Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Wistmans Wood
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wistmans Wood
Ten niesamowity las znajduje się w dolinie rzeki Dart, rozpościerając się na terenach hrabstwa Kornwalii. Nietypowy porost roślin i drzew jedni nazywają zjawiskiem naturalnym, inny zaś dopatrują się w nim anomalii, stworzonej przy pomocy magii. W pobliskich wioskach z matki na córki powtarzana jest legenda, że niegdyś las był labiryntem z którego wyjść mógł jedynie ktoś wierny. Przed laty kobiety zostawiały swych mężów w środku lasu i zabierały lniany sznurek, którym oznaczały drogę. Tylko ci, którzy dochowali wierności odnajdywali drogę do domu. Pozostali wiązani byli z magią lasu, już na wieczność mając błąkać się między drzewami, próbując odnaleźć drogę do domu. 14 maja ludzie z pobliskiej wioski organizują niewielki festyn na upamiętnienie i potrzymanie życia legendy.
Zrzucone z dużej wysokości lustro rozpadało się na milion małych kawałków. Każdy kawałek ranił, rozcinał, wzniecał ból i znieczulał. Zaklęte pośrodku tego wszystkiego ciało nie miało szans. Tonęło w deszczu czerwonych kropel w kruchości świetlistych drobin. Tyle ran jednocześnie, tyle bodźców, twarzy, języków i ohydnych palców wyciskających z uwięzionego ciała kolejne krople krwi. Przez tę chwilę nie było jej w lesie, pod sylwetkami oprawców, pod szorstką ziemią, pod słońcem, które na ten widok chowało się za chmurami. Nie patrzeć, nie pamiętać, a może wreszcie nawet nie czuć. Istniały sposoby, by ciało wytrąciło duszę ze środka, przygasiło oczy. Istniały sposoby, by przetrwać w chwili największego kataklizmu. Zamknąć się w bezpiecznej myśli, zatrzasnąć w niej i czekać. Albo umrzeć już teraz. Mugolska krew chętnie brudziła twarze dumnych wojowników, bohaterów czystości, wysłanników mroku. Cora Howell niczym więcej nie była, kawałkiem życia, na które oni nie wydali zgody, które rodziło się wbrew naturze. Gorsze, niemożliwie magiczne, wstrętne. Nic niewarte.
W pewnej chwili ustało szczekanie, zniknął ból, rozproszył się dźwięk rozrywanych tkanin, a buciki przestały szurać po ziemi, rzucać się, walczyć. Nie brodziła w tej beznadziei od teraz, nie dotykała jej pierwszy raz. Mogła być najbardziej przyzwoita, dobra, kochana i uczynna – to niczego nie zmieniało, bo los wiedział lepiej, bo los był już znudzony wiecznym zamknięciem w leśnym domku. Tam nie było ekscesów, przygód, zaskakujących zwrotów akcji. Ale tu! Ha! Tutaj dział się dramat, o którym nikt nie miał prawa się dowiedzieć.
Twój chłopak? I nagle oczy znów popatrzyły, uszy zaczęły słyszeć. Wrzaski, odgłosy walki, przekleństwa i nasączone tym wszystkim wojownicze szczekanie. Ktoś się zjawił. Szarpnęła się, jakby przebudzona z chwili totalnego odrętwienia. Ścisnęła mocniej przy ciele rozdarte kawałki sukienki, kiedy jeden z nich ustąpił i przestał. Po prostu przestał, a ona uniosła głowę, przełykając własne łzy. Szamotanina, obrazy ruchomych sylwetek, a może nawet błysk zaklęcia. Nie pojmowała wiele, nie docierały do niej sensy tych figur. Kręciło jej się w głowie, szumy drażniły uszy. Nie do końca wiedziała, jak daleko są, czy nie tkwią wciąż przy niej, gotowi kopnąć ładną buzię przy następnym zrywie. Minutę, może więcej, zajęło jej zorientowanie się, że tamci jednak byli dalej. Rzucali się na kogoś, odciągnął od niej ich uwagę. On… bronił jej? Kłak nerwowo poszczekiwał, potem któregoś ugryzł w łydkę. Słyszała wyrazy bólu, posapywania, odgłosy ciężkich buciorów i własne serce, kompletnie przerażone serce. Nie tknęli jej, bo ktoś próbował pomóc. I teraz jego spotykała krzywda, a ona nie mogła zrobić nic, by to wszystko przerwać. Ostatkiem sił macała kawałki leśnej ścieżki, ale pod palcami czuła jedynie trawy i drobne kamyki. Żadnej różdżki. Wydawało jej się, że łamały jej się kości za każdym razem, gdy tylko chciała się podnieść. Poczynić cokolwiek, kiedy padały kolejne ciosy.
Zbyt słaba, zbyt sparaliżowana przez wciąż narastające w myślach straszydła, przez obietnice szeptane jej do ucha przez samą śmierć. – Kłak… - zawołała połamaną melodią, smakując znów krwi. Dlaczego nie potrafiła się ruszyć? Dlaczego? Przecież nie zdołali jej sponiewierać aż tak, nie zdołali pozbawić przytomności, zniszczyć. A może się myliła? Zakłamane kalkulacje rzeczywistości odbierały jej rozum.
Do czasu. Do czasu, aż nie usłyszała swojego imienia. Wypowiadanego z taką mocą, z taką komendą i właśnie tym głosem. Głosem Michaela, który mógł oznaczać już tylko jedno: umarła albo to był naprawdę on. Tonks. W przypływie adrenaliny uniosła się mocniej na łokciach, ignorując wszystkie niewygody. Spomiędzy sylwetek oprawców wyłapać próbowała twarz tego, który próbował o nią walczyć, a teraz musiał i chronić siebie. Nie myliła się. Być może dziś nie istniała żadna inna twarz, którą znała tak dobrze, tak bardzo. O ile nie był jej halucynacją, to koszmar tego wszystkiego urósł. Nie mogła pozwolić, by cierpiał, nie chciała się na to godzić. Kazał uciekać, ratować się, porzucić go tutaj i skazać na zagładę. Ich było trzech. Ale tych drugich też przecież było trzech. Psidwak mocował się z jednym z nich, wyciskając bolesne wycie z sinych ust. Pobudzona w chwili potężnych emocji Cora czuła, że wstanie, że spróbuje, a już na pewno go tu nie zostawi. Dłonią objęła kawałek połamanej gałęzi, tylko to mogło jej pomóc. Podniosła się. Właściwie to zerwała, dopiero przy końcu wyczuwając, jak bardzo jest potłuczona. Zacisnęła usta, a potem uniosła kija, mocno obejmując go dłońmi. – Ej, wy! – rzuciła, zaskakując najpewniej samą siebie. Czy naprawdę to robiła? Klatka piersiowa unosiła się szybko. Postawiła krok w stronę złoczyńców. – Natychmiast go zostawcie – ostrzegła, chociaż broda jej drgnęła. Bała się ich, ale na pewno nie mogła pozwolić, by zabili Tonksa. Miernie wyglądała poszarpana dziewczyna z patykiem w dłoni, ale może chociaż to zdoła odwrócić ich uwagę. Jeden z nich zareagował, ruszył w jej stronę i zarechotał. Drugi szarpał się z psem. Coro Howell, czy potrafisz przywalić facetowi kijem? Uwolniła zaklęty w piąstce piasek i skierowała prosto w podłe oczy. Potem tylko spróbowała uderzyć.
W pewnej chwili ustało szczekanie, zniknął ból, rozproszył się dźwięk rozrywanych tkanin, a buciki przestały szurać po ziemi, rzucać się, walczyć. Nie brodziła w tej beznadziei od teraz, nie dotykała jej pierwszy raz. Mogła być najbardziej przyzwoita, dobra, kochana i uczynna – to niczego nie zmieniało, bo los wiedział lepiej, bo los był już znudzony wiecznym zamknięciem w leśnym domku. Tam nie było ekscesów, przygód, zaskakujących zwrotów akcji. Ale tu! Ha! Tutaj dział się dramat, o którym nikt nie miał prawa się dowiedzieć.
Twój chłopak? I nagle oczy znów popatrzyły, uszy zaczęły słyszeć. Wrzaski, odgłosy walki, przekleństwa i nasączone tym wszystkim wojownicze szczekanie. Ktoś się zjawił. Szarpnęła się, jakby przebudzona z chwili totalnego odrętwienia. Ścisnęła mocniej przy ciele rozdarte kawałki sukienki, kiedy jeden z nich ustąpił i przestał. Po prostu przestał, a ona uniosła głowę, przełykając własne łzy. Szamotanina, obrazy ruchomych sylwetek, a może nawet błysk zaklęcia. Nie pojmowała wiele, nie docierały do niej sensy tych figur. Kręciło jej się w głowie, szumy drażniły uszy. Nie do końca wiedziała, jak daleko są, czy nie tkwią wciąż przy niej, gotowi kopnąć ładną buzię przy następnym zrywie. Minutę, może więcej, zajęło jej zorientowanie się, że tamci jednak byli dalej. Rzucali się na kogoś, odciągnął od niej ich uwagę. On… bronił jej? Kłak nerwowo poszczekiwał, potem któregoś ugryzł w łydkę. Słyszała wyrazy bólu, posapywania, odgłosy ciężkich buciorów i własne serce, kompletnie przerażone serce. Nie tknęli jej, bo ktoś próbował pomóc. I teraz jego spotykała krzywda, a ona nie mogła zrobić nic, by to wszystko przerwać. Ostatkiem sił macała kawałki leśnej ścieżki, ale pod palcami czuła jedynie trawy i drobne kamyki. Żadnej różdżki. Wydawało jej się, że łamały jej się kości za każdym razem, gdy tylko chciała się podnieść. Poczynić cokolwiek, kiedy padały kolejne ciosy.
Zbyt słaba, zbyt sparaliżowana przez wciąż narastające w myślach straszydła, przez obietnice szeptane jej do ucha przez samą śmierć. – Kłak… - zawołała połamaną melodią, smakując znów krwi. Dlaczego nie potrafiła się ruszyć? Dlaczego? Przecież nie zdołali jej sponiewierać aż tak, nie zdołali pozbawić przytomności, zniszczyć. A może się myliła? Zakłamane kalkulacje rzeczywistości odbierały jej rozum.
Do czasu. Do czasu, aż nie usłyszała swojego imienia. Wypowiadanego z taką mocą, z taką komendą i właśnie tym głosem. Głosem Michaela, który mógł oznaczać już tylko jedno: umarła albo to był naprawdę on. Tonks. W przypływie adrenaliny uniosła się mocniej na łokciach, ignorując wszystkie niewygody. Spomiędzy sylwetek oprawców wyłapać próbowała twarz tego, który próbował o nią walczyć, a teraz musiał i chronić siebie. Nie myliła się. Być może dziś nie istniała żadna inna twarz, którą znała tak dobrze, tak bardzo. O ile nie był jej halucynacją, to koszmar tego wszystkiego urósł. Nie mogła pozwolić, by cierpiał, nie chciała się na to godzić. Kazał uciekać, ratować się, porzucić go tutaj i skazać na zagładę. Ich było trzech. Ale tych drugich też przecież było trzech. Psidwak mocował się z jednym z nich, wyciskając bolesne wycie z sinych ust. Pobudzona w chwili potężnych emocji Cora czuła, że wstanie, że spróbuje, a już na pewno go tu nie zostawi. Dłonią objęła kawałek połamanej gałęzi, tylko to mogło jej pomóc. Podniosła się. Właściwie to zerwała, dopiero przy końcu wyczuwając, jak bardzo jest potłuczona. Zacisnęła usta, a potem uniosła kija, mocno obejmując go dłońmi. – Ej, wy! – rzuciła, zaskakując najpewniej samą siebie. Czy naprawdę to robiła? Klatka piersiowa unosiła się szybko. Postawiła krok w stronę złoczyńców. – Natychmiast go zostawcie – ostrzegła, chociaż broda jej drgnęła. Bała się ich, ale na pewno nie mogła pozwolić, by zabili Tonksa. Miernie wyglądała poszarpana dziewczyna z patykiem w dłoni, ale może chociaż to zdoła odwrócić ich uwagę. Jeden z nich zareagował, ruszył w jej stronę i zarechotał. Drugi szarpał się z psem. Coro Howell, czy potrafisz przywalić facetowi kijem? Uwolniła zaklęty w piąstce piasek i skierowała prosto w podłe oczy. Potem tylko spróbowała uderzyć.
The member 'Cora Howell' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Paroksyzm bólu przebiegł mu po twarzy, gdy po raz pierwszy w pełni świadomie oddał kontrolę ciemności w swojej duszy. Targał nim równie wielki gniew, co po otrzymaniu listu o aresztowaniu Just, ale wtedy nie mógł nic zrobić, wtedy jego agresja nie miała ujścia. Teraz mocno trzymali go mordercy z tutejszego lasu, oszołomionego ciosem w krocze i pozbawionego magii, a Corę trzymali na krańcu różdżki.
Nie martw się człowieku, wiesz, że dam sobie radę.
Decyzja o puszczeniu wodzy samokontroli była wykalkulowana, była jego najpewniejszym - choć ryzykownym - wyjściem z tej sytuacji. Szaleństwo dawało mu teraz jedyna przewagę.
Oni są gorsi niż zwierzęta. - ta myśl skutecznie zagłuszyła w nim wszelkie wahanie, aż...
Mięśnie drgnęły, gdy usłyszał dźwięczny głos Cory. Zamarł, zanim przemiana zdążyła się na dobre rozpocząć.
Nie uciekła, cholera, nie uciekła. Nie mogę...
Mógłby coś jej zrobić, sens jej słów powoli do niego docierał. Chciała go... bronić?! Jego? Dlaczego? To nie miało sensu, powinna uciekać...
Niech ta suka się zamknie, bo stracimy swoją szansę. - gniewny i nieco spanikowany warkot narastał w jego wnętrzu, obaj nie wiedzieli w końcu, co stanie się z wilkiem jeśli pięść jednego z oprawców odbierze Michaelowi przytomność. Mężczyzna, który szykował się do ogłuszenia blondyna opuścił jednak rękę, kupując wszystkim nieco czasu i spoglądając z niedowierzaniem na Corę. Nad uchem Michaela rozbrzmiał okrutny rechot.
-Ej patrzcie, to jej chłopak! Rozbierzcie ją, niech sobie popatrzy. - rzucił do kompanów, a jeden z nich spojrzał na Corę łakomie, choć w jego stronę właśnie leciał kij.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Wygłodniały samiec nie zdążył uskoczyć przed gałęzią trzymaną przez Corę. Drewno przywaliło mu w policzek, szorstka kora rozcięła wargę. Syknął z niedowierzaniem i uniósł rękę, aby zamierzyć się na blondynkę.
Drugi napastnik mocował się z Kłakiem, który dzielnie wgryzł się w przedramię ręki, w której tamten trzymał bezużyteczną chwilowo różdżkę. Pole antymagiczne zadziałało na niekorzyść ludzi, którzy sami je rzucili - nie chroniąc ich przed fizycznymi atakami psa ani nagłą odwagą panny Howell.
Przede wszystkim nie mogło ich jednak ochronić przed potworem, który właśnie rodził się na ich oczach.
Michael najpierw poczuł zapach krwi, męskiej, gorącej, innej od ciepłej woni krwi Cory, którą czuł już od początku. Potem kątem oka dostrzegł rękę zamierzającą się na kobietę. Serce ścisnął strach, ale w żyłach zawrzał gniew.
Musisz puścić hamulce.
Puścił. Niezrażony nieudaną próbą przemiany, jeszcze raz sięgnął ku swojej wewnętrznej dzikości. Nozdrza mu zadrżały, pobudzone metaliczną krwią.
Szarpnął się wściekle, polana zalała się zółcią, zaskoczony napastnik puścił jego ramię - nie tyle z powodu użytej siły, co ze zdziwienia, widząc jak ramię pojmanego blondyna transmutuje się w dziwaczny sposób. Krzyknął, jeszcze zanim zrozumiał co rozgrywa się właśnie na jego oczach. Ten, który chciał bić Corę, obejrzał się przez ramię i zamarł.
Przemiana postępowała jeszcze szybciej niż w pełnię, choć bolała tak samo. Po kilku sekundach i kilku przemieszczonych kręgach w kręgosłupie, Michael zapomniał już z bólu, że jest Michaelem. Dlaczego to robi ani kogo miał ratować. Liczyła się tylko krew. Poderwał łeb, gdy tylko szkaradny spektakl dobiegł końca. Cora i oniemiały napastnik stali naprzeciw, miała doskonały widok na rozdzieraną koszulę, łamane kości, wydłużające się mięśnie.
Pamiętał krew. I gniew. I że bolało go właśnie przez mężczyznę, który stał tuż obok, cofając się z przerażeniem. Ten nie krwawił, ale zaraz się to naprawi.
Rzucił się mu do gardła, tamten spróbował odskoczyć, kły trafiły na bark i ramię. Wgryzł się w nie z całej siły, polanę przeciął przenikliwy krzyk.
Drugi mężczyzna zostawił Corę i ruszył na Michaela, trzeci wreszcie strząsnął z siebie Kłaka i zaczął uciekać, rozsiewając za sobą woń krwi. Michael pognał właśnie za trzecim, za tropem. Wskoczył mu na plecy, zostawiając za sobą jęki i agonię. Pazury rozszarpały kark, kły wgryzły się w gardło. Zachłeptał gorącej krwi, a mężczyzna dygotał karykaturalnie, gdy życie uciekało z niego do wilkołaczej paszczy.
Usłyszał za sobą kroki i przypomniał sobie, że zostawił jeszcze tamtych dwóch. Jeden odczołgiwał się nieudolnie, podpierając się rannym ramieniem, drugi rzucił się do ucieczki. Instynkt kazał mu gonić za uciekającym. Rzucił się aby powalić go na ziemię, a tamten nie zdołał uniknąć ataku z zaskoczenia, nie spodziewał się jak szybka jest bestia. Kły zbliżyły się do głowy, człowiek szarpnął się, wilkołak zmienił więc zdanie i zacisnął paszczę na jego ręce, odgryzając ją razem z kością. Pośpiesznie przełykał mięso, usiłując zaspokoić głód, który nękał go odkąd zaistniał na tym świecie, od dwóch lat. Ale głodu nie dało się zaspokoić. Gorąca krew nadal go kusiła, wrócił do swojej pierwszej ofiary, rozszarpał pazurami brzuch, zębami skruszył kości i znalazł serce.
Krew stygła, przestawała być wtedy tak smakowita. Na polanie leżały trzy trupy, pies szczekał rozpaczliwie.
Woń ciepłej krwi nadal unosiła się w powietrzu. No tak. Podniósł łeb znad ostatniej ofiary i spojrzał na kobietę. Oczy rozbłysły głodem, nozdrza zafalowały. Była ranna, a on chciał zlizać tą krew, chciał odgryźć jej głowę. Zawarczał gardłowo, łapy ugięły się do skoku.
Michael 157/202 (-10)
udana przemiana
npc nie unika kija Cory
ataki wilkołaka, w tym k100 na odgryzienie ramienia
obrona npców
Nie martw się człowieku, wiesz, że dam sobie radę.
Decyzja o puszczeniu wodzy samokontroli była wykalkulowana, była jego najpewniejszym - choć ryzykownym - wyjściem z tej sytuacji. Szaleństwo dawało mu teraz jedyna przewagę.
Oni są gorsi niż zwierzęta. - ta myśl skutecznie zagłuszyła w nim wszelkie wahanie, aż...
Mięśnie drgnęły, gdy usłyszał dźwięczny głos Cory. Zamarł, zanim przemiana zdążyła się na dobre rozpocząć.
Nie uciekła, cholera, nie uciekła. Nie mogę...
Mógłby coś jej zrobić, sens jej słów powoli do niego docierał. Chciała go... bronić?! Jego? Dlaczego? To nie miało sensu, powinna uciekać...
Niech ta suka się zamknie, bo stracimy swoją szansę. - gniewny i nieco spanikowany warkot narastał w jego wnętrzu, obaj nie wiedzieli w końcu, co stanie się z wilkiem jeśli pięść jednego z oprawców odbierze Michaelowi przytomność. Mężczyzna, który szykował się do ogłuszenia blondyna opuścił jednak rękę, kupując wszystkim nieco czasu i spoglądając z niedowierzaniem na Corę. Nad uchem Michaela rozbrzmiał okrutny rechot.
-Ej patrzcie, to jej chłopak! Rozbierzcie ją, niech sobie popatrzy. - rzucił do kompanów, a jeden z nich spojrzał na Corę łakomie, choć w jego stronę właśnie leciał kij.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Wygłodniały samiec nie zdążył uskoczyć przed gałęzią trzymaną przez Corę. Drewno przywaliło mu w policzek, szorstka kora rozcięła wargę. Syknął z niedowierzaniem i uniósł rękę, aby zamierzyć się na blondynkę.
Drugi napastnik mocował się z Kłakiem, który dzielnie wgryzł się w przedramię ręki, w której tamten trzymał bezużyteczną chwilowo różdżkę. Pole antymagiczne zadziałało na niekorzyść ludzi, którzy sami je rzucili - nie chroniąc ich przed fizycznymi atakami psa ani nagłą odwagą panny Howell.
Przede wszystkim nie mogło ich jednak ochronić przed potworem, który właśnie rodził się na ich oczach.
Michael najpierw poczuł zapach krwi, męskiej, gorącej, innej od ciepłej woni krwi Cory, którą czuł już od początku. Potem kątem oka dostrzegł rękę zamierzającą się na kobietę. Serce ścisnął strach, ale w żyłach zawrzał gniew.
Musisz puścić hamulce.
Puścił. Niezrażony nieudaną próbą przemiany, jeszcze raz sięgnął ku swojej wewnętrznej dzikości. Nozdrza mu zadrżały, pobudzone metaliczną krwią.
Szarpnął się wściekle, polana zalała się zółcią, zaskoczony napastnik puścił jego ramię - nie tyle z powodu użytej siły, co ze zdziwienia, widząc jak ramię pojmanego blondyna transmutuje się w dziwaczny sposób. Krzyknął, jeszcze zanim zrozumiał co rozgrywa się właśnie na jego oczach. Ten, który chciał bić Corę, obejrzał się przez ramię i zamarł.
Przemiana postępowała jeszcze szybciej niż w pełnię, choć bolała tak samo. Po kilku sekundach i kilku przemieszczonych kręgach w kręgosłupie, Michael zapomniał już z bólu, że jest Michaelem. Dlaczego to robi ani kogo miał ratować. Liczyła się tylko krew. Poderwał łeb, gdy tylko szkaradny spektakl dobiegł końca. Cora i oniemiały napastnik stali naprzeciw, miała doskonały widok na rozdzieraną koszulę, łamane kości, wydłużające się mięśnie.
Pamiętał krew. I gniew. I że bolało go właśnie przez mężczyznę, który stał tuż obok, cofając się z przerażeniem. Ten nie krwawił, ale zaraz się to naprawi.
Rzucił się mu do gardła, tamten spróbował odskoczyć, kły trafiły na bark i ramię. Wgryzł się w nie z całej siły, polanę przeciął przenikliwy krzyk.
Drugi mężczyzna zostawił Corę i ruszył na Michaela, trzeci wreszcie strząsnął z siebie Kłaka i zaczął uciekać, rozsiewając za sobą woń krwi. Michael pognał właśnie za trzecim, za tropem. Wskoczył mu na plecy, zostawiając za sobą jęki i agonię. Pazury rozszarpały kark, kły wgryzły się w gardło. Zachłeptał gorącej krwi, a mężczyzna dygotał karykaturalnie, gdy życie uciekało z niego do wilkołaczej paszczy.
Usłyszał za sobą kroki i przypomniał sobie, że zostawił jeszcze tamtych dwóch. Jeden odczołgiwał się nieudolnie, podpierając się rannym ramieniem, drugi rzucił się do ucieczki. Instynkt kazał mu gonić za uciekającym. Rzucił się aby powalić go na ziemię, a tamten nie zdołał uniknąć ataku z zaskoczenia, nie spodziewał się jak szybka jest bestia. Kły zbliżyły się do głowy, człowiek szarpnął się, wilkołak zmienił więc zdanie i zacisnął paszczę na jego ręce, odgryzając ją razem z kością. Pośpiesznie przełykał mięso, usiłując zaspokoić głód, który nękał go odkąd zaistniał na tym świecie, od dwóch lat. Ale głodu nie dało się zaspokoić. Gorąca krew nadal go kusiła, wrócił do swojej pierwszej ofiary, rozszarpał pazurami brzuch, zębami skruszył kości i znalazł serce.
Krew stygła, przestawała być wtedy tak smakowita. Na polanie leżały trzy trupy, pies szczekał rozpaczliwie.
Woń ciepłej krwi nadal unosiła się w powietrzu. No tak. Podniósł łeb znad ostatniej ofiary i spojrzał na kobietę. Oczy rozbłysły głodem, nozdrza zafalowały. Była ranna, a on chciał zlizać tą krew, chciał odgryźć jej głowę. Zawarczał gardłowo, łapy ugięły się do skoku.
Michael 157/202 (-10)
udana przemiana
npc nie unika kija Cory
ataki wilkołaka, w tym k100 na odgryzienie ramienia
obrona npców
Can I not save one
from the pitiless wave?
Obrzydliwe słowa próbowały ją przedziurawić, rozproszyć, zatrzymać, choć pozornie nie była żadnym zagrożeniem. Ani ona, ani dokuczliwe psisko możliwe do powalenia w dwóch mocnych ciosach. Dzielna, miała być dzielna. Trzymała ją na nogach myśl, która nie przemieniła się w głos. Michael Tonks nigdy by jej nie skrzywdził. To ona. To ona przez cały ten czas gwałciła własne serce, trzymając się przez ponad pół życia jednej silnej emocji. Ta pchnięta zaskakującą magią urosła do czegoś, nad czym nie umiała zapanować. Krzywdziła ją ona, nie Michael Tonks. Nie pozwoliłby im nigdy na te potworne czyny, nie patrzyłby, jak wciskają wilgotne łapska pod jej ubrania, jak pociągają za włosy, wymuszają posłuszeństwo i duszą. Walczyłby o nią. Nie kochał jej, ale walczyłby. I dlatego Cora mierzyła się teraz ze swym potężnym przerażeniem, dlatego łamała sztywność własnych kolan i pchała wycieńczone ciało w górę, wznosiła dłonie i zaciskała wargi, czekając tylko na odpowiedni moment do ataku. Czujna, wytrenowana przez dziesiątki lat podglądania dzikich stworzeń. Drobny moment, odrobina szczęścia i niewiara oprawcy w to, że może go choćby drasnąć.
Pach. Końcówka kija wylądowała na obcym ciele, zdzierając szorstkim skrawkiem skórę. Drewno prawie wyślizgnęło jej się z dłoni, kiedy usłyszała wyraz jego bólu. Otrzeźwiło ją to. Naprawdę go uderzyła. Mocniej ścisnęła palce, ale cofnęła się również o krok lub dwa, jakby poczuła strach przez własne działanie. Zbój jednak nie został zablokowany na długo. Zbliżał się, a ona czuła, że drugi raz nie będzie potrafiła tego powtórzyć. Ani Cora Howell ani dzielny Kłak nie wiedzieli, że gdzieś między nimi budził się potwór. Skupieni na walce nie wyłapali momentu, w którym ciało aurora rozciągało się, łamało, porastało mordem i niespotykaną siłą. Dopiero potem, dopiero wraz z pierwszym warknięciem rozpoczęła się rzeź, której nie dało się przeoczyć.
Zmierzająca ku niej pieść opadła, wyłapując za sobą o wiele większe zagrożenie. Przerażenie. Przerażenie i chorobliwy ból wlały się jeszcze gwałtowniej miedzy jej oczy, na usta, na siniejące ciało. Jego przekleństwo, jego udręka, jego nienawiść i widmo wilczego mordercy. Głodne krwi ślepia, ostre zębiska, o wiele większe od tych, które kiedykolwiek próbowały ją dopaść. Człowiek i stworzenie. Dzikość i uśpiona mądrość. Dobro przygaszone przez straszliwą dominacje. Nie mieli szans. Ani tych trzech szlachetnych rzezimieszków ani Cora. Wywołał go, wywołał wilka, nie zapanował nad rozbudzającą się agresją. Albo błagał o te pazury, o masywne cielsko zdolne przygnieść całe stado złoczyńców. Myśl o tym, co będzie dalej, wcale nie była lękiem. To uczucie opanowało ją z taką mocą, że stało się niemożliwe do zdefiniowana. Na to, co nastąpiło chwilę później, nikt nie potrafiłby się przygotować.
Oko nie dogoniłoby wilczego szaleństwa, nie zniosłoby widoku wypływających z ciał wnętrzności, chrupotania łamanych kości, przegryzanych mięśni i ostatnich świstów umierających czarodziejów. Powieki opadły natychmiast, nagle, barykadując duszę głęboko w ciele. Dłonie przytknęła do uszu, a kij opadł, wabiąc Kłaka, który niemal natychmiast odskoczył i popędził prosto do niej. Ze strachu czy dla obrony? Nie wiedziała, nie pozwoliła na najmniejsze podejrzenie oczu. Po prostu nie. Kuliła się, ściskała w sobie, garbiła, łamała kolana, aż w końcu upadła znów na ziemię. Włochaty ogon ślizgał się po udach osłoniętych poprutym materiałem. Łapy wędrowały nerwowo wokół niej. Psidwak czuł jej niemoc, to nienormalne otępienie, przed którym nie dało się uciec. Być może widział Corę właśnie taką po raz pierwszy. Zakleszczona w drżącym ciele, próbowała odejść stąd, wygasić każdy ze zmysłów, pozostać tylko z myślami. Te rozpaczliwie nawoływały Michaela, przeżywały jego krzywdę, tak ciężkie brzemię, dramat, z którego nie umiała go uleczyć żadna magia.
Wiedziała, że się nie obroni. Nie umiała zlokalizować różdżki. Może zabrał ją któryś z tych przestępców, a może leżała gdzieś całkiem połamana? Spodziewała się, że ucieczka rozjuszy tylko dzikie stworzenie, zachęci do morderczej pogoni. Skupiony na o wiele silniejszych od niej przeciwnikach wilkołak zostawił ją sobie na koniec. Z nią nie było takiej zabawy, nie mogła się z nim poszarpać, nie mogła go zranić. Łzy i tak wydostawały się spomiędzy zaciśniętych powiek. Kropla za kroplą, a w nich ostatnie oddechy. Szeptała do Kłaka. Kazała mu uciekać, czmychnąć daleko, póki bestia wyżerała resztki życia z tych drugich. Nie odszedł. A kiedy stłumione dźwięki zwierzęcej makabry ustały, powoli opuściła dłonie, pozwalając im opaść na psi grzbiet. Klęczała pośrodku ciepłego jeszcze cmentarzyska. Obca krew dopływała do jej stóp. Jej zapach drażnił nos. Pociągnęła nim mocniej, walcząc z atakiem płaczu. To już koniec, koniec.
Nie wiedziała, że na nią patrzył. Szelest liści ponad jej głową, skusił oczy, obiecał im odwagę. Przecież prosił, by uciekała. Przeczuwał to, przeczuwał, że nadejdzie bestia. Donośny warkot, wzdrygnął wątłym ciałem. Czy istniało cokolwiek, co mogła zrobić? Czy można było oswoić potwora? – Michaelu – wydusiła, przełykając mieszankę krwi i łez. – To ja... Cora. To ja.
Nie rób mi krzywdy.
Wilk nie miał prawa jej posłuchać. Nie miał prawa jej poznać.
Pach. Końcówka kija wylądowała na obcym ciele, zdzierając szorstkim skrawkiem skórę. Drewno prawie wyślizgnęło jej się z dłoni, kiedy usłyszała wyraz jego bólu. Otrzeźwiło ją to. Naprawdę go uderzyła. Mocniej ścisnęła palce, ale cofnęła się również o krok lub dwa, jakby poczuła strach przez własne działanie. Zbój jednak nie został zablokowany na długo. Zbliżał się, a ona czuła, że drugi raz nie będzie potrafiła tego powtórzyć. Ani Cora Howell ani dzielny Kłak nie wiedzieli, że gdzieś między nimi budził się potwór. Skupieni na walce nie wyłapali momentu, w którym ciało aurora rozciągało się, łamało, porastało mordem i niespotykaną siłą. Dopiero potem, dopiero wraz z pierwszym warknięciem rozpoczęła się rzeź, której nie dało się przeoczyć.
Zmierzająca ku niej pieść opadła, wyłapując za sobą o wiele większe zagrożenie. Przerażenie. Przerażenie i chorobliwy ból wlały się jeszcze gwałtowniej miedzy jej oczy, na usta, na siniejące ciało. Jego przekleństwo, jego udręka, jego nienawiść i widmo wilczego mordercy. Głodne krwi ślepia, ostre zębiska, o wiele większe od tych, które kiedykolwiek próbowały ją dopaść. Człowiek i stworzenie. Dzikość i uśpiona mądrość. Dobro przygaszone przez straszliwą dominacje. Nie mieli szans. Ani tych trzech szlachetnych rzezimieszków ani Cora. Wywołał go, wywołał wilka, nie zapanował nad rozbudzającą się agresją. Albo błagał o te pazury, o masywne cielsko zdolne przygnieść całe stado złoczyńców. Myśl o tym, co będzie dalej, wcale nie była lękiem. To uczucie opanowało ją z taką mocą, że stało się niemożliwe do zdefiniowana. Na to, co nastąpiło chwilę później, nikt nie potrafiłby się przygotować.
Oko nie dogoniłoby wilczego szaleństwa, nie zniosłoby widoku wypływających z ciał wnętrzności, chrupotania łamanych kości, przegryzanych mięśni i ostatnich świstów umierających czarodziejów. Powieki opadły natychmiast, nagle, barykadując duszę głęboko w ciele. Dłonie przytknęła do uszu, a kij opadł, wabiąc Kłaka, który niemal natychmiast odskoczył i popędził prosto do niej. Ze strachu czy dla obrony? Nie wiedziała, nie pozwoliła na najmniejsze podejrzenie oczu. Po prostu nie. Kuliła się, ściskała w sobie, garbiła, łamała kolana, aż w końcu upadła znów na ziemię. Włochaty ogon ślizgał się po udach osłoniętych poprutym materiałem. Łapy wędrowały nerwowo wokół niej. Psidwak czuł jej niemoc, to nienormalne otępienie, przed którym nie dało się uciec. Być może widział Corę właśnie taką po raz pierwszy. Zakleszczona w drżącym ciele, próbowała odejść stąd, wygasić każdy ze zmysłów, pozostać tylko z myślami. Te rozpaczliwie nawoływały Michaela, przeżywały jego krzywdę, tak ciężkie brzemię, dramat, z którego nie umiała go uleczyć żadna magia.
Wiedziała, że się nie obroni. Nie umiała zlokalizować różdżki. Może zabrał ją któryś z tych przestępców, a może leżała gdzieś całkiem połamana? Spodziewała się, że ucieczka rozjuszy tylko dzikie stworzenie, zachęci do morderczej pogoni. Skupiony na o wiele silniejszych od niej przeciwnikach wilkołak zostawił ją sobie na koniec. Z nią nie było takiej zabawy, nie mogła się z nim poszarpać, nie mogła go zranić. Łzy i tak wydostawały się spomiędzy zaciśniętych powiek. Kropla za kroplą, a w nich ostatnie oddechy. Szeptała do Kłaka. Kazała mu uciekać, czmychnąć daleko, póki bestia wyżerała resztki życia z tych drugich. Nie odszedł. A kiedy stłumione dźwięki zwierzęcej makabry ustały, powoli opuściła dłonie, pozwalając im opaść na psi grzbiet. Klęczała pośrodku ciepłego jeszcze cmentarzyska. Obca krew dopływała do jej stóp. Jej zapach drażnił nos. Pociągnęła nim mocniej, walcząc z atakiem płaczu. To już koniec, koniec.
Nie wiedziała, że na nią patrzył. Szelest liści ponad jej głową, skusił oczy, obiecał im odwagę. Przecież prosił, by uciekała. Przeczuwał to, przeczuwał, że nadejdzie bestia. Donośny warkot, wzdrygnął wątłym ciałem. Czy istniało cokolwiek, co mogła zrobić? Czy można było oswoić potwora? – Michaelu – wydusiła, przełykając mieszankę krwi i łez. – To ja... Cora. To ja.
Nie rób mi krzywdy.
Wilk nie miał prawa jej posłuchać. Nie miał prawa jej poznać.
Odgryźć głowę, ale najpierw zlizać krew z jej twarzy. Dopiero co została ranna, gorąca ciecz jeszcze nie zakrzepła, pachniała apetycznie i ciepło. Wystawił język, oblizał kły ze smaku tamtych, aby nic go nie rozpraszało. Zostawił ją sobie na deser, panował spokój, będzie tylko jego. Śmiesznie mały wilczkopodobnyzwierz kulił się w jej ramionach, ale nie zdoła jej ochronić. Nim wilkołak się nie interesował, zwierzęta nie zaspokajały jego głodu.
Drgnął, gdy wydobyła z siebie głos - głos, który przed chwilą omal nie powstrzymał przemiany, omal nie uniemożliwił mu dostępu do lepszego ciała. Warknął ostrzegawczo, zamknij się, ale dziewczyna zdołała już przebudzić człowieka - człowieka, który sam, zawierając pokrętną i okrutną umowę, oddał mu wodze własnego ciała i umysłu.
To Cora. - przypomniał mu słabo, bo w tej postaci był tylko żałosnym, cichym głosikiem, niczym więcej. Smak ludzkiej krwi spętał i uśpił na moment wolę człowieka, ale teraz zaczynała się budzić - gniew opadał, wilcze serce biło wolniej, większość krwi już skosztował i wychłeptał. Nie skosztował jeszcze tylko tej kobiety. Wilkołak przekrzywił łeb, machnął ze zniecierpliwieniem ogonem. No tak, tak, to niby dla niej wszystkich wyrżnęli. Wielkie mu rzeczy. Chciałby zjeść i ją - ale na samą myśl, odczuł opór Michaela. Warknął ze złością, aby pokazać, kto teraz tu rządzi. Kłak poderwał z przerażeniem głowę, zapach krwi i łez tej Cory wydał się jeszcze intensywniejszy.
Był tak blisko, wystarczy kłapnięcie zębami.
Ale ostatnio nauczył się wiele o ludziach, o swojej nudnej połówce, o dziwnej zawziętości, jaka kierowała ich czynami. Był najedzonym, był zadowolony, po raz pierwszy w życiu zaznał pełnej wolności i nikt nie próbował go powstrzymywać. Z powodu tej Cory.
Jeśli ona zniknie, człowiek już nigdy mu na nic nie pozwoli. Skronie mu pulsowały, czuł jak nudny Michael walczy, jak adrenalina opada.
Nie, nie tak szybko.
Trudno było walczyć o ciało i głowę na raz. Człowiek nie potrafił posługiwać się wilczym ciałem, skupił się więc na przemianie - ale wilkołak pamiętał, że przecież był już w jego ciele.
W nim też można było się bawić.
Odpuścił więc nagle walkę o ciało, taktycznie, z zaskoczenia, a całą swoją dzikość przelał na psychikę. Stłamsi tego frajera, kupi sobie kilka cennych chwil. Ból zawsze na moment ogłupiał Michaela, a bestia karmiła się przecież cierpieniem.
Nad uchem Cory rozbrzmiało wilcze wycie, a bestia opadła ciężko na trawę - ale nie na ciało Cory, tylko kilka centymetrów obok, w kałużę krwi jednego z rzezimieszków. Znów rozpoczął się okrutny spektakl, choć tym razem mięśnie kurczyły się, sierść opadała na kolanę. Przed blondynką, podparty na czworakach, pojawił się w końcu nagi, zbroczony nieswoją krwią Michael.
Ale to nie był Michael. Zerknął na swoją małą dłoń, rozprostował dziwaczne palce, podniósł głowę. W jego oczach lśniły złociste ogniki głodu, złośliwości i pożądania. Rozciągnął usta w dziwnym, wilczym uśmiechu, przejechał językiem po tępych zębach. No tak, ludzie mogli komunikować się językiem.
-To ty. - spróbował nieswoim głosem, zachrypniętym i warkliwym. Klęknął, z satysfakcją spojrzał wkoło, omiatając wzrokiem kałuże krwi. Nozdrza mu drżały. Chciałby się w niej wytarzać.
-To dla ciebie to wszystko. - ta krew.
Tamta samica, utkana z mgły, tarzałaby się wraz z nim - ale ona go zdradziła, odkopała. Ta tutaj też zresztą wygoniła go z domu, ból człowieka odczuł wtedy nawet wilczą jaźnią. Siedziała w bezruchu, jak przepióreczka o złamanych skrzydłach. Naprawdę nie rozumiał, czemu nie mogli jej zjeść, to byłoby nawet miłosierne.
Już i tak za późno, w tej postaci nie mógł zbyt wiele zdziałać. Mógł przynajmniej skosztować. Wyciągnął rękę i przejechał palcami po zakrwawionym policzku Cory, ciekaw, czy jej skóra jest tak ciepła jak jej cała aura.
Oblizał palce, powoli i z namaszczeniem.* Smakowała tak, jak się spodziewał. Gorąca. Słodka i gęsta.
-Kiedyś cię zjem. - obiecał, uśmiechając się szerzej i bardziej obłąkańczo, gdy wściekły człowiek dobijał się do jego świadomości. Czas w tym ciele był kupiony i pożyczony, wiedział o tym - choć rozczarowało go, jak szybko Michael dochodzi do siebie. Chciałby jeszcze pociągnąć ją za włosy, zacisnąć łapy na jej kruchym ciele. Było warto - teraz zapamiętał sobie jej zapach i smak. Rzucił jej jeszcze ostatnie wygłodniałe spojrzenie, nozdrza zadrżały mu z bolesnego wręcz pragnienia.
Dreszcz przeszył nagle całe jego ciało, zacisnął powieki, a gdy otworzył oczy złoty poblask zniknął już z niebieskich tęczówek. Skronie pulsowały mu tępym bólem, ciało zesztywniało zresztą z niedawnego cierpienia, ruchy nie cechowały się już zwierzęcą gracją. Opuścił dłoń, podpierając się ciężko o trawę, a potem uświadomił sobie, że faktycznie jest już sobą. Na nagim ciele czuł chłodny wiatr, na rękach widział krew, a przed sobą Corę. Całą, chyba.
Wziął gwałtowny, urywany wdech - ni to wdech, ni to jęk, ni to szloch - i szybko cofnął się na łokciach, odczołgując się w tył. Słowa więzły mu w gardle, w sercu czuł jeszcze resztki wilczego zewu, w głowie przelatywały mu wspomnienia sprzed chwili. Na jakimś atawistycznym poziomie czuł satysfakcję, ale patrząc na blondynkę czuł trochę ulgi i ogrom wstydu.
Jesteś cała? - chciał spytać z troską.
-Nie uciekłaś. - wyrwało mu się zamiast tego, z pretensją.
*poglądowo
Drgnął, gdy wydobyła z siebie głos - głos, który przed chwilą omal nie powstrzymał przemiany, omal nie uniemożliwił mu dostępu do lepszego ciała. Warknął ostrzegawczo, zamknij się, ale dziewczyna zdołała już przebudzić człowieka - człowieka, który sam, zawierając pokrętną i okrutną umowę, oddał mu wodze własnego ciała i umysłu.
To Cora. - przypomniał mu słabo, bo w tej postaci był tylko żałosnym, cichym głosikiem, niczym więcej. Smak ludzkiej krwi spętał i uśpił na moment wolę człowieka, ale teraz zaczynała się budzić - gniew opadał, wilcze serce biło wolniej, większość krwi już skosztował i wychłeptał. Nie skosztował jeszcze tylko tej kobiety. Wilkołak przekrzywił łeb, machnął ze zniecierpliwieniem ogonem. No tak, tak, to niby dla niej wszystkich wyrżnęli. Wielkie mu rzeczy. Chciałby zjeść i ją - ale na samą myśl, odczuł opór Michaela. Warknął ze złością, aby pokazać, kto teraz tu rządzi. Kłak poderwał z przerażeniem głowę, zapach krwi i łez tej Cory wydał się jeszcze intensywniejszy.
Był tak blisko, wystarczy kłapnięcie zębami.
Ale ostatnio nauczył się wiele o ludziach, o swojej nudnej połówce, o dziwnej zawziętości, jaka kierowała ich czynami. Był najedzonym, był zadowolony, po raz pierwszy w życiu zaznał pełnej wolności i nikt nie próbował go powstrzymywać. Z powodu tej Cory.
Jeśli ona zniknie, człowiek już nigdy mu na nic nie pozwoli. Skronie mu pulsowały, czuł jak nudny Michael walczy, jak adrenalina opada.
Nie, nie tak szybko.
Trudno było walczyć o ciało i głowę na raz. Człowiek nie potrafił posługiwać się wilczym ciałem, skupił się więc na przemianie - ale wilkołak pamiętał, że przecież był już w jego ciele.
W nim też można było się bawić.
Odpuścił więc nagle walkę o ciało, taktycznie, z zaskoczenia, a całą swoją dzikość przelał na psychikę. Stłamsi tego frajera, kupi sobie kilka cennych chwil. Ból zawsze na moment ogłupiał Michaela, a bestia karmiła się przecież cierpieniem.
Nad uchem Cory rozbrzmiało wilcze wycie, a bestia opadła ciężko na trawę - ale nie na ciało Cory, tylko kilka centymetrów obok, w kałużę krwi jednego z rzezimieszków. Znów rozpoczął się okrutny spektakl, choć tym razem mięśnie kurczyły się, sierść opadała na kolanę. Przed blondynką, podparty na czworakach, pojawił się w końcu nagi, zbroczony nieswoją krwią Michael.
Ale to nie był Michael. Zerknął na swoją małą dłoń, rozprostował dziwaczne palce, podniósł głowę. W jego oczach lśniły złociste ogniki głodu, złośliwości i pożądania. Rozciągnął usta w dziwnym, wilczym uśmiechu, przejechał językiem po tępych zębach. No tak, ludzie mogli komunikować się językiem.
-To ty. - spróbował nieswoim głosem, zachrypniętym i warkliwym. Klęknął, z satysfakcją spojrzał wkoło, omiatając wzrokiem kałuże krwi. Nozdrza mu drżały. Chciałby się w niej wytarzać.
-To dla ciebie to wszystko. - ta krew.
Tamta samica, utkana z mgły, tarzałaby się wraz z nim - ale ona go zdradziła, odkopała. Ta tutaj też zresztą wygoniła go z domu, ból człowieka odczuł wtedy nawet wilczą jaźnią. Siedziała w bezruchu, jak przepióreczka o złamanych skrzydłach. Naprawdę nie rozumiał, czemu nie mogli jej zjeść, to byłoby nawet miłosierne.
Już i tak za późno, w tej postaci nie mógł zbyt wiele zdziałać. Mógł przynajmniej skosztować. Wyciągnął rękę i przejechał palcami po zakrwawionym policzku Cory, ciekaw, czy jej skóra jest tak ciepła jak jej cała aura.
Oblizał palce, powoli i z namaszczeniem.* Smakowała tak, jak się spodziewał. Gorąca. Słodka i gęsta.
-Kiedyś cię zjem. - obiecał, uśmiechając się szerzej i bardziej obłąkańczo, gdy wściekły człowiek dobijał się do jego świadomości. Czas w tym ciele był kupiony i pożyczony, wiedział o tym - choć rozczarowało go, jak szybko Michael dochodzi do siebie. Chciałby jeszcze pociągnąć ją za włosy, zacisnąć łapy na jej kruchym ciele. Było warto - teraz zapamiętał sobie jej zapach i smak. Rzucił jej jeszcze ostatnie wygłodniałe spojrzenie, nozdrza zadrżały mu z bolesnego wręcz pragnienia.
Dreszcz przeszył nagle całe jego ciało, zacisnął powieki, a gdy otworzył oczy złoty poblask zniknął już z niebieskich tęczówek. Skronie pulsowały mu tępym bólem, ciało zesztywniało zresztą z niedawnego cierpienia, ruchy nie cechowały się już zwierzęcą gracją. Opuścił dłoń, podpierając się ciężko o trawę, a potem uświadomił sobie, że faktycznie jest już sobą. Na nagim ciele czuł chłodny wiatr, na rękach widział krew, a przed sobą Corę. Całą, chyba.
Wziął gwałtowny, urywany wdech - ni to wdech, ni to jęk, ni to szloch - i szybko cofnął się na łokciach, odczołgując się w tył. Słowa więzły mu w gardle, w sercu czuł jeszcze resztki wilczego zewu, w głowie przelatywały mu wspomnienia sprzed chwili. Na jakimś atawistycznym poziomie czuł satysfakcję, ale patrząc na blondynkę czuł trochę ulgi i ogrom wstydu.
Jesteś cała? - chciał spytać z troską.
-Nie uciekłaś. - wyrwało mu się zamiast tego, z pretensją.
*poglądowo
Can I not save one
from the pitiless wave?
Tak się nie stało. Nie umarła, nie udusiła się krwią, wilcze pazury nie rozdrapały resztek wyniszczonego serca, nie wycisnęły z płuc tego ostatniego oddechu. Cora Howell nie odeszła, choć zdawało jej się, że rzucane na sam koniec spojrzenie odsłoni przed nią oczy śmierci. Wiedziała, że Michael nie zniknie, że pozostanie przy niej na wieki, że nie wygoni wspomnienia o nim, nie zadepcze, nie wysuszy. Ale nigdy nie pomyślałaby, że stanie się jej największym przerażeniem, jej zupełnie fizycznym lękiem, że wymknie się poza emocje. Spodziewała się ciężkich łap przygniatających ją do ciemnej ziemi, miażdżących resztki życia i zupełnie wyzwolonych spod ludzkiej świadomości. Do tego jednak nie doszło. Przedłużające się wycie umorusanej w ludzkiej krwi bestii wwiercało w nią jeszcze więcej niepewności. Powinien atakować, powinien ją pożreć, zaspokoić niszczycielskie pragnienia. Potraktować tak jak pozostałych. Po prostu rozszarpać. Nie robił tego, ośmielając ją do coraz odważniejszych spojrzeń. Nie mogła pojąć, skąd zawieszenie. Przecież nie ustąpiła nerwowość, drżenie, nie schował zębisk i nie pobiegł do leśnej kryjówki. Został przy niej.
Naprawdę blisko. Wyrzucone w kałużę krwi ciało ochlapało ją tylko mocniej. Nic już nie zostało z wygniatanego stroju. Nie mogła wiedzieć, jak ciężką przechodził próbę, jak zaciekle walczył, by oddzielić się od zwierzęcia, by je powstrzymać. Znów skamieniała. Kłak warknął, choć zaraz potem pisnął, wciskając łeb w jej kolana. Przekręciła ostrożnie głowę, wyłapując napięte, deformujące się ciało. Oddychała ciężko i głośno, wciągała mieszający się z lasem zapach śmierci.
A potem wrócił. Zniknęła futerkowa powłoka, zmalały kończyny i ujrzała skórę w pelerynie utkanej z wilgotnej czerwieni i leśnych śladów. Nagi. Ludzki. Jasne kosmyki próbowały zdobyć nieco więcej dziewczęcej uwagi. Krzyczały, że Michael wrócił. Jego twarz pozostawała dla niej wciąż niewidzialna. Bała się wejrzeć głębiej, poszukać spojrzenia. Wrócił. Uparcie przekonywała się, że już po wszystkim, że trwał po prostu wycieńczony, nieswój, poszukujący wciąż jeszcze pełni własnego człowieczeństwa. Już nie był potworem, był znów mężczyzną, którego kochała, dla którego zrobiłaby wszystko, który stał się jej najważniejszym i najpiękniejszym poruszeniem serca. I niemniej okrutnym. Czy krwawił? Czy pamiętał, co się wydarzyło? Czy wiedział, że była zaraz przy nim? Zabrakło jej odwagi, by otworzyć usta i poszukać go przy sobie, choć przecież trwał tak blisko. Mogłaby lekko poruszyć palcami i może pochwyciłaby kawałek dłoni tonącej w kałuży krwi.
Gdy podniósł głowę, wstrzymała oddech i zupełnie zastygła. Obce oczy w nieobcej twarzy. Szczekanie psa zawisło między nimi. Ona, Cora, przyjaciółka. Nie taką jednak widział postać, nazywając rzeczywistość tak przesiąkniętym złością głosem. I już wiedziała, że zabrakło go tam przy niej. Milczała, a nie człowiek i nie wilk kontynuował swój wstrętny monolog, niszcząc ją każdym kolejnym słowem. Gdyby miała nieco inny charakter, może zakpiłaby z samej siebie, przyznając, że przecież dokładnie to robił i bez wilczego spektaklu, bez fruwających po scenie zwłok i piekielnych zębów. – N-nie – potrząsnęła głową i zacisnęła powieki, pozwalając upłynąć kolejnym łzom. Nie życzyła nikomu śmierci. Bardzo się bała, chciała, by odeszli, ale nigdy nie poprosiłaby o to, by ktoś dla niej zabijał. To nie słowa Michaela, to nie on! Błyszczące oczy Tonksa budziły grozę, ale i prowokowały, kazały być czujnym, nie wierzyć. To przecież minie. Zacisnęła mocno paznokcie na udach i rozpoczęła powolne odliczanie. Znów chciała nie widzieć, poczekać i może jakimś cudem przebudzić się z nieczułych snów. Brakowało tylu odpowiedzi, sensów i ostatecznego finału dla tego dramatu.
Dotknął jej policzka, ale nie zadał bólu. Zabrał krew. Nie przemawiała przez niego troska. Czynił coś, czego Cora nie umiała wytłumaczyć. Trwała nieporuszona, dzielnie zamykała się w sobie i tylko żałowała, że nie może wywołać omdlenia. Obudziłaby się wtedy na miękkim mchu, w słońcu, w melodiach leśnych piór.
Wilk nie otrzymał odpowiedzi, kiedy składał obietnicę. Nie ujrzał nic, nie dostrzegł spojrzenia wciąż schowanego. Nie zasługiwał na nie. Błagała w myśli, by odszedł, by już przestał. By oddał jej Michaela. A co jeśli ten nigdy nie powróci? Coraz trudniej jej było oddychać, zaczynała się dusić własnym strachem, nienormalne zimno ściskało ją od środka. Zakołysała się. Już nie mogła, już nie potrafiła tutaj być. Bladła, wciąż gniotąc napiętą na udach skórę. Zadawany samej sobie ból zdawał jej przypominać, że wciąż żyła. Jej głos, jej próby walki wcale mu nie pomagały. Pozostawała zupełnie bezsilna, oddawała się dziwacznej karykaturze, dzikości tym razem zatrzymanej w twarzy, którą kochała. Złote oczy to oczy śmierci, one potrzebowały tylko ofiary. I znalazły ją. Przy nim nikim innym przecież nie była. Wyłącznie ofiarą, słabostką, lichym podmuchem uczuć. Nie chciała zerkać w jego stronę, nie chciała już niczego poza przerwaniem koszmaru. Psidwak zlizał krew z jej podrapanych przedramion, a potem uniósł łeb i zerknął na tego drugiego. Warknął, a potem poszukał Cory. Musnął jej dłoń łapą, zachęcając, by popatrzyła. Dotarł do niej głos słaby, spokojniejszy, umęczony i niezadowolony. Nie uciekła. Przecież się o niego bała. Kompletnie nie myślała o tym, kim mógłby się stać, co takiego mogło się tam wydarzyć.
– Nie mogę się ruszyć – wydusiła zamiast odpowiedzi, na którą i tak nie miała siły. Czego chciał? Tłumaczeń? Nie wiedziała nawet, czy tym razem wrócił naprawdę, czy wreszcie… nie, wrócił. Najpiękniejsze oczy świata znów na nią popatrzyły. Tylko nic nie było w porządku. Świat się rozsypał.
Naprawdę blisko. Wyrzucone w kałużę krwi ciało ochlapało ją tylko mocniej. Nic już nie zostało z wygniatanego stroju. Nie mogła wiedzieć, jak ciężką przechodził próbę, jak zaciekle walczył, by oddzielić się od zwierzęcia, by je powstrzymać. Znów skamieniała. Kłak warknął, choć zaraz potem pisnął, wciskając łeb w jej kolana. Przekręciła ostrożnie głowę, wyłapując napięte, deformujące się ciało. Oddychała ciężko i głośno, wciągała mieszający się z lasem zapach śmierci.
A potem wrócił. Zniknęła futerkowa powłoka, zmalały kończyny i ujrzała skórę w pelerynie utkanej z wilgotnej czerwieni i leśnych śladów. Nagi. Ludzki. Jasne kosmyki próbowały zdobyć nieco więcej dziewczęcej uwagi. Krzyczały, że Michael wrócił. Jego twarz pozostawała dla niej wciąż niewidzialna. Bała się wejrzeć głębiej, poszukać spojrzenia. Wrócił. Uparcie przekonywała się, że już po wszystkim, że trwał po prostu wycieńczony, nieswój, poszukujący wciąż jeszcze pełni własnego człowieczeństwa. Już nie był potworem, był znów mężczyzną, którego kochała, dla którego zrobiłaby wszystko, który stał się jej najważniejszym i najpiękniejszym poruszeniem serca. I niemniej okrutnym. Czy krwawił? Czy pamiętał, co się wydarzyło? Czy wiedział, że była zaraz przy nim? Zabrakło jej odwagi, by otworzyć usta i poszukać go przy sobie, choć przecież trwał tak blisko. Mogłaby lekko poruszyć palcami i może pochwyciłaby kawałek dłoni tonącej w kałuży krwi.
Gdy podniósł głowę, wstrzymała oddech i zupełnie zastygła. Obce oczy w nieobcej twarzy. Szczekanie psa zawisło między nimi. Ona, Cora, przyjaciółka. Nie taką jednak widział postać, nazywając rzeczywistość tak przesiąkniętym złością głosem. I już wiedziała, że zabrakło go tam przy niej. Milczała, a nie człowiek i nie wilk kontynuował swój wstrętny monolog, niszcząc ją każdym kolejnym słowem. Gdyby miała nieco inny charakter, może zakpiłaby z samej siebie, przyznając, że przecież dokładnie to robił i bez wilczego spektaklu, bez fruwających po scenie zwłok i piekielnych zębów. – N-nie – potrząsnęła głową i zacisnęła powieki, pozwalając upłynąć kolejnym łzom. Nie życzyła nikomu śmierci. Bardzo się bała, chciała, by odeszli, ale nigdy nie poprosiłaby o to, by ktoś dla niej zabijał. To nie słowa Michaela, to nie on! Błyszczące oczy Tonksa budziły grozę, ale i prowokowały, kazały być czujnym, nie wierzyć. To przecież minie. Zacisnęła mocno paznokcie na udach i rozpoczęła powolne odliczanie. Znów chciała nie widzieć, poczekać i może jakimś cudem przebudzić się z nieczułych snów. Brakowało tylu odpowiedzi, sensów i ostatecznego finału dla tego dramatu.
Dotknął jej policzka, ale nie zadał bólu. Zabrał krew. Nie przemawiała przez niego troska. Czynił coś, czego Cora nie umiała wytłumaczyć. Trwała nieporuszona, dzielnie zamykała się w sobie i tylko żałowała, że nie może wywołać omdlenia. Obudziłaby się wtedy na miękkim mchu, w słońcu, w melodiach leśnych piór.
Wilk nie otrzymał odpowiedzi, kiedy składał obietnicę. Nie ujrzał nic, nie dostrzegł spojrzenia wciąż schowanego. Nie zasługiwał na nie. Błagała w myśli, by odszedł, by już przestał. By oddał jej Michaela. A co jeśli ten nigdy nie powróci? Coraz trudniej jej było oddychać, zaczynała się dusić własnym strachem, nienormalne zimno ściskało ją od środka. Zakołysała się. Już nie mogła, już nie potrafiła tutaj być. Bladła, wciąż gniotąc napiętą na udach skórę. Zadawany samej sobie ból zdawał jej przypominać, że wciąż żyła. Jej głos, jej próby walki wcale mu nie pomagały. Pozostawała zupełnie bezsilna, oddawała się dziwacznej karykaturze, dzikości tym razem zatrzymanej w twarzy, którą kochała. Złote oczy to oczy śmierci, one potrzebowały tylko ofiary. I znalazły ją. Przy nim nikim innym przecież nie była. Wyłącznie ofiarą, słabostką, lichym podmuchem uczuć. Nie chciała zerkać w jego stronę, nie chciała już niczego poza przerwaniem koszmaru. Psidwak zlizał krew z jej podrapanych przedramion, a potem uniósł łeb i zerknął na tego drugiego. Warknął, a potem poszukał Cory. Musnął jej dłoń łapą, zachęcając, by popatrzyła. Dotarł do niej głos słaby, spokojniejszy, umęczony i niezadowolony. Nie uciekła. Przecież się o niego bała. Kompletnie nie myślała o tym, kim mógłby się stać, co takiego mogło się tam wydarzyć.
– Nie mogę się ruszyć – wydusiła zamiast odpowiedzi, na którą i tak nie miała siły. Czego chciał? Tłumaczeń? Nie wiedziała nawet, czy tym razem wrócił naprawdę, czy wreszcie… nie, wrócił. Najpiękniejsze oczy świata znów na nią popatrzyły. Tylko nic nie było w porządku. Świat się rozsypał.
Milczała przez chwilę, która ciągnęła się w nieskończoność. Serce biło mu tak szybko i głośno, że aż bolało - czyżby nadal było wilcze, czy to nagłe emocje tak go rozstrajały? Czy ona też to słyszała? Ile zdążyła zobaczyć, ile zrozumieć? Pamiętał, że przez chwilę był bliski rozszarpania jej na strzępy, choć szczegóły mu umykały. Naprawdę skosztował jej krwi, czy to tylko jakaś okrutna, szalona fantazja?
W normalnej sytuacji wpadłby pewnie w otchłań swoich starych, znajomych lęków - zastanawiając się, czy Cora już się go boi, czy zrozumiała już grozę wilkołaczego przekleństwa, czy przestanie zapewniać o tym, że nadal jest tym samym Michaelem. Nie był sobą sprzed lat, doskonale wiedział, że nie. Najlepszym dowodem było to, że nie odczuł skruchy na widok zakrwawionych trupów, ani trochę. Wpatrywał się tylko w nią - odsuwając na bok nawet siebie i lęk przed odrzuceniem i praktyczną myśl, by się wycofać. Paradoksalnie, na klęczkach, przysunął się bliżej, bojąc się już tylko o Corę, o to, czy nic jej nie jest.
Nie mogę się ruszyć.
Ależ mogła, a przynajmniej czyniły to jej dłonie. Może i była sparaliżowana strachem albo traumą, ale paznokcie orały skórę, aż do krwi. Wyciągnął ręce i delikatnie odsunął dłonie Cory od jej nóg. Nie krzywdź się, proszę. Słowa więzły mu w gardle, nie umiał znaleźć tych właściwych, nie umiał nawet zebrać myśli - ale jego dłonie same wiedziały, co robić.
Oniemiały, przekłuł troskę w dotyk, odkładając dłonie Cory na trawę, gdzie nie mogła już się okaleczyć. Znów wzniósł ręce i opuszkami palców zaczął nieśmiało dotykać jej twarzy, ramion, odgarniając włosy i upewniając się, że nigdzie nie ma śladów wilczych zębów. Błądził po jej ciele po raz pierwszy, całe życie próbował przecież sobie wmówić, że tamta chwila pijackiego i wstydliwego zapomnienia się nie liczyła. Teraz, w przeciwieństwie do łakomego wilka i pijanego młodzieńca, nie manifestował już natarczywego pożądania. Starał się być jak najbardziej delikatny, jakby była porcelanową laleczką, a w gesty nieświadomie wplatał czułość - i przedziwną tęsknotę. Po otwierającej oczy rozmowie z Vincentem, nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. Michael Tonks miał umrzeć, Michael Tonks dla niej umarł. Ale była przed nim - cała, żywa i zdrowa. Rozsądek (i Vincent) nakazałby trzymać się na dystans, ale nie mogła się ruszyć, sparaliżowana z przerażenia, a on mieszkał przecież niedaleko. Musiał jej pomóc, skoro już wplątał się w całą sytuację.
-Jesteś cała. - szepnął w końcu, ujmując jej policzki w swe zimne dłonie. -Nic ci nie jest... - trudno powiedzieć, czy było to pytanie czy stwierdzenie. Spojrzał jej w oczy, nie chcąc, by patrzyła na krew wkoło. -Przepraszam. - to, że się przy niej przemienił było niewybaczalne, ale jakoś uparcie nie mógł się odsunąć. -Rzucili pole magiczne, nie wiedziałem czy sobie poradzę, myślałem że cię... - głos mu się załamał. Zbezczeszczą, zabiją. Zresztą wiedziała. -Jesteś cała. - powtórzył tylko znowu, a ramiona same przyciągnęły Corę do siebie. -Nie pozwolę cię skrzywdzić. - wyszeptał, tuląc ją do siebie, nie przejmując się krwią i zapominając, że przecież sam o mało jej nie skrzywdził. Wyrzuty sumienia dopiero do niego wrócą.
W normalnej sytuacji wpadłby pewnie w otchłań swoich starych, znajomych lęków - zastanawiając się, czy Cora już się go boi, czy zrozumiała już grozę wilkołaczego przekleństwa, czy przestanie zapewniać o tym, że nadal jest tym samym Michaelem. Nie był sobą sprzed lat, doskonale wiedział, że nie. Najlepszym dowodem było to, że nie odczuł skruchy na widok zakrwawionych trupów, ani trochę. Wpatrywał się tylko w nią - odsuwając na bok nawet siebie i lęk przed odrzuceniem i praktyczną myśl, by się wycofać. Paradoksalnie, na klęczkach, przysunął się bliżej, bojąc się już tylko o Corę, o to, czy nic jej nie jest.
Nie mogę się ruszyć.
Ależ mogła, a przynajmniej czyniły to jej dłonie. Może i była sparaliżowana strachem albo traumą, ale paznokcie orały skórę, aż do krwi. Wyciągnął ręce i delikatnie odsunął dłonie Cory od jej nóg. Nie krzywdź się, proszę. Słowa więzły mu w gardle, nie umiał znaleźć tych właściwych, nie umiał nawet zebrać myśli - ale jego dłonie same wiedziały, co robić.
Oniemiały, przekłuł troskę w dotyk, odkładając dłonie Cory na trawę, gdzie nie mogła już się okaleczyć. Znów wzniósł ręce i opuszkami palców zaczął nieśmiało dotykać jej twarzy, ramion, odgarniając włosy i upewniając się, że nigdzie nie ma śladów wilczych zębów. Błądził po jej ciele po raz pierwszy, całe życie próbował przecież sobie wmówić, że tamta chwila pijackiego i wstydliwego zapomnienia się nie liczyła. Teraz, w przeciwieństwie do łakomego wilka i pijanego młodzieńca, nie manifestował już natarczywego pożądania. Starał się być jak najbardziej delikatny, jakby była porcelanową laleczką, a w gesty nieświadomie wplatał czułość - i przedziwną tęsknotę. Po otwierającej oczy rozmowie z Vincentem, nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. Michael Tonks miał umrzeć, Michael Tonks dla niej umarł. Ale była przed nim - cała, żywa i zdrowa. Rozsądek (i Vincent) nakazałby trzymać się na dystans, ale nie mogła się ruszyć, sparaliżowana z przerażenia, a on mieszkał przecież niedaleko. Musiał jej pomóc, skoro już wplątał się w całą sytuację.
-Jesteś cała. - szepnął w końcu, ujmując jej policzki w swe zimne dłonie. -Nic ci nie jest... - trudno powiedzieć, czy było to pytanie czy stwierdzenie. Spojrzał jej w oczy, nie chcąc, by patrzyła na krew wkoło. -Przepraszam. - to, że się przy niej przemienił było niewybaczalne, ale jakoś uparcie nie mógł się odsunąć. -Rzucili pole magiczne, nie wiedziałem czy sobie poradzę, myślałem że cię... - głos mu się załamał. Zbezczeszczą, zabiją. Zresztą wiedziała. -Jesteś cała. - powtórzył tylko znowu, a ramiona same przyciągnęły Corę do siebie. -Nie pozwolę cię skrzywdzić. - wyszeptał, tuląc ją do siebie, nie przejmując się krwią i zapominając, że przecież sam o mało jej nie skrzywdził. Wyrzuty sumienia dopiero do niego wrócą.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Prawie tego nie czuła. Dotyk wydawał się taki obojętny, nieobecny, ledwie dostrzegalny przy tej emocjonalnej burzy. Dłonie Cory ustąpiły i przestały wdrapywać się w zaczerwienioną skórę. Zupełnie stały się wiotkie, kiedy tylko chwycił je i odsunął. Wciąż na niego nie patrzyła. Przymrużone powieki liczyły powoli wszystkie wyrastające z ziemi pnie, próbując skupić się na czymś tak absurdalny, że aż niemożliwym. Las, taki piękny las. A potem czułość, która podążała dalej. Nie oceniała tego, co robił, nie nazywała ani bezczelnym ani kochanym. Nie czuła jego troski i gniewu. Zupełnie pogubiła się we własnych przeczuciach. Zabrakło jej nawet wiary, że oto zniknął ostatecznie wilk i pozwalała na bliskość Michaelowi. Michaelowi jako pierwszemu dawniej i ostatniemu dziś. Nie reagowała jednak jakoś specjalnie. Wciąż walczyła z poszatkowanymi oddechami, wciąż próbowała zatrzymać szaloną klatkę piersiową i zatrzęsioną dolną wargę, z której wreszcie chyba przestała sączyć się krew. On badał twarz, oglądał ją sobie w stanie prawie całkowitej destrukcji. Włosy, szyja, ramiona i dalej, dalej aż po wszystkie dramaty i wyciśnięte z niej krzyki. Miała ogromne szczęście, że większość z nich nie nadeszła. Dzięki niemu. Cora nawet nie zastanowiła się, co takiego robił i po co. Biernie przyzwalała, choć przecież powinna uciekać, odtrącić te łapy, zagryzać jego śmiałość. Bać się go i każdego innego mężczyzny, który ośmieli się po nią sięgnąć. Do niczego takiego nie doszło. Zaklęta w posągu po prostu oddychała, czasem mrugając, czasem drżąc w przerażającym odruchu. To, co robił, nie sprawiało jej bólu, ale nie było pieszczotą. Brak sił do ostatecznego sprzeciwu hamował gwałtowne reakcje. Wstrząs niedawnych zdarzeń urósł do wielkiej krzywdy. Znalazła się w gnieździe śmierci, w legowisku wilka, w bajorze krwi i poszarpanych ludzkich resztek. Fizyczne rany wydawały się zupełnie lekkie, nieproporcjonalne do tego, co działo się o wiele głębiej, w samym środku. Tak trudno jej było zejść na ziemię, zawołać o normalność, odetchnąć z ulgą. Po prostu odetchnąć, że już po wszystkim. Nie umiała.
Głowa oparła się chętnie, trochę za ciężko na dłoniach wspierających policzki. Dużych, wilgotnych od zasychającej krwi. Mike, Michael. Głosy w głowie nie przestawały jej dręczyć. Miała ochotę zapaść się zupełnie w tych rękach, poddać się, odpuścić i zasnąć. Z trudem połapywała się w tak poszatkowanej rzeczywistości. Nic jej nie było, przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało to wszystko na szok, parę siniaków i zadrapań. Krew zdobiąca ciało nie była raczej jej, a sukienka nie miała już żadnego znaczenia. Klęczeli w pogorzelisku. Poruszyła ostrożnie głową, by odpowiedzieć, potwierdzić, że faktycznie nic jej nie było. Tak naprawdę to kłamstwo, ale chyba żadne z nich nie zdawało sobie z tego sprawy. Poprzerywane myśli, słowa tkane bólem i troską. Powinna mu uwierzyć? A może wspomnieć znów wilczą szkaradę? Przywołać osiemnaście lat łamiącego się wraz z każdym wschodem słońca serca? – Jestem – szepnęła tak krucha w jego objęciu. Zdawało się, że jeśli tylko ściśnie ją mocniej, bezsilne ciało po prostu się rozpadnie. Możliwe, że tylko ono pilnowało tej duszy, tego dziurawego serca. – Odejdźmy stąd, proszę – przemówiła do człowieczych oczu. Tym razem naprawdę człowieczych. Im tylko zdawała się wierzyć, choć teraz bała się uznać, że cokolwiek z tego wszystkiego jest prawdą, a nie kaprysem wyobraźni.
W tych objęciach wcale nie poczuła się bezpiecznie. I było to ostatnie na świecie uczucie, które spodziewała się odkryć głęboko w sobie.
Głowa oparła się chętnie, trochę za ciężko na dłoniach wspierających policzki. Dużych, wilgotnych od zasychającej krwi. Mike, Michael. Głosy w głowie nie przestawały jej dręczyć. Miała ochotę zapaść się zupełnie w tych rękach, poddać się, odpuścić i zasnąć. Z trudem połapywała się w tak poszatkowanej rzeczywistości. Nic jej nie było, przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało to wszystko na szok, parę siniaków i zadrapań. Krew zdobiąca ciało nie była raczej jej, a sukienka nie miała już żadnego znaczenia. Klęczeli w pogorzelisku. Poruszyła ostrożnie głową, by odpowiedzieć, potwierdzić, że faktycznie nic jej nie było. Tak naprawdę to kłamstwo, ale chyba żadne z nich nie zdawało sobie z tego sprawy. Poprzerywane myśli, słowa tkane bólem i troską. Powinna mu uwierzyć? A może wspomnieć znów wilczą szkaradę? Przywołać osiemnaście lat łamiącego się wraz z każdym wschodem słońca serca? – Jestem – szepnęła tak krucha w jego objęciu. Zdawało się, że jeśli tylko ściśnie ją mocniej, bezsilne ciało po prostu się rozpadnie. Możliwe, że tylko ono pilnowało tej duszy, tego dziurawego serca. – Odejdźmy stąd, proszę – przemówiła do człowieczych oczu. Tym razem naprawdę człowieczych. Im tylko zdawała się wierzyć, choć teraz bała się uznać, że cokolwiek z tego wszystkiego jest prawdą, a nie kaprysem wyobraźni.
W tych objęciach wcale nie poczuła się bezpiecznie. I było to ostatnie na świecie uczucie, które spodziewała się odkryć głęboko w sobie.
Wydawała się taka krucha w jego ramionach. Jakby miała się zaraz złamać, rozpaść na kawałki. A może to on już ją złamał, może strzaskała ją jego wilcza natura? Lęk dobijał się cicho do głowy, ale Mike na razie odstawił go na bok. Łatwo było się nie bać, gdy trzeba było działać. Odejść stąd.
-Już idziemy. - zapewnił, łagodnie odsuwając się od Cory. Nie mogli odejść od razu, musiał znaleźć różdżki. Jej leżała w trawie, niedaleko. Delikatnie podał ją Corze a potem odszedł ku drzewom, rozglądając się za swoją. Wypatrzył ją pod nogami trupa, podniósł. Ze wstrętem zdjął z trupa zakrwawioną pelerynę, a raczej połowę płaszcza - rozoranego (podobnie jak zwłoki) wilczymi pazurami. Musiał się okryć, chociaż częściowo. Narzucił szmatę na ramiona i skierował różdżkę na ziemię.
-Orcumiano.* - musiał ich pochować, zatrzeć ślady. -Mobilicorpus. - po kolei wskazał różdżką na trzy ciała, zrzucając je do dołu. Starał się działać możliwie szybko i skutecznie, wiedząc, że Cora wciąż siedzi obok. Może nawet patrzy, widzi rozszarpane mięśnie, czuje smród krwi i wnętrzności. Zasypał szybko dół ziemią, wziął głęboki, urywany wdech, wrócił do blondynki. Uklęknął przy niej, wyjął z kieszeni mugolską monetę.
-To świstoklik, do domu. Mojego domu. - szepnął, kładąc go na otwartej dłoni. Odczekał, aż panna Howell dotknie monety, a następnie uruchomił świstoklik i już po chwili byli na ganku. Wyczerpani, brudni, zakrwawieni.
-Zaprowadzę cię do łazienki i sypialni gościnnej. - zaproponował cicho, działając jak automat. Serce ścisnęło mu się lekko na myśl, że w pokoju gościnnym nie ma już Hani, ale szybko się opanował. Wyciągnął dłoń do Cory, zaprowadził ją na piętro, pokazał oba pokoje, poprosił aby się rozgościła i odpoczęła.
Potem zszedł na parter, do drugiej łazienki i ciężko oparł się o umywalkę. Był zmęczony, bardzo zmęczony. Wszystko nadal go bolało, ciało nie radziło sobie z transmutacjami w wilkołaka, adrenalina powoli odpuszczała. Podniósł głowę, machinalnie spojrzał w lustro.
I zobaczył bestię. Nie futrzanego potwora, ale siebie - z żółtymi oczyma, szaleńczym uśmiechem. Cofnął się gwałtownie, ale zmora w lustrze wcale się nie ruszała - tylko patrzyła na niego intensywnie, śmiejąc się histerycznie.
Nogi się pod nim ugięły. Wszedł pod prysznic aby zmyć z siebie krew. Nie miał już nic do roboty, umysł przestał chronić go przed falą lęków, wspomnień, przed straszną prawdą o dzisiejszym dniu. Przemienił się. Dobrowolnie. Zabił, zagryzł, zjadł trzech ludzi. Zbierało mu się na mdłości, ale nie był w stanie zmusić się do wymiotów. Zacisnął mocno usta, przygryzając wargę niemal do krwi, a z jego oczu popłynęły wreszcie łzy, klatka piersiowa zaczęła się wznosić, miotana szlochem. Musiał wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy, a raczej w lustro.
Był potworem.
/zt x 2
*piękne rzuty
-Już idziemy. - zapewnił, łagodnie odsuwając się od Cory. Nie mogli odejść od razu, musiał znaleźć różdżki. Jej leżała w trawie, niedaleko. Delikatnie podał ją Corze a potem odszedł ku drzewom, rozglądając się za swoją. Wypatrzył ją pod nogami trupa, podniósł. Ze wstrętem zdjął z trupa zakrwawioną pelerynę, a raczej połowę płaszcza - rozoranego (podobnie jak zwłoki) wilczymi pazurami. Musiał się okryć, chociaż częściowo. Narzucił szmatę na ramiona i skierował różdżkę na ziemię.
-Orcumiano.* - musiał ich pochować, zatrzeć ślady. -Mobilicorpus. - po kolei wskazał różdżką na trzy ciała, zrzucając je do dołu. Starał się działać możliwie szybko i skutecznie, wiedząc, że Cora wciąż siedzi obok. Może nawet patrzy, widzi rozszarpane mięśnie, czuje smród krwi i wnętrzności. Zasypał szybko dół ziemią, wziął głęboki, urywany wdech, wrócił do blondynki. Uklęknął przy niej, wyjął z kieszeni mugolską monetę.
-To świstoklik, do domu. Mojego domu. - szepnął, kładąc go na otwartej dłoni. Odczekał, aż panna Howell dotknie monety, a następnie uruchomił świstoklik i już po chwili byli na ganku. Wyczerpani, brudni, zakrwawieni.
-Zaprowadzę cię do łazienki i sypialni gościnnej. - zaproponował cicho, działając jak automat. Serce ścisnęło mu się lekko na myśl, że w pokoju gościnnym nie ma już Hani, ale szybko się opanował. Wyciągnął dłoń do Cory, zaprowadził ją na piętro, pokazał oba pokoje, poprosił aby się rozgościła i odpoczęła.
Potem zszedł na parter, do drugiej łazienki i ciężko oparł się o umywalkę. Był zmęczony, bardzo zmęczony. Wszystko nadal go bolało, ciało nie radziło sobie z transmutacjami w wilkołaka, adrenalina powoli odpuszczała. Podniósł głowę, machinalnie spojrzał w lustro.
I zobaczył bestię. Nie futrzanego potwora, ale siebie - z żółtymi oczyma, szaleńczym uśmiechem. Cofnął się gwałtownie, ale zmora w lustrze wcale się nie ruszała - tylko patrzyła na niego intensywnie, śmiejąc się histerycznie.
Nogi się pod nim ugięły. Wszedł pod prysznic aby zmyć z siebie krew. Nie miał już nic do roboty, umysł przestał chronić go przed falą lęków, wspomnień, przed straszną prawdą o dzisiejszym dniu. Przemienił się. Dobrowolnie. Zabił, zagryzł, zjadł trzech ludzi. Zbierało mu się na mdłości, ale nie był w stanie zmusić się do wymiotów. Zacisnął mocno usta, przygryzając wargę niemal do krwi, a z jego oczu popłynęły wreszcie łzy, klatka piersiowa zaczęła się wznosić, miotana szlochem. Musiał wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy, a raczej w lustro.
Był potworem.
/zt x 2
*piękne rzuty
Can I not save one
from the pitiless wave?
12 października '57
Świeżo upieczona pani Wroński nie była pewna, co dokładnie podkusiło ją, by napisać list do pana Macmillan. Artykuł odnaleziony w jednej z zielarskich ksiąg wzbudził jej zaintrygowanie, niemal od razu na myśl przywodząc czarodzieja, parającego się wytwarzaniem alkoholi. Była niemal pewna, że podobna kwestia może zainteresować mężczyznę, zwłaszcza w momencie, gdy ze sklepowych półek znikało coraz więcej produktów. Sama kobieta, mimo iż nie miała najmniejszych powodów do zmartwień, niemal pewna że mąż zadba o to by niczego jej nie brakło, chciała dać odrobinę i swoich starań w kwestii ich wspólnej codzienności. Grzybobranie, jakże powiązane z tematem artykułu, zdawało się jej być odpowiednim pretekstem do spotkania, niosącym przyjemne wraz z pożytecznym. Dopiero po skreśleniu odpowiedniego listu, eteryczna alchemiczka uświadomiła sobie, iż przekazanie interesujących informacji nie było jedynym powodem, dla którego chciała spotkać pana Macmillan. Nie znali się dobrze, widzieli się ledwie raz, Frances nie znała jednak nikogo innego, kto dzieliłby z nią doświadczenia niedawnego ślubu. I chyba czuła wewnętrzną potrzebę, aby właśnie z kimś takimi porozmawiać, o ile los będzie dla niej łaskawy, a jej uda się nakierować rozmowę na odpowiednie tory. Wiele wyznań padło podczas ceremonii oraz dniach po niej, wiele radości przetoczyło się przez jej ciało, to nadal jednak nie uspokajało niektórych obaw, jakie się w niej pojawiały.
W umówionym miejscu ( a sama nie wiedziała, co podkusiło ją aby wybrać akurat to miejsce) stawiła się pięć minut przed godziną spotkania. Ubrana w elegancką, granatową suknię o ołówkowym kroju, niezwykle podkreślającym kobiecą figurę oraz lekki płaszczyk w kolorze głębokiej szarości; w pantofelkach na obcasie z pewnością nie wyglądała jak ktoś, kto wybrał się na zbieranie grzybów. Nie mogła jednak poradzić nic na to, iż przywiązywała niezwykle wielką część swojej uwagi do prezencji, zwłaszcza teraz, gdy przyszło jej tytułować się żoną swojej bratniej duszy.
- Dzień dobry, panie Macmillan. - Wypowiedziała przyjemnie, ostrożnie zsuwając krótką rękawiczkę z dłoni, by w geście powitania wyciągnąć ją w kierunku mężczyzny. A gdy przywitaniom było końca, ponownie skryła dłoń materiałem rękawiczki, czując się dziwnie bez jej obecności na dłoni. Niewielki dodatek niezwykle wszedł jej w krew. - Jak się pan miewa, panie Macmillan? Pogoda sprzyja zbieraniu darów natury, czyż nie? - Spytała, ruszając w kierunku głębi lasu. Tematy, jakie mogli poruszyć wymagały dyskrecji, której z pewnością nie da się odnaleźć na skrajach lasu, gdzie wiele uszu mogło odnaleźć ich słowa. Szaroniebieskie spojrzenie utkwiło w leśnej ściółce w poszukiwaniu grzybów, gdy eteryczna kobieta uważnie wypatrywała grzybów, które mogłyby nadać się do późniejszych pretworów.
| Szukam grzybków (ST 60), spostrzegawczość I, zielarstwo II, bonus +30
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Frances Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
Miał dziwne wrażenie, że pannie Burroughs mógł zaufać. Owszem, był ostrożny. Musiał być. Szczególnie po ostatniej pięści Reginalda, która „musnęła” jego twarz dwa razy. Był jednak pewien, że ktoś, kto chciałby skrzywdzić jego rodzinę nie pomagałby mu przy alkoholu… ani tym bardziej nie wysyłałby mu później fiolki ze specyfikiem, który miał złapać sir Calvina na gorącym uczynku. Chciał w to wierzyć. Nawet jeżeli dobrze ukrywała swoje zamiary, zapewne miał je w pełni poznać wkrótce. Uznawał więc, że trzeba było pozwolić się poznać i później powiększyć lub zmniejszyć swoje zaufanie. Nie mógł odpychać od siebie ludzi tylko dlatego, że ich nie znał.
Do spotkania przyciągała go chęć przygotowania wina, o którym czarownica napisała mu w liście. Chciał przeczytać tę księgę, o której wspominała w liście. Doskonale znał Wistmans Wood. Choć nie było go w Anglii przez osiem lat, zdołał za młodu pokonać wiele zakamarków swojego hrabstwa, w tym i ten las… choć poznawał go w innym towarzystwie. Spacer wydawał mu się też odpowiedni do ochłodzenia swojej rozpalonej wojną głowy. Kornwalia zawsze była dla niego piękna i to piękno powinno go uspokoić. Na pewno lepiej niż Puddlemere, które przez swoją niemal ciągle obecną mgłę przyprawiało go ponury nastrój.
W wyznaczonym na zbiórkę miejscu pojawił się dosłownie na dwie minuty przed czasem. O mało co się nie spóźnił. Żona zatrzymała go przed wyjściem i zrozumiałym dla niego spojrzeniem powiedziała mu, żeby na siebie uważał. Zabrał ze sobą nożyk i spory kosz, do którego mogliby wrzucać grzyby. Był przygotowany. Z zaskoczeniem przyjął więc dość świąteczny (jak dla niego) ubiór panny Burroughs, to znaczy pani Wroński. Owszem, wyglądała ładnie, ale obawiał się, że poruszanie się w takiej spódnicy miało dla niej stać się zapewne nieprzyjemne po pół godziny. Wyglądali jak dwa różne światy. On w skórzanych oficerkach, które zapobiegałyby przemoknięciu stóp, ona w pantofelkach na obcasie. Jedynie płaszcze były podobne. Przełknął jednak jakąkolwiek kąśliwą uwagę w gardle. Nie wypadało. Może zwyczajnie nie poznawała tego lasu i nie wiedziała ile czeka ich podmokłych obszarów do przejścia? W każdym razie, jakoś dadzą radę, a przynajmniej taką miał nadzieję. Gorzej będzie jeżeli kobieta nabawi się odcisków na pięcie.
Na wyciągniętą dłoń zareagował tak, jak powinien. Skłonił się i ucałował ją delikatnie. Miał wrażenie, że pani Wroński była jedyną osobą, która pamiętała o takim powitaniu. Zakonniczki, które poznawał wydawały się bardziej… nowoczesne i na dziwny sposób za bardzo męskie w swojej kobiecości.
– Dzień dobry – odpowiedział jej, kiedy się już wyprostował. – Dobrze, w końcu mogę chwilę rozciągnąć nogi – dodał z szerokim uśmiechem na twarzy. – A Pani? Jak się Pani czuje z nowym nazwiskiem i zupełnie nowym życiem? – Zapytał po chwili.
Sam pamiętał jak dziwnie było mu budzić się u boku żony. Nie mówiąc o tym, że cały plan jego dnia zmienił się nie do poznania. Wszystko było zupełnie inne. Ruszył za nią i sam zaczął uważnie rozglądać się za grzybami.
zielarstwo II, spostrzegawczość I
Do spotkania przyciągała go chęć przygotowania wina, o którym czarownica napisała mu w liście. Chciał przeczytać tę księgę, o której wspominała w liście. Doskonale znał Wistmans Wood. Choć nie było go w Anglii przez osiem lat, zdołał za młodu pokonać wiele zakamarków swojego hrabstwa, w tym i ten las… choć poznawał go w innym towarzystwie. Spacer wydawał mu się też odpowiedni do ochłodzenia swojej rozpalonej wojną głowy. Kornwalia zawsze była dla niego piękna i to piękno powinno go uspokoić. Na pewno lepiej niż Puddlemere, które przez swoją niemal ciągle obecną mgłę przyprawiało go ponury nastrój.
W wyznaczonym na zbiórkę miejscu pojawił się dosłownie na dwie minuty przed czasem. O mało co się nie spóźnił. Żona zatrzymała go przed wyjściem i zrozumiałym dla niego spojrzeniem powiedziała mu, żeby na siebie uważał. Zabrał ze sobą nożyk i spory kosz, do którego mogliby wrzucać grzyby. Był przygotowany. Z zaskoczeniem przyjął więc dość świąteczny (jak dla niego) ubiór panny Burroughs, to znaczy pani Wroński. Owszem, wyglądała ładnie, ale obawiał się, że poruszanie się w takiej spódnicy miało dla niej stać się zapewne nieprzyjemne po pół godziny. Wyglądali jak dwa różne światy. On w skórzanych oficerkach, które zapobiegałyby przemoknięciu stóp, ona w pantofelkach na obcasie. Jedynie płaszcze były podobne. Przełknął jednak jakąkolwiek kąśliwą uwagę w gardle. Nie wypadało. Może zwyczajnie nie poznawała tego lasu i nie wiedziała ile czeka ich podmokłych obszarów do przejścia? W każdym razie, jakoś dadzą radę, a przynajmniej taką miał nadzieję. Gorzej będzie jeżeli kobieta nabawi się odcisków na pięcie.
Na wyciągniętą dłoń zareagował tak, jak powinien. Skłonił się i ucałował ją delikatnie. Miał wrażenie, że pani Wroński była jedyną osobą, która pamiętała o takim powitaniu. Zakonniczki, które poznawał wydawały się bardziej… nowoczesne i na dziwny sposób za bardzo męskie w swojej kobiecości.
– Dzień dobry – odpowiedział jej, kiedy się już wyprostował. – Dobrze, w końcu mogę chwilę rozciągnąć nogi – dodał z szerokim uśmiechem na twarzy. – A Pani? Jak się Pani czuje z nowym nazwiskiem i zupełnie nowym życiem? – Zapytał po chwili.
Sam pamiętał jak dziwnie było mu budzić się u boku żony. Nie mówiąc o tym, że cały plan jego dnia zmienił się nie do poznania. Wszystko było zupełnie inne. Ruszył za nią i sam zaczął uważnie rozglądać się za grzybami.
zielarstwo II, spostrzegawczość I
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Pani Wroński mogłaby być ostatnią osobą, którą można by posądzić o złe zamiary. Owszem, posiadała niezwykle bystry umysł oraz szeroką wiedzę alchemiczną, zakrawającą również o substancje będące szkodliwymi, w swym istnieniu nie miała jednak zamiaru nikomu szkodzić, zbyt skupiona na dążeniu do spełnienia swoich marzeń oraz pogłębianiu wiedzy… Jedynym od tego wyjątkiem byłaby sytuacja, gdyby ktoś stanowił zagrożenie dla niej bądź świeżo upieczonego męża, sama jednak jeszcze nie miała pojęcia, jak wiele mogłaby zrobić; jak daleko się posunąć by nie zostać wdową. I miała nadzieję, że nigdy, ale to przenigdy nie przyjdzie jej się przekonać. Nie wiedziała, że twarz jej towarzysza znajduje się na plakatach, za wszelką cenę unikając ich spojrzeniem, nadal czując cienie wyrzutów sumienia za donos na dawnego przyjaciela, nawet jeśli w tamtym okresie swojego życia, była postawiona pod murem braku wyboru. Widziała jednak bystrość w jego spojrzeniu, zauważała ciepłe tonu jego głosu oraz przystojne, przyjemne dla oka rysy. Cała prezencja pana Macmillan wydała się niezwykle przyjemna oraz wzbudzająca sympatię w zwykle nieufnej alchemiczce. I chyba właśnie ta bijąca od niego sympatia sprawiała, że Frances zaproponowała mu spotkanie w nadziei na rozwiązanie winiarskiej zagadki… oraz rozmowę, której nie miała z kim przeprowadzić - za nic jednak nie nazwałaby tego aktem desperacji, a raczej… poszukiwaniem odpowiedniego oraz pewnego źródła informacji.
Uśmiech wyrysował się na jasnej twarzy, która przykryła się delikatnym rumieńcem gdy męskie usta spotkały się z jej dłonią. W swoim krótkim życiu, oprócz pana Macmillan, znała jedynie tylko jednego mężczyznę, który czasem witał się z nią w podobny sposób - swojego męża. - Och, doskonale to rozumiem. Po długich godzinach siedzenia nad obliczeniami lub kociołkiem, również czerpię przyjemność z możliwości wyprostowania kości. - Odpowiedziała z odrobiną rozbawienia w głosie. Jej praca, choć fascynująca, należała do pracy siedzącej, co coraz częściej odczuwała. - Jeśli miałabym odpowiedzieć według konwenansów, powiedziałabym, że nowe nazwisko oraz nowa codzienność są spełnieniem marzeń każdej panny na wydaniu… - Zaczęła spokojnie, z uśmiechem nadal widniejącym na malinowych wargach. Oczywiście, że tak powinna odpowiedzieć. Bo czy za mąż pójdzie nie powinno być tym, o czym marzyła? Jej rzeczywistość była jednak inna; marzyła o wielkich odkryciach, z góry zakładając, że nikt nie zechce związać z nią życia. Małżeństwo miało być jedynie planem mającym zapewnić jej bezpieczeństwo, a teraz… chyba sama jeszcze w pełni nie uwierzyła, że ktoś tak cudowny faktycznie darzył ją uczuciem. - Jeśli jednak miałabym być szczera, a mam wrażenie, że w pana towarzystwie mogłabym sobie na to pozwolić gdyż takich gentelmanów nie spotyka się co dzień, zapewne powiedziałabym, iż czuję się zaskoczona, odrobinę przerażona oraz w dziwny sposób zagubiona. Oczywiście nie jest to wszystko, reszty jednak nie potrafię jasno nazwać… - Dodała ciszej, a rumieniec zawstydzenia pojawił się na jej buzi, a pani Wroński poczuła silną chęć wyjaśnienia swoich myśli. - Widzi pan, liczę sobie dwadzieścia jeden wiosen, a osiągnęłam mistrzostwo w swojej dziedzinie. Taka wiedza zawsze wiąże się jednak z pewnym poświęceniem… a mi przyszło poświęcić życie społeczne. Niestety nie wszystko da się przełożyć na alchemiczne obliczenia, choć może mi pan wierzyć, że próbowałam. - Wyjaśniła, z rozbawieniem w delikatnym głosie, nawet jeśli próby przeliczenia małżeństwa według alchemicznych wzorów wydawały się jej czymś niezwykle rozsądnym. Szaroniebieskie spojrzenie nie napotkało żadnych grzybów, zapewne za sprawą zaprzątnięcia jej myśli. - Proszę mi wybaczyć pytanie, naprawdę nie chcę być niegrzeczna, lecz nie znam nikogo o podobnych doświadczeniach i… Czy… Czy pan również czuł się podobnie ślubie? - Zapytała nieśmiało oraz niepewnie, na chwilę uciekając szaroniebieskim spojrzeniem. Czy w ogóle powinna zadawać podobne pytanie prawie nieznanemu mężczyzny? Czuła, że mogła, nie była jednak pewna jak prawie obcy jej czarodziej odbierze jej słowa. W swej niewinności miała nadzieję, że usłyszy radę od kogoś, kto doświadczył podobnych rzeczy. Kolejny rumieniec zakłopotania pojawił się na jej buzi gdy uświadomiła sobie, że mogłaby się narzucać, a leśna ściółka wydała się nagle dziwnie interesująca.
| Szukam grzybków (ST 60), spostrzegawczość I, zielarstwo II, bonus +30
Uśmiech wyrysował się na jasnej twarzy, która przykryła się delikatnym rumieńcem gdy męskie usta spotkały się z jej dłonią. W swoim krótkim życiu, oprócz pana Macmillan, znała jedynie tylko jednego mężczyznę, który czasem witał się z nią w podobny sposób - swojego męża. - Och, doskonale to rozumiem. Po długich godzinach siedzenia nad obliczeniami lub kociołkiem, również czerpię przyjemność z możliwości wyprostowania kości. - Odpowiedziała z odrobiną rozbawienia w głosie. Jej praca, choć fascynująca, należała do pracy siedzącej, co coraz częściej odczuwała. - Jeśli miałabym odpowiedzieć według konwenansów, powiedziałabym, że nowe nazwisko oraz nowa codzienność są spełnieniem marzeń każdej panny na wydaniu… - Zaczęła spokojnie, z uśmiechem nadal widniejącym na malinowych wargach. Oczywiście, że tak powinna odpowiedzieć. Bo czy za mąż pójdzie nie powinno być tym, o czym marzyła? Jej rzeczywistość była jednak inna; marzyła o wielkich odkryciach, z góry zakładając, że nikt nie zechce związać z nią życia. Małżeństwo miało być jedynie planem mającym zapewnić jej bezpieczeństwo, a teraz… chyba sama jeszcze w pełni nie uwierzyła, że ktoś tak cudowny faktycznie darzył ją uczuciem. - Jeśli jednak miałabym być szczera, a mam wrażenie, że w pana towarzystwie mogłabym sobie na to pozwolić gdyż takich gentelmanów nie spotyka się co dzień, zapewne powiedziałabym, iż czuję się zaskoczona, odrobinę przerażona oraz w dziwny sposób zagubiona. Oczywiście nie jest to wszystko, reszty jednak nie potrafię jasno nazwać… - Dodała ciszej, a rumieniec zawstydzenia pojawił się na jej buzi, a pani Wroński poczuła silną chęć wyjaśnienia swoich myśli. - Widzi pan, liczę sobie dwadzieścia jeden wiosen, a osiągnęłam mistrzostwo w swojej dziedzinie. Taka wiedza zawsze wiąże się jednak z pewnym poświęceniem… a mi przyszło poświęcić życie społeczne. Niestety nie wszystko da się przełożyć na alchemiczne obliczenia, choć może mi pan wierzyć, że próbowałam. - Wyjaśniła, z rozbawieniem w delikatnym głosie, nawet jeśli próby przeliczenia małżeństwa według alchemicznych wzorów wydawały się jej czymś niezwykle rozsądnym. Szaroniebieskie spojrzenie nie napotkało żadnych grzybów, zapewne za sprawą zaprzątnięcia jej myśli. - Proszę mi wybaczyć pytanie, naprawdę nie chcę być niegrzeczna, lecz nie znam nikogo o podobnych doświadczeniach i… Czy… Czy pan również czuł się podobnie ślubie? - Zapytała nieśmiało oraz niepewnie, na chwilę uciekając szaroniebieskim spojrzeniem. Czy w ogóle powinna zadawać podobne pytanie prawie nieznanemu mężczyzny? Czuła, że mogła, nie była jednak pewna jak prawie obcy jej czarodziej odbierze jej słowa. W swej niewinności miała nadzieję, że usłyszy radę od kogoś, kto doświadczył podobnych rzeczy. Kolejny rumieniec zakłopotania pojawił się na jej buzi gdy uświadomiła sobie, że mogłaby się narzucać, a leśna ściółka wydała się nagle dziwnie interesująca.
| Szukam grzybków (ST 60), spostrzegawczość I, zielarstwo II, bonus +30
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Frances Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Wistmans Wood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia