Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Muzeum w Aldbourne
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
Muzeum w Aldbourne
Muzeum czarodziejów w Aldbourne zostało założone już w 1409 roku przez Eugeniego Buttersby, czarodzieja cenionego przez brytyjską społeczność za zasługi w odkryciu nowych zaklęć oraz dokonań społęcznych. Cały budynek został oczywiście okryty zaklęciem Repello mugoletum, dzięki czemu przechodzący niedaleko mugole widzą go jako opuszczoną i porośniętą przez chaszcze ruderę. Czarodzieje natomiast zobaczą przepiękną, starą posiadłość zaadaptowaną na potrzeby muzeum, gdzie po wejściu każdy pokój został zaaranżowany w stylu życia czarodziejów w kolejnych epokach, a aktorami stają się duchy przywdziewające stroje i rozsiadający się w fotelach z tamtych lat. Na szafkach leżą przeróżne numery gazet, których już nikt dzisiaj nie przeczyta, na dziecięcych łóżkach leżą porcelanowe lalki w różnych rozmiarach, bajki i baśnie oprawione w nadgryzione przez ząb czasu skórzane obwoluty. Do każdego pokoju można wchodzić i ze smakiem wszystko oglądać, ale właściciel, również duch, przestrzega przed próbami kradzieży – ktokolwiek się na to zdecyduje, spotka go sroga kara. Duszni aktorzy nie są zbyt chętni do dialogu z gośćmi muzeum.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:30, w całości zmieniany 1 raz
Nie im. Cora Howell. Ulotna, zakamuflowana w lasach, zaklęta w swojej odwiecznej chacie, nieistniejąca dla przestrzeni wielkich świateł i pnących się do chmur wież. Nie przeszkadzała w rodzinnym zdarzeniu, nie zagłębiała się poplątanymi dłońmi w ten obrazek ojca i jego dzieci, którzy doklejeni do starodawnej komnaty przysiadali, by zaciągnąć się zapachem odurzającej staroci. Wonią historii wlepionej w skrzypnięcia podłóg i finezję drewnianej rzeźby. Cokolwiek ich tu przywiodło, zamierzała pozwolić, by przeżywali swą chwilę w niebanalnym kącie intymności. Okiem łaso wędrującym po dawnym umeblowaniu starych wieków trudno było zatrzymać się na żywej impresji, tych kilku oddychających sercach ułożonych tutaj, jak w najprawdziwszym domu. Pasowali jej tu, choć tyle młodych oczu zdawało się mieć korzenie wciąż zbyt płytkie, by wrosły w dwór pełen kilkusetletnich opowiastek wyszeptywanych przez wypucowane pamiątki. Pasowali o wiele bardziej od tych przechadzających się pomiędzy komnatami krnąbrnych duszysk, od tych złośliwych, przezroczystych spojrzeń, które zdawały się napawać ją niemożliwą grozą. Tylko jednak przez chwilę. Lawiny kartek przyniosły aż nazbyt wyraźne przebudzenie. Stała się niemile widziana, ale echo słów mężczyzny więcej niż raz odbiło się głębiej w jej myślach. Wolała ufać żyjącym, niż pozwalać dmuchać duchom prosto w jej twarz. Nie czuła wiele, żadnego przejmującego speszenia, choć może między piegi wkradł się ten dyskomfort. Nie czuła wiele – prawie nic poza walką o harmonię, o możliwość większego niezauważenia. A jednak osiągnęła coś wprost przeciwnego, bo przecież teraz nie istniała jedynie jako ta wpasowująca się w te ściany spacerowiczka. Ich chaos stał się jej nieporządkiem. Rozprostowane plecy pomogły odzyskać równowagę, ustały chwiejące się przez chwilę ściany. To nic, to tylko nic. Za uchem pochowała garść pszenicznych pasm kryjących zbyt łakomie oko, a potem nieco się uśmiechnęła, zupełnie jednak blado. Tak, jakby została przed chwilą prawdziwie nawiedzona. Dziecięce buzie stały się tym miłym promykiem. Ich ojciec zdawał się prowadzić je tutaj na tak wczesną opowiastkę o dawnych wiekach. Muzeum żyło i nie miały z tym nic wspólnego huragany wytworzone przez wiekowych mieszkańców.
Nie im. Znów zabrzęczało jej to w uszach i poczuła, że wraca na ziemię. Notki i wycinki, porozsypywane gazety przestały mieć znaczenie, choć były przez chwilę demoniczną udręką. Chyba za rzadko poznawała nowych, chyba za rzadko przyjmowała obcą dłoń, gdy jednocześnie sama wyciągała ją przecież tak samo. Czy ludzi i stworzenia różniło aż tak wiele? Spoglądała na nieznajomego, chyba trochę zbyt długo. Otworzyła usta dopiero po kilku wciąż nieco rozwianych myślach. – Być może uznały, że jestem idealnym obiektem do ich dusznych kaprysów. Cieszę się jednak, że ominęło to pana i dzieci – przyznała nieco ostrożnie, choć na koniec coś dobrego rozjaśniło się w jej oczach. – Spodziewałabym się tutaj spokoju, cichej kontemplacji przeszłości. Tymczasem w tym wszystkim… aż nie dowierzam, że udało się panu ochronić przed ich atencją – wyznała spokojnie, lekko ledwie unosząc dłonie, jakby próbowała objąć te wszystkie niby samotne ściany. Tak naprawdę przenikliwe nosy wychylały się z byle obrazu.
– Przyjechałam tutaj po to, by pobyć gdzieś indziej. To chyba ta prawdziwa odpowiedź – odrzekła, uciekając wzrokiem gdzieś bliżej sufitom niż twarzy mężczyzny. Mówiła prawdę. Wydostała się z domu, bo czuła, że to ją ukoi, że oczy, które ujrzą nowe widoki, odżyją i tym samym ciepło rozpuści jej smutki. Nie była pewna, czy to się udało. Zdawało się jednak, że przedstawienie już zdołała ujrzeć, choć może akurat dla niej zagrano bardzo wyjątkowy akt. – Z nimi wszystkim wygląda pan zupełnie wyjątkowo – zauważyła nieco odważniej i wreszcie chyba postanowiła wrócić między zakłócony plan kart. Zamierzała pozostawić po sobie porządek, choć nie mogła za bardzo skupić się na tym zajęciu. A on był jak całkiem żywy element tego wszystkiego. Byłby lepszą niespodzianką od nieuprzejmości umarłych. – Czy jest tu pan dla nich? – A może jest tu pan dla siebie? Uniosła nieco podbródek, by poszukać odpowiedzi w drobnych pomarszczeniach i wygięciach na jego twarzy. Rozmawiali w zupełnie niepozornej codzienności. Podobało jej się to i chyba po prostu brakowało jej nieznajomych znajomości, rozmów nieopatrzonych wielkimi lękami i zbyt szorstkimi myślami.
Nie im. Znów zabrzęczało jej to w uszach i poczuła, że wraca na ziemię. Notki i wycinki, porozsypywane gazety przestały mieć znaczenie, choć były przez chwilę demoniczną udręką. Chyba za rzadko poznawała nowych, chyba za rzadko przyjmowała obcą dłoń, gdy jednocześnie sama wyciągała ją przecież tak samo. Czy ludzi i stworzenia różniło aż tak wiele? Spoglądała na nieznajomego, chyba trochę zbyt długo. Otworzyła usta dopiero po kilku wciąż nieco rozwianych myślach. – Być może uznały, że jestem idealnym obiektem do ich dusznych kaprysów. Cieszę się jednak, że ominęło to pana i dzieci – przyznała nieco ostrożnie, choć na koniec coś dobrego rozjaśniło się w jej oczach. – Spodziewałabym się tutaj spokoju, cichej kontemplacji przeszłości. Tymczasem w tym wszystkim… aż nie dowierzam, że udało się panu ochronić przed ich atencją – wyznała spokojnie, lekko ledwie unosząc dłonie, jakby próbowała objąć te wszystkie niby samotne ściany. Tak naprawdę przenikliwe nosy wychylały się z byle obrazu.
– Przyjechałam tutaj po to, by pobyć gdzieś indziej. To chyba ta prawdziwa odpowiedź – odrzekła, uciekając wzrokiem gdzieś bliżej sufitom niż twarzy mężczyzny. Mówiła prawdę. Wydostała się z domu, bo czuła, że to ją ukoi, że oczy, które ujrzą nowe widoki, odżyją i tym samym ciepło rozpuści jej smutki. Nie była pewna, czy to się udało. Zdawało się jednak, że przedstawienie już zdołała ujrzeć, choć może akurat dla niej zagrano bardzo wyjątkowy akt. – Z nimi wszystkim wygląda pan zupełnie wyjątkowo – zauważyła nieco odważniej i wreszcie chyba postanowiła wrócić między zakłócony plan kart. Zamierzała pozostawić po sobie porządek, choć nie mogła za bardzo skupić się na tym zajęciu. A on był jak całkiem żywy element tego wszystkiego. Byłby lepszą niespodzianką od nieuprzejmości umarłych. – Czy jest tu pan dla nich? – A może jest tu pan dla siebie? Uniosła nieco podbródek, by poszukać odpowiedzi w drobnych pomarszczeniach i wygięciach na jego twarzy. Rozmawiali w zupełnie niepozornej codzienności. Podobało jej się to i chyba po prostu brakowało jej nieznajomych znajomości, rozmów nieopatrzonych wielkimi lękami i zbyt szorstkimi myślami.
Gdyby wiedział, że to jedne z ostatnich fragmentów jego spokoju, ta konwersacja nie miałaby miejsca. Nie próbowałby znaleźć swojej równowagi, mając świadomość, że kobieta, którą kochał całym sobą, znajdowała się w opresji. Że wydana przez własną rodzinę cierpiała w mrokach nowego Azkabanu. Że przeżywała koszmar w mieście, gdzie się urodził. Wychował. W mieście, które przelało krew niewinnych. Nieświadomość wkrótce jednak miała zostać zerwana niczym opaska z oczu ślepego, a poczucie winy miało uderzyć wprost w profesora, wystawiając na próbę nie tylko jego mentalność, lecz również i fizyczną zdolność odczuwania. Brutalne zobojętnienie, znieczulenie człowieka, który jeszcze jakiś czas temu emanował pozytywnymi emocjami, szczęściem, radością. To było kiedyś. Kiedyś gdy wciąż był chłopcem. Jako mężczyzna widział siebie zupełnie inaczej. Widział świat zupełnie inaczej. Już widać było, że wycofał się z okazywania uczuć względem dorosłych, będąc sobą jedynie w chwilach takich, jak ta - gdy był z dziećmi i dla dzieci. Gdy widział ich dorastania. Dorastanie synów, uczniów. Był wtedy dla nich, znając swój cel i nie musiał znajdować sobie zajęcia, by nie myśleć o teraźniejszości. O Pomonie. O jej odejściu. O tym, że był winnym wszystkiego, co ją spotkało. Wystarczyło jednak, by zszedł na ziemię i rytuał męczarni zaczynał się na nowo. Wtedy też wyobraźnia podsuwała mu to, czego pragnął najmocniej i nie mógł już dostać. Jak chwile, gdy byli zupełnie sami i wędrował ustami po nagich, kobiecych plecach. Gdy po prostu siedział przy kuchennym stole, sprawdzając kolejne wypracowania uczniów, a ona przygotowywała w tym samym czasie kolację. Gdy odgarniała mu włosy w czułym geście tuż przed wyjściem do pracy. Gdy wołała, czy przyniósł jej ulubione ciastka z Miodowego Królestwa zaraz po przekroczeniu progu domu. I gdy szybko o nich zapomniała, ciągnąc męża za krawat do sypialni. Nie tęsknił za kochaniem się. Tęsknił za robieniem tego z nią. Tak jak tęsknił za wszystkimi wspólnymi momentami - tymi prostszymi i tymi bardziej skomplikowanymi. Nawet a może szczególnie za tymi, gdy rozchwiana ciążowymi nastrojami raz płakała, raz śmiała się i znów wybuchała płaczem. Patrzył na nią wtedy z czułością i stawiał sobie za cel udowadnianie, że wcale nie była brzydka, gruba czy jakie znów na siebie wymyśliła wyzwisko. Bo bez względu na wszystko była piękna. Idealna dla niego i nic więcej nie miało się liczyć. Nosiła w sobie jego dziecko, ich dziecko, które wkrótce miało stworzyć z nich rodzinę.
Spodziewałabym się tutaj spokoju, cichej kontemplacji przeszłości.
Kontemplacja przeszłości nie odpuszczała Jaydena na krok, torturując go tym, czego już mieć nie mógł i co jeszcze miał stracić, a spokój... Cóż... Spokój. Czy on odnajdywał w ogóle spokój? Czy w ogóle mógł go doświadczyć tak prawdziwie? Czysto? Bez oszukiwania samego siebie? Nawet patrząc na twarzyczki Cassiana, Ardena i Samuela, dostrzegał poczucie winy. Własne przewinienia, które miały odbijać się echem już zawsze. I chociaż ów spokój nie miał być mu dany, nie oznaczało, że miał się poddać. Mając kogoś, o kogo miał dbać, o kogo chciał dbać. I chociaż to wszystko wyglądało z boku tak wspaniale, jego życie w niczym nie przypominało takiego, które warte było pozazdroszczenia.
Z nimi wszystkim wygląda pan zupełnie wyjątkowo.
Uśmiechnął się do siebie blado, słysząc wypowiedziane słowa. - Zabawne - wyrwało się spomiędzy męskich warg, a mrukliwość zgłosek przyjemnie rozbrzmiała w cichym pomieszczeniu zatopionym gdzieś pomiędzy czasem i przestrzenią. Nie było w tym jednym słowie jednak nagany czy ironii, a grunt na dalszą wypowiedź, splatającą się z pytaniem nieznajomej. Czy jest tu pan dla nich? - Nie umiem już się od nich rozdzielić. Bez nich jestem niczym - przyznał, nie bojąc się wypowiedzieć tego na głos. Bo dlaczego by miał, skoro taka była prawda. Teraz oni stanowili cały sens jego istnienia - w ich drobnych ciałkach dostrzegał odbicie samego siebie oraz Pomony. Stworzyli wspaniałość, którą trzymał w ramionach - cud, którego doświadczał na co dzień i który jeszcze utrzymywał go na powierzchni. Myśląc o tym, Jayden nie zauważył przedwcześnie, że zaszkliły mu się oczy. Czy to od emocji, czy wszędobylskiego kurzu - ciężko było powiedzieć. Przedramieniem jednak przetarł twarz i odgarnął jeszcze opadające na czoło przydługawe włosy, gdy te wymknęły się z dbałego uczesania. Dość o nim. - Ma pani dzieci? - Nie przyjrzał się jej palcom ani zdobiącym je możliwym pierścionkom. Wiedział też, że część ludzi nie nosiła obrączek po stracie bliskich. Niektórzy posiadali również dzieci bez ślubu, co w ich społeczeństwie było bardziej napiętnowane niźli otwarta rozwiązłość. Przekonał się o tym na własnej skórze, gdy musiał bronić Pomonę przed karcącymi spojrzeniami. - Przepraszam, jeśli to zbyt intymne pytanie.
Spodziewałabym się tutaj spokoju, cichej kontemplacji przeszłości.
Kontemplacja przeszłości nie odpuszczała Jaydena na krok, torturując go tym, czego już mieć nie mógł i co jeszcze miał stracić, a spokój... Cóż... Spokój. Czy on odnajdywał w ogóle spokój? Czy w ogóle mógł go doświadczyć tak prawdziwie? Czysto? Bez oszukiwania samego siebie? Nawet patrząc na twarzyczki Cassiana, Ardena i Samuela, dostrzegał poczucie winy. Własne przewinienia, które miały odbijać się echem już zawsze. I chociaż ów spokój nie miał być mu dany, nie oznaczało, że miał się poddać. Mając kogoś, o kogo miał dbać, o kogo chciał dbać. I chociaż to wszystko wyglądało z boku tak wspaniale, jego życie w niczym nie przypominało takiego, które warte było pozazdroszczenia.
Z nimi wszystkim wygląda pan zupełnie wyjątkowo.
Uśmiechnął się do siebie blado, słysząc wypowiedziane słowa. - Zabawne - wyrwało się spomiędzy męskich warg, a mrukliwość zgłosek przyjemnie rozbrzmiała w cichym pomieszczeniu zatopionym gdzieś pomiędzy czasem i przestrzenią. Nie było w tym jednym słowie jednak nagany czy ironii, a grunt na dalszą wypowiedź, splatającą się z pytaniem nieznajomej. Czy jest tu pan dla nich? - Nie umiem już się od nich rozdzielić. Bez nich jestem niczym - przyznał, nie bojąc się wypowiedzieć tego na głos. Bo dlaczego by miał, skoro taka była prawda. Teraz oni stanowili cały sens jego istnienia - w ich drobnych ciałkach dostrzegał odbicie samego siebie oraz Pomony. Stworzyli wspaniałość, którą trzymał w ramionach - cud, którego doświadczał na co dzień i który jeszcze utrzymywał go na powierzchni. Myśląc o tym, Jayden nie zauważył przedwcześnie, że zaszkliły mu się oczy. Czy to od emocji, czy wszędobylskiego kurzu - ciężko było powiedzieć. Przedramieniem jednak przetarł twarz i odgarnął jeszcze opadające na czoło przydługawe włosy, gdy te wymknęły się z dbałego uczesania. Dość o nim. - Ma pani dzieci? - Nie przyjrzał się jej palcom ani zdobiącym je możliwym pierścionkom. Wiedział też, że część ludzi nie nosiła obrączek po stracie bliskich. Niektórzy posiadali również dzieci bez ślubu, co w ich społeczeństwie było bardziej napiętnowane niźli otwarta rozwiązłość. Przekonał się o tym na własnej skórze, gdy musiał bronić Pomonę przed karcącymi spojrzeniami. - Przepraszam, jeśli to zbyt intymne pytanie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zderzenie było łagodne, nienachalne. Zderzenie dwóch tęsknot zatrzaśniętych w szklanych oczach. Przemilczanych, wyciszonych, głucho odbijanych od myśli. Tonęła w tym morzu, nie mając pojęcia, nawet drobnego takiego wrażenia, że i on odczuwał rozciągające się w samotnym czasie uczucie nostalgii. Podążała jednak dalej, pozwalała oczom zawieszać się na różnych znakach, pozwalała uszom słuchać o wszystkim, byleby nie o własnych smutkach i tchórzliwie przetrzymywanych emocjach. Od lat, od wieków, od ferworu nastoletniego czaru aż po spojrzenie kobiety dojrzałej. Budowane na martwych iluzjach nadzieje bladły. Pokonywała te drogi, wierząc, że któregoś dnia wyzwoli się. Uczyła się od jakiegoś czasu życia na nowo. Spoglądała w oczy mężczyzny, czasem przesuwając się na te dziecięce tęczówki, jakby zastanawiała się, czy aby na pewno wszyscy tu byli. Postanowiła skupić myśl na tych postaciach, chętnie zdejmując z siebie ciężary własnych rozważań. Wydawało jej się, że w beztroskich buziach dzieci nie dało się odnaleźć zła i cierpienia, że one skazywały wrażenia na obranie tego dobrego kursu. To ona jednak taka była, zaklęta w łagodności, spokojna, powolna i żyjąca w rytmie pór roku, w rytmie narodzin i śmierci zwierzęcych ruchów. Wszystko inne wydawało się dziwnie niezmienne. Gdyby jednak była nim, tym mężczyzną, rozpościerałaby rodzinne skrzydła, prowadziłaby nieoswojone po nowych szlakach, podciągałaby młode kolana i rozcierałaby trudy na przejętych twarzach. Byłaby ojcem, opoką, natchnieniem i przekleństwem. Albo matką, tak jak zawsze przecież marzyła.
- Po co się więc rozdzielać? Są piękne, są miłością – odpowiedziała cicho, nie odejmując tego spojrzenia. Nie było jednak napastliwe, nie poszukiwało historii, których głośno nie opowiedział. Nie prosiło o nic. Chciała tylko przez tę chwilę być przy nich. Wierzyła, że będą mogli przeżyć wspólnie tak niespodziewane spotkanie. – To wspaniale, że upatruje pan w nich swój sens. To widać – skomplementowała młodego ojca. Młodego? Czy mógł być starszy od niej? Nie wiedziała. Wyglądał jednak na kogoś, kto miał jeszcze sporo do przeżycia. O sobie nie umiała tak mówić, przed sobą widziała jedynie prostą, monotonną drogę. Sens odnalazła daleko poza dziećmi, ufając, że te nie będą jej już ofiarowane. Wyglądał na czujnego, przejętego sprawą małych stóp i nieświadomych jeszcze serc. Pozbawiony obecności kobiety-matki, nie budził jednak niepokoju. Wydawał się tak bardzo na miejscu. Aż w końcu musiała opuścić nieco spojrzenie, bo poczuła, że promienność rozlewająca się od nosa aż po uszy mogłaby być przyjęta niewłaściwie. – Niestety nie – odpowiedziała nieco tym faktem zasmucona. Nie czuła, że było to coś, o czym nie mógł wiedzieć. Odkryła za to, że niepokój zakrada się jej pod piety, ale tylko dlatego, że wodziła za sobą płaszcz rozczarowań. – Ale zawsze o nich marzyłam. Póki co pozostaję jednak naukowcem. Choć, gdyby się uprzeć, to… tak, mam dzieci. Zajmuję się magicznymi stworzeniami. Wiele z nich mieszka przy mnie – odpowiedziała, nieco nieświadomie odciągając drażliwy temat na boczny tor. Gdy zaczęła wspominać o zwierzętach, mimowolnie znów wzniosła głowę, a w jej oczach zakwitła radość. – Jak mają na imię? – zapytała uprzejmie, kierując znów oczy ku malutkim główkom. – Przyznaję, że mimowolnie przyciągają uwagę. Zapewne już pan przywykł. Nie spodziewałabym się napotkać tutaj… - tylu dzieci. – Tak młodych badaczy historii – odpowiedziała wciąż z pogodą, z dobrą wróżbą wpisaną w każdą z sylab. Dobrze, że wyprowadzał dzieci na świat. – Pomaga im pan odkryć tajemnice tego wielkiego świata – stwierdziła jeszcze. Nigdy nie ulegała zbyt wielu emocjom, nigdy też nie pozwalała sobie na przesadny zachwyt, ale naprawdę dobrze było móc czuć jeszcze normalność, porozmawiać z kimś tak po prostu, wiedzieć, że wokół wciąż toczyło się życie.
- Po co się więc rozdzielać? Są piękne, są miłością – odpowiedziała cicho, nie odejmując tego spojrzenia. Nie było jednak napastliwe, nie poszukiwało historii, których głośno nie opowiedział. Nie prosiło o nic. Chciała tylko przez tę chwilę być przy nich. Wierzyła, że będą mogli przeżyć wspólnie tak niespodziewane spotkanie. – To wspaniale, że upatruje pan w nich swój sens. To widać – skomplementowała młodego ojca. Młodego? Czy mógł być starszy od niej? Nie wiedziała. Wyglądał jednak na kogoś, kto miał jeszcze sporo do przeżycia. O sobie nie umiała tak mówić, przed sobą widziała jedynie prostą, monotonną drogę. Sens odnalazła daleko poza dziećmi, ufając, że te nie będą jej już ofiarowane. Wyglądał na czujnego, przejętego sprawą małych stóp i nieświadomych jeszcze serc. Pozbawiony obecności kobiety-matki, nie budził jednak niepokoju. Wydawał się tak bardzo na miejscu. Aż w końcu musiała opuścić nieco spojrzenie, bo poczuła, że promienność rozlewająca się od nosa aż po uszy mogłaby być przyjęta niewłaściwie. – Niestety nie – odpowiedziała nieco tym faktem zasmucona. Nie czuła, że było to coś, o czym nie mógł wiedzieć. Odkryła za to, że niepokój zakrada się jej pod piety, ale tylko dlatego, że wodziła za sobą płaszcz rozczarowań. – Ale zawsze o nich marzyłam. Póki co pozostaję jednak naukowcem. Choć, gdyby się uprzeć, to… tak, mam dzieci. Zajmuję się magicznymi stworzeniami. Wiele z nich mieszka przy mnie – odpowiedziała, nieco nieświadomie odciągając drażliwy temat na boczny tor. Gdy zaczęła wspominać o zwierzętach, mimowolnie znów wzniosła głowę, a w jej oczach zakwitła radość. – Jak mają na imię? – zapytała uprzejmie, kierując znów oczy ku malutkim główkom. – Przyznaję, że mimowolnie przyciągają uwagę. Zapewne już pan przywykł. Nie spodziewałabym się napotkać tutaj… - tylu dzieci. – Tak młodych badaczy historii – odpowiedziała wciąż z pogodą, z dobrą wróżbą wpisaną w każdą z sylab. Dobrze, że wyprowadzał dzieci na świat. – Pomaga im pan odkryć tajemnice tego wielkiego świata – stwierdziła jeszcze. Nigdy nie ulegała zbyt wielu emocjom, nigdy też nie pozwalała sobie na przesadny zachwyt, ale naprawdę dobrze było móc czuć jeszcze normalność, porozmawiać z kimś tak po prostu, wiedzieć, że wokół wciąż toczyło się życie.
Uśmiechnął się czule, słysząc słowa kobiety i zdając sobie równocześnie sprawę, że każda wielka zmiana w jego życiu ciągnęła za sobą równocześnie bolesną stratę. Wpierw wszak zbliżenie się do Pomony wiązało się ze śmiercią Mii i Pandory, ich relacja szła wraz ze społecznym odrzuceniem, a pojawienie się chłopców pozbawiło astronoma koniec końców ukochanej. Czy na tym to miało właśnie polegać? A może chodziło o coś więcej? Może o to, by pokazać mu, gdzie leżał błąd? Czy tak łatwo pozwalał odchodzić ludziom? Za słabo walczył, gdy wydawało mu się, że robił wszystko, co tylko mógł? Skupiał się na danej osobie, nie wszystkim wokół, a mimo to wciąż zawodził. Może to wszystko wskazywało na jego braki, których w danym momencie nie dostrzegał? Może nie był zwyczajnie zdolny do bliskich więzi? Kiedy to całe koło miało przestać się kręcić? Pytania niosły wątpliwości, a wątpliwości strach o życie najbliższych. O przyszłość synów, żony, przyjaciół, reszty rodziny. Jeszcze błogo nieświadomy nie zdawał sobie sprawy z nadchodzącej śmierci i kolejnego rozłamu we własnym wnętrzu. Oczywiście jednak, że pustka pozostawiona przez ukochaną już teraz zionęła okrutnym chłodem, przypominając mu o tym, że wypełnić mogła ją jedynie ona. Czy wyczekiwał, mając nadzieję, że to wszystko okaże się jedynie okrutnym koszmarem? A czy kiedykolwiek miał w ogóle przestać?
- Rozumiem - przytaknął na kobiece słowa, nie ciągnąc swoich w żaden sposób dalej. Sama natura jego pytania mocno naruszała sferę prywatną i nie wszyscy mogli czuć się w pełni swobodnie, mówiąc o podobnej naturze własnego życia. Sam zachowywałby rezerwę, gdyby tylko mógł. Dobrze było jednak słyszeć o tym, że marzenie posiadania dzieci wciąż tkwiło w ludzkich umysłach - bez względu na czasy, bez względu na wiek i orientację polityczną. Nic wszak nie wiedział o siedzącej obok kobiecie, a jednak pozwoliła mu na ujrzenie, chociaż skrawka tego, co skrywała. Gdy odezwała się ponownie, nie mógł powstrzymać gromadzącej się w jego wnętrzu reakcji. Przyznaję, że mimowolnie przyciągają uwagę. Zapewne już pan przywykł.
- Być może - odparł, pozwalając sobie na krótki, gardłowy śmiech, który rozbrzmiał w ciszy rozlewającej się po pomieszczeniu. Na chwilę nie było tak bezszelestnie i grobowo jak wcześniej. Na chwilę... - Sam, Cass i Arden. Mają dopiero dwa miesiące - uzupełnił wcześniejszą kwestię, przenosząc spojrzenie ze swoich dzieci na kobietę, by posłać jej ciepły uśmiech. Czy przyciągali spojrzenia? Tam, gdzie się pojawiali, ludzie lubili patrzeć. Lubili osądzać. Nawet jego teściowie patrzyli i oceniali. Jego, jego dzieci, jego żonę. Mógł się temu poddać lub stanąć naprzeciw i uczynić z tego tarczę, która miała chronić wszystko, co było mu drogie. - Jestem tylko prostym człowiekiem starającym się odnaleźć swoją drogę we wszechświecie. - Wzruszył ramionami, czując się zresztą nieco przytłoczony hojnymi słowami nieznajomej. Wszak komplementy w jakiejkolwiek formie zawsze wprawiały go w zawstydzenie i dyskomfort i chociaż w jego życiu tak wiele się zmieniło - ta jedna rzecz nie. Wciąż nie lubił mówić o sobie. Odchrząknął więc, chcąc pozbyć się suchości w gardle i wrócił uwagą do wcześniej poruszonego tematu. - Wspominała pani o nauce. Zajmuje się pani właśnie magicznymi stworzeniami czy... - nie dokończył, sugerując, by przynajmniej rozwiała jego wątpliwości. - Można przeczytać jakieś pani dzieła? - Z chęcią sięgnąłby po lekturę, jeśli miała taką do zaoferowania. Lub porozmawiał o badaniach. Wraz z jego pytaniem zauważył przelatującego niedaleko ducha z wielkim kapeluszem, który ciążył właścicielowi dość widocznie nawet po śmierci.
- Rozumiem - przytaknął na kobiece słowa, nie ciągnąc swoich w żaden sposób dalej. Sama natura jego pytania mocno naruszała sferę prywatną i nie wszyscy mogli czuć się w pełni swobodnie, mówiąc o podobnej naturze własnego życia. Sam zachowywałby rezerwę, gdyby tylko mógł. Dobrze było jednak słyszeć o tym, że marzenie posiadania dzieci wciąż tkwiło w ludzkich umysłach - bez względu na czasy, bez względu na wiek i orientację polityczną. Nic wszak nie wiedział o siedzącej obok kobiecie, a jednak pozwoliła mu na ujrzenie, chociaż skrawka tego, co skrywała. Gdy odezwała się ponownie, nie mógł powstrzymać gromadzącej się w jego wnętrzu reakcji. Przyznaję, że mimowolnie przyciągają uwagę. Zapewne już pan przywykł.
- Być może - odparł, pozwalając sobie na krótki, gardłowy śmiech, który rozbrzmiał w ciszy rozlewającej się po pomieszczeniu. Na chwilę nie było tak bezszelestnie i grobowo jak wcześniej. Na chwilę... - Sam, Cass i Arden. Mają dopiero dwa miesiące - uzupełnił wcześniejszą kwestię, przenosząc spojrzenie ze swoich dzieci na kobietę, by posłać jej ciepły uśmiech. Czy przyciągali spojrzenia? Tam, gdzie się pojawiali, ludzie lubili patrzeć. Lubili osądzać. Nawet jego teściowie patrzyli i oceniali. Jego, jego dzieci, jego żonę. Mógł się temu poddać lub stanąć naprzeciw i uczynić z tego tarczę, która miała chronić wszystko, co było mu drogie. - Jestem tylko prostym człowiekiem starającym się odnaleźć swoją drogę we wszechświecie. - Wzruszył ramionami, czując się zresztą nieco przytłoczony hojnymi słowami nieznajomej. Wszak komplementy w jakiejkolwiek formie zawsze wprawiały go w zawstydzenie i dyskomfort i chociaż w jego życiu tak wiele się zmieniło - ta jedna rzecz nie. Wciąż nie lubił mówić o sobie. Odchrząknął więc, chcąc pozbyć się suchości w gardle i wrócił uwagą do wcześniej poruszonego tematu. - Wspominała pani o nauce. Zajmuje się pani właśnie magicznymi stworzeniami czy... - nie dokończył, sugerując, by przynajmniej rozwiała jego wątpliwości. - Można przeczytać jakieś pani dzieła? - Z chęcią sięgnąłby po lekturę, jeśli miała taką do zaoferowania. Lub porozmawiał o badaniach. Wraz z jego pytaniem zauważył przelatującego niedaleko ducha z wielkim kapeluszem, który ciążył właścicielowi dość widocznie nawet po śmierci.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Eugene miał dzisiaj ciężki dzień. Nawet po śmierci, obowiązki patrona muzeum jego imienia przytłaczały niewidzialne ramiona uczonego, kiedy przechadzał się po znajomych włościach. Pilnowanie porządku w końcu nie należało do zadań lekkich, kiedy to kontrolował stan każdej sali, uważnie przyglądając się ułożeniu konkretnych eksponatów. Akurat zmierzał do tej, w której za niedługi czas miał odbyć się regularny remanent, wraz z lekką modyfikacją prezentowanych przedmiotów na rzecz ich renowacji. Pozostałe duchy zajęły już swoje miejsca w innych salach, a pan Buttersby niecierpliwie lewitując, zmierzał do celu swojej krótkiej podróży. Akurat kiedy niepostrzeżenie znalazł się w odpowiednich drzwiach, do jego oczu dosięgnął widok dyskutującej ze sobą pary. Czyżby nikt nie zamieścił przed wejściem odpowiedniej informacji, o wyłączeniu części wystawy z obiegu zwiedzania?
Eugene pokręcił głową z rezygnacją, ale przybrał dobrą minę do złej gry. Nie lubił odmawiać gościom swojej największej chluby, jednakże ponad wszystko dbał o dobro muzeum i jakość usług oferowanym dla czarodziejów. Pilnie strzegł zgromadzonych skarbów, wielokrotnie już mimo swojego duchowego stanu, udaremniając próby nieprzyjemnych kradzieży. Akurat ta dwójka, zwłaszcz, iż pan Buttersby zbliżając się do nich, zauważył odpoczywające w wózku dzieci, nie wyglądała jednak na podejrzanych. Z niewielkim, ale widocznym przepraszającym uśmiechem zwrócił się do bliżej siedzącego mężczyzny.
- Najmocniej przepraszam, moja godność Eugene Buttersby. Jestem, jak może państwo wiedzą, patronem tego muzeum. Akurat w tej sali planujemy małe zmiany już za niedługą chwilę. Jeśli nie mieliby państwo nic przeciwko zmianie toru swojej wycieczki, tuż obok znajduje się wspaniała wystawa średniowieczna, którą właśnie wzbogaciliśmy o kilka ciekawych eksponatów z Ameryki. - Ewidentny antyczny akcent, jakim posługiwał się duch, zbyt wyszukany jak na obecne czasy sprawiał, że niektóre słowa stawały się dziwacznie wydłużone, a niektóre zaskakująco krótkie w wymowie, jednak sam przekaz dla Buttersby’ego wydawał się zrozumiały. - Gdyby państwo mogli opuścić salę, póki jeszcze nikt z obsługi nie utrudnił tego procesu, byłbym ogromnie wdzięczny. Upewnię się, że osoby, które nie zamieściły tej informacji wcześniej przed drzwiami, zostaną odpowiednio upomniane. - Ukłonił się lekko na znak pokory, ale też wpojonych od kilkuset lat zasad dobrego wychowania i z dłońmi splecionymi za plecami oczekiwał na odpowiedź wizytujących. Miał tylko nadzieję, iż nie należą oni do problematycznego sortu tych, którzy najmniejszą pomyłkę uważają za niebywałą przeszkodę. Sam Eugene w dawnej pracy nad zaklęciami odkrył, że najważniejszą prawdą życiową jest uczenie się na błędach, a im więcej ich popełniał, tym pewniejszy był efektów końcowych swoich badań.
Eugene pokręcił głową z rezygnacją, ale przybrał dobrą minę do złej gry. Nie lubił odmawiać gościom swojej największej chluby, jednakże ponad wszystko dbał o dobro muzeum i jakość usług oferowanym dla czarodziejów. Pilnie strzegł zgromadzonych skarbów, wielokrotnie już mimo swojego duchowego stanu, udaremniając próby nieprzyjemnych kradzieży. Akurat ta dwójka, zwłaszcz, iż pan Buttersby zbliżając się do nich, zauważył odpoczywające w wózku dzieci, nie wyglądała jednak na podejrzanych. Z niewielkim, ale widocznym przepraszającym uśmiechem zwrócił się do bliżej siedzącego mężczyzny.
- Najmocniej przepraszam, moja godność Eugene Buttersby. Jestem, jak może państwo wiedzą, patronem tego muzeum. Akurat w tej sali planujemy małe zmiany już za niedługą chwilę. Jeśli nie mieliby państwo nic przeciwko zmianie toru swojej wycieczki, tuż obok znajduje się wspaniała wystawa średniowieczna, którą właśnie wzbogaciliśmy o kilka ciekawych eksponatów z Ameryki. - Ewidentny antyczny akcent, jakim posługiwał się duch, zbyt wyszukany jak na obecne czasy sprawiał, że niektóre słowa stawały się dziwacznie wydłużone, a niektóre zaskakująco krótkie w wymowie, jednak sam przekaz dla Buttersby’ego wydawał się zrozumiały. - Gdyby państwo mogli opuścić salę, póki jeszcze nikt z obsługi nie utrudnił tego procesu, byłbym ogromnie wdzięczny. Upewnię się, że osoby, które nie zamieściły tej informacji wcześniej przed drzwiami, zostaną odpowiednio upomniane. - Ukłonił się lekko na znak pokory, ale też wpojonych od kilkuset lat zasad dobrego wychowania i z dłońmi splecionymi za plecami oczekiwał na odpowiedź wizytujących. Miał tylko nadzieję, iż nie należą oni do problematycznego sortu tych, którzy najmniejszą pomyłkę uważają za niebywałą przeszkodę. Sam Eugene w dawnej pracy nad zaklęciami odkrył, że najważniejszą prawdą życiową jest uczenie się na błędach, a im więcej ich popełniał, tym pewniejszy był efektów końcowych swoich badań.
I show not your face but your heart's desire
Nie spodziewał się towarzystwa czy zainteresowania ze strony gości odwiedzających muzeum lub duchów w nim urzędujących - tych pierwszych w ogóle było wszak niewielu, podczas gdy te ostatnie mało kiedy interesowały się czymkolwiek innym prócz własnego interesu. Podnosił spojrzenie na zjawy pałętające się w przestrzeni, jednak myślami był zdecydowanie gdzie indziej. Z kim innym. Tak jak i one nie interesowały się jego sylwetką i on pozostawał niewzruszony, skupiając się całkowicie na własnych synach i temu, co oznaczały te wszystkie wydarzenia. Cofając się w przeszłość do połowy lipca, zastanawiał się, jak miała rozwiązać się sprawa, którą przedstawił zebranym w swoim domu czarodziejom i czarownicom. Wiedział, że zrzucił na ich barki wielką odpowiedzialność, ale nie oczekiwał jej już teraz. Być może nigdy nie miała się ona spełnić. Nie oczekiwał, iż mieli chronić jego dzieci, bo nawet tego nie chciał. Musiał jednak być pewien, że chłopcy nie mieli zostać sami, gdyby coś mu się przydarzyło. Ich matka odeszła i najprawdopodobniej nie miała wrócić, jego rodzice znajdowali się w Londynie, który nie był bezpieczny, rodzina Pomony nie była zachwycona tym związkiem - mieli więc tylko jego. Ojca, który obiecał im przyszłość. Dlatego też zebrał ciasne grono znajomych, by zapewnić własnym dzieciom bezpieczeństwo. Nie wiedział, w jakim stopniu było to możliwe w tym świecie, ale zamierzał próbować. Kai i Michael nie wyglądali na gotowych i dobrze wiedział, że nie byli gotowi na to, co im powierzał. Męskie grono nie przejęło się też zbytnio powierzonymi powinnościami, a przynajmniej nie ukazywali tego później. To w Shelcie, Roselyn i Maeve dostrzegał zmianę, której nie był w stanie wcześniej zobaczyć. Nie spodziewały się takiego obrotu sprawy, ale czy i on nie czułby strachu i zaskoczenia na ich miejscu? Oczywiście, że tak właśnie było i chociaż nie chciał tego robić, nie było szansy na to, by podjąć właściwą decyzję. Bo w tym świecie nie było dobrych wyborów. Wszystko było po prostu ryzykiem... Maeve... Dobrze o tym wiedziała. Wyglądała na przerażoną zrzuconą na nią odpowiedzialnością, lecz Jayden nie nakładałby na nią krzyża, którego nie potrafiłaby unieść. Wierzył w to, że była na tyle silna, aby sprostać wypełnieniu obietnicy, gdyby tylko przyszła na to pora. Gdyby coś mu się stało, gdyby zginął, zrobiłaby to, co słuszne.
Gdyby państwo mogli opuścić salę...
Z zamyślenia i urwanej rozmowy wyrwała go wisząca przed nim zjawa, której twarz mógł rozpoznać. W końcu na wejściu do muzeum wisiał portret Eugeniego Buttersby, z którym to miał okazję współpracować jeden z przodków Jaydena. Docenienie pracy wielkich naukowców było wpisane w jego genotyp i gdyby nie sytuacja, zapewne z chęcią zaczerpnąłby wiedzy od wybitnego numerologa. - Rozumiem - odparł spokojnie astronom, po czym zaczął powoli zbierać się do wyjścia. Oddał jednak wcześniej odpowiednie strony siedzącej obok kobiecie, żegnając się z nią należycie. Gdy zostawił za sobą muzeum, obejrzał się po raz ostatni, żeby dobrze zapamiętać zarys tego miejsca. Być może miał tu jeszcze wrócić, być może nie - najważniejsze było, że spędził ten czas z synami, którzy stanowili dla niego oś wszystkiego. Przeniósł spojrzenie na trzymane w ramionach maleństwa i uśmiechnął się ciepło, dostrzegając urocze ziewnięcie niewielkich usteczek. - Czas do domu - mruknął cicho, po czym aktywował świstoklik, przenosząc się z powrotem do Irlandii.
|zt
Gdyby państwo mogli opuścić salę...
Z zamyślenia i urwanej rozmowy wyrwała go wisząca przed nim zjawa, której twarz mógł rozpoznać. W końcu na wejściu do muzeum wisiał portret Eugeniego Buttersby, z którym to miał okazję współpracować jeden z przodków Jaydena. Docenienie pracy wielkich naukowców było wpisane w jego genotyp i gdyby nie sytuacja, zapewne z chęcią zaczerpnąłby wiedzy od wybitnego numerologa. - Rozumiem - odparł spokojnie astronom, po czym zaczął powoli zbierać się do wyjścia. Oddał jednak wcześniej odpowiednie strony siedzącej obok kobiecie, żegnając się z nią należycie. Gdy zostawił za sobą muzeum, obejrzał się po raz ostatni, żeby dobrze zapamiętać zarys tego miejsca. Być może miał tu jeszcze wrócić, być może nie - najważniejsze było, że spędził ten czas z synami, którzy stanowili dla niego oś wszystkiego. Przeniósł spojrzenie na trzymane w ramionach maleństwa i uśmiechnął się ciepło, dostrzegając urocze ziewnięcie niewielkich usteczek. - Czas do domu - mruknął cicho, po czym aktywował świstoklik, przenosząc się z powrotem do Irlandii.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
15 grudnia 1957
Po pamiętnym wieczorze obiecał zapewnić mugolce Willow bezpieczeństwo, dlatego skierował się wraz z nią do szpitala polowego utworzonego w Ruderze stojącej na granicy Doliny Godryka. Starał się być dla ledwo poznanej kobiety opoką, słuchał jej historii, gdzie niczego nieświadoma, wracając do domostwa, była skazana ujrzeć śmierć własnych rodziców z ręki wielkiej bestii. – Czy został ci ktokolwiek, kto mógłby się tobą zaopiekować? – zapytał poważnie z charakterystycznym dla siebie dystansem, jednak czuć można było w jego głosie zmartwienie. Chciał, aby mogła wrócić do domu, do jakiejkolwiek rodziny, która dałaby jej wsparcie. Taka właśnie była wojna, wypaczała i odbierała to co najcenniejsze; miłość, radość, szczęście, a przede wszystkim bezpieczeństwo. Nadzieja jednak umierała ostatnia i chociaż będąc dosyć pragmatycznym człowiekiem, mimo wszystko chciał wierzyć, że kres niegodziwości się skończy. Podobnie, jak zaciskając usta w cienką linię, wysłuchiwał możliwych krewnych, jacy przeżyli z rodziny panny Fawn. Miała dwóch braci, babcię i młodszą siostrę, wszystkim jednak poskąpiono daru magicznego, więc nie mogli w żaden sposób zatajać swojej tożsamości. Dziw go brał, że w takiej sytuacji decydowali się pozostać na ziemiach Gloucestershire miast uciekać na półwysep lub za granicę – do Szkocji, chociażby. I to była jedna strona tego wszystkiego, a z drugiej… jak pozostawić cały dobytek? Całe życie i wspomnienia? Nawet gdy znaleźli się przy Ruderze, pozostawał przy Willow, chcąc jak najlepiej wysłuchać jej historii. Może mógłby coś dla niej zrobić? Do domu wrócił dopiero w nocy…
Rankiem sprawa z olbrzymem wciąż nie dawała lordowi spokoju, a widok starszego czarodzieja z zakrwawioną twarzą wydawał się śledzić go krok w krok. Nie wyobrażał sobie, jak mógł wtedy zawieść i nie podołać z ochroną czarodzieja, nie splatając odpowiednio silnej tarczy. Sprawiedliwość musiała nastąpić, a to oznaczało zadośćuczynienie. Czuł na swoich barkach odpowiedzialność za niepowodzenie, za śmierć, która i tak nie była jego winą – a może była? Gdyby tylko znaleźli się tam wcześniej, być może wcale nie doszłoby do masakry okolicznej wioski? Cały ranek rozważał wszelkie za i przeciw powrotowi w tamto miejsce, a i również słowa młodej mugolki wciąż błyszczały w jego umyśle – może ci bracia, babcia i siostra wciąż tam byli? Przywdział ubrania, wziął kosz z żywnością ze spiżarni i ruszył do Rudery. Tam podzielił się z potrzebującymi śniadaniem i odnalazł Willow, która, choć tego dnia wyglądała już lepiej, tak wydawało mu się, że wciąż dostrzegał w jej oczach strach. – Panno Fawn, pomyślałem… Być może zechce panna wrócić ze mną do swojej wsi? Może ktoś ocalał? Chciałbym pomóc znaleźć pani rodzinę – wyjaśnił na spokojnie. Zrozumiałby jeśli kobieta nie odważyłaby się wracać w tamto miejsce, jednak ku własnemu zaskoczeniu spotkał się z jej zgodą. Wydawała się mieć w sobie jakiś wewnętrzny ogień, chociaż przygaszony piachem wczorajszych wydarzeń, wciąż się tlił. Czy była waleczna? Najwyraźniej, zresztą, poznał wczoraj jej ducha sanitariuszki – potrafiła pomóc, brała sprawy od razu w swoje ręce, nawet jeśli strach wspinał się po jej skórze, niczym parszywa choroba.
Na ziemiach Gloucestershire zjawili się około południa, a pobojowisko z dnia wczorajszego wydawało się być przyprószone już nowym śniegiem. Lord zadbał o odzienie kobiety, tak aby nie przemarzła, gdy przystąpią do przeszukiwania zgliszczy wioski. Dziury w drewnianych ścianach i połamane belki wydawały się łypać trupim okiem na przybyłych, chociaż zaledwie były materią bez duszy, tak czuć od nich było to cierpienie, wywołane emocjami tych, którzy stracili swój dobytek. Nie było już jednak trupów – czy to przykryte pod warstwą śniegu, czy zakopane - pustka ziała od nie tak dawno tętniącej życiem wioseczki. Jakiś dziwny ścisk, który wywoływało to uczucie, panował we wnętrznościach szlachcica, a pytanie bębniło w uszach, bo czy tak miała wyglądać niebawem cała Anglia? Mugolka wydawała się nieobecna, spoglądając na to wszystko, straciła przecież nie tylko dom, ale i ludzi… Nie często lord spoufalał się z kimkolwiek, zwykle trzymał na dystans wszystkich poza własną rodziną, tak w tej chwili wiedział, że współczucie oraz emocjonalne wsparcie mogło być jedynym co mógł zaoferować pannie Fawn. Gdy pierwsze łzy pociekły po policzkach, przytulił kobietę, gładzą ją po głowie niczym własną córkę, a w dłoni wciąż ściskał różdżkę, będąc gotowym na ewentualny atak. Stali na środku, pośród zgliszczy, a śnieg sypał wokół delikatnie, osłaniając pokrytą zniszczeniem ziemię. Nie mówił jej, że wszystko będzie dobrze, po prostu był i próbował ją wesprzeć. Każdy chyba zrobiłby tak na jego miejscu? Musiał jednak sam przemóc swoje własne ograniczenia do kontaktów z innymi, jednak była to niska cena za to co mogło pomóc sercu mugolki. Wtem gdzieś rozległ się szelest, a tupot pognał gdzieś w dal. – Stać! – zawołał natychmiast lord, kierując różdżkę w oddalającą się w przestrachu drobną sylwetkę. – Lily… Lily! – zaraz krzyknęła panna Fawn, chwytając lorda pod ramię i pędem ruszając biegiem za dzieckiem. Ruszyli pędem przez knieję, aż natrafili na budynek muzeum, który dla mugoli wydawał się ruderą. Jednak dziecko wbiegło tam bez najmniejszego zawahania. To samo uczynił więc lord i panna Willow, a gdy przekroczyli teren muzeum, dostrzegli, jak dziewczynka wbiega do chatki. Panna Fawn pobiegła przodem, wpadając do budyneczku, a zaraz rozległa się wrzawa i powitalny płacz. Mugolka odnalazła rodzinę? Abbott wydawał się rozważać wszelkie za i przeciw nim przestąpił próg niewielkiej chatki, a także omiótł spojrzeniem okoliczną przestrzeń.
Wszystkie powitalne gesty zatrzymały się, a spojrzenia mugoli zogniskowane zostały na różdżce dzierżonej przez czarodzieja. Willow jednak natychmiast poczęła uspokajać rodzinę, wyjaśniać co takiego zaszło i kim był jej towarzysz, a on zaś, dopiero po dłuższej chwili dołączył do rozmowy. Przedstawił się należycie i nie chcąc marnować czasu, zaoferował swoją pomoc w pobieżnym przebadaniu mugoli. Młoda Lily była najbardziej skoczna, uniknęła obrażeń. Gorzej natomiast było z bratem panny Fawn, wydawał się mieć złamaną nogę, aczkolwiek prowizorycznie usztywnioną z desek i pasków. Drugi brat podobno zginął z ręki olbrzyma, podobnie, jak rodzice kobiety. Starsza pani – babcia całej rodziny narzekała na ból pleców, podobno gdy upadała od tąpnięcia olbrzyma, poczuła dziwne przesunięcie. Wiedza anatomiczna lorda nie była jednak wystarczająca, aby móc postawić diagnozę, dlatego był pewien, że jedynym rozwiązaniem będzie przeniesienie ich wszystkich do szpitala. – Czy przeżył ktoś jeszcze? – postawione przez Abbotta pytanie spotkało się ze smutnymi spojrzeniami, a potem rozbrzmiało opowieść opisująca cały przebieg wydarzenia. Jednak wreszcie rozległo się wtenczas pukanie do drzwi, a zaraz do domostwa wkroczył drugi czarodziej. Różdżka zalśniła, a wzrok skierował się na lordzie, niemal natychmiast wyciągając w jego kierunku broń, sądząc, że być może należał do tych złych. – Kim żeś pan jest?! – zawołał i znów należało wszystko tłumaczyć, objaśniać i uspokajać. Trwało to tym razem zdecydowanie krócej. Jak się okazało młody czarodziej, pomógł rodzinie mugoli, a sam mieszkał niedaleko od tego miejsca. Podobno pomagała niedobitkom z wioski, jednocześnie udając nadgorliwego fanatyka obecnej władzy, trzymając maskę tylko po to, aby pomóc tym, których sponiewierała wojna. Lord słuchał o tym gdzie próbowali się schronić, jak sobie radzili przez tę noc i żal ściskał ponownie serce, że lord nie pomyślał, aby wrócić w to miejsce wcześniej. – T-tam były duchy w tej ruinie, przestraszyliśmy się i uciekliśmy tutaj – wyjaśniła starsza kobieta, trzęsąc się w przy dogasającym ognisku. Dwójka chłopców próbowała dorzucać mokre patyki do ognia, lecz to niewiele dawało, mokre wydawały się zaledwie dymić, odmawiając pochłonięcia przez ogień.
– Nie mamy dokąd iść, to wszystko… – westchnął młody chłopak. Lord zerknął na pannę Fawn, która wciąż tuliła swoją młodszą siostrę i kiwnął głową porozumiewawczo do czarodzieja. Mieli dokąd iść, każdy miał, chociaż miejsca ubywało z każdym dniem, Abbott nie pozwoliłby na to, aby rodzina została w tym miejscu. Ile minęłoby gdyby ktoś zainteresował się dymem? Może olbrzym by powrócił? Na to nie mógł pozwolić.
– Póki co zabierzemy was do Doliny Godryka, do szpitala polowego, gdzie zajmą się waszymi obrażeniami – tu wskazał na prowizorycznie poskładaną nogę młodszego z braci i wyciągnął z kieszeni świstoklik. – Na pewno w Somerset znajdzie się dla was miejsce – lub w Oazie, lecz tego nie śmiał wypowiedzieć, a zaledwie pomyślał. Starał się przemknąć po wspomnieniach w poszukiwaniu opuszczonych domostw czy miejsc, gdzie mógłby zapewnić rodzinie uratowanej mugolki byt. Nagle czarodziej, który pomógł rodzinie Willow zerwał się z miejsca i wskazał na świstoklik. – Tego mi trza, tych wszystkich ludzi, pozabierać tym – mówił, pokazując niegrzecznie paluchem na mechanizm. Abbott nie oczekiwał wychowania, dostrzegał jednak żar i chęć pomocy, na co uśmiechnął się nieznacznie i kiwną głową. – Panie Potts, wydaje mi się… że mam pewien pomysł – zaczął, po czym pokrótce objaśnił mężczyźnie swój plan, który wymagałby interwencji Steviego Becketta, lecz wierzył, że mógłby liczyć na jego pomoc w tej kwestii. Czarodziej Potts potrzebował świstoklików, a także nauki, jak się z nimi obchodzić, kto znał się na tym lepiej od naukowca Doliny? Mógł być to początek wspaniałej współpracy, pomagającej przetrwać tym, którzy potrzebowali pomocy na tych terenach. Gdy wszyscy byli gotowi, Abbot pożegnał się z Pottsem i uruchomił świstoklik, kierujący do Doliny Godryka, pozostawiając Pottsa w oczekiwaniu na list od Becketta.
| część zapasów z I domyślnej kategorii: chleb jasny, jaja, masło, mleko krowie, ziemniaki, twaróg.
| zt
20.12.57
Spotkanie z olbrzymem należało do co najmniej nieprzyjemnych. Był obolały, odrętwiały i wciąż czasem kręciło mu się w głowie. Minęło zaledwie kilka dni, które zresztą w większości przeleżał, zbyt zmęczony, aby ruszał się z łóżka. Gdy w końcu zaczęło mu się poprawiać i samodzielnie, bez pomocy córki, jedynie oparty o poręcz, zszedł na dół, to był znak, że najwyższa pora zacząć działać. List od pana Abbotta sugerował, że czekała go jeszcze jedna wycieczka do Gloucestershire, chociaż próbował odwlekać ją w nieskończoność ze zwyczajnego strachu. Po tym ile pomocy otrzymał ostatnio od Kierana i Justine, nie śmiał już prosić ich o pomoc. Cedric też na pewno był zajęty, a pan Tonks, albo pan Skamander, mieli też z pewnością swoje zajęcia. Pęknięta czaszka zaczynała bardzo powoli się goić, tak samo zresztą jak pęknięty łuk brwiowy, a on wyglądał jak te przysłowiowe siedem nieszczęść. Gdy był jeszcze świt, a jego obudziło dziobanie kury w drzwi pokoju, zwlókł się z łóżka i, najciszej jak się dało, przebrał, po czym zszedł na dół, tak, aby nie zbudzić Trixie. Na lodówce zostawił karteczkę Poszedłem do znajomego na kawę, nie martw się. Tata, myśląc, że to powinno wystarczyć, w końcu planował wybyć stąd jedynie na chwilę.
Zjawił się w Gloucestershire tuż pod Muzeum w Aldbourne, skąd skierował się do jednej z większych chat, tam, gdzie wskazał mu pan Abbott, w dłoni trzymając teczkę, chociaż te drżała. Zawsze mógł użyć magii, ale miewał wrażenie, że im bardziej daje dłoniom od niej odpocząć, tym szybciej przejdą przez rekonwalescencje. Nikt nie powiedział, że tak to wyglądało w praktyce, ale gdy coś się staremu człowiekowi ubzdura, ciężko go od tego odwieść. Miał odnaleźć Pana Pottsa. Naciągnięta na głowę tiara lekko uciskała ją, a krok miał niepewny i niestabilny. Teleportacja w takim stanie była zabójczo złym pomysłem, ale była znacznie tańsza niż użycie świstoklika. Nawet jeśli miało kręcić mu się w głowie. Rany na brwi właściwie nie dało się ot tak ukryć, czego też zresztą nie planował robić. Zwykle obcy ludzie nie pytali o takie rzeczy i zapewne tym razem, również nikt nie zapyta. - Pan Potts? - ciężkim i obolałym krokiem wszedł do środka, rozglądając się na boki, aż dostrzegł mężczyznę, którego opisywał mu Abbott. - Miło poznać, Stevie Beckett - rozpoczął od przywitania się, bo przecież tak wypadało. Miał dostarczyć tu świstoklik i nauczyć podstawowej ich obsługi. Mugol w życiu by sobie z tym nie poradził, nawet jakby miał w dłoni różdżkę, ale skoro pan Potts był czarodziejem, to, o ile już tego nie potrafił, powinien sobie poradzić. Rozpoczął więc od wyciągnięcia z walizki kilku sandała, wieszaka na ubrania, packi na muchy, metalowego bidonu i pokrywki od garnka, po czym położył je na stole, jak gdyby nigdy nic. Mężczyzna wydawał się lekko skonfundowany, to też Stevie rozpoczął od serii pytań. Wizja, jakoby miał tłumaczyć czym w ogóle jest świstoklik od samego początku, wydawała się absolutnie niedopuszczalna. Musiał przecież wrócić szybko, bo zapewne Trixie właśnie wstawała z łóżka. - Panie Potts, więc w trakcie uruchamiania... Wie pan co robić? - podsumował, zadając wcześniej serię pytań o jego wiedzę na temat świstoklików, tak aby upewnić się, że w ogóle jakąś ma. - Chwytam za kraniec, no i tam ten mówię - wydukał, na co stary numerolog jedynie przymknął zmęczone i obolałe już też powieki. Widział ten wzrok na swojej skroni, pragnący spytać co się właściwie chciało, ale naprawdę, rozmowa na ten temat, że niedaleko stąd omal nie pożarł go olbrzym zaledwie tydzień temu, wydawała się co najmniej nie na miejscu. Po kolei więc powtórzył z panem Pottsem formułki, które należało wypowiadać, a także liczby, które się tam znajdowały. Ten, chociaż nie wydawał się na pierwszy rzut oka mieć rozległej wiedzy, o dziwo wyjątkowo szybko wszystko łapał. - Niech pan je trzyma blisko siebie i zawsze ma jeden przy sobie - upomniał mężczyznę, gdy niedaleko dalej dostrzegł znajomą twarz kobiety, którą przecież uratowali. Lekki uśmiech spłynął na jego twarz, zadowolony, że ta jest zdrowa i cała. Przywitanie zresztą nie było bardzo wylewne, nie mieli okazji dobrze się poznać, ale w jej oczach widać było wdzięczność, nieskrywaną pod żadną warstwą. Mogli tam siedzieć i rozmawiać o niczym, co też zrobili. - Jak się pani czuje? - zapytał, przysiadając na jednej z ławek, obserwując też jej reakcje, a kobieta właściwie niemal od razu uniosła się, że wspaniale, co jedynie wywołało uśmiech na jego twarzy. Jak dobrze było mieć poczucie, że zrobiło się coś dobrego, nawet jeśli bolało i nawet jeśli czasy był ciężkie, to przecież ona przeżyła. Dzięki nim przeżyła... Upewniwszy się, że nic jej nie dolega, mógł powoli opuszczać chatę, zwłaszcza że minęły już dobre dwie godziny od kiedy tam wszedł. Córka zapewne już się niepokoiła.
zt
Spotkanie z olbrzymem należało do co najmniej nieprzyjemnych. Był obolały, odrętwiały i wciąż czasem kręciło mu się w głowie. Minęło zaledwie kilka dni, które zresztą w większości przeleżał, zbyt zmęczony, aby ruszał się z łóżka. Gdy w końcu zaczęło mu się poprawiać i samodzielnie, bez pomocy córki, jedynie oparty o poręcz, zszedł na dół, to był znak, że najwyższa pora zacząć działać. List od pana Abbotta sugerował, że czekała go jeszcze jedna wycieczka do Gloucestershire, chociaż próbował odwlekać ją w nieskończoność ze zwyczajnego strachu. Po tym ile pomocy otrzymał ostatnio od Kierana i Justine, nie śmiał już prosić ich o pomoc. Cedric też na pewno był zajęty, a pan Tonks, albo pan Skamander, mieli też z pewnością swoje zajęcia. Pęknięta czaszka zaczynała bardzo powoli się goić, tak samo zresztą jak pęknięty łuk brwiowy, a on wyglądał jak te przysłowiowe siedem nieszczęść. Gdy był jeszcze świt, a jego obudziło dziobanie kury w drzwi pokoju, zwlókł się z łóżka i, najciszej jak się dało, przebrał, po czym zszedł na dół, tak, aby nie zbudzić Trixie. Na lodówce zostawił karteczkę Poszedłem do znajomego na kawę, nie martw się. Tata, myśląc, że to powinno wystarczyć, w końcu planował wybyć stąd jedynie na chwilę.
Zjawił się w Gloucestershire tuż pod Muzeum w Aldbourne, skąd skierował się do jednej z większych chat, tam, gdzie wskazał mu pan Abbott, w dłoni trzymając teczkę, chociaż te drżała. Zawsze mógł użyć magii, ale miewał wrażenie, że im bardziej daje dłoniom od niej odpocząć, tym szybciej przejdą przez rekonwalescencje. Nikt nie powiedział, że tak to wyglądało w praktyce, ale gdy coś się staremu człowiekowi ubzdura, ciężko go od tego odwieść. Miał odnaleźć Pana Pottsa. Naciągnięta na głowę tiara lekko uciskała ją, a krok miał niepewny i niestabilny. Teleportacja w takim stanie była zabójczo złym pomysłem, ale była znacznie tańsza niż użycie świstoklika. Nawet jeśli miało kręcić mu się w głowie. Rany na brwi właściwie nie dało się ot tak ukryć, czego też zresztą nie planował robić. Zwykle obcy ludzie nie pytali o takie rzeczy i zapewne tym razem, również nikt nie zapyta. - Pan Potts? - ciężkim i obolałym krokiem wszedł do środka, rozglądając się na boki, aż dostrzegł mężczyznę, którego opisywał mu Abbott. - Miło poznać, Stevie Beckett - rozpoczął od przywitania się, bo przecież tak wypadało. Miał dostarczyć tu świstoklik i nauczyć podstawowej ich obsługi. Mugol w życiu by sobie z tym nie poradził, nawet jakby miał w dłoni różdżkę, ale skoro pan Potts był czarodziejem, to, o ile już tego nie potrafił, powinien sobie poradzić. Rozpoczął więc od wyciągnięcia z walizki kilku sandała, wieszaka na ubrania, packi na muchy, metalowego bidonu i pokrywki od garnka, po czym położył je na stole, jak gdyby nigdy nic. Mężczyzna wydawał się lekko skonfundowany, to też Stevie rozpoczął od serii pytań. Wizja, jakoby miał tłumaczyć czym w ogóle jest świstoklik od samego początku, wydawała się absolutnie niedopuszczalna. Musiał przecież wrócić szybko, bo zapewne Trixie właśnie wstawała z łóżka. - Panie Potts, więc w trakcie uruchamiania... Wie pan co robić? - podsumował, zadając wcześniej serię pytań o jego wiedzę na temat świstoklików, tak aby upewnić się, że w ogóle jakąś ma. - Chwytam za kraniec, no i tam ten mówię - wydukał, na co stary numerolog jedynie przymknął zmęczone i obolałe już też powieki. Widział ten wzrok na swojej skroni, pragnący spytać co się właściwie chciało, ale naprawdę, rozmowa na ten temat, że niedaleko stąd omal nie pożarł go olbrzym zaledwie tydzień temu, wydawała się co najmniej nie na miejscu. Po kolei więc powtórzył z panem Pottsem formułki, które należało wypowiadać, a także liczby, które się tam znajdowały. Ten, chociaż nie wydawał się na pierwszy rzut oka mieć rozległej wiedzy, o dziwo wyjątkowo szybko wszystko łapał. - Niech pan je trzyma blisko siebie i zawsze ma jeden przy sobie - upomniał mężczyznę, gdy niedaleko dalej dostrzegł znajomą twarz kobiety, którą przecież uratowali. Lekki uśmiech spłynął na jego twarz, zadowolony, że ta jest zdrowa i cała. Przywitanie zresztą nie było bardzo wylewne, nie mieli okazji dobrze się poznać, ale w jej oczach widać było wdzięczność, nieskrywaną pod żadną warstwą. Mogli tam siedzieć i rozmawiać o niczym, co też zrobili. - Jak się pani czuje? - zapytał, przysiadając na jednej z ławek, obserwując też jej reakcje, a kobieta właściwie niemal od razu uniosła się, że wspaniale, co jedynie wywołało uśmiech na jego twarzy. Jak dobrze było mieć poczucie, że zrobiło się coś dobrego, nawet jeśli bolało i nawet jeśli czasy był ciężkie, to przecież ona przeżyła. Dzięki nim przeżyła... Upewniwszy się, że nic jej nie dolega, mógł powoli opuszczać chatę, zwłaszcza że minęły już dobre dwie godziny od kiedy tam wszedł. Córka zapewne już się niepokoiła.
zt
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Noc z 19 na 20 stycznia
gramy niedaleko granicy z Somerset
Szczurza Jama znajdowała się na uboczu Doliny Godryka, ale nawet stąd Steffen wyczuł zamęt. Pimpuś piszczał pierwszy, a zza okna było widać zieloną poświatę.
Jak daleko sięgała?
Ubrał się w pośpiechu i wybiegł na ulice, gdzie zasięgał języka - Taunton, Mroczny Znak, ukarano kogoś, ukarano kogoś, słowa pobrzmiewały niczym echo, a Steffen czuł w sercu nie tyle niepokój, co gorącą złość.
Jak śmieli, jak śmieli wtargnąć tutaj, do Somerset, na ziemie lorda Abbotta, do samej Doliny, w bezpieczny azyl. Jak śmieli używać tego ohydnego propagandowego symbolu. Robiło mu się niedobrze. Pieprzony wąż.
Znał osobę, która podzieliłaby jego gniew. Osobę, której gniew rozpalił Connaught Place i dotarł do ludzi. Ale nie mógł do niego napisać, nie po Tower, nie gdy kikut wciąż się goił. W Dolinie była za to Finley, pomagała mu przy ślubie. Finley o wężowym języku, wtapiająca się w tłum w swoim szykownym berecie.
Chyba wiedział, gdzie może ją znaleźć.
Pognał w stronę centrum Doliny, gdzie mieszkała podstarzała wdowa, która pomagała im przy ślubie i u której zatrzymała się panna Jones. Podobno uczyła Finnie gotować, podobno. Szukając Finley, zdołał zasięgnąć języka wśród okolicznych mieszkańców. Minęło już kilka godzin odkąd upiór pojawił się na niebie, a strach podróżował podobno z zastraszającą prędkością. Wiedzieli już wszycy - pewnie Gloucestershire też. Steffen pomyślałby, że dałby sobie rękę uciąć, że do Doliny zakradł się ktoś z sąsiedniego antymugolskiego hrabstwa, ale ostatnio nie żartował z odciętych rąk. Nawet w myślach. A Gloucestershire zdążył już trochę poznać odkąd przeprowadził się do Somerset - wiedział, że ludzie tam potrzebowali pomocy, czasami zakradał się do hrabstwa jako szczur i rozmawiał z innymi gryzoniami.
Nawet bardzo często. Rozmowy ze szczurami odprężały.
Mroczny Znak zniknął, ktoś musiał go ściągnąć. Gdy wreszcie wpadł na Finley, niebo było już czyste, ale ludzie wrzeli.
-To ja, to ja. - zapewnił szybko, nerwowo, zrzucając kaptur z głowy zanim złapał ją za ramię. Nie chciał jej przestraszyć. -Widziałaś poświatę? Mroczny Znak, podobno nad Taunton. Nie wiem, jak... - zacisnął mocno zęby. -Pomożesz mi, Finnie? Ludzie panikują, a ja... słyszałem o miejscu, gdzie mogą panikować jeszcze bardziej.
Dużo ludzi, piwnica, mało jedzenia, inni ludzie, trochę światła, dużo strachu piszczały szczury w Aldbourne, gdy szpiegował tam kilka dni temu. Ostatnio spędzał tyle czasu w animagicznej postaci, że stał się chyba szybszy i silniejszy - inne gryzonie reagowały na niego trochę inaczej niż wcześniej, instynktownym respektem. Gdy zdradzał przyjazne zamiary, piszczały o świecie chętniej niż parę miesięcy temu.
Ten znak ma ich przerazić. Takich ludzi oraz czarodziejów, którzy pomagają takim, jak oni. - myślał gorączkowo. Ze szczurzych pisków wywnioskował, że grupka czarodziejów pomagała mugolom, którzy ukryli się w podziemiach miasta. Zdążył się już nauczyć trochę o propagandzie. Publiczne kary i Mroczny Znak miały pewnie zniechęcić ludzi do pomocy.
Niedoczekanie ich!
Nie mógł pomóc wszystkim w dolinie, ale już dawno powinien porozmawiać z grupą z Aldbourne.
-Aldbourne, tam było takie muzeum, byłaś tam kiedyś? - szeptał gorączkowo do Finnie, gdy szybkim krokiem przemierzali uliczki Doliny Godryka. -Zakamufluję cię w razie potrzeby, już na miejscu. - obiecał. Choć nie wiedziała jeszcze nic o jego szczurzych przyjaciołach, to wiedziała, że może liczyć na jego Kameleony. -Słyszałem, że w podziemiach muzeum ukrywają się mugole, a pomagają im okoliczni czarodzieje. Jeśli dotarły do nich te wieści to... - co zrobią, przestaną im pomagać? Wydadzą ich? Może nawet ktoś pęknie i samemu pozbędzie się niewygodnych lokatorów? -...musimy obiecać im wsparcie. Jako Zakon Feniksa. - zwrócił na nią poważne spojrzenie. -Jeśli ktokolwiek poza Tobą się dowie, to skończę bez głowy, a nie bez ręki. - dodał równie poważnie. Przysięga na rękę Marcela musiała wiązać mocniej niż cokolwiek innego. -I nie pytaj skąd wiem o mugolach, to nie pułapka, ale informatorom też obiecałem dyskrecję. - i suchary.
Teleportowali się do Aldbourne, a Steffen rozejrzał się bacznie po ulicy.
Jakże żałował, że nie jest zwierzęcousty!
-Widzisz jakieś szczury? - wymamrotał, mając nadzieję, że Finley nie weźmie go za wariata. Mówiły o wejściu, przy kanałach, które prowadziły z kolei do piwnicy muzeum.
Skierował się w uliczki, rozglądając się ostrożnie. Starał się stąpać cicho, podobnie jak młoda akrobatka.
-Carpiene. - szepnął, gdy znaleźli się przy muzeum. Zmarszczył z dezaprobatą brwi, gdy zaklęcie nie wykazało żadnych pułapek.
Kto się opiekował tymi mugolami, rolnicy?!
W sumie - pewnie tak.
-Zabezpieczę to miejsce, jak już z nimi porozmawiamy. - syknął pod nosem. -Przekonasz ich, że nie jesteśmy zagrożeniem, nie? Pewnie się przestraszą, jak tam... wejdziemy. - rozglądał się i rozglądał, ale nie widział tego włazu, o którym mówiły szczury.
Ani żadnego szczura.
-Dobra, nie mam czasu szukać wejścia i nie wiem, gdzie znaleźć o tej porze mojego informatora. Uwaga, mogą się przestraszyć. Bądź... no wiesz, sobą. A ja będę sobą. - nikt nie weźmie ich chyba za Śmierciożerców, prawda? -Porta Creare. - wycelował w ścianę, która powinna prowadzić do piwnicy. Kształt drzwi zajaśniał pod wpływem magii i po sekundzie pojawiły się - namacalne, prawdziwe i tymczasowe. Steffen pośpiesznie nacisnął klamkę i wpuścił do środka Finnie, wzrokiem sygnalizując by miała w gotowości różdżkę.
W końcu zaraz mogą się natknąć na przerażonych mugoli lub czarodziejów.
carpiene & drzwi
gramy niedaleko granicy z Somerset
Szczurza Jama znajdowała się na uboczu Doliny Godryka, ale nawet stąd Steffen wyczuł zamęt. Pimpuś piszczał pierwszy, a zza okna było widać zieloną poświatę.
Jak daleko sięgała?
Ubrał się w pośpiechu i wybiegł na ulice, gdzie zasięgał języka - Taunton, Mroczny Znak, ukarano kogoś, ukarano kogoś, słowa pobrzmiewały niczym echo, a Steffen czuł w sercu nie tyle niepokój, co gorącą złość.
Jak śmieli, jak śmieli wtargnąć tutaj, do Somerset, na ziemie lorda Abbotta, do samej Doliny, w bezpieczny azyl. Jak śmieli używać tego ohydnego propagandowego symbolu. Robiło mu się niedobrze. Pieprzony wąż.
Znał osobę, która podzieliłaby jego gniew. Osobę, której gniew rozpalił Connaught Place i dotarł do ludzi. Ale nie mógł do niego napisać, nie po Tower, nie gdy kikut wciąż się goił. W Dolinie była za to Finley, pomagała mu przy ślubie. Finley o wężowym języku, wtapiająca się w tłum w swoim szykownym berecie.
Chyba wiedział, gdzie może ją znaleźć.
Pognał w stronę centrum Doliny, gdzie mieszkała podstarzała wdowa, która pomagała im przy ślubie i u której zatrzymała się panna Jones. Podobno uczyła Finnie gotować, podobno. Szukając Finley, zdołał zasięgnąć języka wśród okolicznych mieszkańców. Minęło już kilka godzin odkąd upiór pojawił się na niebie, a strach podróżował podobno z zastraszającą prędkością. Wiedzieli już wszycy - pewnie Gloucestershire też. Steffen pomyślałby, że dałby sobie rękę uciąć, że do Doliny zakradł się ktoś z sąsiedniego antymugolskiego hrabstwa, ale ostatnio nie żartował z odciętych rąk. Nawet w myślach. A Gloucestershire zdążył już trochę poznać odkąd przeprowadził się do Somerset - wiedział, że ludzie tam potrzebowali pomocy, czasami zakradał się do hrabstwa jako szczur i rozmawiał z innymi gryzoniami.
Nawet bardzo często. Rozmowy ze szczurami odprężały.
Mroczny Znak zniknął, ktoś musiał go ściągnąć. Gdy wreszcie wpadł na Finley, niebo było już czyste, ale ludzie wrzeli.
-To ja, to ja. - zapewnił szybko, nerwowo, zrzucając kaptur z głowy zanim złapał ją za ramię. Nie chciał jej przestraszyć. -Widziałaś poświatę? Mroczny Znak, podobno nad Taunton. Nie wiem, jak... - zacisnął mocno zęby. -Pomożesz mi, Finnie? Ludzie panikują, a ja... słyszałem o miejscu, gdzie mogą panikować jeszcze bardziej.
Dużo ludzi, piwnica, mało jedzenia, inni ludzie, trochę światła, dużo strachu piszczały szczury w Aldbourne, gdy szpiegował tam kilka dni temu. Ostatnio spędzał tyle czasu w animagicznej postaci, że stał się chyba szybszy i silniejszy - inne gryzonie reagowały na niego trochę inaczej niż wcześniej, instynktownym respektem. Gdy zdradzał przyjazne zamiary, piszczały o świecie chętniej niż parę miesięcy temu.
Ten znak ma ich przerazić. Takich ludzi oraz czarodziejów, którzy pomagają takim, jak oni. - myślał gorączkowo. Ze szczurzych pisków wywnioskował, że grupka czarodziejów pomagała mugolom, którzy ukryli się w podziemiach miasta. Zdążył się już nauczyć trochę o propagandzie. Publiczne kary i Mroczny Znak miały pewnie zniechęcić ludzi do pomocy.
Niedoczekanie ich!
Nie mógł pomóc wszystkim w dolinie, ale już dawno powinien porozmawiać z grupą z Aldbourne.
-Aldbourne, tam było takie muzeum, byłaś tam kiedyś? - szeptał gorączkowo do Finnie, gdy szybkim krokiem przemierzali uliczki Doliny Godryka. -Zakamufluję cię w razie potrzeby, już na miejscu. - obiecał. Choć nie wiedziała jeszcze nic o jego szczurzych przyjaciołach, to wiedziała, że może liczyć na jego Kameleony. -Słyszałem, że w podziemiach muzeum ukrywają się mugole, a pomagają im okoliczni czarodzieje. Jeśli dotarły do nich te wieści to... - co zrobią, przestaną im pomagać? Wydadzą ich? Może nawet ktoś pęknie i samemu pozbędzie się niewygodnych lokatorów? -...musimy obiecać im wsparcie. Jako Zakon Feniksa. - zwrócił na nią poważne spojrzenie. -Jeśli ktokolwiek poza Tobą się dowie, to skończę bez głowy, a nie bez ręki. - dodał równie poważnie. Przysięga na rękę Marcela musiała wiązać mocniej niż cokolwiek innego. -I nie pytaj skąd wiem o mugolach, to nie pułapka, ale informatorom też obiecałem dyskrecję. - i suchary.
Teleportowali się do Aldbourne, a Steffen rozejrzał się bacznie po ulicy.
Jakże żałował, że nie jest zwierzęcousty!
-Widzisz jakieś szczury? - wymamrotał, mając nadzieję, że Finley nie weźmie go za wariata. Mówiły o wejściu, przy kanałach, które prowadziły z kolei do piwnicy muzeum.
Skierował się w uliczki, rozglądając się ostrożnie. Starał się stąpać cicho, podobnie jak młoda akrobatka.
-Carpiene. - szepnął, gdy znaleźli się przy muzeum. Zmarszczył z dezaprobatą brwi, gdy zaklęcie nie wykazało żadnych pułapek.
Kto się opiekował tymi mugolami, rolnicy?!
W sumie - pewnie tak.
-Zabezpieczę to miejsce, jak już z nimi porozmawiamy. - syknął pod nosem. -Przekonasz ich, że nie jesteśmy zagrożeniem, nie? Pewnie się przestraszą, jak tam... wejdziemy. - rozglądał się i rozglądał, ale nie widział tego włazu, o którym mówiły szczury.
Ani żadnego szczura.
-Dobra, nie mam czasu szukać wejścia i nie wiem, gdzie znaleźć o tej porze mojego informatora. Uwaga, mogą się przestraszyć. Bądź... no wiesz, sobą. A ja będę sobą. - nikt nie weźmie ich chyba za Śmierciożerców, prawda? -Porta Creare. - wycelował w ścianę, która powinna prowadzić do piwnicy. Kształt drzwi zajaśniał pod wpływem magii i po sekundzie pojawiły się - namacalne, prawdziwe i tymczasowe. Steffen pośpiesznie nacisnął klamkę i wpuścił do środka Finnie, wzrokiem sygnalizując by miała w gotowości różdżkę.
W końcu zaraz mogą się natknąć na przerażonych mugoli lub czarodziejów.
carpiene & drzwi
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
I survived because fire inside me
burned brighter then the fire around me
burned brighter then the fire around me
Chciała płakać, lecz wilgoć nie zagościła w kącikach zmęczonego popiołu oczu, ni krople żadne nie zrosiły pobladłej buzi, strużką torując sobie drogę wprost do zaciśniętych w wąską linię ust. Pragnęła też krzyczeć, ale głos wiązł w ściśniętym gardle, ogniem palił trzewia, umysł bielą zaślepiał, pozostawiając ją w obłudnych ramionach bezradności. Aż wreszcie potrzebowała zwyczajnie kichnąć, kiedy sierść którejś ze świnek morskich pani Muggs wdarła się do nozdrzy, łaskocząc okrutnie wnętrze lekko zadartego nosa. Na nic jednak było to łaknienie, te pozbawione anatomicznej poprawności wicie się żołądka, żałosny trzepot zlęknionego serca, gdy mogła zaledwie patrzeć w jadowitą zieleń trującą rozgwieżdżony firmament nieba. I skra jakaś niosła się pod pergaminem bladej skóry, ślepa złość skierowana nie do końca na prowodyra, mordercę, potwora wysyłającego ten jawny, obrzydliwy sygnał o tym, że nikt nie jest bezpieczny. Była wściekła na siebie, że pozwoliła na chwilę wojennej zawierusze rozmyć się w tej normalności, ślubnej krzątaninie zwiastującej wszystko, co najlepsze. Zapomnieć o tym co złe, o nieruchomej sylwetce zalegającej w plątaninie własnej pościeli, o strachu przesycającym każdą ulicę stolicy, o chłopcu z najsmutniejszymi tęczówkami świata, o głodzie wyzierającym z hrabstw dzielnie opierającym się chorej ideologii, o tym, że nie jest pisany jej spokój. Że musi widzieć, że musi wiedzieć, że musi działać. A co robiła teraz? Spoziera na swoje dłonie, śmiesznie małe, śmiesznie drżące i nie potrafi zapanować nad tą wściekłością, nad ogniem szalejącym we wnętrzu. Nic. Nie robiła nic ponad picie herbaty i wysłuchiwanie opowieści o gryzoniach, którym owdowiała czarownica namiętnie dziergała sweterki oraz czapeczki. Nie taka powinna być, nie taka. Więc jaka, szepce coś, co przypomina swą nieśmiałością Ellę, ale Elli już nie ma, istnieje sobie, gdzieś tam w życiu, którego nigdy nie było, lecz nie ma jej już przy niej, w niej. Jest tylko Finley, Finley szaleńczo biegnąca w tłum z niezapiętym płaszczem, Finley rozpytująca gorączkowo o przyczynę, Finley wycierająca chusteczką jakieś zapłakane dziecko, Finley oburzająca się razem ze starszyzną Doliny. Aż wreszcie Finley wpadająca wprost na Steffena, z oddechem zamierającym na rozchylonych wargach, z rękoma zaciskającymi się mimowolnie w pięści, tak jak tłumaczył jej Michael. Mruga nerwowo, nim odetchnie, a palce zaciskające się na jej ramieniu zerwą kontakt, pozwalając powrócić do rzeczywistości, którą nie wypełnia rytm słów niedotykajniedotykajniedotykaj.
- Widziałam - odpowiada, trochę zbyt krótko, trochę z lekkim załamaniem tonu, ale Jones się nie marze, nie jest roztrzęsioną dziewczynką. Szczęka napina się. Mroczny Znak, by ranić i rządzić. Wdech - Nadal jestem zła - uprzedziła go, albowiem natura niewieścia obrazy wymazać tak łatwo nie pozwala - Ale pomogę, zawsze pomogę - brzmi już łagodniej, spokojniej, kiedy próbuje dotrzymać mu kroku, jednocześnie zapinając wciąż rozchełstany płaszcz. Nasunęła na buzie czerwony szalik, mocniej otulając nim dolną część twarzy, bo nie mieli czasu na żadną charakteryzację, a przynajmniej jej marne próby w wykonaniu artystki, dopiero zaczynającej w tym zakresie - Nie wiem, raczej nie. Możesz mi zmienić włosy? Mogą być rude, na wszelki wypadek - prosi, capillus nie był problemem dla utalentowanego chłopaka, więc odcień będzie z pewnością najwyższej jakości. W międzyczasie wsłuchiwała się w opowieść, przytakując głową na znak, że słyszy, że rozumie, przynajmniej do momentu, gdy - STEFFEN! - piszczy, uderzając towarzysza w ramię, bo jak mógł w tym momencie żartować z niedoli ich przyjaciela? Krzywi się rozeźlona, by wreszcie mogła przewrócić oczami w zirytowaniu - Chodźmy, bo brak głowy czy ręki będzie zaraz twoim ostatnim problemem - burczy wyraźnie oburzona, chwytając go za rękaw. Obiecuje Steff, obiecuje.
Stąpała cicho, jakby była jednym z cieni Aldbourne, niepomnym na godzinę policyjną. Trzymali się najmroczniejszych zakamarków, nie wychylali się nadto, kierując się w miejsce podane przez informatora. Poradzą sobie. Miała tę dziwną pewność, muszą sobie poradzić, Zakon im ufał, przynajmniej któremuś z nich, nie mogli więc zawieść. Srebro języka Fin oraz niepoprawna naiwność Cattermole wespół z jego talentami do jednania serc wystarczy, by móc zapanować nad przerażonymi mugolami. Nie mogło być inaczej.
- Nie. Co? - marszczy brwi, głos na najniższych tonach utrzymując, by nie przerwać ciszy miasta być może świadomego, a może i nie, tego dramatu, jaki miał miejsce jeszcze nie tak dawno. Próbuje się nie dziwić, ekscentryczność bruneta uderzała w zaskakujących okolicznościach i najwyraźniej teraz był na to odpowiedni moment. Zresztą, komentarz ten w zapomnienie poszedł, bo powaga na nowo spłynęła na sylwetkę czarodzieja, ukazując, dlaczego gobliny zaufały akurat jemu, zatrudniając go w Gringottcie.
- Na gwiazdy, może lepiej nie bądźmy sobą - poprosiła, czując, że to serio skończyłoby się źle - Mów mi Rey - dodała, na wszelki wypadek, nim wyciągnęła różdżkę i zagłębiła się w ciemność - Lumos - mruczy, a końcówka różdżki jarzy się i chyba chce rozchylić wargi, wyrzucić z siebie coś w stylu `przychodzimy w pokoju, proszę się nie bać` ale jakiś ruch przykuwa jej wzrok i widzi jak ciało, wyraźnie męskie stoi przed nimi w pozycji bojowej, trzymając...nogę od stołu? - Hej, hej, hej, spokojnie. Nie przyszliśmy was nękać - mówi miękko, łagodnie, spokojnie, ale to nie sprawia, że osoby (jest ich więcej, na pewno jest, jednak skupić muszą się wpierw na pierwszej linii obrony, tej walecznej, gotowej rzucić się na czarodziei, byle bronić najbliższych) rozluźniają się natychmiast - Przyszliśmy zaoferować pomoc - dodaje, nie wiedząc, czy to czasem nie błąd, naiwna brednia, którą karmiono każdego, nim zieleń zaklęcia pomknęła ku piersi.
- Śmierć to marna pomoc - słyszy dziecięcy, pełen złości głosik, a następnie pospieszne uciszanie, by przypadkiem nie zwrócono nań uwagi.
- Dlatego nie mamy z nią nic wspólnego - odpowiedziała pewnie, prostując się, a zarazem ściągając ramiona, żeby wydawała się mniejsza, żeby nie była zagrożeniem. Opuszcza też różdżkę, powolutku, nie chcąc prowokować gwałtownych reakcji - Bo Zakon pamięta, nie zostawia w potrzebie. Proszę, nie pragniemy waszej krzywdy, porozmawiajmy - nie ukazuje strachu, nie błaga również, próbuje postawą ciała, ciepłem głosu wskazać na swoją nieszkodliwość. No dalej Steff, teraz twoja kolej.
| skradanie I; ekwipunek: różdżka, cukierek na kłamstwo, kryształ na zwinność
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Finley wydawała się jakaś spięta, ale wziął to na karb przerażenia i poczucia zagrożenia. Może nie powinien dotykać jej tak nagle, ale jemu dłonie przyjaciół na ramionach zawsze wydawały się uspokajające, a ona pędziła przez Dolinę tak nerwowo. Nie pomyślał nawet - a powinien - że to jego mogła wziąć za wroga. Niewiele myślał. Chciał działać. Zrobić cokolwiek, stawić cichy lub głośny opór, nie pozwolić na to, by wrogowie rządzili się w jego domu.
Ruszy zatem do ich domu, do kryjówki we wrogim hrabstwie, w środek kruchego sojuszu między czarodziejami i mugolami, o którym opowiedziały mu szczury. Umknął wzrokiem, gdy znów wypomniała mu tamto... nieporozumienie, ale uśmiechnął się blado, biorąc jej kolejne słowa za znak warunkowego wybaczenia, kruchego porozumienia.
-Jasne. Naprawdę zdajesz się na moją inwencję? Capillus. - roześmiał się lekko, a potem delikatnie skierował różdżkę na fryzurę Finnie. Zaklęcie było proste, nie potrzebował specjalnego skupienia - a jedynie trochę wyobraźni. Jasne włosy przyciemniały i stały się miedziane - choć korcił go ognisty rudy, to mieli nie rzucać się w oczy. Pokręcił lekko głową, w milczeniu przyjmując reprymendę.
Ręka odrośnie, głowa nie - pomyślał z młodzieńczą naiwnością, ale nie miał na tyle odwagi, by powiedzieć to na głos.
-Nic, nic. - mruknął z lekką frustracją, a nerwowość rozbieganego spojrzenia zdawała się dla Finley zupełnie niezrozumiała. Zaklął w myślach, żałując, że nie przyniósł żadnego jedzenia. Wtedy szczury od razu by się zleciały, interesowne stworzenia. Teraz był zaś zdany na siebie.
-Jasne, Rey. Jestem... Steve. - westchnął, zniżywszy głos do szeptu. Wybór tego fałszywego imienia nie był najrozsądniejszy, ale "Stevie" skutecznie oszukał samego lorda Francisa Lestrange i jakoś pasował do Steffena.
Przeszedł z Finley przez drzwi, świadom, że te znikną za kilka momentów - jeszcze mieli szansę się wycofać, ale jeśli szybko nie przekonają do siebie mugoli (albo nie zdecydują się na ucieczkę), to staną oko w oko z kilkoma uzbrojonymi w kije mężczyznami, mając zimną ścianę za plecami. Steffen odchrząknął i wzniósł ręce do góry - w prawej wciąż trzymał różdzkę, ale celował nią w sufit - omiatając spojrzeniem całe pomieszczenie. Finley rozświetliła pomieszczenie i pierwsza zagaiła do zgromadzonych w nim ludzi, dając Cattermole'owi moment na rozejrzenie się po zimnym i wilgotnym wnętrzu. Bystry wzrok widział więcej niż tancerka dostrzegła na pierwszy rzut oka - ciemne sylwetki, skryte w kątach. Dziecięcy głosik dobiegł spod stołu, kilka osób kuliło się w kącie, wokół znajdowały się paczki i pudła - coś z magazynów muzeum?
W pierwszym szeregu stało trzech mężczyzn z prowizorycznymi broniami - noga od stołu, pałka... różdżka? Steffen drgnął i zwrócił wzrok na czarodzieja. To on im pomagał?
-O czym mamy rozmawiać? Słyszeliśmy o Mrocznym Znaku w Somerset, przyszliście po n a s ? - warknął mężczyzna, który trzymał różdżkę - i celował nią prosto w Steffena.
-Nie, przyszliśmy sprawdzić, czego potrzebujecie. Zaoferować pomoc Zakonu Feniksa. Nie powinniście być w tym sami. - odpowiedział Steffen, równie łagodnie i powoli jak Finley. Panna Jones nadawała dobry ton całej konwersacji, starał się go podtrzymać.
-Wy? Jesteście niewiele starsi od... - mężczyzna parsknął ze złością, zerkając na nastolatka z nogą od stołu. Piegowaty chłopak patrzył na Fin, z mieszaniną ciekawości i fascynacji, ale starszy czarodziej nie ulegał jej urokowi tak łatwo. -W y chcecie zaradzić coś na tutejszy terror, wy chcecie pomóc i nas uspokoić? Może nie wchodźcie tutaj w nocy, jak intruzi! - parsknął, w głosie czuć było frustrację.
-Wasza kryjówka jest tak dobrze zamaskowana, że pozostały mi tylko drzwi. Przepraszam. - bąknął Steffen, a potem wziął głęboki oddech i odezwał się pewniejszym głosem. -Tak, my. Nie "my" i "wy", a my razem. Nie jesteście w kontakcie z nikim z Zakonu, prawda? Pomaga pan tym ludziom... ot tak? Razem raźniej. Jestem w Zakonie Feniksa od prawie roku, mój przyjaciel - Bertie Bott - oddał za nasze działania życie. Nie z wypadku, z wyboru. Zabezpieczał kryjówki w Londynie, pomógł wielu ludziom. Lordowie Somerset i Półwyspu pilnują swoich ziem, dziś trwa akcja wyłapywania odpowiedzialnych za Mroczny Znak. A jak pomagają wam lordowie Gloucestershire? Bywają tutaj w ogóle, czy siedzą w domu mody?
Ruszy zatem do ich domu, do kryjówki we wrogim hrabstwie, w środek kruchego sojuszu między czarodziejami i mugolami, o którym opowiedziały mu szczury. Umknął wzrokiem, gdy znów wypomniała mu tamto... nieporozumienie, ale uśmiechnął się blado, biorąc jej kolejne słowa za znak warunkowego wybaczenia, kruchego porozumienia.
-Jasne. Naprawdę zdajesz się na moją inwencję? Capillus. - roześmiał się lekko, a potem delikatnie skierował różdżkę na fryzurę Finnie. Zaklęcie było proste, nie potrzebował specjalnego skupienia - a jedynie trochę wyobraźni. Jasne włosy przyciemniały i stały się miedziane - choć korcił go ognisty rudy, to mieli nie rzucać się w oczy. Pokręcił lekko głową, w milczeniu przyjmując reprymendę.
Ręka odrośnie, głowa nie - pomyślał z młodzieńczą naiwnością, ale nie miał na tyle odwagi, by powiedzieć to na głos.
-Nic, nic. - mruknął z lekką frustracją, a nerwowość rozbieganego spojrzenia zdawała się dla Finley zupełnie niezrozumiała. Zaklął w myślach, żałując, że nie przyniósł żadnego jedzenia. Wtedy szczury od razu by się zleciały, interesowne stworzenia. Teraz był zaś zdany na siebie.
-Jasne, Rey. Jestem... Steve. - westchnął, zniżywszy głos do szeptu. Wybór tego fałszywego imienia nie był najrozsądniejszy, ale "Stevie" skutecznie oszukał samego lorda Francisa Lestrange i jakoś pasował do Steffena.
Przeszedł z Finley przez drzwi, świadom, że te znikną za kilka momentów - jeszcze mieli szansę się wycofać, ale jeśli szybko nie przekonają do siebie mugoli (albo nie zdecydują się na ucieczkę), to staną oko w oko z kilkoma uzbrojonymi w kije mężczyznami, mając zimną ścianę za plecami. Steffen odchrząknął i wzniósł ręce do góry - w prawej wciąż trzymał różdzkę, ale celował nią w sufit - omiatając spojrzeniem całe pomieszczenie. Finley rozświetliła pomieszczenie i pierwsza zagaiła do zgromadzonych w nim ludzi, dając Cattermole'owi moment na rozejrzenie się po zimnym i wilgotnym wnętrzu. Bystry wzrok widział więcej niż tancerka dostrzegła na pierwszy rzut oka - ciemne sylwetki, skryte w kątach. Dziecięcy głosik dobiegł spod stołu, kilka osób kuliło się w kącie, wokół znajdowały się paczki i pudła - coś z magazynów muzeum?
W pierwszym szeregu stało trzech mężczyzn z prowizorycznymi broniami - noga od stołu, pałka... różdżka? Steffen drgnął i zwrócił wzrok na czarodzieja. To on im pomagał?
-O czym mamy rozmawiać? Słyszeliśmy o Mrocznym Znaku w Somerset, przyszliście po n a s ? - warknął mężczyzna, który trzymał różdżkę - i celował nią prosto w Steffena.
-Nie, przyszliśmy sprawdzić, czego potrzebujecie. Zaoferować pomoc Zakonu Feniksa. Nie powinniście być w tym sami. - odpowiedział Steffen, równie łagodnie i powoli jak Finley. Panna Jones nadawała dobry ton całej konwersacji, starał się go podtrzymać.
-Wy? Jesteście niewiele starsi od... - mężczyzna parsknął ze złością, zerkając na nastolatka z nogą od stołu. Piegowaty chłopak patrzył na Fin, z mieszaniną ciekawości i fascynacji, ale starszy czarodziej nie ulegał jej urokowi tak łatwo. -W y chcecie zaradzić coś na tutejszy terror, wy chcecie pomóc i nas uspokoić? Może nie wchodźcie tutaj w nocy, jak intruzi! - parsknął, w głosie czuć było frustrację.
-Wasza kryjówka jest tak dobrze zamaskowana, że pozostały mi tylko drzwi. Przepraszam. - bąknął Steffen, a potem wziął głęboki oddech i odezwał się pewniejszym głosem. -Tak, my. Nie "my" i "wy", a my razem. Nie jesteście w kontakcie z nikim z Zakonu, prawda? Pomaga pan tym ludziom... ot tak? Razem raźniej. Jestem w Zakonie Feniksa od prawie roku, mój przyjaciel - Bertie Bott - oddał za nasze działania życie. Nie z wypadku, z wyboru. Zabezpieczał kryjówki w Londynie, pomógł wielu ludziom. Lordowie Somerset i Półwyspu pilnują swoich ziem, dziś trwa akcja wyłapywania odpowiedzialnych za Mroczny Znak. A jak pomagają wam lordowie Gloucestershire? Bywają tutaj w ogóle, czy siedzą w domu mody?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie rozumiała, ni nerwowości, ni zaciskania ust w wąską linię, acz rozbiegane spojrzenie było czymś znajomym, w przerażający sposób stawało się nową normalnością muśniętą zimnym oddechem lęku, czającego się gdzieś na skraju świadomości, za rogiem, w każdym dłuższym cieniu. I nie była pewna, dlaczego obecność szczurów jest istotna dla chłopaka, chociaż może to po tym poznawał, czy okolica jest bezpieczna. Tak płochliwe zwierzęta, chociaż czerpały korzyści z przebywania pośród ludzi, tak ich bliskość naznaczona była zawsze widmem niebezpieczeństwa. Mogła więc jedynie wzruszyć ramionami na jego mruknięcie, nie dopytywać, bo Finnie nigdy nie pytała i przytaknąć, gdy podał swe fałszywe miano - wydawało się, że się skrzywi, gdy inwencja twórcza towarzysza w nazewnictwie nie była najwyższych lotów, ale to było całkiem sprytne, imię zbyt pospolite by ktokolwiek zwrócił na nie szczególną uwagę. To raczej dziewczątku zrobiło się głupio, sama powinna wyjść z czymś równie zwyczajnym jak Marie, czy Anne. Za późno było jednak na zmiany, na cofanie swych słów, bo ciemność już otulała ich sylwetki, a wraz z nią pojawiały się istnienia nie do końca zadowolone z tej ingerencji. Nieufność, napięcie przeszywające sylwetki i całe pokłady złości, które brały się ze zwykłej niesprawiedliwości, jaka dotknęła ich za niewinność, za życie. I początkowo może obawiała się, że ten żal wyleje się na nich, że ślepa furia przezwycięży początkowy strach, ale kolejne zdania, jakie niosły się w stęchliźnie powietrza na moment skuły błękitne linie żył lodem, by gniew, czysty, szkocki, pierwotny mógł najprawdziwszym ogniem stopić go całkowicie. Milczała, kiedy mówił Cattermole, nie wtrącała się, nie kiwała głową, chcąc opanować oddech, zdusić krzyk cisnący się do gardła, które nie mogło wydać z siebie podobnego dźwięku.
- Jesteśmy młodzi, to prawda - odzywa się, spokojnie, cicho. Cisza przed burzą - Ale czy wiek powstrzyma tych, którzy siłą odebrali wam domy? Poczucie bezpieczeństwa? Nieliczne promienie słońca przebijające się przez chmury? Czy uznają, że skoro jesteśmy ledwie podlotkami, to nie podniosą na nas różdżki, na innych, młodszych, na wasze dzieci? - wzrok sunie po zarysach, ledwie szkicach na tle czerni - Nie. - odpowiada łagodnie, głos barwiąc smutkiem, ale też skrą determinacji - Ni lata na karku, ni płeć, ni zawód, doświadczenie, czy jego brak. Dopóki ci, rzekomo działający dla szczytnej idei nie osiągną tego, czego tak obrzydliwie pragną, nie powstrzyma ich żadna przyzwoitość. Zniszczą wszystko, zabiorą, rozerwą nazywając to wyższym dobrem - prostuje się, już nie jest mała, nie jest nieszkodliwa. Jest z MacFusty, płynie w niej krew przywódców - A my nie będziemy się na to godzić. Ani Zakon. Ani my tutaj, stojący przed wami. Nie będziemy czekać, aż wszystko, co najgorsze przeminie, bo to nie zniknie, ta wojna, ta przemoc. Nie odejdzie, dopóki nie pokażemy, że nie zgadzamy się na jej byt. Dopóki będziemy stawiać czynny opór. I wiem, pewnie nie wydaje się wam to poważne, wielkie słowa, ale małe czyny. Tylko właśnie w tych małych czynach tkwi zmiana, zamiast czekać, wymawiać się wiekiem, ukrywać i błagać o cud, wciąż jeszcze możemy coś zrobić - obserwuje, jak kolejna sylwetka wyłania się z mroku, staje obok czarodzieja, którego różdżkę i Jones zdołała dostrzec, jest starszy, bardziej zgorzkniały, sądząc po lekceważąco splatanych rękach na piersi.
- I że niby ukrywanie się, to coś złego? Co my niby mamy robić? - prycha. I tancerka wie, że jeszcze tego nie przegrali. Że ich słuchają, że wciąż jest szansa, że nie pogonią ich.
- Za młody, za słaby, boje się, nie chce, nie mogę. Jak wiele razy to sobie powtarzacie? Nie musicie być najsilniejsi, nie musicie mieć magii, stawać na pierwszej linii frontu, rzucać się piersią przed siebie w celu ochrony. Ale możecie pomóc nam w tym, byśmy my pomogli wam. Nie tylko tutaj zgromadzonym. Nie uda nam się przenieść całego kraju do ledwie kilku hrabstw, ale możemy spróbować stworzyć pewnego rodzaju siatkę, wyciągać z najgorszych miejsc tych, którzy nie mają innego wyjścia niż salwować się ucieczką, a zarazem próbować odnaleźć słabe punkty wroga. Odbijać miejsca, na których nie skupiają się wcale, walczyć czym tylko się da, roznosić żywność, informacje, cokolwiek, byle nikt więcej nie czuł się w tym całym koszmarze sam. Możemy to zrobić. Nie jako wy, nie jako sam Zakon. My. Współpracujmy czarodzieje oraz mu...niemagiczni ludzie, razem - milknie, bo nie wie co winna rzec, jeśli się zapytają, po co więc w zasadzie chcą ich stąd zabrać. Ale pozwoli im się zastanowić, zrozumieć jej myśl i nade wszystko, odda inicjatywę Steffenowi. Bo czasem jeden głos to za mało, żeby przebić się przez grubą warstwę uzasadnionego strachu.
- Jesteśmy młodzi, to prawda - odzywa się, spokojnie, cicho. Cisza przed burzą - Ale czy wiek powstrzyma tych, którzy siłą odebrali wam domy? Poczucie bezpieczeństwa? Nieliczne promienie słońca przebijające się przez chmury? Czy uznają, że skoro jesteśmy ledwie podlotkami, to nie podniosą na nas różdżki, na innych, młodszych, na wasze dzieci? - wzrok sunie po zarysach, ledwie szkicach na tle czerni - Nie. - odpowiada łagodnie, głos barwiąc smutkiem, ale też skrą determinacji - Ni lata na karku, ni płeć, ni zawód, doświadczenie, czy jego brak. Dopóki ci, rzekomo działający dla szczytnej idei nie osiągną tego, czego tak obrzydliwie pragną, nie powstrzyma ich żadna przyzwoitość. Zniszczą wszystko, zabiorą, rozerwą nazywając to wyższym dobrem - prostuje się, już nie jest mała, nie jest nieszkodliwa. Jest z MacFusty, płynie w niej krew przywódców - A my nie będziemy się na to godzić. Ani Zakon. Ani my tutaj, stojący przed wami. Nie będziemy czekać, aż wszystko, co najgorsze przeminie, bo to nie zniknie, ta wojna, ta przemoc. Nie odejdzie, dopóki nie pokażemy, że nie zgadzamy się na jej byt. Dopóki będziemy stawiać czynny opór. I wiem, pewnie nie wydaje się wam to poważne, wielkie słowa, ale małe czyny. Tylko właśnie w tych małych czynach tkwi zmiana, zamiast czekać, wymawiać się wiekiem, ukrywać i błagać o cud, wciąż jeszcze możemy coś zrobić - obserwuje, jak kolejna sylwetka wyłania się z mroku, staje obok czarodzieja, którego różdżkę i Jones zdołała dostrzec, jest starszy, bardziej zgorzkniały, sądząc po lekceważąco splatanych rękach na piersi.
- I że niby ukrywanie się, to coś złego? Co my niby mamy robić? - prycha. I tancerka wie, że jeszcze tego nie przegrali. Że ich słuchają, że wciąż jest szansa, że nie pogonią ich.
- Za młody, za słaby, boje się, nie chce, nie mogę. Jak wiele razy to sobie powtarzacie? Nie musicie być najsilniejsi, nie musicie mieć magii, stawać na pierwszej linii frontu, rzucać się piersią przed siebie w celu ochrony. Ale możecie pomóc nam w tym, byśmy my pomogli wam. Nie tylko tutaj zgromadzonym. Nie uda nam się przenieść całego kraju do ledwie kilku hrabstw, ale możemy spróbować stworzyć pewnego rodzaju siatkę, wyciągać z najgorszych miejsc tych, którzy nie mają innego wyjścia niż salwować się ucieczką, a zarazem próbować odnaleźć słabe punkty wroga. Odbijać miejsca, na których nie skupiają się wcale, walczyć czym tylko się da, roznosić żywność, informacje, cokolwiek, byle nikt więcej nie czuł się w tym całym koszmarze sam. Możemy to zrobić. Nie jako wy, nie jako sam Zakon. My. Współpracujmy czarodzieje oraz mu...niemagiczni ludzie, razem - milknie, bo nie wie co winna rzec, jeśli się zapytają, po co więc w zasadzie chcą ich stąd zabrać. Ale pozwoli im się zastanowić, zrozumieć jej myśl i nade wszystko, odda inicjatywę Steffenowi. Bo czasem jeden głos to za mało, żeby przebić się przez grubą warstwę uzasadnionego strachu.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Zakończył swoją część przemowy zapalczywie i butnie, z młodzieńczym idealizmem i iście Steffenową pogardą wobec tych, których uważał za zbyt obojętnych. Ignorant w dziedzinie historii magii, wiedział o lordach tych ziem tylko tyle, ile mógł wyczytać z "Czarownicy" i nadsyłanej doń korespondencji - mierziły go antymugolskie poglądy zwierzchników tych ziem, ale zarazem nie odczuwał przed nimi tego samego lęku, co przed zmarłym już Alphardem Blackiem, którego zapalczywość miał okazję obserwować w trakcie pojedynku, czy nawet przed Morganą Selwyn, której klątwę zdejmował. Grudniowe wydarzenia nauczyły go czegoś o propagandzie - może być okrutna i nieprawdziwa, należy w nią tylko samemu wierzyć. Spróbował zatem uwierzyć, że Aldbourne jest chwilowo poza orbitą zainteresowań możnych tego świata, że nikt nie będzie ich tu niepokoił, że ma szansę przekonać o bezpieczeństwie swoich rozmówców. Niełatwo było odzywać się tak do czarodzieja w średnim wieku, widział sceptycyzm na twarzy czarodzieja.
I wtedy, gdy łapał oddech, odezwała się Finley. Miękko, w idealnym momencie, łagodząc jego słowa i tkając argument dalej. Spoważniał i akompaniował jej potaknięciami głowy, lustrując bacznym wzrokiem nastroje rozmówców. Młody chłopak był coraz bardziej zapatrzony w Finnie, rysy twarzy czarodzieja odrobinę złagodniały. Dziecko ciekawie wychyliło się spod stołu, a cień kobiety osłonił je, gdy panna Jones wspomniała o tych, którzy bestialsko polują na najmłodszych i bezbronnych.
-Wiem, że ukrywacie się tutaj od początku stycznia, odkąd nastały mrozy, prawda? Gdybyście... gdybyście mieli plan, doszliby nowi. Albo wy zmienilibyście miejsce. - odezwał się cicho Steffen, najpierw spoglądając oskarżycielsko na mugoli, a wreszcie na czarodzieja.
-Ukrywaliśmy się w lesie. - wymamrotał chłopak.
-A ja pracowałem tu kiedyś, w muzeum. Zapronowałem im, że tu jest... ciepło. - przyznał niechętnie czarodziej, na tyle zagadany, by nie wnikać skąd Steffen to wie. Cattermole skinął ze zrozumieniem głową. Szczury miały rację. A oni - nie mieli planu. Jeden czarodziej, który tknięty ludzkim współczuciem wziął pod swoje skrzydła kilkoro mugoli. Jak długo by wytrzymał? Dopóki nie skończą się zapasy jedzenia w miasteczku, dopóki na niebie nie rozbłyśnie kolejny Mroczny Znak? A może już nie wytrzymywał? Miał smutne spojrzenie i minę winowajcy, a w powietrzu niemalże dało się wyczuć napięcie. Tak, jakby Steffen i Finley przerwali czarodziejowi i mugolom jakąś poważną rozmowę.
Finnie obiecywała pomoc, roztaczała plany siatki, a oczy tych młodszych iskrzyły.
-Jesteście czarodziejami, Henry sam potrafił zapewnić nam ciepło i schronienie, ale.... co my możemy zrobić? Jestem młody, umiem walczyć i biegać. Współpracowalibyście z nami? - odezwał się chłopak, ale wtem starszy czarodziejm syknął, przerywając mu wpół słówa.
-To samobójstwo, dziewczyno. Mogę ich ukrywać, ale… mam żonę, córkę. Nie mogę, jeśli oni… - wyrwało mu się, spojrzenia mugoli pomknęły do niego, ze strachem, a Steffen odezwał się szybko, zanim padło o kilka słów zbyt wiele. Współpraca, nie podziały.
-Spokojnie. Po pierwsze - czy zabezpieczył już pan to miejsce? - sprawdzał je, wiedział, że nie. Labirynt piwniczek w muzeum to za mało. -Jestem specjalistą z zakresu pułapek, chętnie nałożę tutaj kilka - nie obejmą zgromadzonych, ale unieruchomią intruzów i skryją was przed ich spojrzeniami. Mogę to samo zrobić w domu pana rodziny, a jeśli zrobi się za gorąco… W Gloucestershire przyda nam się każdy sojusznik, ale możemy znaleźć dla potrzebujących miejsce w Somerset. A dla najbardziej narażonych na represje - w Oazie. - zniżył lekko głos, mugole spojrzeli na niego bez zrozumienia, czarodziej wciągnął głośno powietrze.
-Czyli to nie plotki… - szepnął.
Jaki jest nastrój zgromadzonych?
1. Mugole wydają się przestraszeni, chcieliby dostać się do Somerset albo pozostać w zabezpieczonym schronieniu. Potrzebują dalszego pokrzepienia, by rozważyć czynną pomoc.
2. Młodsi są już zapaleni do walki, chcieliby współpracować z czarodziejami przy pomocy innym, bardziej potrzebującym. Czarodziej wciąż się waha.
3. Czarodziej decyduje się przyjąć pomoc Zakonu Feniksa i rozbudować własną kryjówkę - przyjąć tutaj nowych mugoli, lepiej rozdysponować pomoc.
I wtedy, gdy łapał oddech, odezwała się Finley. Miękko, w idealnym momencie, łagodząc jego słowa i tkając argument dalej. Spoważniał i akompaniował jej potaknięciami głowy, lustrując bacznym wzrokiem nastroje rozmówców. Młody chłopak był coraz bardziej zapatrzony w Finnie, rysy twarzy czarodzieja odrobinę złagodniały. Dziecko ciekawie wychyliło się spod stołu, a cień kobiety osłonił je, gdy panna Jones wspomniała o tych, którzy bestialsko polują na najmłodszych i bezbronnych.
-Wiem, że ukrywacie się tutaj od początku stycznia, odkąd nastały mrozy, prawda? Gdybyście... gdybyście mieli plan, doszliby nowi. Albo wy zmienilibyście miejsce. - odezwał się cicho Steffen, najpierw spoglądając oskarżycielsko na mugoli, a wreszcie na czarodzieja.
-Ukrywaliśmy się w lesie. - wymamrotał chłopak.
-A ja pracowałem tu kiedyś, w muzeum. Zapronowałem im, że tu jest... ciepło. - przyznał niechętnie czarodziej, na tyle zagadany, by nie wnikać skąd Steffen to wie. Cattermole skinął ze zrozumieniem głową. Szczury miały rację. A oni - nie mieli planu. Jeden czarodziej, który tknięty ludzkim współczuciem wziął pod swoje skrzydła kilkoro mugoli. Jak długo by wytrzymał? Dopóki nie skończą się zapasy jedzenia w miasteczku, dopóki na niebie nie rozbłyśnie kolejny Mroczny Znak? A może już nie wytrzymywał? Miał smutne spojrzenie i minę winowajcy, a w powietrzu niemalże dało się wyczuć napięcie. Tak, jakby Steffen i Finley przerwali czarodziejowi i mugolom jakąś poważną rozmowę.
Finnie obiecywała pomoc, roztaczała plany siatki, a oczy tych młodszych iskrzyły.
-Jesteście czarodziejami, Henry sam potrafił zapewnić nam ciepło i schronienie, ale.... co my możemy zrobić? Jestem młody, umiem walczyć i biegać. Współpracowalibyście z nami? - odezwał się chłopak, ale wtem starszy czarodziejm syknął, przerywając mu wpół słówa.
-To samobójstwo, dziewczyno. Mogę ich ukrywać, ale… mam żonę, córkę. Nie mogę, jeśli oni… - wyrwało mu się, spojrzenia mugoli pomknęły do niego, ze strachem, a Steffen odezwał się szybko, zanim padło o kilka słów zbyt wiele. Współpraca, nie podziały.
-Spokojnie. Po pierwsze - czy zabezpieczył już pan to miejsce? - sprawdzał je, wiedział, że nie. Labirynt piwniczek w muzeum to za mało. -Jestem specjalistą z zakresu pułapek, chętnie nałożę tutaj kilka - nie obejmą zgromadzonych, ale unieruchomią intruzów i skryją was przed ich spojrzeniami. Mogę to samo zrobić w domu pana rodziny, a jeśli zrobi się za gorąco… W Gloucestershire przyda nam się każdy sojusznik, ale możemy znaleźć dla potrzebujących miejsce w Somerset. A dla najbardziej narażonych na represje - w Oazie. - zniżył lekko głos, mugole spojrzeli na niego bez zrozumienia, czarodziej wciągnął głośno powietrze.
-Czyli to nie plotki… - szepnął.
Jaki jest nastrój zgromadzonych?
1. Mugole wydają się przestraszeni, chcieliby dostać się do Somerset albo pozostać w zabezpieczonym schronieniu. Potrzebują dalszego pokrzepienia, by rozważyć czynną pomoc.
2. Młodsi są już zapaleni do walki, chcieliby współpracować z czarodziejami przy pomocy innym, bardziej potrzebującym. Czarodziej wciąż się waha.
3. Czarodziej decyduje się przyjąć pomoc Zakonu Feniksa i rozbudować własną kryjówkę - przyjąć tutaj nowych mugoli, lepiej rozdysponować pomoc.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Słowa płynęły spomiędzy warg wartkim strumieniem, choć to ogień żarzący się pod cienkim pergaminem skóry kierował ich nurtem. Brzmiały wzniośle, niemal pięknie, brutalnie szczerze, choć w sercu szaleńczo obijającym się o kościane pręty klatki zatliła się zwodnicza nuta zawahania. Bo czy naprawdę miała prawo głosić podobne prawdy, gdy sama czyniła tak zawstydzająco niewiele? Stroszyła dumnie piórka, że oto była oczami i uszami Londynu, lecz czy robiła cokolwiek poza trwaniem? Gdzieś tam znajome twarze, bliskie dusze walczyły zaciekle o każdą chwilę przesypującą się między palcami niby ziarenka piasku, o ponowny ład, kiedy ona co? Tańczyła podług melodii innych, nie wychylała się nadto - była, ale jakby jej nie było, gdy inni poświęcali się całkowicie, porzucając swe domy oraz pragnienia, chcąc po prostu pomóc, zmienić ten roztrzaskany świat i skleić go jakimś cudem na nowo. Ona też to zrobi, małymi kroczkami, drobnymi gestami, krew przodków śpiewająca w jej żyłach nie zezwalała na nic innego, więc Finley wierzyła, że nawet jeśli mówiła dużo, to za każdą zgłoską kryła się szczera intencja, która przerodzi się w działanie. I ta determinacja odbijała się nie tylko w rysach jej twarzy, ale również na obliczach osób zgromadzonych w ciemnym pomieszczeniu, dalej nieufnych wobec ledwie dwóch podlotków, acz jednako zmęczonych nieustającą niemocą i strachem.
- Jeśli wy współpracowalibyście z nami - odpowiada cicho Finnie - Nie tylko wy szukacie schronienia w lasach, wielu niemagicznych znalazło się w podobnej sytuacji, jednak część z nich pragnie walczyć, stawiać czynny opór, choć ich ciosy padają w stronę, która nie szuka zwady, a chce wyciągnąć doń pomocną dłoń. Pomóżcie nam do nich dotrzeć, pokazać, że dwa światy mogą złączyć się ze sobą w chociaż częściowej harmonii, a ci, którzy postanowili zrosić ziemię krwią, sami jej posmakują. To, co nas różni jednocześnie może zapewnić nam przewagę, jeśli tylko wzajemnie poznamy nasze słabe oraz mocne strony, nie pozwolimy zarazem bezradności się przytłoczyć. Możemy wiele - kącik ust drga lekko, nim uniesie się - Bo jesteśmy młodzi, umiemy walczyć i biegać. Bo jesteśmy - popielate oczy skupione były na postaci chłopca, który jako pierwszy wydawał się być im bardziej przychylny. Młodość domagała się poklasku, możliwości wykazania się, zapisania na stronicach historii, podczas gdy doświadczenie przez lata nabyte wymuszało rozwagę, ostrożność, którą trudno było przełamać, jedynie mówiąc. Steffen ofiarował jednak bezpieczeństwo, tymczasowe rozwiązania, które wydawały się panować nad sytuacją, a wizja Oazy, miejsca oddechu z pewnością mogła wnieść odrobinę nadziei. Cattermole karmił serca, podczas gdy Jones hartowała ducha.
- Może ich pan ukrywać - zwróciła się tym razem łagodnie do czarodzieja - Pokazał pan, że jest pan do tego zdolny, odważny, by sięgnąć po coś, co wydaje się już obce, po człowieczeństwo. Zabezpieczenia, które nałoży Steve, zapewnią bezpieczeństwo tutaj zgromadzonym, ale mogłyby również pomóc innym. Póki ziemie sojuszu twardo stoją przeciwko oprawcom, póty dla każdego w potrzebie znajdzie się na nich miejsce. Dla tych, których dotknął najcięższy los, którzy nie mają sił do dalszej walki, a których zdołalibyśmy z pomocą odnaleźć, mógłby być to punkt do upragnionej wolności - punkt przerzutowy, koniec koszmaru, szansa na przetrwanie. Tym mogło okazać się muzeum w tej niewielkiej mieścinie. Jeśli udałoby im się zgromadzić świstokliki, chociaż jeden na każdą grupę, tak zniknęliby niezauważenie nie narażając przy tym Henrego oraz jego rodziny. Potrzebowali planu, większych detali, ale Finnie sądziła, że nade wszystko niezbędne były chęci.
- Jeśli wy współpracowalibyście z nami - odpowiada cicho Finnie - Nie tylko wy szukacie schronienia w lasach, wielu niemagicznych znalazło się w podobnej sytuacji, jednak część z nich pragnie walczyć, stawiać czynny opór, choć ich ciosy padają w stronę, która nie szuka zwady, a chce wyciągnąć doń pomocną dłoń. Pomóżcie nam do nich dotrzeć, pokazać, że dwa światy mogą złączyć się ze sobą w chociaż częściowej harmonii, a ci, którzy postanowili zrosić ziemię krwią, sami jej posmakują. To, co nas różni jednocześnie może zapewnić nam przewagę, jeśli tylko wzajemnie poznamy nasze słabe oraz mocne strony, nie pozwolimy zarazem bezradności się przytłoczyć. Możemy wiele - kącik ust drga lekko, nim uniesie się - Bo jesteśmy młodzi, umiemy walczyć i biegać. Bo jesteśmy - popielate oczy skupione były na postaci chłopca, który jako pierwszy wydawał się być im bardziej przychylny. Młodość domagała się poklasku, możliwości wykazania się, zapisania na stronicach historii, podczas gdy doświadczenie przez lata nabyte wymuszało rozwagę, ostrożność, którą trudno było przełamać, jedynie mówiąc. Steffen ofiarował jednak bezpieczeństwo, tymczasowe rozwiązania, które wydawały się panować nad sytuacją, a wizja Oazy, miejsca oddechu z pewnością mogła wnieść odrobinę nadziei. Cattermole karmił serca, podczas gdy Jones hartowała ducha.
- Może ich pan ukrywać - zwróciła się tym razem łagodnie do czarodzieja - Pokazał pan, że jest pan do tego zdolny, odważny, by sięgnąć po coś, co wydaje się już obce, po człowieczeństwo. Zabezpieczenia, które nałoży Steve, zapewnią bezpieczeństwo tutaj zgromadzonym, ale mogłyby również pomóc innym. Póki ziemie sojuszu twardo stoją przeciwko oprawcom, póty dla każdego w potrzebie znajdzie się na nich miejsce. Dla tych, których dotknął najcięższy los, którzy nie mają sił do dalszej walki, a których zdołalibyśmy z pomocą odnaleźć, mógłby być to punkt do upragnionej wolności - punkt przerzutowy, koniec koszmaru, szansa na przetrwanie. Tym mogło okazać się muzeum w tej niewielkiej mieścinie. Jeśli udałoby im się zgromadzić świstokliki, chociaż jeden na każdą grupę, tak zniknęliby niezauważenie nie narażając przy tym Henrego oraz jego rodziny. Potrzebowali planu, większych detali, ale Finnie sądziła, że nade wszystko niezbędne były chęci.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Muzeum w Aldbourne
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire