Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia :: Miododajnia
Akacjowy sad
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Akacjowy sad
Miododajne akacje są rozrzucone na trawiastej przestrzeni w dość losowej kombinacji, ale ich gałęzie zostały magicznie splecione tak, by tworzyć gęsty, zielony dach nad głowami spacerowiczów. Grona białych i fioletowych kwiatów zwisają luźno - konstrukcja tworzy ciekawe, malownicze korytarze wśród pni, wokół których nieprzerwanie latają slalomami pszczoły i trzminorki.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:02, w całości zmieniany 3 razy
Atmosfera stała się znacznie lżejsza, kiedy Trent został przekonany przez zgodne małżeństwo do nawiązania próby współpracy. Zapewne moralność zwyciężyła nad dumą, a być może to przede wszystkim współczucie dla ofiar wojny zdominowało wszelkie wątpliwości. Porozumienie nadeszło zapewne dzięki otwartej postawie Romulusa, który gotów był zgodzić się na wysunięte przed drugą stronę warunki, bo tego wymagała sytuacja. Kieran także instynktownie zaczął rozważać, jak podobne wizytacje właścicieli czarodziejskiego radia wpłyną na bezpieczeństwo całego projektu, już nie tylko na fazie planowania, ale przede wszystkim na etap budowy rozgłośni i jej późniejsze funkcjonowanie. Tym bardziej należało się zastanowić nad ilością i rodzajem zabezpieczeń nałożonych wokół tak ważnego punktu strategicznego. Wszystko w swoim czacie, krok po kroku będą wspólnymi siłami dążyć do celu.
Negocjacje sfinalizowane zostały z pomocą podarku. Rineheart mógłby zachwalać krasomówcze zdolności towarzysza i wyrażać wdzięczność za jego opanowanie, lecz zawsze w swoim życiu tłumił w sobie jakikolwiek głos zachwytu. Dobrze, że udało im się wypełnić zadanie i nie trzeba było kryć się z tym, że największy udział w tym sukcesie miał właśnie lord Abbott. Nawet wyglądał na godnego zaufania i nie musiał się zbytnio starać, żeby sprawiać podobne wrażenie. Obecność Kierana z kolei trudno było określić promienną czy chociażby pokrzepiającą, po prostu zwykli ludzie rzadko odbierali go w pozytywny sposób. Zabezpieczył wszystkich przed ewentualnym atakiem, na całe szczęście niepotrzebnie. Do samego końca jego spojrzenie nie wyłapało niczego niepokojącego, poza ich piątką nie było w pobliżu nikogo innego. Spełnił swoją powinność, nie trzeba mu było za to dziękować, gdy tak naprawdę mógł zrobić znacznie więcej, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie uważał tego czasu za stracony, nawet jeśli gdzieś indziej w tym momencie mógłby czynić zwiad lub ścierać się z nieprzyjacielem. – Dobrze, że jest ze mnie jakiś pożytek – stwierdził bez zażenowania. Znacznie łatwiej było mu wprawiać w ruch dzierżoną w prawej dłoni różdżkę niż język we własnej gębie.
Spokojnie ruszyli do bezpiecznego punktu w okolicy, kiedy nagle padła ze strony szlachcica deklaracja pomocy w przyszłości. Auror rzecz jasna w odpowiedzi uważniej przyjrzał się drugiemu czarodziejowi i tylko przytaknął skinieniem wysuniętej propozycji. A potem padło pytanie, nad którym jakoś nie chciał się roztrząsać. Nie sądził, aby obecność ich obu konieczna była do zdania raportu z przebiegu zakończonego spotkania. I tak pewnie o szczegółach więcej mógłby powiedzieć lord Abbott, ponieważ Kieran skupiał się przede wszystkim na ogólnikach, a poruszone gdzieś pomiędzy nimi kwestie specyfikacji technicznych sprzętu nijak nie utrwaliły się w jego pamięci. Zapamiętał, że ważne są któreś z kabli i kilka elementów w jednostce nadawczej, ale ostatecznie właściciele radia i tak jeszcze będą musieli porozmawiać z osobami, które będą obsługiwać rozgłośnię. To chyba było nieuniknione, skoro zażądali dostępu do swojego wynalazku, który wypożyczali. – Pan Beckett zobaczy mnie innym razem – odparł wreszcie, po czym wyciągnął z kieszeni płaszcza zegarek, sprawdzając godzinę. Mimo wszystko trochę im zeszło z tą całą rozmową. – W razie potrzeby zawsze możesz liczyć na moją różdżkę – teraz to on zadeklarował jasno chęć działania. – Lordzie – dodał jeszcze na sam koniec, po czasie przypominając sobie o wpleceniu oficjalnego tytułu do wypowiedzi. Kilka sekund później głośny trzask poświadczył o opuszczeniu przez Kierana Irlandii. W tej samej chwili przez głowę Rinehearta przemknęła myśl, że na kolację zostały mu jeszcze trzy pomidory. A na śniadanie znów będzie musiał zadowolić się mlekiem i kilkoma sucharami.
| z tematu x 2 [bylobrzydkobedzieladnie]
Negocjacje sfinalizowane zostały z pomocą podarku. Rineheart mógłby zachwalać krasomówcze zdolności towarzysza i wyrażać wdzięczność za jego opanowanie, lecz zawsze w swoim życiu tłumił w sobie jakikolwiek głos zachwytu. Dobrze, że udało im się wypełnić zadanie i nie trzeba było kryć się z tym, że największy udział w tym sukcesie miał właśnie lord Abbott. Nawet wyglądał na godnego zaufania i nie musiał się zbytnio starać, żeby sprawiać podobne wrażenie. Obecność Kierana z kolei trudno było określić promienną czy chociażby pokrzepiającą, po prostu zwykli ludzie rzadko odbierali go w pozytywny sposób. Zabezpieczył wszystkich przed ewentualnym atakiem, na całe szczęście niepotrzebnie. Do samego końca jego spojrzenie nie wyłapało niczego niepokojącego, poza ich piątką nie było w pobliżu nikogo innego. Spełnił swoją powinność, nie trzeba mu było za to dziękować, gdy tak naprawdę mógł zrobić znacznie więcej, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie uważał tego czasu za stracony, nawet jeśli gdzieś indziej w tym momencie mógłby czynić zwiad lub ścierać się z nieprzyjacielem. – Dobrze, że jest ze mnie jakiś pożytek – stwierdził bez zażenowania. Znacznie łatwiej było mu wprawiać w ruch dzierżoną w prawej dłoni różdżkę niż język we własnej gębie.
Spokojnie ruszyli do bezpiecznego punktu w okolicy, kiedy nagle padła ze strony szlachcica deklaracja pomocy w przyszłości. Auror rzecz jasna w odpowiedzi uważniej przyjrzał się drugiemu czarodziejowi i tylko przytaknął skinieniem wysuniętej propozycji. A potem padło pytanie, nad którym jakoś nie chciał się roztrząsać. Nie sądził, aby obecność ich obu konieczna była do zdania raportu z przebiegu zakończonego spotkania. I tak pewnie o szczegółach więcej mógłby powiedzieć lord Abbott, ponieważ Kieran skupiał się przede wszystkim na ogólnikach, a poruszone gdzieś pomiędzy nimi kwestie specyfikacji technicznych sprzętu nijak nie utrwaliły się w jego pamięci. Zapamiętał, że ważne są któreś z kabli i kilka elementów w jednostce nadawczej, ale ostatecznie właściciele radia i tak jeszcze będą musieli porozmawiać z osobami, które będą obsługiwać rozgłośnię. To chyba było nieuniknione, skoro zażądali dostępu do swojego wynalazku, który wypożyczali. – Pan Beckett zobaczy mnie innym razem – odparł wreszcie, po czym wyciągnął z kieszeni płaszcza zegarek, sprawdzając godzinę. Mimo wszystko trochę im zeszło z tą całą rozmową. – W razie potrzeby zawsze możesz liczyć na moją różdżkę – teraz to on zadeklarował jasno chęć działania. – Lordzie – dodał jeszcze na sam koniec, po czasie przypominając sobie o wpleceniu oficjalnego tytułu do wypowiedzi. Kilka sekund później głośny trzask poświadczył o opuszczeniu przez Kierana Irlandii. W tej samej chwili przez głowę Rinehearta przemknęła myśl, że na kolację zostały mu jeszcze trzy pomidory. A na śniadanie znów będzie musiał zadowolić się mlekiem i kilkoma sucharami.
| z tematu x 2 [bylobrzydkobedzieladnie]
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 08.08.21 16:57, w całości zmieniany 1 raz
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
17 sierpnia 1957
Ani własne, wewnętrzne uwarunkowania Elaine, ani wychowanie nie wpoiło jej szczególnej pokory względem innych ludzi. Co innego natura; ta nie dbała wszakże nigdy wprost o jej wyrazy, bez najmniejszych skrupułów każąc jednak Elaine za jej brak. Kiedy miała kilka lat i zamarzyło jej się wspiąć wyżej, niż sięgał rozum. Kiedy miała kilkanaście, i zachciało jej się sprawdzić, po jak cienkim lodzie będzie w stanie stąpać, Kilka tygodni wstecz, kiedy stanęła przeciw płomieniom. Uszła z życiem, właściwie - bez znaczących uszczebków na zdrowiu, przynajmniej cielesnym. W zamian ucierpiało wszystko inne. Wizja przyszłości, teraźniejszości, przeszłości, wszystko skażone zostało zetknięciem z prawdziwym obrazem wojny. Z prawdziwą ceną wytyczonego kierunku, przecież też nie na nowo, nie dla Averych, nie dla Nottów. Była to tylko realizacja dotychczasowych postulatów, Sprawieniem własnej wyższości. A jednak, dziwnie uwłaczające obydwu stronom. Prymitywne. Obdrzydliwe. Zwierzęcy wrzask i smród palonej skóry.
Brzęczenie pszczół i słodki zapach akacji. Czy próby namacalnego niemal spotkania z ciepłymi wspomnieniami, tak, by upewnić się, że rzeczywiście takimi były, był aktem desperacji? Z pewnością. Nic jednak, co była w stanie zrobić bez opuszczania bezpiecznych murów rodowej siedziby nie przynosiło pożądanego skutku, wręcz przeciwnie, każda noc podsuwała więcej mrocznych wizji, każdy dzień przynosił kolejne, uciążliwe pytania bez odpowiedzi. Nie potrafiła też znieść towarzystwa innych. Nie potrafiła cieszyć się nawet obecnością syna. Wymknęła się więc po cichu, nie informaując nikogo. Rozważnie? Wątpliwe. Ale co dokładnie miała powiedzieć? Może to już początki paranoi, ale szczególnie tego dnia nie miała ochoty nikomu tłumaczyć się ze swoich planów.
Spędziła w labiryncie może minuty, może godziny, może lata. Czas zdawał się zatrzymać, wewnątrz czuła tylko ciepło. Nawet letnie słońce, wyjątkowo udane, wystarczająco silne by nawet w cieniu gałęzi grozić bladej cerze pierwszymi piegami nie zniechęciło jej, by pozostawać odsłoniętą, zajątą otoczeniem na tyle, by wreszcie niemal zapomnieć o własnym istnieniu. Jedna z niewielu sukni jeszcze z czasów panieńskich, delikatniejsza, zwiewniejsza, bladozielona z szalenie delikatnymi wykończeniami z beżowej koronki, tańczyła na wietrze nawet wtedy, kiedy Elaine zatrzymywała się, gdy akurat jej wzrok przykuwał wyjątkowo ładny motyl. Przez jakiś czas udało jej się rzeczywiście zatracić gdzieś pomiędzy, zawieszona bezpiecznie, miękko wyjątkowo spokojnym, arkadyjskim otoczeniem a wspomnieniami celebracji dzieciństwa.
Nie musiałą zastanawiać się gdzie iść, nogi prowadziły ją same przez te same ścieżki, którymi pędziła jako dziewczynka. Zdawało się, że wyjątkowo ma szansę wygrać tą konkretnie zabawę w chowanego. Czy liczyła, że znajdzie też jego? Nie. Tak. Nie. Czy liczyła, że on znajdzie ją? Jak zawsze, kiedy wpadała w tarapaty? Tak. Nie. Tak. Rozum nie miał tu nic do gadania, serce zdecydowało. Tym razem zdawało się, że celnie. A jednak, kiedy go usłyszała, zamarło. Nie potrafiła nawet zmusić się do tego, by po prostu odwrócić się w jego stronę. Dopóki jej wzrok pozostawał zawieszony na kwiatach, to jeszcze mogło być wyobrażenie, to jeszcze mógl być obraz z dzieciństwa. Śliczny. Błogi. Ale nie był. Zmniejszony dystans, ruch wyłowiony kątem oka wreszcie nakłonił ją również do przemieszczenie się, nieznacznie, o wpół kroku. Wstecz. Uniesione bwi zdradzały zaskoczenie, troskę, jeszcze zanim jej spojrzenie oceniło całość jego sylwetki. Zmienionej. Zawsze był postawny, ale teraz, może ze względu na ubiór, może ze względu na sposób w jaki się poruszał, wydał jej się jakby, za duży na samego siebie. Niemal niezgrabny, bez niezawisłej pewności siebie, którą mu przypisywała. Kąciki rozchylonych ust zadrgały, ale zanim intencja uśmiechu zdążyła się ziścić, kolejne słowa sprawdziły Elaine na ziemię. Tam też opuściła spojrzenie, instynktownie tuszując rozczarowanie.
-Tak mi się wydaje. - Słowa na granicy słyszalności, bardzo niecharakterystycznie dla niej. Powoli, jakby każdemu przyglądała się z osobna, zanim się na nie poważy. Nie było w nich pretensji, jedynie ogrom niepewności. - Może powinieneś sprawdzić.
Ani własne, wewnętrzne uwarunkowania Elaine, ani wychowanie nie wpoiło jej szczególnej pokory względem innych ludzi. Co innego natura; ta nie dbała wszakże nigdy wprost o jej wyrazy, bez najmniejszych skrupułów każąc jednak Elaine za jej brak. Kiedy miała kilka lat i zamarzyło jej się wspiąć wyżej, niż sięgał rozum. Kiedy miała kilkanaście, i zachciało jej się sprawdzić, po jak cienkim lodzie będzie w stanie stąpać, Kilka tygodni wstecz, kiedy stanęła przeciw płomieniom. Uszła z życiem, właściwie - bez znaczących uszczebków na zdrowiu, przynajmniej cielesnym. W zamian ucierpiało wszystko inne. Wizja przyszłości, teraźniejszości, przeszłości, wszystko skażone zostało zetknięciem z prawdziwym obrazem wojny. Z prawdziwą ceną wytyczonego kierunku, przecież też nie na nowo, nie dla Averych, nie dla Nottów. Była to tylko realizacja dotychczasowych postulatów, Sprawieniem własnej wyższości. A jednak, dziwnie uwłaczające obydwu stronom. Prymitywne. Obdrzydliwe. Zwierzęcy wrzask i smród palonej skóry.
Brzęczenie pszczół i słodki zapach akacji. Czy próby namacalnego niemal spotkania z ciepłymi wspomnieniami, tak, by upewnić się, że rzeczywiście takimi były, był aktem desperacji? Z pewnością. Nic jednak, co była w stanie zrobić bez opuszczania bezpiecznych murów rodowej siedziby nie przynosiło pożądanego skutku, wręcz przeciwnie, każda noc podsuwała więcej mrocznych wizji, każdy dzień przynosił kolejne, uciążliwe pytania bez odpowiedzi. Nie potrafiła też znieść towarzystwa innych. Nie potrafiła cieszyć się nawet obecnością syna. Wymknęła się więc po cichu, nie informaując nikogo. Rozważnie? Wątpliwe. Ale co dokładnie miała powiedzieć? Może to już początki paranoi, ale szczególnie tego dnia nie miała ochoty nikomu tłumaczyć się ze swoich planów.
Spędziła w labiryncie może minuty, może godziny, może lata. Czas zdawał się zatrzymać, wewnątrz czuła tylko ciepło. Nawet letnie słońce, wyjątkowo udane, wystarczająco silne by nawet w cieniu gałęzi grozić bladej cerze pierwszymi piegami nie zniechęciło jej, by pozostawać odsłoniętą, zajątą otoczeniem na tyle, by wreszcie niemal zapomnieć o własnym istnieniu. Jedna z niewielu sukni jeszcze z czasów panieńskich, delikatniejsza, zwiewniejsza, bladozielona z szalenie delikatnymi wykończeniami z beżowej koronki, tańczyła na wietrze nawet wtedy, kiedy Elaine zatrzymywała się, gdy akurat jej wzrok przykuwał wyjątkowo ładny motyl. Przez jakiś czas udało jej się rzeczywiście zatracić gdzieś pomiędzy, zawieszona bezpiecznie, miękko wyjątkowo spokojnym, arkadyjskim otoczeniem a wspomnieniami celebracji dzieciństwa.
Nie musiałą zastanawiać się gdzie iść, nogi prowadziły ją same przez te same ścieżki, którymi pędziła jako dziewczynka. Zdawało się, że wyjątkowo ma szansę wygrać tą konkretnie zabawę w chowanego. Czy liczyła, że znajdzie też jego? Nie. Tak. Nie. Czy liczyła, że on znajdzie ją? Jak zawsze, kiedy wpadała w tarapaty? Tak. Nie. Tak. Rozum nie miał tu nic do gadania, serce zdecydowało. Tym razem zdawało się, że celnie. A jednak, kiedy go usłyszała, zamarło. Nie potrafiła nawet zmusić się do tego, by po prostu odwrócić się w jego stronę. Dopóki jej wzrok pozostawał zawieszony na kwiatach, to jeszcze mogło być wyobrażenie, to jeszcze mógl być obraz z dzieciństwa. Śliczny. Błogi. Ale nie był. Zmniejszony dystans, ruch wyłowiony kątem oka wreszcie nakłonił ją również do przemieszczenie się, nieznacznie, o wpół kroku. Wstecz. Uniesione bwi zdradzały zaskoczenie, troskę, jeszcze zanim jej spojrzenie oceniło całość jego sylwetki. Zmienionej. Zawsze był postawny, ale teraz, może ze względu na ubiór, może ze względu na sposób w jaki się poruszał, wydał jej się jakby, za duży na samego siebie. Niemal niezgrabny, bez niezawisłej pewności siebie, którą mu przypisywała. Kąciki rozchylonych ust zadrgały, ale zanim intencja uśmiechu zdążyła się ziścić, kolejne słowa sprawdziły Elaine na ziemię. Tam też opuściła spojrzenie, instynktownie tuszując rozczarowanie.
-Tak mi się wydaje. - Słowa na granicy słyszalności, bardzo niecharakterystycznie dla niej. Powoli, jakby każdemu przyglądała się z osobna, zanim się na nie poważy. Nie było w nich pretensji, jedynie ogrom niepewności. - Może powinieneś sprawdzić.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Strona 2 z 2 • 1, 2
Akacjowy sad
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia :: Miododajnia