Uliczka w pobliżu portu
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Uliczka w pobliżu portu
To jedna z wielu uliczek mieszczących się w pobliżu dzielnicy portowej, bardzo blisko miejsca, gdzie znajduje się czarodziejska część portu. Z tego powodu w przylegających do niej kamienicach mieszka kilka rodzin czarodziejów, można znaleźć też parę pubów, barów i kawiarni stworzonych biedniejszych przedstawicieli magicznej społeczności. Każdy z tych kilku lokali został starannie ukryty przed wzrokiem mugoli, którzy również tu żyją, nieświadomi tego, że niedaleko stąd tętni życiem czarodziejska część dzielnicy portowej. Mieści się tutaj też opuszczony budynek mugolskiej fabryki, wyższy i bardziej zaniedbany od budynków mieszkalnych. Jak na miejsce raczej ubogie i skromne jest tu znacznie spokojniej niż w pobliskich dokach, choć nadal należy zachować ostrożność po zmroku, zwłaszcza w tych czasach. Za dnia na zewnątrz najłatwiej spotkać osoby starsze, dzieci oraz ludzi podążających tędy na skróty w stronę czarodziejskiego portu. Po zmroku jest tu niemal pusto, na uliczkę wylegają za to koty, dlatego uliczka niekiedy potocznie jest nazywana kocią aleją, ponieważ kotów, zarówno bezpańskich jak i tych wypuszczanych na noc przez właścicieli, jest tu naprawdę sporo i nocami potrafią być naprawdę głośne. W nierównej, dawno nie remontowanej nawierzchni jest sporo dziur, które po intensywnych opadach wypełniają się kałużami.
- Zamieszana - powtórzyła po nim, uniosłszy ku górze jedną z ciemnych brwi. Brak wyobraźni mógł go zgubić, jednakże Wren ponownie zaoszczędziła mężczyźnie długich, pouczających wywodów, wiedząc, że mówiła dziś do ściany. Nie tego chciał, nie po to tu przyszedł, liczył zaledwie na towar mający zapewnić mu galeony, nie pokłady mądrości zdolnej uratować mu kiedyś skórę. Tę z kolei mogliby wychłostać mu już dzisiaj, w Tower, gdyby nie jej wspaniałomyślna interwencja. Oby młodzieniaszek, w którego obronie stanęli wspólnymi siłami - jej bardziej niż jego - wpadł do ciemnej dziury, w której złamie nogę i wykrwawi się na śmierć. Życzyła mu tego z nieukrywaną szczerością. - Brzmisz tak jakbyśmy co najmniej przemycali prowiant rebeliantom. To tylko alchemia, Jeremy, wymiana towarów. Trudno nie być w to zamieszanym mieszkając na Pokątnej - wyłuszczyła mu dobrodusznie, w teatralny sposób przewracając przy tym oczyma. Naprawdę nie spodziewał się po niej podobnej obrotności? Fakt, w ich niefortunnym świecie kobiety wciąż traktowano z góry, bez szacunku, uważano, że nadają się wyłącznie do pichcenia posiłków w kuchni, lecz znali się na tyle długo, by wiedział, że ta rola mijała się z jej powołaniem. Potrafiła odnaleźć to, o czym inni jedynie marzyli. Wydobyć z bebechów handlowej dzielnicy komponenty prawie niedostępne, nie licząc sobie zań wygórowanej ceny. Przynajmniej zbyt wygórowanej.
Chyba śnisz, powiedział, a kolejnymi słowami kopał sobie jedynie większy, głębszy grób. Może nie dziś, nie jutro, ale pewnego dnia Azjatka samodzielnie złamie mu ten nos w podziękowaniu za niewybredne komentarze, nawet jeśli nie wiedział, że wypowiedziane słowa odnosiły właśnie taki - irytujący - efekt. Tym razem zmarszczyła brwi tylko na chwilę, zanim jej mimika zrelaksowała się ponownie, a dłoń oparła na biodrze. Wydawała się wyzywająca, oczy błysnęły zaś niebezpiecznie, krytycznie, jako jedyne uwydatniając rzeczywiste rozdrażnienie użytym epitetem. Mała.
- Małe masz co najwyżej przyrodzenie, Jeremy - odpowiedziała mu gładko, tonem eleganckim, uprzejmym, jakby przed sobą miała być może szykownego szlachcica, do którego należało odnosić się z nienaganną kulturą. Przeczyło to słowom, oczywiście, lecz to było zamierzone; zazwyczaj nie zniżała się do poziomu podobnych przytyków, uznając je za poniżej pewnej godności człowieka, jednak tym razem portowy kurier po prostu zasłużył. Nie powinien traktować jej protekcjonalnie, nie powinien posługiwać się określeniami, które godziły w partnerstwo postawione na równi. Co za idiota. - Udowadniasz mi to na każdym kroku, nawet nie muszę zaglądać ci do spodni - dodała, wzruszywszy lekko ramionami, po czym odwróciła się na pięcie i miękkim krokiem ruszyła w stronę wyjścia z zaciemnionej alejki; nie odwróciła głowy by spojrzeć nań przez ramię, gdy uniosła rękę i pomachała mu na odchodne. Gest ten miał odwzajemnić przestrogę; nie mieszaj się w kłopoty, nie ładuj w tarapaty, bo nie zawsze będę obok, by cię opatrzeć. Dziś nastawiła mu nos, ale jutro mógł trafić na kogoś, kto go wybebeszy, co wtedy? Flaki pokryją portową uliczkę, rana wypluje krew, a świat zapomni o dzielnym Remy'm, który zgnił gdzieś w rynsztoku. Lepiej nie. W końcu, wbrew pozorom, współpracowało im się całkiem poprawnie.
zt
Chyba śnisz, powiedział, a kolejnymi słowami kopał sobie jedynie większy, głębszy grób. Może nie dziś, nie jutro, ale pewnego dnia Azjatka samodzielnie złamie mu ten nos w podziękowaniu za niewybredne komentarze, nawet jeśli nie wiedział, że wypowiedziane słowa odnosiły właśnie taki - irytujący - efekt. Tym razem zmarszczyła brwi tylko na chwilę, zanim jej mimika zrelaksowała się ponownie, a dłoń oparła na biodrze. Wydawała się wyzywająca, oczy błysnęły zaś niebezpiecznie, krytycznie, jako jedyne uwydatniając rzeczywiste rozdrażnienie użytym epitetem. Mała.
- Małe masz co najwyżej przyrodzenie, Jeremy - odpowiedziała mu gładko, tonem eleganckim, uprzejmym, jakby przed sobą miała być może szykownego szlachcica, do którego należało odnosić się z nienaganną kulturą. Przeczyło to słowom, oczywiście, lecz to było zamierzone; zazwyczaj nie zniżała się do poziomu podobnych przytyków, uznając je za poniżej pewnej godności człowieka, jednak tym razem portowy kurier po prostu zasłużył. Nie powinien traktować jej protekcjonalnie, nie powinien posługiwać się określeniami, które godziły w partnerstwo postawione na równi. Co za idiota. - Udowadniasz mi to na każdym kroku, nawet nie muszę zaglądać ci do spodni - dodała, wzruszywszy lekko ramionami, po czym odwróciła się na pięcie i miękkim krokiem ruszyła w stronę wyjścia z zaciemnionej alejki; nie odwróciła głowy by spojrzeć nań przez ramię, gdy uniosła rękę i pomachała mu na odchodne. Gest ten miał odwzajemnić przestrogę; nie mieszaj się w kłopoty, nie ładuj w tarapaty, bo nie zawsze będę obok, by cię opatrzeć. Dziś nastawiła mu nos, ale jutro mógł trafić na kogoś, kto go wybebeszy, co wtedy? Flaki pokryją portową uliczkę, rana wypluje krew, a świat zapomni o dzielnym Remy'm, który zgnił gdzieś w rynsztoku. Lepiej nie. W końcu, wbrew pozorom, współpracowało im się całkiem poprawnie.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
To nie tak, żeby się poddał. Co to to nie. Po prostu życie szło do przodu i to zupełnie nie po jego myśli. U Goyla wcale źle nie było, dużo noszenia, dużo stania i dużo dźwigania. Ot, praca jak praca. Nie żeby było łatwo na dwa etaty tyrać, ale w życiu by Pani Boyle nie zostawił. Słowo się rzekło, obiecał, że pomoże jej to pomoże i tyle. I choćby się miały ściany walić to słowa dotrzyma, honorowy był przecież z Hagrida półolbrzym. Nie żeby inne nie były honorowe! Chociaż mówiąc szczerze, ciężko byłoby to stwierdzić, nigdy w życiu żadnego nie poznał. Może jeszcze będzie okazja.
Pan Goyle wysłał go tym razem do pomocy jakiejś pani. Rookwood, nazwiska za cholerę nie kojarzył. Może by nawet lekko olbrzymio brzmiało, ale szczerze Hagrid wątpił, że pani do której wysłał ją Kapitan to olbrzymka albo chociaż półolbrzymka. Zastanawiał się jak będzie wyglądać, w końcu musiał ją rozpoznać na tej ulicy, ale po samym nazwisku ciężko było stwierdzić. To nie nazwisko przecież świadczyło o człowieku. Jego nazwisko mogłoby zresztą opowiadać różne historie i mało która była prawdą.
Nowy szef polecił mu czekać przy tej konkretnej uliczce o 10 wieczorem, ale Hagrid wolał dmuchać na zimne i na wypadek spotkania jakiejkolwiek przeszkody, na miejsce wyszedł wcześniej, docierając tam koło 21:37. No trudno, najwyżej postoi i poczeka, chociaż to też było niebezpieczne. Czort jeden wiedział na kogo można się było natknąć o tej porze, a Rubeus, chociaż odważny, wolał nie ryzykować spotkania ze szmalcownikiem. Sam nie korzystał z magii od lat, a ta potrafiła płatać dziwne figle, zwłaszcza jeśli za jej pomocą krzywdziło się ludzi. Sam oberwał sztyletami ponad miesiąc temu, chwilę przed tym jak zamknęli go w Tower. Cholerstwo takie. Zawsze lepiej było mieć przy pasku siekierkę, nawet jeśli schowana pod płaszczem, to przy ataku swoje ciosy obronne potrafiła zadać. Od dawna wolał radzić sobie siłą niż różdżką. Innego wyboru zresztą nie było.
Chłodniej się zrobiło w Londynie niż w lato, a to oznaczało, że zima mogła być wyjątkowo ciężka. Zaopatrzenia brakowało nawet w knajpie, a zupa gotowana na gwoździu zapewne nie smakowałaby najlepiej. Już pal sześć to piwo, powinien ograniczyć i tak. Koło jego nóg przebiegł wychudzony i kulejący pies, a tych Hagridowi było szkoda. Wierciły się bez celu i szukały w śmietnikach resztek żarcia, ale te śmietniki i tak wcześniej obrabiali bezdomni. Strach było czekać na rzeź w której to psy zaczną jeść bezdomnych, lub co gorsza, na odwrót.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Opowieść Caelana o mężczyźnie, którego przysłano do niego już w zeszłym miesiącu, wzbudziła w Sigrun ciekawość. Niekiedy słuchała kochanka jednym uchem, drugim zaś wypuszczała, niespecjalnie interesując się życiem portowej dzielnicy (nie miała wyrzutów sumienia, bo on czynił to samo; niekiedy czuła, że może powierzyć mu swoje wszystkie sekrety, gdyż Goyle myślami był gdzieś zupełnie indziej). Rzadko spotykało się kogoś, kto miał trzy metry wzrostu, a tak opisywał to żeglarz. Caelan nie zwykł przesadzać i wyolbrzymiać. Był racjonalistą, zachowywał zimną krew i trzeźwo oceniał sytuację - mówił jak jest. Tak wysoki wzrost nie mógł być naturalny. Traktowała to jako ciekawostkę, lecz kiedy zaproponował, że może kazać mu jej pomóc, jeśli będzie potrzebowała goryla - Sigrun poczuła się zaintrygowana. Dlaczego by nie?
Na obrzeża Londynu dostała się dzięki umiejętności, jakiej nauczyła się od Czarnego Pana, przez setki mil mknęła ponad ziemią niesłychanie szybko jako czarny obłok, którego mugolskie oko nie mogło dostrzec. Zmaterializowała się, a z zaczarowanej torby wyciągnęła miotłę i resztę drogi do magicznego portu pokonała właśnie na niej. Niemożliwość teleportacji była uciążliwa, lecz Rookwood wiedziała, że absolutnie konieczna. Zakon Feniksa był uparty i upierdliwy. Nie potrafił przyjąć do wiadomości, że wojnę przegrywali - a dalszy opór jedynie skazuje ich na większe cierpienie, które prędzej, czy później ich dosięgnie.
Z kieszeni płaszcza wyciągnęła pozłacany zegarek na łańcuszku; dochodziła godzina 21:37, co znaczyło ni mniej, ni więcej, że miała jeszcze trochę czasu. Poinformowała Hagrida, że ma pojawić się przy jednej z uliczek nie później, niż dwudziesta druga. Nie miała nic lepszego do roboty, więc od razu tam poszła. Na próżno w kieszeniach szukała paczki papierosów. Zabrakło jej ich ostatnio i nigdzie nie mogła kupić nowej. Srebrna papierośnica leżała na komodzie - też całkiem pusta. Problemy z zaopatrzeniem sklepów wcale nie pomagał Rookwood w powrocie do zdrowia. Silne uzależnienie od nikotyny dawało o sobie znać. Alpharda widywała coraz rzadziej, lecz bywała bardziej drażliwa niż zwykle.
Przygryzła dolną wargę, niemal do krwi, próbując odegnać od siebie wspomnienia o lordzie Black. Pamiętaj, że go pochowano. Pamiętaj, że on nie żyje. Ty tak. powtarzała sobie w myślach. Ona żyła i miała do załatwienia jedną w sprawę.
Sprawę, w której miała sprawdzić Hagrida - czy w ogóle będzie z niego jakiś pożytek?
Wyłoniła się zza rogu - smukła, wysoka postać w ciemnym płaszczu, spod którego przy każdym kroku wyłaniała się ciemnozielona spódnica i buty z wysoką cholewką - i od razu go dostrzegła. Nie można było pomylić Hagrida, jak mówił na niego Caelan, z nikim innym. Rzeczywiście był wielki. Nienaturalnie wielki. A ona wiedziała co to mogło oznaczać.
- Hagrid? - zagadnęła, podchodząc bliżej, a głos miała pewny, tak jak i krok. Śmiało podniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy. - To twoje imię? - Strasznie głupie, dopowiedziała sobie w myślach. - Goyle wspominał, że możesz mi pomóc - mówiła póki co spokojnie, głos miała opanowany. Od ponad miesiąca przypominała cień dawnej siebie, a zmęczenie odbijało się na bladej twarzy.
Na obrzeża Londynu dostała się dzięki umiejętności, jakiej nauczyła się od Czarnego Pana, przez setki mil mknęła ponad ziemią niesłychanie szybko jako czarny obłok, którego mugolskie oko nie mogło dostrzec. Zmaterializowała się, a z zaczarowanej torby wyciągnęła miotłę i resztę drogi do magicznego portu pokonała właśnie na niej. Niemożliwość teleportacji była uciążliwa, lecz Rookwood wiedziała, że absolutnie konieczna. Zakon Feniksa był uparty i upierdliwy. Nie potrafił przyjąć do wiadomości, że wojnę przegrywali - a dalszy opór jedynie skazuje ich na większe cierpienie, które prędzej, czy później ich dosięgnie.
Z kieszeni płaszcza wyciągnęła pozłacany zegarek na łańcuszku; dochodziła godzina 21:37, co znaczyło ni mniej, ni więcej, że miała jeszcze trochę czasu. Poinformowała Hagrida, że ma pojawić się przy jednej z uliczek nie później, niż dwudziesta druga. Nie miała nic lepszego do roboty, więc od razu tam poszła. Na próżno w kieszeniach szukała paczki papierosów. Zabrakło jej ich ostatnio i nigdzie nie mogła kupić nowej. Srebrna papierośnica leżała na komodzie - też całkiem pusta. Problemy z zaopatrzeniem sklepów wcale nie pomagał Rookwood w powrocie do zdrowia. Silne uzależnienie od nikotyny dawało o sobie znać. Alpharda widywała coraz rzadziej, lecz bywała bardziej drażliwa niż zwykle.
Przygryzła dolną wargę, niemal do krwi, próbując odegnać od siebie wspomnienia o lordzie Black. Pamiętaj, że go pochowano. Pamiętaj, że on nie żyje. Ty tak. powtarzała sobie w myślach. Ona żyła i miała do załatwienia jedną w sprawę.
Sprawę, w której miała sprawdzić Hagrida - czy w ogóle będzie z niego jakiś pożytek?
Wyłoniła się zza rogu - smukła, wysoka postać w ciemnym płaszczu, spod którego przy każdym kroku wyłaniała się ciemnozielona spódnica i buty z wysoką cholewką - i od razu go dostrzegła. Nie można było pomylić Hagrida, jak mówił na niego Caelan, z nikim innym. Rzeczywiście był wielki. Nienaturalnie wielki. A ona wiedziała co to mogło oznaczać.
- Hagrid? - zagadnęła, podchodząc bliżej, a głos miała pewny, tak jak i krok. Śmiało podniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy. - To twoje imię? - Strasznie głupie, dopowiedziała sobie w myślach. - Goyle wspominał, że możesz mi pomóc - mówiła póki co spokojnie, głos miała opanowany. Od ponad miesiąca przypominała cień dawnej siebie, a zmęczenie odbijało się na bladej twarzy.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Farta miał, że ktoś taki jak Goyle się mu trafił na pana kierownika. No wiedział, że kapitan to trzymał podobno z tymi złymi, co wszystkie szkody w Anglii robili, ale wielkiego wyboru i tak nie miał, jak miał przeżyć na względnej wolności. Teraz był spokojny, stał jak ten słup soli, oczekując, aż pojawi się przed nim kobieta, o której wspominał pan Goyle. W międzyczasie liczył jeszcze ptaki przelatujące nad portem, co leciały kluczem. Znak był, że lato się kończy, że teraz to już tylko chłód. W lewym kluczu leciało ich 21, w prawym 37, a przynajmniej tylu się doliczył. Był nieco wyżej i nieco bliżej nieba niż taki przeciętny człowiek, ale to za bardzo nie pomagało, ptaki i tak były wystarczająco daleko. Na miotle zresztą nigdy latać nie potrafił, za ciężkie cholerstwo było i utrzymać go za nic w górze nie chciało, nawet jak jeszcze dzieciakiem był. Wydostać się z Londynu nie miał już jak, nałożono jakiś namiar, zakazano opuszczać miasto. Ale może jakby tak odlecieć...? Gapił się niebo jak gdy nagle usłyszał kobiecy głos, wypowiadający jego nazwisko.
- Ta jest, no ja - powiedział spokojnie spuszczając wzrok. Blondynka była od niego dobre dwa razy niższa, ale wydawała się pewna siebie, jakby co najmniej trzy metry miała. - Nazwisko to, ale mnie po nazwisku gadają, z imienia, żem Rubeus - wzruszył ramionami. Póki co się nie bał, bo i nie było czego, póki co. Przecież go nie weźmie i nie poczaruje zaraz w tej uliczce. Pan Goyle przecież nie chciałby go zabić w taki sposób, sam mówił, że Hagrid może się przydać, a teraz miał komuś i w czymś pomóc. Tylko cholibka, w czym?
- A no ta, pani Rookwood - kiwnął krótko głową, niezbyt elegancko, bo i tego zresztą nie umiał. - Ale to w czym, co trza? Jak coś trza poprzenosić, że beczki jakieś czy inne, to mnie można dać znać gdzie i co, to ja polezę - zresztą i tak wolałby być sam, pomyśleć sobie na spokojnie o tym co to można było robić na przyszłość. Londyn dalej śmierdział, a Hagrid tęsknił za tym co mogłoby się stać gdyby nigdy do stolicy nie polazł. Od miesiąca jednak ponad nie miał żadnego kontaktu z Tonksem, ani nikim. Wszystko ucichło. Może i lepiej tak... Pomocy wołać nie zamierzał, wolał sobie sam poradzić, niż innych narażać. No i miał Parszywego, miał wszystkich tych, którzy okazywali mu dobre serducho, dzieląc się co rusz tym, czego sami prawie nie mieli. Jeszcze jakby tylko cukru dostał i Kerry jakoś może przez posłańca przekazał... Spełniony by był i mógłby resztę swoich dni po prostu pracować, nie zastanawiając się nad niczym, a w serduchu wierząc, że kiedyś się uda wyjść z podniesioną głową.
Póki co jednak Ci, co walczyli w imieniu Dumbledore'a nie dawali znaku życia, zostawili go. I trza se było poradzić, trudno.
- Ta jest, no ja - powiedział spokojnie spuszczając wzrok. Blondynka była od niego dobre dwa razy niższa, ale wydawała się pewna siebie, jakby co najmniej trzy metry miała. - Nazwisko to, ale mnie po nazwisku gadają, z imienia, żem Rubeus - wzruszył ramionami. Póki co się nie bał, bo i nie było czego, póki co. Przecież go nie weźmie i nie poczaruje zaraz w tej uliczce. Pan Goyle przecież nie chciałby go zabić w taki sposób, sam mówił, że Hagrid może się przydać, a teraz miał komuś i w czymś pomóc. Tylko cholibka, w czym?
- A no ta, pani Rookwood - kiwnął krótko głową, niezbyt elegancko, bo i tego zresztą nie umiał. - Ale to w czym, co trza? Jak coś trza poprzenosić, że beczki jakieś czy inne, to mnie można dać znać gdzie i co, to ja polezę - zresztą i tak wolałby być sam, pomyśleć sobie na spokojnie o tym co to można było robić na przyszłość. Londyn dalej śmierdział, a Hagrid tęsknił za tym co mogłoby się stać gdyby nigdy do stolicy nie polazł. Od miesiąca jednak ponad nie miał żadnego kontaktu z Tonksem, ani nikim. Wszystko ucichło. Może i lepiej tak... Pomocy wołać nie zamierzał, wolał sobie sam poradzić, niż innych narażać. No i miał Parszywego, miał wszystkich tych, którzy okazywali mu dobre serducho, dzieląc się co rusz tym, czego sami prawie nie mieli. Jeszcze jakby tylko cukru dostał i Kerry jakoś może przez posłańca przekazał... Spełniony by był i mógłby resztę swoich dni po prostu pracować, nie zastanawiając się nad niczym, a w serduchu wierząc, że kiedyś się uda wyjść z podniesioną głową.
Póki co jednak Ci, co walczyli w imieniu Dumbledore'a nie dawali znaku życia, zostawili go. I trza se było poradzić, trudno.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Sigrun obdarzyła półolbrzyma badawczym spojrzeniem, ciesząc się, że stanął w kręgu światła ulicznej latarni. Rzeczywiście wydawała się bardzo pewna siebie jak na kogoś, kto był od niego dwa razy niższy, pewnie z tonę lżejszy i mimo dobrej kondycji fizycznej, to pękłby jak drobna gałązka pod naporem jego siły. Każda inna kobieta na jej miejscu, a pewnie i nie jeden mężczyzna, przeląkłby się go - toporne, wyciosane jak w drewnie rysy mające w sobie coś dzikiego, gęste owłosienie nadawały mu nieciekawej aparycji. Rookwood zdawała się jednak nie czuć lęku za grosz. Śmiało zadzierała głowę, przesuwając spojrzeniem po jego twarzy i szerokich barkach. Miała wszak w rękawie coś, co czyniło ją potężną i dawało pewność siebie - cisowa różdżka, która stanowiła przedłużenie jej ręki. Moc miała wszak w sobie.
Zbyt często i gęsto obcowała z magicznymi stworzeniami, by nie nabrać podejrzeń co do Hagrida. Za dobrze znała się na zwierzętach i istotach, aby nie zacząć snuć podejrzeń. Czarodzieje nie osiągali takiego wzrostu. Najwyżsi spośród nich mierzyli nieco ponad dwa metry, Hagrid zaś, jak na jej oko, miał dobrze ponad trzy. Pertraktacje sprzed kilku miesięcy, spotkanie prawdziwych olbrzymów zasiewały w głowie Sigrun wiele wątpliwości. Znane były wszak przypadki mieszania się olbrzymów z ludźmi (a pomimo całej swej bezwstydnej natury i skłonności do perwersji akurat tego wolała sobie nie wyobrażać, to jak obcowanie ze zwierzętami), a o nim od dawna chodziły plotki. Odkąd tylko wyrzucono go ze szkoły magii i czarodziejstwa, kiedy zginęła ta szlama Marta. Czy o niej pamiętał? Czy miał w pamięci drobną, pyskatą blondynkę, która zawsze kręciła się koło Toma Riddle'a wpatrzona w niego jak w obrazek? Zapewne nie. Nie przypominała z siebie z tamtych czasów.
- Będę zatem zwracać się do ciebie jak inni, Hagridzie - zadecydowała. To dziwne, nieco prostackie nazwisko bardziej pasowały do niego niż imię Rubeus, które nosił nie jeden czarodziej czystej krwi. Jej głos zabrzmiał niemal beznamiętnie, spokojnie, wciąż była dziwnie opanowana. W odpowiedzi na jego pytanie potrząsnęła głową z pobłażliwym uśmiechem. - Nie, nie, Hagridzie. Nie chodzi mi o przenoszenie czegokolwiek. Użyłabym do tego zaklęcia Wingardium Leviosa - wyjaśniła mu. - [b]Jesteś mi potrzebny, aby zaprowadzić tu porządek - oznajmiła poważnym tonem i znów spojrzała mu w oczy. Na twarzy Rookwood niezmiennie malowała się powaga. - Niedaleko stąd, w jednej z kamienic przy uliczce Czarnobrodego, ukrywa się człowiek, który popełnił straszliwą zbrodnię - powiedziała ponuro, po czym westchnęła ciężko, jakby z żalem. - Wyobrażasz sobie, że śmie krzywdzić dzieci? Niewinne, ufne dzieci, które szukają tu pracy i kawałka chleba? Wiesz jak o nie teraz ciężko. To nie do wyobrażenia, że może wykorzystywać to w tak perfidny... perwersyjny... okrutny sposób. Wiesz co mam na myśli, Hagridzie? - Przy ostatnich słowach Sigrun zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. - Pan Goyle nie chce, aby te potworne zbrodnie przyćmiły zbliżający się jarmark, o porcie już i tak krążą nieprzyjemne plotki. Musimy rozmówić się z nim i ukarać go w tajemnicy. Rozumiesz mnie, Hagrid? - Nie była jednak pewna, czy aby na pewno rozumie co miała na myśli, postanowiła więc być bardziej dosadna. - On zmusił nieletnie, biedne dziewczęta do tego, co robi mąż i żona w czasie nocy poślubnej. Nie sądzisz, że to obrzydliwe? - spytała podchwytliwie. - Chodźmy lepiej. Zrobisz dobry uczynek, jeśli mi pomożesz - zachęciła go, prawą dłonią wskazując kierunek.
Zbyt często i gęsto obcowała z magicznymi stworzeniami, by nie nabrać podejrzeń co do Hagrida. Za dobrze znała się na zwierzętach i istotach, aby nie zacząć snuć podejrzeń. Czarodzieje nie osiągali takiego wzrostu. Najwyżsi spośród nich mierzyli nieco ponad dwa metry, Hagrid zaś, jak na jej oko, miał dobrze ponad trzy. Pertraktacje sprzed kilku miesięcy, spotkanie prawdziwych olbrzymów zasiewały w głowie Sigrun wiele wątpliwości. Znane były wszak przypadki mieszania się olbrzymów z ludźmi (a pomimo całej swej bezwstydnej natury i skłonności do perwersji akurat tego wolała sobie nie wyobrażać, to jak obcowanie ze zwierzętami), a o nim od dawna chodziły plotki. Odkąd tylko wyrzucono go ze szkoły magii i czarodziejstwa, kiedy zginęła ta szlama Marta. Czy o niej pamiętał? Czy miał w pamięci drobną, pyskatą blondynkę, która zawsze kręciła się koło Toma Riddle'a wpatrzona w niego jak w obrazek? Zapewne nie. Nie przypominała z siebie z tamtych czasów.
- Będę zatem zwracać się do ciebie jak inni, Hagridzie - zadecydowała. To dziwne, nieco prostackie nazwisko bardziej pasowały do niego niż imię Rubeus, które nosił nie jeden czarodziej czystej krwi. Jej głos zabrzmiał niemal beznamiętnie, spokojnie, wciąż była dziwnie opanowana. W odpowiedzi na jego pytanie potrząsnęła głową z pobłażliwym uśmiechem. - Nie, nie, Hagridzie. Nie chodzi mi o przenoszenie czegokolwiek. Użyłabym do tego zaklęcia Wingardium Leviosa - wyjaśniła mu. - [b]Jesteś mi potrzebny, aby zaprowadzić tu porządek - oznajmiła poważnym tonem i znów spojrzała mu w oczy. Na twarzy Rookwood niezmiennie malowała się powaga. - Niedaleko stąd, w jednej z kamienic przy uliczce Czarnobrodego, ukrywa się człowiek, który popełnił straszliwą zbrodnię - powiedziała ponuro, po czym westchnęła ciężko, jakby z żalem. - Wyobrażasz sobie, że śmie krzywdzić dzieci? Niewinne, ufne dzieci, które szukają tu pracy i kawałka chleba? Wiesz jak o nie teraz ciężko. To nie do wyobrażenia, że może wykorzystywać to w tak perfidny... perwersyjny... okrutny sposób. Wiesz co mam na myśli, Hagridzie? - Przy ostatnich słowach Sigrun zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. - Pan Goyle nie chce, aby te potworne zbrodnie przyćmiły zbliżający się jarmark, o porcie już i tak krążą nieprzyjemne plotki. Musimy rozmówić się z nim i ukarać go w tajemnicy. Rozumiesz mnie, Hagrid? - Nie była jednak pewna, czy aby na pewno rozumie co miała na myśli, postanowiła więc być bardziej dosadna. - On zmusił nieletnie, biedne dziewczęta do tego, co robi mąż i żona w czasie nocy poślubnej. Nie sądzisz, że to obrzydliwe? - spytała podchwytliwie. - Chodźmy lepiej. Zrobisz dobry uczynek, jeśli mi pomożesz - zachęciła go, prawą dłonią wskazując kierunek.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie, żeby się jakoś wybitnie na kulturze znał, wręcz przeciwnie można było powiedzieć, ale umiał być miły, przynajmniej do czasu aż go ktoś nie zaatakował. Nawet i lepiej, że gadała do niego po nazwisku, po imieniu to jakoś tak było... Intymnie zbytnio. Ta stała przed nim, wpatrując się z dołu, dumna i mała, ale bez zawahania na twarzy. Nie miał zamiaru zbytnio nad tym się roztrząsać, chciał jedynie odbębnić swoje i wracać do doków, gdzie mógłby trochę odpocząć. Poza tym było już późno, w Parszywym już na pewno tłum, a ochraniać nie było komu. Pani Boyle i tak dużo tolerowała, że nie zawsze był na miejscu, ale no... Sytuacja, jaka była, taka była. Pani Rookowood za to, no oby chciała jakąś szybką pomoc, by można było spadać.
- Porządek? Ale w sensie, że co? Bo sprzątać to czarami też można - dopytał raz jeszcze. Rajusiu, porządek to chyba pan Goyle zaprowadził, jak port przejął. Patrole też wciąż łaziły, Hagrid zresztą unikał ich jak ognia po ostatnich wydarzeniach. Dopiero kolejne informacje jakoś to lepiej w głowie rozjaśniły. Słuchał uważnie każdego słowa, marszcząc jeszcze brwi na informacje o jego czynach. - Ta no, rozumiem... - kiwnął głową. Aż mu się rzygać chciało na myśl o tej zbrodni. Postawiło to jednak przed nim pytanie, czy to była sprawa portu, czy tych całych Rycerzy Walpurgii? Oczywiście pan Goyle zarządca, ale Tonks mówił, że działał pod Czarnym Typem, co zabijał mugolaki. Hagrid nikogo zabijać nie planował, co najwyżej pokiereszować znacząco. - No obrzydliwe, ta. Ale to od kiedy to tak, że dopiero teraz? Biedniusie, cholibka... - pokręcił głową i polazł we wskazanym przez nią kierunku, pojęcia nie mając, co tak właściwie ma zrobić. Najpierw będzie musiał zobaczyć, jaka jest sytuacja, potem się zastanowi. Tak... Zaplanuje to sobie, czy coś.
Uliczki były wąskie, ale nie na tyle by swobodnie nie przeszedł, ciągnąc się gdzieś metr lub dwa za panią Rookwood. Nie bardzo chciał równać jej kroku, chociaż te stawiał o wiele większe. Niech prowadzi tam, gdzie mają iść, tylko czemu tak wolno łazi? Jeśli tam naprawdę były dzieci, które trzeba było uratować, to lepiej było podbiec czy coś? Ale żeby tak wprost mówić i kazać jej biegać, to chyba nie... Odchrząknął. - Ale w jakim sensie, że mąż i żona w nocy poślubnej? - domyślał się, ale dla pewności wolał. Z tymi alchemiczkami w Parszywym Pasażerze też się przecież grubo pomylił.
Minęli jeden sklep z jakimś obuwiem, którego powybijane szyby i kawałki kartonów porozrzucane wokół nie zachęcały do wejścia. Zapewne był opuszczony i to od wielu miesięcy. Mała cukiernia, gdzieś na rogu z wielkim szyldem "Nawet święty by się skusił", też opuszczona. Hagrid nawet nie miał ochoty na ciasto, żołądek i tak miesiąca miał ściśnięty i związany w supeł z tego całego stresu. W końcu jak dotarli we wskazane miejsce, stanął jeszcze przed bramą, dopytując: - Ja mam przodem czy ten, pani pójdzie? - kultura niby by chyba wymagała, by panią puścić, ale jak to teren niebezpieczny, to może on sam powinien?
- Porządek? Ale w sensie, że co? Bo sprzątać to czarami też można - dopytał raz jeszcze. Rajusiu, porządek to chyba pan Goyle zaprowadził, jak port przejął. Patrole też wciąż łaziły, Hagrid zresztą unikał ich jak ognia po ostatnich wydarzeniach. Dopiero kolejne informacje jakoś to lepiej w głowie rozjaśniły. Słuchał uważnie każdego słowa, marszcząc jeszcze brwi na informacje o jego czynach. - Ta no, rozumiem... - kiwnął głową. Aż mu się rzygać chciało na myśl o tej zbrodni. Postawiło to jednak przed nim pytanie, czy to była sprawa portu, czy tych całych Rycerzy Walpurgii? Oczywiście pan Goyle zarządca, ale Tonks mówił, że działał pod Czarnym Typem, co zabijał mugolaki. Hagrid nikogo zabijać nie planował, co najwyżej pokiereszować znacząco. - No obrzydliwe, ta. Ale to od kiedy to tak, że dopiero teraz? Biedniusie, cholibka... - pokręcił głową i polazł we wskazanym przez nią kierunku, pojęcia nie mając, co tak właściwie ma zrobić. Najpierw będzie musiał zobaczyć, jaka jest sytuacja, potem się zastanowi. Tak... Zaplanuje to sobie, czy coś.
Uliczki były wąskie, ale nie na tyle by swobodnie nie przeszedł, ciągnąc się gdzieś metr lub dwa za panią Rookwood. Nie bardzo chciał równać jej kroku, chociaż te stawiał o wiele większe. Niech prowadzi tam, gdzie mają iść, tylko czemu tak wolno łazi? Jeśli tam naprawdę były dzieci, które trzeba było uratować, to lepiej było podbiec czy coś? Ale żeby tak wprost mówić i kazać jej biegać, to chyba nie... Odchrząknął. - Ale w jakim sensie, że mąż i żona w nocy poślubnej? - domyślał się, ale dla pewności wolał. Z tymi alchemiczkami w Parszywym Pasażerze też się przecież grubo pomylił.
Minęli jeden sklep z jakimś obuwiem, którego powybijane szyby i kawałki kartonów porozrzucane wokół nie zachęcały do wejścia. Zapewne był opuszczony i to od wielu miesięcy. Mała cukiernia, gdzieś na rogu z wielkim szyldem "Nawet święty by się skusił", też opuszczona. Hagrid nawet nie miał ochoty na ciasto, żołądek i tak miesiąca miał ściśnięty i związany w supeł z tego całego stresu. W końcu jak dotarli we wskazane miejsce, stanął jeszcze przed bramą, dopytując: - Ja mam przodem czy ten, pani pójdzie? - kultura niby by chyba wymagała, by panią puścić, ale jak to teren niebezpieczny, to może on sam powinien?
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Kącik ust Sigrun drgnęły, kiedy Hagrid zasugerował jej sprzątanie portu czarami. Cóż, nie spodziewała się po nim wiele. Olbrzymy uchodziły za stworzenia o wyjątkowo niskiej inteligencji, odwrotnie proporcjonalnej do własnej wagi. Nie miała do czynienia dotychczas z półolbrzymami, spodziewała się jednak, że nie miał po kim odziedziczyć jakiekolwiek inteligencji. Po olbrzymie? Wykluczone ze względu na specyfikę rasy. Po kimś, kto spółkował z olbrzymem? To wykluczało się przez samo się. Sigrun była jednak niezmiernie ciekawa jak do tego doszło. Olbrzym wziął ludzką kobietę? Czy Hagrid był zatem owocem gwałtu? Mało prawdopodobne. Rookwood przypuszczała, że organizm czarownicy, nawet wytrzymały, nie wytrzymałby tego. Na pewno już nie wytrzymałaby tego jej miednica. Jeśli zaś z olbrzymką spółkował czarodziej... No musiał być wyjątkowym turpistą. Tak, czy inaczej - musiało to być ze wszech miar obrzydliwe, tak jak obrzydliwi byli mieszańcy. Sigrun nie znosiła ich wszystkich z całego, zepsutego serca. Półolbrzymy, wilkołaki, pólgobliny... Odmieńcy. Ni to zwierzęta, ni to ludzie. Jeśli musiały już istnieć, to jedynie po to, aby służyć czarodziejowi. To miała zamiar wyegzekwować na Hagridzie, choć zamierzała uczynić to podstępem.
- Nie chodziło mi o dosłowny porządek na ulicy, a bardziej metaforyczny - wyjaśniła mu, lecz w jej głosie rozbrzmiała już nutka niecierpliwości.
Hagrid połknął haczyk, dał wiarę słowom jasnowłosej czarownicy, bo dlaczego by nie? Nawet się nie zająknęła, nie odwracała wzroku, nie drgnęła jej powieka. Mówiła poważnie, spokojnie, jakby powierzała półolbrzymowi jedną z cennych tajemnic.
- Chodźmy - ponagliła go Sigrun.
Żwawym krokiem ruszyła we wskazanym wcześniej gestem kierunku. Nogi miała długie, ruch energiczny, jednakże dla kogoś kto mierzył trzy metry wzrostu to i tak musiało być dość powolne. Wąską uliczką kroczyła pierwsza, miała Hagrida za plecami, nie oglądała się jednak na niego z przestrachem. Sigrun sprawiała wrażenie spokojnej i pewnej siebie. Czyż odwracając się do niego plecami nie okazywała mu zaufania? Była czujna, miała dobry słuch, gdyby spróbował wyciągnąć ku niej łapska, zdematerializowałaby się szybciej niż zdążyłby mrugnąć.
Zerknęła na niego przez ramię dopiero wtedy, kiedy odchrząknął, by po czasie dopytać o szczegóły. Jasne brwi uniosły się lekko. Nie wiedział co miała na myśli? Żył na tym świecie już trochę. Nie wierzyła, że w pólolbrzymie nie było popędów właściwych wszystkim istotom na tym świecie.
- W takim sensie, że z nimi spółkuje. Wiesz na czym to polega? - spytała go takim tonem jakby pytała małe dziecko ile jest dwa plus dwa. Nie czekała na odpowiedź. - Rozbiera je i to co sam masz w spodniach wsadza między nogi - wyjaśniła, dbając o to, aby zabrzmiała tak jakby ją to brzydziło. To nie było szczególnie trudne. Rozumiała wiele dewiacji i odchyleń - to jednak wydawało się zwyczajnie obleśne. Wzrok Sigrun przesunął się po szyldzie cukierni, na którym namalowano kremówkę. Nigdy nie przepadała za słodyczami. Na swoje własne szczęście.
- Pójdę przodem, ale ty mnie osłaniaj, dobrze? - zwróciła się do niego cicho. Gdy minęli jedno z otwartych okien, usłyszeli pijacki śpiew, coś co brzmiało jak: Pan stanął nad brzegiem, szukał ludzi, gotowych pójść za nim.... Nie zwróciła na to jednak większej uwagi. - To już niedaleko - powiedziała, a kiedy stanęła przy drzwiach jednej z kamienic przytknęła palec do ust, nakazując pólolbrzymowi zachowanie ciszy. W domu chyba nikogo nie było. W żadnym z okien nie paliło się światło, lecz to tylko pozory - tego była pewna. Rookwood machnęła krótko różdżką i otworzyła drzwi, po czym wkroczyła do ciemnego korytarza. Niemal od razu błysnęło zaklęcie, ledwie się przed nim uchyliła.
- Wiedziałeś, że po ciebie przyjdziemy, Henry. Twoje zbrodnie nie ujdą ci płazem - wyrzekła surowym tonem, unosząc na niego różdżkę.
- Po moim trupie, zdziro - wrzasnął mężczyzna z krótkim wąsem. W półmroku korytarza wydawał się wyjątkowo żółtawy na twarzy. W którymś z pokój rozległ się dziecięcy płacz.
- Widzisz? - spytała Hagrida, po czym raz jeszcze machnęła różdżką. - Regressio - zawołała, chcąc trafić Henry'ego prosto w pierś. - Złap go i zabierz mu różdżkę - poleciła półolbrzymowi.
- Nie chodziło mi o dosłowny porządek na ulicy, a bardziej metaforyczny - wyjaśniła mu, lecz w jej głosie rozbrzmiała już nutka niecierpliwości.
Hagrid połknął haczyk, dał wiarę słowom jasnowłosej czarownicy, bo dlaczego by nie? Nawet się nie zająknęła, nie odwracała wzroku, nie drgnęła jej powieka. Mówiła poważnie, spokojnie, jakby powierzała półolbrzymowi jedną z cennych tajemnic.
- Chodźmy - ponagliła go Sigrun.
Żwawym krokiem ruszyła we wskazanym wcześniej gestem kierunku. Nogi miała długie, ruch energiczny, jednakże dla kogoś kto mierzył trzy metry wzrostu to i tak musiało być dość powolne. Wąską uliczką kroczyła pierwsza, miała Hagrida za plecami, nie oglądała się jednak na niego z przestrachem. Sigrun sprawiała wrażenie spokojnej i pewnej siebie. Czyż odwracając się do niego plecami nie okazywała mu zaufania? Była czujna, miała dobry słuch, gdyby spróbował wyciągnąć ku niej łapska, zdematerializowałaby się szybciej niż zdążyłby mrugnąć.
Zerknęła na niego przez ramię dopiero wtedy, kiedy odchrząknął, by po czasie dopytać o szczegóły. Jasne brwi uniosły się lekko. Nie wiedział co miała na myśli? Żył na tym świecie już trochę. Nie wierzyła, że w pólolbrzymie nie było popędów właściwych wszystkim istotom na tym świecie.
- W takim sensie, że z nimi spółkuje. Wiesz na czym to polega? - spytała go takim tonem jakby pytała małe dziecko ile jest dwa plus dwa. Nie czekała na odpowiedź. - Rozbiera je i to co sam masz w spodniach wsadza między nogi - wyjaśniła, dbając o to, aby zabrzmiała tak jakby ją to brzydziło. To nie było szczególnie trudne. Rozumiała wiele dewiacji i odchyleń - to jednak wydawało się zwyczajnie obleśne. Wzrok Sigrun przesunął się po szyldzie cukierni, na którym namalowano kremówkę. Nigdy nie przepadała za słodyczami. Na swoje własne szczęście.
- Pójdę przodem, ale ty mnie osłaniaj, dobrze? - zwróciła się do niego cicho. Gdy minęli jedno z otwartych okien, usłyszeli pijacki śpiew, coś co brzmiało jak: Pan stanął nad brzegiem, szukał ludzi, gotowych pójść za nim.... Nie zwróciła na to jednak większej uwagi. - To już niedaleko - powiedziała, a kiedy stanęła przy drzwiach jednej z kamienic przytknęła palec do ust, nakazując pólolbrzymowi zachowanie ciszy. W domu chyba nikogo nie było. W żadnym z okien nie paliło się światło, lecz to tylko pozory - tego była pewna. Rookwood machnęła krótko różdżką i otworzyła drzwi, po czym wkroczyła do ciemnego korytarza. Niemal od razu błysnęło zaklęcie, ledwie się przed nim uchyliła.
- Wiedziałeś, że po ciebie przyjdziemy, Henry. Twoje zbrodnie nie ujdą ci płazem - wyrzekła surowym tonem, unosząc na niego różdżkę.
- Po moim trupie, zdziro - wrzasnął mężczyzna z krótkim wąsem. W półmroku korytarza wydawał się wyjątkowo żółtawy na twarzy. W którymś z pokój rozległ się dziecięcy płacz.
- Widzisz? - spytała Hagrida, po czym raz jeszcze machnęła różdżką. - Regressio - zawołała, chcąc trafić Henry'ego prosto w pierś. - Złap go i zabierz mu różdżkę - poleciła półolbrzymowi.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tatko o szczegółach narodzin Hagrida nigdy chłopakowi nie opowiadał. Zresztą, jakie szczegóły miałby usłyszeć? Wiadomym było w sąsiedztwie, że olbrzymka spowiła syna, nikt nie dopytywał jak, kiedy i gdzie, chociaż ciekawość ludzka pewnie zżerała od środka. Ostatecznie, zanim Rubeus o wszystkim się dowiedział, tatko zdążył zemrzeć, zostawiając go samego na tym świecie. Życie było, jakie było, znaczy się ciężkie. Pani Rookwood nie wyglądała na taką, co by tego drastycznie doświadczyła, ale nie zwykł oceniać książki po okładce. To, że miała nowe ubrania, że nie była brudna, nie wyglądała na głodną czy zmęczoną, to nie znaczyło, że ciężko w życiu nie miała. Nie wypadało jednak o takie rzeczy pytać, nie dość, że dopiero się spotkali, to jeszcze ich relacja z góry była określona. Miał jej pomóc, tak jak pomagał panu Goylowi. Tak jak musiał, by Ministerstwo ponownie nie zamknęło go w więzieniu. Chory ten świat... Trza było tylko przeżyć.
Podążał więc za kobietą, idąc powoli, żeby jej nie wyprzedzić. Znała drogę, prowadziła, to ona wyznaczała dzisiaj zadania. Hagrid liczył jedynie, że nie będzie źle. Jeśli jednak ktoś faktycznie krzywdził dzieciaki, jeśli w porcie dochodziło do takich okropieństw, musiał pomóc. To mógł być jednak podstęp, zdawał sobie z tego sprawę, Goyle był Rycerzem, służył tamtym..., szanse, że ta kobieta była taka sama albo myślała podobnie były więc duże. Jaki miał jednak wybór? Żaden.
- Wiem, ta, no... Potworne to - powiedział przełykając głośno ślinę, a w środku aż się gotowało. Nie miał zamiaru atakować od razu pierwszego napotkanego czarodzieja, uznając za pewnik, że to ten zbrodniarz. Musiał zrozumieć więcej, ale nie było czasu, nie było sposobności. Nie sprzeciwi się przecież... A może? - Osłonie, dobra je, nie ma problemu. Tylko trza będzie powolutku, się będę musiał - powiedział jeszcze krótko gdy stanęli przed kamienicą.
Wpatrywał się w drzwi, starając się przypomnieć sobie czy kiedykolwiek tam był, czy kojarzy ten teren, czy to podpucha czy może faktycznie jego pomoc jest potrzebna w takiej sprawie, jaką była krzywda dzieci. Biedne dzieciaki. Pani Rookwood weszła pierwsza, a on zgodnie z poleceniem za nią. Schylając się głęboko w dół, by przejść przez bramę, zmrużył mocniej oczy, wyszukując osoby, której szukała. Henry... Dostrzegł mężczyznę z krótkim wąsem. Wiedział, że przyjdą. Musiał wiedzieć. Kim był...? Przez głowę Hagrida przeleciały dziesiątki myśli, dziesiątki wątpliwości i scenariuszy. Przecież to wcale nie musiało być tak, przecież... I wtedy z pokoju rozległ się płacz dziecka. Więc to prawda? Nie myśląc więcej, wykonał polecenie. Dwa kroki do przodu i Henry był już w jego rękach. Hagrid zmrużył oczy, wpatrując się w mężczyznę, usiłując znaleźć w jego spojrzeniu cokolwiek, co da mu znać, kim był, co robił. Na wszelki wypadek stał tyłem do pani Rookwood, zasłaniał Henry'ego, równocześnie trzymając go na tyle mocno przed sobą, by nie był w stanie uciec. Tylko gdzie miał różdżkę? - Co robisz tym dzieciakom? - zapytał krótko, wskazując głową na pokój, z którego dobiegał płacz. Jedną ręką Rubeus trzymał za kark mężczyzny, drugą próbując przeszukiwać go w poszukiwaniu różdżki. Jego dziwnie żółtawa twarz pociła się, marszczyła, był wściekły czy przerażony? Mieszkanie wyglądało normalnie, nawet ktoś zdjęcie barki stojącej przy brzegu powiesił. Co tu się działo?
Podążał więc za kobietą, idąc powoli, żeby jej nie wyprzedzić. Znała drogę, prowadziła, to ona wyznaczała dzisiaj zadania. Hagrid liczył jedynie, że nie będzie źle. Jeśli jednak ktoś faktycznie krzywdził dzieciaki, jeśli w porcie dochodziło do takich okropieństw, musiał pomóc. To mógł być jednak podstęp, zdawał sobie z tego sprawę, Goyle był Rycerzem, służył tamtym..., szanse, że ta kobieta była taka sama albo myślała podobnie były więc duże. Jaki miał jednak wybór? Żaden.
- Wiem, ta, no... Potworne to - powiedział przełykając głośno ślinę, a w środku aż się gotowało. Nie miał zamiaru atakować od razu pierwszego napotkanego czarodzieja, uznając za pewnik, że to ten zbrodniarz. Musiał zrozumieć więcej, ale nie było czasu, nie było sposobności. Nie sprzeciwi się przecież... A może? - Osłonie, dobra je, nie ma problemu. Tylko trza będzie powolutku, się będę musiał - powiedział jeszcze krótko gdy stanęli przed kamienicą.
Wpatrywał się w drzwi, starając się przypomnieć sobie czy kiedykolwiek tam był, czy kojarzy ten teren, czy to podpucha czy może faktycznie jego pomoc jest potrzebna w takiej sprawie, jaką była krzywda dzieci. Biedne dzieciaki. Pani Rookwood weszła pierwsza, a on zgodnie z poleceniem za nią. Schylając się głęboko w dół, by przejść przez bramę, zmrużył mocniej oczy, wyszukując osoby, której szukała. Henry... Dostrzegł mężczyznę z krótkim wąsem. Wiedział, że przyjdą. Musiał wiedzieć. Kim był...? Przez głowę Hagrida przeleciały dziesiątki myśli, dziesiątki wątpliwości i scenariuszy. Przecież to wcale nie musiało być tak, przecież... I wtedy z pokoju rozległ się płacz dziecka. Więc to prawda? Nie myśląc więcej, wykonał polecenie. Dwa kroki do przodu i Henry był już w jego rękach. Hagrid zmrużył oczy, wpatrując się w mężczyznę, usiłując znaleźć w jego spojrzeniu cokolwiek, co da mu znać, kim był, co robił. Na wszelki wypadek stał tyłem do pani Rookwood, zasłaniał Henry'ego, równocześnie trzymając go na tyle mocno przed sobą, by nie był w stanie uciec. Tylko gdzie miał różdżkę? - Co robisz tym dzieciakom? - zapytał krótko, wskazując głową na pokój, z którego dobiegał płacz. Jedną ręką Rubeus trzymał za kark mężczyzny, drugą próbując przeszukiwać go w poszukiwaniu różdżki. Jego dziwnie żółtawa twarz pociła się, marszczyła, był wściekły czy przerażony? Mieszkanie wyglądało normalnie, nawet ktoś zdjęcie barki stojącej przy brzegu powiesił. Co tu się działo?
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Pozory rzeczywiście myliły. Sigrun wyglądała porządnie, może nawet lepiej, wyglądała jak ktoś komu w życiu się powiodło. Dobrze skrojona szata uszyta z lepszych materiałów, makijaż na twarzy, w uszach srebrne kolczyki, na palcu pierścień. Różdżkę o zdobionej rękojeści trzymała w pochwie przy pasie. Na arystokratę nie wyglądała na pewno, lecz wyróżniała się spośród typowych mieszkańców portu - a jednak wcale łatwego życia nie miała, choć nigdy ani nie głodowała, ani nie klepała biedy. Musiała sobie jednak radzić z nienawiścią własnego ojca, nienawiścią mężczyzn do kobiecej niezależności, własnym gniewem i samą sobą. Rookwood wcale nie miała lekko. Droga, którą wybrała świadomie była ścieżką wyboistą i usłaną ostrymi kamieniami, rozżarzonymi węglami i kłodami. Nie żałowała jednak, że ją wybrała. To ukształtowało wiedźmę w kogoś silnego. W kogoś, z kim nie należało zadzierać. W kogoś, kto się liczył. Z tego czuła się dumna i było to po niej widać. Ruchy Sigrun nabrały pewnej wyniosłości, pewności siebie tańczącej na granicy arogancji.
- Nigdzie się nie śpieszymy, Rubeusie. Mamy całą noc - odrzekła poważnie Sigrun. - Jeśli będzie uciekał, to nie ucieknie daleko. W mieście nie można się teleportować - chociaż skąd możesz wiedzieć, pewnie tego nie potrafisz, dopowiedziała sobie w myślach, zanim jeszcze weszła do kamienicy. Kłamała wciąż jak z nut. Wcale nie potrzebowała pomocy przygłupiego półolbrzyma. Doskonale poradziłaby sobie w pojedynkę, bez żadnej osłony, lecz skoro już Hagrida wysłano, by pracował dla Caelana, a ten zasugerował Sigrun znalezienia mu jakiegoś zajęcia - to dlaczego by nie?
Sigrun przesunęła się w bok, niemal przytuliła się do ściany niezbyt szerokiego korytarza, aby przepuścić półolbrzyma podążającego wykonać polecenie. Wydawało jej się, że poczuła jego smród - smród mieszańca, ale może to tylko nadwrażliwa wyobraźnia przepełnionej gniewem, chorej z nienawiści kobiety. O wilkołakach też zawsze mówiła, że cuchnęły mokrym psem. Nie wypuszczając różdżki z palców obserwowała jak Rubeus podchodzi do Henry'ego i łapie go za kark, drugim łapskiem przeszukując kieszenie jego szaty. Słyszała pytanie jakie zadał.
- Nie odpowie ci teraz przecież. Jest pod wpływem Regressio - odpowiedziała za Henry'ego, zirytowanym tonem; olbrzym przecież widział jak zaklęcie trafia mężczyznę w pierś. Kiedy podeszła bliżej dostrzegła wyraz na żółtawej twarzy - głupi uśmieszek, niezbyt przytomny, spojrzenie nieskupione na niczym. Teraz cofnęła jego umysł do poziomu małego niemowlęcia. Dostrzegłszy różdżkę w łapsku Hagrida wyciągnęła po nią władczo rękę. - Myślisz, że przyzna się do swoich zbrodni? Nie bądź naiwny - upomniała go surowo.
Weszła do pokoju, gdzie płakało dziecko. Machnięciem różdżki rozpaliła świece i blask ciepłego światła rozproszył ciemność. W kącie kuliła się jeszcze dwójka kilkuletnich, tuląc się do siebie wzajemnie, dzieci.
- Przyszliśmy wam pomóc - skłamała gładko Sigrun.
- Zabierzecie nas stąd w bezpieczne miejsce? - spytała z nadzieją dziewczynka. Najwyraźniej czekali na kogoś, kto miał ich wywieźć z Londynu.
- Och, tak, zabierzemy. Jest tu jeszcze ktoś?
- W piwnicy jest Annabelle - odpowiedział chłopiec.
Sigrun obejrzała się na Hagrida, spojrzała na niego wymownie, a kiedy dostrzegła, że na twarz Henry'ego wraca bardziej trzeźwy wyraz trafiła go Regressio raz jeszcze - tym razem wkładając w to więcej mocy.
- A nie mówiłam? - spytała półolbrzyma. - Wyprowadź go na zewnątrz. A wy tu zaczekacie.
- Nigdzie się nie śpieszymy, Rubeusie. Mamy całą noc - odrzekła poważnie Sigrun. - Jeśli będzie uciekał, to nie ucieknie daleko. W mieście nie można się teleportować - chociaż skąd możesz wiedzieć, pewnie tego nie potrafisz, dopowiedziała sobie w myślach, zanim jeszcze weszła do kamienicy. Kłamała wciąż jak z nut. Wcale nie potrzebowała pomocy przygłupiego półolbrzyma. Doskonale poradziłaby sobie w pojedynkę, bez żadnej osłony, lecz skoro już Hagrida wysłano, by pracował dla Caelana, a ten zasugerował Sigrun znalezienia mu jakiegoś zajęcia - to dlaczego by nie?
Sigrun przesunęła się w bok, niemal przytuliła się do ściany niezbyt szerokiego korytarza, aby przepuścić półolbrzyma podążającego wykonać polecenie. Wydawało jej się, że poczuła jego smród - smród mieszańca, ale może to tylko nadwrażliwa wyobraźnia przepełnionej gniewem, chorej z nienawiści kobiety. O wilkołakach też zawsze mówiła, że cuchnęły mokrym psem. Nie wypuszczając różdżki z palców obserwowała jak Rubeus podchodzi do Henry'ego i łapie go za kark, drugim łapskiem przeszukując kieszenie jego szaty. Słyszała pytanie jakie zadał.
- Nie odpowie ci teraz przecież. Jest pod wpływem Regressio - odpowiedziała za Henry'ego, zirytowanym tonem; olbrzym przecież widział jak zaklęcie trafia mężczyznę w pierś. Kiedy podeszła bliżej dostrzegła wyraz na żółtawej twarzy - głupi uśmieszek, niezbyt przytomny, spojrzenie nieskupione na niczym. Teraz cofnęła jego umysł do poziomu małego niemowlęcia. Dostrzegłszy różdżkę w łapsku Hagrida wyciągnęła po nią władczo rękę. - Myślisz, że przyzna się do swoich zbrodni? Nie bądź naiwny - upomniała go surowo.
Weszła do pokoju, gdzie płakało dziecko. Machnięciem różdżki rozpaliła świece i blask ciepłego światła rozproszył ciemność. W kącie kuliła się jeszcze dwójka kilkuletnich, tuląc się do siebie wzajemnie, dzieci.
- Przyszliśmy wam pomóc - skłamała gładko Sigrun.
- Zabierzecie nas stąd w bezpieczne miejsce? - spytała z nadzieją dziewczynka. Najwyraźniej czekali na kogoś, kto miał ich wywieźć z Londynu.
- Och, tak, zabierzemy. Jest tu jeszcze ktoś?
- W piwnicy jest Annabelle - odpowiedział chłopiec.
Sigrun obejrzała się na Hagrida, spojrzała na niego wymownie, a kiedy dostrzegła, że na twarz Henry'ego wraca bardziej trzeźwy wyraz trafiła go Regressio raz jeszcze - tym razem wkładając w to więcej mocy.
- A nie mówiłam? - spytała półolbrzyma. - Wyprowadź go na zewnątrz. A wy tu zaczekacie.
She's lost control
again
Ostatnio zmieniony przez Sigrun Rookwood dnia 15.07.21 21:47, w całości zmieniany 1 raz
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Całą noc, całą noc... Był zmęczony, chociaż tego to nawet i dobre dziesięć godzin kimania, by nie zmieniło. Trzeba mu było solidnego wypoczynku dla psychyki, a to raczej nastać nie miało ani kiedy, ani jak, skoro żył w stolicy. Inaczej wyobrażał sobie ten czas, miał tu żyć, pomagać, zrobić tak, aby było dobrze, a tym czasem tkwił jak w pierdlu. Nie dziwił się już nawet, dla nich był tylko mieszańcem i to takim bardziej niż mniej plugawym, no bo kto to widział, co by olbrzym i czarodziej... Głupkiem też był, ale do tego już się przyzwyczaił. Czasem za długi jęzor wiązał się w supeł i wykręcał. Nawet nie wiedział, że w mieście nie można się teleportować, sam zresztą nigdy się tej sztuki nie wyuczył. Z jednej strony obawiał się, co jak trzeba będzie go gonić i wybiec poza obręb miasta, ale z drugiej strony... Tak daleko nigdy, by nie zaszedł od Hagrida, miał on przecież 3 razy dłuższe nogi, jak nie więcej. Na szczęście (albo nieszczęście?) raczej daleko nie ucieknie, a już na pewno nie w łapskach półolbrzyma. Nie miał pojęcia czym jest Regressio, ba! Nawet nie do końca chciał o to pytać, także uznał, że odpowiedź nie będzie problemem. Kiwnął więc głową gdy pani Rookwood oznajmiła, ze to tak nie działa. Czy mógł jej na tyle zaufać? Przecież wszystko wskazywała na to, że nie kłamała, tamte dzieci... Znalazł różdżkę mężczyzny i wyrwał mu ją, chwilę potem wręczając kobiecie, która wyciągała po nią swoją dłoń. Wystarczyłby jeden strzał, jeden strzał w jej głowę... Nie mógł tego zrobić, nie znał jej, nie była chyba złym człowiekiem, przecież te dzieci... Dostrzegł smutne oczy, obserwował ich reakcje, biedne małe dzieciaki. Mężczyznę trzymał tak, aby nie widziały jego wzroku, nie musiały więcej na niego patrzeć. Sam próbował uśmiechnąć się nieco, co by dodać im otuchy, ale nie był pewien czy jego szarość twarzy podziała kojąco. Jedno dziecko przebiegło szybciej, dziewczyna w głosie miała nadzieję, a on czuł, że robi coś dobrego. Żółtawa gęba człowieka, którego trzymał w pięściach, miała tępy wyraz twarzy, gdy wynosił go na zewnątrz. Powoli po schodach, przez bramę, tak jak kazała. Mógłby rozbić mu głowę za to co tym wszystkim biednym dzieciaczkom robił. Mógłby... W końcu pani Rookwood brzmiała szczególnie wiarygodnie. - Co z nim robić? - spytał, gdy pięści zaciskały się na karku tego okrutnika.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Obserwowała twarz Hagrida uważnie. Wielką, szeroką twarz człowieka... nie, mieszańca, tak, mieszańca, prostego i niezbyt bystrego. Jego emocje mogła czytać z niej jak z otwartej książki. Sigrun nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Hagrid się waha. Przez chwilę sądziła, że nie odda jej tej różdżki i byłaby gotowa zabrać mu ją siłą (choć byłoby to raczej trudne, bo w starciu fizycznym nie miałaby z nim najmniejszych szans, zaś olbrzymy miały cholernie grubą skórę, odporną na czary i musiałaby sięgnąć po naprawdę potężne zaklęcia, by go zranić, a przecież nie o to chodziło - Caelan Goyle raczej nie byłby zadowolony, gdyby stracił takiego chłopca na posyłki); ostatecznie jednak zwrócił wiedźmie różdżkę mężczyzny, ona zaś bezceremonialnie ją złamała, niszcząc bezpowrotnie najpewniej dzieło Ollivandera. Pióro feniksa zwisało smętnie z obu kawałków osikowego drewna, które Sigrun wsunęła do kieszeni płaszcza.
Podczas gdy ona rozmawiała z dziećmi, Hagrid posłusznie wyprowadził mężczyznę na zewnątrz. Odprowadziła go spojrzeniem, po czym powróciła do salonu, to dzieci. Palce ją świerzbiły, aby unieść różdżkę, to jednak nie był jeszcze ten moment.
- Wyprowadzę ją stamtąd - obwieściła, po czym ruszyła do wskazanych przez chłopca drzwi. Otworzenie ich zajęło jej dłuższą chwili, okazały się zabezpieczone, w srodku jednak rzeczywiście ukryto dziewczynkę - małą szlamę, która ufnie uwierzyła, że Sigrun przyszła jej pomóc. Tak jak Hagrid i pozostałe dzieci.
Tymczasem ich przyszłość miała okazać się bardziej ponura.
Sigrun wyszła na zewnątrz, do Hagrida, który trzymał w swoich potężnych łapksach Johna. Wciąż był pod wpływem silnego Regressio i nie mógł mówić. Sigrun zdążyła wezwać patrol magicznej policji. Nie zamierzała zajmować się tym już w pojedynkę.
- Dostanie to, na co zasłużył, Hagridzie. Wyląduje w Tower i zostanie osądzony za swoje zbrodnie - wyrzekła poważnym tonem.
Właściwie nawet nie skłamała. To przecież była prawda. Funkcjonariusze, którzy przybyli na miejsce przejęli mężczyznę, ukrywającego szlamie dzieci, po czym zniknęli z nim, odprowadzając do Tower. Sigrun poleciła im także zajęcie się tym, co ukrywał - ale nakazała powiadomić się, gdzie je zabiorą.
- Wrócimy teraz do pana Goyle. Nie omieszkam mu przekazać jak bardzo okazałeś się pomocny, Hagridzie - powiedziała z szelmowskim uśmiechem - i całą drogę do biura zarządcy portu zastanawiała się, czy Hagrid miał świadomość tego, że pomógł tego wieczoru schwytać i osadzić rebelianta.
| zt x2
Podczas gdy ona rozmawiała z dziećmi, Hagrid posłusznie wyprowadził mężczyznę na zewnątrz. Odprowadziła go spojrzeniem, po czym powróciła do salonu, to dzieci. Palce ją świerzbiły, aby unieść różdżkę, to jednak nie był jeszcze ten moment.
- Wyprowadzę ją stamtąd - obwieściła, po czym ruszyła do wskazanych przez chłopca drzwi. Otworzenie ich zajęło jej dłuższą chwili, okazały się zabezpieczone, w srodku jednak rzeczywiście ukryto dziewczynkę - małą szlamę, która ufnie uwierzyła, że Sigrun przyszła jej pomóc. Tak jak Hagrid i pozostałe dzieci.
Tymczasem ich przyszłość miała okazać się bardziej ponura.
Sigrun wyszła na zewnątrz, do Hagrida, który trzymał w swoich potężnych łapksach Johna. Wciąż był pod wpływem silnego Regressio i nie mógł mówić. Sigrun zdążyła wezwać patrol magicznej policji. Nie zamierzała zajmować się tym już w pojedynkę.
- Dostanie to, na co zasłużył, Hagridzie. Wyląduje w Tower i zostanie osądzony za swoje zbrodnie - wyrzekła poważnym tonem.
Właściwie nawet nie skłamała. To przecież była prawda. Funkcjonariusze, którzy przybyli na miejsce przejęli mężczyznę, ukrywającego szlamie dzieci, po czym zniknęli z nim, odprowadzając do Tower. Sigrun poleciła im także zajęcie się tym, co ukrywał - ale nakazała powiadomić się, gdzie je zabiorą.
- Wrócimy teraz do pana Goyle. Nie omieszkam mu przekazać jak bardzo okazałeś się pomocny, Hagridzie - powiedziała z szelmowskim uśmiechem - i całą drogę do biura zarządcy portu zastanawiała się, czy Hagrid miał świadomość tego, że pomógł tego wieczoru schwytać i osadzić rebelianta.
| zt x2
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trzynastego dnia grudnia była świadkiem czegoś dziwnego, co na resztę dnia uczepiło się jej i nie zamierzało puścić. Zmuszona do opuszczenia Areny w celu załatwienia kilku przedświątecznych sprawunków po raz kolejny znalazła się w porcie, choć niespecjalnie ten fakt ją cieszył. Pomimo tego, że znała tę okolicę a okolica raczej kojarzyła ją, starała się omijać wszelkie wojennie newralgiczne punkty z daleka a port od długiego czasu był jedną z nich, podobnie jak centrum Londynu. Przeważnie te wizyty kończyły się tak szybko, jak zaczęły i dzisiejszy dzień miał nie być wcale wyjątkiem, gdyby nie tłum wyraźnie czymś zaciekawionych gapiów. Chociaż wychodziła z założenia, że w swoim krótkim życiu widziała już zbyt wiele i równie niewiele ją mogło zaskoczyć, obserwacja uciekającego ze statku załadunku była czymś na tyle egzotycznym, że nie mogła przejść obok niej obojętnie. Wprost przekonana, że handlarze padli niewybrednym żartem swojej konkurencji, obserwowała – jako jedna z kilku znajdujących się w okolicy osób – z odpowiednio bezpiecznej odległości absurdalną scenkę: gdy marynarze próbowali załadować na statek ostatnie pakunki, te dosłownie ożyły, pokonały drewniane skrzynie i zaskoczonych ludzi – niespecjalnie starających się je złapać – a potem rozeszły się w różnych kierunkach. Z początku wprawdzie nie była nawet pewna co stracili, ale mimo to trochę im współczuła. Podejrzewała, że zarządzający całą załogą nie wykaże się specjalną wyrozumiałością wobec niewinnych pracowników i wymierzy im odpowiednią karę, ale nie zastanawiała się nad tą kwestią dłużej, niż to konieczne. Nic przecież poradzić nie mogła.
Już zamierzała się oddalić, kiedy bardzo szybko dostrzegła jak kilka osób stojących w promieniu paru metrów pośpiesznie zaczęło się uciekać a powód okazał się równie zabawny, co niedawne zamieszanie. Uciekającym ładunkiem okazało się nic innego jak broń, którą widziała kiedyś w szkole. Do śmiechu przestało jej być za to już po kilku sekundach, gdy jedna z zaklętych szabli doczepiła się do niej wykrzykując coś w niezrozumiałym, lecz kojarzonym przez Fletcher, języku. Co próbowała odejść, szabla lewitowała za nią i najwidoczniej nie zamierzała odpuścić. Wyglądało na to, że miała wybitne szczęście w ostatnim czasie do Rosyjskich rzeczy i osób, ale wiedziała też, że w tym momencie nie pogardziłaby kimś, kto ten przeklęty język znał.
Mogła się jedynie domyślać czego broń od niej chciała, ale wiedziała też, że musiała znaleźć pomoc. Wracanie do Areny z czymś co podążało za nią jak cień i wykrzykiwało różne dziwne rzeczy było stosunkowo niebezpieczne. Zresztą tak samo niebezpieczne jak przebywanie w tym miejscu.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Krążyłem po mieście, bo też gdzie indziej miałbym się właściwie podziać?
Rozpoznałem dzielnicę, do której się przybłąkałem, wiedziony instynktem i ponurymi myślami. Nie potrzebowałem zmysłu terenowego ani znajomych punktów orientacyjnych, by dokonać tej identyfikaji - wystarczyło posłuchać panującego kawałek dalej zgiełku, wpuścić w nozdrza przyprawiające o mdłości zapachy. Mogłem znieść pobyt w rejonie portowym, kiedy oczekiwał tego Kostia, ale samemu?... Co gorsza, ktoś mógł mnie przecież tutaj rozpoznać. Nie potrafiłem myśleć o wszystkim tak, jak mój brat, toteż ryzyko popełnienia śmiertelnej pomyłki znacząco wzrosło. Nawet jeśli nie dbałem o własne życie równie mocno, co w przeszłości, on wciąż mógł mnie potrzebować.
Odwróciłem się plecami do Tamizy, postanawiając zawrócić i udać się w bardziej cywilizowane miejsce. Nie zwracając większej uwagi na przechodniów, minąłem kilka lokali gastronomicznych, wydzielających mniej lub bardziej przyjemne wonie. Wtem, pośród ogólnego rozgardiaszu, wyraźnie usłyszałem przekleństwa oraz rewolucyjne hasła wykrzykiwane w moim ojczystym języku. Znaleźli mnie. Z szybko bijącym sercem obejrzałem się za siebie, zbierając w sobie siły do ucieczki i pragnąc wpierw zobaczyć, co zwiastowało zagrożenie.
Trudno sprecyzować, czego się spodziewałem, ale z całą pewnością nie tego. Zamarłem, rozszerzonymi oczami wpatrując się w ludzi umykających przed ożywionymi przedmiotami. Zamrugałem, wciąż nie dowierzając, aż wreszcie otrzeźwiałem i czmychnąłem rozszalałym przedmiotom z drogi. Obserwując niecodzienną sytuację z bezpiecznej odległości zauważyłem, że hałas generowany jest przez rozwrzeszczaną szablę, najwyraźniej magicznie związaną ze średniego wzrostu kobietą. Broń nie odstępowała jej na piędź! Czy dziewczyna życzyła sobie tak głośnej asysty? Wątpiłem. Nie wiedziałem, czy pragnęła pozbyć się wygadanej szabli, ale postanowiłem bliżej przyjrzeć się awanturze i, w razie potrzeby, pomóc. Zapominając o niebezpieczeństwie grożącym mi ze strony nieznajomych, niefrasobliwie skierowałem się ku nieznajomej. Może choć na chwilę zapomnę o trapiących mnie problemach, a a nuż...
- Czy to pani zaczarowała tę szablę? - zagadnąłem, kiedy znalazłem się odpowiednio blisko.
Jak nie urok to sraczka, powiedziałaby matka, gdyby tylko szła koło niej i była uczestnikiem tego zajścia. Nie dość, że znajdowała się pomiędzy ludźmi w porcie, gdzie jeden krok w złą stronę mógł się skończyć dostaniem w łeb, tak w dodatku doczepiła się do niej gadająca po rosyjsku szabla. Do kompletu brakowało tańczącego niedźwiedzia i rebeliantów wybiegających zza rogu. Gdy tylko przyłapała się na tej myśli, równie szybko się skarciła – wierzyła, że czasem myśleniem można coś było na siebie ściągnąć a ona mimo wszystko ceniła sobie obie ręce, obie nogi, wzrok i możliwość pracowania w swoim zawodzie. Szła przed siebie z nadzieją, że w końcu tę szablę zgubi, ale jedynym co zrobiła, było wpadnięcie prosto w nadchodzącego z naprzeciwka chłopaka. Fletcher zapowietrzyła się i z wielkimi jak galeony oczami spojrzała na Kirilla a jego akcent, tak łudząco podobny do szabli, przywiódł jej tylko jedno do głowy – kolejny Rusek! Skąd oni się wszyscy tu brali i dlaczego miała to wybitne szczęście w przeciągu kilku dni na nich wpadać?
– Oczywiście, że nie – odparła oburzona – gdybym ją zaczarowała to na pewno nie tak, że teraz się jej nie mogę pozbyć... panie wszechmogący, ja nawet nie rozumiem co ona mówi – jęknęła i na podkreślenie swoich słów pociągnęła nieco udawanie nosem. W rzeczywistości chciała wrócić do Areny, do przyczepy i świętego spokoju, a póki co się na to nie zanosiło. Zerknęła na przeklętą broń spode łba, potem z powrotem na chłopaka a potem na śmierdzącą wodę. Czy rzucenie się do niej załatwiłoby sprawę?
– Jak wiesz co zrobić, jak się tego pozbyć, to naprawdę będę wdzięczna – rzuciła odważnie, ale nie sądziła, że nieznajomy człowiek jej pomoże a już na pewno nie bezinteresownie. Prawda była taka, że w tym świecie mało było już bezinteresownych odruchów, co sama zresztą ostatnio zaprezentowała przed Kennethem, więc teraz w dodatku modliła się, by człowiek nie zażądał wora galeonów, kawioru, czy czegoś gorszego. Nic z tych rzeczy nie miała, poza butelką porządnego alkoholu, którą trzymała na czarną godzinę w przyczepie.
– Oczywiście, że nie – odparła oburzona – gdybym ją zaczarowała to na pewno nie tak, że teraz się jej nie mogę pozbyć... panie wszechmogący, ja nawet nie rozumiem co ona mówi – jęknęła i na podkreślenie swoich słów pociągnęła nieco udawanie nosem. W rzeczywistości chciała wrócić do Areny, do przyczepy i świętego spokoju, a póki co się na to nie zanosiło. Zerknęła na przeklętą broń spode łba, potem z powrotem na chłopaka a potem na śmierdzącą wodę. Czy rzucenie się do niej załatwiłoby sprawę?
– Jak wiesz co zrobić, jak się tego pozbyć, to naprawdę będę wdzięczna – rzuciła odważnie, ale nie sądziła, że nieznajomy człowiek jej pomoże a już na pewno nie bezinteresownie. Prawda była taka, że w tym świecie mało było już bezinteresownych odruchów, co sama zresztą ostatnio zaprezentowała przed Kennethem, więc teraz w dodatku modliła się, by człowiek nie zażądał wora galeonów, kawioru, czy czegoś gorszego. Nic z tych rzeczy nie miała, poza butelką porządnego alkoholu, którą trzymała na czarną godzinę w przyczepie.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Od początku nie podobała jej się ta kometa.
Widok wiszącej na niebie kuli światła budził w Yulii bliżej nieopisany dreszcz spływający falą wzdłuż kręgosłupa. Każde wzniesione ku górze spojrzenie powracało na ziemię z ognikiem niepokoju błąkającym się w oczach, ruchy stawały się ostrożniejsze, lepiej przemyślane. Zazwyczaj ta ostrożność trwała jednak krótką chwilę – Yulia nigdy nie była dziewczyną przesadnie ostrożną, a życie zdążyło ją już nauczyć trudnej sztuki spadania na cztery łapy. Przeszłam już przecież parę mniejszych i większych kryzysów – powtarzała sobie za każdym razem, gdy na horyzoncie majaczył widok czegoś wyjątkowo chujowego – kometa, koniec świata czy brak chmielu w fabryce piwa mi nie zaszkodzą. Poradzę sobie.
Od początku nie podobała jej się ta kometa. I w nocy 13 sierpnia okazało się, że bardzo słusznie.
Wściekle rozświetlone niebo zastało ją w drodze do domu, w zasadzie już w dzielnicy portowej. Żartowały z Daną, śmiały się, lekko podchmielone i zdecydowanie rozluźnione, omawiając plany na resztę tygodnia. Szykował się skok na jakiś pustostan na Crimson, podobno budynek kiedyś zamieszkiwali całkiem zamożni mugole i obrósł legendą niemalże egzotyczną, na wzór pustynnego grobowca. Plotki mówiły, że jeszcze nikt się tam nie włamał, że zamki – nawet jak na mugolską technologię – są jakieś inne, dziwne, a użycie magii ściąga na głowę pecha, kłopoty i siedem nieszczęść. Mieli wybrać się tam razem, cała szajką, wpaść po łupy i wypaść jak huragan, zanim ktokolwiek się właściwie zorientuje. Mieli podzielić potem skarby, a Szyszka miał jej pokazać jak właściwie trzymać wytrych przy dwupoziomowym zamku na rolce. Mieli potem posiedzieć na samej górze kamienicy, a Dana żartowała, że będą z Marcelem skakać po dachach i kraść ludziom świeżo wypraną bieliznę ze sznurków.
Pierwszy odłamek komety walnął w uliczną latarnię. Metalowy słup wygiął się w sekundę i uderzył w niewielki kramik, szczątki odłamka zasypały chodnik, emanując czymś cholernie złym i mrocznym. Czerń rozlała się po ulicy niby brudna mgła, a błyskające z jej wnętrza krwawe ślepia budziły rodzaj strachu, którego Yulia nigdy dotąd nie poznała i nie poczuła. Strach pierwotny, ukryty gdzieś głęboko w duszy i w ciele, wpleciony w postronki żył i płaty mięśni. Strach silny, zdolny wydusić z płuc powietrze i pchnąć ciało do przodu, do ucieczki, w objęcia nieznanego.
Yulia nie sądziła, że potrafi tak szybko biec. Nie sądziła, że jest w stanie biec tak długo. Nie sądziła, że w tym pierwotnym strachu zapomni o całym świecie i zostawi Danę gdzieś za sobą, w tyle. Nie sądziła, że będzie głucha na wołanie i krzyki.
Chcąc ukryć się przed walącym niebem, pobiegła prosto do domu, do wciśniętej pomiędzy budynki kamienicy. Była stara, niewysoka, na wpół opuszczona, ale stanowiła miejsce do którego wracały z Daną regularnie; w godzinie kryzysu jawiła jej się jako jedyne bezpieczne miejsce w mieście. Gdy wbiegła do środka, w wąski korytarz, wpadła na spanikowanego Rosenthala; staruszek pracował w dokach od wieków i zdawał się nieśmiertelny, zawsze opanowany i pogodny, ale teraz, gdy waliły się mury i pękały szyby, chyba tracił rozum. Kamienica trzeszczała w posadach, kolejne odłamki wybijały dziury w ścianach, cała konstrukcja groziła zawaleniem w przeciągu sekund, więc uciekli do piwnicy. Ona, Rosenthal, zdyszana Dana, ta niemiła flądra Ruby z piętra i bezpański pies.
Przez chwilę wydawało się, że jest bezpiecznie. Łomot walących się budynków jakby przycichł, krzyki nie docierały przez zamkniętą klapę. Tylko ziemia wciąż drżała i pies wciąż piszczał.
***
Obudził ją ból. Ostry, dotkliwy, przeszywający bok i kark. Yulia skrzywiła się, skuliła i rozkaszlała; gardło miała wyschnięte na wiór, język sztywny. W uszach jej dzwoniło, a w głowie – jakby na zaciętej płycie gramofonu – nieustannie słyszała przerażający trzask belki stropowej i huk załamującego się sufitu. Ostrożnie uniosła dłonie, przetarła twarz z pyłu i uchyliła powieki, choć nic nie udało jej się dostrzec. Ruiny dawnej kamienicy obejmowała tylko ciemność, przecięta śladowymi smugami bladego słońca. Musiało świtać. – Dana?... – Jej głos był schrypnięty, brzmiał obco i słabo. Yulia znów otarła twarz; coś ciągle spływało jej po czole, wpadało do oczu. – Ruby?...
W głębi zawalonej piwnicy trzasnęło, a chwilę potem góra cegieł zapadła się mocniej, dalej. Yulia nakryła głowę dłońmi, zamarła, modląc się w duchu, by ruina trzymała się, tak, jak trzyma. Żeby nie zgniotła jej tona cegieł, żeby połamane belki nie przebiły jej na wylot, żeby starczyło powietrza i sił, by odczołgać się chociaż kawałek dalej. Jeszcze trochę…
Sunęła dłońmi po omacku, badała podłoże opuszkami palców i pomału podciągała się dalej, naiwnie licząc, że tam, gdzie widziała wąską smugę światła, znajdzie także sposób na ucieczkę. Wyjście. Raz po raz powtarzała znane imiona, ale nikt jej nie odpowiedział; zajęty walką o przetrwanie umysł nie podpowiedział jeszcze żadnego rozwiązania tej zagadki, ale to pojawiło się samo, gdy trafiła dłonią w zimną kałużę, a kawałek dalej wymacała ciało.
Obecność trupa potencjalnie bliskiej osoby paraliżowała, podobnie jak wciąż powiększająca się kałuża krwi. Nie potrzeba było wiele czasu, by poczuła ją pod przyciskanym do ziemi policzkiem i by wraz z tym zimnym dotykiem dotarła do niej ponura świadomość nadchodzącego końca.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Uliczka w pobliżu portu
Szybka odpowiedź