedy wychodził z domku na drzewie. Kołysała się w przód i w tył, czasem rozpościerając skrzydła dla równowagi, ale wbiła drobne pazurki w ramię i tak pozostała aż nie zeszli na sam dół. Dopiero tam wzleciała w powietrze, by wyruszyć do domu.
| zt
— Ja też — cieszył się, że nie jest sam. Nie potrafił być, nie umiał funkcjonować w samotności. Bał się jej bardziej niż czegokolwiek innego, a przecież nieustannie odpychał od siebie ludzi — czasem celowo, czasem zupełnie nieświadomie. To była jedna z tych rzeczy, których nie potrafił w sobie wyjaśnić. Przyciągania i odpychania jednocześnie. Popatrzył na nią i uśmiechnął się znowu; przeczuwał, że była inna. Nie potrafiła odpychać i zniechęcać do siebie ludzi. Wydawała się miła, uprzejma, dobra, ułożona. Grzeczna — wydawała się być córką, jaką pragnęli mieć rodzice. Zapewne spełniającą każde żądanie, prośbę i wymaganie swoich rodziców. Nadużywał jej gościnności i towarzystwa, nie byliby zadowoleni, gdyby się dowiedzieli o tym spotkaniu, ale nie wychodził przed orkiestrę, czerpiąc z jej towarzystwa tyle ile się dało.
— Może wydaje pieniądze jeszcze na coś albo na kogoś, jeśli skąpi ich własnej rodzinie. — Nie wierzył, że nie wiedział ile kosztowało dziś życie, nie udawał też wcale, że wierzył w jego wersję przez nią przedstawioną. On sam wiedział to dobrze, nie tylko dlatego, że sam zarabiał ledwie knuty i wydawał je na jedzenie dla bliskich. — Nie myślałaś o tym? Że ma kogoś innego, na kogo wydaje pieniądze? Myślisz, że przynosi do domu wszystko? — Gdyby tak było, czy nie próbowałby się usprawiedliwić? Czy nie pracowałby więcej? Zarzucał jej siostrze niegospodarność, ale na co mogła wydawać te pieniądze, jeśli nie na jedzenie dla siebie i dzieci? Szykowne stroje? Zmierzył Marię wzrokiem. Jeśli jej siostra była choć trochę do niej podobna, musiała wypadać równie skromnie. Łatwo wydawał osądy, nie potrzebował wiele, by to zrobić. Ze słów, jakie usłyszał wynikało, że nie był zbyt dobrym mężem i opiekunem, swoich bliskich traktował jak przykry obowiązek. On, mimo tego wszystkiego, co działo się w jego życiu nigdy nie mógłby tak pomyśleć o swojej rodzinie. Oparł łokieć na kolanie, dwa palce wsunął do ust, obgryzając paznokieć w chwilowej zadumie. Niepotrzebnie jej to pewnie powiedział, bo nawet jeśli to była prawda — co to zmieniało? Jej siostra wiedząc to byłaby pewnie jeszcze bardziej nieszczęśliwa; rozgoryczenie i poczucie bezradności może złapałoby jej serce. — Może nie — wycofał się delikatnie ze swoich słów i uśmiechnął, wzruszając ramieniem. — To jak między nami — odparł. Między nim, a bratem były dwa lata różnicy, między nim a siostrą tylko rok. Była jeszcze jedna, młoda dziewczyna, której nigdy nie poznał. Wychowana w Birmingham — czy żyła jeszcze? Czy była z matką? Nie znalazł ich, nie znalazł nikogo w tamtym mieszkaniu, które opuścili dawno temu. — Napewno masz w nich wsparcie — założył, zerkając na Marię, ale jej dalsze wyzwanie coś zmieniło. Popatrzył na nią uważnie, ze smutkiem, kiedy przyznała strach. Nie łatwo to było zrobić. Zmarszczył brwi, patrząc na nią w ciszy, w milczeniu. Nie pytał dalej, nie mógł. Nie chciał zmuszać ją do wyznań, nawet jeśli przeczuwał, że chciałaby się nimi podzielić — on nie mógł brać za nich odpowiedzialności, a gdyby powiedziała mu prawdę o tym, co dzieje się między nimi, nią a jej szwagrem, czułby się zobowiązany do tego by pomóc. Nie chciał, nie mógł. Nie był na to gotów, nie był w stanie. Zakopał więc niezadane pytanie głęboko, zakopał temat, kiwnięciem głowy. Rozumnym, twierdzącym, choć za mało wspierającym. Czym było wsparcie, jeśli pozbawione było działań? Słowa były słowami, bez czynów były tylko tym. Jeśli nie zamierzał oferować jej pomocy, nawet gdyby miała to być ucieczka, jakie miał do tego prawo?
Uśmiechnął się, choć lekko i smutno, bo po jej ostatnich słowach to właśnie przygnębienie objęło go ciasno; przytaknął. Znał ten język, rozmawiali tak między sobą wciąż. Czasem gdy byli w towarzystwie mieszał się mimowolnie, bo gdy brakowało mu słów po angielsku posiłkował się romskimi opisami, znacznie bardziej barwnymi niż jeden zwykły wyraz. Nie zamierzał zapominać, nie chciał. To, co pamiętał go ukształtowało. To wszystko, co się wydarzyło zbudowało go, choć bardzo pragnął cofnąć czas, wszystkie swoje złe decyzje. Swoje i swojego brata.
— W takim razie mam nadzieję, że niedługo będziemy mieli jeszcze okazję — pożegnał ją, nie spuszczając z niej wzroku, kiedy zbliżała się do zejścia. Kąciki ust mu drgnęły jeszcze raz. — Dziękuję, Mario — dodał jeszcze, nim zniknęła schodząc z drabinki. Patrzył przez chwilę w tamto miejsce; przedziwne to było spotkanie, ale czuł, że nie ostatnie. Nie wiedział ile czasu minęło, nim Leonora wleciała do środka i przycupnęła na drewnianej podłodze, zjadając okruszki z tego, co rozsypał nieświadomie w trakcie jedzenia. Uniósł brwi.
— Zostaw to, to nie dla ciebie — przegonił ją dłonią; miał dla niej trochę słonecznika w kieszeni, ale powinni się stąd już zwinąć. Biała gołębica poderwała się lekko w górę, by zaraz usiąść mu na ramieniu i uczepić się go na tyle mocno, by nie puścić, kiedy wychodził z domku na drzewie. Kołysała się w przód i w tył, czasem rozpościerając skrzydła dla równowagi, ale wbiła drobne pazurki w ramię i tak pozostała aż nie zeszli na sam dół. Dopiero tam wzleciała w powietrze, by wyruszyć do domu.
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Domek na drzewie
Szybka odpowiedź