Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia :: Miododajnia
Akacjowy sad
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Akacjowy sad
Miododajne akacje są rozrzucone na trawiastej przestrzeni w dość losowej kombinacji, ale ich gałęzie zostały magicznie splecione tak, by tworzyć gęsty, zielony dach nad głowami spacerowiczów. Grona białych i fioletowych kwiatów zwisają luźno - konstrukcja tworzy ciekawe, malownicze korytarze wśród pni, wokół których nieprzerwanie latają slalomami pszczoły i trzminorki.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:02, w całości zmieniany 3 razy
| 17 sierpnia
Nie spodziewał się jej tutaj zastać.
Może powinien; może za bardzo bagatelizował siłę ludzkich przyzwyczajeń, lub źle zinterpretował ciszę, która nastąpiła po jego ostatnim liście. A może po prostu tak było łatwiej: wierzyć, że ten świat, który pozostawił za sobą podnosząc się z kamiennej ławy obróconego w ruinę kręgu, już nie istniał; a przynajmniej – że nie istniał dla niego, zapominając o nim tak, jak on sam bezskutecznie starał się zapomnieć. Czasami wydawało mu się nawet, że zdołał to zrobić – gdy budził się rano w rozgrzanej pościeli i nie czekał już instynktownie, aż piętro niżej rozlegną się charakterystyczne dźwięki wygrywanych przez Elise utworów; gdy łapał się na tym, że nie wypatruje już pojawienia się za oknem charakterystycznych skrzydeł znajomej sowy, gdy raz po raz zabijał w sobie te wszystkie drobne przyzwyczajenia, które przez całe życie składały się na jego bezpieczną rzeczywistość. Rytuały, które niegdyś go uspokajały, zapewniały stabilny grunt pod nogami, dawały złudzenie, że było w porządku; życzenia wysyłane dokładnie w przeddzień świąt, drobiazgi pakowane w ciemnozielony papier. Wspólna wizyta w irlandzkiej miododajni, gdzie jako dzieci bawili się w chowanego, ukrywając się wśród pachnących akacji.
Czy po to dzisiaj tutaj przyszła? Żeby się ukryć? Czy może liczyła na to, że to on, znudzony długim siedzeniem w kryjówce, sam wreszcie ją opuści – dokładnie tak, jak miał w zwyczaju robić to w przeszłości?
Chociaż minął prawie rok, odkąd widzieli się po raz ostatni, rozpoznał jej sylwetkę od razu – odwróconą do niego plecami, ze spojrzeniem zawieszonym gdzieś w górze; być może szukającym pośród kwiatów ostatnich pszczół, tych, które mimo zapadającego wieczoru nie umknęły jeszcze do znajdujących się kilkadziesiąt metrów dalej uli. Wydawała mu się drobniejsza, szczuplejsza – może nawet niższa, zupełnie tak, jakby niewidzialny ciężar ciągnął ją do dołu, choć równie dobrze mogła być to iluzja – gra światła i cienia, tworzona przez ostatnie promienie przeciskającego się przez zielony dach słońca. Zawsze podobało mu się to, jak sprytnie posadzono tu akacjowe drzewa, splatając ich gałęzie w korytarze, w ciągu dnia zapewniające odrobinę cienia, w nocy – chroniące przed chłodniejszym wiatrem. Przez cały ten czas praktycznie nic się tutaj nie zmieniło, ani wydeptane ścieżki, ani ciężki zapach kwiatów, ani ciche, senne już brzęczenie owadów; inni byli jedynie oni, ale tego nie dało się wychwycić na pierwszy rzut oka, choć ostatnie miesiące z całą pewnością odbiły się również i na jego sylwetce. Tym razem nie miał na sobie szaty ozdobionej złotą nicią ani rodowego sygnetu na palcu, ubrany prosto, praktycznie, prawie po mugolsku – nie licząc ciemnej peleryny okrywającej ramiona, nie dla ochrony przed chłodem, a ogniem – który ostatnio coraz częściej płonął na ulicach Londynu. Poruszał się też inaczej, ostrożniej; częściowo z nawyku, a częściowo dlatego, że wciąż dochodził do siebie po ostatnim przegranym starciu – choć kiedy zatrzymywał się kilka metrów od Elaine, to nie potłuczone żebra kazały mu wstrzymać oddech. – Ellie – odezwał się cicho, wiedząc jednak doskonale, że jego głos bez problemu do niej dotrze. Może nie powinien, może należało się odwrócić – nie mieszać w jej życiu jeszcze bardziej, pozwolić jej siebie pogrzebać. Ale altruizm nigdy nie był jednym z jego przymiotów. – Przyszłaś sama? – zapytał – bo musiał to zrobić, bo tego wymagały czasy, w których żyli, oraz to, kim on sam był. Nawet jeśli czasami sam już nie wiedział, jakimi słowami powinien się określać.
Nie spodziewał się jej tutaj zastać.
Może powinien; może za bardzo bagatelizował siłę ludzkich przyzwyczajeń, lub źle zinterpretował ciszę, która nastąpiła po jego ostatnim liście. A może po prostu tak było łatwiej: wierzyć, że ten świat, który pozostawił za sobą podnosząc się z kamiennej ławy obróconego w ruinę kręgu, już nie istniał; a przynajmniej – że nie istniał dla niego, zapominając o nim tak, jak on sam bezskutecznie starał się zapomnieć. Czasami wydawało mu się nawet, że zdołał to zrobić – gdy budził się rano w rozgrzanej pościeli i nie czekał już instynktownie, aż piętro niżej rozlegną się charakterystyczne dźwięki wygrywanych przez Elise utworów; gdy łapał się na tym, że nie wypatruje już pojawienia się za oknem charakterystycznych skrzydeł znajomej sowy, gdy raz po raz zabijał w sobie te wszystkie drobne przyzwyczajenia, które przez całe życie składały się na jego bezpieczną rzeczywistość. Rytuały, które niegdyś go uspokajały, zapewniały stabilny grunt pod nogami, dawały złudzenie, że było w porządku; życzenia wysyłane dokładnie w przeddzień świąt, drobiazgi pakowane w ciemnozielony papier. Wspólna wizyta w irlandzkiej miododajni, gdzie jako dzieci bawili się w chowanego, ukrywając się wśród pachnących akacji.
Czy po to dzisiaj tutaj przyszła? Żeby się ukryć? Czy może liczyła na to, że to on, znudzony długim siedzeniem w kryjówce, sam wreszcie ją opuści – dokładnie tak, jak miał w zwyczaju robić to w przeszłości?
Chociaż minął prawie rok, odkąd widzieli się po raz ostatni, rozpoznał jej sylwetkę od razu – odwróconą do niego plecami, ze spojrzeniem zawieszonym gdzieś w górze; być może szukającym pośród kwiatów ostatnich pszczół, tych, które mimo zapadającego wieczoru nie umknęły jeszcze do znajdujących się kilkadziesiąt metrów dalej uli. Wydawała mu się drobniejsza, szczuplejsza – może nawet niższa, zupełnie tak, jakby niewidzialny ciężar ciągnął ją do dołu, choć równie dobrze mogła być to iluzja – gra światła i cienia, tworzona przez ostatnie promienie przeciskającego się przez zielony dach słońca. Zawsze podobało mu się to, jak sprytnie posadzono tu akacjowe drzewa, splatając ich gałęzie w korytarze, w ciągu dnia zapewniające odrobinę cienia, w nocy – chroniące przed chłodniejszym wiatrem. Przez cały ten czas praktycznie nic się tutaj nie zmieniło, ani wydeptane ścieżki, ani ciężki zapach kwiatów, ani ciche, senne już brzęczenie owadów; inni byli jedynie oni, ale tego nie dało się wychwycić na pierwszy rzut oka, choć ostatnie miesiące z całą pewnością odbiły się również i na jego sylwetce. Tym razem nie miał na sobie szaty ozdobionej złotą nicią ani rodowego sygnetu na palcu, ubrany prosto, praktycznie, prawie po mugolsku – nie licząc ciemnej peleryny okrywającej ramiona, nie dla ochrony przed chłodem, a ogniem – który ostatnio coraz częściej płonął na ulicach Londynu. Poruszał się też inaczej, ostrożniej; częściowo z nawyku, a częściowo dlatego, że wciąż dochodził do siebie po ostatnim przegranym starciu – choć kiedy zatrzymywał się kilka metrów od Elaine, to nie potłuczone żebra kazały mu wstrzymać oddech. – Ellie – odezwał się cicho, wiedząc jednak doskonale, że jego głos bez problemu do niej dotrze. Może nie powinien, może należało się odwrócić – nie mieszać w jej życiu jeszcze bardziej, pozwolić jej siebie pogrzebać. Ale altruizm nigdy nie był jednym z jego przymiotów. – Przyszłaś sama? – zapytał – bo musiał to zrobić, bo tego wymagały czasy, w których żyli, oraz to, kim on sam był. Nawet jeśli czasami sam już nie wiedział, jakimi słowami powinien się określać.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
26 listopada 1957
Wierzył w światły umysł naukowca z Doliny Godryka, który nie pierwszy raz okazał się swoimi pomysłami wspomóc społeczeństwo. Po dokładnym przeanalizowaniu słów, zawartych na miękkich stronicach nadesłanego pergaminu, natychmiast sam udał się do swojego biurka, aby odpisać szanownemu czarodziejowi, by wkrótce wymienić więcej listów ze szczegółowymi informacjami będącymi niezbędnymi do rozpoczęcia konkretnych działań.
Kreśląc słowa oferujące spotkanie z właścicielami rozgłośni, kierował się tym, co widział na własne oczy, tym co słyszał i tym, co mógł nazwać prawdą. Anglia tonęła w krwi niewinnych ludzi, tylko przez ideologię będącą wymysłem garstki mającej się za elitę – czarno magiczną elitę, splamioną fałszem.
W odpowiedzi otrzymał dosyć zdawkowy list wraz ze zgodą na spotkanie oraz lokalizacją. Nie miał jednak zamiaru wybierać się tam samotnie, wszak graniczyłoby to ze skrajną głupotą. Co jeśli ktoś jednak przechwyciłby korespondencję lub po prostu zdecydował się ich zaatakować? Choć swego przyjaciela darzył szacunkiem, tak wiedział, że Skamander miał swoje sprawy, dlatego szlachcic zdecydował się zwrócić z prośbą do samego Kierana Rinehearta. Wierzył, że z jego umiejętnościami będzie mógł zapewnić bezpieczeństwo nie tylko sobie, lecz przede wszystkim właścicielom rozgłośni radiowej.
W trakcie podróży – zapoczątkowanej teleportacją, zaś później dokończoną lotem na miotle – lord Abbott przedstawił szanownemu aurorowi wszelkie informacje, których sam był właścicielem. Wyjaśnił pomysł Steviego Becketta, a także pokrótce wyjaśnił własne zamierzenia i obawy łączące się ze zbliżającym się spotkaniem. Słowa wypowiadane powoli, dokładnie z należytą, dla znawcy prawa, jasnością. Próżno w jego tłumaczeniach było szukać zawiłości czy lawirowania wokół tematu – Romulus doskonale zdawał sobie sprawę, że aurora interesowały konkrety. Chodziło przede wszystkim o kwestie bezpieczeństwa, upewnienie się, że spotkali się z prawdziwymi właścicielami rozgłośni – żadnych eliksirów, żadnych metamorfomagów. Należało również sprawdzić kwestię, chociażby braku dodatkowych par oczu oraz uszu, ewentualnie ogona, mogącego ciągnąć się jeszcze z angielskich ziem. Gdy dwójka mężczyzn była coraz bliżej wyznaczonego punktu, szlachcic zatrzymał się i rozejrzał uważnie, ostatecznie zatrzymując chłodne tęczówki na swoim towarzyszu. – Panie Rineheart, jesteśmy absolutnie pewni, że nikt nas nie śledził? – dopytał, a zaraz potem sięgnął po cyprysowe drewno, znajdujące się w kieszeni ciepłego płaszcza, zaś drugą dłonią sprawdzając ewentualny podarek spoczywający w drugiej, głębokiej kieszeni. Miododajnia nie wyglądała już, tak jak dawniej – pustka i szarość jesieni obmyła miejsce z czaru, który tętnił tu jeszcze nie tak dawno. Jednak czy mogło tlić się tu coś, czego nikt się nie spodziewał? – Festivo – mruknął, wznosząc różdżkę i obserwując dokładnie przestrzeń wokół. Ostatecznie żadne skupisko czarnej magii nie kryło się w opustoszałym miejscu, co nieco odprężyło lorda. – Nie ma śladu po plugawej magii – poinformował Kierana, rozglądając się jeszcze wokół. Wzniósł różdżkę ponownie, a z ust uleciała cicho inkantacja. – Homenum Revelio – przestrzeń jednak nie ukazała żadnej rozświetlonej sylwetki, nawet tej, która stała tuż obok niego. Ewidentnie wyszedł z wprawy, lecz nie zniechęcał się, zaledwie zmarszczył lekko brwi i nie opuszczając różdżki spróbował powtórzyć inkantację. – Homenum Revelio.
| ekwipunek: różdżka, mitoła.
zaopatrzenie: gin 1 butelka 0,75l (w kieszeni płaszcza)
| Rzucam na Homenum Revelio (st65)
The member 'Romulus Abbott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
Dziesięć dni minęło od jego powrotu i każdy zdawał się być odrębną wiecznością przy podejmowaniu kolejnych prób powrotu do wstępnej równowagi. Tylko podczas robienia czegoś w ramach działań z ramienia Zakonu udawało mu się uciec od ciszy i samotności, ponieważ nie działał w pojedynkę. Wiele pocieszenia odnajdował w myśli, że prawie wszyscy przeżyli misję Tower i że nadal znajdowali siły na to, aby trwać w walce. Rineheart jednak w większej mierze zmagał się z własnym słabościami, czując do siebie zbyt często odrazę. Na całe szczęście nie zamykał się w kręgu cierpienia, świadom dramatycznej sytuacji niezliczonych ofiar. Wciąż żył, miał szansę coś zmienić.
Czy gdziekolwiek leżały nieprzekraczalne granice podczas tej bestialskiej wojny? Informacje o kolejnych zbrodniach i zbiorowych mogiłach docierały do niego z różnych stron. Najgorsze w tym wszystkim było jednak przyzwolenie dużej części społeczeństwa na rozpełznięcie się chorej idei o wyższości czystej krwi. Wybito wszystkie centaury w Zakazanym Lesie, mordowano dzieci, które nie miały szansy wyrosnąć na tyle, aby zawinić, a co dopiero stać się zagrożeniem dla wypaczonej władzy.
Sowa przybyła wraz z listem, dając Kieranowi szansę na wykonanie konkretnego zadania. Kolejny impuls do działania był mu potrzebny znacznie bardziej, niż mógłby przypuszczać. Wystosował odpowiedź wręcz natychmiast, pochylając się nad pergaminem ledwie chwilę. Pióro samo kreśliło słowa – choć auror nigdy nie był w nich zbyt lotny, to proste zdania poszybowały w końcu w dal. Czuł ulgę, gdy w wyznaczonym dniu miał okazję chwycić za miotłę i mocniej ścisnąć różdżkę tuż przed teleportacją do wyznaczonego miejsca spotkania.
Wyruszyli dalej miotłami, mając dzięki temu szansę wymienić się informacjami, choć tak naprawdę to Kieran był tym, który więcej słucha i próbuje się dostosować do sytuacji. Od samego początku podejrzewał, że dyplomatyczne środki nijak nie pasują do jego pokiereszowanej gęby, ale za to lord Abbott dalej sprawnie posługiwał się słowem. Dobrze było wiedzieć, że szlachcic jawnie zaangażował się w walkę z obecną władzą, kiedy większość tej najwyższej klasy czarodziejskiego społeczeństwa popierała nieludzki reżim. Kilka przyzwoitych rodów to jednak wciąż jakaś opozycja. Trzeba było przemówić ludziom do rozumu, ukazać prawdziwe oblicze wojny, dlatego usłyszenie o inicjatywie otworzenia rzetelnej rozgłośni przemówiła do Rinehearta. Podróż do Irlandii miała dużo sensu.
Wierzył, że dawni właściciele czarodziejskiego radia zjawią się na miejscu, ale należało zachować wszelkie środki ostrożności. – W zasięgu wzroku nie było nikogo – odpowiedział spokojnie, choć jako czarodziej wiedział przecież, że zmysłom nie należy zawsze całkowicie zawierzać. Kieran uniósł różdżkę, wpierw dając szansę zadziałać czarom Romulusa. Nie ma śladu po plugawej magii. Wróg jednak nie musiał z niej korzystać, po stoczonych z Rycerzami Walpurgii walkach Kieran już wiedział, że pośród zwyrodnialców są także osoby zdolnej w urokach czy transmutacji. – Veritas Claro – wypowiedział inkantację pierwszego zaklęcia i szybko poczuł jak siła czaru rozchodzi się po jego ciele, czyniąc całe otoczenie bardziej przejrzystym. Będzie wiedział, czy rozmawiać będą z właściwymi osobami. Zaraz jednak znów poruszył różdżką, mocniej ściskając palce wokół drewna, znów cechując się zachowawczością. – Protecta.
| rzucam na Protectę
Czy gdziekolwiek leżały nieprzekraczalne granice podczas tej bestialskiej wojny? Informacje o kolejnych zbrodniach i zbiorowych mogiłach docierały do niego z różnych stron. Najgorsze w tym wszystkim było jednak przyzwolenie dużej części społeczeństwa na rozpełznięcie się chorej idei o wyższości czystej krwi. Wybito wszystkie centaury w Zakazanym Lesie, mordowano dzieci, które nie miały szansy wyrosnąć na tyle, aby zawinić, a co dopiero stać się zagrożeniem dla wypaczonej władzy.
Sowa przybyła wraz z listem, dając Kieranowi szansę na wykonanie konkretnego zadania. Kolejny impuls do działania był mu potrzebny znacznie bardziej, niż mógłby przypuszczać. Wystosował odpowiedź wręcz natychmiast, pochylając się nad pergaminem ledwie chwilę. Pióro samo kreśliło słowa – choć auror nigdy nie był w nich zbyt lotny, to proste zdania poszybowały w końcu w dal. Czuł ulgę, gdy w wyznaczonym dniu miał okazję chwycić za miotłę i mocniej ścisnąć różdżkę tuż przed teleportacją do wyznaczonego miejsca spotkania.
Wyruszyli dalej miotłami, mając dzięki temu szansę wymienić się informacjami, choć tak naprawdę to Kieran był tym, który więcej słucha i próbuje się dostosować do sytuacji. Od samego początku podejrzewał, że dyplomatyczne środki nijak nie pasują do jego pokiereszowanej gęby, ale za to lord Abbott dalej sprawnie posługiwał się słowem. Dobrze było wiedzieć, że szlachcic jawnie zaangażował się w walkę z obecną władzą, kiedy większość tej najwyższej klasy czarodziejskiego społeczeństwa popierała nieludzki reżim. Kilka przyzwoitych rodów to jednak wciąż jakaś opozycja. Trzeba było przemówić ludziom do rozumu, ukazać prawdziwe oblicze wojny, dlatego usłyszenie o inicjatywie otworzenia rzetelnej rozgłośni przemówiła do Rinehearta. Podróż do Irlandii miała dużo sensu.
Wierzył, że dawni właściciele czarodziejskiego radia zjawią się na miejscu, ale należało zachować wszelkie środki ostrożności. – W zasięgu wzroku nie było nikogo – odpowiedział spokojnie, choć jako czarodziej wiedział przecież, że zmysłom nie należy zawsze całkowicie zawierzać. Kieran uniósł różdżkę, wpierw dając szansę zadziałać czarom Romulusa. Nie ma śladu po plugawej magii. Wróg jednak nie musiał z niej korzystać, po stoczonych z Rycerzami Walpurgii walkach Kieran już wiedział, że pośród zwyrodnialców są także osoby zdolnej w urokach czy transmutacji. – Veritas Claro – wypowiedział inkantację pierwszego zaklęcia i szybko poczuł jak siła czaru rozchodzi się po jego ciele, czyniąc całe otoczenie bardziej przejrzystym. Będzie wiedział, czy rozmawiać będą z właściwymi osobami. Zaraz jednak znów poruszył różdżką, mocniej ściskając palce wokół drewna, znów cechując się zachowawczością. – Protecta.
| rzucam na Protectę
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Powtórzona inkantacja zaklęcia zadziałała, tak jak powinna. Oprócz oczywistego blasku bijącego od aurora towarzyszącemu lordowi szlachcic spostrzegł równie trzy sylwetki w wyznaczonym punkcie spotkania. Lecz poza tym nie było żywej duszy wokół, zupełnie jak gdyby ktoś wyzbył się całkowicie tłumu na ich przybycie. Rozejrzał się dokładnie, starając się nie zignorować ewentualnej obecności, nawet kogoś drobnego tudzież małego, choćby skrzata.
Porozumiewawczo kiwnął głową do mężczyzny, a zaraz potem schował różdżkę do kieszeni płaszcza, aby przedstawić się właścicielom rozgłośni neutralnie, bez wskazywania na przezorność i możliwość ewentualnej konfrontacji.
Na skrzyżowaniu ścieżek pomiędzy alejkami stała dwójka mężczyzn oraz kobieta, wszyscy wydawali się najwyraźniej odrobinę podenerwowani. Gdy tylko spostrzegli nadchodzących czarodziejów, jeden z mężczyzn widocznie spłoszony wskazał na Kierana, by po chwili cofnąć się i próbować szarpać swojego towarzysza. Zaraz jednak między nich weszła kobieta, próbując uspokoić tego bardziej zestresowanego jegomościa.
– Dzień dobry. Państwo Rims oraz pan Trent, jak mniemam? – odezwał się lord, wystawiając od razu dłoń w powitalnym geście, gdy znalazł się dostatecznie blisko. Dłoń pozbawioną różdżki, pełną pokojowego gestu. – Lord Romulus Abbott, a to mój towarzysz, Kieran Rineheart. Auror. Jak zapewne państwo rozumieją, kwestia bezpieczeństwa. Proszę mi wybaczyć, że nie uprzedziłem, iż nie pojawię się sam. – Wypowiedziane słowa były uprzejme, lecz w pewnym sensie twarde, poświadczające o doświadczeniu w prowadzeniu trudnych rozmów.
Albert Rims, po krótkiej wymianie spojrzeń z Trentem zdecydował podać się dłoń szlachcicowi i uścisnął ją lekko, natomiast potem skierował dłoń do Rinehearta, aby i z nim się przywitać. Żona pana Rimsa oraz pan Trent pozostali za plecami głównego właściciela, zaledwie kiwając głowami. – Dzień dobry. Tak, Albert Rimes, to moja żona Cynthia oraz przyjaciel i współwłaściciel Oscar Trent. Miło panów poznać, choć przyznam... mógł pan lord uprzedzić – odrzekł Albert, ewidentnie próbując zgrywać pewniejszego, niż był w rzeczywistości. Zaraz jednak odchrząknął, prostując się niczym struna. – Czego chcecie od naszej rozgłośni? Została zamknięta i nie zamierzamy wznawiać jej pracy – mężczyzna najwidoczniej był absolutnie pewny swego oglądu na sytuację. Oczywiście szlachcic spodziewał się takiego podejścia i właściwie nie był absolutnie zdziwiony postawą jegomościa oraz słowami.
– Panie Rimes, stoimy w obliczu wojny - terroru, który wyniszcza nasz kraj. Nasze społeczeństwo. Wielu boryka się z byciem piętnowanym, są prześladowani za swoje pochodzenie, a okrucieństwo czarnej magii poznajemy na każdym kroku. Ludzie potrafią zniknąć dnia na dzień, sytuacja zmienia się diametralnie, nowe punkty pomocy i ratunku potrafią zostać przeniesione w ciągu kilku godzin, często dowiadujemy się o tym dopiero z kolejnego wydania gazety – zaraz jednak w zdanie wtrącił się Trent, który zniecierpliwiony, przepchał się przez Alberta.
– Do rzeczy! – warknął z jednoczesnym strachem w głosie. Gorączkowo łypał okiem to na Romulusa, to na Kierana, szukając w którymkolwiek czegoś podejrzanego, co dałoby mu możliwość do przerwania spotkania.
– Panie Trent, stoimy po tej samej stronie. Proszę, czy możemy oszczędzić sobie krzyków? – wypowiadając słowa, szlachcic nie uciekał spojrzeniem. Wpatrywał się chłodem tęczówek w rozognione oczy Oscara, któremu najwyraźniej niewiele było potrzeba do zakończenia rozmowy.
Porozumiewawczo kiwnął głową do mężczyzny, a zaraz potem schował różdżkę do kieszeni płaszcza, aby przedstawić się właścicielom rozgłośni neutralnie, bez wskazywania na przezorność i możliwość ewentualnej konfrontacji.
Na skrzyżowaniu ścieżek pomiędzy alejkami stała dwójka mężczyzn oraz kobieta, wszyscy wydawali się najwyraźniej odrobinę podenerwowani. Gdy tylko spostrzegli nadchodzących czarodziejów, jeden z mężczyzn widocznie spłoszony wskazał na Kierana, by po chwili cofnąć się i próbować szarpać swojego towarzysza. Zaraz jednak między nich weszła kobieta, próbując uspokoić tego bardziej zestresowanego jegomościa.
– Dzień dobry. Państwo Rims oraz pan Trent, jak mniemam? – odezwał się lord, wystawiając od razu dłoń w powitalnym geście, gdy znalazł się dostatecznie blisko. Dłoń pozbawioną różdżki, pełną pokojowego gestu. – Lord Romulus Abbott, a to mój towarzysz, Kieran Rineheart. Auror. Jak zapewne państwo rozumieją, kwestia bezpieczeństwa. Proszę mi wybaczyć, że nie uprzedziłem, iż nie pojawię się sam. – Wypowiedziane słowa były uprzejme, lecz w pewnym sensie twarde, poświadczające o doświadczeniu w prowadzeniu trudnych rozmów.
Albert Rims, po krótkiej wymianie spojrzeń z Trentem zdecydował podać się dłoń szlachcicowi i uścisnął ją lekko, natomiast potem skierował dłoń do Rinehearta, aby i z nim się przywitać. Żona pana Rimsa oraz pan Trent pozostali za plecami głównego właściciela, zaledwie kiwając głowami. – Dzień dobry. Tak, Albert Rimes, to moja żona Cynthia oraz przyjaciel i współwłaściciel Oscar Trent. Miło panów poznać, choć przyznam... mógł pan lord uprzedzić – odrzekł Albert, ewidentnie próbując zgrywać pewniejszego, niż był w rzeczywistości. Zaraz jednak odchrząknął, prostując się niczym struna. – Czego chcecie od naszej rozgłośni? Została zamknięta i nie zamierzamy wznawiać jej pracy – mężczyzna najwidoczniej był absolutnie pewny swego oglądu na sytuację. Oczywiście szlachcic spodziewał się takiego podejścia i właściwie nie był absolutnie zdziwiony postawą jegomościa oraz słowami.
– Panie Rimes, stoimy w obliczu wojny - terroru, który wyniszcza nasz kraj. Nasze społeczeństwo. Wielu boryka się z byciem piętnowanym, są prześladowani za swoje pochodzenie, a okrucieństwo czarnej magii poznajemy na każdym kroku. Ludzie potrafią zniknąć dnia na dzień, sytuacja zmienia się diametralnie, nowe punkty pomocy i ratunku potrafią zostać przeniesione w ciągu kilku godzin, często dowiadujemy się o tym dopiero z kolejnego wydania gazety – zaraz jednak w zdanie wtrącił się Trent, który zniecierpliwiony, przepchał się przez Alberta.
– Do rzeczy! – warknął z jednoczesnym strachem w głosie. Gorączkowo łypał okiem to na Romulusa, to na Kierana, szukając w którymkolwiek czegoś podejrzanego, co dałoby mu możliwość do przerwania spotkania.
– Panie Trent, stoimy po tej samej stronie. Proszę, czy możemy oszczędzić sobie krzyków? – wypowiadając słowa, szlachcic nie uciekał spojrzeniem. Wpatrywał się chłodem tęczówek w rozognione oczy Oscara, któremu najwyraźniej niewiele było potrzeba do zakończenia rozmowy.
| rzut na Veritas Claro z poprzedniego posta (bo żem jest lama i dałam zły link)
1 tura Veritas Claro, działa Protecta
Odniósł wrażenie, że jego wzrok wyostrzył się, a najbliższe otoczenie nie ma przed nim żadnych tajemnic. Choć może nie był w stanie dostrzec każdej kropli spływającej po ogołoconych gałęziach akacji, to jednak wszystko wokół było w pełni prawdziwe. Równie ważne było to, że pobliski teren stał się częściowo nieprzychylny wobec czarnej magii, co przy pojawieniu się wroga miało stanowić przewagę w walce. Pozbawione zieleni drzewa stanowiły ważne punkty obserwacji, dopóki spomiędzy nich nie wyłoniły się trzy sylwetki. Uważne wejrzenie aurora było w stanie zweryfikować czy widziane przez niego oblicza pokrywały się z wyjawionymi personaliami. Dwóch mężczyzn, jedna kobieta i zdystansowana postawa podszyta nieufnością. Najbardziej nerwowością wykazywał się pan Trent, przez co Kieran mimowolnie zmarszczył brwi. Na przód jednak wysunął się Albert Rims, prezentując większe opanowanie. Lord Abbott przyjaźnie podał dłoń, ta zaś nie została odtrącona. Kiedy powitalny gest został skierowany ku Rineheartowi, czarodziej w odpowiedzi pokręcił głową, nie godząc się na podobne spuszczenie gardy. – Dopiero co uleczyłem dłoń – nie wyrażał skruchy, wyrzucił z siebie suchy komunikat, który mógł zostać odebrany jako wymówka, choć słowa pokrywały się ze stanem faktycznym. Lecz jego największą obawą było wypuszczenie z prawej dłoni różdżki, wieloletnie doświadczenie w trudnym zawodzie nie pozwalało mu uśpić czujności nawet dla dobra prowadzonych negocjacji. Wymiana zdań była akurat zadaniem szlachcica, Kieran wierzył w krasomówcze zdolności lorda, w przeszłości miał okazję się z nimi zapoznać, wszak obaj działali w obrębie tego samego departamentu. Jednakże początek dialogu wcale nie szedł im gładko, poczynione wprowadzenie nie przypadło do gustu jednemu z czarodziejów.
– Też lubię konkrety, więc wyjaśnijmy sobie jedno – odparł z dużą surowością na ponaglenie bardziej rzeczowego jegomościa, niezbyt przejmując się bijącą od niego wciąż podejrzliwością. – Nie jest tak, że wam nie ufamy, po prostu wojna wymaga od nas wiele ostrożności. Tylko dlatego tutaj jestem, aby upewnić się, że nic złego nikomu się nie przydarzy.
– A może to właśnie obecność kogoś za kim wystawiono list gończy ściągnie na nas niebezpieczeństwo? – temu zarzutowi nie dało się zaprzeczyć, jednak Kieran i Romulus dołożyli wszelkich starań, aby upewnić się, że nikt za nimi nie wyruszył do Irlandii.
– Jeśli nikt poza nami o tym spotkaniu nie wie, jesteśmy bezpieczni. I skoro już tutaj jesteśmy, to chociaż porozmawiajmy.
Z jakichś powodów znajdująca się przed nimi trójka stawiła się w wyznaczonym miejscu spotkania. Już samo stawienie się tutaj było obłożone ryzykiem. Oczywistym jest, że nie każdy chce się podczas tej wojny udzielać, niektórzy woleli przeczekać, liczyć na to, że unikną losu ofiary, przypadkowej czy dokładnie wytypowanej przez chory reżim. W spotkaniu wciąż nie przeszkodziły żadne służby mundurowe, zatem państwo Rims i pan Trent nie utożsamiali się z obecną władzą.
– Porozmawiać nie zaszkodzi – przemówił wreszcie kobiecy głos. Czarownica nieustannie stała za mężem, bardzo ostrożnie wychodząc z roli obserwatora. – Nic jednak obiecać nie możemy.
– Dobrze, porozmawiajmy, choć zaczynam się domyślać dokąd prowadzi ta cała rozmowa – zaraz po żonie przemówił Albert, dając przynajmniej szansę, aby propozycja Zakonu kierowana do nich chociaż wybrzmiała. Kieran milcząco czekał, aż to Romulus podejmie ponownie temat. W międzyczasie uniósł prawą dłoń, gest był ostrożny i dobrze widoczny dla wszystkich.
– Rzucę czar obronny – zakomunikował w pierwszej kolejności, dopiero po chwili wypowiadając inkantację, ruchem różdżki wskazując na przestrzeń po prawej stronie, w myślach wizualizując zarys bariery, która miała uczynić ich niewidzialnymi dla innych. – Salvio Hexia.
rzucam na Salvio Hexia (ST 80)
1 tura Veritas Claro, działa Protecta
Odniósł wrażenie, że jego wzrok wyostrzył się, a najbliższe otoczenie nie ma przed nim żadnych tajemnic. Choć może nie był w stanie dostrzec każdej kropli spływającej po ogołoconych gałęziach akacji, to jednak wszystko wokół było w pełni prawdziwe. Równie ważne było to, że pobliski teren stał się częściowo nieprzychylny wobec czarnej magii, co przy pojawieniu się wroga miało stanowić przewagę w walce. Pozbawione zieleni drzewa stanowiły ważne punkty obserwacji, dopóki spomiędzy nich nie wyłoniły się trzy sylwetki. Uważne wejrzenie aurora było w stanie zweryfikować czy widziane przez niego oblicza pokrywały się z wyjawionymi personaliami. Dwóch mężczyzn, jedna kobieta i zdystansowana postawa podszyta nieufnością. Najbardziej nerwowością wykazywał się pan Trent, przez co Kieran mimowolnie zmarszczył brwi. Na przód jednak wysunął się Albert Rims, prezentując większe opanowanie. Lord Abbott przyjaźnie podał dłoń, ta zaś nie została odtrącona. Kiedy powitalny gest został skierowany ku Rineheartowi, czarodziej w odpowiedzi pokręcił głową, nie godząc się na podobne spuszczenie gardy. – Dopiero co uleczyłem dłoń – nie wyrażał skruchy, wyrzucił z siebie suchy komunikat, który mógł zostać odebrany jako wymówka, choć słowa pokrywały się ze stanem faktycznym. Lecz jego największą obawą było wypuszczenie z prawej dłoni różdżki, wieloletnie doświadczenie w trudnym zawodzie nie pozwalało mu uśpić czujności nawet dla dobra prowadzonych negocjacji. Wymiana zdań była akurat zadaniem szlachcica, Kieran wierzył w krasomówcze zdolności lorda, w przeszłości miał okazję się z nimi zapoznać, wszak obaj działali w obrębie tego samego departamentu. Jednakże początek dialogu wcale nie szedł im gładko, poczynione wprowadzenie nie przypadło do gustu jednemu z czarodziejów.
– Też lubię konkrety, więc wyjaśnijmy sobie jedno – odparł z dużą surowością na ponaglenie bardziej rzeczowego jegomościa, niezbyt przejmując się bijącą od niego wciąż podejrzliwością. – Nie jest tak, że wam nie ufamy, po prostu wojna wymaga od nas wiele ostrożności. Tylko dlatego tutaj jestem, aby upewnić się, że nic złego nikomu się nie przydarzy.
– A może to właśnie obecność kogoś za kim wystawiono list gończy ściągnie na nas niebezpieczeństwo? – temu zarzutowi nie dało się zaprzeczyć, jednak Kieran i Romulus dołożyli wszelkich starań, aby upewnić się, że nikt za nimi nie wyruszył do Irlandii.
– Jeśli nikt poza nami o tym spotkaniu nie wie, jesteśmy bezpieczni. I skoro już tutaj jesteśmy, to chociaż porozmawiajmy.
Z jakichś powodów znajdująca się przed nimi trójka stawiła się w wyznaczonym miejscu spotkania. Już samo stawienie się tutaj było obłożone ryzykiem. Oczywistym jest, że nie każdy chce się podczas tej wojny udzielać, niektórzy woleli przeczekać, liczyć na to, że unikną losu ofiary, przypadkowej czy dokładnie wytypowanej przez chory reżim. W spotkaniu wciąż nie przeszkodziły żadne służby mundurowe, zatem państwo Rims i pan Trent nie utożsamiali się z obecną władzą.
– Porozmawiać nie zaszkodzi – przemówił wreszcie kobiecy głos. Czarownica nieustannie stała za mężem, bardzo ostrożnie wychodząc z roli obserwatora. – Nic jednak obiecać nie możemy.
– Dobrze, porozmawiajmy, choć zaczynam się domyślać dokąd prowadzi ta cała rozmowa – zaraz po żonie przemówił Albert, dając przynajmniej szansę, aby propozycja Zakonu kierowana do nich chociaż wybrzmiała. Kieran milcząco czekał, aż to Romulus podejmie ponownie temat. W międzyczasie uniósł prawą dłoń, gest był ostrożny i dobrze widoczny dla wszystkich.
– Rzucę czar obronny – zakomunikował w pierwszej kolejności, dopiero po chwili wypowiadając inkantację, ruchem różdżki wskazując na przestrzeń po prawej stronie, w myślach wizualizując zarys bariery, która miała uczynić ich niewidzialnymi dla innych. – Salvio Hexia.
rzucam na Salvio Hexia (ST 80)
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Ostrożność Rinehearta była na wagę złota i przede wszystkim pokazywała, że nie było to czcze spotkanie. Nie było tu mowy o fanaberii idealistów, a o konkretnych działaniach mających faktyczny wpływ na ludzi. Lorda również cieszył fakt dzierżonej przez czarodzieja różdżki – ciągle gotowej, ciągle na straży, ciągle niezłożonej na rzecz uprzejmości. Lubił takie podejście, choć samemu z niego nie korzystał, uwiązany w konwenanse oraz przyzwyczajenia przynależne wychowaniu.
Chociaż miał gotową odpowiedź na zasadne pytanie jednego z właścicieli rozgłośni, powstrzymał się ze słowami, słysząc, że z ust towarzysza zdążyła wypłynąć odpowiedź. Respektował starszego czarodzieja i być może w innych okolicznościach uśmiechnąłby się na jego słowa, dostrzegając tak odmienne podejście od własnego.
Zerknął na Kierana i kiwnął w podzięce głową za nałożenie bariery. Oparcie tak doświadczonego czarodzieja niebywale zdejmowało ciężar z barków, chociaż o tym nie musiał przez chwilę myśleć. Ciężkie czasy zmuszały do dostosowywania się, przyjmowania postaw i obowiązków, które bez zawieruchy wydarzeń stały z boku, niewzruszone. Chwila nostalgii przywracająca stary ład, dzieląca na tych, którym przyszło czarować różdżką i tych, którzy robili to słowem? Czy może jednak ta sytuacja uwypuklała, że na wojnie ten podział był również potrzebny dla uniknięcia niepotrzebnego chaosu? – Kontynuując, nie chcemy państwa namawiać do ryzykowania własnego życia i aktywnego uczestniczenia w procederze. Pewna… osoba – zaczął, choć zaraz potem delikatnie uśmiechnął się na myśl o Beckettcie. – A raczej grupa osób – był pewien, że naukowiec zdążył zaangażować już większe grono. Zresztą, on sam już przecież w tym uczestniczył. – Chciałaby wznowić działalność magicznej rozgłośni radiowej. I nim państwo zaprotestujecie – delikatnie uniósł dłonie, tym samym prosząc o chwilę ciszy. – To naprawdę może przysłużyć się w konflikcie, z jakim przyszło nam się mierzyć, ludzie tego potrzebują. Państwa wynalazek mógłby okazać się… właściwie okazał się, dlatego tu jesteśmy, rewolucyjnym postępem, szczególnie biorąc pod uwagę me wcześniejsze słowa – ton nie łamał się, ani przesadnie nie wyrażał emocji. Całym sobą był niczym spokojna tafla jeziora, odbijająca bliki jasnego światła padającego z nieba przysłoniętego białymi kłębami puchu.
Albert wciągnął powoli powietrze i spojrzał na żonę. Myślał. Rozważał i zastanawiał się, analizując, jak wiele z przewidywanych przez niego scenariuszy sprawdziło oraz objawiło w słowach szlachcica. Oscar natychmiast pokręcił głową, a zaraz potem odwrócił się i złapała za głowę, wlepiając ślepia w ścianę przyrody, jak gdyby w niej pragnął znaleźć ukojenie.
Lord odczekał dłuższą chwilę, a gdy żadne słowo nie padło, odchrząknął delikatnie, postępując krok bliżej towarzystwa. – Nie znamy się jednak na tym urządzeniu. Potrzebujemy pomocy, drodzy państwo, nie wysuwamy żądań, zaledwie prosimy – dodał, a mówiąc, skupiał się najbardziej na Albercie, wierząc, że to on miał najwięcej do powiedzenia w kwestii całego zarządu. Właściciel spuścił głowę i westchnął ciężko, pozwalając, aby szum wiatru przeciął chwilową ciszę, zbierając myśli każdej osoby należącej do tego spotkania.
Cynthia delikatnie przesunęła dłonią po ramieniu męża i spojrzała prosto w wyczekujące oczy szlachcica. – W czym potrzebujecie pomocy? – zaraz po jej pytaniu odwrócił się Trent, przeklinając siarczyście pod nosem. – Chcecie naszej rozgłośni, naszego wynalazku, tak? – bąknął, podchodząc ponownie. Kopnął na bok leżący i niewinny kamień, celując mniej więcej w jedno z drzew. Zaraz Rims podniósł spojrzenie, najpierw wodząc nim po przyjacielu, potem po Kieranie, aż wreszcie zatrzymując się na Abbottcie. – Ja… chyba rozumiem – mruknął i kiwnął głową. Zaraz jednak w jego słowa, które miały paść, wtrącił się Oscar. – A ja nie. Co wam to niby da? – warknął, kręcąc dalej głową. – Oscar… - szepnęła kobieta nieco karcąco, lecz ten zbył ją gestem dłoni.
– Nie czuje się pan jakby żył w chaosie? Nie chciałby pan usłyszeć słowa niesionego na całą Anglię, Szkocję i Irlandię? Słowa dającego nadzieję? Informacje, pomoc… wytchnienie? – zadawał pytania, chciał zmusić rozmówcę do refleksji, aby odpowiedział sobie sam przed sobą, może nawet zaledwie wewnątrz siebie. Oscar zmierzył wzrokiem czarodziejów, a potem westchnął ciężko, faktycznie odpowiadając samemu sobie we własnej głowie.
Chociaż miał gotową odpowiedź na zasadne pytanie jednego z właścicieli rozgłośni, powstrzymał się ze słowami, słysząc, że z ust towarzysza zdążyła wypłynąć odpowiedź. Respektował starszego czarodzieja i być może w innych okolicznościach uśmiechnąłby się na jego słowa, dostrzegając tak odmienne podejście od własnego.
Zerknął na Kierana i kiwnął w podzięce głową za nałożenie bariery. Oparcie tak doświadczonego czarodzieja niebywale zdejmowało ciężar z barków, chociaż o tym nie musiał przez chwilę myśleć. Ciężkie czasy zmuszały do dostosowywania się, przyjmowania postaw i obowiązków, które bez zawieruchy wydarzeń stały z boku, niewzruszone. Chwila nostalgii przywracająca stary ład, dzieląca na tych, którym przyszło czarować różdżką i tych, którzy robili to słowem? Czy może jednak ta sytuacja uwypuklała, że na wojnie ten podział był również potrzebny dla uniknięcia niepotrzebnego chaosu? – Kontynuując, nie chcemy państwa namawiać do ryzykowania własnego życia i aktywnego uczestniczenia w procederze. Pewna… osoba – zaczął, choć zaraz potem delikatnie uśmiechnął się na myśl o Beckettcie. – A raczej grupa osób – był pewien, że naukowiec zdążył zaangażować już większe grono. Zresztą, on sam już przecież w tym uczestniczył. – Chciałaby wznowić działalność magicznej rozgłośni radiowej. I nim państwo zaprotestujecie – delikatnie uniósł dłonie, tym samym prosząc o chwilę ciszy. – To naprawdę może przysłużyć się w konflikcie, z jakim przyszło nam się mierzyć, ludzie tego potrzebują. Państwa wynalazek mógłby okazać się… właściwie okazał się, dlatego tu jesteśmy, rewolucyjnym postępem, szczególnie biorąc pod uwagę me wcześniejsze słowa – ton nie łamał się, ani przesadnie nie wyrażał emocji. Całym sobą był niczym spokojna tafla jeziora, odbijająca bliki jasnego światła padającego z nieba przysłoniętego białymi kłębami puchu.
Albert wciągnął powoli powietrze i spojrzał na żonę. Myślał. Rozważał i zastanawiał się, analizując, jak wiele z przewidywanych przez niego scenariuszy sprawdziło oraz objawiło w słowach szlachcica. Oscar natychmiast pokręcił głową, a zaraz potem odwrócił się i złapała za głowę, wlepiając ślepia w ścianę przyrody, jak gdyby w niej pragnął znaleźć ukojenie.
Lord odczekał dłuższą chwilę, a gdy żadne słowo nie padło, odchrząknął delikatnie, postępując krok bliżej towarzystwa. – Nie znamy się jednak na tym urządzeniu. Potrzebujemy pomocy, drodzy państwo, nie wysuwamy żądań, zaledwie prosimy – dodał, a mówiąc, skupiał się najbardziej na Albercie, wierząc, że to on miał najwięcej do powiedzenia w kwestii całego zarządu. Właściciel spuścił głowę i westchnął ciężko, pozwalając, aby szum wiatru przeciął chwilową ciszę, zbierając myśli każdej osoby należącej do tego spotkania.
Cynthia delikatnie przesunęła dłonią po ramieniu męża i spojrzała prosto w wyczekujące oczy szlachcica. – W czym potrzebujecie pomocy? – zaraz po jej pytaniu odwrócił się Trent, przeklinając siarczyście pod nosem. – Chcecie naszej rozgłośni, naszego wynalazku, tak? – bąknął, podchodząc ponownie. Kopnął na bok leżący i niewinny kamień, celując mniej więcej w jedno z drzew. Zaraz Rims podniósł spojrzenie, najpierw wodząc nim po przyjacielu, potem po Kieranie, aż wreszcie zatrzymując się na Abbottcie. – Ja… chyba rozumiem – mruknął i kiwnął głową. Zaraz jednak w jego słowa, które miały paść, wtrącił się Oscar. – A ja nie. Co wam to niby da? – warknął, kręcąc dalej głową. – Oscar… - szepnęła kobieta nieco karcąco, lecz ten zbył ją gestem dłoni.
– Nie czuje się pan jakby żył w chaosie? Nie chciałby pan usłyszeć słowa niesionego na całą Anglię, Szkocję i Irlandię? Słowa dającego nadzieję? Informacje, pomoc… wytchnienie? – zadawał pytania, chciał zmusić rozmówcę do refleksji, aby odpowiedział sobie sam przed sobą, może nawet zaledwie wewnątrz siebie. Oscar zmierzył wzrokiem czarodziejów, a potem westchnął ciężko, faktycznie odpowiadając samemu sobie we własnej głowie.
| 2 tura Veritas Claro, działa Protecta i Salvio Hexia
Udało mu się zabezpieczyć teren kolejnym zaklęciem, co nadało całemu spotkaniu jeszcze więcej dyskrecji. Mimo to auror wciąż rozglądał się na różne strony w poszukiwaniu niepokojących oznak wrogiej obecności. Palce prawej dłoni co chwila zaciskał się na różdżce, opuszkami wystukiwał tylko znany sobie rytm, bezdźwięczny, ale wyczuwalny dla niego samego. Słuchał uważnie słów kompana. Wolał nie wtrącać się zbytnio w dyskusję, ponieważ miał pewne obawy, że może coś nieopacznie powiedzieć, choćby jedno słowo za dużo, bądź pewną kwestię zaakcentować zbyt szorstko. Inaczej było, gdy musiał przemawiać do ludzi o podobnej mentalności, w takim przypadku jakoś łatwiej było dotrzeć do podległych mu aurorów z pomocą wręcz żołnierskiego żargonu. Każdy też zazwyczaj wiedział, co ma robić i w jaki sposób, był w stanie podporządkować się bez zgłaszania sprzeciwów, wątpliwości, dodatkowych roszczeń. Podczas spotkania w akacjowym sadzie, przed zamkniętym na cztery spusty lokalem, nie miał nawet prawa narzucać swojego zdania, choć było niewątpliwie słuszne. I tak wykazywał dużo wyrozumiałości, aby zrozumieć sytuacje obecnych tu osób, które może wcale nie chciały podejmować ryzyka. Choć Kieran niewiele wiedział o dziedzinach naukowych, Stevie zawsze rozumiał z tego znacznie więcej, to jednak nie był kompletnym ignorantem, doceniał ogrom pracy włożony w wynalezienie technologii, która pozwala zapoznawać się wszystkim czarodziejom z nowymi informacjami na bieżąco. Kiedyś Jackie sama kupiła radioodbiornik do ich domu, ale dorwały się do niego zmutowane bahanki.
Pomimo zapewnień o braku chęci narażania trójki właścicieli zamkniętego już czarodziejskiego radia, pan Trent nadal zdawał się mieć najwięcej obiekcji, podczas gdy małżeństwo zdawało się mocniej zastanawiać nad całą propozycją. Być może to kobieca łagodność i jej wpływ na męża mogła stanowić klucz dla sukcesu rozpoczętych negocjacji. Kieran musiał jednak powiedzieć coś od siebie, pewne kwestie ująć prostszym językiem, w zgodzie ze swoim chłopskim rozumem.
– Podczas walki najważniejsza jest informacja. Jedna trafna wieść wystarczy, aby prawidłowo ocenić sytuację i zaraz ustalić taktykę do ataku lub podjąć decyzję o odwrocie – ujął sprawę dość prosto, przedstawiając perspektywę, którą wypracowywał przez wszystkie lata aurorskiej kariery. Właściwie taki punkt widzenia narzucono mu już podczas kursu, gdy ledwo opuścił szkolne mury, aby poznać smak dorosłego życia. Niełatwą obrał sobie ścieżkę kariery, ale tego przecież chciał. Po to się narodził, aby walczyć ze złem, a także żeby walczyć za innych. – W tej wojnie giną ludzie, którzy wcale nie chcą w niej uczestniczyć, którzy nią są do niej nawet przygotowani. Powinni chociaż wiedzieć kiedy i gdzie mogą uciekać. Powinni mieć możliwość dowiedzieć się, czy ich bliscy prawdopodobnie zostali ujęci żywcem albo skończyli w zbiorowej mogile. Albo chociaż usłyszeć, że nie tylko oni znoszą trudy tej wojny i po prostu nie są sami.
Z własnego doświadczenia wiedział czym jest niepewność o los najbliższych. Raz jeszcze przesunął spojrzeniem po rozmówcach, pragnąc dotrzeć do ich ludzkiej natury, która nie była zdolna tylko do czynienia zła, ale również dobra.
– Słowo pisane nie dociera od razu, czasem dociera za późno. Nie chcemy was narażać, potrzebujemy tylko urządzeń i waszej wiedzy.
– Czyli potrzebujecie wszystkiego, co dla nas najważniejsze! Wiecie chociaż ile lat nam zajęło stworzenie radia od podstaw?! Ile wysiłku i wyrzeczeń to kosztowało?! A wy przychodzicie na gotowe!
– Oscar, musimy podejść do sprawy spokojnie.
– Spokojnie? Kiedy nasze dokonania trafią w cudze ręce?
Kieran wyprostował się mocno, jego sylwetka nabrała więcej mocy i stanowczości. Wystąpił krok do przodu, aby zmierzyć nerwowego jegomościa wzrokiem, świadomie korzystając z różnicy wzrostu działającej na jego korzyść.
– Nie chodzi nam o zaszczyt, tyko o dobro ludzi – oświadczył kategorycznie, poniekąd doprowadzając do impasu. Psidwacza mać, mógł się w ogóle nie odzywać! Zaraz przetarł zmęczoną twarz dłonią i wycofał równie szybko, co wystąpił do przodu, po czym znów spojrzał w jeden punkt gdzieś w bok, zaciskając mocno usta. Naprawdę już się nie odezwie, lepiej nie będzie wprowadzał więcej nieporozumień. Aż miał wyrzuty sumienia, że tak namieszał.
Udało mu się zabezpieczyć teren kolejnym zaklęciem, co nadało całemu spotkaniu jeszcze więcej dyskrecji. Mimo to auror wciąż rozglądał się na różne strony w poszukiwaniu niepokojących oznak wrogiej obecności. Palce prawej dłoni co chwila zaciskał się na różdżce, opuszkami wystukiwał tylko znany sobie rytm, bezdźwięczny, ale wyczuwalny dla niego samego. Słuchał uważnie słów kompana. Wolał nie wtrącać się zbytnio w dyskusję, ponieważ miał pewne obawy, że może coś nieopacznie powiedzieć, choćby jedno słowo za dużo, bądź pewną kwestię zaakcentować zbyt szorstko. Inaczej było, gdy musiał przemawiać do ludzi o podobnej mentalności, w takim przypadku jakoś łatwiej było dotrzeć do podległych mu aurorów z pomocą wręcz żołnierskiego żargonu. Każdy też zazwyczaj wiedział, co ma robić i w jaki sposób, był w stanie podporządkować się bez zgłaszania sprzeciwów, wątpliwości, dodatkowych roszczeń. Podczas spotkania w akacjowym sadzie, przed zamkniętym na cztery spusty lokalem, nie miał nawet prawa narzucać swojego zdania, choć było niewątpliwie słuszne. I tak wykazywał dużo wyrozumiałości, aby zrozumieć sytuacje obecnych tu osób, które może wcale nie chciały podejmować ryzyka. Choć Kieran niewiele wiedział o dziedzinach naukowych, Stevie zawsze rozumiał z tego znacznie więcej, to jednak nie był kompletnym ignorantem, doceniał ogrom pracy włożony w wynalezienie technologii, która pozwala zapoznawać się wszystkim czarodziejom z nowymi informacjami na bieżąco. Kiedyś Jackie sama kupiła radioodbiornik do ich domu, ale dorwały się do niego zmutowane bahanki.
Pomimo zapewnień o braku chęci narażania trójki właścicieli zamkniętego już czarodziejskiego radia, pan Trent nadal zdawał się mieć najwięcej obiekcji, podczas gdy małżeństwo zdawało się mocniej zastanawiać nad całą propozycją. Być może to kobieca łagodność i jej wpływ na męża mogła stanowić klucz dla sukcesu rozpoczętych negocjacji. Kieran musiał jednak powiedzieć coś od siebie, pewne kwestie ująć prostszym językiem, w zgodzie ze swoim chłopskim rozumem.
– Podczas walki najważniejsza jest informacja. Jedna trafna wieść wystarczy, aby prawidłowo ocenić sytuację i zaraz ustalić taktykę do ataku lub podjąć decyzję o odwrocie – ujął sprawę dość prosto, przedstawiając perspektywę, którą wypracowywał przez wszystkie lata aurorskiej kariery. Właściwie taki punkt widzenia narzucono mu już podczas kursu, gdy ledwo opuścił szkolne mury, aby poznać smak dorosłego życia. Niełatwą obrał sobie ścieżkę kariery, ale tego przecież chciał. Po to się narodził, aby walczyć ze złem, a także żeby walczyć za innych. – W tej wojnie giną ludzie, którzy wcale nie chcą w niej uczestniczyć, którzy nią są do niej nawet przygotowani. Powinni chociaż wiedzieć kiedy i gdzie mogą uciekać. Powinni mieć możliwość dowiedzieć się, czy ich bliscy prawdopodobnie zostali ujęci żywcem albo skończyli w zbiorowej mogile. Albo chociaż usłyszeć, że nie tylko oni znoszą trudy tej wojny i po prostu nie są sami.
Z własnego doświadczenia wiedział czym jest niepewność o los najbliższych. Raz jeszcze przesunął spojrzeniem po rozmówcach, pragnąc dotrzeć do ich ludzkiej natury, która nie była zdolna tylko do czynienia zła, ale również dobra.
– Słowo pisane nie dociera od razu, czasem dociera za późno. Nie chcemy was narażać, potrzebujemy tylko urządzeń i waszej wiedzy.
– Czyli potrzebujecie wszystkiego, co dla nas najważniejsze! Wiecie chociaż ile lat nam zajęło stworzenie radia od podstaw?! Ile wysiłku i wyrzeczeń to kosztowało?! A wy przychodzicie na gotowe!
– Oscar, musimy podejść do sprawy spokojnie.
– Spokojnie? Kiedy nasze dokonania trafią w cudze ręce?
Kieran wyprostował się mocno, jego sylwetka nabrała więcej mocy i stanowczości. Wystąpił krok do przodu, aby zmierzyć nerwowego jegomościa wzrokiem, świadomie korzystając z różnicy wzrostu działającej na jego korzyść.
– Nie chodzi nam o zaszczyt, tyko o dobro ludzi – oświadczył kategorycznie, poniekąd doprowadzając do impasu. Psidwacza mać, mógł się w ogóle nie odzywać! Zaraz przetarł zmęczoną twarz dłonią i wycofał równie szybko, co wystąpił do przodu, po czym znów spojrzał w jeden punkt gdzieś w bok, zaciskając mocno usta. Naprawdę już się nie odezwie, lepiej nie będzie wprowadzał więcej nieporozumień. Aż miał wyrzuty sumienia, że tak namieszał.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Spojrzał dosyć wymownie na starszego czarodzieja i chociaż respektował jego decyzje, nie uważał, by dobrym pomysłem było dzielenie się tak otwarcie i konkretnie możliwymi planami wykorzystania rozgłośni. Były to cenne informacje, a dotarcie do tych ludzi mogło w następstwie okazać się kluczowe dla wroga. Ścisnął lekko szczękę, gorzko przełykając informacje, którymi podzielił się auror. Czy nie zdradzało to nazbyt ich strategii? Czy nie dolewał oliwy do ognia, którym z pewnością jawił się pan Trent? Ostatecznie jednak czarodziej pokiwał głową, przyznając słowom towarzysza rację. Działali tutaj wspólnie, nie było mowy o żadnym sporze między nimi. – Państwa wynalazek wciąż pozostanie wasz. – Przeszedł niemal natychmiast, jak przystało na Abbotta, do łagodzenia możliwych iskier konfliktu. – Nikt nie odbierze państwu dokonań. Chodzi nam o bezpieczeństwo – każdego człowieka, mugola, jak i czarodzieja. Tak, jak pan Rineheart rozwinął, pragnę jeszcze raz podkreślić: słowo pisane jest zbyt powolne, zaś rozgłośnia mogłaby umożliwić niemal tak szybki kontakt, niczym za pomocą lusterka dwukierunkowego. Niech państwo spojrzą na to z szerszej perspektywy. Ilu ludzi można by w ten sposób ocalić jeśli... wydarzyłoby się jakieś nieszczęście? Odwrócić od pewnych czynów. Ewakuować – zauważył, a w głowie rozgrzmiała burza na myśl o sytuacji z początku października, gdy młody dziennikarz zawinił z wydaniem proroka codziennego, zdradzając tak wiele kryjówek. Gdyby wtedy posiadali rozgłośnię… Gniew w nim wzbierał na myśl o tym karygodnym czynie, którego dopuścił się jeden z mieszkańców Doliny, jednak nie śmiał o tym wspomnieć na głos. Zerknął jedynie pobieżnie na Kierana. Czy wiedział? Czy ktoś przekazał mu o tym wszystkim, co wydarzyło się w związku z Prorokiem Codziennym?
– Całkiem wielu… – westchnęła kobieta, zaciskając szczupłe palce na ramieniu męża, tym samym, sprowadzając lorda ponownie na płaszczyznę rozmowy. Szukał słów, którymi mógłby przekonać dalej właścicieli rozgłośni, ci zaś wydali się zamilknąć, nawet Trent, szczególnie poruszony postawą aurora.
– Pamiętacie państwo słowa naszego Ministra z ostatniego wydania Proroka Codziennego? – wkroczył na grząski grunt. – „Cywilu, pomagaj walczącym o naszą wspólną wolność. Nie pozwólmy na to, by okupant złamał serce Brytanii. Pozostańmy silni” – zacytowawszy, wyprostował się nieco bardziej, najwyraźniej będąc dumnym patriotą. Nie zmierzał się tego wstydzić, podobnie, jak faktu, że dla niego ministrem wciąż pozostała Longbottom.
– Chcecie tylko sprzętu? – zapytał się wreszcie Rims, natychmiast unosząc dłoń w kierunku swojego przyjaciela, choć ten tym razem wydawał się nie chcieć wszczynać kolejnego protestu. – Cóż, potrzebujemy zorientować się przede wszystkim w wymaganiach właśnie sprzętowych, oraz tym, co państwo są w stanie nam przekazać. Udzielić ewentualnych wskazówek, a także informacji…
– Mam... Mamy wam to wszystko… po prostu oddać?
– Pożyczyć – zaoferował taką propozycję. – Na czas bliżej nieokreślony – dodał, wpatrując się wyczekująco w rozmówcę.
– Pożyczyć… – mruknął Rims, przeczesując niedbale włosy w zamyśleniu.
– Jeśli zależy państwu na pieniądzach, jestem w stanie przekazać odpowiednią kwotę – zaczął powoli Abbott, jednak nie dokończył, wszak Rims prędko podniósł głowę i zaprzeczył gestem dłoni.
– No co też pan… to o kraj chodzi – mruknął, ciężko wzdychając. Czyli również patriota. – O ludzi – smętnie jęknął od nosem. Romulus uśmiechnął się wewnętrznie, ciesząc, że dotarli najwyraźniej z Kieranem do punktu, w którym właściciele rozgłośni zaczynali rozumieć powagę i możliwości. – Dajcie nam chwilę – machnął dłonią Albert i odszedł na bok, zaraz za nim ruszyła jego żona i Oscar, wciąż z nietęgą miną. Choć urywki słów zdawało się słyszeć, tak lord po prostu czekał. Splótł dłonie przed sobą, zwieszając je bezwiednie. Zerknął pobieżnie na Rineheart, jednak nie odezwał się słowem, wierząc, że prawdopodobnie myśleli o tym samym. Choć kto wiedział, co czaiło się pod siwiejącą strzechą?
Po kilku minutach i dobrze słyszalnej sprzeczce trójka właścicieli rozgłośni podeszła do lorda oraz aurora. Zmieszany Oscar nie spoglądał na nich, patrzył gdzieś w bok, jakby wciąż borykał się z decyzją, natomiast państwo Rimes wzięli kilka głęboki oddechów nim raczyli wypowiedzieć najważniejsze tego dnia słowa. – Niech będzie, zgadzamy się.
Dopiero teraz twarz Romulusa nieco złagodniała, choć próżno było w niej szukać znamion pobłażliwości. Wystawił więc dłoń w kierunku właściciela, aby przypieczętować zgodę uściskiem. Nie spodziewał się fanfar czy kolorowych fajerwerków, jednak w jakimś sensie mu ulżyło. – Wspaniale, dziękujemy.
– Całkiem wielu… – westchnęła kobieta, zaciskając szczupłe palce na ramieniu męża, tym samym, sprowadzając lorda ponownie na płaszczyznę rozmowy. Szukał słów, którymi mógłby przekonać dalej właścicieli rozgłośni, ci zaś wydali się zamilknąć, nawet Trent, szczególnie poruszony postawą aurora.
– Pamiętacie państwo słowa naszego Ministra z ostatniego wydania Proroka Codziennego? – wkroczył na grząski grunt. – „Cywilu, pomagaj walczącym o naszą wspólną wolność. Nie pozwólmy na to, by okupant złamał serce Brytanii. Pozostańmy silni” – zacytowawszy, wyprostował się nieco bardziej, najwyraźniej będąc dumnym patriotą. Nie zmierzał się tego wstydzić, podobnie, jak faktu, że dla niego ministrem wciąż pozostała Longbottom.
– Chcecie tylko sprzętu? – zapytał się wreszcie Rims, natychmiast unosząc dłoń w kierunku swojego przyjaciela, choć ten tym razem wydawał się nie chcieć wszczynać kolejnego protestu. – Cóż, potrzebujemy zorientować się przede wszystkim w wymaganiach właśnie sprzętowych, oraz tym, co państwo są w stanie nam przekazać. Udzielić ewentualnych wskazówek, a także informacji…
– Mam... Mamy wam to wszystko… po prostu oddać?
– Pożyczyć – zaoferował taką propozycję. – Na czas bliżej nieokreślony – dodał, wpatrując się wyczekująco w rozmówcę.
– Pożyczyć… – mruknął Rims, przeczesując niedbale włosy w zamyśleniu.
– Jeśli zależy państwu na pieniądzach, jestem w stanie przekazać odpowiednią kwotę – zaczął powoli Abbott, jednak nie dokończył, wszak Rims prędko podniósł głowę i zaprzeczył gestem dłoni.
– No co też pan… to o kraj chodzi – mruknął, ciężko wzdychając. Czyli również patriota. – O ludzi – smętnie jęknął od nosem. Romulus uśmiechnął się wewnętrznie, ciesząc, że dotarli najwyraźniej z Kieranem do punktu, w którym właściciele rozgłośni zaczynali rozumieć powagę i możliwości. – Dajcie nam chwilę – machnął dłonią Albert i odszedł na bok, zaraz za nim ruszyła jego żona i Oscar, wciąż z nietęgą miną. Choć urywki słów zdawało się słyszeć, tak lord po prostu czekał. Splótł dłonie przed sobą, zwieszając je bezwiednie. Zerknął pobieżnie na Rineheart, jednak nie odezwał się słowem, wierząc, że prawdopodobnie myśleli o tym samym. Choć kto wiedział, co czaiło się pod siwiejącą strzechą?
Po kilku minutach i dobrze słyszalnej sprzeczce trójka właścicieli rozgłośni podeszła do lorda oraz aurora. Zmieszany Oscar nie spoglądał na nich, patrzył gdzieś w bok, jakby wciąż borykał się z decyzją, natomiast państwo Rimes wzięli kilka głęboki oddechów nim raczyli wypowiedzieć najważniejsze tego dnia słowa. – Niech będzie, zgadzamy się.
Dopiero teraz twarz Romulusa nieco złagodniała, choć próżno było w niej szukać znamion pobłażliwości. Wystawił więc dłoń w kierunku właściciela, aby przypieczętować zgodę uściskiem. Nie spodziewał się fanfar czy kolorowych fajerwerków, jednak w jakimś sensie mu ulżyło. – Wspaniale, dziękujemy.
| 3 tura Veritas Claro, działa Protecta i Salvio Hexia
Bardzo cenił sobie mówienie wprost o szczerych założeniach, jednak po paru chwilach dopuścił do siebie myśl, że mógł wyjawić pewne szczegóły za szybko, bądź też nie powinien zdradzać ich wcale. Chyba zbyt dokładnie określił jak wielkie znaczenie strategiczne miałoby dla promugolskiej strony radio. Nawet zerknął na Romulusa, niby to tylko orientacyjnie i bez okazywania wielkiej skruchy, jednak potem podrapał się po zarośniętej brodzie, ujawniając tym gestem pewną nerwowość. Zaczął poważnie się obawiać, że swoim temperamentem zniweczył cały plan, wszak po drodze szlachcic zdołał podkreślić jak istotna będzie prowadzona tego dnia rozmowa. Rozbudził u najbardziej sceptycznego rozmówcy płomienne emocje, a tego właśnie należało unikać najbardziej. Gdyby w tym spotkaniu nie uczestniczyła kobieta pełna wyrozumiałości i skłonna łagodzić obyczaje towarzyszy w imię dobra ogółu, w tej chwili negocjacje zostałyby zerwane.
Wcale się nie wydawało, aby mieli dobrą pozycję negocjacyjną, przynajmniej Kieran sądził tak do chwili, póki lord Abbott nie zaoferował pieniędzy w zamian za ogromną pomoc przy tworzeniu rozgłośni. Prawdopodobnie dla przedstawiciela najwyższej warstwy czarodziejskiego społeczeństwa – tej przyzwoitej części wspomnianej warstwy! – taki wydatek nie byłby czymś znaczącym, choć w czasach wojny każdy galeon ma znaczenie. Finansowe wspomożenie działań organizacji poniekąd równoznaczne było z przetrwaniem wielu istnień. Rineheart również nie wpadłby na to, aby wspomnień o wypożyczeniu sprzętu, co zresztą brzmiało o wiele lepiej, niż wizja odebrania własności, z której właściciele byli niebywale dumni. Od razu można było dostrzec różnicę, jak mogą być przez innych odbierane ważne argumenty, kiedy przedstawiane są przez osobę mocno obytą ze słowem. Auror już tylko przyglądał się otoczeniu milcząco, czasem zerkając na trójkę dyskutującą w pewnym oddaleniu. Nadzieja odrobinę w nim urosła, kiedy Rims odmówił wzięcia pieniędzy za zaangażowanie ich wynalazku w wojnę, ale każdy może zmienić zdanie w ostatniej chwili. Kieran poruszył palcami prawej dłoni, lekko rozluźniając uścisk na różdżce, aby zaraz znów ścisnąć ją mocno, gdy narada zakończyła się, a państwo Rims i pan Trent znów stanęli naprzeciw. Zapadł werdykt, wówczas Rineheart instynktownie rozluźnił ramiona z powodu odczuwalnej ulgi.
– Ja także bardzo dziękuję – dodał od siebie natychmiast, na wydechu, nie bardzo wiedząc jakiego zachowania się oczekuje w podobnej sytuacji i od kogoś takiego jak on, czyli strażnika porządku o srogiej aparycji. – Nie chciałem wcześniej nikogo urazić – dopowiedział jeszcze, zerkając przy tym na Oscara, który niby nie był już tak wielce gniewny, choć w jego oczach kryła się niechęć kierowana ku aurorowi przede wszystkim.
– Nie żeby w pańskich słowach nie było racji, ale po prostu… – kobieta przerwała, spojrzeniem szukając zrozumienia u lorda Abbotta. – Proszę się nie obrazić, ale czasem trzeba więcej subtelności.
– Ale mamy pewne warunki – rzekł stanowczo pan Trent, łokciem trącając swojego kompana jakby ponaglająco.
– Chcemy mieć jakikolwiek wgląd w to, co dzieje się z naszym sprzętem. Nie wydaje się to bardzo wygórowana prośba. Jesteśmy skłonni wydać potrzebne przyrządy na czas nieokreślony, jak to pan nadmienił, ale w przypadku częstego korzystania z urządzeń ważna jest ich konserwacja.
Kieran zmarszczył brwi, mimowolnie uznając takie żądanie za pewną komplikację. Doprawdy, nijak nie znał się na nowinkach technicznych, ale był przekonany, ze Stevie dopilnuje wszystkiego jak trzeba. Z drugiej strony nie uśmiechało mu się uspokajać właścicieli radia poprzez wyjawianie personaliów numerologa, a bez tego to raczej ciężko przekonywać o światłości jego umysłu. Tym razem trzymał się swojego postanowienia i nie mielił jęzorem, wolał oddać głos Romulusowi.
Bardzo cenił sobie mówienie wprost o szczerych założeniach, jednak po paru chwilach dopuścił do siebie myśl, że mógł wyjawić pewne szczegóły za szybko, bądź też nie powinien zdradzać ich wcale. Chyba zbyt dokładnie określił jak wielkie znaczenie strategiczne miałoby dla promugolskiej strony radio. Nawet zerknął na Romulusa, niby to tylko orientacyjnie i bez okazywania wielkiej skruchy, jednak potem podrapał się po zarośniętej brodzie, ujawniając tym gestem pewną nerwowość. Zaczął poważnie się obawiać, że swoim temperamentem zniweczył cały plan, wszak po drodze szlachcic zdołał podkreślić jak istotna będzie prowadzona tego dnia rozmowa. Rozbudził u najbardziej sceptycznego rozmówcy płomienne emocje, a tego właśnie należało unikać najbardziej. Gdyby w tym spotkaniu nie uczestniczyła kobieta pełna wyrozumiałości i skłonna łagodzić obyczaje towarzyszy w imię dobra ogółu, w tej chwili negocjacje zostałyby zerwane.
Wcale się nie wydawało, aby mieli dobrą pozycję negocjacyjną, przynajmniej Kieran sądził tak do chwili, póki lord Abbott nie zaoferował pieniędzy w zamian za ogromną pomoc przy tworzeniu rozgłośni. Prawdopodobnie dla przedstawiciela najwyższej warstwy czarodziejskiego społeczeństwa – tej przyzwoitej części wspomnianej warstwy! – taki wydatek nie byłby czymś znaczącym, choć w czasach wojny każdy galeon ma znaczenie. Finansowe wspomożenie działań organizacji poniekąd równoznaczne było z przetrwaniem wielu istnień. Rineheart również nie wpadłby na to, aby wspomnień o wypożyczeniu sprzętu, co zresztą brzmiało o wiele lepiej, niż wizja odebrania własności, z której właściciele byli niebywale dumni. Od razu można było dostrzec różnicę, jak mogą być przez innych odbierane ważne argumenty, kiedy przedstawiane są przez osobę mocno obytą ze słowem. Auror już tylko przyglądał się otoczeniu milcząco, czasem zerkając na trójkę dyskutującą w pewnym oddaleniu. Nadzieja odrobinę w nim urosła, kiedy Rims odmówił wzięcia pieniędzy za zaangażowanie ich wynalazku w wojnę, ale każdy może zmienić zdanie w ostatniej chwili. Kieran poruszył palcami prawej dłoni, lekko rozluźniając uścisk na różdżce, aby zaraz znów ścisnąć ją mocno, gdy narada zakończyła się, a państwo Rims i pan Trent znów stanęli naprzeciw. Zapadł werdykt, wówczas Rineheart instynktownie rozluźnił ramiona z powodu odczuwalnej ulgi.
– Ja także bardzo dziękuję – dodał od siebie natychmiast, na wydechu, nie bardzo wiedząc jakiego zachowania się oczekuje w podobnej sytuacji i od kogoś takiego jak on, czyli strażnika porządku o srogiej aparycji. – Nie chciałem wcześniej nikogo urazić – dopowiedział jeszcze, zerkając przy tym na Oscara, który niby nie był już tak wielce gniewny, choć w jego oczach kryła się niechęć kierowana ku aurorowi przede wszystkim.
– Nie żeby w pańskich słowach nie było racji, ale po prostu… – kobieta przerwała, spojrzeniem szukając zrozumienia u lorda Abbotta. – Proszę się nie obrazić, ale czasem trzeba więcej subtelności.
– Ale mamy pewne warunki – rzekł stanowczo pan Trent, łokciem trącając swojego kompana jakby ponaglająco.
– Chcemy mieć jakikolwiek wgląd w to, co dzieje się z naszym sprzętem. Nie wydaje się to bardzo wygórowana prośba. Jesteśmy skłonni wydać potrzebne przyrządy na czas nieokreślony, jak to pan nadmienił, ale w przypadku częstego korzystania z urządzeń ważna jest ich konserwacja.
Kieran zmarszczył brwi, mimowolnie uznając takie żądanie za pewną komplikację. Doprawdy, nijak nie znał się na nowinkach technicznych, ale był przekonany, ze Stevie dopilnuje wszystkiego jak trzeba. Z drugiej strony nie uśmiechało mu się uspokajać właścicieli radia poprzez wyjawianie personaliów numerologa, a bez tego to raczej ciężko przekonywać o światłości jego umysłu. Tym razem trzymał się swojego postanowienia i nie mielił jęzorem, wolał oddać głos Romulusowi.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nieco zdziwiony zwrócił spojrzenie ku aurorowi, jednak nie przerwał mu – nie odniósł się właściwie do jego słów bardziej, zaledwie przeciągając ponownie błękitne oczy ku właścicielom rozgłośni w oczekiwaniu na ich odpowiedź do słów Rinehearta. Zatrzymał je dłużej, na kobiecie, która najwyraźniej oczekiwała od szlachcica jakiegoś potwierdzenia jej słów? Jednak Romulus nie pokwapił się o to, nie miał zamiaru w żaden sposób umniejszać aurorowi, choć mógł nie zgadzać się w pełni z jego postępowaniem, tak ani myślał obniżać jego autorytet, nawet jeśli już dawno nie znajdowali się na ministerialnych korytarzach. Na szczęście słowa Trenta, towarzyszące Albertowi prędko rozwiały ciszę, która mogła nastać. Choć było to szczęściem w nieszczęściu. Wymagające żądanie, mogące wprowadzić nieco luk w zabezpieczeniach całej inicjatywy, burzyło obraz przebiegających negocjacji. Z drugiej strony może w ten sposób właścicieli również udałoby się zaangażować nieco bardziej w cały projekt? Dostrzegał tego ducha walki w Rimsie, a temperament Trenta również poświadczał o wojowniczym podejściu. – Oczywiście – przytaknął natychmiast, skupiając się w głównej mierze na Albercie. – Będą państwo mogli mieć dostęp do sprzętu, sprawdzania jego stanu i konserwacji. Rzecz jasna po uprzedniej kontroli tożsamości, przedsięwzięcie zbyt wiele zakłada, abyśmy mogli ryzykować, więc myślę, że chociażby hasło weryfikujące tożsamość będzie adekwatne – zerknął w kierunku swojego towarzysza, aby przez krótką chwilę ocenić, jego reakcję na własne słowa. Zaraz potem jednak znów się odezwał, najwyraźniej nie kończąc jeszcze swojego monologu. – Jednakże takie kwestie myślę, że omówimy w przyszłości. Prosiłbym w takim razie państwa o wyznaczenie terminu przetransportowania sprzętu do nowej placówki – tylko gdzie ona właściwie miała się znajdować? Wierzył jednak, że pewność siebie, którą dzierżył w głosie, zdoła stłumić pytania właścicieli. – Zajmiemy się wszystkim, proszę się nie martwić – dodał, prewencyjnie próbując uspokoić możliwe wątpliwości. – Jeśli istnieje również taka możliwość, prosiłbym o stworzenie listy tego co jest oraz tego czego brakuje, abyśmy sprawnie mogli dokupić lub zbudować potrzebne urządzenia dla pełnego funkcjonowania rozgłośni – rozwinął ostatecznie, tym samym milknąc i wierząc, że i tym razem zdziałał słowem to, do czego dążył.
Rzecz jasna pytania padły i były również takie, na które ciężko było odpowiedzieć bez fachowej wiedzy, którą z pewnością posiadał główny organizator tegoż przedsięwzięcia. Być może jednak Beckett powinien być tu z nimi? Niemniej jednak rozmowy koniec końców doszły do odpowiedniego konsensusu. Zamieniwszy jeszcze kilka słów wraz z właścicielami rozgłośni, ustalając ważkie elementy dalszej współpracy, starał się wykazać większą uprzejmością, chociaż wciąż wstrzemięźliwą. Obiecana lista sprzętów miała trafić w ręce nowych ochotników pragnących prowadzić rozgłośnię podczas transportu tego, co postanowili oddać państwo Rims oraz pan Trent. Uścisnął dłoń Albertowi, Oscarowi, zaś pani Cynthii ukłonił się należycie. – Wierzę, że ten dzień stał się początkiem nowego rozdziału tej wojny, a może i nawet całej Anglii. Jeszcze raz państwu szczerze dziękuję, a oto mały podarek. Mam nadzieję, że umili państwu czas – mówiąc to, wciągnął z kieszeni płaszcza butelkę ginu, oferując ją w ręce Rimsa.
I tak rozstali się, pozostawiając okolicę w pustce, którą była jakiś czas temu. Chociaż można, dopatrzeć się było wzlotów i upadków całego przebiegu konwersacji, tak lord wydawał się być całkiem zadowolony z tego, co udało się uzyskać od właścicieli. Wiedział, że spotkanie nie było łatwe dla aurora, który przez cały czas utrzymywał zaalarmowaną pozycję, gotową do defensywy w przypadku ewentualnej zasadzki. – Dobra robota – zerknął w kierunku aurora i kiwnął do niego głową w podzięce, poprawiając jednocześnie poły płaszcza. Cień uśmiechu zatańczył w kąciku ust, a krótkie spojrzenie wyrażające nie tylko wdzięczność, ale i należytą powagę, pozostało na Kieranie jeszcze przez chwilę. – Dziękuję – dodał dla podkreślenia tego, jak ważna była obecność aurora przy tym spotkaniu. Chociaż żadne zło okazało się nie czyhać na życie lorda, jak i właścicieli radia, tak działania prewencyjne były niebywale ważne. Dziękował nie tylko za obecność – w jego głosie było coś, co wskazywało, że chodziło o całokształt przebiegu. Szlachcic cenił towarzystwo starszego czarodzieja, wierząc nie tylko w jego rezon, ale przede wszystkim doświadczenie życiowe. Zresztą wiele wyniósł z obserwacji reakcji czarodzieja oraz sposobu rzucania zaklęć, niewątpliwie wyćwiczonego latami praktyki.
Nim jednak dotarli do punktu, z którego mieli się teleportować, lord zatrzymał się na chwilę i obejrzał przez ramię, a zaraz potem delikatnie odchrząknął, wracając spojrzeniem na Kierana. – Panie Rineheart, jeśli będzie pan potrzebował pomocy w różnych kwestiach, może pan na mnie liczyć. Niech pan o tym nie zapomina – choć miłe słowa ulatywały ze szlachetnych ust, tak ogrom ich powagi i chłodu w tonie, poświadczał o świadomym ich podejmowaniu i artykułowania. Nie był człowiekiem rzucającym słowa na wiatr, a i zależało mu na znajomościach. Co więcej, w jego słowach nie kryło się zaledwie proste stwierdzenie, mające pokazać aurorowi, że mógł liczyć na Abbotta, jako tylko i wyłącznie lorda oraz znawcy prawa, ale również – a być może przede wszystkim – jako sojusznika Zakonu Feniksa. – Wstąpi pan ze mną do pana Becketta? – zapytał, gdy ponownie ruszyli w drogę.
Rzecz jasna pytania padły i były również takie, na które ciężko było odpowiedzieć bez fachowej wiedzy, którą z pewnością posiadał główny organizator tegoż przedsięwzięcia. Być może jednak Beckett powinien być tu z nimi? Niemniej jednak rozmowy koniec końców doszły do odpowiedniego konsensusu. Zamieniwszy jeszcze kilka słów wraz z właścicielami rozgłośni, ustalając ważkie elementy dalszej współpracy, starał się wykazać większą uprzejmością, chociaż wciąż wstrzemięźliwą. Obiecana lista sprzętów miała trafić w ręce nowych ochotników pragnących prowadzić rozgłośnię podczas transportu tego, co postanowili oddać państwo Rims oraz pan Trent. Uścisnął dłoń Albertowi, Oscarowi, zaś pani Cynthii ukłonił się należycie. – Wierzę, że ten dzień stał się początkiem nowego rozdziału tej wojny, a może i nawet całej Anglii. Jeszcze raz państwu szczerze dziękuję, a oto mały podarek. Mam nadzieję, że umili państwu czas – mówiąc to, wciągnął z kieszeni płaszcza butelkę ginu, oferując ją w ręce Rimsa.
I tak rozstali się, pozostawiając okolicę w pustce, którą była jakiś czas temu. Chociaż można, dopatrzeć się było wzlotów i upadków całego przebiegu konwersacji, tak lord wydawał się być całkiem zadowolony z tego, co udało się uzyskać od właścicieli. Wiedział, że spotkanie nie było łatwe dla aurora, który przez cały czas utrzymywał zaalarmowaną pozycję, gotową do defensywy w przypadku ewentualnej zasadzki. – Dobra robota – zerknął w kierunku aurora i kiwnął do niego głową w podzięce, poprawiając jednocześnie poły płaszcza. Cień uśmiechu zatańczył w kąciku ust, a krótkie spojrzenie wyrażające nie tylko wdzięczność, ale i należytą powagę, pozostało na Kieranie jeszcze przez chwilę. – Dziękuję – dodał dla podkreślenia tego, jak ważna była obecność aurora przy tym spotkaniu. Chociaż żadne zło okazało się nie czyhać na życie lorda, jak i właścicieli radia, tak działania prewencyjne były niebywale ważne. Dziękował nie tylko za obecność – w jego głosie było coś, co wskazywało, że chodziło o całokształt przebiegu. Szlachcic cenił towarzystwo starszego czarodzieja, wierząc nie tylko w jego rezon, ale przede wszystkim doświadczenie życiowe. Zresztą wiele wyniósł z obserwacji reakcji czarodzieja oraz sposobu rzucania zaklęć, niewątpliwie wyćwiczonego latami praktyki.
Nim jednak dotarli do punktu, z którego mieli się teleportować, lord zatrzymał się na chwilę i obejrzał przez ramię, a zaraz potem delikatnie odchrząknął, wracając spojrzeniem na Kierana. – Panie Rineheart, jeśli będzie pan potrzebował pomocy w różnych kwestiach, może pan na mnie liczyć. Niech pan o tym nie zapomina – choć miłe słowa ulatywały ze szlachetnych ust, tak ogrom ich powagi i chłodu w tonie, poświadczał o świadomym ich podejmowaniu i artykułowania. Nie był człowiekiem rzucającym słowa na wiatr, a i zależało mu na znajomościach. Co więcej, w jego słowach nie kryło się zaledwie proste stwierdzenie, mające pokazać aurorowi, że mógł liczyć na Abbotta, jako tylko i wyłącznie lorda oraz znawcy prawa, ale również – a być może przede wszystkim – jako sojusznika Zakonu Feniksa. – Wstąpi pan ze mną do pana Becketta? – zapytał, gdy ponownie ruszyli w drogę.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Akacjowy sad
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia :: Miododajnia