Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Leśny staw
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Leśny staw
Skryty za ścianą starych drzew staw, mimo że położony jest na uboczu Doliny Godryka, niemal przez cały rok tętni życiem, gromadząc wokół siebie młodzież nie tylko magiczną, ale i mugolską, często bawiącą się ramię w ramię, i zupełnie nie zwracającą uwagi na uprzedzenia. Wygodne, kamieniste dno oraz przejrzysta woda, niezawodnie zachęcają do spontanicznych kąpieli – zażywających jej śmiałków można spotkać tutaj od wczesnej wiosny do późnej jesieni, w większości niezrażonych niskimi temperaturami ani obecnością królujących tuż przy brzegu pijawek. Z kolei zimą, gdy woda zamarza, tworząc na jeziorze grubą pokrywę, cały staw zamienia się w lodowisko, funkcjonujące z powodzeniem przez kilka najmroźniejszych miesięcy: zarówno dzięki naturalnym warunkom, jak i dyskretnej pomocy magii.
W pobliżu wodnego zbiornika znajduje się również użytkowane regularnie obozowisko, na którym – wśród powalonych pni i zapewniających ustronność drzew – organizowane są liczne zabawy i ogniska; po drugiej stronie zlokalizowano niewielką stadninę koni, dzięki czemu wśród drzew spotkać można nieśmiałe sylwetki kudłoni. Magiczni strażnicy, ze względu na wrodzoną nieśmiałość, niezwykle rzadko zbliżają się do ludzi, ale czasami zdarza im się podchodzić do spokojnie zachowujących się wybrańców – zwłaszcza tych, z którymi udało im się zaprzyjaźnić.
W pobliżu wodnego zbiornika znajduje się również użytkowane regularnie obozowisko, na którym – wśród powalonych pni i zapewniających ustronność drzew – organizowane są liczne zabawy i ogniska; po drugiej stronie zlokalizowano niewielką stadninę koni, dzięki czemu wśród drzew spotkać można nieśmiałe sylwetki kudłoni. Magiczni strażnicy, ze względu na wrodzoną nieśmiałość, niezwykle rzadko zbliżają się do ludzi, ale czasami zdarza im się podchodzić do spokojnie zachowujących się wybrańców – zwłaszcza tych, z którymi udało im się zaprzyjaźnić.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 26.12.19 21:49, w całości zmieniany 4 razy
Nie udało jej się odwzajemnić uśmiechu Anthony’ego. Wciąż czuła się w jego towarzystwie zbyt spięta, kontrolując każde słowo, najmniejszy ruch, by emocje nie uciekły spod jej pilnego nadzoru i nie obróciły się przeciwko niej. Zabawne. Kiedyś, bardzo dawno temu, wszystko zdawało się przychodzić im naturalnie. Nie trzeba było ważyć każdego następnego słowa, szukać ukrytych znaczeń czy trzymać emocje na wodzy, by nie zanieczyściły rozmowy żalem. Powtarzała sobie, że ma prawo czuć to wszystko. Pielęgnowała swoje złości i rozżalenie od wielu lat, a jednak oczyszczenie wydawało się być teraz najgorszą z rzeczy jaką mogła im zrobić. Chciała być wściekła i rozgoryczona, chciała żeby zrozumiał, jednak rzeczywistość zrewidowała wszystko. To już było niepotrzebne. Zbyt wiele działo się wokół, była zbyt bardzo zmęczona strachem by znów do tego wracać. Jątrzenie starych ran nie przynosiło ulgi, więc może przyszedł czas żeby się z nimi w końcu pogodzić, a do tego potrzebowała spokoju. Całych pokładów anielskiej cierpliwości, by nie pozwolić by nawet rzucone z dobrą myślą wyrażenie, przerodziło się w coś co rozpocznie kolejną kłótnię. Więc starała się słuchać go cierpliwie, nie przerywała mu, chociaż raz za razem na usta cisnęła się jej strona opowieści.
- Nienawiść to mocne słowo - odparła po dłuższej chwili - Szczególnie teraz - dodała, robiąc kolejną pauzę, próbując stworzyć czas na jasne ułożenie myśli - Czy nie chce się znać, widzieć? To wszystko pozostaje poza moją mocą. Byłam wściekła i rozgoryczona przez tak długi czas, ale nigdy nie życzyłam ci źle. Chyba tego właśnie bym chciała gdybym cię nienawidziła, prawda? - Sama nie znała odpowiedzi na to pytanie. - Żebyś skończył jak najgorzej. Ale nigdy nie chodziło o to. Nie zrozumiesz tego jaką potwarzą był każdy wysłany przez ciebie galeon. I dlaczego nauczyłam się szukać wsparcia wszędzie indziej byle nie u ciebie. Nigdy nie chodziło o nienawiść czy o to, że chciałabym cofnąć czas, wyciąć cię z mojego życia. Sam z niego zniknąłeś, a ja musiałam dopasować się do nowej sytuacji. W końcu wróciłeś, ale czy to cokolwiek zmieniło? Wszystko pozostało takie same jak wtedy gdy zniknąłeś.
Być może była rozsądna i wyrozumiałą kobietą. Czasami tego żałowała. Może gdyby była apodyktyczną sekutnicą byłoby jej łatwiej. Łatwiej brać od ludzi, którzy na to pozwalali. Łatwiej było ich zawodzić i się od nich odwracać, gdy w swojej wyrozumiałości na to pozwalali. Prawdą było, że była temu pośrednio winna, nie potrafiąc egzekwować swoich potrzeb. Godziła się, bo wydawało jej się że na tym to powinno polegać - na partnerstwie, współpracy, wspieraniu się jedno o drugie, gdy przychodziły gorsze dni. Powinna to dostrzec wcześniej. Jednak czuła się przy nim bezpiecznie, ufała mu. Nie doszukiwała się w nim znaków niechybne nadchodzącej zdrady. Może nie odszedł do innej kobiety, a jednak porzucił ją i Melanie na rzecz własnych wartości. Postawił siebie wyżej niż je obie. Żyjąc z nim przez tak wiele lat być może powinna to wiedzieć, ale nie bez powodu mówiono, że miłość była ślepa. Dlatego chociaż może nie chciał powodować jej gniewu, być może nie mówił tego w złośliwości, ale każde jego następne słowo godziło równie mocno co precyzyjnie wymierzony cios. Mógłby to powiedzieć z uśmiechem na ustach, nie uczyniłoby to żadnej różnicy. Wydźwięk jego słów był ten sam. - Owszem. Zaskoczyła mnie - powiedziała, pocierając o siebie dłonie, siląc się na to by chociaż jej słowa brzmiały spokojnie - Wydawało mi się, że wiedziałam jaki jesteś, ale nigdy nie sądziłam, że porzucisz nas obie. Chciałam ci ufać i niepotrzebnie to zrobiłam. Wiedziałam, że gdy zaczynasz kalkulować, odkładasz sentymenty na bok. Nigdy jednak nie sądziłam, że twoje dziecko również nim będzie. I nigdy nie sądziłam, że zostawisz mnie z tym samą. Może ceniłam cię zbyt bardzo, by to podejrzewać. Polegałam na tobie. Teraz widzę własną głupotę. Myślałam, że jestem rozsądna. To mnie najbardziej zaskoczyło. Ostatecznie okazałam się głupia jak inni.
- Nienawiść to mocne słowo - odparła po dłuższej chwili - Szczególnie teraz - dodała, robiąc kolejną pauzę, próbując stworzyć czas na jasne ułożenie myśli - Czy nie chce się znać, widzieć? To wszystko pozostaje poza moją mocą. Byłam wściekła i rozgoryczona przez tak długi czas, ale nigdy nie życzyłam ci źle. Chyba tego właśnie bym chciała gdybym cię nienawidziła, prawda? - Sama nie znała odpowiedzi na to pytanie. - Żebyś skończył jak najgorzej. Ale nigdy nie chodziło o to. Nie zrozumiesz tego jaką potwarzą był każdy wysłany przez ciebie galeon. I dlaczego nauczyłam się szukać wsparcia wszędzie indziej byle nie u ciebie. Nigdy nie chodziło o nienawiść czy o to, że chciałabym cofnąć czas, wyciąć cię z mojego życia. Sam z niego zniknąłeś, a ja musiałam dopasować się do nowej sytuacji. W końcu wróciłeś, ale czy to cokolwiek zmieniło? Wszystko pozostało takie same jak wtedy gdy zniknąłeś.
Być może była rozsądna i wyrozumiałą kobietą. Czasami tego żałowała. Może gdyby była apodyktyczną sekutnicą byłoby jej łatwiej. Łatwiej brać od ludzi, którzy na to pozwalali. Łatwiej było ich zawodzić i się od nich odwracać, gdy w swojej wyrozumiałości na to pozwalali. Prawdą było, że była temu pośrednio winna, nie potrafiąc egzekwować swoich potrzeb. Godziła się, bo wydawało jej się że na tym to powinno polegać - na partnerstwie, współpracy, wspieraniu się jedno o drugie, gdy przychodziły gorsze dni. Powinna to dostrzec wcześniej. Jednak czuła się przy nim bezpiecznie, ufała mu. Nie doszukiwała się w nim znaków niechybne nadchodzącej zdrady. Może nie odszedł do innej kobiety, a jednak porzucił ją i Melanie na rzecz własnych wartości. Postawił siebie wyżej niż je obie. Żyjąc z nim przez tak wiele lat być może powinna to wiedzieć, ale nie bez powodu mówiono, że miłość była ślepa. Dlatego chociaż może nie chciał powodować jej gniewu, być może nie mówił tego w złośliwości, ale każde jego następne słowo godziło równie mocno co precyzyjnie wymierzony cios. Mógłby to powiedzieć z uśmiechem na ustach, nie uczyniłoby to żadnej różnicy. Wydźwięk jego słów był ten sam. - Owszem. Zaskoczyła mnie - powiedziała, pocierając o siebie dłonie, siląc się na to by chociaż jej słowa brzmiały spokojnie - Wydawało mi się, że wiedziałam jaki jesteś, ale nigdy nie sądziłam, że porzucisz nas obie. Chciałam ci ufać i niepotrzebnie to zrobiłam. Wiedziałam, że gdy zaczynasz kalkulować, odkładasz sentymenty na bok. Nigdy jednak nie sądziłam, że twoje dziecko również nim będzie. I nigdy nie sądziłam, że zostawisz mnie z tym samą. Może ceniłam cię zbyt bardzo, by to podejrzewać. Polegałam na tobie. Teraz widzę własną głupotę. Myślałam, że jestem rozsądna. To mnie najbardziej zaskoczyło. Ostatecznie okazałam się głupia jak inni.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Chciał w tą kanciastość wkraść nieco swobody, jednak wyglądało na to, że nie było mowy o tym, by czarownica zrezygnowała chociażby z częściowej ostrożności. Otoczona wysokim murem przezorności, rozsądku, ostrożności wciąż stała ważąc nie tylko swoje, lecz i jego słowa dając do zrozumienia Skamanderowi, że nie zamierzała unosić kącików ust dla pozorów. Czego innego się zresztą mógł spodziewać..? Przecież nigdy nie była z tych utkana. Nie próbował więc już więcej dodać w ten sposób zwyczajności do rozmowy. Wątpił by jakiekolwiek słowa zasiały w niej lub nim samym swobodę. Zaczesał pasmo pokręconych włosów za ucho. Mógł się trzymać tylko rzeczowych kwestii. W porządku. Przejdźmy zatem do rzeczy.
Zaczął więc od tego co myślał i od tego co pragnął ustalić. Jeżeli czarownica żywiła do niego wyłącznie nienawiść i niechęć to próby podejmowania jakiegokolwiek dalszego dialogu nie miały sensu. Nie zamierzał na siłę przekonywać jej do siebie, nachodzić, nagabywać. Jeżeli chciała zerwać jakiekolwiek więzi - miała do tego prawo, a on by zaakceptował jej zdanie. Przez te lata prowadziła w końcu życie w którym go nie było i jak się okazywało o to właśnie wszystko się rozchodziło. Nie o nienawiść, a żal o jego nieobecność. Emocje o których mówiła niosły za sobą echo jakiejś przeszłości bo to przecież była, czuła, chciała - to wszystko już kiedyś miało miejsce. Czy mógł wnioskować, ze to już teraz wyblakło, nie miało znaczenia...?
Nie mógł nie rozszerzyć oczu w zdziwieniu, kiedy przyznała, że się nie spodziewała. Nie był pewien, czy nie robi tego w tym momencie złośliwie, czy jednak faktycznie do momentu wyjazdu był w jej oczach chodzącym wyobrażeniem cnót. Mierziło go, jak określała wydarzenia, jak określała siebie. Trudno jednak powiedzieć czy to dlatego, że uważał ją za mądrą, a ona twierdziła inaczej, czy dlatego, że właśnie stwierdzała, że jego wybór na partnerkę był głupi. Jego wybory nie były głupie.
- Nie porzuciłem - podkreślił na początek znacząco bo przecież nigdy nie wyparł się Melanie, ani też Roselyn - Ty to tak nazwałaś, uparłaś się na to. Miało mnie po prostu nie być w Anglii przez jakiś czas. Przecież to nie tak, że nigdy bym nie wrócił. To prawda, że zostałyście we dwie, lecz jak moja obecność by na cokolwiek wpłynęła? Dalej mogłem zapewniać wam utrzymanie i to też chciałem robić, jak wyjechałem wysyłając galeony. To były tylko pieniądze, Rose, nie znaczyły nic więcej ani mniej i naprawdę trudno byś mnie winiła za to, że sama przypisałaś im jakieś większe znaczenie - już wcześniej, kiedy wspomniała o tym, jak parzyły jej ręce miał ochotę westchnąć. On tych monet nie podsycał przecież żarem. Sama to robiła - Melanie była mała, to prawda, lecz gdyby wszystko potoczyło się inaczej, gdybym mógł po prostu robić dalej to co robiłem, gdybym został, a ona dorosła to czy wówczas zarejestrowałaby w ogóle obecność mojej osoby? Jestem aurorem - teraz pasowałoby bardziej powiedzieć byłem, lecz nie potrafiłby tego przepchnąć przez usta. Konkluzja była taka, że tak w zasadzie trudno byłoby powiedzieć, czy dziewczynka kiedykolwiek bardziej miała zaznać w swoim życiu jego obecności, bliskości. Tak po prostu już było - Nie jest sentymentem, ty również nie. Jest moją córką, a ty kobietą, którą cenię. Okoliczności i powody się zmieniły, lecz ten stan nie ulenie zmianie. Dalej możesz na mnie polegać - być może blado to brzmiało, jednak czy naprawdę uważała, że nie można było na nim polegać? Był obowiązkowy, skrupulatny...wszystko to przestało mieć znaczenie bo nie postąpił w danej chwili tak jak sobie wyobrażała? Nie bardzo chciał dopuszczać podobny pomysł do własnych myśli.
Zaczął więc od tego co myślał i od tego co pragnął ustalić. Jeżeli czarownica żywiła do niego wyłącznie nienawiść i niechęć to próby podejmowania jakiegokolwiek dalszego dialogu nie miały sensu. Nie zamierzał na siłę przekonywać jej do siebie, nachodzić, nagabywać. Jeżeli chciała zerwać jakiekolwiek więzi - miała do tego prawo, a on by zaakceptował jej zdanie. Przez te lata prowadziła w końcu życie w którym go nie było i jak się okazywało o to właśnie wszystko się rozchodziło. Nie o nienawiść, a żal o jego nieobecność. Emocje o których mówiła niosły za sobą echo jakiejś przeszłości bo to przecież była, czuła, chciała - to wszystko już kiedyś miało miejsce. Czy mógł wnioskować, ze to już teraz wyblakło, nie miało znaczenia...?
Nie mógł nie rozszerzyć oczu w zdziwieniu, kiedy przyznała, że się nie spodziewała. Nie był pewien, czy nie robi tego w tym momencie złośliwie, czy jednak faktycznie do momentu wyjazdu był w jej oczach chodzącym wyobrażeniem cnót. Mierziło go, jak określała wydarzenia, jak określała siebie. Trudno jednak powiedzieć czy to dlatego, że uważał ją za mądrą, a ona twierdziła inaczej, czy dlatego, że właśnie stwierdzała, że jego wybór na partnerkę był głupi. Jego wybory nie były głupie.
- Nie porzuciłem - podkreślił na początek znacząco bo przecież nigdy nie wyparł się Melanie, ani też Roselyn - Ty to tak nazwałaś, uparłaś się na to. Miało mnie po prostu nie być w Anglii przez jakiś czas. Przecież to nie tak, że nigdy bym nie wrócił. To prawda, że zostałyście we dwie, lecz jak moja obecność by na cokolwiek wpłynęła? Dalej mogłem zapewniać wam utrzymanie i to też chciałem robić, jak wyjechałem wysyłając galeony. To były tylko pieniądze, Rose, nie znaczyły nic więcej ani mniej i naprawdę trudno byś mnie winiła za to, że sama przypisałaś im jakieś większe znaczenie - już wcześniej, kiedy wspomniała o tym, jak parzyły jej ręce miał ochotę westchnąć. On tych monet nie podsycał przecież żarem. Sama to robiła - Melanie była mała, to prawda, lecz gdyby wszystko potoczyło się inaczej, gdybym mógł po prostu robić dalej to co robiłem, gdybym został, a ona dorosła to czy wówczas zarejestrowałaby w ogóle obecność mojej osoby? Jestem aurorem - teraz pasowałoby bardziej powiedzieć byłem, lecz nie potrafiłby tego przepchnąć przez usta. Konkluzja była taka, że tak w zasadzie trudno byłoby powiedzieć, czy dziewczynka kiedykolwiek bardziej miała zaznać w swoim życiu jego obecności, bliskości. Tak po prostu już było - Nie jest sentymentem, ty również nie. Jest moją córką, a ty kobietą, którą cenię. Okoliczności i powody się zmieniły, lecz ten stan nie ulenie zmianie. Dalej możesz na mnie polegać - być może blado to brzmiało, jednak czy naprawdę uważała, że nie można było na nim polegać? Był obowiązkowy, skrupulatny...wszystko to przestało mieć znaczenie bo nie postąpił w danej chwili tak jak sobie wyobrażała? Nie bardzo chciał dopuszczać podobny pomysł do własnych myśli.
Find your wings
Nie czuła potrzeby by przed nim grać. Oblekać ich rozmowę w sztuczną serdeczność, tylko po to żeby zdjąć z barków jej ciężar. Utrzymywać pozory, że nie w tej prostej sytuacji nie ma żadnych komplikacji, że wszystko jest tak proste jak wymuszenie zwykłego uśmiechu, który nie kosztował przecież tak wiele. Nie miała ochoty robić dobrej miny do złej gry. Ale nie mogła tego uniknąć, prawda? Musiała zdusić w sobie emocje, ubrać gesty w ascetyczną szatę, kreować pozorny spokój. Wszakże z ich dwojga to ona była bardziej skłonna do porywczości, jej emocje znacznie łatwiej uciekały spod kontroli. Dziś usilnie starała się by te nie zaburzyły przebiegu ich spotkania, bo przecież nie po to tu przybyła. Nie po to, żeby się z nim kłócić, wzburzać konflikt. Tym była już zbyt zmęczona. Nawet jeśli od niepowstrzymanego wybuchu złości dzieliło ich zaledwie zły dobór słów. Chciała tego sobie oszczędzić. Przede wszystkim sobie. Miała dość gniewu. Ten w tym momencie skupiał się na zupełnie innych kwestiach, chociaż jeśli chodziło o Anthony’ego - zawsze gotów by oderwać na chwilę uwagę i dać upust małostkowości, podsycanej od lat frustracji.
Jego słowa balansowały na jej granicy. Rozgniewane spojrzenie spotkało się na chwilę z tym jego, ale kilka krótkich oddechów pozwoliło zachować spokojny, rzeczowy ton. - Odszedłeś. Wyjechałeś. Zostawiłeś mnie samą. Nie będę kłócić się z tobą o semantykę, Tony - weszła mu w słowo. Zdrobnienie przeszło przez usta machinalnie, pozostawiając po sobie krótki niesmak; widmo wspomnień rozmów kiedy faktycznie tak się do niego zwracała, gdy wszystko między nimi było inaczej. Dziś był obcy, a niegdysiejsza nić zrozumienia już dawno była zerwana. - Dokładnie, to były tylko pieniądze. Nie mniej. Nie więcej - powtórzyła za nim - Już ci wytłumaczyłam co myślę o ich wysyłaniu, jeśli nie potrafisz tego zrozumieć, nie ma sensu dalej o tym dyskutować. - spojrzenie jeszcze raz zahaczyło o te jego. Oboje pamiętali jaką reakcję wywołało i do tej pory swojego zdania nie zmieniła. Gest tak bardzo pragmatyczny, być może jego zdaniem otaczający je troską, jedynie podsycał złość. Stawiał ją na pozycji, na której nie chciała się widzieć. Nie chciała się zatapiać w kolejną potyczkę, bo przecież znała go na tyle, aby wiedzieć, że po prostu lubił wygrywać. Jaki sens miało narzucanie sobie kolejnych argumentów, gdy ich sensem była tylko wygrania, a nie dojście do rozsądnego konsensusu.
- To bardzo leniwa wymówka, Anthony - wargi wygięły się w krótkim grymasie. Nie. Nie oczekiwała od niego bycia wzorem cnót, bycia spełnieniem marzeń. Oczekiwała odpowiedzialności. Za własne czyny. Za własne decyzje. Za dziecko, którego był ojcem. Leniwym było zrzucenie tej odpowiedzialności na nią. Leniwym było stwierdzenie, że była to wina jego zawodu. On wybrał co było dla niego ważniejsze. On wybrał milczeć. Nie wykazywać zainteresowania. Nie ingerować w wychowanie Mel. Po prostu nie być. Odrzucał od siebie to, że jego obecność czy wkład by coś zmieniły. Z miejsca wyrokował, że nie miałoby to znaczenia. Miałoby. Ale wytłumaczenie mu tego było jak walka z wiatrakami. Nie mogła kłócić się z tym jaką wizję względem jej oczekiwań miał on. Jaką rolę jego zdaniem ojciec pełnił w życiu córki. Zdawał się balansować między dwoma skrajnymi obrazami. Temu, który odpowiadał czczym marzeniom o rycerzu na białym koniu, które przepisywał jej i obojętnością.
”Dalej” implikowało ciągłość
Ta myśl sama cisnęła się na usta. Czepienie się słówka przyniosłoby jednak tylko krótką satysfakcję. Czy jeszcze kilka chwil temu nie wytknęła mu właśnie podobnej techniki odbicia argumentu?
Przystanęła gwałtownie, stając naprzeciwko niego, a podbródek uniósł się do góry, by chociaż w najmniejszym stopniu się z nim zrównać. - Powiedz mi. Czego oczekujesz ode mnie? - zapytała, skupiając spojrzenie na jego twarzy - Że mam na tobie polegać? Że mogę cię prosić o pomoc? Nie ma cię. Więc polegam na tych, którzy są przy mnie. Nie mogę ci zaufać, bo wszystko co cię otacza jest ważniejsza od nas. Nie będę na ciebie czekać jak dama w opałach, aż w danym momencie będziesz miał czas i chęci mi pomóc. Potrzebowałam cię już wiele razy. Zastanawiałeś się nad tym co się działo z Melanie w czasie anomalii? Zareagowałeś od razu, gdy dotknęło cię to co się działo w Londynie? Próbowałeś nas szukać? A jeśli sam nie byłeś w stanie, to czy zająłeś się tym by nas odnaleźć? Wysłałeś kogoś na pomoc?
- Jeśli chcesz być obecny, jeśli chcesz być kimś na kim można polegać, po prostu taki bądź. Nie zabraniam ci się interesować naszą córką. Kłócimy się o to bez celu, ale po co nam te wszystkie słowa. Po prostu coś z tym zrób - wyrzuciła z siebie. Miała dość tego sporu. Ciągłe kłócenie się o to, że wcale nie były mu obojętne. Nie słowa, a czyny w tym momencie miały wartość, a te jego odbijały się jedynie w słowach zapisanych na pergaminie.
Jego słowa balansowały na jej granicy. Rozgniewane spojrzenie spotkało się na chwilę z tym jego, ale kilka krótkich oddechów pozwoliło zachować spokojny, rzeczowy ton. - Odszedłeś. Wyjechałeś. Zostawiłeś mnie samą. Nie będę kłócić się z tobą o semantykę, Tony - weszła mu w słowo. Zdrobnienie przeszło przez usta machinalnie, pozostawiając po sobie krótki niesmak; widmo wspomnień rozmów kiedy faktycznie tak się do niego zwracała, gdy wszystko między nimi było inaczej. Dziś był obcy, a niegdysiejsza nić zrozumienia już dawno była zerwana. - Dokładnie, to były tylko pieniądze. Nie mniej. Nie więcej - powtórzyła za nim - Już ci wytłumaczyłam co myślę o ich wysyłaniu, jeśli nie potrafisz tego zrozumieć, nie ma sensu dalej o tym dyskutować. - spojrzenie jeszcze raz zahaczyło o te jego. Oboje pamiętali jaką reakcję wywołało i do tej pory swojego zdania nie zmieniła. Gest tak bardzo pragmatyczny, być może jego zdaniem otaczający je troską, jedynie podsycał złość. Stawiał ją na pozycji, na której nie chciała się widzieć. Nie chciała się zatapiać w kolejną potyczkę, bo przecież znała go na tyle, aby wiedzieć, że po prostu lubił wygrywać. Jaki sens miało narzucanie sobie kolejnych argumentów, gdy ich sensem była tylko wygrania, a nie dojście do rozsądnego konsensusu.
- To bardzo leniwa wymówka, Anthony - wargi wygięły się w krótkim grymasie. Nie. Nie oczekiwała od niego bycia wzorem cnót, bycia spełnieniem marzeń. Oczekiwała odpowiedzialności. Za własne czyny. Za własne decyzje. Za dziecko, którego był ojcem. Leniwym było zrzucenie tej odpowiedzialności na nią. Leniwym było stwierdzenie, że była to wina jego zawodu. On wybrał co było dla niego ważniejsze. On wybrał milczeć. Nie wykazywać zainteresowania. Nie ingerować w wychowanie Mel. Po prostu nie być. Odrzucał od siebie to, że jego obecność czy wkład by coś zmieniły. Z miejsca wyrokował, że nie miałoby to znaczenia. Miałoby. Ale wytłumaczenie mu tego było jak walka z wiatrakami. Nie mogła kłócić się z tym jaką wizję względem jej oczekiwań miał on. Jaką rolę jego zdaniem ojciec pełnił w życiu córki. Zdawał się balansować między dwoma skrajnymi obrazami. Temu, który odpowiadał czczym marzeniom o rycerzu na białym koniu, które przepisywał jej i obojętnością.
”Dalej” implikowało ciągłość
Ta myśl sama cisnęła się na usta. Czepienie się słówka przyniosłoby jednak tylko krótką satysfakcję. Czy jeszcze kilka chwil temu nie wytknęła mu właśnie podobnej techniki odbicia argumentu?
Przystanęła gwałtownie, stając naprzeciwko niego, a podbródek uniósł się do góry, by chociaż w najmniejszym stopniu się z nim zrównać. - Powiedz mi. Czego oczekujesz ode mnie? - zapytała, skupiając spojrzenie na jego twarzy - Że mam na tobie polegać? Że mogę cię prosić o pomoc? Nie ma cię. Więc polegam na tych, którzy są przy mnie. Nie mogę ci zaufać, bo wszystko co cię otacza jest ważniejsza od nas. Nie będę na ciebie czekać jak dama w opałach, aż w danym momencie będziesz miał czas i chęci mi pomóc. Potrzebowałam cię już wiele razy. Zastanawiałeś się nad tym co się działo z Melanie w czasie anomalii? Zareagowałeś od razu, gdy dotknęło cię to co się działo w Londynie? Próbowałeś nas szukać? A jeśli sam nie byłeś w stanie, to czy zająłeś się tym by nas odnaleźć? Wysłałeś kogoś na pomoc?
- Jeśli chcesz być obecny, jeśli chcesz być kimś na kim można polegać, po prostu taki bądź. Nie zabraniam ci się interesować naszą córką. Kłócimy się o to bez celu, ale po co nam te wszystkie słowa. Po prostu coś z tym zrób - wyrzuciła z siebie. Miała dość tego sporu. Ciągłe kłócenie się o to, że wcale nie były mu obojętne. Nie słowa, a czyny w tym momencie miały wartość, a te jego odbijały się jedynie w słowach zapisanych na pergaminie.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
A może ja powinienem...? Przeszło mu przez myśl bo przecież nie uważał by jedno miało związek z drugim. Porzucenie to nie było to samo co wyjechanie, zostawienie kogoś samego na jakiś czas. Gdyby iść tym tokiem rozumowania to przecież w tym momencie stojąc tu, Roselyn czy nie porzuciła Melanie? Co prawda, na zawrotne kilka godzin no ale jednak - nie pasowało to pod jej definicję? Świadomość tego drażniła, lecz w porządku, mógł się nie kłócić. O to. I nie dla tego, że miała rację, a dlatego, że wiedział, że nie zrozumie. Będzie go postrzegała jako sprawcę i co by nie powiedział, będzie to złe. Wcześniejsze wyznania jedynie go w tym utwierdziły. To samo tyczyło się pieniędzy.
- Możesz na chwilę odstawić tę dumę na bok? Ja rozumiem, że odmowa była i może ciągle jest jakimś aktem buntu wobec mnie ale, Merlinie, upłynęło od tego momentu tyle czasu, że chyba możesz spojrzeć na to szerzej? Nie potrzebujesz i nie chcesz pieniędzy bo sobie dopowiadasz do nich swoją filozofię z którą ci niewygodnie - nie wiedzieć po co i czemu. Ku jakiej chwale? - lecz czy to takie złe je mieć, odkładać, nawet jak nie dla siebie to dla Melanie? Teraz jest w porządku, lecz wojna przybiera na sile, nie będzie lżej. Potem Hogwart, a co dalej...? Chociażby z tej głupiej praktyczności jest tak źle je mieć...? I czy to ważne, od kogo właściwie są? - Chciała by był odpowiedzialny, a czy to właśnie nie był akt odpowiedzialności z jego strony? Chciał zapewnić jednej i drugiej możliwie jak najbardziej sytuowane życie w którym nie będą musiały martwić się o codzienne wydatki nawet, gdy nie będzie obok. Skoro jednak nie potrafiła tego zaakceptować, że proponował to dla ich dobra, to może ostatecznie zaakceptuje argument, że skorzystać mogła na tym ich córka. Jak nie teraz to być może w przyszłości. Podejrzewał, że tego argumentu nie będzie potrafiła tak od razu odepchnąć. Czy była to taka brzytwa, której nie zamierzała chwycić nawet tonąc...?
Fuknął pod nosem wywracając niedowierzająco oczami po przestrzeni wokół. Schował niedbale, lekceważąco ręce w kieszenie szaty bo tez sam się czuł lekceważony. leniwa wymówka. Czy jakakolwiek byłaby lepsza, odpowiedniejsza? Nie wiedział, co ona sobie za życie z nim wyobrażała, lecz nie potrafił siebie w nim umiejscowić.
- Mówisz, że wiele razy potrzebowałaś pomocy, a czy choć raz mi o tym powiedziałaś? Dałaś mi możliwość bym coś zrobił? I przestań mnie odcinać w ten sposób. Nie ma cię obok, więc ci nie ufam. To śmieszne. Nie znasz mnie od wczoraj. Więc wyobraź sobie, że tak chciałbym byś potrafiła prosić mnie o pomoc lub chociaż pozwoliła mi pomóc. Gdybym siedział na kanapie z gazetą w ręku to nagle stałbym się bardziej godny zaufania? Czy wtedy brałabyś mnie pod uwagę, gdyby coś się zdarzyło...? Nie byłbym przecież innym człowiekiem. Nie nazywanie tego pomocą tak cię pali, to chciej chociaż wykorzystywać okazję. Mogę pomóc finansowo, zabezpieczyć mieszkanie... - problem polega na tym, że nie wiedział co mógł zrobić więcej, czego ona oczekiwała - ...kontaktować się częściej, odwiedzać...?- w tym ostatnim kryła się bardziej pytanie bo właściwie to nie zależało od niego. Czuł się ogólnie dość niezręcznie bo nie potrafił odeprzeć zarzutów - nie szukał, nie upewniał się, wysłał sowę tylko raz po krwawej, kwietniowej nocy. Ciągle walczył. Przez ten cały czas nieustannie pojawiali się nowi wrogowie, a on odnosił wrażenie, ze nieustannie przegrywa. Ze wszystkimi, z każdym - Mówisz, że muszę chcieć, lecz ty najpierw musisz pozwolić mi móc - bo to nie wszystko zależało wyłącznie od niego. Ona również maniakalnie odwracała się od niego plecami. To co mówił było swego rodzaju propozycją, a może bardziej kompromisem. Czy odpowiednim? czy mogącym być jakimś krokiem na przód...? Patrzył z góry na jej brązowe oczy, zadarty podbródek. Sylwetkę z której emanowała pewność siebie i zdecydowanie. Wszystko to w dalszym ciągu go w niej pociągało. Chrząknął, wracając do meritum - Możemy się tak umówić...?
- Możesz na chwilę odstawić tę dumę na bok? Ja rozumiem, że odmowa była i może ciągle jest jakimś aktem buntu wobec mnie ale, Merlinie, upłynęło od tego momentu tyle czasu, że chyba możesz spojrzeć na to szerzej? Nie potrzebujesz i nie chcesz pieniędzy bo sobie dopowiadasz do nich swoją filozofię z którą ci niewygodnie - nie wiedzieć po co i czemu. Ku jakiej chwale? - lecz czy to takie złe je mieć, odkładać, nawet jak nie dla siebie to dla Melanie? Teraz jest w porządku, lecz wojna przybiera na sile, nie będzie lżej. Potem Hogwart, a co dalej...? Chociażby z tej głupiej praktyczności jest tak źle je mieć...? I czy to ważne, od kogo właściwie są? - Chciała by był odpowiedzialny, a czy to właśnie nie był akt odpowiedzialności z jego strony? Chciał zapewnić jednej i drugiej możliwie jak najbardziej sytuowane życie w którym nie będą musiały martwić się o codzienne wydatki nawet, gdy nie będzie obok. Skoro jednak nie potrafiła tego zaakceptować, że proponował to dla ich dobra, to może ostatecznie zaakceptuje argument, że skorzystać mogła na tym ich córka. Jak nie teraz to być może w przyszłości. Podejrzewał, że tego argumentu nie będzie potrafiła tak od razu odepchnąć. Czy była to taka brzytwa, której nie zamierzała chwycić nawet tonąc...?
Fuknął pod nosem wywracając niedowierzająco oczami po przestrzeni wokół. Schował niedbale, lekceważąco ręce w kieszenie szaty bo tez sam się czuł lekceważony. leniwa wymówka. Czy jakakolwiek byłaby lepsza, odpowiedniejsza? Nie wiedział, co ona sobie za życie z nim wyobrażała, lecz nie potrafił siebie w nim umiejscowić.
- Mówisz, że wiele razy potrzebowałaś pomocy, a czy choć raz mi o tym powiedziałaś? Dałaś mi możliwość bym coś zrobił? I przestań mnie odcinać w ten sposób. Nie ma cię obok, więc ci nie ufam. To śmieszne. Nie znasz mnie od wczoraj. Więc wyobraź sobie, że tak chciałbym byś potrafiła prosić mnie o pomoc lub chociaż pozwoliła mi pomóc. Gdybym siedział na kanapie z gazetą w ręku to nagle stałbym się bardziej godny zaufania? Czy wtedy brałabyś mnie pod uwagę, gdyby coś się zdarzyło...? Nie byłbym przecież innym człowiekiem. Nie nazywanie tego pomocą tak cię pali, to chciej chociaż wykorzystywać okazję. Mogę pomóc finansowo, zabezpieczyć mieszkanie... - problem polega na tym, że nie wiedział co mógł zrobić więcej, czego ona oczekiwała - ...kontaktować się częściej, odwiedzać...?- w tym ostatnim kryła się bardziej pytanie bo właściwie to nie zależało od niego. Czuł się ogólnie dość niezręcznie bo nie potrafił odeprzeć zarzutów - nie szukał, nie upewniał się, wysłał sowę tylko raz po krwawej, kwietniowej nocy. Ciągle walczył. Przez ten cały czas nieustannie pojawiali się nowi wrogowie, a on odnosił wrażenie, ze nieustannie przegrywa. Ze wszystkimi, z każdym - Mówisz, że muszę chcieć, lecz ty najpierw musisz pozwolić mi móc - bo to nie wszystko zależało wyłącznie od niego. Ona również maniakalnie odwracała się od niego plecami. To co mówił było swego rodzaju propozycją, a może bardziej kompromisem. Czy odpowiednim? czy mogącym być jakimś krokiem na przód...? Patrzył z góry na jej brązowe oczy, zadarty podbródek. Sylwetkę z której emanowała pewność siebie i zdecydowanie. Wszystko to w dalszym ciągu go w niej pociągało. Chrząknął, wracając do meritum - Możemy się tak umówić...?
Find your wings
W Anthonym było coś co sprawiało, że miała ochotę wymalować mu swoją rację na twarzy. Nie słuchał. Nie wychodził naprzeciw. Trzymał się twardej logiki. Swojej logiki. I w starciu z tym czuła się bezsilna. Znała to. Dawno temu ta pewność własnego zdania, siła przebicia sprawiły, że chciała go mieć w blisko, bliżej. Bliżej niż kogokolwiek innego. Dziś jednak znała to zbyt dobrze. Wiedziała, że powie wszystko żeby udowodnić w to co wierzy. Żeby pokazać, że rację ma on, a nie ona. Wrodzona, pielęgnowana latami upartość przemiawała wbrew rozsądkowi. By mimo wszystko nie odpuszczać, nie ułatwiać. - A czy ty możesz odstawić na chwilę to, że zawsze musisz mieć rację? - odpowiedziała szybko. Ciężko było znaleźć wspólny grunt gdy, tak jak zresztą słusznie stwierdził, nie chciała porzucić swojej dumy, a on swojej nieomylności. Przecież oboje spierali się o coś co było jednak większe od tego konfliktu. Losy ich dziecka. I chociaż to Rose ją wychowywała, była przy niej w chwilach złych i tych radosnych, nie zmieniało to faktu, że Anthony był ojcem Melanie. W jej żyłach płynęła nie tylko krew Wrightów, ale także ta Skamanderów. - Złe jest to, że zdaje się że przez te lata wydawało ci się, że przesyłanie galeonów to wystarczająco jeśli chodzi o twoją rolę w jej życiu. I ja również myślę o przyszłości, Anthony. Myślę o tym, że za kilka lat zrozumie, że oprócz mnie powinien być w jej życiu ktoś jeszcze. Próbujesz wcisnąć mi, że pieniądze były troską. Wiesz co by nią było? Jeśli faktycznie byś zainteresował się tym co się z nią działo. Ile czasu minęło odkąd wróciłeś? Odwiedziłeś ją? Przez te wszystkie miesiące chociaż zapytałeś o to co właściwie się z nią dzieje? Jak dla mnie wysyłałeś pieniądze, by uciszyć poczucie obowiązku. A ja nie miałam zamiaru ci w tym pomagać. Traktuj to jako mój bunt, ale na Merlina, twoja córka nie wie jak wyglądasz i kim jesteś i chociaż teraz nie rozumie, to za kilka lat będzie. I wątpie, żeby wtedy wystarczyło jej to, że wysyłałeś jej pieniądze.
Czuła, że mięśnie wibrują pod skórą, że jeszcze kilka wypowiedzianych zgłosek i głos straci swoją pewność i twardość. Że znów zamiast mówić, nie oprze się pokusie by po prostu dać upust kotłującym się emocjom. Chociaż to nie miało najmniejszego sensu, prawda? Jedynie stawiało w pozycji rozhisteryzowanej kobiety, która zamiast ubierać myśli w słowa, daje się porwać najprostszym instynktom. - Naprawdę, chcesz to wciąż robić? - zapytała zrezygnowana. - Ty coś powiesz, ja ci odpowiem. Ty nie zmienisz zdania, ja nie zmienię swojego. Moglibyśmy tak w nieskończoność. Tylko po to, żeby sobie coś udowodnić. To nie ma żadnego sensu - spojrzenie przemknęło po tafli wody. Bezcelowym było kłócenie się za każdym razem, gdy spotkali się na sam na sam. Jeszcze dziwniejszym było omijanie się wzrokiem, gdy byli w towarzystwie. Wydawało się, że mogłaby przez to przebrnąć, ale bez ciężaru tych wszystkich słów. Bez tego, że za każdym razem rozdłubywali swoją przeszłość. Być może nie przyniosłoby to oczyszczenia, ale przynajmniej byłoby… prostsze. Imitacja czystej karty. Niczego z tego co się stało nie dało się wymazać, ale mogli po prostu przestać rzucać w siebie argumentami, swoimi racjami. Skupić się na tym co jest teraz, a nie na tym co było kiedyś. Było to jednak zbyt trudne, przynajmniej jak na ten moment. Wystarczyło pytanie czy próba oczyszczenia atmosfery by to wszystko do nich wróciło.
- Uczepiłeś się tego, że chciałabym usidlić cię i usadzić na kanapie - wyrzuciła z siebie słowa tak jakby smakowały popiołem. Denerwowało ją, że właśnie w taki sposób ją widział. Jakby tylko tego od niego chciała. Żeby rzucił wszystko, wzięli ślub, uwili gniazdo - on znalazłby inną pracę, a ona rzuciłaby wszystko by być matką i żoną. Że bawienie się w tą tragikomedię sprawiłoby jej przyjemność? Że bycie razem po kres swoich dni ze świadomością, że jest z mężczyzną, który jej nie chce przyniosłoby satysfakcję? Mogli znaleźć dziesiątki innych rozwiązań tej sytuacji, gdyby tylko działali razem i szanowali się na tyle, by wziąć zdanie drugiego pod uwagę. Ale chyba właśnie w tym problem? Szanował ją na tyle, aby pozostawić pod jej opieką swoje dziecko, ale nie tak bardzo by wziąć jej zdanie pod uwagę. - ale między nie byciem w ogóle, a siedzeniem na kanapie jest całkiem spora przestrzeń. - rzuciła. Chociaż wciąż miała ochotę robić wyrzuty, wymieniła je na brzmienie krótkiego zdania.
- Powinieneś się postarać, żeby znaleźć tam swoje miejsce. To nie staranie się dla mnie, Anthony. Tylko dla niej - wbiła w niego spojrzenie. - Nie mogę ci zaufać, bo nie wiem czego mogę się po tobie spodziewać. Nie mogę na ciebie czekać. - Tym razem nie chciała być złośliwa. Stwierdziła coś co było dla niej codziennością. Nie pokładała w nim nadziei, bo nie miała żadnej pewności, że weźmie na siebie odpowiedzialność skoro do tej pory tego nie robił. Nie wołała o pomoc, bo nie wiedziała czy ta w ogóle przyjdzie. Albo bała się, że przyjdzie zbyt późno, bo będzie miał coś ważnego na głowie [/b]- a przecież wszystko to jak do tej pory było ważniejsze. Tym razem ona kierowała się suchą logiką. Faktami, które stanowiły o tym, że lepiej było liczyć na siebie niż na niego.
Przez chwilę badała jego twarz wzrokiem. Coś egoistycznego w środku, coś co wciąż buntowało się przed jakąkolwiek obecnością Skamandera w jej życiu podpowiadało by kategorycznie mu odmówiła. Wzięła głębszy oddech, próbując ukraść troche czas na zebranie myśli. - Możemy, ale nie będę szukać cię po całej Wielkiej Brytanii. Jeśli tego chcesz, to masz być obecny - powiedziała stanowczo, mierząc go spojrzeniem.
Czuła, że mięśnie wibrują pod skórą, że jeszcze kilka wypowiedzianych zgłosek i głos straci swoją pewność i twardość. Że znów zamiast mówić, nie oprze się pokusie by po prostu dać upust kotłującym się emocjom. Chociaż to nie miało najmniejszego sensu, prawda? Jedynie stawiało w pozycji rozhisteryzowanej kobiety, która zamiast ubierać myśli w słowa, daje się porwać najprostszym instynktom. - Naprawdę, chcesz to wciąż robić? - zapytała zrezygnowana. - Ty coś powiesz, ja ci odpowiem. Ty nie zmienisz zdania, ja nie zmienię swojego. Moglibyśmy tak w nieskończoność. Tylko po to, żeby sobie coś udowodnić. To nie ma żadnego sensu - spojrzenie przemknęło po tafli wody. Bezcelowym było kłócenie się za każdym razem, gdy spotkali się na sam na sam. Jeszcze dziwniejszym było omijanie się wzrokiem, gdy byli w towarzystwie. Wydawało się, że mogłaby przez to przebrnąć, ale bez ciężaru tych wszystkich słów. Bez tego, że za każdym razem rozdłubywali swoją przeszłość. Być może nie przyniosłoby to oczyszczenia, ale przynajmniej byłoby… prostsze. Imitacja czystej karty. Niczego z tego co się stało nie dało się wymazać, ale mogli po prostu przestać rzucać w siebie argumentami, swoimi racjami. Skupić się na tym co jest teraz, a nie na tym co było kiedyś. Było to jednak zbyt trudne, przynajmniej jak na ten moment. Wystarczyło pytanie czy próba oczyszczenia atmosfery by to wszystko do nich wróciło.
- Uczepiłeś się tego, że chciałabym usidlić cię i usadzić na kanapie - wyrzuciła z siebie słowa tak jakby smakowały popiołem. Denerwowało ją, że właśnie w taki sposób ją widział. Jakby tylko tego od niego chciała. Żeby rzucił wszystko, wzięli ślub, uwili gniazdo - on znalazłby inną pracę, a ona rzuciłaby wszystko by być matką i żoną. Że bawienie się w tą tragikomedię sprawiłoby jej przyjemność? Że bycie razem po kres swoich dni ze świadomością, że jest z mężczyzną, który jej nie chce przyniosłoby satysfakcję? Mogli znaleźć dziesiątki innych rozwiązań tej sytuacji, gdyby tylko działali razem i szanowali się na tyle, by wziąć zdanie drugiego pod uwagę. Ale chyba właśnie w tym problem? Szanował ją na tyle, aby pozostawić pod jej opieką swoje dziecko, ale nie tak bardzo by wziąć jej zdanie pod uwagę. - ale między nie byciem w ogóle, a siedzeniem na kanapie jest całkiem spora przestrzeń. - rzuciła. Chociaż wciąż miała ochotę robić wyrzuty, wymieniła je na brzmienie krótkiego zdania.
- Powinieneś się postarać, żeby znaleźć tam swoje miejsce. To nie staranie się dla mnie, Anthony. Tylko dla niej - wbiła w niego spojrzenie. - Nie mogę ci zaufać, bo nie wiem czego mogę się po tobie spodziewać. Nie mogę na ciebie czekać. - Tym razem nie chciała być złośliwa. Stwierdziła coś co było dla niej codziennością. Nie pokładała w nim nadziei, bo nie miała żadnej pewności, że weźmie na siebie odpowiedzialność skoro do tej pory tego nie robił. Nie wołała o pomoc, bo nie wiedziała czy ta w ogóle przyjdzie. Albo bała się, że przyjdzie zbyt późno, bo będzie miał coś ważnego na głowie [/b]- a przecież wszystko to jak do tej pory było ważniejsze. Tym razem ona kierowała się suchą logiką. Faktami, które stanowiły o tym, że lepiej było liczyć na siebie niż na niego.
Przez chwilę badała jego twarz wzrokiem. Coś egoistycznego w środku, coś co wciąż buntowało się przed jakąkolwiek obecnością Skamandera w jej życiu podpowiadało by kategorycznie mu odmówiła. Wzięła głębszy oddech, próbując ukraść troche czas na zebranie myśli. - Możemy, ale nie będę szukać cię po całej Wielkiej Brytanii. Jeśli tego chcesz, to masz być obecny - powiedziała stanowczo, mierząc go spojrzeniem.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nie musiał. Prawdopodobnie często tej racji też nie miał. Nie było jednak nikogo, kto by odważył się wyjść mu na przeciw, postawić granicę. Nie potrafił tak po prostu wypuścić kontroli z rąk, tego przyjemnego poczucia stabilizacji, władzy. Za wiele wokół niego się zmieniało. Zbyt wiele decyzji podejmował - tych małych, znaczących, złych i dobrych. Chłodna logika którą się posługiwał miała kruszeć i zniechęcać chcących zakołysać fasadą jego pewności siebie. Koniec końców dopiero dziś, pierwszy raz od dawna poczuł z cudzej strony opór, którego nie mógł zignorować. Zresztą nie tylko to - nie dość, że stawała na swoim to z zapalczywością starała się modelować jego myśli na obraz i podobieństwo swoich. Poczuł frustrację zmieszaną z uznaniem i coś nie przyjemnego, kiedy napierała kolejnymi myślami. To nie tak, że nie myślał o tym w ten sposób, lecz się wzbraniał. Im więcej czasu upływało tym bardziej niechętny był by być.
- A co jeżeli za kilka lat to będzie najlepsza rzecz jaką mogłem dla niej zrobić? - zawiesił w powietrzu pytanie - Nie wiemy jak skończy się ten konflikt. Ile będzie trwał. Zastanawiam się, czy nie będzie lepiej jak będzie o mnie myślała jak większość -kimkolwiek miała być ta większość za trzy lub cztery lata. Zwolennikami czystości krwi? Promugolską opozycją? Nie był optymistą, pozwalało mu to patrzeć na sprawy dwojako. Przede wszystkim wiedział, że wciąż będzie działał, wciąż będzie przyciągał spojrzenia i na pewno nie odejdzie cicho. Stanie się symbolem oporu lub porażki - nie widział dla siebie innej możliwości. Mógł jednak zdecydować jak bardzo piętno to odbije się echem na jego dziecku. Nie było w tym nic z użalania się, czy smęcenia. Czasem o tym myślał właśnie w tych kategoriach - wciąż praktycznych, lecz jednak nie obracających się wokół niego. Podniósł spojrzenie na Roselyn, które tym razem naprawdę było ciekawe tego, co zaś sądzi o tym. Zupełnie jakby chcąc jakoś wyjść poza faktycznie sztywne ramy przepychania się prowadzącego donikąd na które zwróciła uwagę. Bo jakby nie było, słuchał i starał się wyjść poza ten sztywny schemat, znaleźć rozwiązanie.
- Tak jak ty uczepiłaś się tego porzucania - odbąknął jednak trochę nie poważnie, prawie nieobruszony - Mogę przestać, jak ty też przestaniesz - zmarszczył czoło, oczy wybałuszył trochę bardziej wskazując na nią spojrzeniem. To kuriozalne, lecz poczuł się jak kłócący się dziesięciolatek. Jednak mimo wszystko taki dość poważny bo jednak drażniło go to, że nieustannie tego się łapała odejmując mu odpowiedzialności. Miał jej przecież dużo. Nie powiedział jednak nic o przestrzeni pomiędzy, skinął krótko głową rozumiejąc albo przynajmniej sprawiając bardzo dobre wrażenie kogoś, kto miał to na uwadze. Kolejne słowa i propozycja jawiły się jako swoista obietnica przypieczętowująca niespisany kontrakt. Kąciki ust podniosły się na koniec przełamując atmosferę niepowagi - Wracajmy - Alex prawdopodobnie zastanawiał się gdzie przepadł. Oby nie wpadł jeszcze na pomysł by go szukać po lesie...
- A co jeżeli za kilka lat to będzie najlepsza rzecz jaką mogłem dla niej zrobić? - zawiesił w powietrzu pytanie - Nie wiemy jak skończy się ten konflikt. Ile będzie trwał. Zastanawiam się, czy nie będzie lepiej jak będzie o mnie myślała jak większość -kimkolwiek miała być ta większość za trzy lub cztery lata. Zwolennikami czystości krwi? Promugolską opozycją? Nie był optymistą, pozwalało mu to patrzeć na sprawy dwojako. Przede wszystkim wiedział, że wciąż będzie działał, wciąż będzie przyciągał spojrzenia i na pewno nie odejdzie cicho. Stanie się symbolem oporu lub porażki - nie widział dla siebie innej możliwości. Mógł jednak zdecydować jak bardzo piętno to odbije się echem na jego dziecku. Nie było w tym nic z użalania się, czy smęcenia. Czasem o tym myślał właśnie w tych kategoriach - wciąż praktycznych, lecz jednak nie obracających się wokół niego. Podniósł spojrzenie na Roselyn, które tym razem naprawdę było ciekawe tego, co zaś sądzi o tym. Zupełnie jakby chcąc jakoś wyjść poza faktycznie sztywne ramy przepychania się prowadzącego donikąd na które zwróciła uwagę. Bo jakby nie było, słuchał i starał się wyjść poza ten sztywny schemat, znaleźć rozwiązanie.
- Tak jak ty uczepiłaś się tego porzucania - odbąknął jednak trochę nie poważnie, prawie nieobruszony - Mogę przestać, jak ty też przestaniesz - zmarszczył czoło, oczy wybałuszył trochę bardziej wskazując na nią spojrzeniem. To kuriozalne, lecz poczuł się jak kłócący się dziesięciolatek. Jednak mimo wszystko taki dość poważny bo jednak drażniło go to, że nieustannie tego się łapała odejmując mu odpowiedzialności. Miał jej przecież dużo. Nie powiedział jednak nic o przestrzeni pomiędzy, skinął krótko głową rozumiejąc albo przynajmniej sprawiając bardzo dobre wrażenie kogoś, kto miał to na uwadze. Kolejne słowa i propozycja jawiły się jako swoista obietnica przypieczętowująca niespisany kontrakt. Kąciki ust podniosły się na koniec przełamując atmosferę niepowagi - Wracajmy - Alex prawdopodobnie zastanawiał się gdzie przepadł. Oby nie wpadł jeszcze na pomysł by go szukać po lesie...
Find your wings
To poniekąd mogła zrozumieć. Obawę przed tym kim będzie w oczach własnego dziecka, strach przed tym jak jego działalność mogłaby się odbić na życiu jego córki. Wciąż nie zgadzała się z tym, jednak z całego wachlarza dzisiejszej argumentacji to te słowa przemawiały do niej najbardziej. Bo w pewnym sensie miał rację. Historię piszą zwycięzcy. Nazywali go zbrodniarzem i jeśli aktualny konflikt zakończy się wiktorią popleczników Lorda Voldemorta i stronników obecnego rządu to tym właśnie pozostanie - abominacją, czarnym charakterem, terrorystą. Być może w rzeczywistości, w której opozycja stawia im opór wciąż nie będzie miejsca dla odcieni głębokiej szarości. Nie będzie bohaterem, tylko fantatykiem. Kimś kto nie będzie pasował do nowego wspaniałego świata. Nie potrafiła wyjść myślami tak daleko w przyszłość. W tym momencie istniało dzisiaj, teraz. Przeszłość była przeszłością, z którą musiała się w końcu pożegnać, chociaż uparcie się jej trzymała. Przyszłość była na tyle niepewna, istniało tak wiele zmiennych, mogła jedynie zakładać jej przebieg, ale w jej centrum zawsze była ona - Melanie. Z poprzednimi słowami na ustach, rozważała jedynie o jej przyszłości. Tej, która mogła być wypełniona myślą, że jej ojciec nie chciał oddać jej żadnej ze swoich chwil, że cenił wszystko inne bardziej niż ona. I jak mogłaby myśleć inaczej? Nie znając jego myśli, nie znając człowieka, za którym stoją te wszystkie decyzję. Interpretacja powinna pozostać po jej stronie. Nie teraz. W niepewnej przyszłości. I ona powinna zadecydować jak go oceni. - Nie powinna o tobie myśleć jak większość. Powinna znać cię lepiej niż nagłówki z gazet - pokręciła głową. Łagodniej, przybierając mniej ofensywną postawę. - Jeśli ten konflikt zakończy się zwycięstwem rządu Malfoya i tak nie będzie tu dla nas miejsca. Jesteśmy tu, bo tutaj jest nasz dom i chcę go chronić i tego chcę ją nauczyć, ale jeśli przestanie nim być, nie zostaniemy tutaj. I nie tylko przez wzgląd na ciebie. Na to kim jest moja rodzina. I na to kim jestem ja. Jeśli za kilkanaście lat zadecyduje inaczej… To będzie jej decyzja. Ale musi mieć szansę ją podjąć i zrozumieć dlaczego nasze życie wyglądało tak, a nie inaczej. Dlaczego nie wybierałam łatwiejszej drogi. I powinna mieć szansę rozumieć twoje decyzję tak samo jak moje - odpowiedziała spokojnie. Niezależnie od wszystkiego powinna wiedzieć kim był, znać go jako swojego ojca, a nie jako beznamiętne zdjęcie na kartach Walczącego Maga. Teraz była tylko dzieckiem, ale to był tylko przejściowy okres. Ten, gdy należało chronić ją przed świadomością tego co się dzieje. Dorosła miała to zrozumieć, ponownie zinterpretować, zobaczyć oczyma swojego pokolenia. Nie powinno odbierać jej perspektywy, bo w tym momencie wydawało się to być dla niej lepsze. Nie wychowywała wiecznego dziecka, a kogoś kto kiedyś miał stać się na tyle dojrzałą osobą, by móc kreować ich świat, wpływać na niego, zmieniać.
Usta zwarły się w cienką linię. Słowa piekły w gardle, błagając o możliwość wydostania się spomiędzy warg. Jak nazwać to, że ktoś był, a potem zdecydował się nie być? Wypowiedź rysowała się ripostą, kolejnym odbiciem argumenty. Ponowne zatopienie się w świat wzajemnych zarzutów.
Zdusiła je w sobie. Z myślą, że się z nim nie zgadza, ale rację tą lepiej pozostawić samej sobie. Wszakże właśnie ta była dla niej najważniejsza. - Więc pozostańmy przy tym - gorzki smak słów balansował na języku - Spróbujmy pozostawić przeszłość tam gdzie jej miejsce. - Szczerze wątpiła czy jest na to szansa, ale na potrzeby konwersacji, by skruszyć lód, oczyścić atmosferę mogła spróbować tego rozwiązania. Jeśli chciał coś zmienić, realizacja tego pozostała w jego rękach. Jeśli jej wyrzuty mu to utrudniały… Musiała zacisnąć zęby, bo w tym wszystkim nie chodziło przede wszystkim o nią. Nie miała zamiaru przytakiwać/, ale mogła zachować milczenie.
W odpowiedzi na jego ostatnie słowa pokiwała głową i ruszyła w stronę domu Alexa. Powiedzieli to co mieli sobie do powiedzenia. Przynajmniej to co w tej sytuacji było najważniejsze. Reszta musiała się rozpłynąć i pozostać tylko między nimi.
|zt
Usta zwarły się w cienką linię. Słowa piekły w gardle, błagając o możliwość wydostania się spomiędzy warg. Jak nazwać to, że ktoś był, a potem zdecydował się nie być? Wypowiedź rysowała się ripostą, kolejnym odbiciem argumenty. Ponowne zatopienie się w świat wzajemnych zarzutów.
Zdusiła je w sobie. Z myślą, że się z nim nie zgadza, ale rację tą lepiej pozostawić samej sobie. Wszakże właśnie ta była dla niej najważniejsza. - Więc pozostańmy przy tym - gorzki smak słów balansował na języku - Spróbujmy pozostawić przeszłość tam gdzie jej miejsce. - Szczerze wątpiła czy jest na to szansa, ale na potrzeby konwersacji, by skruszyć lód, oczyścić atmosferę mogła spróbować tego rozwiązania. Jeśli chciał coś zmienić, realizacja tego pozostała w jego rękach. Jeśli jej wyrzuty mu to utrudniały… Musiała zacisnąć zęby, bo w tym wszystkim nie chodziło przede wszystkim o nią. Nie miała zamiaru przytakiwać/, ale mogła zachować milczenie.
W odpowiedzi na jego ostatnie słowa pokiwała głową i ruszyła w stronę domu Alexa. Powiedzieli to co mieli sobie do powiedzenia. Przynajmniej to co w tej sytuacji było najważniejsze. Reszta musiała się rozpłynąć i pozostać tylko między nimi.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
| 06.11.1957, przybyliśmy z Kurnika.
Było w tym wszystkim coś ironicznego. Nie chodzi mi o to, że dawniej nie kroczylibyśmy obok siebie jako sojusznicy, choć oczywiście była to prawda - pamiętałem po czyjej stronie był wcześniej Percy. Dziwnym dla mnie uczuciem było to, że obecnie dawny Rycerz był bliżej Zakonu Feniksa niż ja, towarzysza obecnego spaceru dopuszczano zapewne do większych sekretów. Minął jakiś rok od naszej rozmowy na Stadionie Jastrzębi z Falmouth, gdzie zapewniałem Blake'a o swojej pomocy, rozmawialiśmy o nieufności innych Zakonników wobec "zdrajcy".
Los potrafi płatać figle, ja podupadłem swego czasu na zdrowiu i zostałem odsunięty w kąt, Percival stał się zaś prawdziwym rycerzem, Zakonnikiem. Nie śmiałbym winić towarzyszącego mi druha za taką sytuację, sam musiał wiele znieść i poświęcić, aby zapracować na swoją pozycję, jednak gdzieś głęboko czułem gorycz.
Po drodze wymieniliśmy kilka zdań, chętnie przyjąłem propozycję przejścia się po Dolinie Godryka. Nie było to nic szczególnego, ale miło czasem pomówić o czymś błahym i nieistotnym, jak choćby moje zapewnienia, że na wesele załatwiłem trochę tytoniu. Nogi zaprowadziły nas na obrzeża miejscowości, wśród drzew dostrzegliśmy leśny staw, błękitna duma miejscowości. Cieszył się zainteresowaniem ludzi, jednak dziś na brzegach królowała pustka. Dobre miejsce do rozmów.
- Niestety nie jest to stadion, ale chyba też się nada - zauważyłem, przypominając sobie naszą rozmowę. - Minął ponad rok, cóż to był za czas... - westchnąłem, zupełnie jakby dopadło mnie zmęczenie po tym wszystkim. - Nikt z naszych nie sprawia ci... problemów? Jak sobie radzisz? - szczerze zainteresowałem się.
Ostatnie czego potrzebowaliśmy to rozłamów w naszych szeregach, a przeszłość Blake'a mogła być nadal dla wielu solą w oku. Trudno się temu właściwie dziwić, niestety czasem trudno jest zerwać z przeszłością, rany mają to do siebie, że zmieniają się w blizny.
- Kto by pomyślał, Ida i Alexander... - wróciłem do zwyczajniejszych spraw. - Tak powstał chyba najpotężniejszy duet uzdrowicieli w historii świata magii! - dodałem rozbawiony.
Było w tym wszystkim coś ironicznego. Nie chodzi mi o to, że dawniej nie kroczylibyśmy obok siebie jako sojusznicy, choć oczywiście była to prawda - pamiętałem po czyjej stronie był wcześniej Percy. Dziwnym dla mnie uczuciem było to, że obecnie dawny Rycerz był bliżej Zakonu Feniksa niż ja, towarzysza obecnego spaceru dopuszczano zapewne do większych sekretów. Minął jakiś rok od naszej rozmowy na Stadionie Jastrzębi z Falmouth, gdzie zapewniałem Blake'a o swojej pomocy, rozmawialiśmy o nieufności innych Zakonników wobec "zdrajcy".
Los potrafi płatać figle, ja podupadłem swego czasu na zdrowiu i zostałem odsunięty w kąt, Percival stał się zaś prawdziwym rycerzem, Zakonnikiem. Nie śmiałbym winić towarzyszącego mi druha za taką sytuację, sam musiał wiele znieść i poświęcić, aby zapracować na swoją pozycję, jednak gdzieś głęboko czułem gorycz.
Po drodze wymieniliśmy kilka zdań, chętnie przyjąłem propozycję przejścia się po Dolinie Godryka. Nie było to nic szczególnego, ale miło czasem pomówić o czymś błahym i nieistotnym, jak choćby moje zapewnienia, że na wesele załatwiłem trochę tytoniu. Nogi zaprowadziły nas na obrzeża miejscowości, wśród drzew dostrzegliśmy leśny staw, błękitna duma miejscowości. Cieszył się zainteresowaniem ludzi, jednak dziś na brzegach królowała pustka. Dobre miejsce do rozmów.
- Niestety nie jest to stadion, ale chyba też się nada - zauważyłem, przypominając sobie naszą rozmowę. - Minął ponad rok, cóż to był za czas... - westchnąłem, zupełnie jakby dopadło mnie zmęczenie po tym wszystkim. - Nikt z naszych nie sprawia ci... problemów? Jak sobie radzisz? - szczerze zainteresowałem się.
Ostatnie czego potrzebowaliśmy to rozłamów w naszych szeregach, a przeszłość Blake'a mogła być nadal dla wielu solą w oku. Trudno się temu właściwie dziwić, niestety czasem trudno jest zerwać z przeszłością, rany mają to do siebie, że zmieniają się w blizny.
- Kto by pomyślał, Ida i Alexander... - wróciłem do zwyczajniejszych spraw. - Tak powstał chyba najpotężniejszy duet uzdrowicieli w historii świata magii! - dodałem rozbawiony.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie był świadomy goryczy tlącej się gdzieś pomiędzy wypływającymi z ust Artura głoskami, samemu niezbyt przejmując się subtelną zmianą w równowadze sił; obraz kuzyna sprzeciwiającego się wrogowi w Stonehenge wyrył się w jego pamięci wyraźnie, niezatarty przez czas ani jego ostatnią nieobecność – wiedział, że przez ostatnie miesiące zmagał się z własnymi problemami, nie mogąc brać udziału w bezpośredniej walce, ale wyglądało na to, że stanął już na nogi; było więc jedynie kwestią czasu nim znajdą się w jednym szeregu, ramię w ramię. Podnosiło go to na duchu – świadomość, że nie wszyscy członkowie jego rodziny zdecydowali się zgodnie udawać, że nigdy nie istniał. – Może to i lepiej – mruknął w odpowiedzi na uwagę kuzyna, gdy weszli pomiędzy rzadko rosnące drzewa, a za ścianą pni zaczęła połyskiwać woda leśnego stawu; wydawało się, że dookoła nie było żywej duszy, było już za zimno na kąpiele. – Słyszałem, co się stało z Jastrzębiami – dodał, wyciągając z kieszeni podniszczoną już wyraźnie paczkę papierosów. W środku zostały jedynie dwa, wyjął więc jednego, drugi wyciągając w stronę Artura i spoglądając na niego pytająco.
Trudno było mu w to uwierzyć – że rzeczywiście minął rok, odkąd siedzieli na trybunach, oglądając przelatujących tuż obok zawodników. Słabo pamiętał ten czas; tuż po szczycie czuł się zagubiony, wyrwany z dawnego życia, nie widząc ani przeszłości za sobą, ani przyszłości przed sobą, wtedy jeszcze zastanawiając się, czy przypadkiem nie popełnił nieodwracalnego błędu. Dzisiaj wiedział już, że nie – a każda kolejna tragedia zgotowana przez kontrolowane przez Rycerzy ministerstwo upewniała go w przekonaniu, że uratował się w ostatniej chwili; że gdyby został z nimi jeszcze trochę, nigdy nie zmyłby z rąk plamiącej ich krwi. Wyciągnął z kieszeni zwyczajną, mugolską zapalniczkę i przyłożył ją do końca tkwiącego pomiędzy wargami papierosa, drugą dłonią osłaniając go od wiatru; pstryknęło, błysnął błękitnawy płomień; jego usta wypełniły się charakterystyczną, gorzkawą wonią. – Problemów? – powtórzył, wyciągając papierosa z ust i razem z pytaniem wydmuchując z nich porcję dymu. – Nie – zaprzeczył, kręcąc głową. – Nie ufają mi, zwłaszcza aurorzy, ale zdziwiłbym się, gdyby było inaczej – dodał, wzruszając ramionami. Nie spodziewał się niczego innego – ani gdy składał wieczystą przysięgę, zobowiązując się wspomagać Zakon, ani później, gdy po raz pierwszy przekraczał próg kwatery głównej; nie był tam po to, by zawierać przyjaźnie – i nie potrzebował ich do działania. – Parę miesięcy temu porządnie nas pogruchotali w Londynie, musiałem na trochę się odsunąć. Teraz – większość czasu spędzam w Derbyshire, staramy się trzymać tych parszywców z dala od rezerwatu – odpowiedział, krzywiąc się bezwiednie; wspomnienie przegranej walki wciąż pozostawiało na jego języku kwaśny posmak, sprawiało, że wnętrzności wykręcały się nieprzyjemnie. – A ty? Jak się czujesz? – zapytał, przenosząc spojrzenie na Artura.
Uśmiechnął się, gdy padły imiona przyszłych państwa młodych. Zaciągnął się papierosem. – Dużo mi pomógł. Alexander – przyznał, instynktownie zerkając za siebie, w stronę Kurnika – stąd niewidocznego. – Mam nadzieję, że im się ułoży. Jak się czuje Mare? – zapytał, gdy jego myśli – w jakiś naturalny sposób – pobiegły w stronę żony Artura. Wojna nie odbijała się tylko na nich, ich rodziny cierpiały równie mocno.
Trudno było mu w to uwierzyć – że rzeczywiście minął rok, odkąd siedzieli na trybunach, oglądając przelatujących tuż obok zawodników. Słabo pamiętał ten czas; tuż po szczycie czuł się zagubiony, wyrwany z dawnego życia, nie widząc ani przeszłości za sobą, ani przyszłości przed sobą, wtedy jeszcze zastanawiając się, czy przypadkiem nie popełnił nieodwracalnego błędu. Dzisiaj wiedział już, że nie – a każda kolejna tragedia zgotowana przez kontrolowane przez Rycerzy ministerstwo upewniała go w przekonaniu, że uratował się w ostatniej chwili; że gdyby został z nimi jeszcze trochę, nigdy nie zmyłby z rąk plamiącej ich krwi. Wyciągnął z kieszeni zwyczajną, mugolską zapalniczkę i przyłożył ją do końca tkwiącego pomiędzy wargami papierosa, drugą dłonią osłaniając go od wiatru; pstryknęło, błysnął błękitnawy płomień; jego usta wypełniły się charakterystyczną, gorzkawą wonią. – Problemów? – powtórzył, wyciągając papierosa z ust i razem z pytaniem wydmuchując z nich porcję dymu. – Nie – zaprzeczył, kręcąc głową. – Nie ufają mi, zwłaszcza aurorzy, ale zdziwiłbym się, gdyby było inaczej – dodał, wzruszając ramionami. Nie spodziewał się niczego innego – ani gdy składał wieczystą przysięgę, zobowiązując się wspomagać Zakon, ani później, gdy po raz pierwszy przekraczał próg kwatery głównej; nie był tam po to, by zawierać przyjaźnie – i nie potrzebował ich do działania. – Parę miesięcy temu porządnie nas pogruchotali w Londynie, musiałem na trochę się odsunąć. Teraz – większość czasu spędzam w Derbyshire, staramy się trzymać tych parszywców z dala od rezerwatu – odpowiedział, krzywiąc się bezwiednie; wspomnienie przegranej walki wciąż pozostawiało na jego języku kwaśny posmak, sprawiało, że wnętrzności wykręcały się nieprzyjemnie. – A ty? Jak się czujesz? – zapytał, przenosząc spojrzenie na Artura.
Uśmiechnął się, gdy padły imiona przyszłych państwa młodych. Zaciągnął się papierosem. – Dużo mi pomógł. Alexander – przyznał, instynktownie zerkając za siebie, w stronę Kurnika – stąd niewidocznego. – Mam nadzieję, że im się ułoży. Jak się czuje Mare? – zapytał, gdy jego myśli – w jakiś naturalny sposób – pobiegły w stronę żony Artura. Wojna nie odbijała się tylko na nich, ich rodziny cierpiały równie mocno.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Spróbowałem odsunąć na bok gorzki posmak, nie powinien zatruwać naszego spotkania. Chciałem podzielać myśli kuzyna, że to tylko kwestia czasu, ale sam nie wiedziałem co przyniesie przyszłość, gdzie i dla kogo będzie miejsce. Wszystko się zmieniało wraz z płynącym czasem, nurt niczego pozostawiał w takim samym stanie.
- W sumie racja, nic nie dzieje się dwa razy tak samo - rzekłem pseudo sentencjonalnie. - Słyszałem, przykra sprawa... - odpowiedziałem.
Nie przepadałem za Quidditchem, nie zamierzałem tego ukrywać, ale był jednym z okruchów normalności, które warto pielęgnować w tym pogrążającym się w szaleństwie świecie. Nawet ja wybrałbym się na mecz, gdzie ludzie nie muszą sobie zaprzątać głowy śmiercią i podziałami, a zwyczajnie cieszyć tym co wyprawiają zawodnicy.
Przecząco pokręciłem głową, palenie jeszcze nie zaliczało się do moich przywar.
- To naprawdę rozluźnia? - zagadnąłem, wskazując na papierosa.
Dobrze, że Percy zdołał się uratować przed ścieżką prowadzącą po niewinnej krwi. Wielu jeszcze tkwiło w szponach Czarnego Pana, omamionych kłamstwami, niesłusznym poczuciem obowiązku czy zwykłym strachem. Plamili swoje ręce w imieniu szaleńca, samemu nie zawsze będąc złymi ludźmi. Banalnie łatwo było się w życiu pogubić, w końcu trudno o dobrego przewodnika, dużo za to można znaleźć fałszywych.
- W końcu zaufają, ale pewnie nie będzie to łatwa przeprawa - zapewniłem. - Czasem mam wrażenie, że łatwiej byłoby Londyn wyburzyć i postawić od nowa - zażartowałem z kwaśnym uśmiechem. - Macie w Derbyshire dużo z nimi problemów? - zapytałem niezobowiązująco, bardziej z ciekawości. - Bywało lepiej, ale radzę sobie. Staram się nie próżnować, ostatnio tropię bandę rabusiów z Northumberlandu, którzy rabują transporty żywności. Parszywa sprawa, ludzie i tak już mają problemy z jedzeniem, a ci i tak na nich żerują jak pijawki - odparłem rozdrażniony. Najchętniej załatwiłbym to jak najszybciej, ale wytropienie ich okazywało się nie takie proste.
Odruchowo powędrowałem spojrzeniem za wzrokiem kuzyna, ale też nie dostrzegłem z tego miejsca Kurnika.
- To porządny facet - stwierdziłem fakt. - Tak, zasługują na trochę szczęścia, zwłaszcza teraz.
Westchnąłem mimowolnie na wspomnienie żony, nie dlatego, że w jakiś sposób mi ciążyła, nic z tych rzeczy.
- Znalazła sobie zajęcie, pomaga przy organizowaniu rozdawania żywności dla najbardziej potrzebujących. Jest mi trochę wstyd, że sam o tym nie pomyślałem - przyznałem nieco zakłopotany. - Chyba sprawia jej to radość, daje poczucie słusznego działania... dobrze widzieć ją szczęśliwą... - odparłem. - Masz jakiś kontakt z... - zacząłem, ale ugryzłem się w język, niepewny czy taktownie pytać o byłą żonę Percivala czy resztę jego rodziny.
- W sumie racja, nic nie dzieje się dwa razy tak samo - rzekłem pseudo sentencjonalnie. - Słyszałem, przykra sprawa... - odpowiedziałem.
Nie przepadałem za Quidditchem, nie zamierzałem tego ukrywać, ale był jednym z okruchów normalności, które warto pielęgnować w tym pogrążającym się w szaleństwie świecie. Nawet ja wybrałbym się na mecz, gdzie ludzie nie muszą sobie zaprzątać głowy śmiercią i podziałami, a zwyczajnie cieszyć tym co wyprawiają zawodnicy.
Przecząco pokręciłem głową, palenie jeszcze nie zaliczało się do moich przywar.
- To naprawdę rozluźnia? - zagadnąłem, wskazując na papierosa.
Dobrze, że Percy zdołał się uratować przed ścieżką prowadzącą po niewinnej krwi. Wielu jeszcze tkwiło w szponach Czarnego Pana, omamionych kłamstwami, niesłusznym poczuciem obowiązku czy zwykłym strachem. Plamili swoje ręce w imieniu szaleńca, samemu nie zawsze będąc złymi ludźmi. Banalnie łatwo było się w życiu pogubić, w końcu trudno o dobrego przewodnika, dużo za to można znaleźć fałszywych.
- W końcu zaufają, ale pewnie nie będzie to łatwa przeprawa - zapewniłem. - Czasem mam wrażenie, że łatwiej byłoby Londyn wyburzyć i postawić od nowa - zażartowałem z kwaśnym uśmiechem. - Macie w Derbyshire dużo z nimi problemów? - zapytałem niezobowiązująco, bardziej z ciekawości. - Bywało lepiej, ale radzę sobie. Staram się nie próżnować, ostatnio tropię bandę rabusiów z Northumberlandu, którzy rabują transporty żywności. Parszywa sprawa, ludzie i tak już mają problemy z jedzeniem, a ci i tak na nich żerują jak pijawki - odparłem rozdrażniony. Najchętniej załatwiłbym to jak najszybciej, ale wytropienie ich okazywało się nie takie proste.
Odruchowo powędrowałem spojrzeniem za wzrokiem kuzyna, ale też nie dostrzegłem z tego miejsca Kurnika.
- To porządny facet - stwierdziłem fakt. - Tak, zasługują na trochę szczęścia, zwłaszcza teraz.
Westchnąłem mimowolnie na wspomnienie żony, nie dlatego, że w jakiś sposób mi ciążyła, nic z tych rzeczy.
- Znalazła sobie zajęcie, pomaga przy organizowaniu rozdawania żywności dla najbardziej potrzebujących. Jest mi trochę wstyd, że sam o tym nie pomyślałem - przyznałem nieco zakłopotany. - Chyba sprawia jej to radość, daje poczucie słusznego działania... dobrze widzieć ją szczęśliwą... - odparłem. - Masz jakiś kontakt z... - zacząłem, ale ugryzłem się w język, niepewny czy taktownie pytać o byłą żonę Percivala czy resztę jego rodziny.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
20.01
To nie było w stylu nowej Kerstin, aby wymykać się rankiem z domu po to, żeby trochę się zabawić. Stara Kerstin robiła takie rzeczy nie raz, wiodąc spokojne i ustatkowane życie w Londynie i wykorzystując wolne weekendy lub dni bez praktyk i wykładów, aby razem z koleżankami wyrwać się nad Tamizę albo do jakiegoś grzecznego baru dla młodych panienek. Nowa Kerstin nie miała tylu koleżanek, żeby zebrać dużą grupę; przynajmniej nie wtedy, gdy zdecydowana większość była tak przytłoczona obowiązkami, że trudno było znaleźć dzień, który będzie swobodny dla wszystkich. Nowa Kerstin dni wolne od pracy poświęcała na robienie zapasów z rzeczy, które dało się ususzyć, marynować lub dodać do przetworów, szyciem szalików i rękawiczek, które mogła potem sprzedać lub zajmowaniem się swoim kurnikiem. Nowa Kerstin nie pożyczyłaby od znajomej z Doliny Godryka starych łyżew z różnymi kolorami sznurówek, żeby przypomnieć sobie jak to było w czasach studenckich śmigać po lodzie podczas zimowych festynów.
Cóż, wyglądało na to, że nawet Nowa Kerstin brała czasem urlop od bycia sobą.
Żeby zawiązać łyżwy stabilnie musiała znaleźć niedaleko stawu pieniek, na którym mogła usiąść i powalczyć z nieco już porozciąganymi sznurówkami, których część musiała upchnąć w środku buta. O tej porze dnia niewiele osób kręciło się w okolicy stawu, woda zdecydowanie zyskiwała na popularności w okresie letnim, bo mało kogo było stać na łyżwy. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby te, które właśnie włożyła, dźwigały już ciężar trzech czwartych nastolatków z Doliny. Nie przejmowała się tym, ostrożnie wychodząc na zamarzniętą taflę i sprawdzając jej wytrzymałość. Wyglądało na to, że jest bezpiecznie, więc powoli przyzwyczajała się do nieznanego już niemal uczucia, nie raz i nie dwa lądując na kolanach lub na tyłku. Ostrożność popłacała o tyle, że nie były to zderzenia nagłe, po prostu rozjeżdżały jej się nogi i musiała się czegoś podtrzymać.
Kiedy już przypomniała sobie podstawy, zaczęła powoli sunąć, łyżwa po łyżwie, bez żadnych spektakularnych zakrętów i piruetów, po prostu dla własnej przyjemności. Uniosła twarz do słońca, uśmiechając się, gdy sięgnęło ją chłodne światło.
Pęknięcie gałązki na brzegu jeziora sprawiło, że drgnęła, wystraszyła się i znów zapomniała o równowadze, upadając na plecy tak, że aż jej tchu zabrakło. Starała się poderwać tak szybko, jak to możliwe, by upewnić się, że nic jej nie zagraża.
To nie było w stylu nowej Kerstin, aby wymykać się rankiem z domu po to, żeby trochę się zabawić. Stara Kerstin robiła takie rzeczy nie raz, wiodąc spokojne i ustatkowane życie w Londynie i wykorzystując wolne weekendy lub dni bez praktyk i wykładów, aby razem z koleżankami wyrwać się nad Tamizę albo do jakiegoś grzecznego baru dla młodych panienek. Nowa Kerstin nie miała tylu koleżanek, żeby zebrać dużą grupę; przynajmniej nie wtedy, gdy zdecydowana większość była tak przytłoczona obowiązkami, że trudno było znaleźć dzień, który będzie swobodny dla wszystkich. Nowa Kerstin dni wolne od pracy poświęcała na robienie zapasów z rzeczy, które dało się ususzyć, marynować lub dodać do przetworów, szyciem szalików i rękawiczek, które mogła potem sprzedać lub zajmowaniem się swoim kurnikiem. Nowa Kerstin nie pożyczyłaby od znajomej z Doliny Godryka starych łyżew z różnymi kolorami sznurówek, żeby przypomnieć sobie jak to było w czasach studenckich śmigać po lodzie podczas zimowych festynów.
Cóż, wyglądało na to, że nawet Nowa Kerstin brała czasem urlop od bycia sobą.
Żeby zawiązać łyżwy stabilnie musiała znaleźć niedaleko stawu pieniek, na którym mogła usiąść i powalczyć z nieco już porozciąganymi sznurówkami, których część musiała upchnąć w środku buta. O tej porze dnia niewiele osób kręciło się w okolicy stawu, woda zdecydowanie zyskiwała na popularności w okresie letnim, bo mało kogo było stać na łyżwy. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby te, które właśnie włożyła, dźwigały już ciężar trzech czwartych nastolatków z Doliny. Nie przejmowała się tym, ostrożnie wychodząc na zamarzniętą taflę i sprawdzając jej wytrzymałość. Wyglądało na to, że jest bezpiecznie, więc powoli przyzwyczajała się do nieznanego już niemal uczucia, nie raz i nie dwa lądując na kolanach lub na tyłku. Ostrożność popłacała o tyle, że nie były to zderzenia nagłe, po prostu rozjeżdżały jej się nogi i musiała się czegoś podtrzymać.
Kiedy już przypomniała sobie podstawy, zaczęła powoli sunąć, łyżwa po łyżwie, bez żadnych spektakularnych zakrętów i piruetów, po prostu dla własnej przyjemności. Uniosła twarz do słońca, uśmiechając się, gdy sięgnęło ją chłodne światło.
Pęknięcie gałązki na brzegu jeziora sprawiło, że drgnęła, wystraszyła się i znów zapomniała o równowadze, upadając na plecy tak, że aż jej tchu zabrakło. Starała się poderwać tak szybko, jak to możliwe, by upewnić się, że nic jej nie zagraża.
Znów to robiła, znów w pewnym sensie uciekała. Z innych powodów oraz z nieco innymi emocjami, ale szukała chwili spokoju, jak najdalej od znajomych sylwete. Wiedziała, że to nie jest rozwiązanie, że w końcu znów stanie pod ścianą bez drogi ucieczki, zacznie mówić nie z chęci, lecz braku innych możliwości i odwlekała to w czasie, jak najbardziej mogła. List, który dostała parę dni temu, drażniąco przypomniał o głupocie, jaką się wykazała, a o której nie chciała teraz myśleć. Miała świadomość, że nie ucieknie przed tym, ale musiała radzić sobie sama. Doe mieli teraz inne kłopoty na głowie, od opuszczenia Tower przez Jamesa i Thomasa, minęło zbyt mało czasu. Poza tym Jamie i tak nadal nie wrócił. Nadszarpnął zaufanie jakim go darzyła na nowo, sprawił, że nawet, gdyby mogła nie szukałaby u niego pomocy.
Potrzeba spaceru i zimnego powietrza, które otrzeźwi myśli, wyciągnęła ją z domu. Druga połowa stycznia nie była przyjemna, a zdecydowanie ciężka przez ujemne temperatury, niezachęcające do wychodzenia z domu. Jej to nie zniechęcało, wręcz przeciwnie. Ten jeden raz nie szła całkowicie przypadkowo. Wiedziała, gdzie chce dotrzeć, przed którymi drzwiami jednego z domów w Dolinie stanąć, szukając osoby mądrzejszej i znającej życie. Dwugodzinna przerwa w samotności, kojąca rozmowa i gorąca herbata, której zapach roznosił się po przytulnym salonie. Nie mówiła o problemach, opowiadała o beztroskiej codzienności, która obecnie nie do końca istniała. Nie chciała martwić starszej kobiety, a zwyczajnie porozmawiać z kimś, kto był obcy. W końcu jednak musiała iść, ale nadal nie zamierzała wrócić do domu. Poprawiła ciepły płaszcz, pod którym miała jeszcze gruby sweter, nie chcąc zmarznąć i przeziębić się. Czuła, jak chłód mimo wszystko wdziera się pod ubranie. Próbowała kilkukrotnie ukryć się w ciele sroki, by warstwa piór skuteczniej izolowała od zimna, lecz brak skupienia i chwiejne emocje, zmusiły ją do zaakceptowania porażki. Animagia była ciężką sztuką, cięższą niż się spodziewała na samym początku.
Tym razem już bez celu szła przed siebie, pamiętając, co kryło się w okolicach Doliny Godryka. Czas, jaki tu spędziła, sprawił, że większość ścieżek było jej dobrze znanych, wielokrotnie sprawdzanych. Kiedy między drzewami mignął, zamarznięty o tej porze roku, staw, podeszła bliżej. Zauważyła smukłą, bez wątpienia kobiecą sylwetkę na tafli lodu. Ciekawość sprawiła, że zbliżyła się jeszcze, nieostrożnie stawiając kroki. Zamarła na krótki moment, gdy pod butem coś trzasnęło i nie wątpiła, że to gałązka, której nie zauważyła. Widziała moment, w którym nieznajoma upadła, najpewniej przestraszona nieproszonym gościem. Nie myśląc wiele, podeszła do krawędzi, do samego brzegu.
- Przepraszam, nie chciałam pani wystraszyć! – zapewniła od razu, wahając się przed wejściem na lód. Walka z równowagą, gdy buty stracą tak dobrą przyczepność, nie zachęcała, aby zrobić kolejny krok.- Nic się pani nie stało? – spytała, z czystej grzeczności trzymając się formy per Pani. Blondyna nie wydawała się jednak dużo starsza od niej. Kąciki ust uniosły się w delikatnym uśmiechu, chociaż ciemne oczy zdradzały zmartwienie. Przełamując się, weszła na lód, robiąc krok i kolejny, ale wyraźnie ostrożnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Potrzeba spaceru i zimnego powietrza, które otrzeźwi myśli, wyciągnęła ją z domu. Druga połowa stycznia nie była przyjemna, a zdecydowanie ciężka przez ujemne temperatury, niezachęcające do wychodzenia z domu. Jej to nie zniechęcało, wręcz przeciwnie. Ten jeden raz nie szła całkowicie przypadkowo. Wiedziała, gdzie chce dotrzeć, przed którymi drzwiami jednego z domów w Dolinie stanąć, szukając osoby mądrzejszej i znającej życie. Dwugodzinna przerwa w samotności, kojąca rozmowa i gorąca herbata, której zapach roznosił się po przytulnym salonie. Nie mówiła o problemach, opowiadała o beztroskiej codzienności, która obecnie nie do końca istniała. Nie chciała martwić starszej kobiety, a zwyczajnie porozmawiać z kimś, kto był obcy. W końcu jednak musiała iść, ale nadal nie zamierzała wrócić do domu. Poprawiła ciepły płaszcz, pod którym miała jeszcze gruby sweter, nie chcąc zmarznąć i przeziębić się. Czuła, jak chłód mimo wszystko wdziera się pod ubranie. Próbowała kilkukrotnie ukryć się w ciele sroki, by warstwa piór skuteczniej izolowała od zimna, lecz brak skupienia i chwiejne emocje, zmusiły ją do zaakceptowania porażki. Animagia była ciężką sztuką, cięższą niż się spodziewała na samym początku.
Tym razem już bez celu szła przed siebie, pamiętając, co kryło się w okolicach Doliny Godryka. Czas, jaki tu spędziła, sprawił, że większość ścieżek było jej dobrze znanych, wielokrotnie sprawdzanych. Kiedy między drzewami mignął, zamarznięty o tej porze roku, staw, podeszła bliżej. Zauważyła smukłą, bez wątpienia kobiecą sylwetkę na tafli lodu. Ciekawość sprawiła, że zbliżyła się jeszcze, nieostrożnie stawiając kroki. Zamarła na krótki moment, gdy pod butem coś trzasnęło i nie wątpiła, że to gałązka, której nie zauważyła. Widziała moment, w którym nieznajoma upadła, najpewniej przestraszona nieproszonym gościem. Nie myśląc wiele, podeszła do krawędzi, do samego brzegu.
- Przepraszam, nie chciałam pani wystraszyć! – zapewniła od razu, wahając się przed wejściem na lód. Walka z równowagą, gdy buty stracą tak dobrą przyczepność, nie zachęcała, aby zrobić kolejny krok.- Nic się pani nie stało? – spytała, z czystej grzeczności trzymając się formy per Pani. Blondyna nie wydawała się jednak dużo starsza od niej. Kąciki ust uniosły się w delikatnym uśmiechu, chociaż ciemne oczy zdradzały zmartwienie. Przełamując się, weszła na lód, robiąc krok i kolejny, ale wyraźnie ostrożnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Ostatnio zmieniony przez Eve Doe dnia 26.10.21 18:08, w całości zmieniany 1 raz
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Ból w krzyżu był intensywniejszy niż podczas któregokolwiek z poprzednich upadków. Wyraźnie odczuła, że tym razem nie była przygotowana na twarde spotkanie z lodem, że nie było to zwykłe rozjechanie się łyżew, tylko instynktowny i całkiem uzasadniony strach przed nieznanym zagrożeniem. Bo czy w tych czasach zakradający się człowiek nie był nim zawsze? Kerstin przecież była tylko mugolką, samotną mugolką na zamarzniętym jeziorze, z którego nie mogłaby uciec bez rozbicia zębów o taflę albo pełznięcia na czworakach...
Podniosła się i niezdarnie spróbowała odepchnąć dłońmi od lodu. Miała rękawiczki bez palców, swoje ulubione, bo zapewniały ciepło i względnie dobrą użyteczność dłoni. Teraz miała wrażenie, że zimna skóra przykleja się do cieniutkiej warstwy wilgoci i nie pozwala jej zareagować dość szybko.
W końcu - choć w rzeczywistości były to ułamki sekund - rozsądek wziął górę nad paniką i podniosła głowę, aby spojrzeć koszmarowi w oczy. Nie spodziewała się, że koszmar okaże się nie być koszmarem, tylko zwyczajną dziewczyną o tak zachwycającej urodzie, że Kerstin mogła jej tylko pozazdrościć burzy kręcących się loków.
- Nic się nie stało - wydusiła jeszcze trochę z napięciem, przyjmując inną taktykę i przesuwając się na kolana, aby w ten sposób wstać i utrzymać się na cienkich łyżwach. - Nic, nic, tylko się trochę wystraszyłam... a że nie najlepiej jeżdżę, to wie pani... to tak tylko hobbystycznie - wyjaśniła, choć nie miała pojęcia, czy to ma sens i czy kobieta nie uzna jej za wariatkę lub wyjątkową łamagę.
Choć czy na pewno kobieta? Im bliżej podchodziła, tym wyraźniej rzucały się w oczy młodzieńcze rysy jej twarzy. Dotąd wydawało się Kerstin, że zna już wszystkich ludzi swojego wieku z Doliny, ale jak widać, los wciąż mógł ją zaskoczyć, podsuwając nowych i miłych do poznania. A przynajmniej z oczu dobrze kobiecie patrzyło i wielką miała nadzieję, że intuicja nie próbuje wyprowadzić jej w pole. - Troszkę obiłam sobie kręgosłup, ale to nic. - Machnęła ręką, używając ładniejszego i niezbyt dokładnego słowa na "tyłek", a potem otarła różowy z mrozu nos. - Och, nie, nie musi pani wchodzić! Jest bardzo ślisko, nawet na łyżwach! Ja podejdę do pani - Ostrożnie, z rozwagą, zaczęła jechać łyżwa po łyżwie, aż spotkały się z nieznajomą w połowie drogi. Kerstin wyciągnęła dłonie zachęcająco, oferując dziewczynie, by złapała ją za ręce. W ten sposób większa szansa, że nie poślizgną się, gdy razem będą wracać na brzeg stawu. - Nazywam się Kerry. A pani? Jeszcze tu pani nie widziałam - powiedziała. Sama chyba nie zdecydowałaby się na tak grzecznościową formę rozmowy, ale skoro kobieta zaczęła od paniowania, to ona nie zamierzała wychylać się z wieśniactwem.
Podniosła się i niezdarnie spróbowała odepchnąć dłońmi od lodu. Miała rękawiczki bez palców, swoje ulubione, bo zapewniały ciepło i względnie dobrą użyteczność dłoni. Teraz miała wrażenie, że zimna skóra przykleja się do cieniutkiej warstwy wilgoci i nie pozwala jej zareagować dość szybko.
W końcu - choć w rzeczywistości były to ułamki sekund - rozsądek wziął górę nad paniką i podniosła głowę, aby spojrzeć koszmarowi w oczy. Nie spodziewała się, że koszmar okaże się nie być koszmarem, tylko zwyczajną dziewczyną o tak zachwycającej urodzie, że Kerstin mogła jej tylko pozazdrościć burzy kręcących się loków.
- Nic się nie stało - wydusiła jeszcze trochę z napięciem, przyjmując inną taktykę i przesuwając się na kolana, aby w ten sposób wstać i utrzymać się na cienkich łyżwach. - Nic, nic, tylko się trochę wystraszyłam... a że nie najlepiej jeżdżę, to wie pani... to tak tylko hobbystycznie - wyjaśniła, choć nie miała pojęcia, czy to ma sens i czy kobieta nie uzna jej za wariatkę lub wyjątkową łamagę.
Choć czy na pewno kobieta? Im bliżej podchodziła, tym wyraźniej rzucały się w oczy młodzieńcze rysy jej twarzy. Dotąd wydawało się Kerstin, że zna już wszystkich ludzi swojego wieku z Doliny, ale jak widać, los wciąż mógł ją zaskoczyć, podsuwając nowych i miłych do poznania. A przynajmniej z oczu dobrze kobiecie patrzyło i wielką miała nadzieję, że intuicja nie próbuje wyprowadzić jej w pole. - Troszkę obiłam sobie kręgosłup, ale to nic. - Machnęła ręką, używając ładniejszego i niezbyt dokładnego słowa na "tyłek", a potem otarła różowy z mrozu nos. - Och, nie, nie musi pani wchodzić! Jest bardzo ślisko, nawet na łyżwach! Ja podejdę do pani - Ostrożnie, z rozwagą, zaczęła jechać łyżwa po łyżwie, aż spotkały się z nieznajomą w połowie drogi. Kerstin wyciągnęła dłonie zachęcająco, oferując dziewczynie, by złapała ją za ręce. W ten sposób większa szansa, że nie poślizgną się, gdy razem będą wracać na brzeg stawu. - Nazywam się Kerry. A pani? Jeszcze tu pani nie widziałam - powiedziała. Sama chyba nie zdecydowałaby się na tak grzecznościową formę rozmowy, ale skoro kobieta zaczęła od paniowania, to ona nie zamierzała wychylać się z wieśniactwem.
Nie znosiła być powodem cudzej krzywdy czy bólu, czuła się źle, że sprawiała komuś zawód lub inne podobne odczucia, gdy nie miała tego na celu. Dlatego tym razem również delikatnie skuliła ramiona, mając ochotę od razu zacząć przepraszać i finalnie to też zrobiła. Rzadko robiła coś na przekór innym czy odwracała głowę na cudze nieszczęście, ale czasami zwyczajnie musiała. Taki już los złodzieja, który troszczy się o rodzinę i będąc sama z siostrą, nie raz poznała tego posmak. Tym razem jednak nie miała przecież złych zamiarów, nie przewidziała, że podchodząc bliżej, wystraszy nieznajomą. Niby mogła się tego domyślić, najpewniej zareagowałaby podobnie na miejscu blondynki, ale jednak szła do przodu, aż zobaczyła jej upadek.
Wiedziała, że wejście na lód w zwykłych butach to kiepski pomysł, ale tknięta odruchem, by pomóc kobiecie, podjęła ryzyko. Cały czas jednak patrzyła w jej stronę i cicho odetchnęła, kiedy ta zapewniła, że wszystko w porządku. To dobrze, to bardzo dobrze.
- Przepraszam.- rzuciła raz jeszcze, jakby dla zapewnienia, że naprawdę było jej przykro.- Bardzo ładnie pani jeździ, nic tylko pozazdrościć.- uśmiech rozciągnął pełne usta. Nie kłamała, podobała jej się swoboda ruchów nieznajomej i była pewna, że trochę treningów, a dziewczyna byłaby jeszcze lepsza.
- Mam nadzieję, że to tylko tyle.- nie dociekała czy to kręgosłup, czy bardziej część ciała na którą upadek był równie nieprzyjemny. Mogła jedynie współczuć, dławiąc w sobie już poczucie winy za wywrotkę na lód. Przystanęła, kiedy usłyszała, żeby nie wchodziła dalej. Nie kłóciła się, że było ślisko, w końcu musiała co chwile łapać równowagę. Pogodne spojrzenie spoczęło na moment na nogach blondynki, kiedy przyjrzała się, jak łyżwa za łyżwą płynnie wykonuje każdy ruch, by znaleźć się bliżej. Uniosła wzrok na kobiecą twarz. Zdecydowanie była starsza od niej, ale nie potrafiła określić ile.
Zerknęła na jej dłonie, wahając się krótką chwilę, zanim wyciągnęła swoje i łagodnie zamknęła smukłe palce na kobiecych rękach. Tak było zdecydowanie łatwiej.
- Eve.- przedstawiła się z uśmiechem.- Mieszkałam w Dolinie przez krótki moment, ale musiałam wyjechać. Uwielbiam jednak okolicę i chętnie wracam w najlepsze miejsca.- nie precyzowała powodu, nie sądziła, aby interesowało to nową znajomą.- I miło mi Cię poznać, Kerry.- dodała jeszcze. Puściła jej dłonie, kiedy stanęła znów na pewnym gruncie.
Wiedziała, że wejście na lód w zwykłych butach to kiepski pomysł, ale tknięta odruchem, by pomóc kobiecie, podjęła ryzyko. Cały czas jednak patrzyła w jej stronę i cicho odetchnęła, kiedy ta zapewniła, że wszystko w porządku. To dobrze, to bardzo dobrze.
- Przepraszam.- rzuciła raz jeszcze, jakby dla zapewnienia, że naprawdę było jej przykro.- Bardzo ładnie pani jeździ, nic tylko pozazdrościć.- uśmiech rozciągnął pełne usta. Nie kłamała, podobała jej się swoboda ruchów nieznajomej i była pewna, że trochę treningów, a dziewczyna byłaby jeszcze lepsza.
- Mam nadzieję, że to tylko tyle.- nie dociekała czy to kręgosłup, czy bardziej część ciała na którą upadek był równie nieprzyjemny. Mogła jedynie współczuć, dławiąc w sobie już poczucie winy za wywrotkę na lód. Przystanęła, kiedy usłyszała, żeby nie wchodziła dalej. Nie kłóciła się, że było ślisko, w końcu musiała co chwile łapać równowagę. Pogodne spojrzenie spoczęło na moment na nogach blondynki, kiedy przyjrzała się, jak łyżwa za łyżwą płynnie wykonuje każdy ruch, by znaleźć się bliżej. Uniosła wzrok na kobiecą twarz. Zdecydowanie była starsza od niej, ale nie potrafiła określić ile.
Zerknęła na jej dłonie, wahając się krótką chwilę, zanim wyciągnęła swoje i łagodnie zamknęła smukłe palce na kobiecych rękach. Tak było zdecydowanie łatwiej.
- Eve.- przedstawiła się z uśmiechem.- Mieszkałam w Dolinie przez krótki moment, ale musiałam wyjechać. Uwielbiam jednak okolicę i chętnie wracam w najlepsze miejsca.- nie precyzowała powodu, nie sądziła, aby interesowało to nową znajomą.- I miło mi Cię poznać, Kerry.- dodała jeszcze. Puściła jej dłonie, kiedy stanęła znów na pewnym gruncie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie winiła nieznajomej za swoje gapiostwo, wiedziała, że nie jest najlepszym łyżwiarzem i przyszła na to jezioro wyłącznie dla niewinnej rozrywki - a chciała być sama, ponieważ, cóż, nie miała się czym pochwalić w sprawie zwinności czy finezyjnych figur. Ostrożność w czasie wojny była bardziej niż wskazana, a zakradanie się do kogoś raczej niezbyt uprzejme, ale Kerry - jak to zwykle - założyła czyste intencje i przypadkowe nadepnięcie na gałązkę. Ostatecznie, skąd nieznajoma miała wiedzieć, że ktoś inny będzie o tej porze kręcił się nad zamarzniętym stawem?
- Niech pani nie żartuje - zaśmiała się pod nosem, ale bez oburzenia. Kobieta zabrzmiała tak, jakby naprawdę miała na myśli to, co powiedziała, ale kto wie, może z daleka wyglądało to lepiej niż oczami Kerstin. Ona sama widziała tylko swoje trzęsące się kolana i nierówne ślady łyżew na lodzie, gdzieniegdzie przerywane przypadkowymi potknięciami. - Jeżdżę tylko dla zabawy, kiedyś umiałam to robić lepiej, ale wie pani, byłam młodsza... - Za chwilę będzie mieć dwadzieścia pięć lat! Na samą myśl robiło jej się zimniej nawet niż wynikałoby to z pogody. To już naprawdę niedaleko do starej panny; Justine miała przynajmniej chłopaka, nawet jeżeli żyli niegodnie. Kerstin nie miała nikogo poza rodziną. Cały czas uparcie powtarzała sobie, że tylko to wystarczy jej do szczęścia. - Jest w porządku, to nie pierwszy raz. Bez upadku nie ma nauki!
Pomalutku zebrała się na nogi, pocierając obolałe kolana i strzepując drobinki lodu z płaszczyka. Chyba najwyższa pora zjechać ze stawu i dać kościom odpocząć, zwłaszcza, że czuła, że jeszcze przez jakiś czas będzie syczeć przy siadaniu. Kiedy kobieta - Eve - weszła na taflę, Kerry złapała ją delikatnie za dłonie i w ten sposób zjechały na brzeg we dwie, mimowolnie synchronizując ruchy kolan. Eve, przyznać należało, poruszała się znacznie zgrabniej i Kerstin zastanawiała się, jak poradziłaby sobie na łyżwach.
- To prawda, Dolina jest piękna, jak i całe Somerset. Cieszę się, że znowu do nas zawitałaś, Eve - powiedziała ciepło, tak jakby była stałym mieszkańcem tego miejsca. Pod wieloma względami pewnie już tak było. - Naprawdę miło. - Z westchnieniem i ledwie dostrzegalnym wzdrygnięciem bólu usiadła na pniaku, z którego wcześniej strzepała puchatą warstwę śniegu. Trochę czasu zajęło jej odwiązanie przemarzniętych sznurówek i wciśnięcie na stopy ciepłych kozaków, ale gdy to wreszcie zrobiła, spojrzała w górę na Eve i uśmiechnęła się nieśmiało.
- Może ma pani ochotę pojeździć? Albo napić się herbaty? W torbie mam bukłaczek. Kanapki już zjadłam, na nieszczęście, ale w taki mróz warto napić się czegoś ciepłego - Sięgnęła do torby leżącej przy pniaczku i wyciągnęła zachęcająco rękę. Bo czemu miałaby się nie podzielić? Przecież kulturalnie rozmawiały.
- Niech pani nie żartuje - zaśmiała się pod nosem, ale bez oburzenia. Kobieta zabrzmiała tak, jakby naprawdę miała na myśli to, co powiedziała, ale kto wie, może z daleka wyglądało to lepiej niż oczami Kerstin. Ona sama widziała tylko swoje trzęsące się kolana i nierówne ślady łyżew na lodzie, gdzieniegdzie przerywane przypadkowymi potknięciami. - Jeżdżę tylko dla zabawy, kiedyś umiałam to robić lepiej, ale wie pani, byłam młodsza... - Za chwilę będzie mieć dwadzieścia pięć lat! Na samą myśl robiło jej się zimniej nawet niż wynikałoby to z pogody. To już naprawdę niedaleko do starej panny; Justine miała przynajmniej chłopaka, nawet jeżeli żyli niegodnie. Kerstin nie miała nikogo poza rodziną. Cały czas uparcie powtarzała sobie, że tylko to wystarczy jej do szczęścia. - Jest w porządku, to nie pierwszy raz. Bez upadku nie ma nauki!
Pomalutku zebrała się na nogi, pocierając obolałe kolana i strzepując drobinki lodu z płaszczyka. Chyba najwyższa pora zjechać ze stawu i dać kościom odpocząć, zwłaszcza, że czuła, że jeszcze przez jakiś czas będzie syczeć przy siadaniu. Kiedy kobieta - Eve - weszła na taflę, Kerry złapała ją delikatnie za dłonie i w ten sposób zjechały na brzeg we dwie, mimowolnie synchronizując ruchy kolan. Eve, przyznać należało, poruszała się znacznie zgrabniej i Kerstin zastanawiała się, jak poradziłaby sobie na łyżwach.
- To prawda, Dolina jest piękna, jak i całe Somerset. Cieszę się, że znowu do nas zawitałaś, Eve - powiedziała ciepło, tak jakby była stałym mieszkańcem tego miejsca. Pod wieloma względami pewnie już tak było. - Naprawdę miło. - Z westchnieniem i ledwie dostrzegalnym wzdrygnięciem bólu usiadła na pniaku, z którego wcześniej strzepała puchatą warstwę śniegu. Trochę czasu zajęło jej odwiązanie przemarzniętych sznurówek i wciśnięcie na stopy ciepłych kozaków, ale gdy to wreszcie zrobiła, spojrzała w górę na Eve i uśmiechnęła się nieśmiało.
- Może ma pani ochotę pojeździć? Albo napić się herbaty? W torbie mam bukłaczek. Kanapki już zjadłam, na nieszczęście, ale w taki mróz warto napić się czegoś ciepłego - Sięgnęła do torby leżącej przy pniaczku i wyciągnęła zachęcająco rękę. Bo czemu miałaby się nie podzielić? Przecież kulturalnie rozmawiały.
Leśny staw
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka