Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Muzeum w Aldbourne
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Muzeum w Aldbourne
Muzeum czarodziejów w Aldbourne zostało założone już w 1409 roku przez Eugeniego Buttersby, czarodzieja cenionego przez brytyjską społeczność za zasługi w odkryciu nowych zaklęć oraz dokonań społęcznych. Cały budynek został oczywiście okryty zaklęciem Repello mugoletum, dzięki czemu przechodzący niedaleko mugole widzą go jako opuszczoną i porośniętą przez chaszcze ruderę. Czarodzieje natomiast zobaczą przepiękną, starą posiadłość zaadaptowaną na potrzeby muzeum, gdzie po wejściu każdy pokój został zaaranżowany w stylu życia czarodziejów w kolejnych epokach, a aktorami stają się duchy przywdziewające stroje i rozsiadający się w fotelach z tamtych lat. Na szafkach leżą przeróżne numery gazet, których już nikt dzisiaj nie przeczyta, na dziecięcych łóżkach leżą porcelanowe lalki w różnych rozmiarach, bajki i baśnie oprawione w nadgryzione przez ząb czasu skórzane obwoluty. Do każdego pokoju można wchodzić i ze smakiem wszystko oglądać, ale właściciel, również duch, przestrzega przed próbami kradzieży – ktokolwiek się na to zdecyduje, spotka go sroga kara. Duszni aktorzy nie są zbyt chętni do dialogu z gośćmi muzeum.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:30, w całości zmieniany 1 raz
| 8 kwietnia
Zawsze ceniła sobie czas spędzony w rodzinnym gronie, szczególnie, gdy mogła przy okazji zagłębić jakąś dziedzinę wiedzy. Zawsze brakowało jej czasu na poznawanie przeszłych losów magicznych, lecz jednocześnie ceniła historię, doskonale wiedząc, że bez niej byłaby teraz nikim. Dlatego muzeum w Aldbourne było miejscem bliskim jej sercu. Szczególnie, że organizatorzy wystaw naprawdę starali się, aby oddać ducha minionych epok, czasem w sensie dosłownym. Możliwość zobaczenia historycznych strojów w użyciu była czymś unikatowym, nawet w oczach całkiem rozpieszczonej, miedzianowłosej szlachcianki.
Mimo tego spojrzenie Wendeliny, gdy tylko mogło, skupiało się na niebieskich konstelacjach, czy opisach eliksirów, które dostrzegała na stronach z niektórych wystawionych gazet. Te dziedziny zawsze były powiązane z magią, tworząc z nią swoistą całość, dlatego lady Selwyn nie dziwiła się, że ich tu nie brakuje. To była jej pasja, nie historia, nawet jeśli ceniła ją i z radością słuchała muzealnych przewodników.
Spędzony z ukochaną rodziną czas był dla lady Selwyn niebywale cenny. Kto wie, ile jeszcze czasu spędzi w rodzinnym domu? Jak długo w nim zostanie? Była przekonana, że jeśli zostanie zaręczona, do ślubu dojdzie możliwie jak najprędzej. Już nie będzie czekania. Musiała opuścić rodzinny dom, gdy tylko będzie to możliwe. Nie miała już piętnastu lat, a niemal dekadę więcej. Ech, jak ten czas szybko leci!
Niestety, nie mogła spędzić całego popołudnia z bliskimi. Gdy rodzina ruszyła do pomieszczenia, w którym miała zostać podana historyczna kolacja, lady Selwyn przeprosiła na chwilę bliskich, odchodząc z podążającą za nią krok w krok służką. Czarno-pomarańczowa suknia Wendeliny ciągnęła się za nią, już z daleka krzycząc, z jakiej familii pochodzi jej właścicielka. Dama nigdy nie lubiła ukrywać swojego pochodzenia.
Na ziemiach muzeum czuła się całkiem bezpiecznie. Podążająca za nią służka w razie czego była gotowa służyć swojej pani pomocą, choć alchemiczka nie sądziła, by to było konieczne. Miała nadzieję, że sprawunki załatwi tak prędko, jak do możliwe, a następnie powróci do swoich ukochanych bliskich.
Gdy odeszła kilkaset metrów od muzeum, ujrzała ją. Natychmiast przybrała kamienną minę, unosząc głowę ku górze. Spojrzenie szarych oczu utkwiło w starszej lady Selwyn z nieskrywaną pogardą i irytacją. Wendelina wzięła głęboki oddech, dając służce znać, by podała jej pudełko, które młoda dziewoja nosiła za sobą od rana.
– Lucindo – powiedziała chłodno, skinając głową i przybliżając się do starszej siostry. – Wyglądasz… cóż, przeciętnie, jak zawsze. Mam nadzieję, że paczka od matuli będzie tego warta – powiedziała, cały czas starając zachować pokerową twarz, jednak nie będąc w stanie ukryć żywionych od lat urazów. Starsza siostra! Też mi coś.
Wednelina nie miała pojęcia, co jest w pudełku. Nie interesowało ją to i nie było jej sprawą. Może matka chciała poprawić stosunki z córką, może planowała ją otruć, albo skrzywdzić w inny sposób. To nie była spraw lady Selwyn. Alchemiczka nie miała jednak pojęcia, dlaczego to akurat ONA musiała zostać wysłana. Pakunek został przez matkę zaczarowany tak, by jedynie Wendelina była w stanie przekazać ją siostrze. Miedzianowłosa musiała wyprosić rodzicielkę, by w ogóle zgodziła się na to, aby pakunku dotykała służka. Czemu? Jedynie Merlin chyba to wiedział. W tej kwestii, matula nie chciała zwierzać się ukochanej córce. Może wiedziała coś, o czym nie została jeszcze poinformowana Wendy, ale… och, czy to naprawdę było istotne? Miała tylko wręczyć paczkę tej… tej nieskładnej damy, którą cioteczka Morgana już dawno powinna wydziedziczyć. A potem miała zamiar wracać do bliskich i cieszyć się posiłkiem w wykwintnym towarzystwie.
Zawsze ceniła sobie czas spędzony w rodzinnym gronie, szczególnie, gdy mogła przy okazji zagłębić jakąś dziedzinę wiedzy. Zawsze brakowało jej czasu na poznawanie przeszłych losów magicznych, lecz jednocześnie ceniła historię, doskonale wiedząc, że bez niej byłaby teraz nikim. Dlatego muzeum w Aldbourne było miejscem bliskim jej sercu. Szczególnie, że organizatorzy wystaw naprawdę starali się, aby oddać ducha minionych epok, czasem w sensie dosłownym. Możliwość zobaczenia historycznych strojów w użyciu była czymś unikatowym, nawet w oczach całkiem rozpieszczonej, miedzianowłosej szlachcianki.
Mimo tego spojrzenie Wendeliny, gdy tylko mogło, skupiało się na niebieskich konstelacjach, czy opisach eliksirów, które dostrzegała na stronach z niektórych wystawionych gazet. Te dziedziny zawsze były powiązane z magią, tworząc z nią swoistą całość, dlatego lady Selwyn nie dziwiła się, że ich tu nie brakuje. To była jej pasja, nie historia, nawet jeśli ceniła ją i z radością słuchała muzealnych przewodników.
Spędzony z ukochaną rodziną czas był dla lady Selwyn niebywale cenny. Kto wie, ile jeszcze czasu spędzi w rodzinnym domu? Jak długo w nim zostanie? Była przekonana, że jeśli zostanie zaręczona, do ślubu dojdzie możliwie jak najprędzej. Już nie będzie czekania. Musiała opuścić rodzinny dom, gdy tylko będzie to możliwe. Nie miała już piętnastu lat, a niemal dekadę więcej. Ech, jak ten czas szybko leci!
Niestety, nie mogła spędzić całego popołudnia z bliskimi. Gdy rodzina ruszyła do pomieszczenia, w którym miała zostać podana historyczna kolacja, lady Selwyn przeprosiła na chwilę bliskich, odchodząc z podążającą za nią krok w krok służką. Czarno-pomarańczowa suknia Wendeliny ciągnęła się za nią, już z daleka krzycząc, z jakiej familii pochodzi jej właścicielka. Dama nigdy nie lubiła ukrywać swojego pochodzenia.
Na ziemiach muzeum czuła się całkiem bezpiecznie. Podążająca za nią służka w razie czego była gotowa służyć swojej pani pomocą, choć alchemiczka nie sądziła, by to było konieczne. Miała nadzieję, że sprawunki załatwi tak prędko, jak do możliwe, a następnie powróci do swoich ukochanych bliskich.
Gdy odeszła kilkaset metrów od muzeum, ujrzała ją. Natychmiast przybrała kamienną minę, unosząc głowę ku górze. Spojrzenie szarych oczu utkwiło w starszej lady Selwyn z nieskrywaną pogardą i irytacją. Wendelina wzięła głęboki oddech, dając służce znać, by podała jej pudełko, które młoda dziewoja nosiła za sobą od rana.
– Lucindo – powiedziała chłodno, skinając głową i przybliżając się do starszej siostry. – Wyglądasz… cóż, przeciętnie, jak zawsze. Mam nadzieję, że paczka od matuli będzie tego warta – powiedziała, cały czas starając zachować pokerową twarz, jednak nie będąc w stanie ukryć żywionych od lat urazów. Starsza siostra! Też mi coś.
Wednelina nie miała pojęcia, co jest w pudełku. Nie interesowało ją to i nie było jej sprawą. Może matka chciała poprawić stosunki z córką, może planowała ją otruć, albo skrzywdzić w inny sposób. To nie była spraw lady Selwyn. Alchemiczka nie miała jednak pojęcia, dlaczego to akurat ONA musiała zostać wysłana. Pakunek został przez matkę zaczarowany tak, by jedynie Wendelina była w stanie przekazać ją siostrze. Miedzianowłosa musiała wyprosić rodzicielkę, by w ogóle zgodziła się na to, aby pakunku dotykała służka. Czemu? Jedynie Merlin chyba to wiedział. W tej kwestii, matula nie chciała zwierzać się ukochanej córce. Może wiedziała coś, o czym nie została jeszcze poinformowana Wendy, ale… och, czy to naprawdę było istotne? Miała tylko wręczyć paczkę tej… tej nieskładnej damy, którą cioteczka Morgana już dawno powinna wydziedziczyć. A potem miała zamiar wracać do bliskich i cieszyć się posiłkiem w wykwintnym towarzystwie.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Szlachcianka nigdy nie była typem kobiety, która przywiązuje wagę do wyboru odpowiedniego stroju. Oczywiście w głowie zostały jej nauki matki i zmieniających się na przestrzeni lat guwernantek, ale odkąd mieszkała sama i nie musiała dostosowywać się do tego co jej wybrano to stawiała na wygodę. Zwykle wszelkie ubrania przykrywała długim do ziemi płaszczem. Lubiła czuć się pewnie w tym co nosi, a suknie działały na nią całkowicie przeciwnie. Wszystko od zawsze podpowiadało jej, że nie pasuje do życia, w którym przyszło jej się urodzić. Czasami nawet zastanawiała się czy to wszystko nie było jedną wielką pomyłką. Prawdopodobnie w podobnych kategoriach myślała jej matka. Jak o pomyłce. Nie bez powodu jednak o tym myślała. Zawsze kiedy miała się spotkać się z członkiem swojej rodziny traciła pewność siebie. Zaczęła się zastanawiać co powiedzieć, jak się zachować, co założyć. Finalnie ignorowała te wszystkie rozterki i robiła wszystko po swojemu, ale jednak to zawsze było coś trudnego. Nowego. Świat był dziwny. Lucinda nie bała się wojny, nie bała się wrogów, nie bała się nawet śmierć, bo w ostatnim czasie zbyt często była u jej progu. A jednak nadal obawiała się opinii. To było już coś co w nią wrosło. Od dzieciństwa.
Z siostrą nigdy nie miały najlepszych kontaktów. Nie powiedziałaby nigdy jej tego w twarz, ale dużo też jej zawdzięczała. Sam fakt, że była idealna pozwolił Lucindzie na to by taka nie była. Oczywiście – ciągle musiała słuchać docinek, ciągle była wystawiana na krytykę. Nigdy ze sobą nie rozmawiały, bo nie można rozmową nazwać ciągłą krytykę. Wbrew wszystkiemu była jej starszą siostrą i chciałaby móc jakoś na nią wpływać. Pokazać jej, że życie wcale nie jest takie jak wykreowała je rodzina. Zgnilizna poglądów wdzierała się w rudowłosą coraz mocniej, a Lucinda mogła na to jedynie patrzeć. Bo jej słowa sprzeciwu były dla Liny zachętą. W końcu w jej oczach robienie blondynce na przekór było tym czego od niej inni oczekują.
Pojawiła się przed wejściem do muzeum chwile przed czasem. Nie miała pojęcia co jej mama chciałaby jej przekazać. Nie rozmawiały ze sobą od sabatu, a nawet tam zamieniły jedynie dwa słowa przywitania. Kiedyś jakoś łatwiej było jej dotrzeć do rodziców. Z ojcem potrafiła spędzać czas nawet gdy ten był zakopany w dokumentach. Godzinami potrafiła siedzieć w nogach jego biurka słuchając poważnego tonu jego głosu. Z matką było jej ciężej. Jako lady Nott nie potrafiła pogodzić się z porażką jaką była jej córka. Jednak w najważniejszych momentach jej życia potrafiła wyrazić opinie, potrafiła przymknąć oko, potrafiła zachować się jak matka. Teraz jej tego brakowało.
Z rozmyślań wyrwała ją twarz siostry. Jak zwykle idealnie ubrana, jak zwykle niezwykle ponura w swoim sposobie bycia. Czy już zapomniała jak to jest się uśmiechać? A może uśmiech zarezerwowany jest dla innych sytuacji? W końcu była Selwynem – potrafili nakładać maskę wtedy kiedy było to konieczne. Na słowa kobiety uśmiechnęła się delikatnie. – A ponoć byłaś tym uroczym dzieckiem. – odparła wyciągając rękę po pakunek. Nie podejrzewała, że matka miałaby przygotować dla niej coś przeklętego, ale z drugiej strony tyle się teraz działo, że Morgana mogła chcieć przekazać Lucindzie odpowiednią wiadomość. – Jesteś moim katem? – zażartowała spoglądając na siostrę.
Z siostrą nigdy nie miały najlepszych kontaktów. Nie powiedziałaby nigdy jej tego w twarz, ale dużo też jej zawdzięczała. Sam fakt, że była idealna pozwolił Lucindzie na to by taka nie była. Oczywiście – ciągle musiała słuchać docinek, ciągle była wystawiana na krytykę. Nigdy ze sobą nie rozmawiały, bo nie można rozmową nazwać ciągłą krytykę. Wbrew wszystkiemu była jej starszą siostrą i chciałaby móc jakoś na nią wpływać. Pokazać jej, że życie wcale nie jest takie jak wykreowała je rodzina. Zgnilizna poglądów wdzierała się w rudowłosą coraz mocniej, a Lucinda mogła na to jedynie patrzeć. Bo jej słowa sprzeciwu były dla Liny zachętą. W końcu w jej oczach robienie blondynce na przekór było tym czego od niej inni oczekują.
Pojawiła się przed wejściem do muzeum chwile przed czasem. Nie miała pojęcia co jej mama chciałaby jej przekazać. Nie rozmawiały ze sobą od sabatu, a nawet tam zamieniły jedynie dwa słowa przywitania. Kiedyś jakoś łatwiej było jej dotrzeć do rodziców. Z ojcem potrafiła spędzać czas nawet gdy ten był zakopany w dokumentach. Godzinami potrafiła siedzieć w nogach jego biurka słuchając poważnego tonu jego głosu. Z matką było jej ciężej. Jako lady Nott nie potrafiła pogodzić się z porażką jaką była jej córka. Jednak w najważniejszych momentach jej życia potrafiła wyrazić opinie, potrafiła przymknąć oko, potrafiła zachować się jak matka. Teraz jej tego brakowało.
Z rozmyślań wyrwała ją twarz siostry. Jak zwykle idealnie ubrana, jak zwykle niezwykle ponura w swoim sposobie bycia. Czy już zapomniała jak to jest się uśmiechać? A może uśmiech zarezerwowany jest dla innych sytuacji? W końcu była Selwynem – potrafili nakładać maskę wtedy kiedy było to konieczne. Na słowa kobiety uśmiechnęła się delikatnie. – A ponoć byłaś tym uroczym dzieckiem. – odparła wyciągając rękę po pakunek. Nie podejrzewała, że matka miałaby przygotować dla niej coś przeklętego, ale z drugiej strony tyle się teraz działo, że Morgana mogła chcieć przekazać Lucindzie odpowiednią wiadomość. – Jesteś moim katem? – zażartowała spoglądając na siostrę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie musiała martwić się o opinię innych na swój temat. Nie musiała, bo zawsze zachowywała się idealnie, perfekcyjnie wręcz, prawda? Uwielbiana przez bliskich, była ich oczkiem w głowie, a matczyne wychowanie było na tyle surowe, by Wendelina doskonale wiedziała, jak zachować się w towarzystwie. A przynajmniej tak jej się wydawało… Niestety, jej siostra była oporna na słowa i nauki matuli. Każde jej słowo, każdy jej ruch, przynosił hańbę rodzinie Selwynów.
To nie tak, że Wendelina nigdy nie żywiła do siostry ciepłych uczuć. Gdy były dziećmi, Lucinda była przecież jej ukochaną, starszą siostrą, do której zawsze mogła zgłosić się z problemem. Blondynka jednak zawsze sprawiała więcej problemów od Wendy, zawsze była przedstawiana jej przez matkę jako ta gorsza i niewarta szczególnej uwagi, chyba że zmieni swoje zachowanie. Z czasem dziewczynka zaczęła wierzyć rodzicielce, nawet nie próbując kwestionować jej słów, ciesząc się uwagą i miłością matki oraz ojca. Lino, Ty nigdy tego nie zaznałaś, prawda? Nikt wokół ciebie nie skakał, tak jak wokół mnie. I to przez twoje własne wybory.
A mogła mieć wszystko. Obydwie mogły mieć.
Ponura? Wendelina wcale za takową się nie uważała. Przy siostrze jednak nie potrafiła inaczej. Opuściła ich dom, nie szanowała ich tradycji. Nie zasłużyła więc na siostrzane oddanie i siostrzany uśmiech. Niech bierze tę paczkę i znika stąd jak najprędzej. Prawdziwa rodzina czekała przecież na Wendy.
Uniosła brwi, słysząc słowa swojej starszej siostry.
– W przeciwieństwie do ciebie… owszem – powiedziała tylko.
Kolejne pytanie to było już jednak zbyt wiele. Nieprzyjemne oficjalne docinki to było coś, co wśród arystokratek działo się non stop. Wendelina była do nich przyzwyczajona i traktowała je w pewnym sensie jako element pewnej salonowej gry. To jednak… Lady Selwyn spojrzała na siostrę groźnym spojrzeniem, marszcząc brwi.
– Lucindo, jak możesz – niemal warknęła. – Matka specjalnie wysyła mnie, bym się z tobą spotkała, a ty sugerujesz coś takiego! – powiedziała, cofając pudełko i nie pozwalając go chwycić blondynce. – Przekraczasz wszelkie granice.
Zamilkła, starając się wyrównać oddech i czekając na słowa przeprosin ze strony siostry. Nie miała zamiaru przekazywać jej niczego, gdy ta odzywała się do niej w ten sposób. Czy to dla niej nie było jasne? Mogli uważać ją za czarną owce, ale przynajmniej na razie Lucinda nosiła ich wspólne nazwisko, reprezentując rodzinę tak samo, jak Wendelina, Morgana czy Isabella. Nie miała prawa sugerować, że ktoś z krewnych chce zrobić jej krzywdę. A szczególnie nie własna siostra! Wendelinie wprawdzie nie raz i nie dwa przeszła przez głowę myśl o otruciu własnej siostry, ale przecież to było tylko teoretyzowanie, które nigdy nie weszło w życie. Dogadywały się, czy nie, łączyło je nazwisko, o które powinny wspólnie dbać.
Szkoda tylko, że Lucinda tego nie rozumiała. Że nigdy, ale to nigdy nie szanowała ich nazwisko, a im starsza była, tym było gorzej. Czy to staropanieństwo tak na nią wpływa? Cioteczka Morgana powinna jak najszybciej wydać ją za mąż. Och, to nie Isabella powinna brać niedługo ślub, a Lucinda! Choć Wendelina wierzyła w kobiecą siłę to w przypadku swojej siostry odnosiła wrażenie, że tej potrzeba była silna, męska ręka. Może wtedy poszłaby po olej do głowy.
To nie tak, że Wendelina nigdy nie żywiła do siostry ciepłych uczuć. Gdy były dziećmi, Lucinda była przecież jej ukochaną, starszą siostrą, do której zawsze mogła zgłosić się z problemem. Blondynka jednak zawsze sprawiała więcej problemów od Wendy, zawsze była przedstawiana jej przez matkę jako ta gorsza i niewarta szczególnej uwagi, chyba że zmieni swoje zachowanie. Z czasem dziewczynka zaczęła wierzyć rodzicielce, nawet nie próbując kwestionować jej słów, ciesząc się uwagą i miłością matki oraz ojca. Lino, Ty nigdy tego nie zaznałaś, prawda? Nikt wokół ciebie nie skakał, tak jak wokół mnie. I to przez twoje własne wybory.
A mogła mieć wszystko. Obydwie mogły mieć.
Ponura? Wendelina wcale za takową się nie uważała. Przy siostrze jednak nie potrafiła inaczej. Opuściła ich dom, nie szanowała ich tradycji. Nie zasłużyła więc na siostrzane oddanie i siostrzany uśmiech. Niech bierze tę paczkę i znika stąd jak najprędzej. Prawdziwa rodzina czekała przecież na Wendy.
Uniosła brwi, słysząc słowa swojej starszej siostry.
– W przeciwieństwie do ciebie… owszem – powiedziała tylko.
Kolejne pytanie to było już jednak zbyt wiele. Nieprzyjemne oficjalne docinki to było coś, co wśród arystokratek działo się non stop. Wendelina była do nich przyzwyczajona i traktowała je w pewnym sensie jako element pewnej salonowej gry. To jednak… Lady Selwyn spojrzała na siostrę groźnym spojrzeniem, marszcząc brwi.
– Lucindo, jak możesz – niemal warknęła. – Matka specjalnie wysyła mnie, bym się z tobą spotkała, a ty sugerujesz coś takiego! – powiedziała, cofając pudełko i nie pozwalając go chwycić blondynce. – Przekraczasz wszelkie granice.
Zamilkła, starając się wyrównać oddech i czekając na słowa przeprosin ze strony siostry. Nie miała zamiaru przekazywać jej niczego, gdy ta odzywała się do niej w ten sposób. Czy to dla niej nie było jasne? Mogli uważać ją za czarną owce, ale przynajmniej na razie Lucinda nosiła ich wspólne nazwisko, reprezentując rodzinę tak samo, jak Wendelina, Morgana czy Isabella. Nie miała prawa sugerować, że ktoś z krewnych chce zrobić jej krzywdę. A szczególnie nie własna siostra! Wendelinie wprawdzie nie raz i nie dwa przeszła przez głowę myśl o otruciu własnej siostry, ale przecież to było tylko teoretyzowanie, które nigdy nie weszło w życie. Dogadywały się, czy nie, łączyło je nazwisko, o które powinny wspólnie dbać.
Szkoda tylko, że Lucinda tego nie rozumiała. Że nigdy, ale to nigdy nie szanowała ich nazwisko, a im starsza była, tym było gorzej. Czy to staropanieństwo tak na nią wpływa? Cioteczka Morgana powinna jak najszybciej wydać ją za mąż. Och, to nie Isabella powinna brać niedługo ślub, a Lucinda! Choć Wendelina wierzyła w kobiecą siłę to w przypadku swojej siostry odnosiła wrażenie, że tej potrzeba była silna, męska ręka. Może wtedy poszłaby po olej do głowy.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Ostatnio zmieniony przez Wendelina Selwyn dnia 06.04.20 15:59, w całości zmieniany 1 raz
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lucinda chciałaby móc zrozumieć zachowanie swojej siostry, ale ta była zbytnio zapatrzona w ich rodzinne wartości by zauważyć w nim choć cień indywidualizmu. Nie było w tym nic złego. Kobiety od wieków żyły właśnie w taki sposób. Karmione rodzinnymi zwyczajami nie wysuwały się przed szereg i nie zastanawiały się nad szczerością własnych przekonań. To co mówiła lub robiła głowa rodziny było po prostu święte. Lucinda nie miałaby z tym problemu, prawdopodobnie sama nie szukałaby indywidualnej ścieżki gdyby tylko to co przedstawiała ich rodzina było dobre i szlachetne, a nie pełne nienawiści i przelewającej się trucizny.
O wiele rzeczy blondynka obwiniała samą siebie. Głównie o to, że nie pomogła Wandy, gdy ta wybierała swoją ścieżkę. Może gdyby była przy niej i reagowała na to wszystko co wpychali jej do głowy rodzice to ta teraz nie byłaby tak zatruta jadem, którego produkcją zarządzała ich kochana cioteczka Morgana. Niestety korzenie rozrosły się już za bardzo i niczym bluszcz pochłonęły jej małą siostrzyczkę. Dla niej Lucinda nie mogła zrobić już. Może też dlatego tak bardzo walczyła o Bellę. Może dlatego chciała dla niej czegoś lepszego niż dostała jej rodzona siostra.
Nie można się dziwić czarownicy, że wycofała się z jakichkolwiek kontaktów z rodziną. Tak jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej potrafiła z matką rozmawiać chociażby pozornie tak teraz żadnych pozorów budować nie potrafiła. Tym bardziej nie miała pojęcia co może znajdować się w paczce od niej. Na słowa siostry jedynie westchnęła. Nie miała ochoty na te słowne przepychanki. Nawet jeśli nie potrafiły ze sobą rozmawiać to powinny chociaż umieć dzielić ze sobą wspólną przestrzeń. Tak jednak nie było. Traktowały się jakby były sobie obce. Nawet gorzej. Jakby się nienawidziły, a przecież Lucinda wcale nienawiści co siostry nie czuła. Do systemu? Owszem. Do niej samej nie.
Blondynka zapomniała już jak napięta atmosfera może być w ich rozmowie. Każde słowo Wendy odbierała jako atak. Jak mogły być siostrami i różnić się tak bardzo. – Przestań – ukróciła szybko słysząc jej podniesiony ton. – Nie będę się z tobą kłócić o paczkę. Jeśli nie miałaś ochoty jej dostarczać wcale nie musiałaś tego robić. Na pewno o wiele mniej by cię kosztował zwykły uśmiech od tych nienawistnych słów. Możesz już dać mi pakunek i wrócić do posiadłości, albo możesz zostać jeszcze chwile i opowiedzieć mi jak siostra siostrze co ostatnio się wydarzyło. – prawdopodobnie niedługo będzie żałować, że w ogóle zaczęła ten temat, ale chciała spróbować. Nadal była dla niej straszą siostrą. Już nie chciała nadstawiać kolejnego policzka, bo te czasy się skończyły, ale jednak miała nadzieje, że zostało w nich coś jeszcze co sprawi, że normalna rozmowa nie będzie kompletną katastrofą. W głębi siebie jednak nie potrafiła w to dłużej wierzyć.
O wiele rzeczy blondynka obwiniała samą siebie. Głównie o to, że nie pomogła Wandy, gdy ta wybierała swoją ścieżkę. Może gdyby była przy niej i reagowała na to wszystko co wpychali jej do głowy rodzice to ta teraz nie byłaby tak zatruta jadem, którego produkcją zarządzała ich kochana cioteczka Morgana. Niestety korzenie rozrosły się już za bardzo i niczym bluszcz pochłonęły jej małą siostrzyczkę. Dla niej Lucinda nie mogła zrobić już. Może też dlatego tak bardzo walczyła o Bellę. Może dlatego chciała dla niej czegoś lepszego niż dostała jej rodzona siostra.
Nie można się dziwić czarownicy, że wycofała się z jakichkolwiek kontaktów z rodziną. Tak jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej potrafiła z matką rozmawiać chociażby pozornie tak teraz żadnych pozorów budować nie potrafiła. Tym bardziej nie miała pojęcia co może znajdować się w paczce od niej. Na słowa siostry jedynie westchnęła. Nie miała ochoty na te słowne przepychanki. Nawet jeśli nie potrafiły ze sobą rozmawiać to powinny chociaż umieć dzielić ze sobą wspólną przestrzeń. Tak jednak nie było. Traktowały się jakby były sobie obce. Nawet gorzej. Jakby się nienawidziły, a przecież Lucinda wcale nienawiści co siostry nie czuła. Do systemu? Owszem. Do niej samej nie.
Blondynka zapomniała już jak napięta atmosfera może być w ich rozmowie. Każde słowo Wendy odbierała jako atak. Jak mogły być siostrami i różnić się tak bardzo. – Przestań – ukróciła szybko słysząc jej podniesiony ton. – Nie będę się z tobą kłócić o paczkę. Jeśli nie miałaś ochoty jej dostarczać wcale nie musiałaś tego robić. Na pewno o wiele mniej by cię kosztował zwykły uśmiech od tych nienawistnych słów. Możesz już dać mi pakunek i wrócić do posiadłości, albo możesz zostać jeszcze chwile i opowiedzieć mi jak siostra siostrze co ostatnio się wydarzyło. – prawdopodobnie niedługo będzie żałować, że w ogóle zaczęła ten temat, ale chciała spróbować. Nadal była dla niej straszą siostrą. Już nie chciała nadstawiać kolejnego policzka, bo te czasy się skończyły, ale jednak miała nadzieje, że zostało w nich coś jeszcze co sprawi, że normalna rozmowa nie będzie kompletną katastrofą. W głębi siebie jednak nie potrafiła w to dłużej wierzyć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wendelina marzyła właściwie tylko o tym, aby wcisnąć siostrze tę złamanego knuta nie wartą paczkę w ręce siostry, a następnie odwrócić się i po prostu odejść. To spotkanie i tak już zepsuło jej humor, a teraz jeszcze zabierało drogocenny czas! Drogocenny czas z rodziną, z którą już wkrótce nie będzie mogła go spędzać. Lucinda nie mogła tego wszak rozumieć. Stara panna, nawet nie szukająca uwagi mężczyzn, nie miała prawa wiedzieć, czym zamartwiała się jej młodsza siostra. Łamaczka klątw, też coś!
Siłą woli powstrzymała się przed tym, by nie parsknąć z irytacji. Toż to przecież zachowanie damy niegodne. Och, i to była kolejna rzecz, której jej starsza siostra nie rozumiała. Jak ona mogła chodzić w takim stroju? Młodsza lady Selwyn nie miała nic przeciwko nowym tropom w modzie, ale spodnie? To przecież uwłaczało godności damy. OCH!
– Ty się nie będziesz ze mną kłócić? – powiedziała, unosząc brwi. – TY? Nie ja zostawiłam rodzinę w trudnym czasie, lady Selwyn. – Wendelina usilnie starała się panować nad głosem, jednak w towarzystwie starszej siostry to było trudniejsze, niż przypuszczała. – Och, jeszcze mam ci opowiadać o rodzinnych sprawunkach? Nawet nie chcesz postawić stopy w Boreham, siostro.
Spoglądała na Lucindę z wyraźną irytacją i wyższością. Mogła być młodsza. Mogła mieć problemy zdrowotne. Mogła nie być idealna, wszak sama jeszcze nie miała na palcu nawet ślubnego pierścienia. Ale to nie zmieniało faktu, że była tą lepszą z ich dwóch. Tą wierną i stworzoną na podobieństwo historycznej Wendeliny.
– Jeśli się zdecydujesz na odwiedziny w domu, zaczniesz nosić godne stroje i zachowywać się adekwatnie do nich oraz ustalisz z cioteczką Morganą szczegóły swoich zaręczyn… zakładając, że jakikolwiek lord chciałby taką damę jak ty… wtedy może porozmawiamy, Lucindo – stwierdziła, podchodząc do niej i wciskając w jej ręce paczkę, a następnie cofając się jak oparzona o kilka kroków. – Masz. I nie pokazuj się mi… nam… na oczy, dopóki nie wrócisz po olej do głowy – stwierdziła.
Była więcej niż pewna, że Lucinda nawet nie brała pod uwagę zmiany swojej życiowej ścieżki. Blondynka już wybrała. I Wendelina nie była w mocy, aby ją przed tym zatrzymać.
Siłą woli powstrzymała się przed tym, by nie parsknąć z irytacji. Toż to przecież zachowanie damy niegodne. Och, i to była kolejna rzecz, której jej starsza siostra nie rozumiała. Jak ona mogła chodzić w takim stroju? Młodsza lady Selwyn nie miała nic przeciwko nowym tropom w modzie, ale spodnie? To przecież uwłaczało godności damy. OCH!
– Ty się nie będziesz ze mną kłócić? – powiedziała, unosząc brwi. – TY? Nie ja zostawiłam rodzinę w trudnym czasie, lady Selwyn. – Wendelina usilnie starała się panować nad głosem, jednak w towarzystwie starszej siostry to było trudniejsze, niż przypuszczała. – Och, jeszcze mam ci opowiadać o rodzinnych sprawunkach? Nawet nie chcesz postawić stopy w Boreham, siostro.
Spoglądała na Lucindę z wyraźną irytacją i wyższością. Mogła być młodsza. Mogła mieć problemy zdrowotne. Mogła nie być idealna, wszak sama jeszcze nie miała na palcu nawet ślubnego pierścienia. Ale to nie zmieniało faktu, że była tą lepszą z ich dwóch. Tą wierną i stworzoną na podobieństwo historycznej Wendeliny.
– Jeśli się zdecydujesz na odwiedziny w domu, zaczniesz nosić godne stroje i zachowywać się adekwatnie do nich oraz ustalisz z cioteczką Morganą szczegóły swoich zaręczyn… zakładając, że jakikolwiek lord chciałby taką damę jak ty… wtedy może porozmawiamy, Lucindo – stwierdziła, podchodząc do niej i wciskając w jej ręce paczkę, a następnie cofając się jak oparzona o kilka kroków. – Masz. I nie pokazuj się mi… nam… na oczy, dopóki nie wrócisz po olej do głowy – stwierdziła.
Była więcej niż pewna, że Lucinda nawet nie brała pod uwagę zmiany swojej życiowej ścieżki. Blondynka już wybrała. I Wendelina nie była w mocy, aby ją przed tym zatrzymać.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Patrząc na to całe spotkanie w sposób obiektywny, blondynka nie mogła się dziwić wybuchom siostry. To czy kierował nią żal spowodowany jej życiowymi wyborami raczej wątpiła. Może kiedyś jak były jeszcze młodsze, a ich charaktery ciągle się kształtowały. Teraz bardziej podejrzewała, że za nos wodzi ją manipulacja i nowe poglądy ich rodu. Łatwo było połechtać ego kogoś kto jedynie na to przez całe życie liczysz. Zawsze była najlepsza, najpiękniejsza, najzdolniejsza. Jeżeli ktoś w towarzystwie wypowiadał się w superlatywach to zawsze chodziło o jej młodszą siostrę, a nie o nią. Przestało jej to przeszkadzać wieki temu. Ona w przeciwieństwie do Wendy nie potrzebowała by o niej mówiono. Wręcz przeciwnie. O wiele zdrowsza była gdy ludzie milczeli omijając ją szerokim łukiem.
Tkwiąc w środku samego konfliktu nie bez powodu szukała przyczyny wszystkiego co złe właśnie w nim. Jakoś nie chciało jej się wierzyć, że ten cały jad opuszczający usta siostry był jej jadem. Może Lucinda chciała w to wierzyć, a może miała racje – raczej nigdy nie przyjdzie jej się tego dowiedzieć. Słuchając oskarżeń ze strony siostry nie odzywała się za wiele. Potrafiła nadstawić drugi policzek. Potrafiła słuchać goryczy bez wzburzenia i emocji. W przeciwieństwie do siostry zdążyła się do tego przyzwyczaić. Czara goryczy przelała się dopiero w momencie, gdy Wendy wspomniała o kochanej ciotulce Morganie. Lucinda nie potrafiła znieść takiego zaślepienia i hipokryzji. Wychowywali ich ci sami rodzice, inteligentni ludzie. Jak można było kierować wiarę tak okropnym wizjom? Jak można było je szanować? I choć odpowiedź nasuwała jej się sama to zamiast odwrócić się na pięcie wyrzuciła to z siebie. – Czy ty naprawdę wierzysz w to co mówisz, Wendy? – zapytała podniesionym głosem unosząc brew w pytającym geście. – Ta kobieta zmieniła politykę rodu w teatrzyk bez mrugnięcia okiem. Pogrzebała wszystko na co pracowali wielcy czarodzieje naszej rodziny, a ty jedyne co widzisz to brak pierścionka na moim palcu? Gdybym potrzebowała tego do szczęścia to już dawno byłabym mężatką, ale pozostaje pytanie dlaczego ty nią nie jesteś skoro to twój jedyny obowiązek w tej rodzinie? – nie chciała jej tego wszystkiego mówić, nie chciała by ją to zabolało, w końcu daleko jej do tego typu zachowania, ale z drugiej strony co mogła zrobić? Słuchać tych bzdur i pozwolić się obrażać? Te czasy minęły. – Morgana bez mrugnięcia okiem pozbyła się lorda nestora i myślisz, że z tobą nie zrobi tego samego, bo nazywasz ją cioteczką? Otwórz oczy zanim będzie za późno, Lina. Po prostu otwórz oczy bo popełniasz błędy, których niedługo nie będziesz w stanie cofnąć, a ja ci już wtedy nie pomogę. – dodała nie przyjmując pakunku. Jeszcze nie.
Tkwiąc w środku samego konfliktu nie bez powodu szukała przyczyny wszystkiego co złe właśnie w nim. Jakoś nie chciało jej się wierzyć, że ten cały jad opuszczający usta siostry był jej jadem. Może Lucinda chciała w to wierzyć, a może miała racje – raczej nigdy nie przyjdzie jej się tego dowiedzieć. Słuchając oskarżeń ze strony siostry nie odzywała się za wiele. Potrafiła nadstawić drugi policzek. Potrafiła słuchać goryczy bez wzburzenia i emocji. W przeciwieństwie do siostry zdążyła się do tego przyzwyczaić. Czara goryczy przelała się dopiero w momencie, gdy Wendy wspomniała o kochanej ciotulce Morganie. Lucinda nie potrafiła znieść takiego zaślepienia i hipokryzji. Wychowywali ich ci sami rodzice, inteligentni ludzie. Jak można było kierować wiarę tak okropnym wizjom? Jak można było je szanować? I choć odpowiedź nasuwała jej się sama to zamiast odwrócić się na pięcie wyrzuciła to z siebie. – Czy ty naprawdę wierzysz w to co mówisz, Wendy? – zapytała podniesionym głosem unosząc brew w pytającym geście. – Ta kobieta zmieniła politykę rodu w teatrzyk bez mrugnięcia okiem. Pogrzebała wszystko na co pracowali wielcy czarodzieje naszej rodziny, a ty jedyne co widzisz to brak pierścionka na moim palcu? Gdybym potrzebowała tego do szczęścia to już dawno byłabym mężatką, ale pozostaje pytanie dlaczego ty nią nie jesteś skoro to twój jedyny obowiązek w tej rodzinie? – nie chciała jej tego wszystkiego mówić, nie chciała by ją to zabolało, w końcu daleko jej do tego typu zachowania, ale z drugiej strony co mogła zrobić? Słuchać tych bzdur i pozwolić się obrażać? Te czasy minęły. – Morgana bez mrugnięcia okiem pozbyła się lorda nestora i myślisz, że z tobą nie zrobi tego samego, bo nazywasz ją cioteczką? Otwórz oczy zanim będzie za późno, Lina. Po prostu otwórz oczy bo popełniasz błędy, których niedługo nie będziesz w stanie cofnąć, a ja ci już wtedy nie pomogę. – dodała nie przyjmując pakunku. Jeszcze nie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie mogła dać się tak po prostu wyprowadzać z równowagi. Ktoś taki, jak jej siostra nie powinien być w mocy, aby to robić. Wendelina powstrzymała się jednak przed przymknięciem oczu i wzięciem głębokiego oddechu. Taka chwila niewątpliwie pomogłaby jej zapanować nad emocjami i sprawiła, że to całe spotkanie może zaczęłoby przypominać rozmowę dwóch dam, a nie kłótnie dwóch rozkapryszonych dziewczynek. Nie mogła jednak pokazać przed starszą siostrą słabości. Musiała się jednak wziąć w garść. Muzeum nie było przecież wcale daleko i ktoś mógł je podglądać bądź podsłuchiwać. Dla Lucindy nie było już ratunku: i tak była obiektem plotek, i tak wszyscy wiedzieli, że starsza lady Selwyn z damą ma niewiele wspólnego. Wendelina nie miała jednak zamiaru dopuścić do tego, aby zła sława siostry przeniosła się na nią.
– Lucindo, nie będę z tobą rozmawiać, dopóki nie wrócisz na ścieżkę szacunku dla rodziny – powiedziała stanowczo, po czym wzięła głęboki oddech, aby uspokoić kołaczące z nerwów serce: – Nikt, włącznie ze mną, nie będzie tolerował takiego zachowania i uznawał je za zgodne ze stanowiskiem rodziny. Nie myśl też, że obrażanie lady Morgany ujdzie ci na sucho. – Zamilkła na chwilę, marszcząc swoje rudawe brwi i kręcąc delikatnie głową: – Naprawdę nie masz w sobie za grosz taktu… Lucy? – Przygryzła wargi, spoglądając na siostrę z powątpieniem.
Nie miała zamiaru komentować dalej słów blondynki. Spojrzała krótko na służkę, która natychmiast zrozumiała sygnał i ruszyła w stronę sióstr.
– Jeśli nie chcesz przyjąć podarku od matki teraz – zaczęła – będziesz mogła ją odebrać w domu. O ile oczywiście lady Morgana zezwoli ci na przekroczenie progu pałacu. Spodziewaj się konsekwencji, Lucindo – powiedziała, już wyciągając ręce, aby przekazać paczkę służącej.
Nie miała zamiaru tu stać i marnować czasu na pozbawione sensu dyskusje z osobą, która już dawno powinna zostać pozbawiona rodzinnych przywilejów. Starsza lady Selwyn z roku na rok coraz bardziej zaczynała przypominać bezrozumną trzpiotkę zamiast pewnej siebie damy z dobrego domu. Cóż to staropanieństwo robi z ludźmi! Wendelina nie miała zamiaru dopuszczać, aby z nią stało się kiedykolwiek cokolwiek podobnego. To przecież było zaprawdę niedopuszczalne.
Czuła, że powinna o wszystkim napisać do cioteczki. Czy jednak nie była zbytnio zapracowana? Może lepiej byłoby najpierw porozmawiać o sprawie z matką… Wendelina bała się jednak, że w tym przypadku instynkt macierzyński będzie silniejszy i że ich wspólna matka nic nie zrobi z całą tą, niegodną Selwynów, sprawą.
– Lucindo, nie będę z tobą rozmawiać, dopóki nie wrócisz na ścieżkę szacunku dla rodziny – powiedziała stanowczo, po czym wzięła głęboki oddech, aby uspokoić kołaczące z nerwów serce: – Nikt, włącznie ze mną, nie będzie tolerował takiego zachowania i uznawał je za zgodne ze stanowiskiem rodziny. Nie myśl też, że obrażanie lady Morgany ujdzie ci na sucho. – Zamilkła na chwilę, marszcząc swoje rudawe brwi i kręcąc delikatnie głową: – Naprawdę nie masz w sobie za grosz taktu… Lucy? – Przygryzła wargi, spoglądając na siostrę z powątpieniem.
Nie miała zamiaru komentować dalej słów blondynki. Spojrzała krótko na służkę, która natychmiast zrozumiała sygnał i ruszyła w stronę sióstr.
– Jeśli nie chcesz przyjąć podarku od matki teraz – zaczęła – będziesz mogła ją odebrać w domu. O ile oczywiście lady Morgana zezwoli ci na przekroczenie progu pałacu. Spodziewaj się konsekwencji, Lucindo – powiedziała, już wyciągając ręce, aby przekazać paczkę służącej.
Nie miała zamiaru tu stać i marnować czasu na pozbawione sensu dyskusje z osobą, która już dawno powinna zostać pozbawiona rodzinnych przywilejów. Starsza lady Selwyn z roku na rok coraz bardziej zaczynała przypominać bezrozumną trzpiotkę zamiast pewnej siebie damy z dobrego domu. Cóż to staropanieństwo robi z ludźmi! Wendelina nie miała zamiaru dopuszczać, aby z nią stało się kiedykolwiek cokolwiek podobnego. To przecież było zaprawdę niedopuszczalne.
Czuła, że powinna o wszystkim napisać do cioteczki. Czy jednak nie była zbytnio zapracowana? Może lepiej byłoby najpierw porozmawiać o sprawie z matką… Wendelina bała się jednak, że w tym przypadku instynkt macierzyński będzie silniejszy i że ich wspólna matka nic nie zrobi z całą tą, niegodną Selwynów, sprawą.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lucinda była przerażona tym jak prezentowały się przekonania jej siostry. Ona od najmłodszych lat głowiła się nad sztywną naturą rodów. Dziwiło ją to, że szlachetnie urodzeni chcą podporządkować sobie wszystkich zmuszając ich do posłuszeństwa. Ciągle słuchała tylko co powinna nosić, jak się zachowywać, jak tańczyć, jak mówić i co mówić. W końcu zaczęło jej przeszkadzać to, że nie mogą zwyczajnie się od siebie różnić. Wszystkie kobiety miały być identyczne. Mdłe i posłuszne. Brakowało jej możliwości wyboru własnej ścieżki. Kiedy pierwsze dylematy pojawiły się w jej życiu miała tylko kilkanaście lat. Teraz widziała to jednak z innej perspektywy. Już nie chodziło o wolną wolę. Chodziło o wpajany od najmłodszych lat fanatyzm. Uwielbienie do członków rodu i wyznawanej polityce. Nieważne były nawet powody zmiany nastawienia. Jej siostra mogła jednego dnia kochać mugoli, a drugiego dnia ich nienawidzić jeśli tak powiedziała jej ciotka i tego od niej wymagała. Wynosiła tę zołzę na piedestał uznając ją za lidera, ale Lucinda tak tego nie postrzegała. Z jednej strony było jej przykro, że własna siostra woli nosić czarne niczym noc klapki na oczach niż zrozumieć, że jest pionkiem w tej politycznej rozgrywce. Z drugiej strony nie mogła pomóc komuś kto tej pomocy nie chciał nawet jeśli to była jej siostra. Na świecie jest wielu potrzebujących jej wsparcia. Choć chciałaby uratować swoją siostrę przed niszczącym wpływem ciotki wiedziała, że nie jest w stanie tego zrobić. Nie kiedy odpowiedź na każde jej słowo jest wyjęte z podręczników dobrego wychowania. – Nie musisz tego tolerować. Nikt ci nie każe, Wendy. Po prostu się obudź, bo stracisz więcej niż już straciłaś. – odparła ze wzruszeniem ramion.
Skłamałaby mówiąc, że nie chciała z nią porozmawiać. Sprawdzić jak to wszystko postrzega, spróbować zrozumieć jej sposób myślenia. Wystarczyło kilka wymienionych zdań by zdała sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie walczyć z propagandą. – Odnieś ją matce. Jeżeli ważniejsza w tym momencie staje się dla ciebie polityka to odnieś paczkę matce i powiedz, że nie chciałam jej przyjąć. Słysząc to wszystko mam wrażenie, że już bliżej ci do Morgany niż do własnej krwi. – dodała jeszcze wiedząc, że to wcale nie zmieni myślenia jej siostry. Ta wychowana po mistrzowsku nawet nie drgnie, a blondynka nie chciała już dłużej się na to patrzeć. Nie chciała już dłużej słuchać tej obłudy, która wylewała się z jej ust. Nawet jeśli chciałaby coś dla niej zrobić to było już za późno. Czuła to.
Skłamałaby mówiąc, że nie chciała z nią porozmawiać. Sprawdzić jak to wszystko postrzega, spróbować zrozumieć jej sposób myślenia. Wystarczyło kilka wymienionych zdań by zdała sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie walczyć z propagandą. – Odnieś ją matce. Jeżeli ważniejsza w tym momencie staje się dla ciebie polityka to odnieś paczkę matce i powiedz, że nie chciałam jej przyjąć. Słysząc to wszystko mam wrażenie, że już bliżej ci do Morgany niż do własnej krwi. – dodała jeszcze wiedząc, że to wcale nie zmieni myślenia jej siostry. Ta wychowana po mistrzowsku nawet nie drgnie, a blondynka nie chciała już dłużej się na to patrzeć. Nie chciała już dłużej słuchać tej obłudy, która wylewała się z jej ust. Nawet jeśli chciałaby coś dla niej zrobić to było już za późno. Czuła to.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spojrzała na Lucindę z nieskrywaną pogardą. Lady Morgana naprawdę nie powinna tolerować obecności tej kobiety w ich wspólnej rodzinie. Jasnowłosa niby-dama jedynie psuła opinię o nich wszystkich, trudniając życie każdemu z członków rodu Selwynów. A tego naprawdę nie należało zaakceptować. Cóż jednak mogła zrobić poza zasugerowaniem cioteczce, że Lucinda nie zasługuje na noszenie ich nazwiska? Koniec końców to nie do niej należała decyzja.
– To ty stracisz wszystko, Lucindo, jeśli wkrótce nie wrócisz na łono rodziny – odparła. – Potem już nie będzie powrotu. A bez rodziny jesteś nikim – stwierdziła pewnym tonem. Bo czymże jest dama bez swojej rodziny? Kobietą bez nazwiska, posagu, finansów. Umierała w chwili, w której nestor pozbawiał jej nazwiska. A Lucinda była przecież chora, podobnie jak Wendelina. Bez wsparcia najlepszych uzdrowicieli jej życie mogło skończyć się zaskakująco szybko.
Może i dobrze? Jeśli Lucinda zostanie wykreślona z ich rodowej kroniki lepsza byłaby dla nich wszystkich (z jasnowłosą lady Selwyn włącznie), gdyby jej życie zakończyło się jak najprędzej. To zaoszczędziłoby im wstydu i cierpień.
Pokręciła głową.
– Nikt nie będzie dźwigał twoich prezentów, Lucindo. Caren? Wrzuć ten pakunek do najbliższego kominka. Albo sama go spal – zdecydowała. – Nie będziemy dalej wysłuchiwać tych bzdur. Idziemy! – stwierdziła, odwracając się na pięcie.
Chwyciła suknię, aby ta nie przeszkadzała jej w poruszaniu się i ruszyła w stronę muzeum. Ku rodzinie, która naprawdę ją szanowała i dzieliła ich ideały. Wstydziła się, musząc nazywać Lucindę siostrą. Naprawdę dziwiła się matce, że pozwoliła, aby jedna z jej córek zdziczała niczym przedstawicielka plebsu. Jednak bogactwa i przepych to nie wszystko. Bez odpowiedniej dyscypliny nawet z najlepszego nasienia nie mógł wyrosnąć zdrowy owoc.
Doskonale wiedziała, że podążająca za nią Caren nie zawaha się przed wrzuceniem paczki w ogień. Dlatego nie zwracała na nią większej uwagi, natychmiast kierując się w stronę pomieszczenia w której jej bliscy właśnie spożywali obiad. Miała tylko nadzieję, że jej spóźnienia nie potraktują jako nietakt bądź obrazę. Wszak wykonywała tylko matczyną prośbę.
| z/t dla Wendy
– To ty stracisz wszystko, Lucindo, jeśli wkrótce nie wrócisz na łono rodziny – odparła. – Potem już nie będzie powrotu. A bez rodziny jesteś nikim – stwierdziła pewnym tonem. Bo czymże jest dama bez swojej rodziny? Kobietą bez nazwiska, posagu, finansów. Umierała w chwili, w której nestor pozbawiał jej nazwiska. A Lucinda była przecież chora, podobnie jak Wendelina. Bez wsparcia najlepszych uzdrowicieli jej życie mogło skończyć się zaskakująco szybko.
Może i dobrze? Jeśli Lucinda zostanie wykreślona z ich rodowej kroniki lepsza byłaby dla nich wszystkich (z jasnowłosą lady Selwyn włącznie), gdyby jej życie zakończyło się jak najprędzej. To zaoszczędziłoby im wstydu i cierpień.
Pokręciła głową.
– Nikt nie będzie dźwigał twoich prezentów, Lucindo. Caren? Wrzuć ten pakunek do najbliższego kominka. Albo sama go spal – zdecydowała. – Nie będziemy dalej wysłuchiwać tych bzdur. Idziemy! – stwierdziła, odwracając się na pięcie.
Chwyciła suknię, aby ta nie przeszkadzała jej w poruszaniu się i ruszyła w stronę muzeum. Ku rodzinie, która naprawdę ją szanowała i dzieliła ich ideały. Wstydziła się, musząc nazywać Lucindę siostrą. Naprawdę dziwiła się matce, że pozwoliła, aby jedna z jej córek zdziczała niczym przedstawicielka plebsu. Jednak bogactwa i przepych to nie wszystko. Bez odpowiedniej dyscypliny nawet z najlepszego nasienia nie mógł wyrosnąć zdrowy owoc.
Doskonale wiedziała, że podążająca za nią Caren nie zawaha się przed wrzuceniem paczki w ogień. Dlatego nie zwracała na nią większej uwagi, natychmiast kierując się w stronę pomieszczenia w której jej bliscy właśnie spożywali obiad. Miała tylko nadzieję, że jej spóźnienia nie potraktują jako nietakt bądź obrazę. Wszak wykonywała tylko matczyną prośbę.
| z/t dla Wendy
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie było jej łatwo stać i tego słuchać. Chyba nikomu nie byłoby przyjemnie wysłuchiwać takich rzeczy od własnej siostry i choć brała to do siebie to jednak wiedziała, że to nie są jej słowa. To słowa włożone jej w usta przez ciągle wpajany jad. Nienawiść skierowana w stronę inności była całkowicie normalna. Szlachta nienawidziła tego co nowe i inne, bo oni sami budowali się na kanonie niezmienności. Trwali w zasadach określonych przed wiekami. Nie znosili sprzeciwu. Nie czuli się dobrze w społeczeństwie idącym do przodu. Jej siostra zapatrzona była w ten kanon istnienia i wcale nie mogła jej się dziwić. Sama prawdopodobnie byłaby taka sama, gdyby jej życie potoczyło się inaczej. To, że miała otwarte oczy na świat nie sprawiał, że potrafiła go zmienić. Nie sprawiał, że ludzie zaczęli widzieć go w ten sam sposób. Wendy musiała dojrzeć sama do popełnionych błędów choć Lucinda była prawie pewna, że tak się nigdy nie stanie. To było już zbyt odległe marzenie. Na słowa siostry skinęła głową. Może kiedyś wzięłaby podobne słowa do siebie, ale teraz znała swoją wartość i wiedziała, że jej rodzina nie jest taka jak powinna być prawdziwa rodzina. Daleko im do nazwania siebie siostrami. Wierzyła, że to nie w niej leży błąd, a w systemie. To wszystko popierała jedynie myślą, że Wendy wcale jej nie zna. Czy kiedykolwiek starała się poznać prawdziwą ją? Wiedziała czym się zajmuje, czym się interesuje? Jakie wyznaje zasady? Nigdy ją to nie interesowało i właśnie dlatego tak łatwo było jej rzucać w stronę blondynki gorzkie słowa. Bo ona nie potrafiłaby sama odnaleźć się w tym świecie. Gdyby została bez nazwiska, bez pieniędzy, bez sukien i ciotki szukającej jej męża nie potrafiłaby zrobić kroku. Sama bez tego wszystkiego byłaby nikim i myślała, że wszyscy tacy będą, a to nie była prawda. Ta była o wiele bardziej gorzka niż mogło jej się wydawać.
Kiedy siostra oddała służącej pakunek od matki, Lucinda się zawahała. Dobrze wiedziała, że jej rodzicielka niczym sobie nie zasłużyła na zniewagę ze strony blondynki. Postanowiła jednak, że nie będzie zmieniać zdania. Nie po takiej wymianie zdań. Wolała napisać matce list i przeprosić za swoje zachowanie niż pozwolić by Wendy poczuła satysfakcję, bo prawda była jedna – Lucinda niczego od nich nie potrzebowała. Nawet jeśli było to dane z dobrocią serca i troską. Nie miała zamiaru ponownie uginać się przed szlacheckimi obowiązkami. Widziała zbyt wiele i przeżyła zbyt wiele by brać na swoje braki tak marne priorytety. Kiedy Wendy ruszyła w stronę muzeum blondynka tylko uśmiechnęła się kojąco w stronę ślepo kroczącej za jej siostrą służącej. Biedna nie musiała tego wszystkiego słuchać.
z.t
Kiedy siostra oddała służącej pakunek od matki, Lucinda się zawahała. Dobrze wiedziała, że jej rodzicielka niczym sobie nie zasłużyła na zniewagę ze strony blondynki. Postanowiła jednak, że nie będzie zmieniać zdania. Nie po takiej wymianie zdań. Wolała napisać matce list i przeprosić za swoje zachowanie niż pozwolić by Wendy poczuła satysfakcję, bo prawda była jedna – Lucinda niczego od nich nie potrzebowała. Nawet jeśli było to dane z dobrocią serca i troską. Nie miała zamiaru ponownie uginać się przed szlacheckimi obowiązkami. Widziała zbyt wiele i przeżyła zbyt wiele by brać na swoje braki tak marne priorytety. Kiedy Wendy ruszyła w stronę muzeum blondynka tylko uśmiechnęła się kojąco w stronę ślepo kroczącej za jej siostrą służącej. Biedna nie musiała tego wszystkiego słuchać.
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
13 września 1957 r.
Wydostać się. Spojrzeć na cokolwiek ten pierwszy raz. Ominąć ciężkie kajdany codzienności, zawołać o skrzydła, o lekkość, która pozwoli wreszcie usnąć i zapomnieć. Zmusiła się, by wysunąć stopę z Kłębka. Oddalone pasma obłoków zapowiadały nadejście burzy. Zawieszone na tarasie dzwonki rozpoczynały pieśni wichury. Setki kwiatowych ocząt spoglądało na nią z niepokojem, kiedy przemierzała labirynty ogrodu. Do furtki zaprowadziły ją cztery ciekawskie łapy, a w ich piaskowych odciskach pozostawał wyraźni ślad energii. Psidwak zamierzał jej towarzyszyć, choć jeszcze nie wiedział, że tym razem nie będą mogli zgubić się razem w lesie, tym razem Cora nie próbowała dotrzeć do rannego stworzenia. Tym razem po prostu ratowała siebie. Zatrzaśnięta w bajkowej chacie unikała dalekich wypraw i zupełnie przypadkowych zderzeń z obcymi twarzami. Przestrzegano ją przed niebezpieczeństwami. Wydawało się, że nic jej nie groziło, po prostu wrastała głęboko w ziemię, przesiadując w letnie popołudnia pod jabłonią, i tonęła w książkowej opowiastce. Rozkwitający życiem dom maskował dość przygniłe wnętrze jedynej zamieszkującej go czarownicy. Tego lata niewidzialne czarne mgły zakradały się jej pod poduszkę, burząc resztki ciężko wypracowanego ładu. Przełknęła nieobecność Leo, porzuciła tęsknotę za matką, a potem nagle świat postanowił rozsypać się jeszcze raz. Wyczuwały to pyski układające się ufnie na jej kolanach. Nigdy nie porzuciłaby żadnego stworzenia chowającego się w szczelinach gospodarstwa. Głaskała powoli te kudłate czoła, drapała za uszami i zdawała się nie krzyżować spojrzeń z psimi oczami. W ich głębiach dostrzegała swój własny smutek. Jeszcze chwila i zatonęłaby w nim zupełnie bezpowrotnie. Dlatego musiała znaleźć się bliżej ludzi. Wypędzić ze słonecznej codzienności koszmary podrapanego serca. Przestać, bo dotąd ofiarowała samej sobie przyzwolenie na kolejne ciosy. Umierała w samotności, dusiła się przygnębieniem i zapewne tylko zwierzęta i zapach natury, uchwycony nad rzeką o poranku, ratowały ją przed zupełnym kataklizmem.
Gloucestershire niewiele miało przed nią tajemnic. Ojciec i brat zabierali mała Corę na wędrówki pełne przygód i zupełnie niebanalnych zderzeń z przyrodą. Dreptała za nimi oczarowana pięknem budzących się do życia drzew, rozwijających się kolorowych pąków pośrodku gęstej zieleniny i zapachów. Zapachów, dla których zamykała oczy. Odcięta od impresji napawała się wonią wilgoci, delikatnych kwiatów i tajemniczej ziemi. W akompaniamencie świstów lasu przeżywała każdą z niezwykłych wędrówek. Od dawna już łatwiej jej było skomunikować się z naturą niż z człowiekiem. I chyba nigdy dotąd nie bolało jej to tak bardzo, jak tego lata. Ignorowane udręki rozrastały się i męczyły. Teraz po prostu próbowała zrobić coś, czego zupełnie nie zaplanowała.
Muzeum w Aldbourne zaprosiło ją więc nagle, ale obiecała już nie uciekać. Bez stukotu psich łap czuła się niepełna. Odwiedzała kolejne sale, przyglądała się przebranym duchom, zaklętym meblom i oddechom przeszłości rozrastającym się po wysokich ścianach. Komnaty przeszłości czarodziejów, dziedzictwo, krótkie scenki budzące zachwyt w dziecięcych oczach. Czarodziejski pałacyk urzekł ją jeszcze, zanim weszła do środka. Otulony kołdrą bluszczu zdawał się idealnie wpasowywać w tak leśną okolicę. W magicznej biblioteczce utknęła na długi czas, choć nie ośmieliła się dotknąć żadnego z wielowiekowych woluminów. Czuła woń starego pergaminu, a pod stopami, między drewnianymi deskami mogłaby odkryć rodzinę zachwyconych korników. Cisza i tylko przelotne westchnienia zachwytu – tak poruszone czarodziejskie twarze doświadczały obrazów przeszłości. Dalej przeszła do średniowiecznego saloniku. Roślinne motywy zupełnie zapanowały nad wnętrzem, kwieciste malunki pięły się ku sufitom, zaczepiały rzeźbioną komodę, sięgały do ramion eleganckiego fotela. Pamiętały rozmowy sprzed wieków. Duch w eleganckim kapeluszu wypłynął z komina i przeleciał bez Corę, zupełnie ignorując jej obecność. Nie wyglądał na przyjemnego, nawet w tym eleganckim kapeluszu. Przysiadł na szerokim fotelu i machnął ręką, a zgromadzona na stoliku stuletnia prasa sfrunęła prosto na podłogę. Cora pochyliła się i zaczęła zbierać wyjątkowe pamiątki, jakby to ona była winna kapryśnym wiatrom. Wolała jednak nie burzyć przedstawienia dusznych aktorów.
Męska dłoń musnęła delikatnie niemowlęcy policzek, gdy urocze ziewnięcie rozszerzyło drobne usteczka. Czerń małych oczu przemknęła w rozchylonych powiekach, ale to w ojcowską twarz wpatrzone były te okrągłe źrenice. Wargi nie mogły jeszcze układać się w słowa, gardło nie wydobywało żadnych wyartykułowanych odgłosów, jednak komunikacja nieprzerwanie trwała. W gestach, mimice, bliskości, nawet oddechu, który aktualnie spokojnie otulał kruche istnienie. Jedno. Drugie. Trzecie. Pachnące pierwszym etapem życia. Tą niewinnością zmieszaną z aromatem mleka, które rozczulały za każdym razem serce dorosłego mężczyzny. Kiedyś tak otwartego i ekspresyjnego, aktualnie zamkniętego w sobie i ceniącego ulotne chwile, łaknąc zamknąć je na zawsze w bańce własnej pamięci. Jayden był rodzicem krótki czas - zaledwie dwóch miesięcy, a bał się, że utracił już tak wiele podczas swojego rozdzielenia z synami. Obowiązki nauczyciela, głowy domu Roweny Ravenclaw, badania własne pochłaniały znaczną część dnia profesora, chociaż przez większość ów zadań towarzyszył mu wiklinowy kosz zawieszony na wysokości męskiego biodra i lewitujący blisko jego boku. To właśnie w nim znajdowały się trojaczki. Uczestniczyły w życiu ojca, spokojnie obserwując nieświadomie jego poczynania, w ciszy dając się mu zachwycać zmieniającym się bez przerwy światem. Egzystencja synów Pomony i Jaydena od zawsze miała być więc pełna. Pełna wszystkiego dokładnie tak samo, jak ta należąca do ich matki... A jednak w tej pogoni wciąż mieli momenty takie jak ten, gdzie byli sami dla siebie. Zamknięci z dala od ludzkich spojrzeń trwali w opustoszałej sali tej części muzeum, do której nikt nie zaglądał. Salonik. Mało interesujący, niezbyt pasjonujący. Osamotniony. Idealny dla szukających spokoju ojców i synów. Dlatego też w jednym kącie można było natknąć się właśnie na nich - zanurzonych we własnym, mlecznym śnie. Podczas gdy Sam i Cass spali, Arden delikatnie dawał oznaki zgłodnienia, a wyczulona reakcja mężczyzny od razu znalazła ciało niemowlęcia - mieszące się w dłoni potrzebowało uważniejszych obserwacji oraz opieki. Z natury drobniejsze od normalnych noworodków na tym samym etapie rozwoju wymagało podwójnej dawki ciepła, delikatności, a jednak pożywienia wymagało równie silnie. Przygotowane wcześniej butelki zakupione w odpowiednich sklepach utrzymywały ciepło dziecięcego pokarmu, dlatego Jay nie musiał się o niego martwić. Podczas gdy chłopiec z wyraźnym zadowoleniem na twarzy zasysał kolejne mililitry białego płynu, ojcowski wzrok podniósł się, by dostrzec sylwetkę przechodzącą przez pomieszczenie. Zaaferowana eksponatami najwyraźniej nie zwróciła uwagi na karmiącego, wciśniętego w kąt mężczyznę z zawiniątkiem w ramionach. Zapewne nie poświęciłby jej więcej czasu, gdyby nie nieprzyjemne zdarzenie z udziałem jednego z duchów - najwidoczniej mieszkańców wyjątkowego muzeum. Strącone na ziemię papiery rozsypały się w cichym szeleście, trafiając również tuż pod nogi astronoma, który nie chcąc przerywać swojej czynności, delikatnie schylił się z fotela, by podnieść kilka stronic. Oczywiście zważając cały czas na Ardena. Nie odzywał się, dopóki dopóty tuż przy nim nie pojawiła się - kierowana śladem rozsypanej prasy - kobieta. - Proszę wybaczyć, że nie wstałem - powiedział cicho, nie chcąc przerywać milczącego nastroju panującego w nastrojowym saloniku. Wyłapał spojrzenie czarownicy i wskazał na parę stron leżących na stoliku obok. Stał tam również drugi, pusty wciąż fotel, który mogła spokojnie zająć. - Mogę jednak pomóc posortować - zaproponował, posyłając ciepły uśmiech nieznajomej, by chociaż trochę podnieść ją na duchu. - Jak widać śmierć nie uczy manier - dodał, wyciągając wolną dłoń, by pomóc blondynce podnieść się z ziemi. Zjawy... Bywały problematyczne. Wiedział o tym nie tylko ze względu na duchy w Hogwarcie. Mieszkająca w domu Jaydena kobieca zjawa umiała ukazać charakterek - Alannah Vane bywała kapryśna, lecz nigdy nie utrudniała życia domownikom. A przynajmniej nie od pojawienia się na świecie dzieci. Przodkini profesora wyraźnie złagodniała po porodzie chłopców i od tamtej pory wykazywała się wręcz protektywnymi instynktami. Czasami aż wręcz przesadnymi... Teraz to nie ona jednak zajmowała myśli mężczyzny. Czwórka Vane'ów skupiona tylko i wyłącznie na sobie miała nowe towarzystwo.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szanowała zaklęte kąty przeszłości i ciszę tkaną skrzypnięciami stuletnich desek i pozbawionych sił wahadeł w tajemniczych, pnących się do nieba zegarach. Przystawała na nią spokojna, zupełnie pozbawiona lęków, że oto staje w centrum nagłości, że otrzymuje haniebną rolę sprawczyni tego chaosu, choć jej dłoń nie tknęła dawnych czasopism, kruszących się pergaminów i piór wylatujących nie wiadomo skąd. Taniec ten jest przelotnym porywem, drobnym, ale jak mocno zauważalnym dla spóźnionych gości i doskonałych przezroczystych aktorów. Kiedy odrywała od zakonserwowanych podłóg zadrukowane karty, złośliwy pomruk zadrapał jej plecy, a potem wzburzył garść słomianych kosmyków, jakby mógł karać ją za coś, co przecież uczynił sam. Nie była miłym gościem w zakątku pamięci. Wolała nie rozważać, co takiego obraziło te umarłe istoty i dlaczego uczyniły z niej ulubioną psotę. Zdawało jej się, że nagle rzucono cień na jasne wystroje saloniku, a powietrze zamknięte w wysokim pomieszczeniu zrobiło się zbyt duszące. Zupełnie jakby majestatyczne zjawy zagrabiały dla siebie zbyt wiele miejsca. Cora stała się intruzem i nie umiała oprzeć się wrażeniu, że znała powód ich zachowania, że dobrze wiedziała, dlaczego uznają ją za gościa niegodnego przedostania się na korytarze dawnych sekretów. Przełknęła dzielnie tę myśl i skupiła się zupełnie na wybieraniu potarganych przez niewiadome wiatry papierów.
Dopiero głos, zupełnie niepasujący do melodii duchów, pozwolił jej odkryć, że istniał zupełnie niespodziewany świadek przykrego zdarzenia. Skryty w kącie, a jednak zaczepiony przez rozpuszczone labirynty pergaminów. Opiekun stada małych oczu i uszu, strażnik melodii delikatnych, silnych serc. Wydawało jej się, że istniał jako jej największe przewidzenie. On i dzieci zgromadzone wokół, niewinne, leciutkie i senne. Zastygła, wciąż dywagując nad tym, czy w ogóle był prawdziwy. Sklejone z podłogą palce zamarły, a spetryfikowane zupełnie wargi ani drgnęły, choć niegrzecznie byłoby powstrzymać wdzięczne słowo, kiedy ktoś przychodził z pomocą – nawet jeśli pozostawał w klatce dziecięcych oczu i nie mógł pozwolić sobie na bieganinę za wiatrem delikatnych świstków.
– To nic takiego – odparła w pierwszej chwili, wybudzona z chwilowego zawieszenia. Potrząsnęła lekko głową i zabrała się nagle za żywe zbieranie porzuconych gazet. – Nie trzeba, proszę nie wstawać. Poradzę sobie. Wydaje mi się, że… - urwała, by obrócić głowę i wyłapać oblicze obrażonego ducha. – Że to się nie powtórzy – dodała ciszej, wyraźnie dla siebie. Wstała z kolan wdzięczna za to, że nawet w tak przyblokowanym, zajętym stanie okazał jej tyle grzeczności. Zupełnie przeciwnie do sprawców całego zamieszania. Przyjęła jednak przyjazną dłoń. – Proszę pozostać z dziećmi. Nie chciałabym przeszkadzać – odparła, odpowiadając na jego serdeczne spojrzenie. Maleństwo potrzebowało uwagi swojego opiekuna. Ona odbierała mu to swoją drobną niezręcznością. Odłożyła wyzbierane papiery na stoliku, blisko tych, które udało się złapać nieznajomemu. Gdy wspomniał o sortowaniu, otoczyła go nieco nieprzytomnym spojrzeniem. Zupełnie nie wiedziała, jak były poukładane wcześniej. Westchnęła cicho i nieco skapitulowała, przysiadając na fotelu po drugiej stronie stołu. – Najwyraźniej nie jestem tutaj mile widziana – wybrzmiała smutnawo, a potem mimowolnie rozpromieniła się na widok tej dziecięcej buzi. Lubiła dzieci, zawsze otaczała je troską i uwagą, choć sama nie stała się nigdy matką – nie licząc licznych zwierzęcych gromad. Tymczasem po dwóch pełniejszych oddechach czuła się gotowa do uporania się z uporządkowaniem wymieszanych kawałków. A może jeszcze nie? Mężczyzna i dzieci jawili się jej jako zjawisko o wiele piękniejsze od bandy przezroczystej złośliwości. Opuściła powoli głowę. – Nie są zbyt gościnne. Chciałabym uwierzyć, że chociaż wam okazały większą życzliwość – oznajmiła po chwili, skubiąc palcem papierowy róg. Od czego właściwie powinna zacząć? A może pozostawić to tak, skoro duchy miały własne metody na sortowanie?
Dopiero głos, zupełnie niepasujący do melodii duchów, pozwolił jej odkryć, że istniał zupełnie niespodziewany świadek przykrego zdarzenia. Skryty w kącie, a jednak zaczepiony przez rozpuszczone labirynty pergaminów. Opiekun stada małych oczu i uszu, strażnik melodii delikatnych, silnych serc. Wydawało jej się, że istniał jako jej największe przewidzenie. On i dzieci zgromadzone wokół, niewinne, leciutkie i senne. Zastygła, wciąż dywagując nad tym, czy w ogóle był prawdziwy. Sklejone z podłogą palce zamarły, a spetryfikowane zupełnie wargi ani drgnęły, choć niegrzecznie byłoby powstrzymać wdzięczne słowo, kiedy ktoś przychodził z pomocą – nawet jeśli pozostawał w klatce dziecięcych oczu i nie mógł pozwolić sobie na bieganinę za wiatrem delikatnych świstków.
– To nic takiego – odparła w pierwszej chwili, wybudzona z chwilowego zawieszenia. Potrząsnęła lekko głową i zabrała się nagle za żywe zbieranie porzuconych gazet. – Nie trzeba, proszę nie wstawać. Poradzę sobie. Wydaje mi się, że… - urwała, by obrócić głowę i wyłapać oblicze obrażonego ducha. – Że to się nie powtórzy – dodała ciszej, wyraźnie dla siebie. Wstała z kolan wdzięczna za to, że nawet w tak przyblokowanym, zajętym stanie okazał jej tyle grzeczności. Zupełnie przeciwnie do sprawców całego zamieszania. Przyjęła jednak przyjazną dłoń. – Proszę pozostać z dziećmi. Nie chciałabym przeszkadzać – odparła, odpowiadając na jego serdeczne spojrzenie. Maleństwo potrzebowało uwagi swojego opiekuna. Ona odbierała mu to swoją drobną niezręcznością. Odłożyła wyzbierane papiery na stoliku, blisko tych, które udało się złapać nieznajomemu. Gdy wspomniał o sortowaniu, otoczyła go nieco nieprzytomnym spojrzeniem. Zupełnie nie wiedziała, jak były poukładane wcześniej. Westchnęła cicho i nieco skapitulowała, przysiadając na fotelu po drugiej stronie stołu. – Najwyraźniej nie jestem tutaj mile widziana – wybrzmiała smutnawo, a potem mimowolnie rozpromieniła się na widok tej dziecięcej buzi. Lubiła dzieci, zawsze otaczała je troską i uwagą, choć sama nie stała się nigdy matką – nie licząc licznych zwierzęcych gromad. Tymczasem po dwóch pełniejszych oddechach czuła się gotowa do uporania się z uporządkowaniem wymieszanych kawałków. A może jeszcze nie? Mężczyzna i dzieci jawili się jej jako zjawisko o wiele piękniejsze od bandy przezroczystej złośliwości. Opuściła powoli głowę. – Nie są zbyt gościnne. Chciałabym uwierzyć, że chociaż wam okazały większą życzliwość – oznajmiła po chwili, skubiąc palcem papierowy róg. Od czego właściwie powinna zacząć? A może pozostawić to tak, skoro duchy miały własne metody na sortowanie?
Ich obecność w cichym muzeum była aż nadto niewidoczna. Skryci za plątaniną korytarzy i labiryntem małych alejek mogli stanowić część tła, nie zwracając niczyjej uwagi. Potrzebowali takiego miejsca. Innego. Obcego, nowego, a równocześnie mającego w sobie coś z sennego marazmu. Zawieszenia w czasoprzestrzeni i oderwania od wszystkiego, co ich otaczało. Wyrwania się nawet dalej niż szkocki zamek i dom. Nawet jeśli Upper Cottage był pełen ciepła, a Hogwart pękający w szwach od towarzystwa... Potrzebowali czegoś innego. Czegoś odmiennego. Kwarter Vane'ów potrzebował chwili ciszy i spokoju - czasu tylko dla siebie bez zewnętrznych szmerów mogących utrudnić im czerpanie ze wspólnej bliskości. Dlaczego właśnie padło na muzeum w Aldbourne? Być może przypominało ono o swoim własnym dzieciństwie, gdy wraz z rodzicami pojawili się na ojcowską prelekcję o chorobach genetycznych czarodziejów? Być może miało to związek z samym miejscem, a może po prostu były to jedynie fantazje łaknącego ucieczki Jaydena? Być może coś, być może nic. Nie przeszkadzało mu to. Dopóki miał przy sobie chłopców, mógł udać się gdziekolwiek. Najchętniej ruszyłby przed siebie w poszukiwaniu ich matki, czując ciepło małych ciałek synów na klatce piersiowej, gdy wtuleni w niego towarzyszyliby ów wędrówce. Życie jednak nie było wcale tak proste i zamiast w nieznane, kroki ojca skierowały się do Gloucester ku dusznemu muzeum. A przecież towarzystwa duchów im nie brakowało - w Szkole Magii i Czarodziejstwa czy nad brzegami Upper Lake, gdzie mieli dom. Tutaj jednak pozostawali bardziej niewidoczni niż transparentni aktorzy.
Ale na pewno lepiej wychowani... Nieuprzejmy duch w początkowym momencie przypomniał astronomowi o zamieszkującej progi jego własności zjawie przodkini, lecz szybko wyparł ów myśl z głowy. Alannah tylko powierzchownie zdawała się być marudnym rodzajem upiora. Po czasie Vane to dostrzegał bardzo wyraźnie. Nie była wcale uporczywa, a ożyła, gdy zaczęła mieć kontakt z żywymi. Z dziećmi... Była łagodna dla swoich, dla obcych podejrzliwa i nieufna. Nie omieszkała wytykać Jaydenowi błędów, a karcenie werbalne przez nią bywało boleśniejsze niż nawet najbardziej siarczysty policzek. Często zapominała, że Roselyn nie była żoną jej potomka i nazywała ją imieniem swojej innej potomkini. Mimo ciągłego przypominania wciąż jej to umykało - podobnie zresztą jak rozróżnienie Pomony i Wrightówny. Wybaczał jednak, nie mając siły i nie widząc żadnego powodu do spierania się, gdy Alannah wspierała go na innym podłożu. Tym, w którym dopiero stawiał swoje kroki. Wiedział, że wykonywał typowo kobiece funkcje. Że dla społeczeństwa to właśnie matki winny opiekować się dziećmi, że mężczyzna posiadał inne zadania. Nie przeszkadzało mu to jednak. Nie wstydził się wszak tej części siebie, która dbała o niewinne życia. Był z niej dumny - z lekcji, której nauczył go ojciec. By nie obawiać się tej czułej strony męskości. Zawsze. Od zawsze taki był. Dlatego nie zmieszał się, widząc w połowie zaskoczoną twarz nieznajomej. - Spokojnie. Nie przeszkadza pani. Nie nam - odpowiedział spokojnie, obserwując kobietę przed sobą, której palce szukały rozsypanych kartek, by wkrótce później ułożyć się w jego dłoni. Ciepło jego skóry zetknęło się z należącym do niej chłodem. - Proszę się nie przejmować. Wszyscy wiemy, że umarli bywają wyjątkowo kapryśni - dodał, chcąc wesprzeć nieznajomą odrobiną otuchy, a szczery uśmiech przesunął się po ustach profesora, zanim spojrzenie na powrót nie wróciło do syna. Nie są zbyt gościnne. Chciałabym uwierzyć, że chociaż wam okazały większą życzliwość. - Tutaj nawet duchy nie zwracają na nas uwagi. Miła odmiana - odparł, sprawdzając, w jakim stanie był Arden. Chyba i jemu podobało się pozostawanie poza uwagą innych. To było dobre. Miłe. Nie musieć czuć na sobie ciekawskich spojrzeń. Tych całkowicie neutralnych, jak i tych oceniających. Tych, które mówiły, że to było błędem. Te, które powinny były wspierać, a odtrącały. Jayden wciąż czuł palące spojrzenia rzucane jego dzieciom przez rodziców Pomony. Którzy zgodzili się na wizytę tylko ze względu na wnuków. Wnuków, na których ledwo co mogli patrzeć. Od momentu, w którym pojawił się na progu, wiedział, że nie był tam mile widzianym gościem, a trójka niewinnych dzieci była tylko i wyłącznie tolerancyjnie żałowana. Vane nie potrzebował niczyjej listości, nie zamierzał też akceptować pogardy celowanej w jego decyzje. Podważającej jego uczucie wobec żony. Miał czekać. Chciał czekać. Tylko na nią i na nikogo więcej. - Przyjechała tu pani podziwiać przedstawienie? - spytał, podnosząc wzrok na sąsiadkę i odszukując jej oczu. Spojrzenie uciekło mu z wolna na leżące między nich karty. - Czy dla numerologii? - dodał jeszcze, dostrzegając znajome ryciny na pożółkłych od starości pergaminach.
Ale na pewno lepiej wychowani... Nieuprzejmy duch w początkowym momencie przypomniał astronomowi o zamieszkującej progi jego własności zjawie przodkini, lecz szybko wyparł ów myśl z głowy. Alannah tylko powierzchownie zdawała się być marudnym rodzajem upiora. Po czasie Vane to dostrzegał bardzo wyraźnie. Nie była wcale uporczywa, a ożyła, gdy zaczęła mieć kontakt z żywymi. Z dziećmi... Była łagodna dla swoich, dla obcych podejrzliwa i nieufna. Nie omieszkała wytykać Jaydenowi błędów, a karcenie werbalne przez nią bywało boleśniejsze niż nawet najbardziej siarczysty policzek. Często zapominała, że Roselyn nie była żoną jej potomka i nazywała ją imieniem swojej innej potomkini. Mimo ciągłego przypominania wciąż jej to umykało - podobnie zresztą jak rozróżnienie Pomony i Wrightówny. Wybaczał jednak, nie mając siły i nie widząc żadnego powodu do spierania się, gdy Alannah wspierała go na innym podłożu. Tym, w którym dopiero stawiał swoje kroki. Wiedział, że wykonywał typowo kobiece funkcje. Że dla społeczeństwa to właśnie matki winny opiekować się dziećmi, że mężczyzna posiadał inne zadania. Nie przeszkadzało mu to jednak. Nie wstydził się wszak tej części siebie, która dbała o niewinne życia. Był z niej dumny - z lekcji, której nauczył go ojciec. By nie obawiać się tej czułej strony męskości. Zawsze. Od zawsze taki był. Dlatego nie zmieszał się, widząc w połowie zaskoczoną twarz nieznajomej. - Spokojnie. Nie przeszkadza pani. Nie nam - odpowiedział spokojnie, obserwując kobietę przed sobą, której palce szukały rozsypanych kartek, by wkrótce później ułożyć się w jego dłoni. Ciepło jego skóry zetknęło się z należącym do niej chłodem. - Proszę się nie przejmować. Wszyscy wiemy, że umarli bywają wyjątkowo kapryśni - dodał, chcąc wesprzeć nieznajomą odrobiną otuchy, a szczery uśmiech przesunął się po ustach profesora, zanim spojrzenie na powrót nie wróciło do syna. Nie są zbyt gościnne. Chciałabym uwierzyć, że chociaż wam okazały większą życzliwość. - Tutaj nawet duchy nie zwracają na nas uwagi. Miła odmiana - odparł, sprawdzając, w jakim stanie był Arden. Chyba i jemu podobało się pozostawanie poza uwagą innych. To było dobre. Miłe. Nie musieć czuć na sobie ciekawskich spojrzeń. Tych całkowicie neutralnych, jak i tych oceniających. Tych, które mówiły, że to było błędem. Te, które powinny były wspierać, a odtrącały. Jayden wciąż czuł palące spojrzenia rzucane jego dzieciom przez rodziców Pomony. Którzy zgodzili się na wizytę tylko ze względu na wnuków. Wnuków, na których ledwo co mogli patrzeć. Od momentu, w którym pojawił się na progu, wiedział, że nie był tam mile widzianym gościem, a trójka niewinnych dzieci była tylko i wyłącznie tolerancyjnie żałowana. Vane nie potrzebował niczyjej listości, nie zamierzał też akceptować pogardy celowanej w jego decyzje. Podważającej jego uczucie wobec żony. Miał czekać. Chciał czekać. Tylko na nią i na nikogo więcej. - Przyjechała tu pani podziwiać przedstawienie? - spytał, podnosząc wzrok na sąsiadkę i odszukując jej oczu. Spojrzenie uciekło mu z wolna na leżące między nich karty. - Czy dla numerologii? - dodał jeszcze, dostrzegając znajome ryciny na pożółkłych od starości pergaminach.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Muzeum w Aldbourne
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire