Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plumpkowa studnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plumpkowa Studnia
Stara, kamienna studnia, znajdowała się w Dolinie Godryka od zawsze. Dosłownie; wykopana w trakcie powstawania wioski, przez długi czas stanowiła dla mieszkańców główne ujęcie wody, umiejscowiona wygodnie w miejscu, w którym krzyżowały się aż trzy mieszkalne ulice. Wielokrotnie niszczona i odbudowywana, służyła uparcie kolejnym pokoleniom, użytkowana (zapewne z sentymentu) nawet wtedy, gdy w okolicznych domach pojawiła się bieżąca woda. Przestała pełnić swoją rolę dopiero kilka lat temu, kiedy w jej głębinach zadomowiło się stado plumpek. Niemagiczna część mieszkańców wioski była co prawda skłonna wyplenić rybki, ale tutejsi czarodzieje, nie chcąc do tego dopuścić, rzucili na studnię urok, który zmienił smak stojącej w niej wody na wyjątkowo nieprzyjemny, skutecznie zniechęcając mugoli do dalszego jej wykorzystywania. Dzisiaj malowniczo położona studnia nadal jest jednym z ulubionych miejsc schadzek mieszkańców, spragnionych plotek lub kilku romantycznych chwil, ale schludną przeszłość ma już dawno za sobą: jej kamienne boki zarosły mchem, a pod powierzchnią wody (nietypowo wręcz przejrzystej) można dostrzec okrągłe, cętkowane plumpki.
Według krążących po Dolinie Godryka opowieści, studnia ma jeszcze jedną, magiczną właściwość: w ciemnej tafli odbijają się gwiazdy, które – tylko w ostatni dzień miesiąca, i tylko przy bezchmurnej pogodzie – dzielą się przebłyskami przyszłości, układając się w słowa krótkich, często tajemniczo brzmiących wróżb.
Aby otrzymać wróżbę, należy napisać post w tym temacie oraz wykonać rzut kością k20, a następnie odczytać treść przepowiedni zgodnie z poniższą rozpiską. Losować można tylko raz – przy każdej kolejnej próbie, gwiazdy na powierzchni studni będą jedynie migotać, nie układając się w żadne słowa.
1. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Mroźny wieczór przyniesie spotkanie, które odmieni twoje życie.
2. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: W domu czeka na ciebie złoty uśmiech od losu.
3. Spoglądając w studnię, widzisz własne odbicie - a gwiazdy, zamiast w słowa, układają się w koronę tuż nad twoją głową.
4. Gdy spoglądasz w wodną taflę, dostrzegasz siebie - a srebrne punkty, zamiast w słowa, układają się w połyskujący supeł na twojej szyi.
5. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Szmaragdowozielony blask zabarwi Twoją twarz.
6. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Twoja ścieżka jest stroma, ale na jej końcu odnajdziesz to, czego pragniesz.
7. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Nie uciekaj przed przeznaczeniem: poddaj się mu.
8. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Nie popełniaj błędów swoich rodziców i przodków.
9. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Posłuchaj następnej rady, jaką otrzymasz od przyjaciela lub od wroga - przyniesie Ci wiele dobrego.
10. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: W trakcie następnej kwadry Księżyca spotkasz kogoś, kto poruszy twe serce.
11. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Bądź czujny - ktoś, komu ufasz, zada ci cios w plecy.
12. Gwiazdy błyszczą niezwykle jasno, lecz równie szybko nikną wszystkie, pozostawiając w studni jedynie Twe ciemne, samotne odbicie.
13. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Nie oglądaj się za siebie. Zrobiłeś dobrze. Uwierz swemu przeczuciu.
14. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Ciemnooka kobieta okaże się twoją zgubą.
15. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Wybór drogi na skróty skończy się dla ciebie ślepą uliczką.
16. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Jeśli chcesz stać się lekki jak pióro, zdejmij ze swoich barków ołowiany ciężar.
17. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Zamknij oczy. Odwróć się. Zrób dwa kroki w prawo. Trzy w lewo. To, co znajdziesz, będzie twoje. (Po wylosowaniu tej kości i wykonaniu polecenia, zgłoś się do Mistrza Gry.)
18. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Jeśli chcesz zakończyć wojnę, uciesz najpierw tę, która rozgorzała w twoim sercu.
19. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Zagłuszenie bólu sprawi, że powróci ze zdwojoną siłą.
20. Na tafli studni, wśród odblasków gwiazd, dryfuje odłamek spadającej gwiazdy. Możesz wychylić się i go zabrać (zgłoś się po niego w aktualizacjach).
Według krążących po Dolinie Godryka opowieści, studnia ma jeszcze jedną, magiczną właściwość: w ciemnej tafli odbijają się gwiazdy, które – tylko w ostatni dzień miesiąca, i tylko przy bezchmurnej pogodzie – dzielą się przebłyskami przyszłości, układając się w słowa krótkich, często tajemniczo brzmiących wróżb.
Aby otrzymać wróżbę, należy napisać post w tym temacie oraz wykonać rzut kością k20, a następnie odczytać treść przepowiedni zgodnie z poniższą rozpiską. Losować można tylko raz – przy każdej kolejnej próbie, gwiazdy na powierzchni studni będą jedynie migotać, nie układając się w żadne słowa.
1. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Mroźny wieczór przyniesie spotkanie, które odmieni twoje życie.
2. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: W domu czeka na ciebie złoty uśmiech od losu.
3. Spoglądając w studnię, widzisz własne odbicie - a gwiazdy, zamiast w słowa, układają się w koronę tuż nad twoją głową.
4. Gdy spoglądasz w wodną taflę, dostrzegasz siebie - a srebrne punkty, zamiast w słowa, układają się w połyskujący supeł na twojej szyi.
5. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Szmaragdowozielony blask zabarwi Twoją twarz.
6. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Twoja ścieżka jest stroma, ale na jej końcu odnajdziesz to, czego pragniesz.
7. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Nie uciekaj przed przeznaczeniem: poddaj się mu.
8. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Nie popełniaj błędów swoich rodziców i przodków.
9. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Posłuchaj następnej rady, jaką otrzymasz od przyjaciela lub od wroga - przyniesie Ci wiele dobrego.
10. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: W trakcie następnej kwadry Księżyca spotkasz kogoś, kto poruszy twe serce.
11. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Bądź czujny - ktoś, komu ufasz, zada ci cios w plecy.
12. Gwiazdy błyszczą niezwykle jasno, lecz równie szybko nikną wszystkie, pozostawiając w studni jedynie Twe ciemne, samotne odbicie.
13. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Nie oglądaj się za siebie. Zrobiłeś dobrze. Uwierz swemu przeczuciu.
14. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Ciemnooka kobieta okaże się twoją zgubą.
15. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Wybór drogi na skróty skończy się dla ciebie ślepą uliczką.
16. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Jeśli chcesz stać się lekki jak pióro, zdejmij ze swoich barków ołowiany ciężar.
17. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Zamknij oczy. Odwróć się. Zrób dwa kroki w prawo. Trzy w lewo. To, co znajdziesz, będzie twoje. (Po wylosowaniu tej kości i wykonaniu polecenia, zgłoś się do Mistrza Gry.)
18. Srebrne punkty na wodzie układają się w zdanie: Jeśli chcesz zakończyć wojnę, uciesz najpierw tę, która rozgorzała w twoim sercu.
19. Gwiazdy na powierzchni studni migoczą, układając się w słowa: Zagłuszenie bólu sprawi, że powróci ze zdwojoną siłą.
20. Na tafli studni, wśród odblasków gwiazd, dryfuje odłamek spadającej gwiazdy. Możesz wychylić się i go zabrać (zgłoś się po niego w aktualizacjach).
Lokacja zawiera kości.
Wiedziała, że musi mimo wszystko być ostrożna, bo nawet jeśli kobieta była tylko głupią mugolską gąską, to w pobliskich domach mogli mieszkać czarodzieje. Nie był to już jej pierwszy raz, kiedy polowała na ofiary, ale za każdym razem była ostrożna, zwłaszcza że teraz znajdowała się na wrogich ziemiach, gdzie działalność rycerzy Walpurgii nie była mile widziana i większość społeczeństwa ich nie popierała. Póki co, bo Zabini liczyła na to, że z czasem to się zmieni, że magiczni mieszkańcy tych rejonów pójdą po rozum do głowy i pojmą wreszcie, że tylko ministerstwo i rycerze mogą zapewnić im poczucie bezpieczeństwa i godny byt, zaś wspieranie szlamolubów jest drogą donikąd.
Udawanie zielarki było całkiem niezłą metodą, chyba będzie musiała korzystać z tego częściej. Na coś przydawała się ta wiedza wyniesiona z rodzinnego domu, bo choć związała swe życie z magią starożytnych run i klątwami, to jednak miała też pewne pojęcie o magicznej florze.
- Tak, to bardzo prawdopodobne, dlatego my, zielarze, musimy spieszyć się z ostatnimi przedzimowymi zbiorami – pokiwała głową, wciąż kontynuując swoją grę. W ciemności, bo blask niewielkiej latarenki zgasł, a mrok wokół nich zgęstniał. Lyanna mogła odnieść wrażenie, że dziewczyna przelękła się, ale nie wyciągnęła różdżki i nie zapaliła światła na jej końcu, bo mugolkę taki widok mógłby przestraszyć do tego stopnia, że zaczęłaby wrzeszczeć lub od razu by uciekła.
Zerknęła w kierunku wskazanej ścieżki, mrużąc oczy, żeby lepiej widzieć. Droga wydawała się rzeczywiście wieść w miejsce odludne, zarośnięte i dyskretne. Idealnie, właśnie takiego potrzebowała, choć oczywiście musiały odejść dość spory kawałek od wioski, by zminimalizować prawdopodobieństwo, że ktoś jej przerwie nim spuści z dziewczyny całą krew. Zabini nie lubiła marnotrawstwa.
- Nie powinno być z tym problemu, nie raz już wyprawiałam się w podobne miejsca – rzekła. Nie spodobało jej się jednak to, że dziewczyna zaczęła się wykręcać. Czyżby ją przejrzała? Nie, to niemożliwe, w końcu nie robiła niczego, co mogłoby rzucić na nią choć cień podejrzeń, zachowywała się przez cały czas spokojnie i starała się wyglądać jak najbardziej nieszkodliwie. Przez nieznajomość świata mugoli w pewnym momencie zapomniała się jednak i użyła słowa „alchemik”, które dla niej było zupełnie naturalne i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że dla mugoli może niekoniecznie. Wiele rzeczy całkowicie normalnych dla czarodziejów głęboko przerażało niemagicznych, którzy nie potrafili pojąć ich świata. Czy to dlatego dziewczyna zaczęła się bać? Mogła słyszeć różne rzeczy o czarodziejach. Mugole, choć ciemni i pełni ignorancji, czasem potrafili wykazywać się sprytem, a wydarzenia w kraju w jakiś sposób mogli docierać i do nich. Może szerzyła się wśród nich antyczarodziejska propaganda? Słyszała już w końcu o przypadkach, gdzie mugole wzorem średniowiecznych praktyk próbowali chwytać i palić czarodziejów, co z reguły im nie wychodziło. Nawet słaby i nieudolny czarodziej był silniejszy od mugola, a Lyanna była przekonana, że jest ponadprzeciętnie uzdolniona magicznie, więc tej dziewczyny się nie bała. Z nią łatwo mogła sobie poradzić, większy problem stanowiłoby to, gdyby nagle pojawili się tu czarodzieje w liczbie, która zaniżałaby jej szanse, choć dzięki niezwykłym uzdolnieniom, jakie pokazał swym wiernym sługom Czarny Pan, mogła uciec z tarapatów w jednym kawałku.
Może musiała zmienić sposób postępowania i porzucić udawanie miłej, ładnej i zupełnie nieszkodliwej zielarki? Powoli obeszła dziewczynę, udając że niby kieruje się w stronę ścieżki, a lewą dłonią dyskretnie wysunęła z kieszeni płaszcza różdżkę i przytknęła ją do pleców młódki, stając za nią dość blisko, ale nienachalnie, tak aby nie wyglądało to podejrzanie gdyby ktoś wyjrzał z okna któregoś z pobliskich domostw. Była prawie noc, ludzie powinni spać, ale sama o tej godzinie często wcale tego nie robiła.
- Obawiam się, że jednak będę zmuszona nalegać na twoje towarzystwo, Kerry – powiedziała miękko, ale w jej głosie można było wychwycić nutkę groźby. – Tylko nie krzycz, bo wtedy może się zrobić bardzo nieprzyjemnie, a tego żadna z nas by nie chciała.
Nie chciała rzucać na nią żadnych zaklęć tutaj, bo błyski mogłyby zostać zauważone przez niepowołane osoby, tym bardziej nie chciała zanieczyszczać jej ciała czarną magią, która mogłaby mieć fatalny wpływ na jakość posoki, ale mogła być zmuszona do zastosowania odpowiedniej perswazji, żeby dziewczynę zmobilizować do ruszenia ścieżką w bardziej odludny teren, gdzie mogłyby porozmawiać bardziej szczerze, i gdzie finalnie Lyanna mogłaby odpowiednio się nią zająć. Poza tym dziewczyna nie musiała zdawać sobie sprawy z tego wszystkiego i miała nadzieję, że wystraszy się na tyle, że umilknie i grzecznie jej posłucha.
Udawanie zielarki było całkiem niezłą metodą, chyba będzie musiała korzystać z tego częściej. Na coś przydawała się ta wiedza wyniesiona z rodzinnego domu, bo choć związała swe życie z magią starożytnych run i klątwami, to jednak miała też pewne pojęcie o magicznej florze.
- Tak, to bardzo prawdopodobne, dlatego my, zielarze, musimy spieszyć się z ostatnimi przedzimowymi zbiorami – pokiwała głową, wciąż kontynuując swoją grę. W ciemności, bo blask niewielkiej latarenki zgasł, a mrok wokół nich zgęstniał. Lyanna mogła odnieść wrażenie, że dziewczyna przelękła się, ale nie wyciągnęła różdżki i nie zapaliła światła na jej końcu, bo mugolkę taki widok mógłby przestraszyć do tego stopnia, że zaczęłaby wrzeszczeć lub od razu by uciekła.
Zerknęła w kierunku wskazanej ścieżki, mrużąc oczy, żeby lepiej widzieć. Droga wydawała się rzeczywiście wieść w miejsce odludne, zarośnięte i dyskretne. Idealnie, właśnie takiego potrzebowała, choć oczywiście musiały odejść dość spory kawałek od wioski, by zminimalizować prawdopodobieństwo, że ktoś jej przerwie nim spuści z dziewczyny całą krew. Zabini nie lubiła marnotrawstwa.
- Nie powinno być z tym problemu, nie raz już wyprawiałam się w podobne miejsca – rzekła. Nie spodobało jej się jednak to, że dziewczyna zaczęła się wykręcać. Czyżby ją przejrzała? Nie, to niemożliwe, w końcu nie robiła niczego, co mogłoby rzucić na nią choć cień podejrzeń, zachowywała się przez cały czas spokojnie i starała się wyglądać jak najbardziej nieszkodliwie. Przez nieznajomość świata mugoli w pewnym momencie zapomniała się jednak i użyła słowa „alchemik”, które dla niej było zupełnie naturalne i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że dla mugoli może niekoniecznie. Wiele rzeczy całkowicie normalnych dla czarodziejów głęboko przerażało niemagicznych, którzy nie potrafili pojąć ich świata. Czy to dlatego dziewczyna zaczęła się bać? Mogła słyszeć różne rzeczy o czarodziejach. Mugole, choć ciemni i pełni ignorancji, czasem potrafili wykazywać się sprytem, a wydarzenia w kraju w jakiś sposób mogli docierać i do nich. Może szerzyła się wśród nich antyczarodziejska propaganda? Słyszała już w końcu o przypadkach, gdzie mugole wzorem średniowiecznych praktyk próbowali chwytać i palić czarodziejów, co z reguły im nie wychodziło. Nawet słaby i nieudolny czarodziej był silniejszy od mugola, a Lyanna była przekonana, że jest ponadprzeciętnie uzdolniona magicznie, więc tej dziewczyny się nie bała. Z nią łatwo mogła sobie poradzić, większy problem stanowiłoby to, gdyby nagle pojawili się tu czarodzieje w liczbie, która zaniżałaby jej szanse, choć dzięki niezwykłym uzdolnieniom, jakie pokazał swym wiernym sługom Czarny Pan, mogła uciec z tarapatów w jednym kawałku.
Może musiała zmienić sposób postępowania i porzucić udawanie miłej, ładnej i zupełnie nieszkodliwej zielarki? Powoli obeszła dziewczynę, udając że niby kieruje się w stronę ścieżki, a lewą dłonią dyskretnie wysunęła z kieszeni płaszcza różdżkę i przytknęła ją do pleców młódki, stając za nią dość blisko, ale nienachalnie, tak aby nie wyglądało to podejrzanie gdyby ktoś wyjrzał z okna któregoś z pobliskich domostw. Była prawie noc, ludzie powinni spać, ale sama o tej godzinie często wcale tego nie robiła.
- Obawiam się, że jednak będę zmuszona nalegać na twoje towarzystwo, Kerry – powiedziała miękko, ale w jej głosie można było wychwycić nutkę groźby. – Tylko nie krzycz, bo wtedy może się zrobić bardzo nieprzyjemnie, a tego żadna z nas by nie chciała.
Nie chciała rzucać na nią żadnych zaklęć tutaj, bo błyski mogłyby zostać zauważone przez niepowołane osoby, tym bardziej nie chciała zanieczyszczać jej ciała czarną magią, która mogłaby mieć fatalny wpływ na jakość posoki, ale mogła być zmuszona do zastosowania odpowiedniej perswazji, żeby dziewczynę zmobilizować do ruszenia ścieżką w bardziej odludny teren, gdzie mogłyby porozmawiać bardziej szczerze, i gdzie finalnie Lyanna mogłaby odpowiednio się nią zająć. Poza tym dziewczyna nie musiała zdawać sobie sprawy z tego wszystkiego i miała nadzieję, że wystraszy się na tyle, że umilknie i grzecznie jej posłucha.
Może jednak powinna wysłuchać podszeptu złego przeczucia; nie ociągać się przy studni, nie rozmawiać z nieznajomymi z sercem na dłoni jak to robił Czerwony Kapturek i - przede wszystkim - nie opuszczać samotnie lecznicy w środku nocy. Choć ciepła grudka w kieszeni fartuszka kojąco ogrzewała żołądek, nic nie zdołałoby powstrzymać lodowatego dreszczu, który przebiegł po kręgosłupie, gdy Lily mówiła i mówiła. Miała piękne imię, kojarzące się z polaną, z latem, ale lilie przecież składało się też na grobach, bo były skromne i białe jak twarz zmarłego podczas ostatniego pożegnania. Czy jej także przyjdzie się pożegnać z rodziną? Czy zaginie bez słowa i nikt nawet nie będzie wiedział, dlaczego tej feralnej nocy wybrała się na spacer?
Nie raz już wybierałam się w podobne miejsca, tak powiedziała, a Kerstin w ciemnościach widziała tylko delikatny połysk poruszających się warg i unoszącą się w oddechach klatkę piersiową. Może tylko jej się zdawało, ale chyba słyszała bicie własnego serca oraz szum rozpędzonej krwi w uszach. Latarenka drżała jej w dłoniach, nadal jednak próbowała cofać się pomalutku, jeden kroczek po kroczku, uważając na wystające korzenie.
- Cóż, jeśli czuje się pani p-pewnie, to jak najbardziej można, znaczy się, może pani pójść. - Jąkała się już, ale wciąż zmuszała usta do napiętego uśmiechu. - Życzę udanych zbiorów i b-bezpiecznego powrotu do domu albo gdzie tam pani... - Przeszły na ty, ale w chłodną listopadową północ łatwo było o tym zapomnieć.
Kobieta okrążyła ją teraz, a Kerstin chwytała się nadziei, że ma zamiar odejść - dopóki ciemny płaszcz nie zafalował gdzieś blisko jej łydek, a na plecach oparła się gałązka. Podeszła do krzaka? Och nie, to była różdżka. Teraz już z ledwością powstrzymywała szczękanie zębami, mocno zaciskała palce na latarence i zlizywała pot z górnej wargi.
- Proszę przestać - powiedziała cichutko i żałośnie, choć wiedziała już z doświadczenia, że takie prośby na niewiele się zdają.
Nawet Dolina Godryka okrywała się w nocy złowróżbną aurą przemocy, zniszczenia i nienawiści. Odetchnęła głęboko i skinęła głową, tak jakby chciała zgodzić się ze swoją oprawczynią. Lilią. Domniemaną zielarką. Nie będę krzyczeć. Nie będę... Postąpiła mały krok w kierunku, w którym kobieta próbowała ją popchnąć, a potem, zupełnie nagle, wrzasnęła przenikliwie i zamachnęła się łokciem w podbrzusze kobiety. ...Jeszcze nie będę.
lekki cios w brzuch Lyanny
Nie raz już wybierałam się w podobne miejsca, tak powiedziała, a Kerstin w ciemnościach widziała tylko delikatny połysk poruszających się warg i unoszącą się w oddechach klatkę piersiową. Może tylko jej się zdawało, ale chyba słyszała bicie własnego serca oraz szum rozpędzonej krwi w uszach. Latarenka drżała jej w dłoniach, nadal jednak próbowała cofać się pomalutku, jeden kroczek po kroczku, uważając na wystające korzenie.
- Cóż, jeśli czuje się pani p-pewnie, to jak najbardziej można, znaczy się, może pani pójść. - Jąkała się już, ale wciąż zmuszała usta do napiętego uśmiechu. - Życzę udanych zbiorów i b-bezpiecznego powrotu do domu albo gdzie tam pani... - Przeszły na ty, ale w chłodną listopadową północ łatwo było o tym zapomnieć.
Kobieta okrążyła ją teraz, a Kerstin chwytała się nadziei, że ma zamiar odejść - dopóki ciemny płaszcz nie zafalował gdzieś blisko jej łydek, a na plecach oparła się gałązka. Podeszła do krzaka? Och nie, to była różdżka. Teraz już z ledwością powstrzymywała szczękanie zębami, mocno zaciskała palce na latarence i zlizywała pot z górnej wargi.
- Proszę przestać - powiedziała cichutko i żałośnie, choć wiedziała już z doświadczenia, że takie prośby na niewiele się zdają.
Nawet Dolina Godryka okrywała się w nocy złowróżbną aurą przemocy, zniszczenia i nienawiści. Odetchnęła głęboko i skinęła głową, tak jakby chciała zgodzić się ze swoją oprawczynią. Lilią. Domniemaną zielarką. Nie będę krzyczeć. Nie będę... Postąpiła mały krok w kierunku, w którym kobieta próbowała ją popchnąć, a potem, zupełnie nagle, wrzasnęła przenikliwie i zamachnęła się łokciem w podbrzusze kobiety. ...Jeszcze nie będę.
lekki cios w brzuch Lyanny
The member 'Kerstin Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Lyanna nie wiedziała, bo wiedzieć nie mogła, że miała przed sobą nie tak zwykłą mugolską dziewczynę, a siostrę szlamy Justine Tonks, która ciągle wymykała im się z rąk i psuła im szyki. Gdyby wiedziała, to zapewne mogłaby to spotkanie wykorzystać zupełnie inaczej niż tylko do celu zaspokojenia własnych urodowych zachcianek. Siostra Tonks byłaby znacznie cenniejsza żywa, ale że Zabini pozostawała w nieświadomości co do tożsamości dziewczyny, kombinowała tylko nad tym, jak by tu ją odciągnąć jak najdalej od domostw, by dyskretnie pozbawić cennej posoki, w której później mogłaby się wykąpać. Wkrótce miała po raz pierwszy od dłuższego czasu opuścić kraj, by wyjechać na misję dla Czarnego Pana, nie wiadomo czy wówczas będzie mieć czas na tego typu zachcianki, więc musiała dokonać kąpieli w krwi póki jeszcze była w Anglii.
Dziewczyna najwyraźniej zaczęła się obawiać, czyżby wrócił jej zdrowy rozsądek? A może to po prostu świadomość tego, że była noc, a w ciemnościach mogło czaić się wiele niebezpieczeństw? Choć w tej chwili największe stało właśnie obok dziewczyny w postaci Lyanny, która wcale nie była zielarką i nie miała dobrych zamiarów wobec młódki. Skoro dziewczyna okazała się nie być tak głupia i naiwna jak mogła się z początku wydawać, to Zabini musiała ją nieco mniej subtelnie zachęcić do pójścia z nią, stąd różdżka, stanowiąca milczącą groźbę i działająca na wyobraźnię. Choć czy mugolka mogła w ogóle wiedzieć, jak groźny był kawałek drewienka w rękach Lyanny? Wiedziała czy nie, na pewno się bała, sądząc po drżeniu jej głosu. Ale jak się okazało, nawet mugolska dziewucha miała w sobie jakąś wolę walki, bo zamiast potulnie pójść tam, gdzie Lyanna jej kazała, nagle zaczęła wrzeszczeć i wierzgać. Może jednak źle zrobiła, że nie rzuciła na nią zawczasu jakiegoś zaklęcia, choćby uciszającego? Nie doceniła jej, powinna była lepiej się zabezpieczyć, dotychczas działała w inny sposób, zwykle napadając na dziewczęta będące daleko od domostw, oszałamiając je dyskretnie i przenosząc zaklęciem, gdy te nie mogły się ruszać ani krzyczeć, ale tutaj, w Dolinie Godryka, lewitowane w powietrzu nieruchome ciało mogłoby wzbudzić podejrzenia znacznie większe niż dwie kobiety po prostu idące w stronę ścieżki, bo choć były na obrzeżach wioski, to wciąż istniało prawdopodobieństwo napotkania kogoś, a także dostrzeżenia z okien domów.
Lyanna nie przelękłaby się samych krzyków ani nawet ciosu łokciem. To było za mało żeby zmusić ją do odwrotu, uniosła zresztą różdżkę, gotowa żeby faktycznie oszołomić dziewuchę by ta przestała sprawiać problemy, ale krzyk dziewczyny niestety został usłyszany. Uszu Lyanny dobiegło trzaśnięcie drzwi dobiegające od strony najbliższego domostwa, od którego nie zdążyły jeszcze oddalić się wystarczająco i którego mieszkańcy najwyraźniej zaniepokoili się dobiegającym z okolic studni rozdzierającym wrzaskiem. Nie doceniła najwyraźniej bohaterskich zapędów mieszkańców tej pełnej zdrajców wioski. Usłyszała tupot przynajmniej dwóch par stóp, a także błysk światła, w którym rozpoznała światło zapalane na końcu różdżki. Czarodzieje. To nie byli mugole, których mogłaby łatwo i szybko unieszkodliwić, by wrócić do zajmowania się dziewczyną. Nie znała ich możliwości i nie mogła być pewna tego, czy będzie mieć nad nimi przewagę, zresztą wdawanie się w pojedynek nie byłoby rozsądne, bo zaraz do obrońców mugolki mogliby dołączyć kolejni, może nawet ktoś z Zakonu Feniksa – a nie zapominała, że przecież była na ziemiach popierających Zakon, i że raczej nie znalazłaby tutaj wsparcia, więc była zdana tylko na siebie. I nie chciała trafić w ręce tych przebrzydłych szlamolubów, zdecydowanie nie. Nie warto było tak ryzykować dla jednej mugolki, skoro w kraju były ich tysiące i choćby jeszcze dzisiaj lub jutro mogła sobie złapać inną ofiarę w innym miejscu. Dlatego, nim nieznajomi czarodzieje zdążyli dostrzec jej twarz, korzystając ze swoich zdolności zmieniła się w kłąb czarnej mgły i opuściła Dolinę Godryka, pozostawiając młodą mugolkę całą i nienaruszoną, choć niewątpliwie przerażoną całą sytuacją.
| zt. x 2
Dziewczyna najwyraźniej zaczęła się obawiać, czyżby wrócił jej zdrowy rozsądek? A może to po prostu świadomość tego, że była noc, a w ciemnościach mogło czaić się wiele niebezpieczeństw? Choć w tej chwili największe stało właśnie obok dziewczyny w postaci Lyanny, która wcale nie była zielarką i nie miała dobrych zamiarów wobec młódki. Skoro dziewczyna okazała się nie być tak głupia i naiwna jak mogła się z początku wydawać, to Zabini musiała ją nieco mniej subtelnie zachęcić do pójścia z nią, stąd różdżka, stanowiąca milczącą groźbę i działająca na wyobraźnię. Choć czy mugolka mogła w ogóle wiedzieć, jak groźny był kawałek drewienka w rękach Lyanny? Wiedziała czy nie, na pewno się bała, sądząc po drżeniu jej głosu. Ale jak się okazało, nawet mugolska dziewucha miała w sobie jakąś wolę walki, bo zamiast potulnie pójść tam, gdzie Lyanna jej kazała, nagle zaczęła wrzeszczeć i wierzgać. Może jednak źle zrobiła, że nie rzuciła na nią zawczasu jakiegoś zaklęcia, choćby uciszającego? Nie doceniła jej, powinna była lepiej się zabezpieczyć, dotychczas działała w inny sposób, zwykle napadając na dziewczęta będące daleko od domostw, oszałamiając je dyskretnie i przenosząc zaklęciem, gdy te nie mogły się ruszać ani krzyczeć, ale tutaj, w Dolinie Godryka, lewitowane w powietrzu nieruchome ciało mogłoby wzbudzić podejrzenia znacznie większe niż dwie kobiety po prostu idące w stronę ścieżki, bo choć były na obrzeżach wioski, to wciąż istniało prawdopodobieństwo napotkania kogoś, a także dostrzeżenia z okien domów.
Lyanna nie przelękłaby się samych krzyków ani nawet ciosu łokciem. To było za mało żeby zmusić ją do odwrotu, uniosła zresztą różdżkę, gotowa żeby faktycznie oszołomić dziewuchę by ta przestała sprawiać problemy, ale krzyk dziewczyny niestety został usłyszany. Uszu Lyanny dobiegło trzaśnięcie drzwi dobiegające od strony najbliższego domostwa, od którego nie zdążyły jeszcze oddalić się wystarczająco i którego mieszkańcy najwyraźniej zaniepokoili się dobiegającym z okolic studni rozdzierającym wrzaskiem. Nie doceniła najwyraźniej bohaterskich zapędów mieszkańców tej pełnej zdrajców wioski. Usłyszała tupot przynajmniej dwóch par stóp, a także błysk światła, w którym rozpoznała światło zapalane na końcu różdżki. Czarodzieje. To nie byli mugole, których mogłaby łatwo i szybko unieszkodliwić, by wrócić do zajmowania się dziewczyną. Nie znała ich możliwości i nie mogła być pewna tego, czy będzie mieć nad nimi przewagę, zresztą wdawanie się w pojedynek nie byłoby rozsądne, bo zaraz do obrońców mugolki mogliby dołączyć kolejni, może nawet ktoś z Zakonu Feniksa – a nie zapominała, że przecież była na ziemiach popierających Zakon, i że raczej nie znalazłaby tutaj wsparcia, więc była zdana tylko na siebie. I nie chciała trafić w ręce tych przebrzydłych szlamolubów, zdecydowanie nie. Nie warto było tak ryzykować dla jednej mugolki, skoro w kraju były ich tysiące i choćby jeszcze dzisiaj lub jutro mogła sobie złapać inną ofiarę w innym miejscu. Dlatego, nim nieznajomi czarodzieje zdążyli dostrzec jej twarz, korzystając ze swoich zdolności zmieniła się w kłąb czarnej mgły i opuściła Dolinę Godryka, pozostawiając młodą mugolkę całą i nienaruszoną, choć niewątpliwie przerażoną całą sytuacją.
| zt. x 2
| 22 listopada '57 |
Nie sądziłem, że będzie to tak ciężkie. Odnaleźć miejsce, z którego świstoklik zabierze z powrotem do Londynu. Brak konkretnej mapy sprawiał, że czułem się nieco mniej pewnie, choć w żadnym stopniu nie zmniejszyło to mojej pewności co do zdolności oceny sytuacji. Byłem w stanie sobie poradzić nawet w najgorszej sytuacji, a to było niczym... dosłownie niczym przeplecionym czerwoną pręgą wokół mojego nadgarstka. Wciąż piekło. Nie byłem przyzwyczajony do bólu, bo skąd miałem go niby czerpać? W szkole zwykle szczyciłem się dobrą obroną magiczną, odpowiednim towarzystwem, a także wystarczającymi zdolnościami retorycznymi, aby uniknąć wszelkich nieprzyjemności. Tutaj było inaczej. Musiałem przyzwyczajać się do innego języka, rygoru, zasad, a nawet dziwacznych teleportacji przy czknięciach, nieprawdopodobne.
Przemierzając las, nie miałem większego celu niż dojść do miasta, a w nim odnaleźć punkt aportacyjny lub ten pozwalający na powrót świstoklikiem do Londynu. Wydawało się proste, bardzo proste, można by pokusić się o stwierdzenie, że była to bułka z masłem... dawno już nie miałem w ustach bułki, może z dwa tygodnie temu? Kiro musiał przygotować mi jakieś przepyszne danie, kiedy już wrócę do wynajmowanego pokoju, bo przecież to chyba oczywiste, że tak oparzony musiałem być zmęczony!
Przyglądając się wskazówce bliźniaka wskazującej na dom, zorientowałem się również, że godzina wcale nie sprzyja ewentualnym przechodniom. Wszyscy z pewnością zaszyli się w domach, pałaszując późne obiady, które mogły zwiastować niedługie zajście słońca. Wciąż dziwiłem się na widok tak długich dni, bo przecież pomimo pory były one wciąż nieco dłuższe, niż te nasze ZSRSowskie. Mimo wszystko wolałem wrócić do własnego kraju, tam przynajmniej mogłem wyrażać się w taki sposób, jaki chciałem, nie przejmując się o odpowiednią wymowę i okrągłość słów. Wciąż ćwiczyłem i spoglądając choćby na informacje zapamiętane i zrozumiane z monologu śpiewającego dziewczęcia, dawały mi poczucie, że robiłem postępy. Widoczne były w wielu sytuacjach, jednak świadomość tego, w jaki sposób należy opatrywać ranę nadgarstka, pozwalała na nieco więcej pyszałkowatości.
Idąc wzdłuż jednej z ulic, zauważyłem studzienkę, a w niej stworzenia. Piekąca dłoń dawała o sobie znać, jednak nie miałem zamiaru pogarszać sytuacji. Położyłem dłoń na mchu pokrywającym kamień, odpierając na niej ciężar ciała. Przeźroczysta tafla wody pozwalała na dostrzeżenie długonogich stworzeń. W oddali zauważyłem postacie przemieszczające się, dlatego utrzymując odpowiednią ostrożność, zamoczyłem wierzch całej dłoni w kilka sekund, zaraz przykładając go do zaczerwienionego od uścisku pnącza tentakuli. Naruszona tafla wody zafalowała, przyciągając mój wzrok. Niestety nie pojawiło się tam nic poza dziwacznymi stworzeniami, które wycofały się nieco głębiej speszone moim dodatkowym towarzystwem. Sam również zauważyłem młodą, jasnowłosą pannę, której sympatyczną aurę mogłem odpowiednio wykorzystać. Odwróciłem się do niej bokiem, przybierając jeden ze swoich szarmanckich uśmiechów, które oczywiście nie objęły martwych oczu.
- Panienko - przepraszający ton wyrwał się z moich ust. - proszę przebaczyć - mocny akcent zdradzał moje pochodzenie - to miejsce... - szukałem słów, które ułatwiłyby mi określenie miasteczka i tego, co go otaczało. Где я? Widoczna czerwona pręga na prawym nadgarstku i wciąż nieco przemoczony, długi płaszcz oraz przyklapnięte włosy od kropli deszczu sprzed kilkunastu minut głośno wołały, że wędrowałem w deszczu, co nie do końca było stuprocentową prawdą. Odnalazłem niebieskozielone oczy niskiego w stosunku do mnie dziewczęcia. Wydawało mi się, że na jej szyi był jakiś wisiorek. Była bardzo chuda, a jednak zamiast kości policzkowych wyróżniała się żuchwa. Ciekawe czym była w stanie mnie uraczyć. Wyglądała na jedną z tych naiwnych panien, czy moje obserwacje ponownie nie zawiodły?
Dni skróciły się niemal do minimum, ale tutaj, w Dolinie, nawet to wydawało się mniej upiorne. Kolorowe dachówki i odrobinę poszarzałe sztachety płotów miały w sobie coś z sielskości, a ta niosła nadzieję; być może Anne wmawiała to sobie bezustannie, w głowie wciąż mając do porównania brudną szarugę londyńskich ulic, ponury gmach sierocińca i ruiny, na które ciężko było się wspiąć a łatwo połamać nogi.
Dolina miała w sobie jeszcze ochłapy dawnego świata; a może wcale nie dawnego, ale takiego, który sama, kiedyś sobie wyśniła. Nawet powiewające płowy płaszcza i szczelnie otulający szyję szal grzały jakby inaczej. Trzepoczący materiał świszczał razem z wiatrem, pszeniczne pasma targane przez mroźne wichry raz po raz przysłaniały oczy. Ale wcale nie musiała patrzeć uważnie; kroki zdawały się prowadzić ją same, jeden za drugim, z pozornym spokojem, który pragnął grać pierwsze skrzypce, kiedy to tak naprawdę nerwowość kazała jej się tutaj zjawić.
Niepozorna studnia, niepozorne miejsce, niepozorna rozmowa; a ileż z tym było komplikacji. Rozmowa z Marcelem sprzed dwóch dni stała się, nagle, całkowicie niespodziewanie, głównym tematem zaprzątającym jej myśli; informacje, przestrogi, i co najgorsze – potencjalne zagrożenia; Beddow naprawdę chciała kurczowo trzymać się przekonania, że Frances nie zdążyła zrobić niczego złego ze słowami, jakie Annie powierzyła jej z taką łatwością.
Bo któż przy przypadkowym spotkaniu, późnym wieczorem, gdy wszyscy świętują noc Samhain, pragnie spiskować?
A może po prostu była zbyt naiwna.
Naiwna nawet w momencie, w którym zdecydowała się wyjść z domu, ledwo co burzowe chmury na moment umknęły pod naporem przejaśnień; gęste kałuże na nierównej uliczce, wilgoć sklejająca rozwiane włosy i chłód przylegający do skóry wcale nie stwarzały idealnych warunków na wieczorny spacer. Jedynie liche przebłyski zachodzącego słońca motywowały; nie wiedziała tak naprawdę do czego. Ale stanowiły jakiś punkt, do pewnego czasu jedyny.
Bo później nawet chowające się za drzewami i wzniesieniami uroki jesiennego światła spełzły na bok; oddalona nieco od kamiennej studni wpierw nie przejęła się pojawieniem obcej osoby, wszakże mieszkało ich tu sporo, niektórych kojarzyła, a innym nawet nauczyła się już mówić dzień dobry, czy machać na powitanie. Ale chłopak, który nachylał się nad taflą nie był stąd. I choć ów fakt był niewystarczający, by przyjrzeć mu się dokładniej, tak przemoczone ubranie i błysk czerwieni w okolicy bladego nadgarstka drgnął czymś w dziewczęcym żołądku.
A później się odezwał.
– T-to... miejsce? – powtórzyła za nim, odrobinę zbita z tropu, przez dłużej niż chwilę zastygając spojrzeniem w okolicach, które budziły niepokój; głównie jego ręce, ale też mokre włosy – Och, to Dolina. Dolina Godryka, pan... – panie? Proszę pana? Krótkie ugryzienie w język poprzedziło odchrząknięcie.
Stała tak przez moment, zaledwie kilka sekund, dopiero później decydując się wykonać krok naprzód.
– Wszystko w porządku? Pan... Ty chyba nie jesteś stąd, co? – brzmiał nieco inaczej, wyglądał zupełnie inaczej – Potrzebujesz czegoś? Mam kogoś wezwać? – zatroskany wyraz twarzy, krótkie zlustrowanie sylwetki, finalnie skrzyżowanie z nim spojrzenia – Albo ja... ja mogę jakoś pomóc?
Dolina miała w sobie jeszcze ochłapy dawnego świata; a może wcale nie dawnego, ale takiego, który sama, kiedyś sobie wyśniła. Nawet powiewające płowy płaszcza i szczelnie otulający szyję szal grzały jakby inaczej. Trzepoczący materiał świszczał razem z wiatrem, pszeniczne pasma targane przez mroźne wichry raz po raz przysłaniały oczy. Ale wcale nie musiała patrzeć uważnie; kroki zdawały się prowadzić ją same, jeden za drugim, z pozornym spokojem, który pragnął grać pierwsze skrzypce, kiedy to tak naprawdę nerwowość kazała jej się tutaj zjawić.
Niepozorna studnia, niepozorne miejsce, niepozorna rozmowa; a ileż z tym było komplikacji. Rozmowa z Marcelem sprzed dwóch dni stała się, nagle, całkowicie niespodziewanie, głównym tematem zaprzątającym jej myśli; informacje, przestrogi, i co najgorsze – potencjalne zagrożenia; Beddow naprawdę chciała kurczowo trzymać się przekonania, że Frances nie zdążyła zrobić niczego złego ze słowami, jakie Annie powierzyła jej z taką łatwością.
Bo któż przy przypadkowym spotkaniu, późnym wieczorem, gdy wszyscy świętują noc Samhain, pragnie spiskować?
A może po prostu była zbyt naiwna.
Naiwna nawet w momencie, w którym zdecydowała się wyjść z domu, ledwo co burzowe chmury na moment umknęły pod naporem przejaśnień; gęste kałuże na nierównej uliczce, wilgoć sklejająca rozwiane włosy i chłód przylegający do skóry wcale nie stwarzały idealnych warunków na wieczorny spacer. Jedynie liche przebłyski zachodzącego słońca motywowały; nie wiedziała tak naprawdę do czego. Ale stanowiły jakiś punkt, do pewnego czasu jedyny.
Bo później nawet chowające się za drzewami i wzniesieniami uroki jesiennego światła spełzły na bok; oddalona nieco od kamiennej studni wpierw nie przejęła się pojawieniem obcej osoby, wszakże mieszkało ich tu sporo, niektórych kojarzyła, a innym nawet nauczyła się już mówić dzień dobry, czy machać na powitanie. Ale chłopak, który nachylał się nad taflą nie był stąd. I choć ów fakt był niewystarczający, by przyjrzeć mu się dokładniej, tak przemoczone ubranie i błysk czerwieni w okolicy bladego nadgarstka drgnął czymś w dziewczęcym żołądku.
A później się odezwał.
– T-to... miejsce? – powtórzyła za nim, odrobinę zbita z tropu, przez dłużej niż chwilę zastygając spojrzeniem w okolicach, które budziły niepokój; głównie jego ręce, ale też mokre włosy – Och, to Dolina. Dolina Godryka, pan... – panie? Proszę pana? Krótkie ugryzienie w język poprzedziło odchrząknięcie.
Stała tak przez moment, zaledwie kilka sekund, dopiero później decydując się wykonać krok naprzód.
– Wszystko w porządku? Pan... Ty chyba nie jesteś stąd, co? – brzmiał nieco inaczej, wyglądał zupełnie inaczej – Potrzebujesz czegoś? Mam kogoś wezwać? – zatroskany wyraz twarzy, krótkie zlustrowanie sylwetki, finalnie skrzyżowanie z nim spojrzenia – Albo ja... ja mogę jakoś pomóc?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skupiałem się na obserwacji otoczenia, a jednak, zamiast faktycznie próbować wyłapać poszczególne punkty, które mogłyby być dla mnie wskazówką, zajmowałem się obrażeniem związanym z uściskiem pnącza tentakuli. Nie sądziłem, że cokolwiek fizycznego mogłoby tak zaprzątać mój umysł skupiony zawsze na konkretnym celu. Dzisiejszego poranka zadanie polegało na kolejnej nauce w Bibliotece Londyńskiej, dziwne zrządzenie losu sprawiło, że wraz z czknięciem przeniosłem się w odległy region, teraz już nie do końca wszystko spinało się w zaplanowany przeze mnie sposób. Nie lubiłem tych momentów, choć dotychczasowe życie nie polegało na tym, co preferowałem, a czego nie, po prostu odnajdywałem alternatywę, bo musiałem odpowiednio obrócić się, by przeżyć kolejny dzień. Kirill nie poradziłby sobie beze mnie, a ja... nie zamierzałem się nigdzie wybierać, szczególnie nie na jakieś drugie strony, o których mówi się w opowieściach o zmarłych. Byłem aż nadto żywy i pnącza potwierdziły jedynie moc tej tezy. Może nie kipiałem energią godną nastolatka, ale z pewnością wyglądałem na takiego; dobrze, że moje odruchy nie były tak haniebne, jak większości spotykanej przeze mnie dzieciarni. Brakowało mi tych czasów szkolnych, kiedy mogłem obserwować wysoko urodzonych paniczów, którzy w sposób odpowiedni nie tylko się zwracali w kontaktach społecznościowych, ale również na poziomie samych gestów. Dzięki możliwości patrzenia z drugiej, nieczystej krwią grupy, potrafiłem wyciągnąć odpowiednią ilość wiedzy, którą przetopiłem na broń. Starałem się o względy szlachciców zbyt wiele lat, by teraz dawać porwać się byle emocji. Musiałem mieć pogląd na wszystko, ale z chłodnym liczydłem zamiast rozbujanymi myślami i przewidzeniami. Rzeczywistość była nakreślona, jedyne co musiałem robić, to gimnastykować się na tyle, aby pomieścić w niej swoje ego zamiary. Dzisiejszego dnia nie planowałem, a mimo to wykazywałem się tym, czym zawsze mogłem - bacznymi obserwacjami i możliwie szybką orientacją w sytuacji.
Blond włosy rozjaśniały twarz, sprawiając w pewien sposób, że poczułem promienie słoneczne na skórze. Irracjonalne wrażenie, bo chmury dopiero były przeganiane, a z okolicy nie padało żadne specjalne światło. Z pewnością była to jej aura lub wisior, który mógł mieć szczególną moc. Nigdy nie lekceważyłem małych przedmiotów, bo to przecież one były tymi najmniej oczekiwanymi, choć zdecydowanie mocno wzmacniającymi talizmanami. Jej oczy wydawały się smutne? Przejęte? Żywe. - Dolina Godryka - powtórzyłem po niej w zamyśleniu, zauważając zawahanie przy określeniach, które mogliśmy sobie oboje odpuścić, choć czy rzeczywiście tego pragnąłem? Lubiłem całą otoczkę, dzięki której nauka i zwracanie uwagi na szczegóły nabierało o wiele większego sensu.
- Nie, nie jestem. - odpowiedziałem nieco zdezorientowany, bo chyba w tym wszystkim zrozumiałem nawet, co mówiła. Tempo nie było zbyt szybkie, słowa nie ginęły gdzieś w przestrzeni, a jej uwaga bezpośrednio dotykała mojej osoby. Lubiłem się prezentować, dlatego nawet pomimo czerwonej pręgi na nadgarstku, opowiadającej o niedawnej historii, wyprostowałem się jeszcze bardziej. Lustrowała mnie, kończąc swoją wypowiedź pytaniem. Słyszałem to oczekiwanie na odpowiedź. Pozwoliłem jej zmartwionym, niebieskozielonym tęczówkom złapać te moje spokojne, zielononiebieskie. Powolnym ruchem głowy skinąłem w geście zgody. Nie mogłem sobie przecież pozwalać na brak uprzejmości i wiszące pytanie - Miło mi, jestem Konstantyn... - zacząłem kulturalnie, przy tradycyjnym, powitalnym ukłonie zrównałem się z jej wzrostem. Dzieliło nas ponad dobre dwadzieścia centymetrów i to ona chciała pomagać mnie? Nie zaufałem tamtej damie, a co dopiero tej tutaj, która wyglądała na o wiele młodszą! Kirill z pewnością będzie mieć maści, ale tu i teraz wiedziałem, że w przypadku chęci uzyskania pomocy będę musiał wykazać się odrobiną jakiegoś gestu. Może dając jej obejrzeć nadgarstek, zdoła mnie nakierować na miejsce, z którego wrócę do Londynu? Nie chciałem wychodzić na zagubionego, bo ewidentnie nie był to mój stan. Wyprostowałem się odpowiednio, nie ruszając się ani na krok w żadnym kierunku.
- To była tentakula. - z należytą ostrożnością wypowiedziałem określenie na roślinę, która pozostawiła po sobie ślad. Lekko przekręciłem głową, szukając na ulicy jakiegoś punktu, który mógłby mi robić za ten kierunkowy. - London? - wiedziałem, że mój akcent wymaga jeszcze wiele pracy, powinienem dziś wrócić do nauki, Kirill znajdzie sposób na pozbycie się czerwonej dolegliwości przy dłoni. Czułem jak z każdą sekundą skóra na nadgarstku, pomimo niedawnego deszczu i opłukania w studzience, zaczyna piec coraz dotkliwiej. Zmarszczyłem brwi, wyciągając lekko rękę przed siebie pod małym kątem. Chyba nie było trujące, prawda? Musiałem mieć sprawną dłoń, inaczej jak będę nakładać klątwy? Pozwoliłem dawać się przyłapać na zamyśleniu, zwykle tego nie robiłem. Z drugiej strony nigdy wcześniej nie zostałem potraktowany przez pnącze tentakuli...
Век живи, век учись.
Blond włosy rozjaśniały twarz, sprawiając w pewien sposób, że poczułem promienie słoneczne na skórze. Irracjonalne wrażenie, bo chmury dopiero były przeganiane, a z okolicy nie padało żadne specjalne światło. Z pewnością była to jej aura lub wisior, który mógł mieć szczególną moc. Nigdy nie lekceważyłem małych przedmiotów, bo to przecież one były tymi najmniej oczekiwanymi, choć zdecydowanie mocno wzmacniającymi talizmanami. Jej oczy wydawały się smutne? Przejęte? Żywe. - Dolina Godryka - powtórzyłem po niej w zamyśleniu, zauważając zawahanie przy określeniach, które mogliśmy sobie oboje odpuścić, choć czy rzeczywiście tego pragnąłem? Lubiłem całą otoczkę, dzięki której nauka i zwracanie uwagi na szczegóły nabierało o wiele większego sensu.
- Nie, nie jestem. - odpowiedziałem nieco zdezorientowany, bo chyba w tym wszystkim zrozumiałem nawet, co mówiła. Tempo nie było zbyt szybkie, słowa nie ginęły gdzieś w przestrzeni, a jej uwaga bezpośrednio dotykała mojej osoby. Lubiłem się prezentować, dlatego nawet pomimo czerwonej pręgi na nadgarstku, opowiadającej o niedawnej historii, wyprostowałem się jeszcze bardziej. Lustrowała mnie, kończąc swoją wypowiedź pytaniem. Słyszałem to oczekiwanie na odpowiedź. Pozwoliłem jej zmartwionym, niebieskozielonym tęczówkom złapać te moje spokojne, zielononiebieskie. Powolnym ruchem głowy skinąłem w geście zgody. Nie mogłem sobie przecież pozwalać na brak uprzejmości i wiszące pytanie - Miło mi, jestem Konstantyn... - zacząłem kulturalnie, przy tradycyjnym, powitalnym ukłonie zrównałem się z jej wzrostem. Dzieliło nas ponad dobre dwadzieścia centymetrów i to ona chciała pomagać mnie? Nie zaufałem tamtej damie, a co dopiero tej tutaj, która wyglądała na o wiele młodszą! Kirill z pewnością będzie mieć maści, ale tu i teraz wiedziałem, że w przypadku chęci uzyskania pomocy będę musiał wykazać się odrobiną jakiegoś gestu. Może dając jej obejrzeć nadgarstek, zdoła mnie nakierować na miejsce, z którego wrócę do Londynu? Nie chciałem wychodzić na zagubionego, bo ewidentnie nie był to mój stan. Wyprostowałem się odpowiednio, nie ruszając się ani na krok w żadnym kierunku.
- To była tentakula. - z należytą ostrożnością wypowiedziałem określenie na roślinę, która pozostawiła po sobie ślad. Lekko przekręciłem głową, szukając na ulicy jakiegoś punktu, który mógłby mi robić za ten kierunkowy. - London? - wiedziałem, że mój akcent wymaga jeszcze wiele pracy, powinienem dziś wrócić do nauki, Kirill znajdzie sposób na pozbycie się czerwonej dolegliwości przy dłoni. Czułem jak z każdą sekundą skóra na nadgarstku, pomimo niedawnego deszczu i opłukania w studzience, zaczyna piec coraz dotkliwiej. Zmarszczyłem brwi, wyciągając lekko rękę przed siebie pod małym kątem. Chyba nie było trujące, prawda? Musiałem mieć sprawną dłoń, inaczej jak będę nakładać klątwy? Pozwoliłem dawać się przyłapać na zamyśleniu, zwykle tego nie robiłem. Z drugiej strony nigdy wcześniej nie zostałem potraktowany przez pnącze tentakuli...
Век живи, век учись.
Chciała zostać tu na dłużej. Jeszcze przez chwilę żyć innym życiem, tak odmiennym od londyńskiej szpetoty, od miejsc, w których mimo wszystko się wychowała – teraz przypominały gruzowisko, które niemal desperacko pragnęła od siebie odsunąć. Te fizyczne i niematerialne; ale nieważne jak bardzo się starała, jak wiele spacerów zakrapianych nutą niepokoju odbywała wzdłuż i wszerz Doliny, wiedziała, że nie może tutaj zostać. Nie na stałe, przyjmując życie kogoś, kim przecież nie była.
Sylwetka pochylająca się nad studnią różniła się od mijanych za dnia przechodniów, a kilka prostych słów ją w tym utwierdziło. Kilka słów, nader jednak jego wygląd; choć starała się nie sprawiać wrażenia niegrzecznej, wzrok raz po raz sięgał bladego nadgarstka przyozdobionego czerwoną wstęgą, raną.
Na moment wzniosła wzrok w górę, później objęła nim okolicę, jakby sama chciała się przekonać, że faktycznie są jeszcze w Dolinie Godryka; ale kamienna budowla sięgająca głębokich wód pod ich stopami utwierdzała dostatecznie.
– A skąd? – pytanie padło przed zastanowieniem; może nieodpowiednio było zasypywać go takimi niuansami już teraz, ale zwyczajnie nie widziała innego wyjścia. Mimo to ludzka ciekawość musiała zaczekać, bo kiedy nieco się zbliżył, czerwień na jasnej skórze wydała jej się jeszcze intensywniejsza. Kiedy się przedstawił, odrobinę zbita z tropu podniosła w końcu spojrzenie, krzyżując je z tym należącym do niego, pomiędzy kilkukrotnym trzepotem rzęs.
– Och, ja mam na imię Annie. Miło mi cię poznać, Konstantynie – miał ładne imię, inne, jakby dawne, ze stron starych, zakurzonych ksiąg. Do tej pory chyba nie znała nikogo takiego. Konstantyn z daleka, z inną mową i ze zranioną ręką.
Rozchyliła usta, na które cisnęło się kolejne pytanie, ale tym razem wyprzedził ją z odpowiedzią; prędko wyobraziła sobie złowieszcze stworzonko, które zrobiło mu krzywdę. Ciężki wydech zdradził przejęcie – bo chyba miały w sobie jakiś jad? Na pewno miały.
– Trzeba to opatrzyć – zadecydowała, przez kolejne kilka chwil przyglądając się czerwonej wstędze, później znów wracając spojrzeniem do jego oczu – Londyn? Teraz nie możesz wrócić do Londynu, to może być bardzo szkodliwe – jak bardzo, tego nie była pewna; ale momentalna chęć – potrzeba – pomocy, przysłaniała ewentualne braki wiedzy.
– Mieszkam...niedaleko – nie do końca mieszkała, a pomieszkiwała, ale to nie było teraz istotne, trzeba było zająć się raną, poza tym Julien na pewno miał w Makówce jakieś księgi o ziołach i magicznych stworzeniach – Naprawdę powinieneś mi pozwolić, tentakule są jadowite, Konstantynie – a sam Merlin wiedział co taki paskudny jad mógł zrobić.
Sylwetka pochylająca się nad studnią różniła się od mijanych za dnia przechodniów, a kilka prostych słów ją w tym utwierdziło. Kilka słów, nader jednak jego wygląd; choć starała się nie sprawiać wrażenia niegrzecznej, wzrok raz po raz sięgał bladego nadgarstka przyozdobionego czerwoną wstęgą, raną.
Na moment wzniosła wzrok w górę, później objęła nim okolicę, jakby sama chciała się przekonać, że faktycznie są jeszcze w Dolinie Godryka; ale kamienna budowla sięgająca głębokich wód pod ich stopami utwierdzała dostatecznie.
– A skąd? – pytanie padło przed zastanowieniem; może nieodpowiednio było zasypywać go takimi niuansami już teraz, ale zwyczajnie nie widziała innego wyjścia. Mimo to ludzka ciekawość musiała zaczekać, bo kiedy nieco się zbliżył, czerwień na jasnej skórze wydała jej się jeszcze intensywniejsza. Kiedy się przedstawił, odrobinę zbita z tropu podniosła w końcu spojrzenie, krzyżując je z tym należącym do niego, pomiędzy kilkukrotnym trzepotem rzęs.
– Och, ja mam na imię Annie. Miło mi cię poznać, Konstantynie – miał ładne imię, inne, jakby dawne, ze stron starych, zakurzonych ksiąg. Do tej pory chyba nie znała nikogo takiego. Konstantyn z daleka, z inną mową i ze zranioną ręką.
Rozchyliła usta, na które cisnęło się kolejne pytanie, ale tym razem wyprzedził ją z odpowiedzią; prędko wyobraziła sobie złowieszcze stworzonko, które zrobiło mu krzywdę. Ciężki wydech zdradził przejęcie – bo chyba miały w sobie jakiś jad? Na pewno miały.
– Trzeba to opatrzyć – zadecydowała, przez kolejne kilka chwil przyglądając się czerwonej wstędze, później znów wracając spojrzeniem do jego oczu – Londyn? Teraz nie możesz wrócić do Londynu, to może być bardzo szkodliwe – jak bardzo, tego nie była pewna; ale momentalna chęć – potrzeba – pomocy, przysłaniała ewentualne braki wiedzy.
– Mieszkam...niedaleko – nie do końca mieszkała, a pomieszkiwała, ale to nie było teraz istotne, trzeba było zająć się raną, poza tym Julien na pewno miał w Makówce jakieś księgi o ziołach i magicznych stworzeniach – Naprawdę powinieneś mi pozwolić, tentakule są jadowite, Konstantynie – a sam Merlin wiedział co taki paskudny jad mógł zrobić.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przyłapywałem jej wzrok na swoim nadgarstku i choć początkowo chciałem zasłonić go rękawem płaszcza, tak w miarę szybko zorientowałem się, że to dość dobre złapanie panienki na przynętę. Wydawała się postacią o pomocnej aurze, u której wyczuwałem duże pokłady prostoty grzecznej, przejmującej się innymi dziewczynki. Co to było za miejsce? Czy wszyscy tutaj starali się uprzykrzyć innym życie i wściubić nos nie w swoje sprawy? Przecież nikogo nie prosiłem o pomoc, a tym bardziej o jakąkolwiek atencję z uwagi na swój stan zdrowotny! Mieli przede mną czuć respekt, a nie litość.
Jasnowłosa panienka wykazywała się kolejnymi nietaktami, które traktowałem ze sporą dozą przymrużenia oczu; przecież nie w mojej gestii było tłumaczenie jej, dlaczego w ten sposób nie należy pytać o cokolwiek nieznajomych! Sam wykazałem się nieodpowiednią dozą nietaktu, ponieważ zamiast od razu odpowiedzieć, wyczekałem, aż złapie mój wzrok. - Również i mnie, Anne z Doliny Godryka. - odpowiedziałem bez zająknięcia, choć z wyczuwalnym, obcym akcentem, który mógł wydawać się nieco zbyt ostry. Lubiłem myśleć, że brytyjski w moich ustach brzmiał niczym brzytwa i wszystkich bolały wypowiadane przeze mnie słowa; z drugiej strony niełatwo było imponować z brakiem odpowiedniego akcentu, zdążyłem już to zauważać w trakcie pracy. Nie bez powodu najpierw zostałem pracownikiem w palarni opium. Bieg wydarzeń mknął na tyle szybko, bym pominął możliwość wypowiedzenia, skąd pochodzę. Nie było mi wcale żal, bo przecież byłem ranny, miałem ważniejsze rzeczy na głowie niż zaspakajanie ciekawości jakiejś młodej damy.
Ściągnąłem brwi na jej słowa o powrocie do Londynu. Nie do końca byłem pewien, co miała dokładnie na myśli, bo przecież miasto jak miasto, jakoś wielce strasznie nie było. Dopiero po chwili dotarł do mnie sens jej słów, że to nie o samą stolicę chodzi, a podróż. Faktycznie, ciężko było z tym argumentować, dlatego bez zbędnych pytań kiwnąłem powoli głową. Nieufność zdradzała mnie w lekko przymrużonych powiekach, bo przecież nie wiedziałem, czy nie była jakąś oszustką lub szarlatanką. Każdy mógł być potencjalnym kłamczuszkiem, dlaczego niby ona nie? Niebieskozielone oczy odpowiedziały mi swoim jasnym blaskiem niewinności. Chciała zabrać mnie do swojego mieszkania... i pomóc? Dziwne były te kresy.
- Dobrze - zdecydowałem w końcu, przychylając się do jej prośby o udzielenie mi pomocy. Od początku naszej rozmowy wyczuwałem, że jasnowłose dziewczę - Anne będzie odpowiednim celem. - bez różdżki. - dodałem po chwili, bo przecież nie mogłem sobie pozwolić na to, aby ktoś wykorzystywał możliwości magiczne bez mojej zdolności do szybkiej obrony! Wiedziałem już, że trafiłem na czarownicę, nie mugolkę, stąd wierzyłem, że będzie ona znała inne sposoby pielęgnacyjne, którymi zdoła mi pomóc. Nie chciałem być dzikusem, jednak źle znosiłem celowanie we mnie różdżką, kiedy nie czuję się pełen sił. - Panienka od dawna mieszka? - spytałem grzecznie, pozwalając jej prowadzić do miejsca, w którym to miała zająć się moją dłonią, a w głowie powoli zaczynało coś świtać... powstrzymałem uśmiech, plan wydawał się idealny. - Dolina to miasto? Tylko czarodziejów? - dopytywałem grzecznie, bo skoro już okazało się, że magiczne pnącza były znane również w jej świecie, to w pewnym sensie mogłem mówić otwarcie, choć szczerze powiedziawszy, brak mugolskiej części społeczeństwa sprawiał, że na ulicach zwykle spotykało się to, co najlepiej i najbardziej znane. Ukochaną magię.
Jasnowłosa panienka wykazywała się kolejnymi nietaktami, które traktowałem ze sporą dozą przymrużenia oczu; przecież nie w mojej gestii było tłumaczenie jej, dlaczego w ten sposób nie należy pytać o cokolwiek nieznajomych! Sam wykazałem się nieodpowiednią dozą nietaktu, ponieważ zamiast od razu odpowiedzieć, wyczekałem, aż złapie mój wzrok. - Również i mnie, Anne z Doliny Godryka. - odpowiedziałem bez zająknięcia, choć z wyczuwalnym, obcym akcentem, który mógł wydawać się nieco zbyt ostry. Lubiłem myśleć, że brytyjski w moich ustach brzmiał niczym brzytwa i wszystkich bolały wypowiadane przeze mnie słowa; z drugiej strony niełatwo było imponować z brakiem odpowiedniego akcentu, zdążyłem już to zauważać w trakcie pracy. Nie bez powodu najpierw zostałem pracownikiem w palarni opium. Bieg wydarzeń mknął na tyle szybko, bym pominął możliwość wypowiedzenia, skąd pochodzę. Nie było mi wcale żal, bo przecież byłem ranny, miałem ważniejsze rzeczy na głowie niż zaspakajanie ciekawości jakiejś młodej damy.
Ściągnąłem brwi na jej słowa o powrocie do Londynu. Nie do końca byłem pewien, co miała dokładnie na myśli, bo przecież miasto jak miasto, jakoś wielce strasznie nie było. Dopiero po chwili dotarł do mnie sens jej słów, że to nie o samą stolicę chodzi, a podróż. Faktycznie, ciężko było z tym argumentować, dlatego bez zbędnych pytań kiwnąłem powoli głową. Nieufność zdradzała mnie w lekko przymrużonych powiekach, bo przecież nie wiedziałem, czy nie była jakąś oszustką lub szarlatanką. Każdy mógł być potencjalnym kłamczuszkiem, dlaczego niby ona nie? Niebieskozielone oczy odpowiedziały mi swoim jasnym blaskiem niewinności. Chciała zabrać mnie do swojego mieszkania... i pomóc? Dziwne były te kresy.
- Dobrze - zdecydowałem w końcu, przychylając się do jej prośby o udzielenie mi pomocy. Od początku naszej rozmowy wyczuwałem, że jasnowłose dziewczę - Anne będzie odpowiednim celem. - bez różdżki. - dodałem po chwili, bo przecież nie mogłem sobie pozwolić na to, aby ktoś wykorzystywał możliwości magiczne bez mojej zdolności do szybkiej obrony! Wiedziałem już, że trafiłem na czarownicę, nie mugolkę, stąd wierzyłem, że będzie ona znała inne sposoby pielęgnacyjne, którymi zdoła mi pomóc. Nie chciałem być dzikusem, jednak źle znosiłem celowanie we mnie różdżką, kiedy nie czuję się pełen sił. - Panienka od dawna mieszka? - spytałem grzecznie, pozwalając jej prowadzić do miejsca, w którym to miała zająć się moją dłonią, a w głowie powoli zaczynało coś świtać... powstrzymałem uśmiech, plan wydawał się idealny. - Dolina to miasto? Tylko czarodziejów? - dopytywałem grzecznie, bo skoro już okazało się, że magiczne pnącza były znane również w jej świecie, to w pewnym sensie mogłem mówić otwarcie, choć szczerze powiedziawszy, brak mugolskiej części społeczeństwa sprawiał, że na ulicach zwykle spotykało się to, co najlepiej i najbardziej znane. Ukochaną magię.
Była chyba ostatnią osobą, na pewno tutaj, która miałaby jakieś pojęcie o dobrych manierach; z przejmowaniem odrobinę inaczej, bo doprawdy nie chciała nikogo, w tym momencie nie jego, wprowadzać w choć cień zakłopotania. Ale dobre wychowanie czy zasady spojrzeń, odzywania się czy nawet gestykulacji, w sierocińcu ograniczały się do zachowania przy stole, mówienia proszę i dziękuję i innych, często niespisanych zasad, które zwyczajnie pomagały przetrwać, wśród momentami nie-tak-przyjaznej braci, niźli miałyby coś faktycznie wspólnego z kulturą zawiązywania bądź utrzymywania relacji.
– No, nie do końca stąd, ale można tak powiedzieć... – kłopotliwe słowa opuściły usta, karcące słowa posłane do samej siebie w zaciszu własnej głowy nadeszły równie prędko; po co to w ogóle mówiła? Pomijając oczywisty fakt, że nie powinno go to interesować, nie powinna była mówić skąd była i co gdzie robiła. Tak było bezpieczniej.
Po krótkim odchrząknięciu i powstrzymaniu samej siebie od ponownego zerknięcia w okolice jego nadgarstka, dała mu chwilę do namysłu. Może do rozejrzenia się po okolicy, do skontrolowania otoczenia, przekalkulowania wad i zalet jej propozycji. Co do jej prawidłowości sama była pewna; nie wiedziała jeszcze co prawda jak należało się zająć jadem tentakuli, ale w zbiorach Juliena na pewno znajdowało się coś odpowiedniego. A poza raną, chłopak, który przedstawił się tym ładnym, nietutejszym imieniem, wyglądał na zziębniętego. Należało zaoferować mu ciepłe miejsce, suche ubranie i coś gorącego do picia. Wieczory bywały coraz chłodniejsze, a grypa, nawet ta zwyczajna, niemagiczna, wcale nie była tak łatwa do wyleczenia, kiedy wszystkiego zaczynało brakować, nawet podstawowych składników na eliksir pieprzowy.
– Och, oczywiście.. – wypowiedziała niemal od razu, z pewnością ale i nutą ulgi; wolała zająć się czymś na kształt mikstury czy maści, niźli próbach rzucania zaklęć uzdrawiających, o których nie miała zielonego pojęcia – Jakoś sobie poradzimy, naprawdę. Poza tym to niedaleko, a ty chyba potrzebujesz chwili... odpoczynku – zastanawiało ją z jak daleka przybył; i tak ogólnie i sytuacyjnie. Brzmiał inaczej, może wschodnio? Sama nigdy nie była w tamtych rejonach, ale pamiętała, trochę jak przez mgłę, jak mama śpiewała po polsku; brzmiało odrobinę podobnie.
Walcząc z bezpośrednią pokusą spytania go o właśnie Polskę, wbiła spojrzenie w podłoże, raz po raz nawiedzane stukotem jej trzewików, kiedy rozpoczęli dreptać w kierunku Makówki.
– Nie, tak naprawdę jestem tutaj... tymczasowo. U przyjaciela – wyjaśniła po krótce, napotykając w głowie małą niedogodność; ile tak naprawdę już tutaj siedziała? Kilka dni? Tydzień? Może już dwa?
– Tak, mieszkają tutaj tylko czarodzieje... Nie musisz czuć się...nieswojo – ostatnie słowo wypowiedziała niemal nie swoim głosem, dziwnym – czy tym tropem myślenia ona, wychowana po całkowicie innej stronie świata, powinna właśnie odczuwać jakiś dziwny niepokój? Nutę przeświadczenia, że jest wybrakowana? Nie tak czarodziejska jak inni?
Kroki na wilgotnej nawierzchni głucho toczyły się po okolicy, a ona w końcu podniosła na nowo spojrzenie.
– Jesteś może z Polski, Konstantynie?
– No, nie do końca stąd, ale można tak powiedzieć... – kłopotliwe słowa opuściły usta, karcące słowa posłane do samej siebie w zaciszu własnej głowy nadeszły równie prędko; po co to w ogóle mówiła? Pomijając oczywisty fakt, że nie powinno go to interesować, nie powinna była mówić skąd była i co gdzie robiła. Tak było bezpieczniej.
Po krótkim odchrząknięciu i powstrzymaniu samej siebie od ponownego zerknięcia w okolice jego nadgarstka, dała mu chwilę do namysłu. Może do rozejrzenia się po okolicy, do skontrolowania otoczenia, przekalkulowania wad i zalet jej propozycji. Co do jej prawidłowości sama była pewna; nie wiedziała jeszcze co prawda jak należało się zająć jadem tentakuli, ale w zbiorach Juliena na pewno znajdowało się coś odpowiedniego. A poza raną, chłopak, który przedstawił się tym ładnym, nietutejszym imieniem, wyglądał na zziębniętego. Należało zaoferować mu ciepłe miejsce, suche ubranie i coś gorącego do picia. Wieczory bywały coraz chłodniejsze, a grypa, nawet ta zwyczajna, niemagiczna, wcale nie była tak łatwa do wyleczenia, kiedy wszystkiego zaczynało brakować, nawet podstawowych składników na eliksir pieprzowy.
– Och, oczywiście.. – wypowiedziała niemal od razu, z pewnością ale i nutą ulgi; wolała zająć się czymś na kształt mikstury czy maści, niźli próbach rzucania zaklęć uzdrawiających, o których nie miała zielonego pojęcia – Jakoś sobie poradzimy, naprawdę. Poza tym to niedaleko, a ty chyba potrzebujesz chwili... odpoczynku – zastanawiało ją z jak daleka przybył; i tak ogólnie i sytuacyjnie. Brzmiał inaczej, może wschodnio? Sama nigdy nie była w tamtych rejonach, ale pamiętała, trochę jak przez mgłę, jak mama śpiewała po polsku; brzmiało odrobinę podobnie.
Walcząc z bezpośrednią pokusą spytania go o właśnie Polskę, wbiła spojrzenie w podłoże, raz po raz nawiedzane stukotem jej trzewików, kiedy rozpoczęli dreptać w kierunku Makówki.
– Nie, tak naprawdę jestem tutaj... tymczasowo. U przyjaciela – wyjaśniła po krótce, napotykając w głowie małą niedogodność; ile tak naprawdę już tutaj siedziała? Kilka dni? Tydzień? Może już dwa?
– Tak, mieszkają tutaj tylko czarodzieje... Nie musisz czuć się...nieswojo – ostatnie słowo wypowiedziała niemal nie swoim głosem, dziwnym – czy tym tropem myślenia ona, wychowana po całkowicie innej stronie świata, powinna właśnie odczuwać jakiś dziwny niepokój? Nutę przeświadczenia, że jest wybrakowana? Nie tak czarodziejska jak inni?
Kroki na wilgotnej nawierzchni głucho toczyły się po okolicy, a ona w końcu podniosła na nowo spojrzenie.
– Jesteś może z Polski, Konstantynie?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nieprecyzyjna odpowiedź dała mi więcej informacji, niż panienka mogłaby sobie życzyć, ponieważ brak konkretów oznaczał chęć zatuszowania czegoś. Nawet słabe kłamstwo byłoby mnie intrygujące niż to, co wypowiedziała. Mój poziom języka brytyjskiego zdecydowanie poprawił się na tyle, bym mógł wyłapać poszczególne niuanse, choć słowa były jedynie częścią całego teatru, którym nazywało się konwersację. Ruchy jej ciała zdradziły mi wystarczająco dużo. Ukrywała coś, a jakąż wspaniałą uciechę miałbym z dowiedzenia się, czym była ta tajna broń w postaci sekretu z przeszłości, który ją gonił. Każdy z nas miał swoje brudy, ale jedni potrafili je ukrywać w sposób nieco bardziej zgrabny. Moim sposobem były braki językowe, którymi operowałem w taki sposób, by robić względne zamieszanie w dialogu, jak teraz, kiedy nie odpowiedziałem na pytanie. Brak sposobności i nacisków oznaczał również domysły, które potrafiły skierować myśli na bardzo interesujące tory. Byłem ciekaw, w jaką stronę umysł skieruje jej plączące się słowa.
Irytował mnie fakt, że chciała powiedzieć mi, co było dla mnie najlepsze, jednak ze względów dobrego wychowania nie zamierzałem zwracać jej uwagi. Czerpałem korzyść z oferty, którą przedstawiła. Skrawek ciepła i możliwość pozbycia się drażniącego uczucia na nadgarstku. Zauważyłem, że spuściła wzrok, kiedy kierowała mnie w stronę swojego, jak się okazało, tymczasowego domostwa. W całym tym szale wydarzeń zapomniałem o bardzo ważnym elemencie, który wydawał się wręcz priorytetowy. Nie zaproponowałem jej pomocnej dłoni, o którą mogłaby się wesprzeć jak porządna panienka, choć z jej słów wynikało bardziej, że była... podróżniczką? Przybłędą? Wydawała się bardzo młoda, a jednak pewne demony sięgały jej tonu głosu, który zmienił się pod wpływem myśli. Co tam chowała? Kątem oka zauważyłem, że na mnie spogląda, zadając bardzo interesujące i zdecydowanie mało skryte pytanie. Zwolniłem nieco kroku, pozwalając, by na mojej bladej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Wschodnie kresy... Polska... byliśmy tam z Kirillem po ucieczce z rodzinnego kraju. W pewien sposób potwierdziłem jej podejrzenie jakby bez słów, ale czy milczenie nie było złotem? Nie w głowie miałem galeony, choć barwa jej włosów z bliska wydawała się nieco wyblakłym kolorem tegoż metalu, a może to już moje skutki oparzenia w postaci przewidzeń? Przecież przed chwilą były barwy pszenicy...
- Я приглашаю даму - zwróciłem się do niej w rodzimym języku, który również był używany w Polsce. Cóż za słaby kraj, wszyscy wiedzieli, że to właśnie ZSRS jest carem pośród błahej reszty, która chciała tej swojej 'wolności'. Pytanie tylko jak wiele pamiętała ze słowiańskiej mowy, która była tak bliska najpiękniejszego języka świata - rosyjskiego.
- To znaczy - zapraszam panienkę - wytłumaczyłem dość spokojnie, wyciągając w jej stronę przedramię jak dżentelmen, który prowadzi swoją towarzyszkę na spacerze. Wir wydarzeń i szczypiące miejsce na nadgarstku ewidentnie odebrało mi na chwilę typowe dla siebie zachowanie, bo przecież jeszcze przed tym, jak wyruszyliśmy, zaproponowałbym jej prowadzenie pod zdrową, lewą rękę. Zwykło się u nas chodzić pod prawą, aby w razie ewentualnego potknięcia towarzyszki przytrzymać ją dominującą dłonią, bo przecież tylko taka była prawidłowa. Dopiero patrząc na niej z tego dystansu, zauważyłem pewne charakterystyczne cechy dla słowiańskiej braci, której tak bardzo mi brakowało. Brytyjczycy byli w końcu tak szarzy i rozmemłani, nie to, co my o dwóch soczystych barwach tęczówek; niebieskozielona i zielononiebieski. Chyba w jej oczach zauważyłem swoją przeszłość. Zamrugałem kilkukrotnie, próbując oderwać się od tego dziwnego wrażenia, które zdecydowanie nie powinno mieć miejsca w mojej głowie. Czekałem, aż przyjmie moje ramię. Czyżbym poznał jej sekret?
Танцуя на клочках мира, подумайте о доме, оставленном позади.
Irytował mnie fakt, że chciała powiedzieć mi, co było dla mnie najlepsze, jednak ze względów dobrego wychowania nie zamierzałem zwracać jej uwagi. Czerpałem korzyść z oferty, którą przedstawiła. Skrawek ciepła i możliwość pozbycia się drażniącego uczucia na nadgarstku. Zauważyłem, że spuściła wzrok, kiedy kierowała mnie w stronę swojego, jak się okazało, tymczasowego domostwa. W całym tym szale wydarzeń zapomniałem o bardzo ważnym elemencie, który wydawał się wręcz priorytetowy. Nie zaproponowałem jej pomocnej dłoni, o którą mogłaby się wesprzeć jak porządna panienka, choć z jej słów wynikało bardziej, że była... podróżniczką? Przybłędą? Wydawała się bardzo młoda, a jednak pewne demony sięgały jej tonu głosu, który zmienił się pod wpływem myśli. Co tam chowała? Kątem oka zauważyłem, że na mnie spogląda, zadając bardzo interesujące i zdecydowanie mało skryte pytanie. Zwolniłem nieco kroku, pozwalając, by na mojej bladej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Wschodnie kresy... Polska... byliśmy tam z Kirillem po ucieczce z rodzinnego kraju. W pewien sposób potwierdziłem jej podejrzenie jakby bez słów, ale czy milczenie nie było złotem? Nie w głowie miałem galeony, choć barwa jej włosów z bliska wydawała się nieco wyblakłym kolorem tegoż metalu, a może to już moje skutki oparzenia w postaci przewidzeń? Przecież przed chwilą były barwy pszenicy...
- Я приглашаю даму - zwróciłem się do niej w rodzimym języku, który również był używany w Polsce. Cóż za słaby kraj, wszyscy wiedzieli, że to właśnie ZSRS jest carem pośród błahej reszty, która chciała tej swojej 'wolności'. Pytanie tylko jak wiele pamiętała ze słowiańskiej mowy, która była tak bliska najpiękniejszego języka świata - rosyjskiego.
- To znaczy - zapraszam panienkę - wytłumaczyłem dość spokojnie, wyciągając w jej stronę przedramię jak dżentelmen, który prowadzi swoją towarzyszkę na spacerze. Wir wydarzeń i szczypiące miejsce na nadgarstku ewidentnie odebrało mi na chwilę typowe dla siebie zachowanie, bo przecież jeszcze przed tym, jak wyruszyliśmy, zaproponowałbym jej prowadzenie pod zdrową, lewą rękę. Zwykło się u nas chodzić pod prawą, aby w razie ewentualnego potknięcia towarzyszki przytrzymać ją dominującą dłonią, bo przecież tylko taka była prawidłowa. Dopiero patrząc na niej z tego dystansu, zauważyłem pewne charakterystyczne cechy dla słowiańskiej braci, której tak bardzo mi brakowało. Brytyjczycy byli w końcu tak szarzy i rozmemłani, nie to, co my o dwóch soczystych barwach tęczówek; niebieskozielona i zielononiebieski. Chyba w jej oczach zauważyłem swoją przeszłość. Zamrugałem kilkukrotnie, próbując oderwać się od tego dziwnego wrażenia, które zdecydowanie nie powinno mieć miejsca w mojej głowie. Czekałem, aż przyjmie moje ramię. Czyżbym poznał jej sekret?
Танцуя на клочках мира, подумайте о доме, оставленном позади.
Mówił niewiele, w zasadzie bardzo mało; na tyle znikomo, że niemal bezustannie musiała pilnować własnego języka i zagryzać każde kolejne pytanie pragnące pomknąć w jego stronę. To raczej nie był przejaw grzeczności czy dobrego wychowania, z wiadomych względów, a już szczególnie kiedy wydawał się taki strudzony podróżą i nieco... poturbowany, o czym świadczyła pręga na nadgarstku. Co taka tentakula faktycznie mogła zrobić człowiekowi? Jak wiele mieli jeszcze czasu?
Kiedy nieprzyjemne w odbiorze wizje zaczęły z nutą paniki przemykać do dziewczęcego umysłu, pomogła sobie faktycznym pokręceniem głową i odrzuceniem tych głupich rozważań gdzieś na bok. Dotrzeć do Makówki i znaleźć jakiś sposób, to było teraz najważniejsze.
Ciekawiło ją co robił tak daleko od stolicy, skoro to właśnie w niej chciał się znaleźć – tego też nie mogła zrozumieć, bowiem Londynu należało w ostatnich czasach unikać niczym ognia. Z drugiej strony, czy samej nie zdarzało jej się zapuszczać tam gdzie nie powinna? Może chłopiec imieniem Konstantyn, kimkolwiek był i skąd pochodził, też miał tam do zrealizowania jakieś niedokończone sprawy?
Starała się pozostawać w ciszy podczas ich wędrówki, bo wcale nie był zbytnio wylewnym towarzyszem podróży, a dla niej ważniejsze jednak było jego chwilowe samopoczucie, niźli własna ciekawość. Słońce zniknęło już za horyzontem, wieczór błąkał się po pociemniałych uliczkach, okna domostw rozbłyskiwały światłami, kontrastując z szaro-burą ulicą ozdobioną dużymi kałużami. Unikała większych skupisk brudnej wody, bo jeszcze tego brakowało, żeby przemoczyła po raz kolejny buty; mogły w końcu nie wytrzymać następnego osuszającego zaklęcia, a naprawdę nie była w stanie pozwolić sobie teraz na takie straty.
– Och, ojej – wyrwało jej się, krótkie, nieco roześmiane, nadto jednak zakłopotane, kiedy zwrócił się do niej w obcym języku, dźwięcznym i nieco dziwnym, którego za grosz nie rozumiała – Ja nie potrafię, moja mama pochodziła z Polski – wytłumaczyła kiedy na usta wkradł się przepraszający uśmiech. Rozróżniała niektóre pojedyncze słowa, odgadywała akcenty, ale sama nie znała języka; nie była nawet pewna, czy faktycznie mówił po polsku, czy to jakiś inny wschodni sposób wysławiania się. Skinięciem głową odpowiedziała na jego wytłumaczenie.
Zaoferowane ramię wpierw wywołało drobne zaskoczenie, to zmieniło się w zawstydzenie, a wraz z dziewczęcym speszeniem przyszedł też uśmiech. Pamiętała, jak Julien po raz pierwszy spacerował z nią w ten sposób, a ona czuła się jak bohaterka znanych na pamięć książek dla młodych kobiet, albo na moment stawała się tą, które obserwowała z okna sierocińca, kiedy przysunięte do szarmanckiego dżentelmena wychodziły z kina.
Przyjęła więc ów gest, rzeczywiście nim zaaferowana, co zdradzał uśmiech na wargach. A więc pochodził ze wschodu, a na dodatek był dżentelmenem – o tym starała się pamiętać, kiedy spojrzenia skrzyżowały się na dłużej niż kilka uderzeń serca, a wraz z tym przyszło kolejne zawstydzenie.
Finalnie wzrok Beddow zawędrował w przestrzeń, a ta niedługo później wyłoniła dach, później płot Makówki.
– Prawie jesteśmy, Konstantynie – poinformowała krótko, skręcając w boczną uliczkę, która miała doprowadzić ich prosto do celu – Czy to...to boli? – frasunek przemknął przez jasne brwi, kiedy zerknęła na czerwony ślad zdobiący jego rękę. Ból chyba był dość istotną kwestią w tej sytuacji, czyż nie?
Kiedy nieprzyjemne w odbiorze wizje zaczęły z nutą paniki przemykać do dziewczęcego umysłu, pomogła sobie faktycznym pokręceniem głową i odrzuceniem tych głupich rozważań gdzieś na bok. Dotrzeć do Makówki i znaleźć jakiś sposób, to było teraz najważniejsze.
Ciekawiło ją co robił tak daleko od stolicy, skoro to właśnie w niej chciał się znaleźć – tego też nie mogła zrozumieć, bowiem Londynu należało w ostatnich czasach unikać niczym ognia. Z drugiej strony, czy samej nie zdarzało jej się zapuszczać tam gdzie nie powinna? Może chłopiec imieniem Konstantyn, kimkolwiek był i skąd pochodził, też miał tam do zrealizowania jakieś niedokończone sprawy?
Starała się pozostawać w ciszy podczas ich wędrówki, bo wcale nie był zbytnio wylewnym towarzyszem podróży, a dla niej ważniejsze jednak było jego chwilowe samopoczucie, niźli własna ciekawość. Słońce zniknęło już za horyzontem, wieczór błąkał się po pociemniałych uliczkach, okna domostw rozbłyskiwały światłami, kontrastując z szaro-burą ulicą ozdobioną dużymi kałużami. Unikała większych skupisk brudnej wody, bo jeszcze tego brakowało, żeby przemoczyła po raz kolejny buty; mogły w końcu nie wytrzymać następnego osuszającego zaklęcia, a naprawdę nie była w stanie pozwolić sobie teraz na takie straty.
– Och, ojej – wyrwało jej się, krótkie, nieco roześmiane, nadto jednak zakłopotane, kiedy zwrócił się do niej w obcym języku, dźwięcznym i nieco dziwnym, którego za grosz nie rozumiała – Ja nie potrafię, moja mama pochodziła z Polski – wytłumaczyła kiedy na usta wkradł się przepraszający uśmiech. Rozróżniała niektóre pojedyncze słowa, odgadywała akcenty, ale sama nie znała języka; nie była nawet pewna, czy faktycznie mówił po polsku, czy to jakiś inny wschodni sposób wysławiania się. Skinięciem głową odpowiedziała na jego wytłumaczenie.
Zaoferowane ramię wpierw wywołało drobne zaskoczenie, to zmieniło się w zawstydzenie, a wraz z dziewczęcym speszeniem przyszedł też uśmiech. Pamiętała, jak Julien po raz pierwszy spacerował z nią w ten sposób, a ona czuła się jak bohaterka znanych na pamięć książek dla młodych kobiet, albo na moment stawała się tą, które obserwowała z okna sierocińca, kiedy przysunięte do szarmanckiego dżentelmena wychodziły z kina.
Przyjęła więc ów gest, rzeczywiście nim zaaferowana, co zdradzał uśmiech na wargach. A więc pochodził ze wschodu, a na dodatek był dżentelmenem – o tym starała się pamiętać, kiedy spojrzenia skrzyżowały się na dłużej niż kilka uderzeń serca, a wraz z tym przyszło kolejne zawstydzenie.
Finalnie wzrok Beddow zawędrował w przestrzeń, a ta niedługo później wyłoniła dach, później płot Makówki.
– Prawie jesteśmy, Konstantynie – poinformowała krótko, skręcając w boczną uliczkę, która miała doprowadzić ich prosto do celu – Czy to...to boli? – frasunek przemknął przez jasne brwi, kiedy zerknęła na czerwony ślad zdobiący jego rękę. Ból chyba był dość istotną kwestią w tej sytuacji, czyż nie?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie było to w moim stylu, aby zanudzać w swoim towarzystwie, jednakże milczenie czasem występować mogło również jako broń, którą mało kto potrafił się posługiwać. Chodziło o delikatność i wyczucie drugiej osoby, ta jasnowłosa wydawała się preferować mowę. Nie powinienem jej się dziwić, byłem przecież bardzo interesującym towarzyszem, a ona… w pewnym sensie przypominała słowiańską urodę, której mi brakowało w deszczowych odmętach Wysp Brytyjskich, szczególnie tej największej. Wydawało się, że idealnie pasowałaby do tych spacerów pośród jasnych kłosów zbóż, kiedy jedynie widoczny był czubek głowy, momentami nawet ta kolorowa kokarda na końcu warkocza, jedyna stałość pośród falujących źdźbeł na wietrze. Niektórzy mówili, że był to taniec. Osobiście widziałem w tym walkę dwóch sił, a raczej dominację i uległość. Silniejszy zawsze wygrywał, w tym przypadku był to wiatr. Zawsze chciałem pełnić, rolę tak mistycznej siły, która nie potrzebuje słów, aby doprowadzić kogoś do skrajności. Wystarczyła sama magia, jednak zamiast niej teraz miałem tylko parzący nadgarstek i towarzystwo ładnej panienki pochodzenia Polskiego. Prawie Rosjanka. Mamienie pięknymi słowami było naturalne. Zakłopotany wyraz rozpromieniający jej twarz był co najmniej wart zobaczenia, a co dopiero przedłużenia, może nawet trochę popchnięcia go w innym kierunku? Przecież mówił zwykle to, co każdy chciał usłyszeć, a ona wydawała się bardzo zainteresowana tym, co mógł zaoferować, a było to...
– Mogę nauczyć. – zaproponowałem z całkiem przyjaznym i trochę nawet nieśmiałym uśmiechem na twarzy, nie musiałem udawać trudu, z jakim przychodziło mi wyginanie kącików ust w ten sposób. Faktycznie, kiedy myśli obejmowały głównie własne skaleczenie nie mogołem w pełni oddać się kłamstwom, które zwykle przechodziły mi przez gardło naturalnie. Na szczęście z uwagi na sytuację, temat i jej reakcje mogła rozumieć to, że jestem równie nieśmiały, choć czy ktoś byłby w stanie pałać niepewnością, jednocześnie zachowując się tak dżentelmeńsko, jak ja? Zdecydowanie nie widziałem takiego drugiego.
W niebieskozielonych tęczówkach dojrzałem jakiś błysk, który zniknął, gdy tylko spojrzała w dal. Przez chwilę jeszcze niezbyt nachalnie spoglądałem na nią kątem oka, zauważając zawstydzenie powoli schodzące z rumianej twarzy. Pomimo jasnej cery miała zdecydowanie ciepłe kolory, trochę jakby wyblakłe, smutne, ale przecież często w tym, co tak boli, odnajduje się to, co najpiękniejsze. Nie śmiałem oczywiście przesądzać o żadnych atutach jej słodziutkiej i niewinnej osóbki, którą zdołałem zakwalifikować jako niegroźną i zdecydowanie mało interesującą; po co szedłem do jej azylu? Rana, no tak, nadgarstek, jak mogłem zapomnieć? Przecież byłem tutaj pokrzywdzony, dlatego na jej słowa jedynie potaknąłem głową, rozumiejąc, że zapewnia mnie o odpowiednim miejscu i zamiarach.
– To... – próbowałem odnaleźć odpowiednie słowo, zasięgając na chwilę do biblioteki ulokowanej we własnej głowie – szczypie... – dokończyłem z dozą pewnego zadowolenia, bo przecież zdołałem odnaleźć dane słowo i co więcej, powiedziałem poprawnie! Z dnia na dzień robiłem się coraz lepszy. – a Ty, panienko... czy Ty... zdrowa? – spytałem, niemalże od razu przywołując się do porządku i uważności, którą należało wykazywać przy damach. Czerwień pręgi na moim nadgarstku równała się kolorowi cegły, z której postawiony był wolnostojący domek. Ewidentnie, gdyby nie mróz z pewnością dookoła porośnięte byłyby jakieś rośliny, które teraz wyjałowiały i szczerze powiedziawszy ten melancholijny, wręcz opłakany widok był mi przyjaźniejszy. Nie zamierzałem się dzielić tą wiedzą, jedyny sposób, w jaki zdołałem to skomentować, był powiązany ze ścinającym się z zimna powietrzem, które głęboko wciągnąłem w pierś. Naprawdę jakby brakowało mi tchu. Wszystkie te ruchy starałem się robić nader delikatnie, główna moja uwaga musiała być przecież skupiona na jasnowłosym dziewczęciu.
Szliśmy udeptaną dróżką, a ja czułem się, jakbyśmy znajdowali się we śnie. Byłem w nieznajomym miejscu z nieznajomą panienką, która miała wspaniałe korzenie, bo praktycznie takie same jak ja! – Panienka nie straci dużo czasu? – kontynuowałem swój mały wywiad będący niczym więcej jak dobrym pretekstem, żeby zrozumieć, jakim człowiekiem była i dlaczego wykazywała tak wiele zainteresowania moim losem. Musiała czegoś chcieć.
| idziemy do środka
– Mogę nauczyć. – zaproponowałem z całkiem przyjaznym i trochę nawet nieśmiałym uśmiechem na twarzy, nie musiałem udawać trudu, z jakim przychodziło mi wyginanie kącików ust w ten sposób. Faktycznie, kiedy myśli obejmowały głównie własne skaleczenie nie mogołem w pełni oddać się kłamstwom, które zwykle przechodziły mi przez gardło naturalnie. Na szczęście z uwagi na sytuację, temat i jej reakcje mogła rozumieć to, że jestem równie nieśmiały, choć czy ktoś byłby w stanie pałać niepewnością, jednocześnie zachowując się tak dżentelmeńsko, jak ja? Zdecydowanie nie widziałem takiego drugiego.
W niebieskozielonych tęczówkach dojrzałem jakiś błysk, który zniknął, gdy tylko spojrzała w dal. Przez chwilę jeszcze niezbyt nachalnie spoglądałem na nią kątem oka, zauważając zawstydzenie powoli schodzące z rumianej twarzy. Pomimo jasnej cery miała zdecydowanie ciepłe kolory, trochę jakby wyblakłe, smutne, ale przecież często w tym, co tak boli, odnajduje się to, co najpiękniejsze. Nie śmiałem oczywiście przesądzać o żadnych atutach jej słodziutkiej i niewinnej osóbki, którą zdołałem zakwalifikować jako niegroźną i zdecydowanie mało interesującą; po co szedłem do jej azylu? Rana, no tak, nadgarstek, jak mogłem zapomnieć? Przecież byłem tutaj pokrzywdzony, dlatego na jej słowa jedynie potaknąłem głową, rozumiejąc, że zapewnia mnie o odpowiednim miejscu i zamiarach.
– To... – próbowałem odnaleźć odpowiednie słowo, zasięgając na chwilę do biblioteki ulokowanej we własnej głowie – szczypie... – dokończyłem z dozą pewnego zadowolenia, bo przecież zdołałem odnaleźć dane słowo i co więcej, powiedziałem poprawnie! Z dnia na dzień robiłem się coraz lepszy. – a Ty, panienko... czy Ty... zdrowa? – spytałem, niemalże od razu przywołując się do porządku i uważności, którą należało wykazywać przy damach. Czerwień pręgi na moim nadgarstku równała się kolorowi cegły, z której postawiony był wolnostojący domek. Ewidentnie, gdyby nie mróz z pewnością dookoła porośnięte byłyby jakieś rośliny, które teraz wyjałowiały i szczerze powiedziawszy ten melancholijny, wręcz opłakany widok był mi przyjaźniejszy. Nie zamierzałem się dzielić tą wiedzą, jedyny sposób, w jaki zdołałem to skomentować, był powiązany ze ścinającym się z zimna powietrzem, które głęboko wciągnąłem w pierś. Naprawdę jakby brakowało mi tchu. Wszystkie te ruchy starałem się robić nader delikatnie, główna moja uwaga musiała być przecież skupiona na jasnowłosym dziewczęciu.
Szliśmy udeptaną dróżką, a ja czułem się, jakbyśmy znajdowali się we śnie. Byłem w nieznajomym miejscu z nieznajomą panienką, która miała wspaniałe korzenie, bo praktycznie takie same jak ja! – Panienka nie straci dużo czasu? – kontynuowałem swój mały wywiad będący niczym więcej jak dobrym pretekstem, żeby zrozumieć, jakim człowiekiem była i dlaczego wykazywała tak wiele zainteresowania moim losem. Musiała czegoś chcieć.
| idziemy do środka
Kilka ostatnich dni spędzonych w Dolinie było niezwykle radosnych. Chyba się cieszył, że udało im się w takim gronie spędzić nowy rok - bo w końcu to była dobra gwiazda dla nich wszystkich, prawda?
Czasem się zastanawiał czy wierzył we wróżby i przeznaczenie dlatego, że ich babka wróżyła czy może dlatego, że uczył się o tym w Hogwarcie? Chociaż spotkał wielu mugoli jak i czarodziejów, którzy stanowczo wątpili w takie rzeczy.
W końcu jak bardzo nadchodzący rok miał być dobry? Nie wspominał części gromady, z którą jeszcze kilka godzin temu celebrowali wejście w nowy rok, że musi stawić się w Tower początkiem stycznia. Nie wiedział jak to się dla niego skończy i trochę się tego bał, że już nie zobacz Sheili ani Jamesa, nie zobaczy dzieci swojego brata i Eve - nie napije się bimbru z Castorem, nie wniesie toastu z Finnie, nie rzuci łajnobombą ze Steffenem, nie podenerwują się na siebie z Marcelem. To były proste rzeczy, za którymi na pewno by tęsknił jeśli je utraci. Ale jeśli go stracą, nie będzie chyba pamiętał o niczym z wymienionych. Może dlatego cieszył się, że udało mu się spędzić ten czas w takim gronie, a nie innym?
Chyba nie wierzył w to - że taki będzie cały przyszły rok jak spędzili sylwestra. Przecież mógł nawet nie dożyć lutego! Mógł być martwy już za kilka dni i ta sama myśl go mroziła. Czuł się jak zwierzę w klatce, które potrzebuje uciekać - ale nie mógł. Nie wiedział dokąd i nie wiedział jak, bo obiecał sobie z północą, że postara się brać odpowiedzialność za to, co wyczyniał. Nawet jeśli miało skończyć się to w fatalny dla niego sposób to chyba miał już dość uciekania. Był zmęczony, chciałby móc wrócić do domu - do wozów i koni, może spróbować znów się nimi zająć i tym razem nauczyć jak sprawić, aby się nie rzucały. Tęsknił za tym jak świętowali przy ognisku nadejście roku, jak tańczyli i śpiewali, i grali, a wszystko było tak niesamowicie barwne i radosne.
Ale nie mieli już tego. Nie miał gdzie wrócić. Mieli tylko ciasne mieszkanie na strychu w Londynie, w mieście w którym bali się wychylić, bo niebezpieczeństwo czyhało na nich w każdym zakamarku portu. Źle się uśmiechną i mogli trafić do Tower - a to był ten los, którego dla swojej rodziny chciał uniknąć z całego serca. Nie chciał nawet myśleć, co mogłoby się stać z Jamesem - choć wiedział że jego młodszy braciszek miał więcej odwagi od niego. Ale przede wszystkim nie chciał nawet dopuszczać do siebie myśli, jak mogłaby skończyć Sheila czy Eve, gdyby tylko wpadły w łapy tych strażników… Bał się o nie.
I chyba dlatego dał znać tylko zaspanej Sheili, że wychodzi, zostawiając karteczkę o spacerze. Potrzebował się przejść, przewietrzyć umysł i odświeżyć się nieco. Wciąż był wczorajszy, wciąż jeszcze się uśmiechał lekko na wspomnienie śmiechów z przyjaciółmi. W tych czasach wspomnienia to wszystko, na co mogli liczyć - wszystko, co im pozostało i było tym, czego nie mogli im odebrać.
Dotarł w końcu do studzienki, której historii nie znał, bo i ani Trixie, ani Castor, ani Aurora nie zdradzili mu jej, kiedy odwiedził Dolinę kilka tygodni temu. Ale w głowie jego myśli już kierowały się na tory wymyślania innej legendy. Takie miejsca były do tego idealne, podobnie jak zimowy chłód. Cisza i spokój, i pytanie co miało miejsce przy tym źródełku sto, dwieście, a może i pięćset lat temu?
Wyciągnął harmonijkę, przecierając ją i zaczynając przygrywać, nie zwracając uwagi na to co, ani kto znajduje się dookoła. Może i było to nierozważne, ale trochę wierzył, że w Dolinie niewiele złego może się wydarzyć.
Podejście do sylwestrowych zabaw Kerstin miała co nie bądź neutralne. Z jednej strony ciepło na duszy się człowiekowi robiło, jak widział tych wszystkich imprezowiczów zadowolonych i na krótki moment zapominających o okropieństwach czasów, a z drugiej zwykle dobra zabawa kończyła się w okolicy godziny pierwszej lub drugiej. I o tej pierwszej lub drugiej Kerstin musiała być nadal w pełni sprawna i trzeźwa, żeby dopilnować swoich braci, którzy przy odpowiedniej ilości whisky potrafili stracić głowę. A musiała ich odprowadzić do domu całych! Koniec końców jednak nie narzekała, w tym roku sylwester miał nieco inne znaczenie niż poprzednie; zacieśniał więzi między ludźmi, umacniał zaufanie, tak obecnie kruche. Cieszyła się, że mogła spędzić go z przyjaciółmi i rodziną, całą noc zanosząc modlitwy do kogokolwiek, kto mógłby ich wysłuchać, żeby za rok mogli spotkać się w tym samym gronie.
Pierwszego stycznia oczywiście wstała najwcześniej, bo musiała rozbić jajka na patelni, podgrzać grzanki i wypuścić kury. Kiedy koło południa rodzeństwo zeszło na śniadanie, było ono jak zawsze gotowe. Poza tym nie miała w domu zbyt wiele do zrobienia, bowiem dzień wcześniej zrobiła generalne porządki, żeby w dzień świąteczny - wolny od pracy w lecznicy - poświęcić na trochę zasłużonego odpoczynku. Kiedy upewniła się, że kury mają dość ziarna i siana na ocieplenie, stwierdziła, że wybierze się na spacer do Doliny. Nikt nie zaprotestował. To znaczy, może by zaprotestowali, gdyby nie miała żadnego obiektywnego powodu, ale naprawdę miała w miasteczku kilka spraw do załatwienia. Chciała odwiedzić Trixie i wymienić się z nią kapelusikami na choinki, które ostatnie dziergała, miała też zamiar zajrzeć do pani Giddery, aby upewnić się, że nie jest całkiem sama w ten dzień, przywitać się i może kupić z kilka pęków zwykłej, niemagicznej pietruszki. Zawsze znalazło się coś do zrobienia, a że pod tym wszystkim kryła się zwykła, ludzka potrzeba ciszy i relaksu, to kto by ją mógł winić? Z uwagi na zimową porę musiała co prawda wcisnąć na nogi ciepłe kozaczki, złote włosy przykryć czerwoną czapką, a różowe policzki otoczyć wełnianym szalikiem, ale było warto, bo dzięki temu nie musiała się spieszyć, podziwiając zasypane śniegiem wzgórza i zagajniki.
Dotarła w okolice studni, w której przed miesiącem zdołała wyłowić fragment prawdziwej gwiazdki z nieba - a przynajmniej jeśli wierzyć Gabrielowi, a on miał tendencję nieco koloryzować, żeby sprawić jej radość. Myślała, że będzie tam sama i odsapnie na chwilę, ale zanim się jeszcze wspięła na górkę, słyszała już melodyjną, szarpiącą za serce piosenkę wygrywaną na harmonijce. Przypominało jej to dni szkolne, gdy z panią nauczycielką wybierali się do centrum Londynu i przechodzili przez zalane słońcem Trafalgar Square. Nieco zestresowana, ale i pełna nadziei zaczęła iść szybciej, dostrzegając wreszcie siedzącego przy studni chłopca. Nie chciała przerywać mu gry, więc po prostu stanęła obok, uśmiechając się znad krawędzi szalika i składając dłonie przy sercu. Ładnie grał, musiał mieć talent, żeby tyle emocji włożyć w zwyczajną harmonijkę. Zauważył ją, bez wątpienia, ale chyba nie uznał za zagrożenie, była przecież tylko niepozorną dziewczyną.
- Nie przejmuj się mną, graj - wymamrotała nieco wstydliwie, gdy na nią spojrzał. - Tylko słucham. To jest tak piękne. - Speszyła się na myśl, że mu przeszkadza.
Pierwszego stycznia oczywiście wstała najwcześniej, bo musiała rozbić jajka na patelni, podgrzać grzanki i wypuścić kury. Kiedy koło południa rodzeństwo zeszło na śniadanie, było ono jak zawsze gotowe. Poza tym nie miała w domu zbyt wiele do zrobienia, bowiem dzień wcześniej zrobiła generalne porządki, żeby w dzień świąteczny - wolny od pracy w lecznicy - poświęcić na trochę zasłużonego odpoczynku. Kiedy upewniła się, że kury mają dość ziarna i siana na ocieplenie, stwierdziła, że wybierze się na spacer do Doliny. Nikt nie zaprotestował. To znaczy, może by zaprotestowali, gdyby nie miała żadnego obiektywnego powodu, ale naprawdę miała w miasteczku kilka spraw do załatwienia. Chciała odwiedzić Trixie i wymienić się z nią kapelusikami na choinki, które ostatnie dziergała, miała też zamiar zajrzeć do pani Giddery, aby upewnić się, że nie jest całkiem sama w ten dzień, przywitać się i może kupić z kilka pęków zwykłej, niemagicznej pietruszki. Zawsze znalazło się coś do zrobienia, a że pod tym wszystkim kryła się zwykła, ludzka potrzeba ciszy i relaksu, to kto by ją mógł winić? Z uwagi na zimową porę musiała co prawda wcisnąć na nogi ciepłe kozaczki, złote włosy przykryć czerwoną czapką, a różowe policzki otoczyć wełnianym szalikiem, ale było warto, bo dzięki temu nie musiała się spieszyć, podziwiając zasypane śniegiem wzgórza i zagajniki.
Dotarła w okolice studni, w której przed miesiącem zdołała wyłowić fragment prawdziwej gwiazdki z nieba - a przynajmniej jeśli wierzyć Gabrielowi, a on miał tendencję nieco koloryzować, żeby sprawić jej radość. Myślała, że będzie tam sama i odsapnie na chwilę, ale zanim się jeszcze wspięła na górkę, słyszała już melodyjną, szarpiącą za serce piosenkę wygrywaną na harmonijce. Przypominało jej to dni szkolne, gdy z panią nauczycielką wybierali się do centrum Londynu i przechodzili przez zalane słońcem Trafalgar Square. Nieco zestresowana, ale i pełna nadziei zaczęła iść szybciej, dostrzegając wreszcie siedzącego przy studni chłopca. Nie chciała przerywać mu gry, więc po prostu stanęła obok, uśmiechając się znad krawędzi szalika i składając dłonie przy sercu. Ładnie grał, musiał mieć talent, żeby tyle emocji włożyć w zwyczajną harmonijkę. Zauważył ją, bez wątpienia, ale chyba nie uznał za zagrożenie, była przecież tylko niepozorną dziewczyną.
- Nie przejmuj się mną, graj - wymamrotała nieco wstydliwie, gdy na nią spojrzał. - Tylko słucham. To jest tak piękne. - Speszyła się na myśl, że mu przeszkadza.
Plumpkowa studnia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka