Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac główny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac główny
Główny plac Doliny Godryka to sporych rozmiarów, prostokątny, brukowany dziedziniec, na którym zbiega się większość ulic przebiegających przez wioskę. Położony w samym centrum zabudowań, przylega bezpośrednio do jedynego odwiedzanego kościoła, odgrodzonego szpalerem drzew cmentarza, poczty (również sowiej, ukrytej sprytnie za zaczarowaną witryną z widokówkami), ratusza i magicznego pubu Pod Rozbrykanym Hipogryfem.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
Fantastyczna sprawa tak sobie stać na scenie z jedną z ikon czarodziejskiej sceny muzycznej i śpiewać stare piosenki. Ten rok zapowiadał się naprawdę wyśmienicie i jeśli cały 57' będzie wyglądał tak jak dzisiejszy wieczór, to mnie w to graj. Wypuszczam panią Celestynę z uścisku, kiedy kończymy naszą wspólną piosenkę i się cofam o krok, w międzyczasie oddając mikrofon komuś z obsługi, a może komuś z Fatalnych Jędz, bo mnie już chyba nie będzie potrzebny. Spoglądam w kierunku swojej kieszeni, bo mi coś ciąży w płaszczu i widzę dwie tylne łapki należące do jakiegoś zwierzątka. O, szczur, fajnie. Popycham go lekko żeby zatonął gdzieś w odmętach mojej obszernej kieszeni razem z kilkoma innymi drobiazgami, po czym zapinam klapę na guzik i zwracam twarz w kierunku zegara, odliczając w dół wraz z tłumem. Później całe gromady błyszczących fajerwerków odbijają się w moich rozszerzonych oczach, utkwionych w tym niesamowitym pokazie; piękne, naprawdę, zjawiskowe przedstawienie. Gwiżdżę przeciągle kiedy na niebo wskakuje urocza dedykacja, zaś gdy w mojej dłoni pojawia się pełny kieliszek, to stukam się z panią Celestyną, z dyrektorem CRR, z zespołem Fatalne Jędze i walę go na raz, usta przecierając nadgarstkiem. Po prostu niebo w gębie! A później, cóż, jak zapowiedziałem tak musiałem zrobić, więc po wymienieniu krótkiego szczęśliwego nowego roku z mężczyznami, zbliżam się do pani Warbeck by i jej złożyć najserdeczniejsze życzenia, zwieńczone krótkim pocałunkiem. No masz, a jeszcze kilka godzin wstecz myślałem, że będę musiał całować Keata, życie jednak potrafiło naprawdę zaskoczyć.
Dygnęła z taneczną gracją, gdy usłyszała miłe słowa, padające z ust Charlene. Miała szczerą nadzieję, że memortek odnajdzie się w Ruderze; nie zamierzała trzymać go nigdzie na siłę, lecz musiała zadbać o jego zdrowie - jeśli wiosną postanowi odlecieć, nie będzie go powstrzymywać, choć w gruncie rzeczy wierzyła głęboko, że gwiazdy odbijające się na wodnej tafli nierozłącznie skrzyżowały los ptaszka z jej własnym. - Zrobię, co w mojej mocy. Teraz Dagaz - tak go nazwałam - potrzebuje dużo spokoju - odpowiedziała łagodnie. - Faktycznie, kocie towarzystwo nie brzmi rozsądnie - mruknęła, zastanawiając się, jak memortek dogada się z królikiem - nie poświęciła tej rozterce więcej niż sekundę, rozproszona innymi szczegółami otoczenia, z chwili na chwilę coraz bardziej alarmującymi.
Uśmiechnęła się do staruszki serdecznie, pomimo dostrzeżonej emocji, przez moment przebiegających po jej licu. Sama Susanne nie miała jeszcze powodów, by się denerwować, choć zaczynała powątpiewać w motywy zasłyszanej rozmowy o Zjednoczonych z Puddlemere. Nie wyłapała wszystkiego, dlatego trudno było jej przełożyć całość w inny kontekst. Mimo tego, czuła się swobodnie, tłumacząc sobie, że pewnie tylko jej się przywidziało. A może musiała tylko pociągnąć je za język? Wzruszyła ramionami, dając znak rozmówczyniom, że nie znalazła Josepha. Pokiwała głową Maeve w odpowiedzi na krótkie pytanie, zaraz przenosząc wzrok na starszą kobietę, naiwnie wierząc, że jej krewny faktycznie jest zawodnikiem.
- Jak nazywa się pański wnuk? - zapytała wesoło, nie tracąc dobrego humoru. Bardziej martwiące niż lekko podejrzana rozmowa, były słowa napływające od strony ścieżki do plumpkowej studni. Mocniej zacisnęła palce na różdżce, z której wciąż zwisała błękitna wstążka i czekała cierpliwie na północ - dopiero wtedy, w noworocznym zamieszaniu, wymówiła pod nosem zaklęcie transmutacyjne, wierząc, że nie zaszkodzi być przezornym. Jakim cudem funkcjonariusze nie rozpoznawali Justine? Wyglądało na to, że i ona im nie ufa, a to był dla Zakonniczki wystarczająco wymowny znak. Coś się działo i musiała być gotowa na każdą ewentualność. - Cito Horribilis - wypowiedziała, starając się działać niepostrzeżenie; pozwoliła swojemu głosowi zginąć w hukach świętowania. Skupiona na rzucaniu zaklęcia, zareagowała instynktownie na materializujący się w dłoni kieliszek - upuściła go w zaskoczeniu, nie mając okazji napić się szampana. Może to i lepiej.
| na mapie powinnam być pole bliżej Maeve i starszej pani <3
Uśmiechnęła się do staruszki serdecznie, pomimo dostrzeżonej emocji, przez moment przebiegających po jej licu. Sama Susanne nie miała jeszcze powodów, by się denerwować, choć zaczynała powątpiewać w motywy zasłyszanej rozmowy o Zjednoczonych z Puddlemere. Nie wyłapała wszystkiego, dlatego trudno było jej przełożyć całość w inny kontekst. Mimo tego, czuła się swobodnie, tłumacząc sobie, że pewnie tylko jej się przywidziało. A może musiała tylko pociągnąć je za język? Wzruszyła ramionami, dając znak rozmówczyniom, że nie znalazła Josepha. Pokiwała głową Maeve w odpowiedzi na krótkie pytanie, zaraz przenosząc wzrok na starszą kobietę, naiwnie wierząc, że jej krewny faktycznie jest zawodnikiem.
- Jak nazywa się pański wnuk? - zapytała wesoło, nie tracąc dobrego humoru. Bardziej martwiące niż lekko podejrzana rozmowa, były słowa napływające od strony ścieżki do plumpkowej studni. Mocniej zacisnęła palce na różdżce, z której wciąż zwisała błękitna wstążka i czekała cierpliwie na północ - dopiero wtedy, w noworocznym zamieszaniu, wymówiła pod nosem zaklęcie transmutacyjne, wierząc, że nie zaszkodzi być przezornym. Jakim cudem funkcjonariusze nie rozpoznawali Justine? Wyglądało na to, że i ona im nie ufa, a to był dla Zakonniczki wystarczająco wymowny znak. Coś się działo i musiała być gotowa na każdą ewentualność. - Cito Horribilis - wypowiedziała, starając się działać niepostrzeżenie; pozwoliła swojemu głosowi zginąć w hukach świętowania. Skupiona na rzucaniu zaklęcia, zareagowała instynktownie na materializujący się w dłoni kieliszek - upuściła go w zaskoczeniu, nie mając okazji napić się szampana. Może to i lepiej.
| na mapie powinnam być pole bliżej Maeve i starszej pani <3
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
The member 'Susanne Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
- Nie ma mowy - jeszcze będziecie mi się mieszać - skomentowałem wesoło propozycję imienia nad którym się jeszcze nie zastanawiałem. Tym bardziej, że raczej wątpiłem w to by zwierze miało się znajdować docelowo pod moją opieką... Zresztą! Na wszystko przyjdzie pora dlatego jednak nie myślałem o niczym poza tu i teraz. Co się nie odwlecze to nie uciecze.
Nic, a nic sobie nie robiłem z tego, że rzucałem się w oczy robiąc przy tym mniejsze lub większe zamieszanie. Barowe posiedzenia w Parszywym, Kotle czy Wywernie wyuczyły mnie odpowiednich manier i swobody w dopominaniu się o swoje, że szastałem swoją pewnością siebie na lewo i prawo ostatecznie kończąc swój cyrk z dwoma kieliszkami szampana. Brawo ja. Podałem swojej kobiecie zachciewajkę zadowolony z tego jak zaradny byłem, że też udało mi się ją spełnić.
- Oczywiście, że moja! - zaprotestowałem - Przy tobie nie może być niczyja inna niż właśnie tylko moja - dodałem uśmiechając się szarmancko i wlepiając w nią uwodzicielskie spojrzenie. I nie, nie była to magiczna właściwość alkoholu - mówienie takich rzeczy nie było dla mnie niczym żenującym czy zawstydzającym jak dla większości śmiertelników. Pewne zasady, konwenanse zwyczajnie mnie nie obowiązywały. Tą swoją specjalnością więc ją obsypywałem i w zasadzie mogłem to robić całą noc. Rozmarzony podzieliłem się tą wizją - Bez względu na porę dnia, skarbie - zapewniłem podnosząc szelmowsko jedną z brwi
Nieco humor mi podupadł kiedy to musiałem być świadkiem triumfu Johnatana i faktycznie najbardziej w tym wszystkim przezywałem to, że ktoś kogo nie lubię wygrał zamiast właśnie mnie - wartość nagrody nie miała w tym wszystkim żadnego znaczenia. Nadąsany marudziłem.
- Babeczki tu nie pomogą - burknąłem nadąsany kiedy to zaproponowała mi kupno pięciu. Dopiero podprogowe niebezpieczeństwo wykryte w kolejnej propozycji sprawiło, że się trochę zmieszałem - ...w sensie, że pięć to za mało - siedem jednak już tak - poprawiłem się nieco koślawo się uśmiechając. Bo nie żebym nie doceniał jej chęci no ale jednak... oboje wiedzieliśmy, jak to by wyszło w praktyce.
- Wiem i mam nadzieję, że ten tak właśnie dla niego wyglądał - mruknąłem podłapując tą wizję i widząc w niej jakieś ukojenie dla duszy. Uśmiechnąłem się nawet z lekka satysfakcją pociągnąłem egzotycznego szampana czując jak ten również wpływa kojąco na moje nastawienie. Jak na razie nie byłem już naburmuszony, a rozweselony.
Zaraz rozpoczęło się odliczanie, a gdy północ wybiła ogłuszający, wiwatujący tłum wzniósł w powietrze kieliszki, szampańską pianę, serpentyny i kolorowo-skrzące konfetti, które zginęło gdzieś w tej całej fajerwerkowej plejadzie wybuchów i rozbłysków. Zresztą już po chwili wszyscy się mienili: magiczny pył oblepił ubrania, sypał się za uszami, ubarwiał twarze. Zwłaszcza jej. Odgarnąłem pasmo rudych włosów za ucho nad którym się zaraz pochyliłem - Szczęśliwego Nowego Roku - powiedziałem mając nadzieję, że w tej wrzawie radości wokół mnie usłyszała. Nie ustępując bliskości, czując idealność chwili postanowiłem pójść za ciosem i złożyć romantyczny pocałunek. Kiedy jednak nasze usta się spotkały poczułem nieodpartą, figlarną potrzebę wdmuchania w nią powietrza co też zresztą zrobiłem. Ściskająca skóra i nacisk powietrza zrodziły furkoczący dźwięk podobny do uchodzącego z balona powietrza, a poliki Lily miały zaraz być nadęte jak u rzekotki. Nie wiem co we mnie wstąpiło. Pewnie ten szampan.
Nic, a nic sobie nie robiłem z tego, że rzucałem się w oczy robiąc przy tym mniejsze lub większe zamieszanie. Barowe posiedzenia w Parszywym, Kotle czy Wywernie wyuczyły mnie odpowiednich manier i swobody w dopominaniu się o swoje, że szastałem swoją pewnością siebie na lewo i prawo ostatecznie kończąc swój cyrk z dwoma kieliszkami szampana. Brawo ja. Podałem swojej kobiecie zachciewajkę zadowolony z tego jak zaradny byłem, że też udało mi się ją spełnić.
- Oczywiście, że moja! - zaprotestowałem - Przy tobie nie może być niczyja inna niż właśnie tylko moja - dodałem uśmiechając się szarmancko i wlepiając w nią uwodzicielskie spojrzenie. I nie, nie była to magiczna właściwość alkoholu - mówienie takich rzeczy nie było dla mnie niczym żenującym czy zawstydzającym jak dla większości śmiertelników. Pewne zasady, konwenanse zwyczajnie mnie nie obowiązywały. Tą swoją specjalnością więc ją obsypywałem i w zasadzie mogłem to robić całą noc. Rozmarzony podzieliłem się tą wizją - Bez względu na porę dnia, skarbie - zapewniłem podnosząc szelmowsko jedną z brwi
Nieco humor mi podupadł kiedy to musiałem być świadkiem triumfu Johnatana i faktycznie najbardziej w tym wszystkim przezywałem to, że ktoś kogo nie lubię wygrał zamiast właśnie mnie - wartość nagrody nie miała w tym wszystkim żadnego znaczenia. Nadąsany marudziłem.
- Babeczki tu nie pomogą - burknąłem nadąsany kiedy to zaproponowała mi kupno pięciu. Dopiero podprogowe niebezpieczeństwo wykryte w kolejnej propozycji sprawiło, że się trochę zmieszałem - ...w sensie, że pięć to za mało - siedem jednak już tak - poprawiłem się nieco koślawo się uśmiechając. Bo nie żebym nie doceniał jej chęci no ale jednak... oboje wiedzieliśmy, jak to by wyszło w praktyce.
- Wiem i mam nadzieję, że ten tak właśnie dla niego wyglądał - mruknąłem podłapując tą wizję i widząc w niej jakieś ukojenie dla duszy. Uśmiechnąłem się nawet z lekka satysfakcją pociągnąłem egzotycznego szampana czując jak ten również wpływa kojąco na moje nastawienie. Jak na razie nie byłem już naburmuszony, a rozweselony.
Zaraz rozpoczęło się odliczanie, a gdy północ wybiła ogłuszający, wiwatujący tłum wzniósł w powietrze kieliszki, szampańską pianę, serpentyny i kolorowo-skrzące konfetti, które zginęło gdzieś w tej całej fajerwerkowej plejadzie wybuchów i rozbłysków. Zresztą już po chwili wszyscy się mienili: magiczny pył oblepił ubrania, sypał się za uszami, ubarwiał twarze. Zwłaszcza jej. Odgarnąłem pasmo rudych włosów za ucho nad którym się zaraz pochyliłem - Szczęśliwego Nowego Roku - powiedziałem mając nadzieję, że w tej wrzawie radości wokół mnie usłyszała. Nie ustępując bliskości, czując idealność chwili postanowiłem pójść za ciosem i złożyć romantyczny pocałunek. Kiedy jednak nasze usta się spotkały poczułem nieodpartą, figlarną potrzebę wdmuchania w nią powietrza co też zresztą zrobiłem. Ściskająca skóra i nacisk powietrza zrodziły furkoczący dźwięk podobny do uchodzącego z balona powietrza, a poliki Lily miały zaraz być nadęte jak u rzekotki. Nie wiem co we mnie wstąpiło. Pewnie ten szampan.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Coś było nie tak. Była tego właściwie pewna, problem polegał na tym, jak rozegrać wszystko tak by nie wzbudzić paniki. Kolejne pytanie oscylowało wokół tego, co tak właściwie zamierzali? Szybkie rozejrzenie pozwoliło jej zorientować się, że kilku znajomych znajdowało się całkiem blisko. Miała jednak nadzieję, że nie będzie musiała z nich skorzystać.
Odezwała się znów, powracając spojrzeniem do funkcjonariuszy. Była pewna, że nie widziała wcześniej żadnego z nich. Oni zaś potwierdzili, że odbywali zastępstwo za jednostki które wymieniła. Nie odrywała z nich spojrzenia, kiedy wyjawiała im brak istnienia wymienionych przez siebie ludzi. Chwilowe zaskoczenie, choć krótkie, było jej odpowiedzią. Nie cofnęła się, gdy jeden z nich zrobił krok w jej stronę.
- I vice versa, panowie. - odpowiedziała mrużąc lekko oczy. Przekrzywiła głowę w prawą stronę na kolejne słowa, posyłając w ich kierunku niewinny uśmiech. Sięgnęła po różdżkę, kierując ją w ich stronę. Nie pozostali dłużni, ale i tym razem nie cofnęła się. Jej twarz spoważniała.
- Zrobię to zaraz po was. - odpowiedziała przesuwając spojrzeniem od jednego do drugiego. - Tonks z Biura Aurorów. - pominęła fakt odbywania stażu. Nie skłamała też, pracowała w Biurze. - Znam pełną listę pracowników, wasze twarze nie kojarzą mi się z żadnym z funkcjonariuszy Magicznej Policji którzy zostali zatrudnieni do pilnowania początku, a skoro ustaliliśmy już, że zastępujecie jednostki, które nie istnieją - co stawia pytanie: gdzie funkcjonariusze pod których próbujecie się podszywać - czekam na racjonalne wytłumaczenie, które pozwoli nam rozejść się w zgodzie. - stała na nogach pewnie, a na jej twarzy nie pojawiła się niepewność. Gdyby zaatakowała, sądziła, że Ci nie byliby jej dłużni. To zaś wzbudziłoby niepokój w najgorszym wypadku mogłoby wywołać panikę. - Jeśli odmawiacie złożenia wyjaśnień, będę musiała was zatrzymać. - dodała ze spokojem, zastanawiając się nad tym, jak najszybciej mogłaby ich obezwładnić. Za sobą miała Maeve, sądziła, że ta pomoże jej w razie problemów. Brakowało jej doświadczenia, nie przywykła do tego. W takich sytuacjach wiedziała, że jeszcze wiele musi się nauczyć. Materializujący się w jej dłoni kieliszek na chwilę zwrócił jej uwagę. Mimo strzelających fajerwerków nie uniosła głowy by spojrzeć na nie.
Odezwała się znów, powracając spojrzeniem do funkcjonariuszy. Była pewna, że nie widziała wcześniej żadnego z nich. Oni zaś potwierdzili, że odbywali zastępstwo za jednostki które wymieniła. Nie odrywała z nich spojrzenia, kiedy wyjawiała im brak istnienia wymienionych przez siebie ludzi. Chwilowe zaskoczenie, choć krótkie, było jej odpowiedzią. Nie cofnęła się, gdy jeden z nich zrobił krok w jej stronę.
- I vice versa, panowie. - odpowiedziała mrużąc lekko oczy. Przekrzywiła głowę w prawą stronę na kolejne słowa, posyłając w ich kierunku niewinny uśmiech. Sięgnęła po różdżkę, kierując ją w ich stronę. Nie pozostali dłużni, ale i tym razem nie cofnęła się. Jej twarz spoważniała.
- Zrobię to zaraz po was. - odpowiedziała przesuwając spojrzeniem od jednego do drugiego. - Tonks z Biura Aurorów. - pominęła fakt odbywania stażu. Nie skłamała też, pracowała w Biurze. - Znam pełną listę pracowników, wasze twarze nie kojarzą mi się z żadnym z funkcjonariuszy Magicznej Policji którzy zostali zatrudnieni do pilnowania początku, a skoro ustaliliśmy już, że zastępujecie jednostki, które nie istnieją - co stawia pytanie: gdzie funkcjonariusze pod których próbujecie się podszywać - czekam na racjonalne wytłumaczenie, które pozwoli nam rozejść się w zgodzie. - stała na nogach pewnie, a na jej twarzy nie pojawiła się niepewność. Gdyby zaatakowała, sądziła, że Ci nie byliby jej dłużni. To zaś wzbudziłoby niepokój w najgorszym wypadku mogłoby wywołać panikę. - Jeśli odmawiacie złożenia wyjaśnień, będę musiała was zatrzymać. - dodała ze spokojem, zastanawiając się nad tym, jak najszybciej mogłaby ich obezwładnić. Za sobą miała Maeve, sądziła, że ta pomoże jej w razie problemów. Brakowało jej doświadczenia, nie przywykła do tego. W takich sytuacjach wiedziała, że jeszcze wiele musi się nauczyć. Materializujący się w jej dłoni kieliszek na chwilę zwrócił jej uwagę. Mimo strzelających fajerwerków nie uniosła głowy by spojrzeć na nie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
– To dobrze, Heath – powiedziała, patrząc w górę i próbując w razie czego asekurować Macmillana. Oby nie spadł: była w stanie go podnieść, ale gdyby nagle leciał z góry w jej stronę… nie była pewna, czy dałaby radę go chwycić. Nie miała ani najlepszego refleksu, ani szczególnej siły. Och, jego ojciec byłby naprawdę przydatny w tej sytuacji!
Chłopczyk wskazał Philippę, za którą podążyło spojrzenie Gwen. Chyba skądś ją znała. Tylko skąd? Wyglądała, mimo wszystko, trochę inaczej niż wtedy, w zoo. Rozmawiały z resztą naprawdę tylko chwilę. Rudowłosa zmarszczyła brwi, próbując dokładniej przyjrzeć się całej zaistniałej sytuacji.
– To chyba niuchacz, Heath, nie krecik – powiedziała, nie podnosząc chwilowo wzroku.
Może nie była magizoologiem, ale wystarczająco często rysowała zwierzęta i bywała w zoo, by rozpoznać tak popularne stworzenie, nawet z daleka. Fakt, że panna Moss goniła jednak magiczne stworzenie sprawiał, że Gwen tym bardziej nie była w stanie połączyć tej twarzy z dziewczyną z tamtego spotkania. Przecież Philippa zachowywała się jak ignorantka względem magicznych stworzeń! Malarka w żadnym razie nie posądziłaby jej o posiadanie jakiegoś.
Podniosła wzrok dopiero, gdy Heath ponownie się odezwał, tym razem nie spuszczając go już z oka. Co chwilę jednak rzucała krótkie spojrzenie w stronę sceny – aby wiedzieć, co się dzieje. Johnatan chyba doskonale czuł się przy Celestynie.
– N… nie, Heath, nie będą. – Posłała chłopcu tak ciepły uśmiech, na jaki tylko była w stanie się zdobyć. – To Sylwester, nikt nie gniewa się w Sylwestra – zapewniła chłopca. Nie była wprawdzie zupełnie pewna swoich słów… ale przecież kto mógłby się irytować o coś takiego? Książki przyleciały do nich same, a nie znała osoby, która nie lubiłaby Heatha.
Wtedy rozpoczęło się odliczanie. Dziesięć, dziewięć, osiem… Gwen zaczęła klaskać razem ze wszystkimi, choć brakowało jej entuzjazmu. Wciąż skupiała się na chłopcu, a przecież sam wieczór nie należał do tych najbardziej radosnych. Chyba naprawdę nie była w nastroju do hucznego świętowania, a sprawa z policją chyba tylko to wrażenie pogłębiła.
Chłopczyk wskazał Philippę, za którą podążyło spojrzenie Gwen. Chyba skądś ją znała. Tylko skąd? Wyglądała, mimo wszystko, trochę inaczej niż wtedy, w zoo. Rozmawiały z resztą naprawdę tylko chwilę. Rudowłosa zmarszczyła brwi, próbując dokładniej przyjrzeć się całej zaistniałej sytuacji.
– To chyba niuchacz, Heath, nie krecik – powiedziała, nie podnosząc chwilowo wzroku.
Może nie była magizoologiem, ale wystarczająco często rysowała zwierzęta i bywała w zoo, by rozpoznać tak popularne stworzenie, nawet z daleka. Fakt, że panna Moss goniła jednak magiczne stworzenie sprawiał, że Gwen tym bardziej nie była w stanie połączyć tej twarzy z dziewczyną z tamtego spotkania. Przecież Philippa zachowywała się jak ignorantka względem magicznych stworzeń! Malarka w żadnym razie nie posądziłaby jej o posiadanie jakiegoś.
Podniosła wzrok dopiero, gdy Heath ponownie się odezwał, tym razem nie spuszczając go już z oka. Co chwilę jednak rzucała krótkie spojrzenie w stronę sceny – aby wiedzieć, co się dzieje. Johnatan chyba doskonale czuł się przy Celestynie.
– N… nie, Heath, nie będą. – Posłała chłopcu tak ciepły uśmiech, na jaki tylko była w stanie się zdobyć. – To Sylwester, nikt nie gniewa się w Sylwestra – zapewniła chłopca. Nie była wprawdzie zupełnie pewna swoich słów… ale przecież kto mógłby się irytować o coś takiego? Książki przyleciały do nich same, a nie znała osoby, która nie lubiłaby Heatha.
Wtedy rozpoczęło się odliczanie. Dziesięć, dziewięć, osiem… Gwen zaczęła klaskać razem ze wszystkimi, choć brakowało jej entuzjazmu. Wciąż skupiała się na chłopcu, a przecież sam wieczór nie należał do tych najbardziej radosnych. Chyba naprawdę nie była w nastroju do hucznego świętowania, a sprawa z policją chyba tylko to wrażenie pogłębiła.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Wciąż nie był pewien, czego powinien się spodziewać, jednak rzucone przy fontannie zaklęcie nie przyniosło mu żadnego ostrzeżenia. Magia, którą się posiłkował, pozostawała uległa, spokojna, niczym niezmącona. Czy w takim razie zagrożenie, jeśli rzeczywiście istniało, znajdowało się bliżej sceny? A może wcale go nie było? Nie, w to nie uwierzy, coś niedobrego się działo, zbyt wiele rzeczy budziło jego podejrzliwość, choć szkoda, że zaczął bliżej im się przyglądać tak późno. Spojrzał w stronę sceny, a po chwili słyszał już zainicjowane przez znaną piosenkarkę odliczanie do północy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak ten czas pędził podczas tych ostatnich kilku chwil, gdy zbliżał się do fontanny i rzucał przy niej czar. Źle oszacował upływ czasu, więc nawet jeśli kursant rzucił zaklęcie mające go zaalarmować, zginęło ono pomiędzy innymi kolorowymi wybuchami na niebie, które nastąpiły po wybiciu północy. Wszyscy wokół wpadli w wielką wesołość, sięgali po kieliszki Rineheart zaś poczuł nagle ogromny niepokój. Jego umysł zapłonął od napływu masy ostrzeżeń, prawie przygniótł go ich ciężar. Gdzie kryło się niebezpieczeństwo? Płynęło ze strony policjantów? Nie, akurat teraz stali za daleko, zasięg zaklęcia ich nie obejmował, coś innego musiało stanowić problem, niebezpieczeństwo ogniskowało się wokół niego, tak mu podpowiadała magia. Szybko zaczął się rozglądać po najbliższym otoczeniu w próbie odkrycia, co wszystkim zagraża i znów zaczął rozmyślać o słowach kursanta, choć jego myśli nie był klarowne przez wciąż obecny w jego głowie stan alarmowy. Radosne twarze, śmiechy, wymiana życzeń, ten widok tak bardzo odstawał od jego wewnętrznych przeżyć zdominowanych przez mnogość obaw. Ale musiał szybko myśleć, rozgorączkowanym wzrokiem szukając czegokolwiek, co mogłoby okazać się pułapką. Pojawienie się znikąd nowych funkcjonariuszy, zamieszanie ze świstoklikami i zachowanie podejrzanej dwójki, co kręciła się tam, gdzie nie powinna i plotła coś o szampanie. Każdy teraz miał w dłoni wysoki kieliszek, pojawiły się nagle po fajerwerkach. Wyczuwał wiele źródeł niebezpieczeństwa. Czy to możliwe? Szampan? Nie miał żadnej pewności co do swoich nagłych podejrzeń, jego myśli wciąż były zbyt chaotyczne, jednak z odrazą odrzucił od siebie własny kieliszek. Miał nadzieję, że uda się uniknąć chaosu, ale w tej sytuacji sam stanie się źródłem paniki u tłumu. Energicznym krokiem zbliżył się do fontanny i stanął na jednej z ulokowanych przy niej pustych ławek, aby unieść różdżkę ponad głowę z myślą o wyczarowaniu patronusa. W obecnym stanie trudniej było mu sięgnąć po szczęśliwe wspomnienie, ale w jego myślach pojawił się obraz niemowlęcia uśmiechającego się do niego ufnie, niewinnie, gdy po raz pierwszy trzymał bezbronną istotę na rękach, ledwo wierząc w istnienie czegoś tak czystego. – EXPECTO PATRONUM! – wykrzyknął donośnie, chcąc z pomocą unoszącej się nad głowami bawiących się ludzi świetlistej postaci przekazać wszystkim wiadomość o treści: NIEBEZPIECZEŃSTWO! SZAMPAN! UCIEKAJCIE! Wiedział, że ludzie powiązani z Biurem Aurorów i Zakonem Feniksa rozpoznają kształt jego patronusa, gdy tylko się pojawi.
| przepraszam za dodanie posta na ostatnią chwilę, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, korzystam z przywileju Zakonu, patronus o ST 35 jako posłaniec krążący nad placem (o ile tak może zostać wykorzystany)
| przepraszam za dodanie posta na ostatnią chwilę, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, korzystam z przywileju Zakonu, patronus o ST 35 jako posłaniec krążący nad placem (o ile tak może zostać wykorzystany)
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
- To niepokojące. - zaśmiała się w odpowiedzi i pokręciła lekko głową. Znowu się z resztą przytuliła, a kiedy tylko w jej dłoni zmaterializował się szampan, od razu wypiła się łyczka, słuchając kolejnych ni to żartów ni to komplementów, ni to cholera wie czego. Choć w sumie bawiło ją to i było miłe. W sumie to po prostu było jej jakoś tak dobrze. Mimo wielu rzeczy i dzięki wielu innym. Uniosła spojrzenie ku górze, odchylając głowę tak, że w sumie to patrzyła na jego twarz do góry nogami ale tylko na chwilkę, bo zaraz wróciła do szampana.
- To daj im znać, że mam okna do umycia. Brudzą się jak nie wiem. - stwierdziła rozbawiona, choć zaraz złapała Matta mocno za rękę żeby nie zaczął szaleć, bo tego człowieka stać na wiele dziwnych i niewłaściwych rzeczy. Na te to w sumie w szczególności. - Tylko żartowałam.
Dalej zaśmiała się pod nosem na jego reakcję i lekko pokręciła głową. No, czy było aż tak źle? W razie czego wystarczyłoby odskrobać zwęgloną część, przypalenie zwykle nie sięga nadzienia, a to ono jest przecież najcenniejsze. Choć na zakalce nie miała już takich genialnych pomysłów. Po prostu objadała wtedy samą górę.
- Dobrze, dostaniesz siedem babeczek. - zapewniła. - Skąd tylko zechcesz. Choć ucieszę się, jeśli transport kominkowy nie będzie konieczny.
Przyznała jeszcze. A już zaraz zaczęło się odliczanie. Nie lubiła fajerwerków. Przerażało ją, jakie są głośne, płoszyła się na dźwięk wystrzałów, wtulając się przy tym mocno plecami w tors Matta i tym mocniej ściskając dłonie na jego dłoniach, choć jednocześnie wpatrywała się w niebo oczarowana.
Zaśmiała się cicho widząc, jaki napis powstał na nocnym niebie.
- Masz dziwną rodzinkę. - stwierdziła trochę rozbawiona, a trochę rozczulona, ale już zaraz Matt ją odwrócił i pocałował. Objął ją przy tym i poczuła się troszkę bardziej bezpiecznie. Przymknęła oczy i w sumie to rozpływała się chwilą, kiedy Matt postanowił nadmuchać ją jak balona.
Zaśmiała się na to, jednocześnie bujając się lekko na boki.
- Pacan. - stwierdziła tylko na ten iście wspaniały żart i pokazała mu język. - Chodź jeszcze potańczyć.
- To daj im znać, że mam okna do umycia. Brudzą się jak nie wiem. - stwierdziła rozbawiona, choć zaraz złapała Matta mocno za rękę żeby nie zaczął szaleć, bo tego człowieka stać na wiele dziwnych i niewłaściwych rzeczy. Na te to w sumie w szczególności. - Tylko żartowałam.
Dalej zaśmiała się pod nosem na jego reakcję i lekko pokręciła głową. No, czy było aż tak źle? W razie czego wystarczyłoby odskrobać zwęgloną część, przypalenie zwykle nie sięga nadzienia, a to ono jest przecież najcenniejsze. Choć na zakalce nie miała już takich genialnych pomysłów. Po prostu objadała wtedy samą górę.
- Dobrze, dostaniesz siedem babeczek. - zapewniła. - Skąd tylko zechcesz. Choć ucieszę się, jeśli transport kominkowy nie będzie konieczny.
Przyznała jeszcze. A już zaraz zaczęło się odliczanie. Nie lubiła fajerwerków. Przerażało ją, jakie są głośne, płoszyła się na dźwięk wystrzałów, wtulając się przy tym mocno plecami w tors Matta i tym mocniej ściskając dłonie na jego dłoniach, choć jednocześnie wpatrywała się w niebo oczarowana.
Zaśmiała się cicho widząc, jaki napis powstał na nocnym niebie.
- Masz dziwną rodzinkę. - stwierdziła trochę rozbawiona, a trochę rozczulona, ale już zaraz Matt ją odwrócił i pocałował. Objął ją przy tym i poczuła się troszkę bardziej bezpiecznie. Przymknęła oczy i w sumie to rozpływała się chwilą, kiedy Matt postanowił nadmuchać ją jak balona.
Zaśmiała się na to, jednocześnie bujając się lekko na boki.
- Pacan. - stwierdziła tylko na ten iście wspaniały żart i pokazała mu język. - Chodź jeszcze potańczyć.
Maybe I'm scared because you mean more to me than
any other person.
any other person.
Philippa zdołała wychwycić, że niuchacz szczęśliwie znalazł się w objęciach Bojczukowego wdzianka. Odetchnęła z ulgą, mając nadzieję, że skoro przyjaciel wiedział o obecności stworzenia przy jej piersi tej nocy, to załapie, że ten stwór jest jej i weźmie go pod opiekę. Tylko to wciąż był Johnny, w dodatku nieźle wstawiony i upojony widokiem błyszczącej Celetyny w bardzo nieprzyzwoitej odległości od jego potarganego łba. To z pewnością nie pozostawało bez wpływu na racjonalny osąd. Niemniej miała nadzieję, że Bojczuk się ciekawskim niuchaczem zajmie i po zejściu ze sceny futrzak dalej będzie spał w jego kieszeni wtulony w ten spory, złoty klucz. Będzie ciężko ich od siebie odkleić, ale na pewno dużo łatwiej niż w przypadku malarza i dzisiejszej gwiazdy.
Magiczna bariera pozwoliła jej przejść dalej, ale właściwie nie było już potrzeby, by gnała tam do niego na scenę. Pozostawał w dobrych rękach. I Johnny i niuchacz. Zbliżała się północ, a nim zdążyłaby dobiec na podest, jakiś czujny ochroniarz złapałby ją za futerko i powstrzymał w trosce o bezpieczeństwo. Cieszyła się tylko, że żaden z tych barczystych typków nie zdołał złapać jej zwierzęcia. Ostatecznie ktoś mógłby jej go zabrać na zawsze, a to było nie do przyjęcia. W kieszonce nic mu nie groziło, a w łapskach tych służbistów jego los byłby zdecydowanie niepewny. Głupio przyznać, ale przejmowała się, cholera, przejmowała. Z lekkim przytępieniem wpatrywała się dalej w promieniującego Bojczuka. To był jego dzień. Stała tyłem do przyjaciół i nie skupiała się zbytnio na toczących się tam rozmowach, choć wiedziała, że Oliver, Steffen i Keat gdzieś tam dalej pozostają.
Gdy rozpoczęło się odliczanie, obróciła się w ich stronę, wcześniej po raz ostatni zerkając na kieszeń płaszcza należącego do przeklętego malarzyny. Poruszony tłum pod sceną wrzeszczał, wypowiadając każdą z liczb, jakby to było wspaniałe zaklęcie. Czar na nowy rok? Uśmiechnęła się pod nosem, czując przyjemny powiew alkoholowej błogości. Niemniej trzeźwiała, bo od ostatniego kieliszka minęło kilkadziesiąt minut, a i został on wypity między falami dość skrajnych emocji. Potrzebowała kolejnego, a ten jak na zawołanie pojawił się w jej dłoni w chwili, kiedy jedna z gwiazd ponad nimi odważnie błysnęła, próbując zawstydzić magiczne fajerwerki. Pierwszy raz w nowym roku. I co? Nie rozpoczęła nowego roku pocałunkiem, ale mógł jej wystarczyć ten sprzed kilku chwil, ten pod zaczarowaną jemiołą. Ten z wyjątkowo nieczarującym typem.
Zatonęła spojrzeniem w swojej ulubionej ekipie i uniosła kieliszek, by móc zwilżyć znów usta zaskakującym trunkiem. Dziwne. Czy jej się tylko zdawało, czy towarzystwo nie było jakoś specjalnie podekscytowane pierwszą minutą nowego roku?
Magiczna bariera pozwoliła jej przejść dalej, ale właściwie nie było już potrzeby, by gnała tam do niego na scenę. Pozostawał w dobrych rękach. I Johnny i niuchacz. Zbliżała się północ, a nim zdążyłaby dobiec na podest, jakiś czujny ochroniarz złapałby ją za futerko i powstrzymał w trosce o bezpieczeństwo. Cieszyła się tylko, że żaden z tych barczystych typków nie zdołał złapać jej zwierzęcia. Ostatecznie ktoś mógłby jej go zabrać na zawsze, a to było nie do przyjęcia. W kieszonce nic mu nie groziło, a w łapskach tych służbistów jego los byłby zdecydowanie niepewny. Głupio przyznać, ale przejmowała się, cholera, przejmowała. Z lekkim przytępieniem wpatrywała się dalej w promieniującego Bojczuka. To był jego dzień. Stała tyłem do przyjaciół i nie skupiała się zbytnio na toczących się tam rozmowach, choć wiedziała, że Oliver, Steffen i Keat gdzieś tam dalej pozostają.
Gdy rozpoczęło się odliczanie, obróciła się w ich stronę, wcześniej po raz ostatni zerkając na kieszeń płaszcza należącego do przeklętego malarzyny. Poruszony tłum pod sceną wrzeszczał, wypowiadając każdą z liczb, jakby to było wspaniałe zaklęcie. Czar na nowy rok? Uśmiechnęła się pod nosem, czując przyjemny powiew alkoholowej błogości. Niemniej trzeźwiała, bo od ostatniego kieliszka minęło kilkadziesiąt minut, a i został on wypity między falami dość skrajnych emocji. Potrzebowała kolejnego, a ten jak na zawołanie pojawił się w jej dłoni w chwili, kiedy jedna z gwiazd ponad nimi odważnie błysnęła, próbując zawstydzić magiczne fajerwerki. Pierwszy raz w nowym roku. I co? Nie rozpoczęła nowego roku pocałunkiem, ale mógł jej wystarczyć ten sprzed kilku chwil, ten pod zaczarowaną jemiołą. Ten z wyjątkowo nieczarującym typem.
Zatonęła spojrzeniem w swojej ulubionej ekipie i uniosła kieliszek, by móc zwilżyć znów usta zaskakującym trunkiem. Dziwne. Czy jej się tylko zdawało, czy towarzystwo nie było jakoś specjalnie podekscytowane pierwszą minutą nowego roku?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Dalej zręcznie balansował na stercie książek na razie nie mając zamiaru opuszczać tak fajnego miejsca obserwacyjnego. Heath był całkiem zadowolony z takiego stanu rzeczy. Przynajmniej mógł wszystko bez problemu widzieć, bo był najwyżej ze wszystkich na placu, no a przynajmniej tak długo, dopóki nikt nie podejdzie upomnieć się o swoją własność. Ha, być najwyższym to jest coś! Teraz był nawet wyższy od Coinna. Szkoda tylko, że nie mógł się tym po przechwalać w obecności taty.
-Naprawdę? To Sylwester jest w takim razie super!- ucieszył się dochodząc do zupełnie innych wniosków. No bo skoro nikt się nie gniewał w Sylwestra to można było psocić do woli. Istniała duża szansa, że rudowłosa niechcąco skazała rodzinę Macmillanów na wiele wrażeń w przyszłym roku.
-Jakie są twoje ulubione fajerwerki?- zapytał jeszcze, przeczuwając, że północ wybije już za niedługo.
Dalej z ciekawością obserwował co dzieje się dookoła, a trochę tego było. Bojczuk na scenie, ludzie ogólnie się kręcili… no i jeszcze miał nadzieję, że może dojrzy swojego tatę. Fajnie byłoby jednak przywitać Nowy Rok razem z nim. Jego uwagę zwrócił wysoki krzyk[u]. Prawie natychmiast odwrócił się w kierunku, z którego dobiegał, akurat w sam raz by zobaczyć pościg Phillipy.
-Gwen! Patrz. Chyba ten kre… Niuchacz uciekł!-[u] wskazał palcem w odpowiednim kierunku. Przez ułamek sekundy wahał się co zrobić, ale odliczanie do fajerwerków pozwoliło mu podjąć decyzję. Mały Macmillan [u]odważnie zeskoczył z książek i spróbował podbiec w stronę sceny[/b] mimo tłumu jaki się zebrał. W końcu jak wystrzelą fajerwerki to biedny krecik będzie wystraszony. Większość zwierzątek z tego co wiedział nie przepadała zbytnio za głośnymi dźwiękami. Koniecznie trzeba go złapać! A jak ktoś go zdepta? Wszyscy będą chyba patrzeć do góry na fajerwerki. Nie wpadł na to, że w sumie sam też był nieduży i jego też można zdeptać.
Szkoda tylko, że mały lord nie zorientował się, iż właśnie dodał problemów biednej pannie Grey. No ale to chyba nic dziwnego, że energiczny pięciolatek najpierw działał, a potem myślał.
//Jeśli mogę to rzucam moją drugą kość emocji - odwaga
-Naprawdę? To Sylwester jest w takim razie super!- ucieszył się dochodząc do zupełnie innych wniosków. No bo skoro nikt się nie gniewał w Sylwestra to można było psocić do woli. Istniała duża szansa, że rudowłosa niechcąco skazała rodzinę Macmillanów na wiele wrażeń w przyszłym roku.
-Jakie są twoje ulubione fajerwerki?- zapytał jeszcze, przeczuwając, że północ wybije już za niedługo.
Dalej z ciekawością obserwował co dzieje się dookoła, a trochę tego było. Bojczuk na scenie, ludzie ogólnie się kręcili… no i jeszcze miał nadzieję, że może dojrzy swojego tatę. Fajnie byłoby jednak przywitać Nowy Rok razem z nim. Jego uwagę zwrócił wysoki krzyk[u]. Prawie natychmiast odwrócił się w kierunku, z którego dobiegał, akurat w sam raz by zobaczyć pościg Phillipy.
-Gwen! Patrz. Chyba ten kre… Niuchacz uciekł!-[u] wskazał palcem w odpowiednim kierunku. Przez ułamek sekundy wahał się co zrobić, ale odliczanie do fajerwerków pozwoliło mu podjąć decyzję. Mały Macmillan [u]odważnie zeskoczył z książek i spróbował podbiec w stronę sceny[/b] mimo tłumu jaki się zebrał. W końcu jak wystrzelą fajerwerki to biedny krecik będzie wystraszony. Większość zwierzątek z tego co wiedział nie przepadała zbytnio za głośnymi dźwiękami. Koniecznie trzeba go złapać! A jak ktoś go zdepta? Wszyscy będą chyba patrzeć do góry na fajerwerki. Nie wpadł na to, że w sumie sam też był nieduży i jego też można zdeptać.
Szkoda tylko, że mały lord nie zorientował się, iż właśnie dodał problemów biednej pannie Grey. No ale to chyba nic dziwnego, że energiczny pięciolatek najpierw działał, a potem myślał.
//Jeśli mogę to rzucam moją drugą kość emocji - odwaga
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 1
'k10' : 1
Zasalutował policjantowi beztrosko, posyłając mu szeroki uśmiech, nim odwrócił się i ruszył do czekającej już bliżej sceny grupy. - Cieszę się, że wszystko skończyło się dobrze - rzucił jeszcze na odchodne, choć robienie dobrej miny do złej gry zaczęło mu sprawiać coraz więcej trudu.
Nie musiał przyglądać się długo, by dostrzec też ich niepokój - Steffena i Jamie, do których dołączył chwilę później. - Z tym rudowłosym rozmawiałem już dzisiaj, to on wezwał pomoc, kiedy nasza zguba rozsypała świstokliki, powinien mnie poznać… zasugerowałem mu, że widzieliśmy się już, kiedy jakiś chłopiec szukał rodziców, potwierdził mi, że w końcu ich znalazł… - dobrze wiedzieli, że żadnego chłopca nie było. Słowa Jamie wyjaśniły to wszystko - a przynajmniej część zagadki; wciąż nie wiadomo przecież, co stało się z prawdziwymi policjantami. Ani co tak właściwie się tutaj dzieje, ale chyba w tym momencie nie czas już na żadne subtelności.
Tę trójkę (ilu ich było tak właściwie - na całym placu?) przebierańców należało unieszkodliwić.
- Wiecie co? Skończmy z subtelnościami, cokolwiek się tu dzieje... - trzeba jak najszybciej działać. Zrobić cokolwiek. Stając bokiem do policjantów, jednocześnie zanosząc się śmiechem, jakby właśnie Steff opowiedział jakiś przedni dowcip, wsunął dłoń do kieszeni kurtki. Starając się wykonać trudny do dostrzeżenia gest, by wciąż nie wzbudzać podejrzeń, wysunął rękę już trzymając w niej różdżkę i skierował w stronę na rudowłosego.
- Amicus - wyszeptał.
Nie musiał przyglądać się długo, by dostrzec też ich niepokój - Steffena i Jamie, do których dołączył chwilę później. - Z tym rudowłosym rozmawiałem już dzisiaj, to on wezwał pomoc, kiedy nasza zguba rozsypała świstokliki, powinien mnie poznać… zasugerowałem mu, że widzieliśmy się już, kiedy jakiś chłopiec szukał rodziców, potwierdził mi, że w końcu ich znalazł… - dobrze wiedzieli, że żadnego chłopca nie było. Słowa Jamie wyjaśniły to wszystko - a przynajmniej część zagadki; wciąż nie wiadomo przecież, co stało się z prawdziwymi policjantami. Ani co tak właściwie się tutaj dzieje, ale chyba w tym momencie nie czas już na żadne subtelności.
Tę trójkę (ilu ich było tak właściwie - na całym placu?) przebierańców należało unieszkodliwić.
- Wiecie co? Skończmy z subtelnościami, cokolwiek się tu dzieje... - trzeba jak najszybciej działać. Zrobić cokolwiek. Stając bokiem do policjantów, jednocześnie zanosząc się śmiechem, jakby właśnie Steff opowiedział jakiś przedni dowcip, wsunął dłoń do kieszeni kurtki. Starając się wykonać trudny do dostrzeżenia gest, by wciąż nie wzbudzać podejrzeń, wysunął rękę już trzymając w niej różdżkę i skierował w stronę na rudowłosego.
- Amicus - wyszeptał.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
- Spokojnie, też nie jestem jakimś mistrzem siodła. Może kiedyś, dziś... Doba ma niestety ograniczony czas, a i dawno nie było mnie w domu - nie chciał by sobie coś wyobrażała niestworzonego, jak również nie zamierzał jej zaganiać w onieśmielenie. Z tego co jednak zdołał zaobserwować to drugie raczej mu nie groziło o ile nie chciałby wywołać tego uczucia w niej z jakąś dziką premedytacją. Wydawała się być dość gruboskórną kobietą. Uśmiechnął się uprzejmie przytakując jej zapowiedzi.
- Mam podobnie - raczej jak chcę coś zmienić to też po prostu zmieniam. Nie ma sensu odkładać w czasie czegoś czego brak potrzebujesz dziś - tak było z kursem, wyjazdem, zakonem, tak było z wieloma rzeczami w jego życiu i ostatecznie to właśnie to egzekwowanie widzianych potrzeb determinowało całe jego życie. Pytanie tylko, czy skoro te wyglądało tak jak wyglądało to... wyznaczone cele były złe same w sobie czy ich realizacja? A może ani jedno, ani drugie i tak te konsekwencje podjętych decyzji miały wyglądać? Kto wie.
Zgodnie z jej wolą zostali więc tam gdzie stali. Skamander z politowaniem przyglądał się jakiejś błazenadzie odgrywającej się na głównej scenie przez pijanego wygranego będąc pod wrażeniem opanowania i kontrolowania sytuacji pomimo wszystkiego przez Celestynę. Zanotował sobie w myślach, że po tym wszystkim, gdy znajdzie się już w domu pierwsze co zrobi to złoży zamówienie na jej ostatnio wydaną płytę. Nie interesowała go kompletnie tego typu muzyka ale zaimponowała mu umiejętnościami towarzyskimi do tego stopnia że z szacunku chciał wesprzeć artystkę swoimi galeonami. Gdy nastał moment wielkiego odliczania podobnie jak jego towarzyszka nie ze spokojem chłoną atmosferę wokół samemu jednak w niej nie uczestnicząc - nie wiwatował, nie podskakiwał, nie robił zamieszania. Płynnie przelał swoją uwagę ze sceny na niebo, które pomimo późnej nocy stało się wyjątkowe jasne i pełne kolorowych refleksów. Pokaz sztucznych ogni, zwłaszcza tych magicznych, najbardziej finezyjnych robił wrażenie nie mniejsze niż sama Tangie na którą zwrócił większą uwagę w chwili w której ta się do niego odezwała. Magiczne, sypkie gwiazdy odznaczały się od ciemności jej włosów, jak i brwi zaś biała kreacja zdawała się mienić w sposób podobny do śniegu odbijającego światło zimowego poranka. rumiane policzki dodawały jej czegoś ujmującego. Wyrwał się z tego zapatrzenia z lekkim opóźnieniem zdając sobie sprawę, że trzyma w dłoni kieliszek szampana, a kobieta zachęcała go do toastu. Uśmiechnął się ciepło.
- Nie jestem zachłanny - niech przynajmniej nie będzie gorszy od poprzedniego - odpowiedział z nutą żartobliwości, kiedy to stukną szkłem swojego kielicha o ściankę tego trzymanego w jej dłoni. Za Nowy Rok.
- Mam podobnie - raczej jak chcę coś zmienić to też po prostu zmieniam. Nie ma sensu odkładać w czasie czegoś czego brak potrzebujesz dziś - tak było z kursem, wyjazdem, zakonem, tak było z wieloma rzeczami w jego życiu i ostatecznie to właśnie to egzekwowanie widzianych potrzeb determinowało całe jego życie. Pytanie tylko, czy skoro te wyglądało tak jak wyglądało to... wyznaczone cele były złe same w sobie czy ich realizacja? A może ani jedno, ani drugie i tak te konsekwencje podjętych decyzji miały wyglądać? Kto wie.
Zgodnie z jej wolą zostali więc tam gdzie stali. Skamander z politowaniem przyglądał się jakiejś błazenadzie odgrywającej się na głównej scenie przez pijanego wygranego będąc pod wrażeniem opanowania i kontrolowania sytuacji pomimo wszystkiego przez Celestynę. Zanotował sobie w myślach, że po tym wszystkim, gdy znajdzie się już w domu pierwsze co zrobi to złoży zamówienie na jej ostatnio wydaną płytę. Nie interesowała go kompletnie tego typu muzyka ale zaimponowała mu umiejętnościami towarzyskimi do tego stopnia że z szacunku chciał wesprzeć artystkę swoimi galeonami. Gdy nastał moment wielkiego odliczania podobnie jak jego towarzyszka nie ze spokojem chłoną atmosferę wokół samemu jednak w niej nie uczestnicząc - nie wiwatował, nie podskakiwał, nie robił zamieszania. Płynnie przelał swoją uwagę ze sceny na niebo, które pomimo późnej nocy stało się wyjątkowe jasne i pełne kolorowych refleksów. Pokaz sztucznych ogni, zwłaszcza tych magicznych, najbardziej finezyjnych robił wrażenie nie mniejsze niż sama Tangie na którą zwrócił większą uwagę w chwili w której ta się do niego odezwała. Magiczne, sypkie gwiazdy odznaczały się od ciemności jej włosów, jak i brwi zaś biała kreacja zdawała się mienić w sposób podobny do śniegu odbijającego światło zimowego poranka. rumiane policzki dodawały jej czegoś ujmującego. Wyrwał się z tego zapatrzenia z lekkim opóźnieniem zdając sobie sprawę, że trzyma w dłoni kieliszek szampana, a kobieta zachęcała go do toastu. Uśmiechnął się ciepło.
- Nie jestem zachłanny - niech przynajmniej nie będzie gorszy od poprzedniego - odpowiedział z nutą żartobliwości, kiedy to stukną szkłem swojego kielicha o ściankę tego trzymanego w jej dłoni. Za Nowy Rok.
Find your wings
Plac główny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka