Palarnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Palarnia
To dość niskie pomieszczenie, najmniejsze ze wszystkich w lokalu, znajduje się w podziemiach i zamknięte jest dla nieletnich czarodziei. Swoich gości wita silnie korzennym zapachem, który z każdym krokiem w dół kamiennych schodów ustępuje charakterystycznemu zapachowi dymu Fajki Niepamięci, którą można tu zakupić. Na różnych poziomach rozlokowane są tutaj bogato zdobione materace i poduszki, nie ma natomiast stolików i krzeseł.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 1 raz
Trucizna nie dusiła krtani omamem własnej śmierci, ostry kraniec sztyletu nie rozrywał klatki ostentacyjnym pchnięciem. W egzaltowanym tragizmie widziała jednak analogiczną parę targanych nieszczęściem kochanków; w przesadzonej dramaturgii arystokratycznego życia uważała się za Julię, za uosobienie miłości mając szlachetne rysy twarzy młodego Sophosa, zamiennie nazywanego w tej historii mianem Romea. Rozdzielono ich jarzmem niezgody, niefortunnością małżeńskiego układu, albo jeszcze innym splotem wypadków, którego on, prosty chłopiec z bułgarskiej prowincji, najpewniej nie byłby w stanie zrozumieć. Ją wychowano jednak w odmiennym wzorcu przekonań, ją ustawicznie przygotowywano na aranżowany projekt; dziwacznym zdawał się więc zatem cały ten teatr rozgoryczenia, oscylujący wokół drażniącego uczucia niesprawiedliwości, a zarazem typowej konieczności podporządkowania. Jak ten najgładszy i najjaśniejszy z drogich kamieni spoczywała na miękkości atłasu, tuż przy szybie jubilerskiej witryny, przyciągając wzrok kręcących się w pobliżu, zwiedzionych na pokuszenie kawalerów. Który z nich nosił się najlepszym nazwiskiem? Którego było stać na kupno tak unikalnego prezentu? Pytania te zastygać miały w ustach skrupulatnego nestora, szacującego w dokładnej skali wartość dorodnego dziewczęcia. Od urodzenia miała być mięsem — ładnym, bo ładnym, ale wciąż tylko mięsem, jakąś materialną kompozycją, kawałkiem ciała, gotowym cieszyć oczy obcych, dogadzać przyszłemu mężowi, wreszcie — rodzić nowe pokolenia nasycone błękitem krwi. Czara goryczy zdała się przelać wraz z buzującym w żyłach alkoholem; w jego towarzystwie odszedł też zwyczajowy rozsądek myślenia i cierpiętnicza zgoda na miałkie wyrazy losu. I tak też słodka Imogen wyzbyła się profilu spazmatycznej ofiary, przywdziewając teraz kostium agresywnego drapieżnika.
Postanowiła więc uczynić zeń nowego Romea. Romea padającego do stóp, Romea boleściwie znoszącego niedogodności przeznaczenia, Romea dogorywającego w mroku osobistej świadomości. Romea obsesyjnie podlegającego perwersyjnym fantazjom, Romea zachwycającego się obrazem kobiecości, Romea umierającego jednak z suchego, biernego nieodwzajemnienia. Nie chciała jego adoracji, wyciągnięte w kierunku krągłości ręce nie różniły się bowiem niczym od tych, które równie mocno ściskały ją latami w konwencjonalnym ruchu kreślącym menueta. Pragnęła, tak okrutnie pragnęła go jednak zniewolić, zadusić, zgnieść siłą skrywanego w genach uroku i od zawsze pobrzmiewającą w ich rozmówkach słabością. Chciała jego mozolnej męki, ciągnącej się aż do utraty tchu; chciała wycedzić w końcu, jak bardzo go nie znosiła i chyba też to, jak bardzo mu zazdrościła. Я ненавижу тебя всем сердцем; C'est vraiment dégueulasse; أَنْتِ مُقْزِزٌ; Jeg hater deg wysapałaby na końcu, specjalnie dla Igora i jego zrozumienia, gdy zamrugałby powiekami po raz ostatni. Kolejny na liście wydłużającej się w nieskończoność zemsty; kolejny ofiarnik spłacający dług tej kurewskiej jałmużny. Ale przecież nie on winien podpisywać pochyłym pismem czek odstręczający odeń dolegający jej wyrzut. Bynajmniej nie on, nie mglista wizja przyjaciela, który martwił się, troszczył, był gotów chronić, przed krzywdą, degenerującym złem dzisiejszości, może nawet przed nią samą.
Ale i on nosił przecież maskę wiedzionego instynktem zwierzęcia. I on nosił w sobie stygmat podłej bestii, ostrzącej sobie ząbki na pachnącą sukcesem zdobycz. Tak więc zamiast Romea i Julii, Erosa i Psyche, czy Adonisa i Wenus, przypominać mieli Tarkwiniusza i Lukrecję. The love I dedicate to your Lordship is without end, mógłby rzec inicjująco, już wkrótce, po barbarzyńsku odbierając jej resztki godności, nie w urokliwej, włoskiej Ardei, lecz w śmierdzących zakątkach Londynu, nie w przestronnej komnacie, lecz pośród połaci korzennego grzeszku. Tak naiwnie sądziła, że wyrwie mu z piersi serce, że skrępuje je w własnej, drobnej pięści; nie mogła jednak wiedzieć, że podobnym aktem uczyni zeń wygłodniałego opętańca, z chęcią zlizującego z jej palców pozostałości czerwonawej posoki. Wygrywany przez nie takt nie miał w sobie kolorów lichego romantyzmu; rytm zarysowywał się raczej echem nieposkromionego afektu, zagłuszającego zupełnie jej osobnicze łkanie i oplecioną w metafory historię. Oboje zniszczyć się mogli w brzmieniu natrętnej toksyczności, oboje ukarać się mogli za niesubordynację myśli i głupotę podejmowanych działań. On jednak, już za kilka dni, zapomnieć miał o wyobrażeniu pięknej Imogen, zastygając najpewniej w ramionach innej, zdecydowanie dlań ważniejszej, okraszonej rzeczywistym porywem gestów Rosjanki; ona zaś pogardzać nim mogła jeszcze dłużej, mocniej, całkiem na serio, w artykulacji jego imienia odnajdując prawdziwy wyraz awersji.
Słuchał jej z niestrudzoną uwagą, trwożąc się zgoła na dźwięk wylewnego lamentu. Mimika spięła się w geście nienormalnej litości, szare oczy zdradzały się chyba empatią, choć u samego ich progu dostrzec mogła iskry niezadowolenia. Że myślała teraz o innym, nie o nim; że tak okrutnie wbijała kołek w samo epicentrum jego wrażliwości, kręcąc jego czubkiem w odmętach męskich wnętrzności. Wygadywała straszliwie autentyczne scenariusze następnych miesięcy i lat, słusznie zauważając zależności ich egzystencji. Biadoliła o własnej niesprawiedliwości, lekceważąco myśląc o tej, która dolegała ich syntezie; i może będziesz po mnie sięgał, stwierdzała obojętnie, czyniąc zeń nieważną dla tej opowieści kukłę. Lalkę, która służyć mogła jej uciesze, ilekroć tylko skinie palcem i przywoła go do siebie; zabawkę, w objęciach której wyżyć się mogła po wsze czasy, już wkrótce zostawiając go samotnie w pościeli, na pożarcie tęsknocie i winie. Cyniczny odruch nie wzbudzał zniesmaczenia, co najwyżej mącąc prostym rozczarowaniem; nie dajesz mi tego, czego tak straszliwie pragnę, muszę więc sam po to sięgnąć, przemknęło przez podatny na gehennę rozum. I tak zacisnął mocniej palce na jej dłoni, i tak wydusił z siebie banalną deklarację, jakby istotnie wierzył w wylewające się z ust słowa:
— Nigdy bym cię nie skrzywdził. — Nigdy, przenigdy, mógłby dodać w natłoku nachodzących go wątpliwości. Te jednak zniknęły w obliczu narastającego napięcia; te opuściły młodzieńczą staturę, gdy bezgłosym tonem przyrzekł zadbam. Niczego innego nie chciał, tylko jej, tylko skosztować zakazanego, pociągającego do cna owocu. Zdradziecka natura i sprzyjająca okoliczność nie pozwoliły się oprzeć. W mglistym, dymnym uniesieniu, niecierpliwie, choć po części też kojąco, nieobyczajnie postanowił scałować z niej resztki towarzyszącej im obydwojgu frustracji, już zaraz dociskając jej plecy do marazmu tutejszego materaca, już zaraz obiema dłońmi krępując jej chude nadgarstki.
Przyjazna, jak tylko możesz, bądź ze mną.
Postanowiła więc uczynić zeń nowego Romea. Romea padającego do stóp, Romea boleściwie znoszącego niedogodności przeznaczenia, Romea dogorywającego w mroku osobistej świadomości. Romea obsesyjnie podlegającego perwersyjnym fantazjom, Romea zachwycającego się obrazem kobiecości, Romea umierającego jednak z suchego, biernego nieodwzajemnienia. Nie chciała jego adoracji, wyciągnięte w kierunku krągłości ręce nie różniły się bowiem niczym od tych, które równie mocno ściskały ją latami w konwencjonalnym ruchu kreślącym menueta. Pragnęła, tak okrutnie pragnęła go jednak zniewolić, zadusić, zgnieść siłą skrywanego w genach uroku i od zawsze pobrzmiewającą w ich rozmówkach słabością. Chciała jego mozolnej męki, ciągnącej się aż do utraty tchu; chciała wycedzić w końcu, jak bardzo go nie znosiła i chyba też to, jak bardzo mu zazdrościła. Я ненавижу тебя всем сердцем; C'est vraiment dégueulasse; أَنْتِ مُقْزِزٌ; Jeg hater deg wysapałaby na końcu, specjalnie dla Igora i jego zrozumienia, gdy zamrugałby powiekami po raz ostatni. Kolejny na liście wydłużającej się w nieskończoność zemsty; kolejny ofiarnik spłacający dług tej kurewskiej jałmużny. Ale przecież nie on winien podpisywać pochyłym pismem czek odstręczający odeń dolegający jej wyrzut. Bynajmniej nie on, nie mglista wizja przyjaciela, który martwił się, troszczył, był gotów chronić, przed krzywdą, degenerującym złem dzisiejszości, może nawet przed nią samą.
Ale i on nosił przecież maskę wiedzionego instynktem zwierzęcia. I on nosił w sobie stygmat podłej bestii, ostrzącej sobie ząbki na pachnącą sukcesem zdobycz. Tak więc zamiast Romea i Julii, Erosa i Psyche, czy Adonisa i Wenus, przypominać mieli Tarkwiniusza i Lukrecję. The love I dedicate to your Lordship is without end, mógłby rzec inicjująco, już wkrótce, po barbarzyńsku odbierając jej resztki godności, nie w urokliwej, włoskiej Ardei, lecz w śmierdzących zakątkach Londynu, nie w przestronnej komnacie, lecz pośród połaci korzennego grzeszku. Tak naiwnie sądziła, że wyrwie mu z piersi serce, że skrępuje je w własnej, drobnej pięści; nie mogła jednak wiedzieć, że podobnym aktem uczyni zeń wygłodniałego opętańca, z chęcią zlizującego z jej palców pozostałości czerwonawej posoki. Wygrywany przez nie takt nie miał w sobie kolorów lichego romantyzmu; rytm zarysowywał się raczej echem nieposkromionego afektu, zagłuszającego zupełnie jej osobnicze łkanie i oplecioną w metafory historię. Oboje zniszczyć się mogli w brzmieniu natrętnej toksyczności, oboje ukarać się mogli za niesubordynację myśli i głupotę podejmowanych działań. On jednak, już za kilka dni, zapomnieć miał o wyobrażeniu pięknej Imogen, zastygając najpewniej w ramionach innej, zdecydowanie dlań ważniejszej, okraszonej rzeczywistym porywem gestów Rosjanki; ona zaś pogardzać nim mogła jeszcze dłużej, mocniej, całkiem na serio, w artykulacji jego imienia odnajdując prawdziwy wyraz awersji.
Słuchał jej z niestrudzoną uwagą, trwożąc się zgoła na dźwięk wylewnego lamentu. Mimika spięła się w geście nienormalnej litości, szare oczy zdradzały się chyba empatią, choć u samego ich progu dostrzec mogła iskry niezadowolenia. Że myślała teraz o innym, nie o nim; że tak okrutnie wbijała kołek w samo epicentrum jego wrażliwości, kręcąc jego czubkiem w odmętach męskich wnętrzności. Wygadywała straszliwie autentyczne scenariusze następnych miesięcy i lat, słusznie zauważając zależności ich egzystencji. Biadoliła o własnej niesprawiedliwości, lekceważąco myśląc o tej, która dolegała ich syntezie; i może będziesz po mnie sięgał, stwierdzała obojętnie, czyniąc zeń nieważną dla tej opowieści kukłę. Lalkę, która służyć mogła jej uciesze, ilekroć tylko skinie palcem i przywoła go do siebie; zabawkę, w objęciach której wyżyć się mogła po wsze czasy, już wkrótce zostawiając go samotnie w pościeli, na pożarcie tęsknocie i winie. Cyniczny odruch nie wzbudzał zniesmaczenia, co najwyżej mącąc prostym rozczarowaniem; nie dajesz mi tego, czego tak straszliwie pragnę, muszę więc sam po to sięgnąć, przemknęło przez podatny na gehennę rozum. I tak zacisnął mocniej palce na jej dłoni, i tak wydusił z siebie banalną deklarację, jakby istotnie wierzył w wylewające się z ust słowa:
— Nigdy bym cię nie skrzywdził. — Nigdy, przenigdy, mógłby dodać w natłoku nachodzących go wątpliwości. Te jednak zniknęły w obliczu narastającego napięcia; te opuściły młodzieńczą staturę, gdy bezgłosym tonem przyrzekł zadbam. Niczego innego nie chciał, tylko jej, tylko skosztować zakazanego, pociągającego do cna owocu. Zdradziecka natura i sprzyjająca okoliczność nie pozwoliły się oprzeć. W mglistym, dymnym uniesieniu, niecierpliwie, choć po części też kojąco, nieobyczajnie postanowił scałować z niej resztki towarzyszącej im obydwojgu frustracji, już zaraz dociskając jej plecy do marazmu tutejszego materaca, już zaraz obiema dłońmi krępując jej chude nadgarstki.
Przyjazna, jak tylko możesz, bądź ze mną.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| temat wrażliwy!
Why, I must die
Against self-slaughter
There is a prohibition so divine
That cravens my weak hand
Jest boski zakaz, co łamie drobną dłoń. Kruche palce zaciskają się więc na rękojeści sztyletu, co przed ledwie momentem opadł na lodowata posadzkę. Dantejskie sceny w uprzęży cierpienia okalane są purpurą, gdzieś z tyłu majaczy wspomnienie prostych słów. Zawsze sądziłem, że niebieski pasuje do fioletu. Głębia morskich toni spowiła się więc jarzmem szkarłatu, w tymże dziele malarz, rozprowadziwszy barwy, utworzył purpurę wiedzioną rodowym stygmatem. Oddalał się kształt, który można byłoby przywieść ku wspomnieniom; nie było Sophosa, nie było Bartemiusa i nikogo innego. Daleko było jej do wspomnień, do lubieżnie rzucanych wyzwań w oscylującej na granicy rozsądku kobiecości, kiedy wodziwszy na pokuszenie, rujnowała uporządkowaną wizję świata. Czy słyszysz szczęknięcie metalu? Czy słyszysz, jak sztylet wdziera się w tkankę kobiecego ciała? Rozżarzony ból dosięgnął trzewi, zaciśnięte palce obleczone w rodowe pierścienie przekręca rękojeść — krew wysięka zewsząd, rozchyla blade wargi w spazmatycznym porywie dławienia, obleka w białej sukni nieczyste już ciało, upokorzone lubieżnym zawładnięciem potwora. Lukrecjo, czy pamiętasz, jak cierpiałam?
Choć w dalekich wizjach i świadomości jej świata, jej socjety, to postać Rachelki czuwała nad kobiecymi dogmatami, to daleko było wilemu oprawcy do bliskości Władka. Męża byłaby gotowa zaakceptować, w małżeńskim akcie przywłaszczenia upatrywałaby konieczności, w męskich oczach doszukując się podłoża przyjemności, bo przecież — Tadeuszu Słobodzianku, winnam oddać ci połowę tego posta — W dodatku nie mogłam zapomnieć, jakie ten Rysiek miał oczy. Dziko piękne. Gdyż, otóż to, ledwie moment później Słobodzianek ukazał Dorę. Strasznie się rzucała, ale chłopaki trzymali mocno. W zwycięstwie dopatrywał się nie powzięcia jej siłą, nie — godnego przyjaciół — współdzielenia co przecież przyjemności, w męskim umyśle upatrywanej w akcje destrukcyjnego czynu, wprost ludobójstwa na istocie ludzkiej. Kobieta się sama prosi, krzyczało doskonale znane nam dzieło. Prosiłaś się, Imogen?
W którym słowie, w którym czynie, w którym momencie złamanego wpół umysłu prosiłaś o to, by zakleszczyć dziecięce jeszcze ciało w sidłach cielesności? Uda napierały, szum odurzonego umysłu spowalniał reakcje, chłód ziemi zaciskał nogi przed namolną zachłannością, gdy wreszcie kolano oparło na zgięcie jej własnej nogi. A potem pozostał już smak skóry, zęby wbijane we wnętrze dłoni, kolejne pęknięcia podskórnej sieci żył. Na wiele lat wspomnienie upodlenia odeszło w zapomnienie, młody umysł wyparł ból, wyparł uczucie wypełnienia sprowadzające mękę na suchej skórze obdartej z łachmanów ludzkiego jestestwa. Teraz pamiętała to dotkliwiej.
Pragnęła wbić paznokcie w skórę, obedrzeć go ze skóry w imię własnej gehenny. Na pierwszym miejscu postawiłaby teraz pęknięte na wpół serce, gdy ledwie przed miesiącem ciało innego mężczyzny górowało nad nią, w bogobojnym geście ofiarowując kobiecie miano świętości. Teraz jednak inny odebrał jej dech, a w zakłuciu mięśnia, doświadczyła wreszcie skrajnej głupoty własnych czynów. Daleko było jej do szekspirowskiej Imogeny, do rozebranej z purpury Lukrecji, do Meduzy ukoronowanej cierniem w imię piękna, nawet do prostej żydówki zgwałconej w małżeńskim alkowy. W tej historii, w której młodego mężczyznę własnym, bezgranicznym egoizmem wpędziła w rolę kata, stała się Dorą.
Dorą, która o to prosiła.
Dorą, która w kobiecości odnajdywała się jako lubieżna prowokatorka.
Dorą, którą stwórca obdarzył piętnem cholernego stereotypu. Tak oto Dora, której ciało stało się obiektem przyjemności naprzemiennie kilku mężczyzn, z niezawstydzonych niepohamowaniem przyjmowała odpychający w samym swoim istnieniu gest. Krzyczałam, ale poczułam, że robię się wilgotna. Tak u samego podłoża można byłoby odcisnąć piętno na kobiecie, teraz gdy wargi zacisnęły się w instynktowym ruchu na męskich ustach. Słonawy smak skóry, zaznawszy po raz pierwszy, odstręczał młodziutki umysł, a jednak wiedziona ledwie mechanicznym gestem, pozwoliła temu krótkiemu pozwoleniu zabłysnąć, na powrót wybielając nieświadomego zaplecza historii mężczyznę.
Tak oto, w opowiedzianej historii wielu kobiet, niczym u schyłku Godzin, gdy Virginia Woolf wiąże je wszystkie jednolitą wstęgą, dochodzi do finalnego upadku. Istne samobójstwo, nieznośne do opisania piekło zaczęło rozgrywać się pośród ciepła poduszek. Pozytywny odzew idący z kadzącego dymu odszedł w zapomnienie, a panika wdarła się pomiędzy kobiece wargi. Odsunęła się, ale zamurowane ciało odepchnęło od siebie wizję wypowiedzenia słów. Dalej była obok, spoglądając na cierpienie jednostki nie tyle pod naporem osobowym, co wprost systemowym. Było w ich świecie odgórne przyzwolenie, co zacisnęło jego dłoń na jej nadgarstkach, co zezwalało na upadek męskiego ciała w miękkość kobiecości. Było pozwolenie na to, że gdy łzy zaczęły napływać do oczu, to on dalej był obok — zadbać miał, to ponoć, niosąc w swojej wyimaginowanej wizji przyjemność rozlewającą się po kobiecym ciele. We własnym śnie, wszakże, widział przecież współdzielone teraz łzy; widział rozchylone usta, obdarte na klęczkach kolana, spoglądające z upragnieniem oczy, błagające o słonawy posmak tkwiący na końcu gardła. Można byłoby go wybielić, odebrać piętno zwyrola w dobrodusznym geście. W swoim własnym umyśle zaprawdę pragnął jej przyjemności, widząc w swojej własnej cielesności bezmiar ekstazy. Do przodu, do tyłu. Cichy jęk jeden za drugim, krótko wyszeptane imię; ale teraz niemalże błagała, zachrypłym głosem dukając prośbę o przestanie. Uciśniona przepona wydarła z siebie krótki jęk bólu, dłonie usilnie próbowały się wyswobodzić i cała kadź wymieszana z bladą mlecznością łez odbierała jej rozeznanie w sytuacji. Każdy ruch nóg przybliżyć go mógł do jej ciała, miast tego ciało kołysało się na boki, a głowa podniosła w geście oderwania pleców od miękkości poduszek.
— Nie chcę — szept ponownie rozerwał ciszę, głos na powrót chciał wydrzeć się głośniej. I jak Dora mogłaby powiedzieć, że przecież miał piękne oczy. Miast tego w niej lęk kolidował ujściu wściekłości, ta jednak bezceremonialnie rozszarpała sobie ujście w półwilim spojrzeniu. Usta niezmiennie zawładnięte w usilnych pocałunkach, uwolniły dostęp do zębów, którymi w geście protestu spróbowała zahaczyć o męską wargę, nim na powrót wydarła z siebie złamany, ściszony niemożnością krzyk. Tym razem przepełniony nie tylko bólem, co wściekłością — wprost rozrywającą trzewia agresją, która nadała całej kobiecej twarzy bezmiar półwilego dziedzictwa.
— Puść! Nie-chcę! — Krótki rozkaz, jeszcze krótsze wezwanie, by mimo braku swobody czuła, jak dłonie skrywają się gorącymi smugami próby odzyskania kontroli.
| rzucam na ognisty temperament; +8
Why, I must die
Against self-slaughter
There is a prohibition so divine
That cravens my weak hand
Jest boski zakaz, co łamie drobną dłoń. Kruche palce zaciskają się więc na rękojeści sztyletu, co przed ledwie momentem opadł na lodowata posadzkę. Dantejskie sceny w uprzęży cierpienia okalane są purpurą, gdzieś z tyłu majaczy wspomnienie prostych słów. Zawsze sądziłem, że niebieski pasuje do fioletu. Głębia morskich toni spowiła się więc jarzmem szkarłatu, w tymże dziele malarz, rozprowadziwszy barwy, utworzył purpurę wiedzioną rodowym stygmatem. Oddalał się kształt, który można byłoby przywieść ku wspomnieniom; nie było Sophosa, nie było Bartemiusa i nikogo innego. Daleko było jej do wspomnień, do lubieżnie rzucanych wyzwań w oscylującej na granicy rozsądku kobiecości, kiedy wodziwszy na pokuszenie, rujnowała uporządkowaną wizję świata. Czy słyszysz szczęknięcie metalu? Czy słyszysz, jak sztylet wdziera się w tkankę kobiecego ciała? Rozżarzony ból dosięgnął trzewi, zaciśnięte palce obleczone w rodowe pierścienie przekręca rękojeść — krew wysięka zewsząd, rozchyla blade wargi w spazmatycznym porywie dławienia, obleka w białej sukni nieczyste już ciało, upokorzone lubieżnym zawładnięciem potwora. Lukrecjo, czy pamiętasz, jak cierpiałam?
Choć w dalekich wizjach i świadomości jej świata, jej socjety, to postać Rachelki czuwała nad kobiecymi dogmatami, to daleko było wilemu oprawcy do bliskości Władka. Męża byłaby gotowa zaakceptować, w małżeńskim akcie przywłaszczenia upatrywałaby konieczności, w męskich oczach doszukując się podłoża przyjemności, bo przecież — Tadeuszu Słobodzianku, winnam oddać ci połowę tego posta — W dodatku nie mogłam zapomnieć, jakie ten Rysiek miał oczy. Dziko piękne. Gdyż, otóż to, ledwie moment później Słobodzianek ukazał Dorę. Strasznie się rzucała, ale chłopaki trzymali mocno. W zwycięstwie dopatrywał się nie powzięcia jej siłą, nie — godnego przyjaciół — współdzielenia co przecież przyjemności, w męskim umyśle upatrywanej w akcje destrukcyjnego czynu, wprost ludobójstwa na istocie ludzkiej. Kobieta się sama prosi, krzyczało doskonale znane nam dzieło. Prosiłaś się, Imogen?
W którym słowie, w którym czynie, w którym momencie złamanego wpół umysłu prosiłaś o to, by zakleszczyć dziecięce jeszcze ciało w sidłach cielesności? Uda napierały, szum odurzonego umysłu spowalniał reakcje, chłód ziemi zaciskał nogi przed namolną zachłannością, gdy wreszcie kolano oparło na zgięcie jej własnej nogi. A potem pozostał już smak skóry, zęby wbijane we wnętrze dłoni, kolejne pęknięcia podskórnej sieci żył. Na wiele lat wspomnienie upodlenia odeszło w zapomnienie, młody umysł wyparł ból, wyparł uczucie wypełnienia sprowadzające mękę na suchej skórze obdartej z łachmanów ludzkiego jestestwa. Teraz pamiętała to dotkliwiej.
Pragnęła wbić paznokcie w skórę, obedrzeć go ze skóry w imię własnej gehenny. Na pierwszym miejscu postawiłaby teraz pęknięte na wpół serce, gdy ledwie przed miesiącem ciało innego mężczyzny górowało nad nią, w bogobojnym geście ofiarowując kobiecie miano świętości. Teraz jednak inny odebrał jej dech, a w zakłuciu mięśnia, doświadczyła wreszcie skrajnej głupoty własnych czynów. Daleko było jej do szekspirowskiej Imogeny, do rozebranej z purpury Lukrecji, do Meduzy ukoronowanej cierniem w imię piękna, nawet do prostej żydówki zgwałconej w małżeńskim alkowy. W tej historii, w której młodego mężczyznę własnym, bezgranicznym egoizmem wpędziła w rolę kata, stała się Dorą.
Dorą, która o to prosiła.
Dorą, która w kobiecości odnajdywała się jako lubieżna prowokatorka.
Dorą, którą stwórca obdarzył piętnem cholernego stereotypu. Tak oto Dora, której ciało stało się obiektem przyjemności naprzemiennie kilku mężczyzn, z niezawstydzonych niepohamowaniem przyjmowała odpychający w samym swoim istnieniu gest. Krzyczałam, ale poczułam, że robię się wilgotna. Tak u samego podłoża można byłoby odcisnąć piętno na kobiecie, teraz gdy wargi zacisnęły się w instynktowym ruchu na męskich ustach. Słonawy smak skóry, zaznawszy po raz pierwszy, odstręczał młodziutki umysł, a jednak wiedziona ledwie mechanicznym gestem, pozwoliła temu krótkiemu pozwoleniu zabłysnąć, na powrót wybielając nieświadomego zaplecza historii mężczyznę.
Tak oto, w opowiedzianej historii wielu kobiet, niczym u schyłku Godzin, gdy Virginia Woolf wiąże je wszystkie jednolitą wstęgą, dochodzi do finalnego upadku. Istne samobójstwo, nieznośne do opisania piekło zaczęło rozgrywać się pośród ciepła poduszek. Pozytywny odzew idący z kadzącego dymu odszedł w zapomnienie, a panika wdarła się pomiędzy kobiece wargi. Odsunęła się, ale zamurowane ciało odepchnęło od siebie wizję wypowiedzenia słów. Dalej była obok, spoglądając na cierpienie jednostki nie tyle pod naporem osobowym, co wprost systemowym. Było w ich świecie odgórne przyzwolenie, co zacisnęło jego dłoń na jej nadgarstkach, co zezwalało na upadek męskiego ciała w miękkość kobiecości. Było pozwolenie na to, że gdy łzy zaczęły napływać do oczu, to on dalej był obok — zadbać miał, to ponoć, niosąc w swojej wyimaginowanej wizji przyjemność rozlewającą się po kobiecym ciele. We własnym śnie, wszakże, widział przecież współdzielone teraz łzy; widział rozchylone usta, obdarte na klęczkach kolana, spoglądające z upragnieniem oczy, błagające o słonawy posmak tkwiący na końcu gardła. Można byłoby go wybielić, odebrać piętno zwyrola w dobrodusznym geście. W swoim własnym umyśle zaprawdę pragnął jej przyjemności, widząc w swojej własnej cielesności bezmiar ekstazy. Do przodu, do tyłu. Cichy jęk jeden za drugim, krótko wyszeptane imię; ale teraz niemalże błagała, zachrypłym głosem dukając prośbę o przestanie. Uciśniona przepona wydarła z siebie krótki jęk bólu, dłonie usilnie próbowały się wyswobodzić i cała kadź wymieszana z bladą mlecznością łez odbierała jej rozeznanie w sytuacji. Każdy ruch nóg przybliżyć go mógł do jej ciała, miast tego ciało kołysało się na boki, a głowa podniosła w geście oderwania pleców od miękkości poduszek.
— Nie chcę — szept ponownie rozerwał ciszę, głos na powrót chciał wydrzeć się głośniej. I jak Dora mogłaby powiedzieć, że przecież miał piękne oczy. Miast tego w niej lęk kolidował ujściu wściekłości, ta jednak bezceremonialnie rozszarpała sobie ujście w półwilim spojrzeniu. Usta niezmiennie zawładnięte w usilnych pocałunkach, uwolniły dostęp do zębów, którymi w geście protestu spróbowała zahaczyć o męską wargę, nim na powrót wydarła z siebie złamany, ściszony niemożnością krzyk. Tym razem przepełniony nie tylko bólem, co wściekłością — wprost rozrywającą trzewia agresją, która nadała całej kobiecej twarzy bezmiar półwilego dziedzictwa.
— Puść! Nie-chcę! — Krótki rozkaz, jeszcze krótsze wezwanie, by mimo braku swobody czuła, jak dłonie skrywają się gorącymi smugami próby odzyskania kontroli.
| rzucam na ognisty temperament; +8
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
The member 'Imogen Travers' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 7
'k10' : 7
A ja chcę dzisiaj pieścić Pani piersi bez bluzki,
Chcę być dziko bezczelny i mocny, jak tur.
Pani dużo ma w sobie z rozpalonej Zuluski,
Pani usta się śmieją i mówią: toujours!
Jasne włosy opadały kusząco na ramiona, malowane szmaragdem oczy w upragnionej uwadze wędrowały gdzieś w jego otoczeniu, smukłe a zarazem krągłe ciało nosiło się chyba jakimś niezrozumiałym majestatem. Długie nogi, długie ręce, wklęsłość w talii, szerokość w biodrach, wydatność z przodu i kolejna z tyłu; twarz też wybitna, jakby wyjęta spod ręki renesansowego rzemieślnika, który podobne jej boginie haratał dłutem w twardej, marmurowej skale. Czysta harmonia, mógłby się głośno zachwycać, gdyby tylko kiedykolwiek zainteresowały go niuanse owleczone abstrakcją; on jednak, zamiast rozległych dywagacji nad dobrem i złem, brzydotą i pięknem, prawdą i kłamstwem, zwykł u podstaw swoich wyborów hierarchizować słuszność. Rzecz jasna wyłącznie taką, którą młodzieńczy umysł zweryfikował odniesieniem do osobniczej subiektywności; rzecz jasna wyłącznie taką, która stosownie wpisywała się wykładane przezeń tezy. Skrzętnie lubował się chyba w manipulacji, w pozie jakiegoś przebiegłego łotrzyka obierając fakty z zasadnych szczegółów, które mogłyby ewentualnie stanowić w tej rozprawie przeciwko niemu. Równie skrzętnie ignorował niewygodne detale doświadczanego tu sądu, jakby z dziką satysfakcją łowił zeń wyrok skazujący go na odwieczne piekło. Niech będzie to twoją udręką, złośliwie mógłby wycedzić spomiędzy zaciśniętych w afekcie zębów, niczym sycząca intrygą żmija, atakująca dopiero przy odpowiedniej sposobności; niech j a będę twoim Piłatem, dokładnie tym samym, który wpierw wplącze cię w niefortunność cierpienia, już zaraz z zadowoleniem umywając od tego ręce. Bo przez te swoje ładne oczy, przez romantyzowaną urokiem zgrabność słów i początkową łagodność odruchów, stał się nie drapieżnikiem, lecz ofiarą. Ofiarą napisanego przez nią scenariusza, w którym upokarza i depcze zniewoleniem silną staturę młodzieńca, który mógł więcej; ofiarą nikczemnych odruchów zemsty, ukierunkowanych tym akurat razem na wiecznie prowadzonego triumfem Igora Karkaroffa, byle kukiełkę jej wyrachowanych zabaw, byle uosobienie niższości, którą paradoksalnie, przezwyciężał bez ustanku jej błękitną wyższość. Teraz sprowadziła go boleśnie na kolana, kazała pełznąć za sobą w władczej dyrektywie szepcząc pragnij i nigdy nie dostań. On, niczym najwierniejszy strażnik, skulił się w jej postanowieniu, najpierw prosząc o spojrzenie, potem łaknąc uwagi, którą ośmieliła się podarować innemu, aż wreszcie zażądał więcej i wcale o zgodę nie pytał. Tak samoistnie stała się Dorą, którą pomimo krzyku, przeniknął dreszcz ekscytacji i mimowolnego podniecenia; Dorą, która powzięła go w chore władanie własnego umysłu i tą właśnie kontrolą miała się też wkrótce udławić. Na wpół przyjemnie i na wpół cierpiętniczo, bo mieszały się w tym akcie niecierpliwości doznania wszelkiej wagi: czułość z niewrażliwością, moc z bezsilnością, chcenie z niechceniem, pasja z obrzydzeniem. Pocałunek długi i wiedziony spragnieniem, gorący, błogi, dokładnie spijający pozostałości słodyczy z kobiecych warg, inicjująco wręcz delikatny, może nawet zgoła nieśmiały; a przy tym ciało zachłannie napierające na ciało oraz ta pieprzona, łechtająca satysfakcją, świadomość, że tu i teraz mógłby powziąć ją całą, odebrać arystokratyczne zaszczyty, splamić własnym skandalem jej uwłaczenia.
Ale on wcale tego nie chciał. Bynajmniej nie teraz, gdy przed kilkunastoma dniami po raz pierwszy dojrzał w banalnej konwersacji niebanalność jej umysłu. Bynajmniej nie teraz, gdy upragniona w tęsknocie kobieta spoczywała u jego boku, karmiąc go czymś na wzór przychylności. Mając jedno, nie potrzebował już drugiego; posiadłszy tamto, nie sięgał już po to. Zastały afekt odezwał się w nim nad wyraz gorzkim echem, wykraczając poza rejony dobrze jeszcze smakującej i zupełnie niewinnej gry. Narzucony wilą sztuczką poryw z punktu jej cwaniackiej zabawy przeistoczył się w grzech, który smakować miał jarzmem obopólnej winy. Bo choć mógł tak bardzo brylować w posturze prefekta Poncjusza, bo choć mógłby niezawiśle rozstrzygać o jej zbrodniach, dostrzegał w nich też własną odpowiedzialność. Swoisty współudział, z oczyma szeroko zamkniętymi na prawdę, odurzonymi jej urodą i machinalnie przemawiającymi jeszcze!, choć usta rozwarły się w jawnym sprzeciwie. Jak prędko wyzwoli się z tej uwięzi? Jak szybko dopatrzy się wyrzutów w zdradliwym sumieniu własnego bytu?
Nie od razu. Nie od razu przestał naciskać na nadgarstki, nie od razu oderwał usta od skóry, teraz już szyi i dekoltu, w których ugrząźć mógłby chyba na amen. Merlinie, ziścić się tu miało samo sedno fantazji, samo epicentrum jego abstrakcyjnych, sennych halucynacji. Tutaj, na serio i naprawdę, była jeszcze lepsza, jeszcze świetniejsza, niemalże finezyjnie wyzbyta jakichkolwiek skaz; monumentalnie spektakularna, tragicznie kusząca, po prostu chyba wytrawna. W całej swojej dystynkcji ruchów, w wykalkulowanych przejawach kokieterii, w ucisku gorsetu i wymalowanych nieprawdopodobną symetrią proporcjach. Bajeczna, bezcenna, chyba wręcz też nieludzka.
Ja pierdolę, Imogen, chyba przez ciebie do reszty już oszalałem. Istotnie, zwariował, znacząc wklęsłości i wypukłości jej tułowia ciepłem sensualnego pozytonium. Istotnie, ześwirował, nie znosząc jej cichego sprzeciwu. Jakby był w transie, jakby był na jakimś nienormalnym haju. Jakby nie był sobą, odwiecznie rozumiejącym jednakowoż prosty wyraz negacji. Dopiero szarpnięte ogniem, kobiece dłonie wyrwały go z dna tej manipulacji; dopiero uczucie bolesnego, acz niegroźnego oparzenia wyrwało go z koszmaru bezeceńskiego czynu. Bułgarskie pochodzenie uratować go miało w nadchodzącej konfrontacji, przywodząc na myśl dziecięce wspomnienie stadionu oraz meczu quidditcha, w którym majaczyła wizja przeraźliwie pięknej maskotki ich narodowej drużyny.
Jesteś ich potomkinią.
Najpierw puścił ją wolno, oderwał się nagle, odskoczył wręcz w przerażeniu, tężejąc nieco w rozluźnionej dotąd sylwetce. Wraz z tym nastąpił niekontrolowany syk płomiennej bolączki; długie palce u dłoni zalęgły w czerwoności, w kilku miejscach porastając nawet drażniącym bąblem, nikły żar dosięgnął też skrawka jego żuchwy, znacząc go zaledwie bladym rumieńcem. A potem, jeszcze boleśniej, dopadły go z niezrównaną siłą wstyd i złość. Za to, że jej zaufał i za to, że dopuścił się czegoś podobnego. Urok zgasł wraz ze zrozumieniem, że przepadł, że przez doraźny moment nie był sobą. W przenikliwie długim milczeniu zdobył się jedynie na akt szczerej pretensji; nie chciał już na nią patrzeć, nie chciał też tu siedzieć i z nią rozmawiać. Przestały też interesować go jej osobiste katusze.
Chciał tylko, by wiedziała, że się nią potwornie rozczarował.
— Zadowolona z siebie jesteś?
| poparzenie, -18PŻ
Chcę być dziko bezczelny i mocny, jak tur.
Pani dużo ma w sobie z rozpalonej Zuluski,
Pani usta się śmieją i mówią: toujours!
Jasne włosy opadały kusząco na ramiona, malowane szmaragdem oczy w upragnionej uwadze wędrowały gdzieś w jego otoczeniu, smukłe a zarazem krągłe ciało nosiło się chyba jakimś niezrozumiałym majestatem. Długie nogi, długie ręce, wklęsłość w talii, szerokość w biodrach, wydatność z przodu i kolejna z tyłu; twarz też wybitna, jakby wyjęta spod ręki renesansowego rzemieślnika, który podobne jej boginie haratał dłutem w twardej, marmurowej skale. Czysta harmonia, mógłby się głośno zachwycać, gdyby tylko kiedykolwiek zainteresowały go niuanse owleczone abstrakcją; on jednak, zamiast rozległych dywagacji nad dobrem i złem, brzydotą i pięknem, prawdą i kłamstwem, zwykł u podstaw swoich wyborów hierarchizować słuszność. Rzecz jasna wyłącznie taką, którą młodzieńczy umysł zweryfikował odniesieniem do osobniczej subiektywności; rzecz jasna wyłącznie taką, która stosownie wpisywała się wykładane przezeń tezy. Skrzętnie lubował się chyba w manipulacji, w pozie jakiegoś przebiegłego łotrzyka obierając fakty z zasadnych szczegółów, które mogłyby ewentualnie stanowić w tej rozprawie przeciwko niemu. Równie skrzętnie ignorował niewygodne detale doświadczanego tu sądu, jakby z dziką satysfakcją łowił zeń wyrok skazujący go na odwieczne piekło. Niech będzie to twoją udręką, złośliwie mógłby wycedzić spomiędzy zaciśniętych w afekcie zębów, niczym sycząca intrygą żmija, atakująca dopiero przy odpowiedniej sposobności; niech j a będę twoim Piłatem, dokładnie tym samym, który wpierw wplącze cię w niefortunność cierpienia, już zaraz z zadowoleniem umywając od tego ręce. Bo przez te swoje ładne oczy, przez romantyzowaną urokiem zgrabność słów i początkową łagodność odruchów, stał się nie drapieżnikiem, lecz ofiarą. Ofiarą napisanego przez nią scenariusza, w którym upokarza i depcze zniewoleniem silną staturę młodzieńca, który mógł więcej; ofiarą nikczemnych odruchów zemsty, ukierunkowanych tym akurat razem na wiecznie prowadzonego triumfem Igora Karkaroffa, byle kukiełkę jej wyrachowanych zabaw, byle uosobienie niższości, którą paradoksalnie, przezwyciężał bez ustanku jej błękitną wyższość. Teraz sprowadziła go boleśnie na kolana, kazała pełznąć za sobą w władczej dyrektywie szepcząc pragnij i nigdy nie dostań. On, niczym najwierniejszy strażnik, skulił się w jej postanowieniu, najpierw prosząc o spojrzenie, potem łaknąc uwagi, którą ośmieliła się podarować innemu, aż wreszcie zażądał więcej i wcale o zgodę nie pytał. Tak samoistnie stała się Dorą, którą pomimo krzyku, przeniknął dreszcz ekscytacji i mimowolnego podniecenia; Dorą, która powzięła go w chore władanie własnego umysłu i tą właśnie kontrolą miała się też wkrótce udławić. Na wpół przyjemnie i na wpół cierpiętniczo, bo mieszały się w tym akcie niecierpliwości doznania wszelkiej wagi: czułość z niewrażliwością, moc z bezsilnością, chcenie z niechceniem, pasja z obrzydzeniem. Pocałunek długi i wiedziony spragnieniem, gorący, błogi, dokładnie spijający pozostałości słodyczy z kobiecych warg, inicjująco wręcz delikatny, może nawet zgoła nieśmiały; a przy tym ciało zachłannie napierające na ciało oraz ta pieprzona, łechtająca satysfakcją, świadomość, że tu i teraz mógłby powziąć ją całą, odebrać arystokratyczne zaszczyty, splamić własnym skandalem jej uwłaczenia.
Ale on wcale tego nie chciał. Bynajmniej nie teraz, gdy przed kilkunastoma dniami po raz pierwszy dojrzał w banalnej konwersacji niebanalność jej umysłu. Bynajmniej nie teraz, gdy upragniona w tęsknocie kobieta spoczywała u jego boku, karmiąc go czymś na wzór przychylności. Mając jedno, nie potrzebował już drugiego; posiadłszy tamto, nie sięgał już po to. Zastały afekt odezwał się w nim nad wyraz gorzkim echem, wykraczając poza rejony dobrze jeszcze smakującej i zupełnie niewinnej gry. Narzucony wilą sztuczką poryw z punktu jej cwaniackiej zabawy przeistoczył się w grzech, który smakować miał jarzmem obopólnej winy. Bo choć mógł tak bardzo brylować w posturze prefekta Poncjusza, bo choć mógłby niezawiśle rozstrzygać o jej zbrodniach, dostrzegał w nich też własną odpowiedzialność. Swoisty współudział, z oczyma szeroko zamkniętymi na prawdę, odurzonymi jej urodą i machinalnie przemawiającymi jeszcze!, choć usta rozwarły się w jawnym sprzeciwie. Jak prędko wyzwoli się z tej uwięzi? Jak szybko dopatrzy się wyrzutów w zdradliwym sumieniu własnego bytu?
Nie od razu. Nie od razu przestał naciskać na nadgarstki, nie od razu oderwał usta od skóry, teraz już szyi i dekoltu, w których ugrząźć mógłby chyba na amen. Merlinie, ziścić się tu miało samo sedno fantazji, samo epicentrum jego abstrakcyjnych, sennych halucynacji. Tutaj, na serio i naprawdę, była jeszcze lepsza, jeszcze świetniejsza, niemalże finezyjnie wyzbyta jakichkolwiek skaz; monumentalnie spektakularna, tragicznie kusząca, po prostu chyba wytrawna. W całej swojej dystynkcji ruchów, w wykalkulowanych przejawach kokieterii, w ucisku gorsetu i wymalowanych nieprawdopodobną symetrią proporcjach. Bajeczna, bezcenna, chyba wręcz też nieludzka.
Ja pierdolę, Imogen, chyba przez ciebie do reszty już oszalałem. Istotnie, zwariował, znacząc wklęsłości i wypukłości jej tułowia ciepłem sensualnego pozytonium. Istotnie, ześwirował, nie znosząc jej cichego sprzeciwu. Jakby był w transie, jakby był na jakimś nienormalnym haju. Jakby nie był sobą, odwiecznie rozumiejącym jednakowoż prosty wyraz negacji. Dopiero szarpnięte ogniem, kobiece dłonie wyrwały go z dna tej manipulacji; dopiero uczucie bolesnego, acz niegroźnego oparzenia wyrwało go z koszmaru bezeceńskiego czynu. Bułgarskie pochodzenie uratować go miało w nadchodzącej konfrontacji, przywodząc na myśl dziecięce wspomnienie stadionu oraz meczu quidditcha, w którym majaczyła wizja przeraźliwie pięknej maskotki ich narodowej drużyny.
Jesteś ich potomkinią.
Najpierw puścił ją wolno, oderwał się nagle, odskoczył wręcz w przerażeniu, tężejąc nieco w rozluźnionej dotąd sylwetce. Wraz z tym nastąpił niekontrolowany syk płomiennej bolączki; długie palce u dłoni zalęgły w czerwoności, w kilku miejscach porastając nawet drażniącym bąblem, nikły żar dosięgnął też skrawka jego żuchwy, znacząc go zaledwie bladym rumieńcem. A potem, jeszcze boleśniej, dopadły go z niezrównaną siłą wstyd i złość. Za to, że jej zaufał i za to, że dopuścił się czegoś podobnego. Urok zgasł wraz ze zrozumieniem, że przepadł, że przez doraźny moment nie był sobą. W przenikliwie długim milczeniu zdobył się jedynie na akt szczerej pretensji; nie chciał już na nią patrzeć, nie chciał też tu siedzieć i z nią rozmawiać. Przestały też interesować go jej osobiste katusze.
Chciał tylko, by wiedziała, że się nią potwornie rozczarował.
— Zadowolona z siebie jesteś?
| poparzenie, -18PŻ
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zrobiła to ponownie.
Błędy młodości nie ukazywały rozsądku w aktualnym ferworze wydarzeń, daleko było szukać rozmysłu i nauczki. Ponoć głos zawsze wygrywa, ale ona traciła go coraz mocniej, gdy w grabieżczym uścisku warg zasmakowała po raz pierwszy delikatności męskich warg. Dawne korelacje wyobrażeń, pragnień, zastanowień odeszły w niepamięć, kiedy zawłaszczył kolejne fragmenty skóry schematycznym podarkiem; bo nawet jeśli niegdyś, gdy krew toczyła się silnie bijącym sercem rywalizacji, doprawdy tego chciała, to w absolutnie inny sposób. Kierowana sceneria snu widziała go łagodnego, nieśmiałego wprost — urzeczywistniał się powoli zbieranymi pokładami bliskości, jaką współdzielili na przestrzeni mijanych tygodni. Ten jej Igor błagalnie skomlałby o bliskość, ten jej Igor sczezłby z bólu na wypowiedziane przez kobietę słowa i tylko jej Igor dostąpiłby zasmakowania w otulinie kobiecej bliskości, scalając dwa ciała w rytm euforycznych uniesień. Jej, ten nierealny, wyśniony, skrojony z fragmentów, do których sama nie mogła się przyznać. W dalekim rozkojarzeniu przywołać mogła momenty, gdy próbowała sprowadzić na własne ciało poczucie przyjemności, a myśli z upragnieniem przywoływany wyostrzony kształt żuchwy, napięte mięśnie ramion i ciepły dotyk przesuwający się po talii, tworzące akompaniament do uniesień uciechy.
Voila, gdy spektakl zmalowany na półwilej twarzy napięciem i stopniowym rozluźnieniem dobiegał końca, oczom ukazywały się realia jestestwa mężczyzny odległego, przynoszącego na plecy ledwie dreszcz wściekłości.
Wstyd był tym większy, gdy w rozpaczliwej próbie zemsty, swoistej Wendetty, sięgnęła po skosztowanie na powrót bliskości, którą niegdyś przywoływała. Prowokacja sięgnęła zenitu, bliskość męskiego ciała spowiła mrokiem jakiekolwiek rozważania, panika była silniejsza niż obawy czy hamulce, bo gdyby tylko ciało objęło przygotowanie na taki moment, cała sceneria przyjęłaby inny obrót.
Stała się więc Dorą, może winnam tu pisać o kontroli, bo wszakże wysłuchał jej protestów, ale czy i Dora ją zyskała? Czy pragnąc pogwałcającego moralność czynu, sprawiało to, że była w tym jej zgoda?
A może w takim razie to mężczyzna, bułgarski imigrant pragnący półwilej bliksości nawet w nocnych marach, był winny całej sprawy? Na próżno szukać winnych, jeszcze ciężej sięgnąć sprawiedliwości, gdy objęła pod władanie ciało, które naturalną koleją rzeczy lgnęło i do niej, ofiara więc zyskiwała kata w samej sobie, sprowadzając nikczemne przywłaszczenie na miarę niegodziwego żywota jego przyszłości. Łzy skryły wizję przed oczyma, mężczyzna finalnie odsunął się, a ciało kobiety momentalnie skuliło, ratując ucieczką, której nigdy nie doświadczy. Potwór tkwił w niej, nadawał jej barwę kości słoniowej i złoto włosków; wpajał piesiom perfekcyjną krągłość, biodrom boską proporcją wyliczoną liczbą Fibbonaciego, który ustosunkował się do usilnie wciętej talii. Wszystko po to, by w delikatnym kołysaniu bioder, upatrywać można było spazmatyczne możliwości przyjemności; wszystko po to, aby ciało wepchnięte na koński grzbiet, wędrujące korytarzami szkoły czy rozproszone w tanecznych figurach, przywoływało tylko podstawowe instynkty zezwierzęcenia. Wygląd taki winien stać obok dantejskich scen niż monumentu Afrodyty, nieść miał z przymałym orężem jedynie zgubę.
A jednak, kiedy dłonie objęły się czerwienią, a mężczyzna był już dalej, to nie jego słowa a ukazane przypieczętowanie obaw sprowadziło na jej twarz kwaśny obraz głębokiego rozzłoszczenia. Brwi zmarszczyły się w karykaturę potworów malowanych w bułgarskich baśniach, palce zacisnęły na przedramionach rąk, skrzyżowaniem oplatając mleczną barwę skóry.
— Nie zrozumiesz, Igor — wycedziła, głosem obejmującym szorstkość, gardłowość i zachrypienie, które tym bardziej mroziło krew w kobiecych żyłach. Czarne smugi makijaży spływały po policzkach wraz z niedawnymi łzami, ciało w klęczkach obijało się o twardość podłogi, na którą osunęła się niczym w naturalnym dążeniu do spełnienia jego pragnień. Czyż nie właśnie tego chciał? Czy ku niecierpliwości nie przywodził na myśl ust oplatających obiekt niesionej pokoleniami władzy patriarchatu? Miała wtedy kasłać, dławić się, pozwalać łzom spływać po policzkach i mówić 'nie', które istotnie znaczyłoby tak w zapadających się niczym podczas palenia tytoniu policzkach. Czyż nie to przywodziła na myśl, gdy przekazując mu oręż rozluźnienia, na papierze tlącego się papierosa pozostawiała czerwony ślad ust, ten sam, którym uraczyłabym w wyuzdanym wygięciu ust.
Dlaczego akurat na nim pragnęła się zemścić? Dlaczego akurat jego prowokowała, gdy z każdym słowem mogła dobrać się do trzewi samoświadomości tak wielu mężczyzn, że z ich ugiętych głów utworzyłaby parkiet dla własnego danse macabre? Dlaczego, istotnie, jej ciało objął teraz dogłębny, nieporównywalny dotąd wstyd, niesiony jednocześnie powolnymi fragmentami wspomnień przywłaszczenia? Trudno było jej być z nim i bez niego nie było lżej, jakkolwiek melodia rozegrała się teraz w myślach, to sedno sprawy pozostawało jedno.
— Nie, nie jestem, nie jestem do cholery zadowolona — nagły zryw targnął kobiecym ciałem, gdy nagłe wyprostowanie nóg uniosło niesioną wściekłością sylwetkę. Oczy na moment skryły się w przymkniętych powiekach, daleko w przepaść odeszła Dora, jeszcze dalej kreacje Imogeny i Lukrecji, bowiem schemat rysujący się teraz ukazywał prawdę, do jakiej nie każdy gotowy byłyby się przyznać. Istotnie, straciła kontrolę, a jeszcze boleśniej pragnęła ją odzyskać — kosztem, jakiego nie winien nieść sprowokowany, zachłanny, młody umysł.
— Pozwól mi to zobaczyć. — Ruch głowy wskazał w kierunku dłoni, jej własne zaciskały się i rozluźniały w pięści. Choć spoglądała na niego spode łba, to nie uciekła — moment paniki odszedł na drugi plan, rewanż na męskich istnieniach opadł w nieistnienie, bo tak oto niewybredne słowa zacisnęły wisielczy sznur na tym, który nijak miał się do jej złości. Ponoć.
Bo wszakże nie interesował jej wcale, bo nie zareagowałaby inaczej, gdyby nie trauma wpisana w krew, nie wnikała w jego ból, nie wnikała w jego poczucie.
Stała jednak obok, na przebrzydłej twarzy złośliwości ukazywała zgorzkniałe obawy; dalej, gdzieś na dnie oczu, ukrywała się resztka wstydu, który aż nadto kuł męską sylwetkę. Szept, ten żałosny i cierpiętniczy. Szept, który nie powinien mieć miejsca i jakkolwiek autentycznie się wypowiadała, tak nie musiał jej ufać. Szept, który najchętniej spiłaby z własnych warg przed wypowiedzeniem go na głos.
—Jeśli chcesz wiedzieć co, to teraz, teraz wiesz. — Szept przerodził się w pełen głos. Usta na powrót zacisnęły się grabieżczo, broda zmarszczyła w napięciu twarzy. Nie płakała, ale twarz skrywała gehennę skrytej w żywej rzeźbie duszy.
— Nie każdy usłuchałby sprzeciwu.
Teraz da kobiecie do picia wodę przeklętą: jeśli naprawdę stała się nieczystą i swojemu mężowi niewierną, woda wniknie w nią, sprawiając gorzki ból.
Błędy młodości nie ukazywały rozsądku w aktualnym ferworze wydarzeń, daleko było szukać rozmysłu i nauczki. Ponoć głos zawsze wygrywa, ale ona traciła go coraz mocniej, gdy w grabieżczym uścisku warg zasmakowała po raz pierwszy delikatności męskich warg. Dawne korelacje wyobrażeń, pragnień, zastanowień odeszły w niepamięć, kiedy zawłaszczył kolejne fragmenty skóry schematycznym podarkiem; bo nawet jeśli niegdyś, gdy krew toczyła się silnie bijącym sercem rywalizacji, doprawdy tego chciała, to w absolutnie inny sposób. Kierowana sceneria snu widziała go łagodnego, nieśmiałego wprost — urzeczywistniał się powoli zbieranymi pokładami bliskości, jaką współdzielili na przestrzeni mijanych tygodni. Ten jej Igor błagalnie skomlałby o bliskość, ten jej Igor sczezłby z bólu na wypowiedziane przez kobietę słowa i tylko jej Igor dostąpiłby zasmakowania w otulinie kobiecej bliskości, scalając dwa ciała w rytm euforycznych uniesień. Jej, ten nierealny, wyśniony, skrojony z fragmentów, do których sama nie mogła się przyznać. W dalekim rozkojarzeniu przywołać mogła momenty, gdy próbowała sprowadzić na własne ciało poczucie przyjemności, a myśli z upragnieniem przywoływany wyostrzony kształt żuchwy, napięte mięśnie ramion i ciepły dotyk przesuwający się po talii, tworzące akompaniament do uniesień uciechy.
Voila, gdy spektakl zmalowany na półwilej twarzy napięciem i stopniowym rozluźnieniem dobiegał końca, oczom ukazywały się realia jestestwa mężczyzny odległego, przynoszącego na plecy ledwie dreszcz wściekłości.
Wstyd był tym większy, gdy w rozpaczliwej próbie zemsty, swoistej Wendetty, sięgnęła po skosztowanie na powrót bliskości, którą niegdyś przywoływała. Prowokacja sięgnęła zenitu, bliskość męskiego ciała spowiła mrokiem jakiekolwiek rozważania, panika była silniejsza niż obawy czy hamulce, bo gdyby tylko ciało objęło przygotowanie na taki moment, cała sceneria przyjęłaby inny obrót.
Stała się więc Dorą, może winnam tu pisać o kontroli, bo wszakże wysłuchał jej protestów, ale czy i Dora ją zyskała? Czy pragnąc pogwałcającego moralność czynu, sprawiało to, że była w tym jej zgoda?
A może w takim razie to mężczyzna, bułgarski imigrant pragnący półwilej bliksości nawet w nocnych marach, był winny całej sprawy? Na próżno szukać winnych, jeszcze ciężej sięgnąć sprawiedliwości, gdy objęła pod władanie ciało, które naturalną koleją rzeczy lgnęło i do niej, ofiara więc zyskiwała kata w samej sobie, sprowadzając nikczemne przywłaszczenie na miarę niegodziwego żywota jego przyszłości. Łzy skryły wizję przed oczyma, mężczyzna finalnie odsunął się, a ciało kobiety momentalnie skuliło, ratując ucieczką, której nigdy nie doświadczy. Potwór tkwił w niej, nadawał jej barwę kości słoniowej i złoto włosków; wpajał piesiom perfekcyjną krągłość, biodrom boską proporcją wyliczoną liczbą Fibbonaciego, który ustosunkował się do usilnie wciętej talii. Wszystko po to, by w delikatnym kołysaniu bioder, upatrywać można było spazmatyczne możliwości przyjemności; wszystko po to, aby ciało wepchnięte na koński grzbiet, wędrujące korytarzami szkoły czy rozproszone w tanecznych figurach, przywoływało tylko podstawowe instynkty zezwierzęcenia. Wygląd taki winien stać obok dantejskich scen niż monumentu Afrodyty, nieść miał z przymałym orężem jedynie zgubę.
A jednak, kiedy dłonie objęły się czerwienią, a mężczyzna był już dalej, to nie jego słowa a ukazane przypieczętowanie obaw sprowadziło na jej twarz kwaśny obraz głębokiego rozzłoszczenia. Brwi zmarszczyły się w karykaturę potworów malowanych w bułgarskich baśniach, palce zacisnęły na przedramionach rąk, skrzyżowaniem oplatając mleczną barwę skóry.
— Nie zrozumiesz, Igor — wycedziła, głosem obejmującym szorstkość, gardłowość i zachrypienie, które tym bardziej mroziło krew w kobiecych żyłach. Czarne smugi makijaży spływały po policzkach wraz z niedawnymi łzami, ciało w klęczkach obijało się o twardość podłogi, na którą osunęła się niczym w naturalnym dążeniu do spełnienia jego pragnień. Czyż nie właśnie tego chciał? Czy ku niecierpliwości nie przywodził na myśl ust oplatających obiekt niesionej pokoleniami władzy patriarchatu? Miała wtedy kasłać, dławić się, pozwalać łzom spływać po policzkach i mówić 'nie', które istotnie znaczyłoby tak w zapadających się niczym podczas palenia tytoniu policzkach. Czyż nie to przywodziła na myśl, gdy przekazując mu oręż rozluźnienia, na papierze tlącego się papierosa pozostawiała czerwony ślad ust, ten sam, którym uraczyłabym w wyuzdanym wygięciu ust.
Dlaczego akurat na nim pragnęła się zemścić? Dlaczego akurat jego prowokowała, gdy z każdym słowem mogła dobrać się do trzewi samoświadomości tak wielu mężczyzn, że z ich ugiętych głów utworzyłaby parkiet dla własnego danse macabre? Dlaczego, istotnie, jej ciało objął teraz dogłębny, nieporównywalny dotąd wstyd, niesiony jednocześnie powolnymi fragmentami wspomnień przywłaszczenia? Trudno było jej być z nim i bez niego nie było lżej, jakkolwiek melodia rozegrała się teraz w myślach, to sedno sprawy pozostawało jedno.
— Nie, nie jestem, nie jestem do cholery zadowolona — nagły zryw targnął kobiecym ciałem, gdy nagłe wyprostowanie nóg uniosło niesioną wściekłością sylwetkę. Oczy na moment skryły się w przymkniętych powiekach, daleko w przepaść odeszła Dora, jeszcze dalej kreacje Imogeny i Lukrecji, bowiem schemat rysujący się teraz ukazywał prawdę, do jakiej nie każdy gotowy byłyby się przyznać. Istotnie, straciła kontrolę, a jeszcze boleśniej pragnęła ją odzyskać — kosztem, jakiego nie winien nieść sprowokowany, zachłanny, młody umysł.
— Pozwól mi to zobaczyć. — Ruch głowy wskazał w kierunku dłoni, jej własne zaciskały się i rozluźniały w pięści. Choć spoglądała na niego spode łba, to nie uciekła — moment paniki odszedł na drugi plan, rewanż na męskich istnieniach opadł w nieistnienie, bo tak oto niewybredne słowa zacisnęły wisielczy sznur na tym, który nijak miał się do jej złości. Ponoć.
Bo wszakże nie interesował jej wcale, bo nie zareagowałaby inaczej, gdyby nie trauma wpisana w krew, nie wnikała w jego ból, nie wnikała w jego poczucie.
Stała jednak obok, na przebrzydłej twarzy złośliwości ukazywała zgorzkniałe obawy; dalej, gdzieś na dnie oczu, ukrywała się resztka wstydu, który aż nadto kuł męską sylwetkę. Szept, ten żałosny i cierpiętniczy. Szept, który nie powinien mieć miejsca i jakkolwiek autentycznie się wypowiadała, tak nie musiał jej ufać. Szept, który najchętniej spiłaby z własnych warg przed wypowiedzeniem go na głos.
—Jeśli chcesz wiedzieć co, to teraz, teraz wiesz. — Szept przerodził się w pełen głos. Usta na powrót zacisnęły się grabieżczo, broda zmarszczyła w napięciu twarzy. Nie płakała, ale twarz skrywała gehennę skrytej w żywej rzeźbie duszy.
— Nie każdy usłuchałby sprzeciwu.
Teraz da kobiecie do picia wodę przeklętą: jeśli naprawdę stała się nieczystą i swojemu mężowi niewierną, woda wniknie w nią, sprawiając gorzki ból.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
A na wieczór byłem maleńki… płakałem w kąciku do rana
O smutnej niebieskiej Pani, z oczami jak ipecacuana…
Błąd za błędem, fantazja goniona fantazją, przesada napędzana przesadą — tym właśnie, aktorskim popisem niesłuszności i hiperboli, rysowali się w okręgu współdzielonych tańców, prymitywnych sprzeczek o asa dzierżonego między palcami albo w rękawie i jeszcze banalniejszych rozgrywek o dowolnie rozumianą dominację. Chęć zemsty zastygła gdzieś w goryczy wdychanego powietrza, niesłusznie chyba rozrzedzonego pretensją, którą nierozsądnie, z wewnętrznych frustracji i pijanego umysłu, postanowiła obciążyć jego barki. W miejscu, gdzie nikt nie rozciągnąłby ich sekretu w słowie podkoloryzowanej plotki; w samotni, tkanej nićmi wzajemnego zaufania, gdzie obydwoje ściągnąć mogli zasłaniające twarze maski. Dlaczego w nim właśnie upatrzyła znamion swojej ofiary, dlaczego jego właśnie postanowiła zadręczyć kłującą świadomością rozczarowującej zagrywki, za nic nie był w stanie zrozumieć. Był wszakże zaledwie winien snów, w których czynił ze szlachetnej postury osobistą zabawkę męskiej imaginacji — efemerydy na tyle odległej, iż jej pozostałości skąpać mógł jedynie w niewinnym flircie, do którego odważnie zresztą dołączała. Był także winien noszonego w genach chromosomu igreka, pozwalającego na więcej w dumnej, patriarchalnej wizji wszechświata. Był również winien skażonej przed wiekami krwi, wystarczająco czystej dla zachowania społecznego uznania, dostatecznie jednak brudnej, by w pełnej niezależności, jej istnieniu zupełnie odległej, przebierać w pannach gotowych stanąć z nim na wskroś ślubnego kobierca. Lecz czy na pewno? Czy otrzymane drogą przypadku przywileje istotnie naznaczały go analogiczną wolnością? Najpewniej nie dręczyła jej żadna z tych myśli, bo w kobiecych wizjach Igor zdołał ją jakoś posiąść, Igor godzien był jej uwagi, Igor rysował się kreskami wrażliwości, a przede wszystkim potrafił kochać. Niezmiennie, przez lata spisywane na stronicach dziennika, kochać na zabój, całą, absolutnie każdy pierwiastek jej duszy, nie tylko te półwile atrybuty, układające kusząco jej ciało w klepsydrę, włosy smagające linią osobliwej srebrzystości, zielonym tęczówkom nadające elektryzującą iskrę. Tym jednym, pieprzonym razem to ona pragnęła uczynić zeń prywatną kukiełkę, służalczą i uległą, skomlącą w przejęciu o nasycenie, które nigdy nie miało nadejść. Z wyłożonej bajki pozostały jednak wyłącznie łzy wściekłości, miałki zawód jego ostentacją, sparzone wstydem dłonie, jakże wymownie wykrzykujące blade nie chcę. Trzeźwość umysłu przyniosła jasną orientację, bezpośrednie wreszcie wyłożenie realiów przed szarymi, spuszczonymi w zrozumieniu oczyma, dotychczas szeroko zamkniętymi na jarzma ukrywanej prawdy. Udręka dopadła więc i jego, wsiąkając w zaczerwienioną skórę, wnikając w kości, dopadając też chyba same trzewia. Byłeś, jesteś i odwiecznie będziesz głupcem, Karkaroff, odezwał się w samym jądrze jego jestestwa jakiś paskudny głos, wyrywający go wreszcie z macek obłudy i kłamstwa, zdzierający zeń bezczelnie przepaskę pewności siebie, doraźnie leczącą szereg boleśnie przypominających o swojej obecności kompleksów. Nic dla niej nigdy nie znaczyłeś, dodawał ponuro, jako te siarczyste uszczypnięcie na jawie, którą on sam wolałby określać mianem obrzydliwego koszmaru. Wyzwoliłeś w niej nienawiść, skwitował żałośnie, w oczekiwanym napięciu znikając w końcu w sugestywnym milczeniu. Na usta cisnęło się tylko jedno; w wargach zlepek tych głosek drżał znajomym tonem zmory — swoistego świadectwa, że gdzieś w tej nieprawej, maluczkiej istotce nadal odnaleźć mogła człowieczeństwo. Bo w istocie, od czasu niedawnego zespolenia ich autentycznych emocji, z jej skóry, przynajmniej po części, zmyła się powłoka laleczki sprowadzonej na kolana, laleczki pięknie wyuzdanej i jeszcze piękniej wykorzystanej. Wreszcie stała się tą, którą winna być od samego początku — po prostu Imogen, sojuszniczką i oparciem, wytchnieniem i niespełnionym marzeniem. Lecz on, on swą zwierzęcą łapczywością umiejscowił ich na wrogich, wykluczających się biegunach.
— Przepraszam — wydusił wreszcie, w namacalnym pragnieniu większego bólu naprzemiennie rozluźniając i spinając zranione ręce. Nie byłem sobą, chciałby dodać w leciwym wytłumaczeniu, coby wybaczyła mu prędzej, on bowiem nie umiejscawiał chyba już w niej winy; tamta negacja wiła się jednak szatańskim nadwyrężeniem, przykrą nieprawdą, w którą sam przestał już wierzyć. Zrezygnowany bezruch bezsprzecznie napawał lękiem, mocno napierał na ducha widmem zepsucia; nie pojmował granic realnej tożsamości, w podłej maskaradzie zatracił osobnicze ja, a ona, ona słusznie ukarała go dziś za to upokorzeniem. Rozwarstwił się w grzechu, obserwowanym z dystansu w cynicznie rozciągającym się pośród konturów twarzy uśmiechu; wyrachowanie dobrnęło do każdej komórki jego parszywej statury, wyrachowanie spoczęło w odmętach wibrującego w palarni dymu, zastygło przy ciężkim blacie jednego stolika, sterczało w kącie skrzypiącego parkietu podczas figur towarzyszących menuetowi. Ono właśnie miało być jego zapowiadaną dumą? Ono właśnie miało definiować ścieżki jego czynów?
— Zostaw, to nic takiego — odparł z lekceważącym machnięciem, na krótką chwilę przymykając powieki, jakby nieustannie łudził się, że splot niefortunności był tylko zwidem, losowym całunem, dalekim od namacalnej jaźni i uwierającej krępacji. Wszystko miało jednakże miejsce całkiem na serio, tu i teraz, w ciasnocie zburzonych mitów, którymi dotąd uwielbiali się karmić. Ich podwaliny runęły z głuchym łoskotem, gdy wydała rozkaz, gdy z kończyn wylazły płomienie gniewu, rugając go przerażającym imieniem odpowiedzialności.
Aż do chwili, gdy przemówiła ponownie, ujawniając jemu, ni to winnemu, ni ofierze, rąbka trzymanej w jej sercu od lat tajemnicy. Zdziwienie dopadło domyślne wiązki neuronów, niechlubne zrozumienie wybrzmiało we wstrzymanym na moment oddechu, wypuszczonym powoli w fatalnym strumieniu rozlewającego się współczucia. Aż wreszcie spojrzał na nią wreszcie, z manierą kotłującą w sobie nienormalny afekt — żądzę cudzej krzywdy, zasłużonej cięgi za zbrodnię.
— Nazwisko — zaczął nieprecyzyjnie, ale w targającej nim niecierpliwości rozwinął to już po chwili. Wystarczająco wyraźnie, by zrozumiała, że nie zamierzał potraktować jej bolączki cieniem drańskiej ignorancji. Był jej coś winien. — Powiedz, Imogen, powiedz mi. Kim on jest, jak się nazywa, powiedz cokolwiek. — Nie pozwolę ci już więcej płakać. Nie przeze mnie i nie przez n i e g o.
O smutnej niebieskiej Pani, z oczami jak ipecacuana…
Błąd za błędem, fantazja goniona fantazją, przesada napędzana przesadą — tym właśnie, aktorskim popisem niesłuszności i hiperboli, rysowali się w okręgu współdzielonych tańców, prymitywnych sprzeczek o asa dzierżonego między palcami albo w rękawie i jeszcze banalniejszych rozgrywek o dowolnie rozumianą dominację. Chęć zemsty zastygła gdzieś w goryczy wdychanego powietrza, niesłusznie chyba rozrzedzonego pretensją, którą nierozsądnie, z wewnętrznych frustracji i pijanego umysłu, postanowiła obciążyć jego barki. W miejscu, gdzie nikt nie rozciągnąłby ich sekretu w słowie podkoloryzowanej plotki; w samotni, tkanej nićmi wzajemnego zaufania, gdzie obydwoje ściągnąć mogli zasłaniające twarze maski. Dlaczego w nim właśnie upatrzyła znamion swojej ofiary, dlaczego jego właśnie postanowiła zadręczyć kłującą świadomością rozczarowującej zagrywki, za nic nie był w stanie zrozumieć. Był wszakże zaledwie winien snów, w których czynił ze szlachetnej postury osobistą zabawkę męskiej imaginacji — efemerydy na tyle odległej, iż jej pozostałości skąpać mógł jedynie w niewinnym flircie, do którego odważnie zresztą dołączała. Był także winien noszonego w genach chromosomu igreka, pozwalającego na więcej w dumnej, patriarchalnej wizji wszechświata. Był również winien skażonej przed wiekami krwi, wystarczająco czystej dla zachowania społecznego uznania, dostatecznie jednak brudnej, by w pełnej niezależności, jej istnieniu zupełnie odległej, przebierać w pannach gotowych stanąć z nim na wskroś ślubnego kobierca. Lecz czy na pewno? Czy otrzymane drogą przypadku przywileje istotnie naznaczały go analogiczną wolnością? Najpewniej nie dręczyła jej żadna z tych myśli, bo w kobiecych wizjach Igor zdołał ją jakoś posiąść, Igor godzien był jej uwagi, Igor rysował się kreskami wrażliwości, a przede wszystkim potrafił kochać. Niezmiennie, przez lata spisywane na stronicach dziennika, kochać na zabój, całą, absolutnie każdy pierwiastek jej duszy, nie tylko te półwile atrybuty, układające kusząco jej ciało w klepsydrę, włosy smagające linią osobliwej srebrzystości, zielonym tęczówkom nadające elektryzującą iskrę. Tym jednym, pieprzonym razem to ona pragnęła uczynić zeń prywatną kukiełkę, służalczą i uległą, skomlącą w przejęciu o nasycenie, które nigdy nie miało nadejść. Z wyłożonej bajki pozostały jednak wyłącznie łzy wściekłości, miałki zawód jego ostentacją, sparzone wstydem dłonie, jakże wymownie wykrzykujące blade nie chcę. Trzeźwość umysłu przyniosła jasną orientację, bezpośrednie wreszcie wyłożenie realiów przed szarymi, spuszczonymi w zrozumieniu oczyma, dotychczas szeroko zamkniętymi na jarzma ukrywanej prawdy. Udręka dopadła więc i jego, wsiąkając w zaczerwienioną skórę, wnikając w kości, dopadając też chyba same trzewia. Byłeś, jesteś i odwiecznie będziesz głupcem, Karkaroff, odezwał się w samym jądrze jego jestestwa jakiś paskudny głos, wyrywający go wreszcie z macek obłudy i kłamstwa, zdzierający zeń bezczelnie przepaskę pewności siebie, doraźnie leczącą szereg boleśnie przypominających o swojej obecności kompleksów. Nic dla niej nigdy nie znaczyłeś, dodawał ponuro, jako te siarczyste uszczypnięcie na jawie, którą on sam wolałby określać mianem obrzydliwego koszmaru. Wyzwoliłeś w niej nienawiść, skwitował żałośnie, w oczekiwanym napięciu znikając w końcu w sugestywnym milczeniu. Na usta cisnęło się tylko jedno; w wargach zlepek tych głosek drżał znajomym tonem zmory — swoistego świadectwa, że gdzieś w tej nieprawej, maluczkiej istotce nadal odnaleźć mogła człowieczeństwo. Bo w istocie, od czasu niedawnego zespolenia ich autentycznych emocji, z jej skóry, przynajmniej po części, zmyła się powłoka laleczki sprowadzonej na kolana, laleczki pięknie wyuzdanej i jeszcze piękniej wykorzystanej. Wreszcie stała się tą, którą winna być od samego początku — po prostu Imogen, sojuszniczką i oparciem, wytchnieniem i niespełnionym marzeniem. Lecz on, on swą zwierzęcą łapczywością umiejscowił ich na wrogich, wykluczających się biegunach.
— Przepraszam — wydusił wreszcie, w namacalnym pragnieniu większego bólu naprzemiennie rozluźniając i spinając zranione ręce. Nie byłem sobą, chciałby dodać w leciwym wytłumaczeniu, coby wybaczyła mu prędzej, on bowiem nie umiejscawiał chyba już w niej winy; tamta negacja wiła się jednak szatańskim nadwyrężeniem, przykrą nieprawdą, w którą sam przestał już wierzyć. Zrezygnowany bezruch bezsprzecznie napawał lękiem, mocno napierał na ducha widmem zepsucia; nie pojmował granic realnej tożsamości, w podłej maskaradzie zatracił osobnicze ja, a ona, ona słusznie ukarała go dziś za to upokorzeniem. Rozwarstwił się w grzechu, obserwowanym z dystansu w cynicznie rozciągającym się pośród konturów twarzy uśmiechu; wyrachowanie dobrnęło do każdej komórki jego parszywej statury, wyrachowanie spoczęło w odmętach wibrującego w palarni dymu, zastygło przy ciężkim blacie jednego stolika, sterczało w kącie skrzypiącego parkietu podczas figur towarzyszących menuetowi. Ono właśnie miało być jego zapowiadaną dumą? Ono właśnie miało definiować ścieżki jego czynów?
— Zostaw, to nic takiego — odparł z lekceważącym machnięciem, na krótką chwilę przymykając powieki, jakby nieustannie łudził się, że splot niefortunności był tylko zwidem, losowym całunem, dalekim od namacalnej jaźni i uwierającej krępacji. Wszystko miało jednakże miejsce całkiem na serio, tu i teraz, w ciasnocie zburzonych mitów, którymi dotąd uwielbiali się karmić. Ich podwaliny runęły z głuchym łoskotem, gdy wydała rozkaz, gdy z kończyn wylazły płomienie gniewu, rugając go przerażającym imieniem odpowiedzialności.
Aż do chwili, gdy przemówiła ponownie, ujawniając jemu, ni to winnemu, ni ofierze, rąbka trzymanej w jej sercu od lat tajemnicy. Zdziwienie dopadło domyślne wiązki neuronów, niechlubne zrozumienie wybrzmiało we wstrzymanym na moment oddechu, wypuszczonym powoli w fatalnym strumieniu rozlewającego się współczucia. Aż wreszcie spojrzał na nią wreszcie, z manierą kotłującą w sobie nienormalny afekt — żądzę cudzej krzywdy, zasłużonej cięgi za zbrodnię.
— Nazwisko — zaczął nieprecyzyjnie, ale w targającej nim niecierpliwości rozwinął to już po chwili. Wystarczająco wyraźnie, by zrozumiała, że nie zamierzał potraktować jej bolączki cieniem drańskiej ignorancji. Był jej coś winien. — Powiedz, Imogen, powiedz mi. Kim on jest, jak się nazywa, powiedz cokolwiek. — Nie pozwolę ci już więcej płakać. Nie przeze mnie i nie przez n i e g o.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Palarnia
Szybka odpowiedź