Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Wistmans Wood
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wistmans Wood
Ten niesamowity las znajduje się w dolinie rzeki Dart, rozpościerając się na terenach hrabstwa Kornwalii. Nietypowy porost roślin i drzew jedni nazywają zjawiskiem naturalnym, inny zaś dopatrują się w nim anomalii, stworzonej przy pomocy magii. W pobliskich wioskach z matki na córki powtarzana jest legenda, że niegdyś las był labiryntem z którego wyjść mógł jedynie ktoś wierny. Przed laty kobiety zostawiały swych mężów w środku lasu i zabierały lniany sznurek, którym oznaczały drogę. Tylko ci, którzy dochowali wierności odnajdywali drogę do domu. Pozostali wiązani byli z magią lasu, już na wieczność mając błąkać się między drzewami, próbując odnaleźć drogę do domu. 14 maja ludzie z pobliskiej wioski organizują niewielki festyn na upamiętnienie i potrzymanie życia legendy.
Podejrzewał, że zapewne dużo pracowała. I podziwiał ją za to, na pewien pokrętny sposób. Kobiety, które spełniały się zawodowo wciąż były dla niego czymś zaskakującym i imponującym jednocześnie. Znał ich wiele, ale jednak, będąc szlachcicem… jego sposób myślenia… spotkanie takiej czarownicy nie bojącej się pracy wciąż było to dla niego całkiem obce. Jego kuzynki nie pracowały, a przynajmniej nie otwarcie. Sama Virginia miała swoje marzenia, żeby zostać uzdrowicielem, ale otwarcie nie mogła ich spełnić. Jedynym rozwiązaniem byłaby tylko rewolucja obyczajowa. Coś, co zmieniłoby sposób postrzegania dam przez wszystkich mężczyzn. Nie wiedział też co zrobić z żoną, która przecież do ślubu miała całkiem dobrą karierę sportową. A teraz… poświęcała to wszystko dla dziecka. Dopiero w ostatnim czasie zaczął rozumieć, że i kobiety marzyły o dobrej pracy, spełnianiu się zawodowo… i czuł się czasem winny swojemu staremu sposobowi myślenia.
– To musi być męczące – zauważył. Pamiętał ile czasu zajmowało mu kiedyś przyrządzenie jakiegoś eliksiru na zajęcia. Nie mówiąc o tym ile się przy tym nastał i pocił, żeby wszystko poszło zgodnie z przepisem. Ból pleców obecny był zawsze, nawet wtedy kiedy dużo ćwiczył.
Kiedy zaczęła odpowiadać na jego drugie pytanie, najpierw się uśmiechnął, myśląc że pani Wroński powie jakiś dobry żart, ale po usłyszeniu zdania do końca spoważniał. Co chciała powiedzieć przez swoje słowa? Czyżby pan Wroński nie był dobrym mężem? Choć nie znał czarownicy, wyraźnie się zmartwił. Czy wszystko było w porządku na nowej drodze życia? Nie widział żadnych siniaków na twarzy, ale te rękawiczki… Słyszał, że niektórzy mężowie czerpali chorą przyjemność w zadawaniu fizycznego bólu swoim żonom… oby małżonek Frances taki nie był.
Już miał zaproponować, że mógłby doprowadzić mężczyznę do porządku, jeżeli coś jej robił, ale czarownica znowu zaczęła mówić. Zamknął więc usta i spokojnie jej wysłuchał, uznając że może zbyt szybko wyciągał wnioski. Uśmiechnął się nieśmiało na zręcznie wciśnięty komplement. Nie dał się jednak pochłonąć ładnym słowom skierowanym w jego stronę. Kiedy tylko usłyszał o „zaskoczeniu”, „przerażeniu” i „zagubieniu” – jego zmartwienie stało się jeszcze większe.
Znowu miał coś powiedzieć. Miał już właściwie niemal zacząć wygrażać się, że spuści łomot panu Wrońskiemu, kiedy Frances znowu zaczęła mówić… a właściwie zadała pytanie, które sprawiło, że Anthony znowu zamknął usta i zaczął spoglądać na nią jak skonfundowany zaklęciem. Chodziło o karierę. O poświęcenie samej siebie dla małżonka. Zaczerpnął głośno powietrza, zastanawiając się nad odpowiedzią na postawione pytanie.
Nie był nigdy na jej miejscu. Właściwie nigdy nie osiągnął szczytu kariery, więc nie wiedział jak to było. Jedynym podobnym odczuciem było te, kiedy zakończył swoją „karierę” w domowej drużynie tylko po to, żeby nie martwić matki. Porzucił swoje marzenia dla jej dobra, a ku ironii… teraz ryzykował nie złamaniami, a śmiercią, podczas gdy starsza lady Macmillan milczała. Nie mogła już nic powiedzieć, bo nie był już nieletni i robił to dla dobra swojej i jej rodziny. Natomiast z alkoholami… nigdy nie zaszedł daleko. Przez osiem lat zamiast skupiać się na pracy… skupiał się na zapiciu swoich smutków. Dopiero w ostatnich miesiącach wziął się w garść, choć było to spowodowane ślubem i myślą o lepszą przyszłość jego dziecka oraz listem ze strony nestora. Przez chwilę wbijał swoje zielono-niebieskie ślepia w panią Wroński i intensywnie myślał nad odpowiednimi słowami.
– Nie wiem jak Pani odpowiedzieć. Gdyby pochodziła Pani ze szlachetnej rodziny, powiedziałbym że mąż miałby szczęście… albo pecha, biorąc pod uwagę to, że wie Pani jak operować słowem – zaczął. – Widzi Pani, ja nigdy nie osiągnąłem mistrzostwa w „swojej” dziedzinie. Ani w Quidditchu, ani z alkoholami – dodał ze wstydliwym uśmiechem na twarzy. – Nie mniej… ślub wiele w moim życiu zmienił. Też czułem się zagubiony, bo nie wiedziałem co to znaczy być mężem. Co powinienem robić, czego nie powinienem. Miałem też swoje inne… wątpliwości. Poświęciłem coś innego, żeby być z żoną – odpowiedział po krótkiej pauzie na zebranie kolejnych słów. Ledwo powstrzymał się przed falą wspomnień o dawnej ukochanej i pytaniu siebie po raz kolejny czy dobrze zrobił, pozwalając sobie na zakochanie w Weasleyównie. Nieśmiały uśmiech zmienił się na ten słodko-gorzki. – Proszę wybaczyć mi na pytaniu… ale czy Pani ślub był aranżowany? – Zapytał niepewnie, bo nie wiedział skąd bierze się niepewność u pani Wroński. Pierwsza myśl sugerowała, że kobieta została zmuszona do ślubu. Ale… czy w jej rodzinie w ogóle zwracano na to uwagę? – Czy Pani… – miał już zapytać o to czy naprawdę kochała męża, ale na widoku pojawił się boczniak, którego przecież poszukiwali. – Widzę grzybka! – Zawołał radośnie i natychmiast rzucił się do jego zebrania.
Dostrzegłem grzybka! Może nawet dwa lub dziesięć!
– To musi być męczące – zauważył. Pamiętał ile czasu zajmowało mu kiedyś przyrządzenie jakiegoś eliksiru na zajęcia. Nie mówiąc o tym ile się przy tym nastał i pocił, żeby wszystko poszło zgodnie z przepisem. Ból pleców obecny był zawsze, nawet wtedy kiedy dużo ćwiczył.
Kiedy zaczęła odpowiadać na jego drugie pytanie, najpierw się uśmiechnął, myśląc że pani Wroński powie jakiś dobry żart, ale po usłyszeniu zdania do końca spoważniał. Co chciała powiedzieć przez swoje słowa? Czyżby pan Wroński nie był dobrym mężem? Choć nie znał czarownicy, wyraźnie się zmartwił. Czy wszystko było w porządku na nowej drodze życia? Nie widział żadnych siniaków na twarzy, ale te rękawiczki… Słyszał, że niektórzy mężowie czerpali chorą przyjemność w zadawaniu fizycznego bólu swoim żonom… oby małżonek Frances taki nie był.
Już miał zaproponować, że mógłby doprowadzić mężczyznę do porządku, jeżeli coś jej robił, ale czarownica znowu zaczęła mówić. Zamknął więc usta i spokojnie jej wysłuchał, uznając że może zbyt szybko wyciągał wnioski. Uśmiechnął się nieśmiało na zręcznie wciśnięty komplement. Nie dał się jednak pochłonąć ładnym słowom skierowanym w jego stronę. Kiedy tylko usłyszał o „zaskoczeniu”, „przerażeniu” i „zagubieniu” – jego zmartwienie stało się jeszcze większe.
Znowu miał coś powiedzieć. Miał już właściwie niemal zacząć wygrażać się, że spuści łomot panu Wrońskiemu, kiedy Frances znowu zaczęła mówić… a właściwie zadała pytanie, które sprawiło, że Anthony znowu zamknął usta i zaczął spoglądać na nią jak skonfundowany zaklęciem. Chodziło o karierę. O poświęcenie samej siebie dla małżonka. Zaczerpnął głośno powietrza, zastanawiając się nad odpowiedzią na postawione pytanie.
Nie był nigdy na jej miejscu. Właściwie nigdy nie osiągnął szczytu kariery, więc nie wiedział jak to było. Jedynym podobnym odczuciem było te, kiedy zakończył swoją „karierę” w domowej drużynie tylko po to, żeby nie martwić matki. Porzucił swoje marzenia dla jej dobra, a ku ironii… teraz ryzykował nie złamaniami, a śmiercią, podczas gdy starsza lady Macmillan milczała. Nie mogła już nic powiedzieć, bo nie był już nieletni i robił to dla dobra swojej i jej rodziny. Natomiast z alkoholami… nigdy nie zaszedł daleko. Przez osiem lat zamiast skupiać się na pracy… skupiał się na zapiciu swoich smutków. Dopiero w ostatnich miesiącach wziął się w garść, choć było to spowodowane ślubem i myślą o lepszą przyszłość jego dziecka oraz listem ze strony nestora. Przez chwilę wbijał swoje zielono-niebieskie ślepia w panią Wroński i intensywnie myślał nad odpowiednimi słowami.
– Nie wiem jak Pani odpowiedzieć. Gdyby pochodziła Pani ze szlachetnej rodziny, powiedziałbym że mąż miałby szczęście… albo pecha, biorąc pod uwagę to, że wie Pani jak operować słowem – zaczął. – Widzi Pani, ja nigdy nie osiągnąłem mistrzostwa w „swojej” dziedzinie. Ani w Quidditchu, ani z alkoholami – dodał ze wstydliwym uśmiechem na twarzy. – Nie mniej… ślub wiele w moim życiu zmienił. Też czułem się zagubiony, bo nie wiedziałem co to znaczy być mężem. Co powinienem robić, czego nie powinienem. Miałem też swoje inne… wątpliwości. Poświęciłem coś innego, żeby być z żoną – odpowiedział po krótkiej pauzie na zebranie kolejnych słów. Ledwo powstrzymał się przed falą wspomnień o dawnej ukochanej i pytaniu siebie po raz kolejny czy dobrze zrobił, pozwalając sobie na zakochanie w Weasleyównie. Nieśmiały uśmiech zmienił się na ten słodko-gorzki. – Proszę wybaczyć mi na pytaniu… ale czy Pani ślub był aranżowany? – Zapytał niepewnie, bo nie wiedział skąd bierze się niepewność u pani Wroński. Pierwsza myśl sugerowała, że kobieta została zmuszona do ślubu. Ale… czy w jej rodzinie w ogóle zwracano na to uwagę? – Czy Pani… – miał już zapytać o to czy naprawdę kochała męża, ale na widoku pojawił się boczniak, którego przecież poszukiwali. – Widzę grzybka! – Zawołał radośnie i natychmiast rzucił się do jego zebrania.
Dostrzegłem grzybka! Może nawet dwa lub dziesięć!
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 4
'k10' : 4
Eteryczna alchemiczka uśmiechnęła się delikatnie, gdy mężczyzna wspominał o możliwym zmęczeniu wywołanym pracą. Nigdy nie przyznałaby się do niezwykle wielkiej ilości nadgodzin oraz wspomagania się eliksirami, byleby wytrzymać kilka kolejnych godzin.
- Och, niezwykle rzadko. Widzi pan, moja praca jest moją największą pasją, a to niezwykle ułatwia niedogodności. - Odpowiedziała ciepło, delikatnie wzruszając wątłymi ramionami. Nie wyobrażała sobie, by pracować w jakimkolwiek innym zawodzie bądź nagle stać się kurą domową. Posiadała niezwykle bystry umysł zwłaszcza w dziedzinie alchemii, a duma z naukowych odkryć rekompensowała długie godziny spędzone w jednej pozycji bądź ból mięśni.
Myśli alchemiczki lawirowały między tym, co potrafiła nazwać a tym, co nadal pozostawało dla niej tajemnicą. Nigdy nie była specjalistką w kwestii uczuć, do tej pory nie mając z nimi większej styczności. Dziwna bliskość jaka łączyła ją z teraz już mężem zakradła się do jej życia pełna była uczuć których zwyczajnie nie potrafiła nazwać, czując je po raz pierwszy w swoim niezwykle krótkim życiu. Wyznania jakie padły w dniu ślubu jak i podczas podróży poślubnej cieszyły, acz nie ułatwiały rozszyfrowania tego, co było jej nieznane.
Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku męskiej twarzy, przez chwilę zwyczajnie przyglądając się przystojnym rysom. Nie znali się dobrze, pani Wroński miała jednak wrażenie, że pan Macmillan może zrozumieć to, o co jej chodziło. Zupełnie nie będąc świadomą, że żywił podejrzenia podobne do tych, jakie żywiła większość jej znajomych na wieść o ślubie z Danielem.
Uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakie wypowiadał mężczyzna, w skupieniu je analizując, a fakt, iż nie tylko ona czuła się zagubiona z obrączką na dłoni oraz nową codziennością, w której pojawiał się jeszcze ktoś inny. Ciche westchnienie opuściło kobiecą pierś.
- Nie żałuje pan zaniechania pasji? - Spytała z zaciekawieniem wypisanym w delikatnych rysach. Sama nie wyobrażała sobie swojego życia pozbawionego alchemii, obliczeń, kociołków oraz ingrediencji. - Wie pan, osobiście uważam, że nigdy nie jest za późno na naukę… A ja z przyjemnością panu pomogę, jeśli będzie pan potrzebował wiedzy alchemicznej. - Dodała z ciepłym uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach. Niemal pewna, że pani Macmillan nie miałaby nic przeciwko rozwojowi męża, nawet jeśli sama nie miała okazji jej osobiście poznać. - Och, nie obawiam się poświęcenia kariery. Mój mąż doskonale wie, jak wielką pasją darzę alchemię i jestem niemal pewna, że nie pozwoliłby mi z niej zrezygnować. - Sprostowała miękko, z przekonaniem w swoich słowach. Daniel nigdy nie zwątpił w jej zdolności, a gdy otrzymała nową posadę prawdziwie się z tego cieszył. Frances była pewna, że tak jak ona nie zmusiłaby go do zmiany zawodu, tak on z pewnością nei zmusi do tego jej. - Raczej… Och, do tej pory skupiałam się głównie na książkach, nie posiadam większego doświadczenia w relacjach z innymi czarodziejami i… I chyba zwyczajnie boję się, że zawiodę i nie sprawdzę się w tej roli. - Wyznała z delikatnym rumieńcem jaki przyozdobił jasne lico. Nie chciała zawieść. Nie chciała, by ta najbliższa jej osoba kiedykolwiek, choćby przez krótką chwilę czuł się nieszczęśliwy z powodu związania swojego życia jej osobą.
Eteryczna alchemiczka uważnie stawiała kroki wokół leśnej ściółki, wodząc spojrzeniem wśród zieleni, w poszukiwaniu odpowiednich grzybów. Kolejne pytanie sprawiło, że ciche parsknięcie śmiechu wyrwało się z jej piersi, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło rozbawieniem - nadal uważała za niezwykle dziwny obrót spraw oraz zwykłego, przyjacielskiego układu. - Och nie, jestem niemal pewna, że spora część mojej rodziny wolałaby, aby mój ślub nie miał miejsca… Przyjaźniliśmy się od dłuższego czasu, nie sądziłam jednak, że pewnego dnia zwyczajnie mi się oświadczy. I chyba to właśnie dlatego niezwykle obawiam się, że zawiodę. - Odpowiedziała z cichym westchnieniem, jakie uciekło z jej piersi. - Czy mogę spytać, jak było w pana przypadku? Słyszałam, że ponoć czarodzieje ze szlachetną krwią nie mają wpływu na to, kogo przyjdzie im poślubić… Czy jest to prawdą? - Spytała, na chwilę przenosząc spojrzenie ku męskiej twarzy, gdzieś w środku czując obawę o losy przyjaciółki noszącej szlachetne nazwisko. W niektórych przypadkach nawet talizmany oraz mikstury mogły nie okazać się pomocne.
- Och, chyba znaleźliśmy odpowiednie miejsce. - Odpowiedziała z entuzjazmem, również znajdując boczniaka ledwie kilka metrów dalej. Ostrożnie wyjęła książkę z koszyczka, by wyciągnąć ją w kierunku mężczyzny gdy ten zebrał grzybki. - Tu jest artykuł, a ten pergamin zawiera moje skromne obliczenia… Niezwykle ciekawi mnie co pan o tym sądzi. - Z uśmiechem na ustach pozostawiła mężczyznę, by zrobić ledwie kilkanaście kroków w bok, w kierunku dostrzeżonego kapelusza.
- Och, niezwykle rzadko. Widzi pan, moja praca jest moją największą pasją, a to niezwykle ułatwia niedogodności. - Odpowiedziała ciepło, delikatnie wzruszając wątłymi ramionami. Nie wyobrażała sobie, by pracować w jakimkolwiek innym zawodzie bądź nagle stać się kurą domową. Posiadała niezwykle bystry umysł zwłaszcza w dziedzinie alchemii, a duma z naukowych odkryć rekompensowała długie godziny spędzone w jednej pozycji bądź ból mięśni.
Myśli alchemiczki lawirowały między tym, co potrafiła nazwać a tym, co nadal pozostawało dla niej tajemnicą. Nigdy nie była specjalistką w kwestii uczuć, do tej pory nie mając z nimi większej styczności. Dziwna bliskość jaka łączyła ją z teraz już mężem zakradła się do jej życia pełna była uczuć których zwyczajnie nie potrafiła nazwać, czując je po raz pierwszy w swoim niezwykle krótkim życiu. Wyznania jakie padły w dniu ślubu jak i podczas podróży poślubnej cieszyły, acz nie ułatwiały rozszyfrowania tego, co było jej nieznane.
Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku męskiej twarzy, przez chwilę zwyczajnie przyglądając się przystojnym rysom. Nie znali się dobrze, pani Wroński miała jednak wrażenie, że pan Macmillan może zrozumieć to, o co jej chodziło. Zupełnie nie będąc świadomą, że żywił podejrzenia podobne do tych, jakie żywiła większość jej znajomych na wieść o ślubie z Danielem.
Uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakie wypowiadał mężczyzna, w skupieniu je analizując, a fakt, iż nie tylko ona czuła się zagubiona z obrączką na dłoni oraz nową codziennością, w której pojawiał się jeszcze ktoś inny. Ciche westchnienie opuściło kobiecą pierś.
- Nie żałuje pan zaniechania pasji? - Spytała z zaciekawieniem wypisanym w delikatnych rysach. Sama nie wyobrażała sobie swojego życia pozbawionego alchemii, obliczeń, kociołków oraz ingrediencji. - Wie pan, osobiście uważam, że nigdy nie jest za późno na naukę… A ja z przyjemnością panu pomogę, jeśli będzie pan potrzebował wiedzy alchemicznej. - Dodała z ciepłym uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach. Niemal pewna, że pani Macmillan nie miałaby nic przeciwko rozwojowi męża, nawet jeśli sama nie miała okazji jej osobiście poznać. - Och, nie obawiam się poświęcenia kariery. Mój mąż doskonale wie, jak wielką pasją darzę alchemię i jestem niemal pewna, że nie pozwoliłby mi z niej zrezygnować. - Sprostowała miękko, z przekonaniem w swoich słowach. Daniel nigdy nie zwątpił w jej zdolności, a gdy otrzymała nową posadę prawdziwie się z tego cieszył. Frances była pewna, że tak jak ona nie zmusiłaby go do zmiany zawodu, tak on z pewnością nei zmusi do tego jej. - Raczej… Och, do tej pory skupiałam się głównie na książkach, nie posiadam większego doświadczenia w relacjach z innymi czarodziejami i… I chyba zwyczajnie boję się, że zawiodę i nie sprawdzę się w tej roli. - Wyznała z delikatnym rumieńcem jaki przyozdobił jasne lico. Nie chciała zawieść. Nie chciała, by ta najbliższa jej osoba kiedykolwiek, choćby przez krótką chwilę czuł się nieszczęśliwy z powodu związania swojego życia jej osobą.
Eteryczna alchemiczka uważnie stawiała kroki wokół leśnej ściółki, wodząc spojrzeniem wśród zieleni, w poszukiwaniu odpowiednich grzybów. Kolejne pytanie sprawiło, że ciche parsknięcie śmiechu wyrwało się z jej piersi, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło rozbawieniem - nadal uważała za niezwykle dziwny obrót spraw oraz zwykłego, przyjacielskiego układu. - Och nie, jestem niemal pewna, że spora część mojej rodziny wolałaby, aby mój ślub nie miał miejsca… Przyjaźniliśmy się od dłuższego czasu, nie sądziłam jednak, że pewnego dnia zwyczajnie mi się oświadczy. I chyba to właśnie dlatego niezwykle obawiam się, że zawiodę. - Odpowiedziała z cichym westchnieniem, jakie uciekło z jej piersi. - Czy mogę spytać, jak było w pana przypadku? Słyszałam, że ponoć czarodzieje ze szlachetną krwią nie mają wpływu na to, kogo przyjdzie im poślubić… Czy jest to prawdą? - Spytała, na chwilę przenosząc spojrzenie ku męskiej twarzy, gdzieś w środku czując obawę o losy przyjaciółki noszącej szlachetne nazwisko. W niektórych przypadkach nawet talizmany oraz mikstury mogły nie okazać się pomocne.
- Och, chyba znaleźliśmy odpowiednie miejsce. - Odpowiedziała z entuzjazmem, również znajdując boczniaka ledwie kilka metrów dalej. Ostrożnie wyjęła książkę z koszyczka, by wyciągnąć ją w kierunku mężczyzny gdy ten zebrał grzybki. - Tu jest artykuł, a ten pergamin zawiera moje skromne obliczenia… Niezwykle ciekawi mnie co pan o tym sądzi. - Z uśmiechem na ustach pozostawiła mężczyznę, by zrobić ledwie kilkanaście kroków w bok, w kierunku dostrzeżonego kapelusza.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdyby tylko i on mógł brzmieć w podobny sposób w niemal każdym momencie. Niewiele było kobiet, które chciały poświęcać się dla pracy w ogóle. Ta gotowość do pracy budziła w nim także kilka wątpliwości. Poruszała kwestie, które starał się w ostatnim unikać. Kwestie, dotyczące tego czy aby na pewno powinien podziwiać ją i inne pracujące damy. Sprawa była tym bardziej personalna, bo jego kuzynka także chciała pracować, a szlachciance nie wypadało. Wiedział, że Virginia chciała ratować ludzi, pomagać, ale nie wiedział jak jej w tym pomóc. Ten gąszcz myśli sprawił, że prawie głośno westchnął, ale powstrzymał się w ostatnim momencie. Odpowiedział odrobinę spóźnionym uśmiechem na uśmiech alchemiczki.
Jej kolejne pytanie sprawiło, że przystanął na chwilę. Zerknął w stronę blondynki, przyjrzał jej się na chwilę, a potem zauważając, że być może był bezczelny – natychmiast odwrócił spojrzenie na swoje stopy, jak gdyby szukał przed nimi grzybów. Oczywiście, że żałował, że zrezygnował z Quidditcha. Było mu wstyd, że w ogóle do tego dopuścił. Gdyby tylko mógł to zmienić… ale nie mógł. Zwyczajnie nie mógł. A wszystko przez cholerny upadek, przez matkę, przez głupi zbieg okoliczności. Co miał odpowiedzieć pani Wroński? Nie chciał wyrzucać z siebie wściekłości, ani brzmieć na zrozpaczonego.
– Owszem – przyznał otwarcie, choć nadal odwracał wzrok. Ton był pewny, jak gdyby mówił o czymś oczywistym, a nie osobistym. Pomagało mu to przejść przez wewnętrzne rozczarowanie swoją osobą. – Ale teraz muszę odnaleźć się w tym, co robię – wytłumaczył po chwili, chcąc zabrzmieć optymistycznie. – Alkohol stał się moją drugą pasją – dodał, co było prawdą… choć za tą prawdą krył się też alkoholizm do którego się nie przyznawał. Dopiero wtedy spojrzał na blondynkę z ponownym uśmiechem na twarzy. – Chętnie przyjmę Pani pomoc – przytaknął, zdając sobie sprawę z tego, że kilka porad byłoby mu potrzebnych. Wyciągniętej dłoni nie należało odtrącać, szczególnie od tak przyjemnej kobiety.
Ria nie powinna mieć nic przeciwko. Chyba. Nie miał pojęcia, prawdę mówiąc. Wiedział, że była wyjątkowo zazdrosna o jakiekolwiek spojrzenia i inne kobiety. O tak, pamiętał jak zachowywała się, kiedy zwyczajnie rozmawiał z Charlene. Miał jednak nadzieję, że żona miała być dość wyrozumiała. W końcu chodziło o pracę, a nie o herbatki o piątej.
– W takim razie taki mąż to prawdziwy skarb – odpowiedział jej. Niewiele mężczyzn w obecnych czasach było w stanie zrozumieć pasję swoich kobiet ani tym bardziej ich zapał do pracy.
Gdyby nie powaga tego o czym mówiła i gdyby nie to, że znał czarownicę naprawdę krótko, pewnie zaśmiałby się głośno. Powstrzymał się jednak. Subtelny uśmiech ozdobił jego twarz. Odnalazł się we wspomnianej przez nią sytuacji. I on nie skupiał się nigdy na relacjach z płcią przeciwną (o ile to czarownica miała na myśli). Jedynym takim momentem był tragiczny romans, a on trwał krótko. Dłużej trwała rozpacz nad stratą, która nie pozwalała mu na rozwinięciu jakichkolwiek głębszych uczuć z drugimi kobietami do czasu aż pojawiła się Ria.
– Nie ma Pani po co się bać. Ludzie tacy są, że jeżeli chcą się na nas rozczarować, to rozczarują się bez względu na to co zrobimy. Nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi.
Kroczył tuż obok niej, próbując dostosować się do jej tempa chodu. A przy tym zawsze służył ramieniem, kiedy na drodze pojawiała się większa kałuża, dziura lub przeszkoda, która mogłaby zagrozić rajstopom czy butom czarownicy. Uważnie wyglądał grzybków. Skupienie musiał jednak dzielić także na tym, co mówiła mu pani Wroński.
Był zasmucony tym, że część rodziny alchemiczki była przeciwna ślubowi. Ponownie – nie znał jej, ale był na tyle empatyczną osobą, że zwyczajnie wczuwał się w cudzą skórę i odczucia. No i ponownie odnalazł się w tej sytuacji, częściowo. Różnica między nimi była taka, że jej udało się wyjść za mąż bez przeszkód… a on… gorzki uśmiech zastąpił ten przyjemny. Nieprzyjemne wspomnienia wróciły. Ale i tak odnalazł w sobie wystarczająco siły, żeby nie dać się pochłonąć koszmarom z przeszłości. Chciał cieszyć się tym, że pani Wroński odnalazła (jak mu się zdawało) bratnią duszę.
Jej pytanie było dla niego drobnym szokiem. Być może dlatego, że jeszcze przed chwilą wspominał dawną dziewczynę. Nie wiedział jak się zachować. Rozdziawił gębę, ale nie powiedział nic. Potem spuścił wzrok na ściółkę leśną, przymknął oczy i westchnął.
– Miałem to szczęście, że żonę wybrałem sam – odpowiedział i na moment, radość wróciła na jego twarz. Weasleyówna była powrotem tego, co dobre, a myśl o niej zawsze pomagała mu w uspokojeniu się i przyprawiała o dobry nastrój. – Ale… kiedyś byłem zakochany w dziewczynie, takiej jak pani. To jest… z niższej warstwy, bez urazy. Nie mówię, że Pani jest gorsza… sama Pani rozumie. Rodzina się nie zgodziła – błądził przez chwilę w odpowiedzi, ale na końcu udało mu się skrócić cała historię. Tym samym uciął najczarniejszy moment całej historii. – Wszystko zależy od rodziny, od szczęścia, od życia. Ale tak, nasze rodziny aranżują małżeństwa – potwierdził. – Choć oczywiście czasami istnieje możliwość wpływu na decyzję starszych.
Zaraz po tym dostrzegł cztery grzybki, co przyjął jak zbawienie z nieprzyjemnego tematu. Ostrożnie je zebrał, a następnie włożył je do koszyczka pani Wrońskiej.
– Jeżeli szczęście nam dopisze to zapełnimy koszyki – zaśmiał się wyrażając swoją nadzieję na dzisiaj.
Przystanął na chwilę, kiedy wyciągnęła książkę. Natychmiast przyjrzał się wspomnianemu artykułowi, a następnie pergaminowi. Kiwał głową co jakiś czas, jak gdyby przytakując każdemu napisanemu słowu.
– Zawsze możemy spróbować – odpowiedział, trochę unosząc głos, bo kobieta zdołała w tym czasie odejść na kilkanaście, jeżeli nie kilkadziesiąt kroków od niego. Nie miał nic przeciwko próbie wykonania takiego alkoholu. Miał tylko nadzieję, że jego umiejętności były wystarczające, aby przydać się pani Wrońskiej. – Mam aparaturę, tu nie ma problemu. Obawiałbym się jedynie o siłę alkoholu, ale to tylko moje podejrzenia.
wypatruję dalej
Jej kolejne pytanie sprawiło, że przystanął na chwilę. Zerknął w stronę blondynki, przyjrzał jej się na chwilę, a potem zauważając, że być może był bezczelny – natychmiast odwrócił spojrzenie na swoje stopy, jak gdyby szukał przed nimi grzybów. Oczywiście, że żałował, że zrezygnował z Quidditcha. Było mu wstyd, że w ogóle do tego dopuścił. Gdyby tylko mógł to zmienić… ale nie mógł. Zwyczajnie nie mógł. A wszystko przez cholerny upadek, przez matkę, przez głupi zbieg okoliczności. Co miał odpowiedzieć pani Wroński? Nie chciał wyrzucać z siebie wściekłości, ani brzmieć na zrozpaczonego.
– Owszem – przyznał otwarcie, choć nadal odwracał wzrok. Ton był pewny, jak gdyby mówił o czymś oczywistym, a nie osobistym. Pomagało mu to przejść przez wewnętrzne rozczarowanie swoją osobą. – Ale teraz muszę odnaleźć się w tym, co robię – wytłumaczył po chwili, chcąc zabrzmieć optymistycznie. – Alkohol stał się moją drugą pasją – dodał, co było prawdą… choć za tą prawdą krył się też alkoholizm do którego się nie przyznawał. Dopiero wtedy spojrzał na blondynkę z ponownym uśmiechem na twarzy. – Chętnie przyjmę Pani pomoc – przytaknął, zdając sobie sprawę z tego, że kilka porad byłoby mu potrzebnych. Wyciągniętej dłoni nie należało odtrącać, szczególnie od tak przyjemnej kobiety.
Ria nie powinna mieć nic przeciwko. Chyba. Nie miał pojęcia, prawdę mówiąc. Wiedział, że była wyjątkowo zazdrosna o jakiekolwiek spojrzenia i inne kobiety. O tak, pamiętał jak zachowywała się, kiedy zwyczajnie rozmawiał z Charlene. Miał jednak nadzieję, że żona miała być dość wyrozumiała. W końcu chodziło o pracę, a nie o herbatki o piątej.
– W takim razie taki mąż to prawdziwy skarb – odpowiedział jej. Niewiele mężczyzn w obecnych czasach było w stanie zrozumieć pasję swoich kobiet ani tym bardziej ich zapał do pracy.
Gdyby nie powaga tego o czym mówiła i gdyby nie to, że znał czarownicę naprawdę krótko, pewnie zaśmiałby się głośno. Powstrzymał się jednak. Subtelny uśmiech ozdobił jego twarz. Odnalazł się we wspomnianej przez nią sytuacji. I on nie skupiał się nigdy na relacjach z płcią przeciwną (o ile to czarownica miała na myśli). Jedynym takim momentem był tragiczny romans, a on trwał krótko. Dłużej trwała rozpacz nad stratą, która nie pozwalała mu na rozwinięciu jakichkolwiek głębszych uczuć z drugimi kobietami do czasu aż pojawiła się Ria.
– Nie ma Pani po co się bać. Ludzie tacy są, że jeżeli chcą się na nas rozczarować, to rozczarują się bez względu na to co zrobimy. Nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi.
Kroczył tuż obok niej, próbując dostosować się do jej tempa chodu. A przy tym zawsze służył ramieniem, kiedy na drodze pojawiała się większa kałuża, dziura lub przeszkoda, która mogłaby zagrozić rajstopom czy butom czarownicy. Uważnie wyglądał grzybków. Skupienie musiał jednak dzielić także na tym, co mówiła mu pani Wroński.
Był zasmucony tym, że część rodziny alchemiczki była przeciwna ślubowi. Ponownie – nie znał jej, ale był na tyle empatyczną osobą, że zwyczajnie wczuwał się w cudzą skórę i odczucia. No i ponownie odnalazł się w tej sytuacji, częściowo. Różnica między nimi była taka, że jej udało się wyjść za mąż bez przeszkód… a on… gorzki uśmiech zastąpił ten przyjemny. Nieprzyjemne wspomnienia wróciły. Ale i tak odnalazł w sobie wystarczająco siły, żeby nie dać się pochłonąć koszmarom z przeszłości. Chciał cieszyć się tym, że pani Wroński odnalazła (jak mu się zdawało) bratnią duszę.
Jej pytanie było dla niego drobnym szokiem. Być może dlatego, że jeszcze przed chwilą wspominał dawną dziewczynę. Nie wiedział jak się zachować. Rozdziawił gębę, ale nie powiedział nic. Potem spuścił wzrok na ściółkę leśną, przymknął oczy i westchnął.
– Miałem to szczęście, że żonę wybrałem sam – odpowiedział i na moment, radość wróciła na jego twarz. Weasleyówna była powrotem tego, co dobre, a myśl o niej zawsze pomagała mu w uspokojeniu się i przyprawiała o dobry nastrój. – Ale… kiedyś byłem zakochany w dziewczynie, takiej jak pani. To jest… z niższej warstwy, bez urazy. Nie mówię, że Pani jest gorsza… sama Pani rozumie. Rodzina się nie zgodziła – błądził przez chwilę w odpowiedzi, ale na końcu udało mu się skrócić cała historię. Tym samym uciął najczarniejszy moment całej historii. – Wszystko zależy od rodziny, od szczęścia, od życia. Ale tak, nasze rodziny aranżują małżeństwa – potwierdził. – Choć oczywiście czasami istnieje możliwość wpływu na decyzję starszych.
Zaraz po tym dostrzegł cztery grzybki, co przyjął jak zbawienie z nieprzyjemnego tematu. Ostrożnie je zebrał, a następnie włożył je do koszyczka pani Wrońskiej.
– Jeżeli szczęście nam dopisze to zapełnimy koszyki – zaśmiał się wyrażając swoją nadzieję na dzisiaj.
Przystanął na chwilę, kiedy wyciągnęła książkę. Natychmiast przyjrzał się wspomnianemu artykułowi, a następnie pergaminowi. Kiwał głową co jakiś czas, jak gdyby przytakując każdemu napisanemu słowu.
– Zawsze możemy spróbować – odpowiedział, trochę unosząc głos, bo kobieta zdołała w tym czasie odejść na kilkanaście, jeżeli nie kilkadziesiąt kroków od niego. Nie miał nic przeciwko próbie wykonania takiego alkoholu. Miał tylko nadzieję, że jego umiejętności były wystarczające, aby przydać się pani Wrońskiej. – Mam aparaturę, tu nie ma problemu. Obawiałbym się jedynie o siłę alkoholu, ale to tylko moje podejrzenia.
wypatruję dalej
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Szaroniebieskie spojrzenie uważniej, niemal badawczo przyjrzało się buzi lorda Macmillan. Jego reakcja zdawała się mówić sama za siebie do tego stopnia, iż nim wypowiedział słowo potwierdzenia, eteryczna alchemiczka już podejrzewała, jaka będzie odpowiedź. Smukła dłoń powędrowała do jego ramienia, by subtelnie się na nim zacisnąć.
- Przykro mi, panie Macmillan. - Odpowiedziała delikatnie, przyciszonym głosem by w geście pocieszenia subtelnie przesunąć dłonią po męskim ramieniu. Nie wiedziała, jak to jest zostać zmuszonym do zrezygnowania ze swojej pasji i miała nadzieję, że nigdy nie przyjdzie jej się o tym przekonać. Gdyby była zmuszona do zrezygnowania z alchemii z pewnością pękłoby jej serce. - Radziłabym jednak skupić się na teraźniejszości, niż bólach przeszłości… Te drugie potrafią odebrać resztki radości życia, a obecne czasy i tak nie skutkują w wiele powodów do radości. - Dodała równie delikatnie uprzejmym tonem głosu, by po raz ostatni przesunąć dłonią po męskim ramieniu. Z cichym westchnieniem zabrała dłoń, szaroniebieskie spojrzenie przenosząc gdzieś na leśną ściółkę wodząc spojrzeniem w poszukiwaniu grzybów. Przez chwilę rozważała wymienione między nimi słowa, by ponownie przenieść spojrzenie szaroniebieskich tęczówek na buzię lorda, malinowe usta układając w przyjazny uśmiech. - Panie Macmillan, może powinnam poznać pańską żonę gdzieś między lekcjami alchemii? Proszę nie zrozumieć mnie źle, po prostu doskonale wiem, jak to jest być żoną przystojnego mężczyzny i nie chciałabym, aby miał pan problemy z powodu mojej pomocy. - Zaproponowała nieśmiało, uważniej przyglądając się męskiej twarzy. Z największą przyjemnością sama zgłębiłaby mocniej temat dotyczący alkoholi, mając nadzieję odnaleźć w nich coś, co mogłoby przydać się podczas jej pracy naukowej… Nie umknęły jej jednak przystojne rysy towarzysza których jego żona z pewnością miała pełną świadomość. Ona sama nawet wolała nie myśleć, jak zareagowałaby na obcą, nieznaną jej kobietę spędzającą w samotności czas z jej mężem, niemal pewna, iż nie byłaby w stanie tego znieść, niezwykle ekspresowo opracowując nową truciznę. Nie chciała, by zwykłe lekcje alchemii stały się kością niezgody między małżeństwem Macmillanów, samej będąc pewną, iż będzie musiała poruszyć ten temat z Danielem, w obawie iż mógłby odebrać sytuację odrobinę opacznie.
Kroczyła obok, ze spojrzeniem utkwionym w leśną ściółkę, mając nadzieję iż uda im się odnaleźć odpowiednie grzyby, które pomogłyby potwierdzić teorię znalezioną w książce. A gdy na jej drodze znalazła się większa kałuża bądź gałąź, subtelnie owijała dłoń skrytą pod materią rękawiczki wokół męskiego przedramienia aby pokonać przeszkodę, uważnie stawiając stopy przyozdobione eleganckimi obcasami. Uśmiechnęła się ślicznie, z radością wypisaną na delikatnej buzi gdy mężczyzna określił jej męża mianem prawdziwego skarbu - sama również określiłaby go tym mianem bez choćby chwili zawahania.
- Och, pana słowa są piękne, ciężko mi jednak nie obawiać się takiego scenariusza… Widzi pan, jestem perfekcjonistką i… - Zawahała się przez chwilę, by finalnie wydać na świat ciche westchnienie. - Wyliczyłam na podstawie zmodyfikowanych wzorów alchemicznych, iż nie powinnam się niczego obawiać, ale gdzieś z tyłu głowy… Och, wie pan, nie sądziłam, że to wszystko jest takie skomplikowane. - Wyznała, posyłając mężczyźnie odrobinę smutny uśmiech, gdzieś w środku jednak czując się odrobinę lżej, jakby słowa Anthonego w pewien sposób ją uspokoiły. Sytuacja w której się znalazła była dla niej nowa, nadal odrobinę abstrakcyjna, gdyby jednak miała cofnąć się w czasie z pewnością nie zmieniłaby swojej decyzji.
Uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakie wypowiadał z zamyśleniem wypisanym na delikatnej buzi, gdzieś w połowie ponownie owijając ramię wokół jego przedramienia, gdy konar niewielkiego, przewalonego drzewka stanął na jej drodze. - Chciałabym rozumieć, niestety obawiam się, że nie jestem w stanie. Widzi pan, zawsze wychodziłam z założenia, iż własne osiągnięcia oraz wiedza znaczy więcej od urodzenia, a polityka zawsze była mi obca… - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramionami. Nie rozumiała w czym ona, osoba która osiągnęła mistrzostwo w swej dziedzinie w wieku ledwie dwudziestu jeden lat miałaby być gorsza od głupiutkich lady myślących jedynie o kolorze kreacji. - Nie mniej rozumiem jak to jest, gdy przed ślubem pojawia się ktoś trzeci, któremu trzeba złamać serce… - Dodała, mocniej zaciskając smukłe palce na jego przedramieniu, chcąc okazać zrozumienie. Nie chciała łamać serca pewnego cyrkowca, miała jednak wrażenie, że nie było żadnego, innego wyjścia z tej całej sytuacji. - Los pisze niespodziewane scenariusze, czyż nie? - Rzuciła kończąc temat szlacheckich małżeństw. Gdzieś w środku nadal czuła niepokój względem wiadomości, jakie przekazała jej droga Primrose i mimo iż kilka pytań aż prosiło się, aby je wypowiedzieć, nie odezwała się ani słowem. Obiecała utrzymać nowinę w tajemnicy pewna, że gdy nadejdą kłopoty dwóm bystrym umysłom uda się odnaleźć odpowiednie rozwiązanie.
Z uśmiechem na ustach schyliła się, aby zebrać pięć grzybków które znalazły się w jej koszyku tuż po tym, jak pan Macmillan umieścił jego grzybki w jej koszyczku. - Och, żywię co do tego wielką nadzieję. - Dodała, ostrożnie prostując się i poprawiając obcisłą sukienkę. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie lustrowało buzię towarzyszącego jej mężczyzny w napięciu oczekując na odpowiedź. Liczyła na chociaż jeden, niewielki eksperyment, który pomógłby zaspokoić wrodzoną, naukową ciekawość.
- Proponuję więc spróbować wpierw z niewielką ilością. Litr czy dwa, sprawdzimy tę teorię i zobaczymy, czy w ogóle będzie warta rozważania… Przy okazji moglibyśmy sprawdzić, jaka będzie faktyczna siła alkoholu oraz obliczyć, czy proces na większą skalę byłby opłacalny… Co pan o tym sądzi, panie Macmillan? Z nas dwóch, to pan zna się na alkoholu. - Zaproponowała, palcami przesuwając po jasnym obojczyku w wyrazie zastanowienia, posyłając mężczyźnie dłuższe spojrzenie szaroniebieskich tęczówek. Była ciekawa, co mogłoby wyjść z podobnego eksperymentu.
| ilość grzybków; Szukam grzybków (ST 60), spostrzegawczość I, zielarstwo II, bonus +30
- Przykro mi, panie Macmillan. - Odpowiedziała delikatnie, przyciszonym głosem by w geście pocieszenia subtelnie przesunąć dłonią po męskim ramieniu. Nie wiedziała, jak to jest zostać zmuszonym do zrezygnowania ze swojej pasji i miała nadzieję, że nigdy nie przyjdzie jej się o tym przekonać. Gdyby była zmuszona do zrezygnowania z alchemii z pewnością pękłoby jej serce. - Radziłabym jednak skupić się na teraźniejszości, niż bólach przeszłości… Te drugie potrafią odebrać resztki radości życia, a obecne czasy i tak nie skutkują w wiele powodów do radości. - Dodała równie delikatnie uprzejmym tonem głosu, by po raz ostatni przesunąć dłonią po męskim ramieniu. Z cichym westchnieniem zabrała dłoń, szaroniebieskie spojrzenie przenosząc gdzieś na leśną ściółkę wodząc spojrzeniem w poszukiwaniu grzybów. Przez chwilę rozważała wymienione między nimi słowa, by ponownie przenieść spojrzenie szaroniebieskich tęczówek na buzię lorda, malinowe usta układając w przyjazny uśmiech. - Panie Macmillan, może powinnam poznać pańską żonę gdzieś między lekcjami alchemii? Proszę nie zrozumieć mnie źle, po prostu doskonale wiem, jak to jest być żoną przystojnego mężczyzny i nie chciałabym, aby miał pan problemy z powodu mojej pomocy. - Zaproponowała nieśmiało, uważniej przyglądając się męskiej twarzy. Z największą przyjemnością sama zgłębiłaby mocniej temat dotyczący alkoholi, mając nadzieję odnaleźć w nich coś, co mogłoby przydać się podczas jej pracy naukowej… Nie umknęły jej jednak przystojne rysy towarzysza których jego żona z pewnością miała pełną świadomość. Ona sama nawet wolała nie myśleć, jak zareagowałaby na obcą, nieznaną jej kobietę spędzającą w samotności czas z jej mężem, niemal pewna, iż nie byłaby w stanie tego znieść, niezwykle ekspresowo opracowując nową truciznę. Nie chciała, by zwykłe lekcje alchemii stały się kością niezgody między małżeństwem Macmillanów, samej będąc pewną, iż będzie musiała poruszyć ten temat z Danielem, w obawie iż mógłby odebrać sytuację odrobinę opacznie.
Kroczyła obok, ze spojrzeniem utkwionym w leśną ściółkę, mając nadzieję iż uda im się odnaleźć odpowiednie grzyby, które pomogłyby potwierdzić teorię znalezioną w książce. A gdy na jej drodze znalazła się większa kałuża bądź gałąź, subtelnie owijała dłoń skrytą pod materią rękawiczki wokół męskiego przedramienia aby pokonać przeszkodę, uważnie stawiając stopy przyozdobione eleganckimi obcasami. Uśmiechnęła się ślicznie, z radością wypisaną na delikatnej buzi gdy mężczyzna określił jej męża mianem prawdziwego skarbu - sama również określiłaby go tym mianem bez choćby chwili zawahania.
- Och, pana słowa są piękne, ciężko mi jednak nie obawiać się takiego scenariusza… Widzi pan, jestem perfekcjonistką i… - Zawahała się przez chwilę, by finalnie wydać na świat ciche westchnienie. - Wyliczyłam na podstawie zmodyfikowanych wzorów alchemicznych, iż nie powinnam się niczego obawiać, ale gdzieś z tyłu głowy… Och, wie pan, nie sądziłam, że to wszystko jest takie skomplikowane. - Wyznała, posyłając mężczyźnie odrobinę smutny uśmiech, gdzieś w środku jednak czując się odrobinę lżej, jakby słowa Anthonego w pewien sposób ją uspokoiły. Sytuacja w której się znalazła była dla niej nowa, nadal odrobinę abstrakcyjna, gdyby jednak miała cofnąć się w czasie z pewnością nie zmieniłaby swojej decyzji.
Uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakie wypowiadał z zamyśleniem wypisanym na delikatnej buzi, gdzieś w połowie ponownie owijając ramię wokół jego przedramienia, gdy konar niewielkiego, przewalonego drzewka stanął na jej drodze. - Chciałabym rozumieć, niestety obawiam się, że nie jestem w stanie. Widzi pan, zawsze wychodziłam z założenia, iż własne osiągnięcia oraz wiedza znaczy więcej od urodzenia, a polityka zawsze była mi obca… - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramionami. Nie rozumiała w czym ona, osoba która osiągnęła mistrzostwo w swej dziedzinie w wieku ledwie dwudziestu jeden lat miałaby być gorsza od głupiutkich lady myślących jedynie o kolorze kreacji. - Nie mniej rozumiem jak to jest, gdy przed ślubem pojawia się ktoś trzeci, któremu trzeba złamać serce… - Dodała, mocniej zaciskając smukłe palce na jego przedramieniu, chcąc okazać zrozumienie. Nie chciała łamać serca pewnego cyrkowca, miała jednak wrażenie, że nie było żadnego, innego wyjścia z tej całej sytuacji. - Los pisze niespodziewane scenariusze, czyż nie? - Rzuciła kończąc temat szlacheckich małżeństw. Gdzieś w środku nadal czuła niepokój względem wiadomości, jakie przekazała jej droga Primrose i mimo iż kilka pytań aż prosiło się, aby je wypowiedzieć, nie odezwała się ani słowem. Obiecała utrzymać nowinę w tajemnicy pewna, że gdy nadejdą kłopoty dwóm bystrym umysłom uda się odnaleźć odpowiednie rozwiązanie.
Z uśmiechem na ustach schyliła się, aby zebrać pięć grzybków które znalazły się w jej koszyku tuż po tym, jak pan Macmillan umieścił jego grzybki w jej koszyczku. - Och, żywię co do tego wielką nadzieję. - Dodała, ostrożnie prostując się i poprawiając obcisłą sukienkę. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie lustrowało buzię towarzyszącego jej mężczyzny w napięciu oczekując na odpowiedź. Liczyła na chociaż jeden, niewielki eksperyment, który pomógłby zaspokoić wrodzoną, naukową ciekawość.
- Proponuję więc spróbować wpierw z niewielką ilością. Litr czy dwa, sprawdzimy tę teorię i zobaczymy, czy w ogóle będzie warta rozważania… Przy okazji moglibyśmy sprawdzić, jaka będzie faktyczna siła alkoholu oraz obliczyć, czy proces na większą skalę byłby opłacalny… Co pan o tym sądzi, panie Macmillan? Z nas dwóch, to pan zna się na alkoholu. - Zaproponowała, palcami przesuwając po jasnym obojczyku w wyrazie zastanowienia, posyłając mężczyźnie dłuższe spojrzenie szaroniebieskich tęczówek. Była ciekawa, co mogłoby wyjść z podobnego eksperymentu.
| ilość grzybków; Szukam grzybków (ST 60), spostrzegawczość I, zielarstwo II, bonus +30
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Ostatnio zmieniony przez Frances Wroński dnia 25.02.21 18:03, w całości zmieniany 1 raz
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Frances Wroński' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 91
'k100' : 91
Uśmiechnął się, kiedy odczuł dłoń na swoim ramieniu. Rzeczywiście, tego typu dotyk działał na niego uspokajająco. Nie było powodu, żeby płakał nad rozlanym mlekiem. Mógł żałować, że już nie grał w Quidditcha, to było dość naturalne odczucie. Mógł też żałować, że nigdy nie przystąpił do Zjednoczonych, bo przecież kiedyś dołączenie do drużyny było dla niego ogromnym marzeniem. Ale teraz, czy tego chciał, czy też nie, musiał zwyczajnie odnaleźć się w tym, co dawało mu życie. Nie miał prawa przebierać.
Poklepał ją po danej dłoni, jak gdyby przez ten gest chciał powiedzieć, że wszystko było w należytym porządku; że nie musiała się o nic obawiać. Nie mniej, cieszył się, że mógł komuś powiedzieć o swojej utraconej pasji. Działało to na niego dziwnie uspokajająco. Właściwie, jej osoba dziwnie go uspokajała. Było w niej coś, co mógłby przypisać swojej matce. Gracja, styl, duma, ostrożne dobieranie słów, ale nie na tyle ostrożne, żeby nazwać je sztucznym… W jego oczach zwyczajnie nie chciała go urazić, ani sprawić, żeby czuł się źle. Dokładnie tak samo działała starsza lady Macmillan.
– Oczywiście – odpowiedział z szerszym uśmiechem na twarzy na jej poradę. – Ma pani całkowitą rację – dodał. Doskonale wiedział jak przeszłość mogła zaślepić komuś oczy. Sam dał się zaślepić rozpaczą, złością i nienawiścią, która wciąż dawała o sobie znać. – Dlatego nie mam czego żałować. – Kłamstwo. Bardzo nieudolne, bo nie potrafił kłamać. Bardziej oszukiwał siebie niż panią Wroński. Było to po nim widać, na twarzy, ale jednak próbował ukryć to, że zjadały go różne emocje.
Jej kolejne pytanie sprawiło, że na dłużej zatrzymał na niej badawcze spojrzenie. Wydawało się, że rozmyślał chwilę nad propozycją. To nie był zły pomysł, jak mu się zdawało. Na pewno nie byłby zły w innych czasach. Ale Macmillan wciąż miał z tyłu głowy to, że nie znał kobiety zbyt dobrze. Ale czy tak niewinna osoba, która pomogła mu wyjść z problemu z zatrutymi alkoholami byłaby w stanie zrobić krzywdę jego żonie? Nie, na pewno nie. Podczas rozmowy z nią upewniał się, że życzyła mu dobrze. Doszedł do wniosku, że zagrożenie nie istniało. Uśmiechnął się.
– Myślę, że to dobry pomysł – odpowiedział w końcu. Towarzystwo pani Wroński pomogłoby Rii w przejściu przez nudne dni. Oby tylko potrafiły się porozumieć, bowiem jego małżonka miała dość gorącą krew i nie potrafiła siedzieć w miejscu. – Choć myślę, że moja żona jest dość wyrozumiała – dodał, trochę kłamiąc. To znaczy, potrafiła być, do pewnego stopnia. W głowie jednak wciąż miał wspomnienie z lasu na terenach Ollivanderów, gdzie Ria głośno przedstawiała swoje domysły, jakoby był zauroczony w pannie Leighton.
Chciał jednak, żeby Weasleyówna się nie nudziła. Bycie w ciąży utrudniało jej wiele czynności i ograniczało jej możliwość latania… a odrobina towarzystwa, jak mu się zdawało, dość godnego, powinna jej pomóc przebrnąć przez nudne dni.
Rozumiał, co czarownica chciała mu później powiedzieć. Zaaferowana alchemią, zwyczajnie nie miała czasu na uczucia. Albo też (być może) zwyczajnie odbiegała od jakichkolwiek uczuć w stronę nauki. Była zamknięta w zaplanowanym, ułożonym świecie, który dla siebie stworzyła. Kiedy dostała się do świata, w którym nic nie mogło być zaplanowane, na pewno było dla niej szokiem. Taka była miłość. Nic nie dało się ułożyć według jakiegoś prawa, schematu czy wykresu.
– Uczuć nie da się wyliczyć – odpowiedział jej jedynie. – I być może dlatego tak na nas oddziałują. Jak grom z jasnego nieba. Ale i dlatego są dla nas tak specjalne.
Nie miał pojęcia kto trzeci pojawił się w jej życiu, ale natychmiast zrozumiał, że temu komuś odmówiła wspólnego życia; że wybrała jednak pana Wrońskiego. W pierwszej chwili pomyślał, że może źle go zrozumiała, a także jego słowa o „poświęceniu czegoś innego”. Uznał jednak, że lepiej nie komentować jej słów… jeszcze. Uśmiechnął się, kiedy wspomniała o losu piszącym niespodziewane scenariusze i kiwnął jej głową. Owszem.
– To zawsze tak jest – dodał wpierw trochę rozbawiony, ale potem śmiertelnie spoważniał. Nagle przypomniał sobie wszystkie bolesne momenty. Los często pisał mu koszmarne scenariusze.
Rozpromienił się dopiero wtedy, kiedy zauważył, że kobieta zebrała pięć grzybków. Nie zwracał uwagi na jej fizyczne atuty jak za pierwszym razem. Skupiony na artykule, zastanawiał się jak dokładnie wykonać recepturę i jakiej aparatury użyć, żeby alkohol był jak najlepszej jakości.
– Oczywiście, na początek mała ilość. Ale myślę, że może wyjść z tego coś dobrego. Potem moglibyśmy przeanalizować to, co otrzymaliśmy z Pani pomocą i zastanowić się nad ewentualnymi zmianami. W takich artykułach często chowają tajne składniki. Wiem to po tych kilku latach podróżowania w poszukiwaniu alkoholi. Jedno powiedzą, drugie zatają, żeby nie wyszło to samo. Więc, gdybyśmy uznali, że rzeczywiście alkohol byłby dobry i jego produkcja byłaby opłacalna… – nie dokończył, bo uśmiechnął się tajemniczo. Wtedy mogliby oboje na tym skorzystać.
Nie miał nic przeciwko spróbowaniu. Właściwie jak najbardziej chciał poświęcić swój czas, a nawet pieniądze na możliwość poznania nowych alkoholi. To wszystko brzmiało dla niego jak propozycja nie do odrzucenia. Natychmiast wrócił do szukania grzybów, ale tych odpowiednich, na których mogliby zrobić pierwszą próbkę przepisu.
Szukam grzybów
Poklepał ją po danej dłoni, jak gdyby przez ten gest chciał powiedzieć, że wszystko było w należytym porządku; że nie musiała się o nic obawiać. Nie mniej, cieszył się, że mógł komuś powiedzieć o swojej utraconej pasji. Działało to na niego dziwnie uspokajająco. Właściwie, jej osoba dziwnie go uspokajała. Było w niej coś, co mógłby przypisać swojej matce. Gracja, styl, duma, ostrożne dobieranie słów, ale nie na tyle ostrożne, żeby nazwać je sztucznym… W jego oczach zwyczajnie nie chciała go urazić, ani sprawić, żeby czuł się źle. Dokładnie tak samo działała starsza lady Macmillan.
– Oczywiście – odpowiedział z szerszym uśmiechem na twarzy na jej poradę. – Ma pani całkowitą rację – dodał. Doskonale wiedział jak przeszłość mogła zaślepić komuś oczy. Sam dał się zaślepić rozpaczą, złością i nienawiścią, która wciąż dawała o sobie znać. – Dlatego nie mam czego żałować. – Kłamstwo. Bardzo nieudolne, bo nie potrafił kłamać. Bardziej oszukiwał siebie niż panią Wroński. Było to po nim widać, na twarzy, ale jednak próbował ukryć to, że zjadały go różne emocje.
Jej kolejne pytanie sprawiło, że na dłużej zatrzymał na niej badawcze spojrzenie. Wydawało się, że rozmyślał chwilę nad propozycją. To nie był zły pomysł, jak mu się zdawało. Na pewno nie byłby zły w innych czasach. Ale Macmillan wciąż miał z tyłu głowy to, że nie znał kobiety zbyt dobrze. Ale czy tak niewinna osoba, która pomogła mu wyjść z problemu z zatrutymi alkoholami byłaby w stanie zrobić krzywdę jego żonie? Nie, na pewno nie. Podczas rozmowy z nią upewniał się, że życzyła mu dobrze. Doszedł do wniosku, że zagrożenie nie istniało. Uśmiechnął się.
– Myślę, że to dobry pomysł – odpowiedział w końcu. Towarzystwo pani Wroński pomogłoby Rii w przejściu przez nudne dni. Oby tylko potrafiły się porozumieć, bowiem jego małżonka miała dość gorącą krew i nie potrafiła siedzieć w miejscu. – Choć myślę, że moja żona jest dość wyrozumiała – dodał, trochę kłamiąc. To znaczy, potrafiła być, do pewnego stopnia. W głowie jednak wciąż miał wspomnienie z lasu na terenach Ollivanderów, gdzie Ria głośno przedstawiała swoje domysły, jakoby był zauroczony w pannie Leighton.
Chciał jednak, żeby Weasleyówna się nie nudziła. Bycie w ciąży utrudniało jej wiele czynności i ograniczało jej możliwość latania… a odrobina towarzystwa, jak mu się zdawało, dość godnego, powinna jej pomóc przebrnąć przez nudne dni.
Rozumiał, co czarownica chciała mu później powiedzieć. Zaaferowana alchemią, zwyczajnie nie miała czasu na uczucia. Albo też (być może) zwyczajnie odbiegała od jakichkolwiek uczuć w stronę nauki. Była zamknięta w zaplanowanym, ułożonym świecie, który dla siebie stworzyła. Kiedy dostała się do świata, w którym nic nie mogło być zaplanowane, na pewno było dla niej szokiem. Taka była miłość. Nic nie dało się ułożyć według jakiegoś prawa, schematu czy wykresu.
– Uczuć nie da się wyliczyć – odpowiedział jej jedynie. – I być może dlatego tak na nas oddziałują. Jak grom z jasnego nieba. Ale i dlatego są dla nas tak specjalne.
Nie miał pojęcia kto trzeci pojawił się w jej życiu, ale natychmiast zrozumiał, że temu komuś odmówiła wspólnego życia; że wybrała jednak pana Wrońskiego. W pierwszej chwili pomyślał, że może źle go zrozumiała, a także jego słowa o „poświęceniu czegoś innego”. Uznał jednak, że lepiej nie komentować jej słów… jeszcze. Uśmiechnął się, kiedy wspomniała o losu piszącym niespodziewane scenariusze i kiwnął jej głową. Owszem.
– To zawsze tak jest – dodał wpierw trochę rozbawiony, ale potem śmiertelnie spoważniał. Nagle przypomniał sobie wszystkie bolesne momenty. Los często pisał mu koszmarne scenariusze.
Rozpromienił się dopiero wtedy, kiedy zauważył, że kobieta zebrała pięć grzybków. Nie zwracał uwagi na jej fizyczne atuty jak za pierwszym razem. Skupiony na artykule, zastanawiał się jak dokładnie wykonać recepturę i jakiej aparatury użyć, żeby alkohol był jak najlepszej jakości.
– Oczywiście, na początek mała ilość. Ale myślę, że może wyjść z tego coś dobrego. Potem moglibyśmy przeanalizować to, co otrzymaliśmy z Pani pomocą i zastanowić się nad ewentualnymi zmianami. W takich artykułach często chowają tajne składniki. Wiem to po tych kilku latach podróżowania w poszukiwaniu alkoholi. Jedno powiedzą, drugie zatają, żeby nie wyszło to samo. Więc, gdybyśmy uznali, że rzeczywiście alkohol byłby dobry i jego produkcja byłaby opłacalna… – nie dokończył, bo uśmiechnął się tajemniczo. Wtedy mogliby oboje na tym skorzystać.
Nie miał nic przeciwko spróbowaniu. Właściwie jak najbardziej chciał poświęcić swój czas, a nawet pieniądze na możliwość poznania nowych alkoholi. To wszystko brzmiało dla niego jak propozycja nie do odrzucenia. Natychmiast wrócił do szukania grzybów, ale tych odpowiednich, na których mogliby zrobić pierwszą próbkę przepisu.
Szukam grzybów
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 55
'k100' : 55
Ponoć najłatwiej przychodzi nam opowiadać o swych problemach tym, których nie przyszło nam dobrze znać. Nieznajomi nosili w sobie pewne bezpieczeństwo oraz swoisty spokój, którego nie można było odczuwać przy dobrze znanym nam osobom. Nie wywoływali obaw przed odrzuceniem, chęci akceptacji bądź nieśmiałości wywołanej możliwością wyśmiania bądź braku zrozumienia. Neutralni oraz obojętni zdawali się być wyśmienitymi słuchaczami spraw ciężkich. Nie wszyscy naturalnie, eteryczna alchemiczka miała jednak wrażenie, iż jej właśnie przyszło pełnić podobną funkcję. Po za kilkoma godzinami spędzonymi przy analizie alkoholu nie mieli okazji aby jakkolwiek się poznać. Może dlatego im obu słowa tak chętnie uciekały z ust? Nie była pewna. Uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy gestem chciał ją zapewnić, iż wszystko jest w porządku… Gdzieś w środku nie była jednak tego pewna. Delikatnie zabrała dłoń z jego ramienia, bystrym spojrzeniem szaroniebieskich tęczówek uciekając jednak od jego twarzy.
- Mówi pan, iż nie ma czego żałować, mam jednak wrażenie iż żal gdzieś w środku pana zjada. Wwierca się duszę, nie pozwalając odpocząć; zarzuca wyrzutami oraz myślami co by było jeśli… Czy to prawda, panie Macmillan? - Głos alchemiczki był niezwykle spokojny, pełen ciepła oraz opanowania, a przenikliwe, spojrzenie nie odrywało się od twarzy Anthony’ego. Może mi pan powiedzieć zdawał się mówić delikatny uśmiech, jaki wyrysował się na malinowych ustach gdy w ciekawości oczekiwała odpowiedzi.
Kwestia poznania małżonki lorda Macmillan wydawała jej się niezwykle oczywista. Sama z przyjemnością przedstawiłaby mężczyznę Danielowi, by ten przypadkiem nie martwił się, gdy przyjdzie jej pracować z lordem nad kolejną ideą. Była jednak pewna, iż fakt, że ten był poszukiwany listem gończym sprawiał, że będzie musiała wpierw przygotować męża do podobnej wiadomości.
- Nie wątpię iż pańska małżonka jest wyrozumiałą osobą, wolałabym jednak by formalnościom stało się za dość. Oboje posiadamy małżonków i zwyczajnie nie wypada nam spotykać się w tajemnicy, nawet jeśli chodzi o zwykłe lekcje. - Odpowiedziała miękko, dłonią poprawiając złote pukle okalające delikatną buzię. Nie chciała, by przypadkiem jakiekolwiek plotki rozpełzły się po rezydencji Macmillanów, nadszarpując reputację towarzyszącego jej czarodzieja… Jednocześnie nie chcąc również, by podobne plotki dotarły do kochanego męża, którego za nic nie potrafiłaby zdradzić, nie dopuszczając nawet podobnej myśli do świadomości. Była również odrobinę zaciekawiona panią Macmillan, tego jednak nie przyznała otwarcie wiedząc, iż podobne słowa mogłyby być odrobinę nieodpowiednie.
- Nie da się, to prawda… Lecz mój naukowy umysł najlepiej pojmuje obliczenia, to taki mój sposób na zrozumienie tego, co jest dla mnie nieznane. Porównując do alchemii jestem w stanie lepiej pojąć i… Och, zaraz zacznę brzmieć jak istota z innej planety. - Odpowiedziała z rozbawieniem, chcąc odrobinę rozładować ciężką atmosferę jaka w jej opinii zaległa po przebytej przez nich rozmowie.
Chwilę później już wsłuchiwała się w kolejne słowa młodego lorda z uwagą, spojrzeniem wodząc między stronicami księgi a buzią lorda. Receptura jaka była podana w księdze zapowiadała się całkiem obiecująco, chociaż dla niej brakowało kilku alchemicznych zwrotów oraz dokładniejszych obliczeń, by można było jej w pełni zawierzyć, lecz naukowa dociekliwość nie pozwała jej odmówić możliwości przetestowania teorii.
- Tajne składniki brzmią niezwykle ekscytująco, panie Macmillan. Oczywiście dokładna analiza alkoholu nie będzie dla mnie najmniejszym problemem, a jeśli podana receptura rzeczywiście się powiedzie, moglibyśmy zastanowić się nad jej niewielkim udoskonaleniem… - Wysnuła w wyraźnym zamyśleniu, marszcząc delikatną brew. Nie było dla niej problemem, by odnaleźć sposób, na ulepszenie receptury - dopracowywała je oraz opracowywała od podstaw niemal każdego, kolejnego dnia. I w tym wypadku z pewnością znalazłaby odpowiedni sposób, by odnaleźć sposoby na poprawienie jakości receptury.
- Dobrze, zabiorę zebrane przez nas grzyby, panie Macmillan by odpowiednio je przechować. Mam do czynienia z podobnymi ingrediencjami, nie będzie więc dla mnie problemem, aby je zabezpieczyć. Książkę pozostawiam panu, by mógł pan dokładnie przeanalizować zawarte w niej informacje. Proszę posłać mi sowę, gdy będzie pan gotowy, by przyrządzić pierwszą porcję wina. - Zawyrokowała, będąc pewną, że mężczyzna niedługo odnajdzie kontakt do niej, by zająć się odnalezioną recepturę. Odebrała od mężczyzny znalezione przez niego grzyby, by włożyć je do koszyczka. - Do zobaczenia, panie Macmillan. - Pożegnała się ciepło, z delikatnym uśmiechem wypisanym na ustach teleportować się z lasu w okolice Szafirowego Wzgórza.
| rzut na ilość
zt. dla Frani
- Mówi pan, iż nie ma czego żałować, mam jednak wrażenie iż żal gdzieś w środku pana zjada. Wwierca się duszę, nie pozwalając odpocząć; zarzuca wyrzutami oraz myślami co by było jeśli… Czy to prawda, panie Macmillan? - Głos alchemiczki był niezwykle spokojny, pełen ciepła oraz opanowania, a przenikliwe, spojrzenie nie odrywało się od twarzy Anthony’ego. Może mi pan powiedzieć zdawał się mówić delikatny uśmiech, jaki wyrysował się na malinowych ustach gdy w ciekawości oczekiwała odpowiedzi.
Kwestia poznania małżonki lorda Macmillan wydawała jej się niezwykle oczywista. Sama z przyjemnością przedstawiłaby mężczyznę Danielowi, by ten przypadkiem nie martwił się, gdy przyjdzie jej pracować z lordem nad kolejną ideą. Była jednak pewna, iż fakt, że ten był poszukiwany listem gończym sprawiał, że będzie musiała wpierw przygotować męża do podobnej wiadomości.
- Nie wątpię iż pańska małżonka jest wyrozumiałą osobą, wolałabym jednak by formalnościom stało się za dość. Oboje posiadamy małżonków i zwyczajnie nie wypada nam spotykać się w tajemnicy, nawet jeśli chodzi o zwykłe lekcje. - Odpowiedziała miękko, dłonią poprawiając złote pukle okalające delikatną buzię. Nie chciała, by przypadkiem jakiekolwiek plotki rozpełzły się po rezydencji Macmillanów, nadszarpując reputację towarzyszącego jej czarodzieja… Jednocześnie nie chcąc również, by podobne plotki dotarły do kochanego męża, którego za nic nie potrafiłaby zdradzić, nie dopuszczając nawet podobnej myśli do świadomości. Była również odrobinę zaciekawiona panią Macmillan, tego jednak nie przyznała otwarcie wiedząc, iż podobne słowa mogłyby być odrobinę nieodpowiednie.
- Nie da się, to prawda… Lecz mój naukowy umysł najlepiej pojmuje obliczenia, to taki mój sposób na zrozumienie tego, co jest dla mnie nieznane. Porównując do alchemii jestem w stanie lepiej pojąć i… Och, zaraz zacznę brzmieć jak istota z innej planety. - Odpowiedziała z rozbawieniem, chcąc odrobinę rozładować ciężką atmosferę jaka w jej opinii zaległa po przebytej przez nich rozmowie.
Chwilę później już wsłuchiwała się w kolejne słowa młodego lorda z uwagą, spojrzeniem wodząc między stronicami księgi a buzią lorda. Receptura jaka była podana w księdze zapowiadała się całkiem obiecująco, chociaż dla niej brakowało kilku alchemicznych zwrotów oraz dokładniejszych obliczeń, by można było jej w pełni zawierzyć, lecz naukowa dociekliwość nie pozwała jej odmówić możliwości przetestowania teorii.
- Tajne składniki brzmią niezwykle ekscytująco, panie Macmillan. Oczywiście dokładna analiza alkoholu nie będzie dla mnie najmniejszym problemem, a jeśli podana receptura rzeczywiście się powiedzie, moglibyśmy zastanowić się nad jej niewielkim udoskonaleniem… - Wysnuła w wyraźnym zamyśleniu, marszcząc delikatną brew. Nie było dla niej problemem, by odnaleźć sposób, na ulepszenie receptury - dopracowywała je oraz opracowywała od podstaw niemal każdego, kolejnego dnia. I w tym wypadku z pewnością znalazłaby odpowiedni sposób, by odnaleźć sposoby na poprawienie jakości receptury.
- Dobrze, zabiorę zebrane przez nas grzyby, panie Macmillan by odpowiednio je przechować. Mam do czynienia z podobnymi ingrediencjami, nie będzie więc dla mnie problemem, aby je zabezpieczyć. Książkę pozostawiam panu, by mógł pan dokładnie przeanalizować zawarte w niej informacje. Proszę posłać mi sowę, gdy będzie pan gotowy, by przyrządzić pierwszą porcję wina. - Zawyrokowała, będąc pewną, że mężczyzna niedługo odnajdzie kontakt do niej, by zająć się odnalezioną recepturę. Odebrała od mężczyzny znalezione przez niego grzyby, by włożyć je do koszyczka. - Do zobaczenia, panie Macmillan. - Pożegnała się ciepło, z delikatnym uśmiechem wypisanym na ustach teleportować się z lasu w okolice Szafirowego Wzgórza.
| rzut na ilość
zt. dla Frani
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Znowu miała rację. Znali się krótko, ale jednak dość dobrze go rozpracowała. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że przecież sam pokazywał głęboko skrywane emocje. Naprawdę źle kłamał, a pani Wroński nie dało się oszukać. Być może miała doświadczenie z tego typu zapewnieniami. Rzeczywiście jednak, żal tkwił głęboko w jego duszy i zjadał go od środka od kilkunastu lat. Wstydził się takiego uczucia, a i wstydził się tego, że ktoś doskonale wiedział, co siedziało w głębi niego. Miał wrażenie jak gdyby miał przed sobą magipsychologa, a nie alchemiczkę. Kogoś, kto doskonale znał się na uczuciach, choć próbował pokazać się jako kogoś, kto nie był pewny jak je interpretować lub rozumieć. Jego usta wygięły się w nieśmiały uśmiech, który zdradzał, że miała rację, ale jednocześnie jej wiedza i zdolności przedzierania się do ludzkiej duszy wyraźnie go onieśmielały. Bał się powiedzieć, że to wszystko o czym mówiła było prawdą.
– Racja – przyznał jednak po chwili walki ze samym sobą. Czuł się jak dziecko, które właśnie potwierdzało swoją winę. – Ale próbuję sam sobie powiedzieć, że nie mam czego żałować. Teraz jest za późno, żeby cokolwiek wrócić – wyjaśnił. W wieku trzydziestu jeden lat ciężko było mówić o rozpoczęciu kariery sportowej. Byli młodsi, lepsi… a i wojna utrudniała wszelkie aktywności. Potrzebował jeszcze trochę więcej czasu, żeby odważyć się spojrzeć blondynce w oczy.
Zastanawiał się jak to się stało, że alchemiczka, taka jak ona, potrafiła mieć więcej gracji od niejednej szlachetnie urodzonej damy z konserwatywnych rodów. Coraz bardziej przypominała mu własną matkę, ale (rzecz jasna) w młodszej wersji. Kiwał jej głową, kiedy tłumaczyła, że nie chciałaby aby pomiędzy nią a Rią doszło do nieporozumienia. To było zrozumiałe. Spotykanie się w „tajemnicy” nie dodawało ich znajomości dobrego światła.
– Dobrze więc – odpowiedział jej – mam nadzieję, że niedługo będzie mogła pani ponownie nas odwiedzić i zapoznać się z moją żoną. – Chciał już dodać, że chętnie poznałby jej męża… ale natychmiast zrozumiał, że w momencie kiedy był poszukiwany… to nie byłoby dla niego korzystne. Kiedy indziej, po wojnie. – Czym oczywiście zdobędzie pani odrobinę czasu wolnego – dodał, bo rozumiał, że pracowała i miała inne obowiązki niż umawianie się na herbatkę.
Zastanawiał się jak takie spotkanie pani Wroński i lady Macmillan mogłoby wyglądać. Czy w ogóle się polubią? Ria była wolnym duchem, Harpią, kimś kto lubił brać los w swoje ręce, bez względu na swoją płeć. Frances z kolei czyniła mu się ułożoną damą, która też chciała wziąć los w swoje ręce, ale robiła to w bardziej skryty sposób. Jej życie było poświęcone nauce. Życie jego małżonki poświęcone było Quidditchowi.
Kiedy opowiadała o swoim spojrzeniu na miłość naukowym umysłem, on słuchał i szukał kolejnych grzybów. Po chwili dojrzał całą gromadkę i postanowił je zebrać. Dziewięć pięknych okazów, które pozwoliłyby im na przeprowadzenie próbnej destylacji. Natychmiast sięgnął po scyzoryk, odciął je i odłożył do koszyka swojej towarzyszki.
– Rozumiem – odpowiedział jej w międzyczasie. Każdy miał swój sposób na zrozumienie miłości. Zaśmiał się, kiedy stwierdziła, że za chwilę miała brzmieć jak jakieś nigdy niewidziane stworzenie. Nie był to jednak prześmiewczy śmiech. Brzmiał przyjaźnie, wesoło. – Ważne, że pomaga to pani w rozumieniu. Mam nadzieję. Ale też nie ma sensu przejmować się tym, kiedy uczuć nie może pani przekalkulować. One takie są – zauważył, obawiając się trochę, że to co mówił nie miało zbyt wiele sensu. Być może. Miał już mętlik w głowie, a i ciężko mu b było czasem mówić w piękny sposób o czymś, co każdy odczuwał inaczej. Zwyczajnie chciał powiedzieć, że ciężko było pojąć miłość, być może w ogóle, ale zawsze można było spróbować ją zrozumieć.
Potem wpatrywał się uważnie w księgę z recepturą, ale tak jak pani Wroński brakowało kilku zwrotów, tak i jemu brakowało kilku technicznych danych. Temperatury, niektórych naczyń. Mogli spróbować, ale zastanawiał się w jakim stopniu miało im to wyjść.
– W to nie wątpię. Razem będziemy w stanie zobaczyć czy wszystko jest na miejscu – odpowiedział. – A jeżeli nie będzie, szybko to odkryjemy – uśmiechnął się. Był przepełniony optymizmem.
Kiwnął jej głową, kiedy zaznaczyła, że zabierze grzyby. Sam zerknął na lekturę, którą otrzymał. Musiał poświęcić jej trochę więcej czasu i sprawdzić czy w biblioteczce istniały podobne receptury.
– Skontaktuję się z panią tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Sprawdzę jeszcze domową biblioteczkę – zapewnił ją.
Skłonił się uprzejmie, kiedy się z nim pożegnała. Nie deportował się od razu. Wpierw jeszcze przeszedł się po lesie, próbując oczyścić swój umysł.
| tu rzut na 9 grzybków
| zt
– Racja – przyznał jednak po chwili walki ze samym sobą. Czuł się jak dziecko, które właśnie potwierdzało swoją winę. – Ale próbuję sam sobie powiedzieć, że nie mam czego żałować. Teraz jest za późno, żeby cokolwiek wrócić – wyjaśnił. W wieku trzydziestu jeden lat ciężko było mówić o rozpoczęciu kariery sportowej. Byli młodsi, lepsi… a i wojna utrudniała wszelkie aktywności. Potrzebował jeszcze trochę więcej czasu, żeby odważyć się spojrzeć blondynce w oczy.
Zastanawiał się jak to się stało, że alchemiczka, taka jak ona, potrafiła mieć więcej gracji od niejednej szlachetnie urodzonej damy z konserwatywnych rodów. Coraz bardziej przypominała mu własną matkę, ale (rzecz jasna) w młodszej wersji. Kiwał jej głową, kiedy tłumaczyła, że nie chciałaby aby pomiędzy nią a Rią doszło do nieporozumienia. To było zrozumiałe. Spotykanie się w „tajemnicy” nie dodawało ich znajomości dobrego światła.
– Dobrze więc – odpowiedział jej – mam nadzieję, że niedługo będzie mogła pani ponownie nas odwiedzić i zapoznać się z moją żoną. – Chciał już dodać, że chętnie poznałby jej męża… ale natychmiast zrozumiał, że w momencie kiedy był poszukiwany… to nie byłoby dla niego korzystne. Kiedy indziej, po wojnie. – Czym oczywiście zdobędzie pani odrobinę czasu wolnego – dodał, bo rozumiał, że pracowała i miała inne obowiązki niż umawianie się na herbatkę.
Zastanawiał się jak takie spotkanie pani Wroński i lady Macmillan mogłoby wyglądać. Czy w ogóle się polubią? Ria była wolnym duchem, Harpią, kimś kto lubił brać los w swoje ręce, bez względu na swoją płeć. Frances z kolei czyniła mu się ułożoną damą, która też chciała wziąć los w swoje ręce, ale robiła to w bardziej skryty sposób. Jej życie było poświęcone nauce. Życie jego małżonki poświęcone było Quidditchowi.
Kiedy opowiadała o swoim spojrzeniu na miłość naukowym umysłem, on słuchał i szukał kolejnych grzybów. Po chwili dojrzał całą gromadkę i postanowił je zebrać. Dziewięć pięknych okazów, które pozwoliłyby im na przeprowadzenie próbnej destylacji. Natychmiast sięgnął po scyzoryk, odciął je i odłożył do koszyka swojej towarzyszki.
– Rozumiem – odpowiedział jej w międzyczasie. Każdy miał swój sposób na zrozumienie miłości. Zaśmiał się, kiedy stwierdziła, że za chwilę miała brzmieć jak jakieś nigdy niewidziane stworzenie. Nie był to jednak prześmiewczy śmiech. Brzmiał przyjaźnie, wesoło. – Ważne, że pomaga to pani w rozumieniu. Mam nadzieję. Ale też nie ma sensu przejmować się tym, kiedy uczuć nie może pani przekalkulować. One takie są – zauważył, obawiając się trochę, że to co mówił nie miało zbyt wiele sensu. Być może. Miał już mętlik w głowie, a i ciężko mu b było czasem mówić w piękny sposób o czymś, co każdy odczuwał inaczej. Zwyczajnie chciał powiedzieć, że ciężko było pojąć miłość, być może w ogóle, ale zawsze można było spróbować ją zrozumieć.
Potem wpatrywał się uważnie w księgę z recepturą, ale tak jak pani Wroński brakowało kilku zwrotów, tak i jemu brakowało kilku technicznych danych. Temperatury, niektórych naczyń. Mogli spróbować, ale zastanawiał się w jakim stopniu miało im to wyjść.
– W to nie wątpię. Razem będziemy w stanie zobaczyć czy wszystko jest na miejscu – odpowiedział. – A jeżeli nie będzie, szybko to odkryjemy – uśmiechnął się. Był przepełniony optymizmem.
Kiwnął jej głową, kiedy zaznaczyła, że zabierze grzyby. Sam zerknął na lekturę, którą otrzymał. Musiał poświęcić jej trochę więcej czasu i sprawdzić czy w biblioteczce istniały podobne receptury.
– Skontaktuję się z panią tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Sprawdzę jeszcze domową biblioteczkę – zapewnił ją.
Skłonił się uprzejmie, kiedy się z nim pożegnała. Nie deportował się od razu. Wpierw jeszcze przeszedł się po lesie, próbując oczyścić swój umysł.
| tu rzut na 9 grzybków
| zt
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z zamyślenia wyrwał Rookwood odgłos pukania w szybę. Doskonale znany od zawsze, trudno było pomylić z niczym innym - sowi dziób uderzający lekko w szkło, aby zwrócić na siebie uwagę i dostarczyć list. Niewiele jednak brakowało, aby to zignorowała. Pogrążona we własnych myślach w których przeplatała się pełnia, jaka miała nastać już a kilka godzin, zdarzenia sprzed kilku tygodni związane z Locus Nihil i Ludo Goldstein. Wilkołak, którego wraz z Drew i Craigiemi miała przekonać, aby poparł sprawę Czarnego Pana, a zarazem pociągnął za sobą innych. Łasy na artefakty, spragniony powrotu do dawnego życia niemal się skusił, cóż jednak z tego, skoro nie pociągnął za sobą innych? Mieszańce dotknięte klątwą likantropii nie wsparły Lorda Voldemorta, nie stanęli po jego stronie. Rookwood czuła się za to osobiście odpowiedzialna i nie było w niej żadnej ulgi, choć wilkołaków nienawidziła równie mocno, co szlamy, mugoli i zdrajców krwi. Może powinna była uczynić więcej? Może trzeba było zawładnąć umysłem Ludo Goldsteina, by mieć pewność, że zrobi co należy aby przekonać podobnych sobie do odpowiedniego wyboru?
To zabawne, że sowa o imieniu Avari, należąca do Macnaira, przysiadła na parapecie siedziby łowców wilkołaków w Shropshire właśnie w takiej chwili. Sigrun odłożyła czarodziejską kuszę na biurko, by podejść do okna. Uchyliła je na moment, wpuszczając sowę do środka, to jednak wystarczyło by do gabinetu wiedźmy wdarł się zimny, listopadowy wiatr i krople deszczu. Jeśli w Devon panowała taka sama pogoda, to mieli przed sobą ciężką noc. Avari przysiadła na oparciu krzesła i wyciągnęła nóżkę, by Sigrun mogła odwiązać skrawek pergaminu, na którym Macnair spisał kilka słów. Sprawdził w ogóle co dziś za dzień? W żadną pełnię nie była dyspozycja, chyba, że sprawa koniecznie wymagałaby jej obecności jako Śmierciożerczyni. - Zaczekaj - mruknęła do sowy, po czym pochyliła się nad biurkiem i skreśliła kilka słów odpowiedzi na odwrocie pergaminu. Przywiązała go do nóżki sowy tym samym rzemieniem i wypuściła Avari na tę niepogodę.
Spojrzenie Sigrun padło na stos papierzysk, które piętrzyły się na biurku i jęknęła cicho. To, że pracowała dla lorda Avery, zamiast Ministerstwa Magii, nie zwalaniały jej z obowiązku spisywania szczegółowych raportów. Zwłaszcza, kiedy mianowano ją dowódcą, to cały ten ciężar spadł na jej barki. Nawet, jeśli kazałaby napisać to komuś innemu, to musiałaby to sprawdzić, uzupełnić, przeredagować odpowiednio przed przekazaniem go wyżej - do tego wszystkiego dochodził jeszcze aspekt zarządzania ludźmi. Rozliczanie ich godzin pracy, wyznaczanie obowiązków, podział ról i zadań, dbanie, aby nieobecności łowców nie pokrywały się i nie powstała niepożądana luka w zespole - to wszystko wymagało od Rookwood więcej gimnastyki umysłowej, pochłaniało więcej czasu niż przypuszczała. Avery miał galeonów jak lodu, pilnował jednak, aby nie wydać ich za dużo. Nie szczędził im funduszy, ale i nie dało się niczego nagiąć.
Zeszła po schodach na dół, by skontrolować, czy Harvey i inni są już na miejscu, zaczęli się przygotowywać. Byli. Niektórzy polerowali srebrne łańcuchy, inni ostrożnie przelewali płynne srebro do mniejszych fiolek, Harvey rozdzielał buteleczki eliksirów jakie mieli wyznaczone na tę noc. Powinni być z nimi oszczędni - ceny produktów żywnościowych wywindowały kolosalnie w górę, a to mógł być dopiero początek. Problemy mogły dosięgnąć także i ingrediencji niezbędnych do eliksirów.
Sigrun wróciła na górę, aby zapakować własną torbę. Zaczarowaną, niewielką, kryjącą w sobie jednak wiele skarbów - czarodziejską kuszę, srebrne łańcuchy, fiolki płynnego srebra, kilka fiotek wywarów z własnych zapasów. Sięgała jednak po takie wsparcie coraz rzadziej. Z każdym miesiącem stawała się potężniejsza, a jej czary silniejsze - uparcie zmierzała na szczyt i nie zamierzała pozwolić sobie na to, by się zatrzymać, bądź co gorsza zawrócić, dać się zepchnąć z tej ścieżki.
Kilka godzin później, kiedy nad Wielką Brytanią zapadła noc zimna i wietrzna, szczęśliwie jednak w Devon dość sucha, teleportowali się w okolice Wistmans Wood. Wiele wilkołaków uciekło na południe, na półwysep Kornawilijski, sądząc, że dzięki temu unikną spotkania z łowcami wilkołaków, z Brygadzistami. Jakby to całe przymierze stworzone przez idiotę Prewetta miało je ochronić. Sądzili, że tym głupcom zależy na losie wilkołaków? Interesujące.
Wieści o wilkołaczym wyciu w tych okolicach nie umknęły uwadze Sigrun i Harveya; wszyscy jej łowcy byli wyczuleni na podobne informacje, a krótko po październikowej pełni szukali tu śladów. Znaleźli wikołaczej sierści i podrapane kory drzew. Takich śladów po pazurach nie pozostawiało inne zwierzę. Musieli tu wrócić, kiedy okrągła tarcza księżyca znów zawiśnie nad koronami drzew, bo najprawdopodobniej uczyni to sam likantrop. Z doświadczenia wiedziała, że wracały spędzać pełnię tam, gdzie czuły się bezpiecznie. Wistmans Wood słynęło z czegoś jeszcze - ten, kto tu wszedł błądził w labiryncie. Tak głosiła legenda, wieść gminna, czarodzieje i czarownice bywali bardzo przesądni. Sigrun nietrudno było uwierzyć w to, że wilkołak mógł być przekonany, że sam utknie w w leśnym labiryncie i dzięki temu uniknie spotkania z ludźmi.
Nic bardziej mylnego.
Żaden sojusz ryżego zdrajcy krwi i jemu podobnych nie powstrzyma ich przed oczyszczaniem Wielkiej Brytanii ze szlamu i mieszańców. Skoro wilkołaki nie stanęły po stronie Lorda Voldemorta, były przeciwko niemu i należała im się bezwzględna eliminacja - a to Sigrun zamierzała gorliwie egzekwować. Pół nocy z siódmego na ósmego listopada wędrowali po lasach Wistmans Wood, dbając o to, aby nie zgubić drogi, samemu nie utknąć w labiryncie (nie mogli też całkowicie zignorować tej legendy, w każdej wszak tkwiło jakieś ziarno prawdy), dopóki nie natrafili na wilcze ślady. Wtedy też przyjęli odpowiedni szyk, niektórzy łyknęli eliksiry, dzięki którym ich kroki stały się niemal bezszelestnie, oni sami zaś nie zauważeni.
Wabik na wilkołaki, jakiemu żaden nie potrafił się oprzeć, przykuł uwagę mieszańca. Wilcze wycie rozlegało się coraz bliżej i bliżej. Sam do nich przyszedł - tak jak sobie to zaplanowali. Zwabili go na polanę, tam otoczyli bestię z każdej strony, by nie dać mu szansy na ucieczkę.
Rookwood popełniła błąd i niemal przypłaciła to pogryzieniem. W chwili, gdy wilkołak rzucił się ku niej z wyciągniętymi pazurami, otworzoną paszczą, w której błysnęły ostre jak brzytwa zębiska, ona zamarła w bezruchu, bo kątem oka dostrzegła widmo Alpharda stojącego gdzieś koło Harveya. Lord Black, który niemal od dwóch miesięcy tak naprawdę był martwy, patrzył na nią uparcie, jakby coś chciał jej przekazać. W ten sposób miała do niego dołączyć? Umrzeć jeszcze raz?
Na pewno nie tak.
Sigrun zdematerializowała się w ostatniej chwili, bestia zaś trafiła w przestrzeń. Zamiast jednak skorzystać z drogi ucieczki, zwróciła się ku innym łowcom spragniona krwi. Rozdrażniony i rozwścieczony wilkołak nie zachowywał się racjonalnie. Nie potrafił nad sobą zapanować. Liczyła się wyłącznie żądza krwi. Sigrun mierzyła się jednak już z nie takimi okazami. Ten z Devon nie był ani szczególnie okazały, ani wyjątkowy w żaden sposób. Z taką przewagą liczebną poradzili sobie z nimi dość szybko, choć Harvey patrzył na nią z ukosa. Rookwood uparcie jednak milczała. Patrzyła na spętanego wilkołaka, tylko na niego, bała się rozejrzeć, aby znowu nie dostrzec widma Blacka. Miała nadzieję, że wkrótce zniknie całkiem. Widywała go coraz rzadziej, on jednak wracał. Czuła, że powinna poradzić się Cassandry co jeszcze może zrobić, by pozbyć się przywidzeń. Następnym razem mogła już nie mieć tyle szczęścia. Przy następnej pełni mogła trafić na wilkołaka znacznie szybszego, sprytniejszego i zwyczajnie nie zdążyć, jeśli znowu pozwoli, by coś ją zdekocentrowało.
Wilkołak wył teraz z bólu. Spętany srebrnymi łańcuchami, które go paliły, z płynnym srebrem w krwioobiegu cierpiał. Tracił siły, nie mógł się uwolnić, wiedział, że jest w pułapce. Niegdyś w takich chwilach to nie był jeszcze koniec - Brygadziści nie mordowali wilkolaków, a wyłapywali je, by zmusić do rejestracji i poddania się kontroli Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami. Ona jednak nie musiała już postępować według tej procedury - czyż nie wszystkim zależało na tym, aby się ich pozbyć?
Sigrun uniosła różdżkę, skupiła się na czarnej magii, jaką miała w sobie, by wypowiedzieć dwa słowa Avada Kedavra. Zielone światło odbiło się w wiłkołaczych ślepiach, które zaraz potem zgasły pozbawione życia.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 5 listopada?
Wiedział, że któregoś dnia to się wydarzy.
Zatrzymał się przy jednym z wykręconych nienaturalnie drzew, przyglądając się omszałej korze w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów, które mógłby zostawić uciekający smoczognik: zdrapanego mchu, osmalenia, drobinek sadzy, które czasami powstawały przy zetknięciu z iskrami z zakończonego grotem ogona; przesunął dłonią po pionowej powierzchni, zadzierając głowę i spoglądając też w górę, na wygięte gałęzie, nie dostrzegł jednak niczego nietypowego. Westchnął przeciągle; nie miał pojęcia, jak długo błądził już po lesie, starając się odszukać skrzydlatego uciekiniera, ale powoli przestawał wierzyć, że uda mu się odtworzyć przebytą przez Ognika ścieżkę. Dookoła siebie nie widział już żadnego prześwitu, i musiałby się porządnie skupić, żeby odnaleźć drogę powrotną, to jednak nie budziło w nim niepokoju; w normalnych okolicznościach nie budziłoby go zresztą też zniknięcie smoczognika, bo odkąd wytresował go do noszenia listów, to nie raz i nie dwa wyprawiał się na dalsze wyprawy, za każdym razem niezawodnie wracając do przydomowej hodowli. Problem polegał na tym, że tym razem Ognik nie tyle wybrał się na jedno ze swoich zwykłych polowań, co zwiał w popłochu, wdawszy się wcześniej w mało przyjemną konfrontację z kryjącym się przy rzecznym brzegu błotoryjem. Kotłowanina trwała na tyle krótko, że Percival nie zdążył zarejestrować, co dokładnie się stało – nie wiedział też, czy jego smoczy towarzysz przypadkiem nie był ranny; zaalarmowało go rozpaczliwe skrzeczenie, a nim dobiegł do jego źródła, łopoczące żałośnie skrzydła smoczognika już znikały pomiędzy drzewami.
Od tamtej pory go szukał.
Gwizdnął przeciągle, w charakterystyczny, wyuczony sposób, na który Ognik zwykł reagować i przylatywać, a później zamilkł, nasłuchując; nic się jednak nie stało, pobliskie zarośla nie zaszeleściły obiecująco, a w koronach drzew nie rozległo się znajome skrzeczenie. Ruszył więc dalej ścieżką, rozglądając się uważnie: po ziemi, po pniach i po gałęziach, nie chcąc jeszcze się poddać; być może powinien – ale myśl o wystraszonym i być-może-zranionym smoczogniku nie dawała mu spokoju. Skręcił w węższą dróżkę, zatrzymując się po chwili, gdy wydało mu się, że coś usłyszał; zmarszczył brwi, odruchowo zwalniając kroku i starając się nie robić hałasu, gdy jednak wyszedł zza kolejnej, gęsto ściśniętej kępki drzew, nie dostrzegł Ognika, a błysk rudych włosów, z całą pewnością należących do człowieka. Dziewczyny, może kilkunastoletniej. – Przepraszam? – odezwał się, chcąc dać jej znać o swojej obecności nim podszedłby bliżej; nie chciał jej wystraszyć. Zrobił parę kroków do przodu, przyglądając się rudowłosej uważniej i dopiero po chwili orientując się, że już ją kiedyś spotkał. Uniósł wyżej brwi, dla pewności na odrobinę dłużej zawieszając spojrzenie na jej pokrytej piegami twarzy, ale była na tyle charakterystyczna, że trudno byłoby mu pomylić ją z kimś innym. – Neala, prawda? – zapytał, uśmiechając się lekko. – Nie wiem, czy mnie pamiętasz, spotkaliśmy się parę miesięcy temu – w grudniu – w Londynie? Nazywam się Percival – przypomniał jej. To był dziwny poranek, prawie noc jeszcze; skrajne zmęczenie po spędzonej w Tower nocy sprawiało, że całą resztę pamiętał jak przez mgłę, jak sen – w którym najjaśniej lśnił biały deszcz, nawiedzający tamtego dnia całą Anglię.
Zatrzymał się, rozglądając się dookoła, a dopiero później przenosząc ponownie spojrzenie na Nealę. – Wybacz, że cię niepokoję, ale nie widziałaś przypadkiem przelatującego tędy smoczognika? To taka… jaszczurka, tylko ze skrzydłami, na pierwszy rzut oka łatwo pomylić ją z małym smokiem. Był mniej więcej o tej wielkości – wyjaśnił, rozkładając ręce. – Ciemnoczerwona łuska, złotawe oczy. Ogon z charakterystycznym grotem na końcu? – dopytywał dalej z nadzieją, choć prawdopodobnie nie miało to sensu; gdyby tuż obok niej faktycznie przeleciał Ognik, raczej by to zapamiętała. Posłał jej jednak pytające spojrzenie, póki co nie zastanawiając się jeszcze, co robiła tutaj całkiem sama.
Wiedział, że któregoś dnia to się wydarzy.
Zatrzymał się przy jednym z wykręconych nienaturalnie drzew, przyglądając się omszałej korze w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów, które mógłby zostawić uciekający smoczognik: zdrapanego mchu, osmalenia, drobinek sadzy, które czasami powstawały przy zetknięciu z iskrami z zakończonego grotem ogona; przesunął dłonią po pionowej powierzchni, zadzierając głowę i spoglądając też w górę, na wygięte gałęzie, nie dostrzegł jednak niczego nietypowego. Westchnął przeciągle; nie miał pojęcia, jak długo błądził już po lesie, starając się odszukać skrzydlatego uciekiniera, ale powoli przestawał wierzyć, że uda mu się odtworzyć przebytą przez Ognika ścieżkę. Dookoła siebie nie widział już żadnego prześwitu, i musiałby się porządnie skupić, żeby odnaleźć drogę powrotną, to jednak nie budziło w nim niepokoju; w normalnych okolicznościach nie budziłoby go zresztą też zniknięcie smoczognika, bo odkąd wytresował go do noszenia listów, to nie raz i nie dwa wyprawiał się na dalsze wyprawy, za każdym razem niezawodnie wracając do przydomowej hodowli. Problem polegał na tym, że tym razem Ognik nie tyle wybrał się na jedno ze swoich zwykłych polowań, co zwiał w popłochu, wdawszy się wcześniej w mało przyjemną konfrontację z kryjącym się przy rzecznym brzegu błotoryjem. Kotłowanina trwała na tyle krótko, że Percival nie zdążył zarejestrować, co dokładnie się stało – nie wiedział też, czy jego smoczy towarzysz przypadkiem nie był ranny; zaalarmowało go rozpaczliwe skrzeczenie, a nim dobiegł do jego źródła, łopoczące żałośnie skrzydła smoczognika już znikały pomiędzy drzewami.
Od tamtej pory go szukał.
Gwizdnął przeciągle, w charakterystyczny, wyuczony sposób, na który Ognik zwykł reagować i przylatywać, a później zamilkł, nasłuchując; nic się jednak nie stało, pobliskie zarośla nie zaszeleściły obiecująco, a w koronach drzew nie rozległo się znajome skrzeczenie. Ruszył więc dalej ścieżką, rozglądając się uważnie: po ziemi, po pniach i po gałęziach, nie chcąc jeszcze się poddać; być może powinien – ale myśl o wystraszonym i być-może-zranionym smoczogniku nie dawała mu spokoju. Skręcił w węższą dróżkę, zatrzymując się po chwili, gdy wydało mu się, że coś usłyszał; zmarszczył brwi, odruchowo zwalniając kroku i starając się nie robić hałasu, gdy jednak wyszedł zza kolejnej, gęsto ściśniętej kępki drzew, nie dostrzegł Ognika, a błysk rudych włosów, z całą pewnością należących do człowieka. Dziewczyny, może kilkunastoletniej. – Przepraszam? – odezwał się, chcąc dać jej znać o swojej obecności nim podszedłby bliżej; nie chciał jej wystraszyć. Zrobił parę kroków do przodu, przyglądając się rudowłosej uważniej i dopiero po chwili orientując się, że już ją kiedyś spotkał. Uniósł wyżej brwi, dla pewności na odrobinę dłużej zawieszając spojrzenie na jej pokrytej piegami twarzy, ale była na tyle charakterystyczna, że trudno byłoby mu pomylić ją z kimś innym. – Neala, prawda? – zapytał, uśmiechając się lekko. – Nie wiem, czy mnie pamiętasz, spotkaliśmy się parę miesięcy temu – w grudniu – w Londynie? Nazywam się Percival – przypomniał jej. To był dziwny poranek, prawie noc jeszcze; skrajne zmęczenie po spędzonej w Tower nocy sprawiało, że całą resztę pamiętał jak przez mgłę, jak sen – w którym najjaśniej lśnił biały deszcz, nawiedzający tamtego dnia całą Anglię.
Zatrzymał się, rozglądając się dookoła, a dopiero później przenosząc ponownie spojrzenie na Nealę. – Wybacz, że cię niepokoję, ale nie widziałaś przypadkiem przelatującego tędy smoczognika? To taka… jaszczurka, tylko ze skrzydłami, na pierwszy rzut oka łatwo pomylić ją z małym smokiem. Był mniej więcej o tej wielkości – wyjaśnił, rozkładając ręce. – Ciemnoczerwona łuska, złotawe oczy. Ogon z charakterystycznym grotem na końcu? – dopytywał dalej z nadzieją, choć prawdopodobnie nie miało to sensu; gdyby tuż obok niej faktycznie przeleciał Ognik, raczej by to zapamiętała. Posłał jej jednak pytające spojrzenie, póki co nie zastanawiając się jeszcze, co robiła tutaj całkiem sama.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Było już dość mroźno. Ale mroźne powietrze było nawet dobre, jeśli nie zmokło się za mocno. Świat wokół widocznie szykował się już na nadejście zimy. Mówiły mi o tym temperatury wokół. Mimo to nie miałam aż tak daleko, nawet jeśli dzień się kurczył byłam w stanie pokonać odpowiednią drogę. Październikowy objazd po wioskach zakończył się i teraz po prostu czasem jechaliśmy już konkretnie gdzieś, gdzie ludzi miało pojawić się więcej. Czasem, tak jak dzisiaj, wujaszek wysyłał mnie z listem, którego nie chciał przekazywać sowie. Zawsze jednak był konkretny plan, miejsca do odwiedzenia po drodze, znajome jednostki, które miały sprawdzić czy przemieszczam się odpowiednio. Jednoczesne zaufanie, ale chyba i strach. Nie winiłam go za to, czasem właściwie zastanawiając się, czy to nie cioteczki pomysł. Dali mi dach nad głową i zajęli się mną, a ja czasem naprawdę potrafiłam być utrapieniem. Z tym paplaniem, czy nie rozumieniem jeszcze dokładnie wszystkiego. Zatrzymałam się na krótką chwilę, dostrzegając kształt liścia, którego nie opisałam wcześniej. Zsunęłam się z grzbietu Montygona podchodząc do niewielkiego krzaka, z ostrożnością sięgając po jeden listek, który włożyłam w wyciągnięty z juków notatnik. W rękawiczkach które miałam na dłoniach nie było to łatwe, ale też i nie niewykonalne. Właśnie odkładałam na miejsce notatnik, kiedy usłyszałam głos za sobą.
- Jest za co? - zapytałam, odwracając głowę, ale mimo wszystko, moja dłoń z początku zsunęła się w kierunku kieszeni w płaszczu i wymknęła do niej. Pamiętałam, zwłaszcza jak byłam sama. Ale oczy rozszerzyły się odbiciu rozpoznania, a uśmiech pojawił się na twarzy. Przytaknęłam głową energicznie. - Prawda. - potwierdziłam, unosząc rękę, żeby odsunąć z twarzy kilka rudych kosmyków. Policzki miałam zaróżowione, a obok mnie stał kasztanowej maści koń. Przytaknęłam jeszcze raz. - od odjeżdżających pociągów i z przeziębieniem. - potwierdziłam, rozciągając usta w uśmiechu od ucha do ucha. Właściwie to praktycznie wtedy, wszystko się zaczęło. Pamiętałam dokładnie swoje ostatnie dni w Londynie i fakt, że znów miałam rozdzielić się z Brendanem. Odetchnęłam trochę ciężej. Minął już prawie rok, od kiedy widziałam go ostatnim razem. Odwróciłam na chwilę spojrzenie na bok, zaraz przeniosłam je na konia który zastrzygł uszami. Pogładziłam go po boku. - To Montygon. - przedstawiłam ich sobie wracając wzrokiem na nowo do mężczyzny. Mierząc go spojrzeniem a potem przesuwając nim - tym spojrzeniem moim dookoła jakby próbując dostrzec to, czego i on szuka. Gdy znów zabrał głos zdarłam brodę spoglądając do góry.
- Smoczognika? - powtórzyłam widocznie zdziwiona, pierwszy raz słysząc w ogóle o takim stworzeniu chyba. W milczeniu więc przyjmowałam kolejne informacje które właśnie były mi podawane. Jaszczurka, która wyglądała jak mały smok! Cóż za fenomenalnie fascynujące. Moje oczy same się z tej fascynacji zaczęły rozszerzać. Ale zaraz brwi się zeszły, kiedy zastanawiałam się czy rzeczywiście coś takiego widziałam. Zapamiętałabym prawda? Brzmiało całkowicie nadzwyczajnie. Aż trochę zapragnęłam na własne oczy go wziąć i zobaczyć. Bo mały smok, który smokiem wcale nie był brzmiał ciekawie. - Chciałabym powiedzieć, że tak. Ale jest inaczej. - odpowiedziałam widocznie robiąc strapioną minę. Trudno tak musiało być zgubić duszę, która była naszym towarzyszem dobrym. A na to właśnie wychodziło bo i w oczach pana Percivala frasunek było widać. - Mam jeszcze chwilę, może pomogę? Albo pożyczę Montygona? - proponowałam spokojnie, zadzierając ku górze głowę. Victoria zawsze wracała sama, ale jakby kiedyś się zagubiła sama pewnie szukałabym jej tak długo aż nie straciłabym całkiem nadziei.
- Jest za co? - zapytałam, odwracając głowę, ale mimo wszystko, moja dłoń z początku zsunęła się w kierunku kieszeni w płaszczu i wymknęła do niej. Pamiętałam, zwłaszcza jak byłam sama. Ale oczy rozszerzyły się odbiciu rozpoznania, a uśmiech pojawił się na twarzy. Przytaknęłam głową energicznie. - Prawda. - potwierdziłam, unosząc rękę, żeby odsunąć z twarzy kilka rudych kosmyków. Policzki miałam zaróżowione, a obok mnie stał kasztanowej maści koń. Przytaknęłam jeszcze raz. - od odjeżdżających pociągów i z przeziębieniem. - potwierdziłam, rozciągając usta w uśmiechu od ucha do ucha. Właściwie to praktycznie wtedy, wszystko się zaczęło. Pamiętałam dokładnie swoje ostatnie dni w Londynie i fakt, że znów miałam rozdzielić się z Brendanem. Odetchnęłam trochę ciężej. Minął już prawie rok, od kiedy widziałam go ostatnim razem. Odwróciłam na chwilę spojrzenie na bok, zaraz przeniosłam je na konia który zastrzygł uszami. Pogładziłam go po boku. - To Montygon. - przedstawiłam ich sobie wracając wzrokiem na nowo do mężczyzny. Mierząc go spojrzeniem a potem przesuwając nim - tym spojrzeniem moim dookoła jakby próbując dostrzec to, czego i on szuka. Gdy znów zabrał głos zdarłam brodę spoglądając do góry.
- Smoczognika? - powtórzyłam widocznie zdziwiona, pierwszy raz słysząc w ogóle o takim stworzeniu chyba. W milczeniu więc przyjmowałam kolejne informacje które właśnie były mi podawane. Jaszczurka, która wyglądała jak mały smok! Cóż za fenomenalnie fascynujące. Moje oczy same się z tej fascynacji zaczęły rozszerzać. Ale zaraz brwi się zeszły, kiedy zastanawiałam się czy rzeczywiście coś takiego widziałam. Zapamiętałabym prawda? Brzmiało całkowicie nadzwyczajnie. Aż trochę zapragnęłam na własne oczy go wziąć i zobaczyć. Bo mały smok, który smokiem wcale nie był brzmiał ciekawie. - Chciałabym powiedzieć, że tak. Ale jest inaczej. - odpowiedziałam widocznie robiąc strapioną minę. Trudno tak musiało być zgubić duszę, która była naszym towarzyszem dobrym. A na to właśnie wychodziło bo i w oczach pana Percivala frasunek było widać. - Mam jeszcze chwilę, może pomogę? Albo pożyczę Montygona? - proponowałam spokojnie, zadzierając ku górze głowę. Victoria zawsze wracała sama, ale jakby kiedyś się zagubiła sama pewnie szukałabym jej tak długo aż nie straciłabym całkiem nadziei.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Znał już tę reakcję: sekundowe spięcie mięśni, ramię uciekające do tyłu, dłoń bezwiednie przesuwająca się w stronę ukrytej pod ubraniem różdżki; widywał ją często, samemu na wszelkie niespodziewane dźwięki reagując zresztą podobnie – i zastanawiał się, czy kiedykolwiek przyjdzie im znów żyć w świecie, w którym będą mogli spokojnie się tego oduczyć. Póki co – trudno mu było dostrzec taki scenariusz. – Za zjawienie się tak znikąd, może – odpowiedział, unosząc dłonie w pokojowym geście i uśmiechając się, kiedy z jasnej, piegowatej twarzy zniknęła czujność, zastąpiona uśmiechem. Opuścił ręce, niwelując resztę dystansu; rozluźniając się wyraźnie na wspomnienie ich poprzedniej rozmowy. Odbytej w innym świecie, innej rzeczywistości; takiej, w której ulicami Londynu kroczyli zarówno mugole, jak i czarodzieje – nie dementorzy i uzbrojone po zęby oddziały magicznej policji. – Wszystko się zgadza – podsumował, kiwając głową. – To było naprawdę paskudne przeziębienie – dodał, choć prawdę mówiąc ledwie już pamiętał dni, które nastąpiły później; zatarły się pod wszystkim innym, zniknęły pod wspomnieniami świeższymi i żywszymi.
Podążył spojrzeniem za Nealą, odwracając się w stronę towarzyszącego jej wierzchowca – po raz pierwszy tak naprawdę zwracając na niego uwagę. Zbliżywszy się, wyciągnął ostrożnie dłoń, żeby powoli przysunąć ją do konia; najpierw dając mu się powąchać, zrozumieć, że nie stanowił zagrożenia. – Piękny – powiedział szczerze, gładząc wierzchowca po szyi; miał mądre spojrzenie i była w nim jakaś dostojność i szlachetność, którą trudno było uchwycić. – Jesteście tu sami? – zapytał, zerkając raz jeszcze w stronę dziewczyny. Choć Kornwalia była pozornie bezpieczna, to zdarzało się, że pojedynczy szmalcownicy czy sprzymierzeńcy Malfoya docierali i tutaj; dlaczego nikt jej nie towarzyszył?
Kiwnął głową, kiedy powtórzyła po nim nazwę magicznego stworzenia, przez sekundę spoglądając na nią ze słabą nadzieją, która rozpierzchła się jednak szybko; westchnął ciężko, rozglądając się dookoła, jakby spodziewał się mimo wszystko dostrzec Ognika siedzącego na którejś z powykręcanych groteskowo gałęzi. – Prawdopodobnie trudno byłoby go przeoczyć – przytaknął, opuszczając dłoń, którą gładził Montygona. – Normalnie wraca sam – wytresowałem go do noszenia listów i wie, jak trafić z powrotem, ale wdał się w jakąś bójkę z błotoryjem, lubi taplać się w miękkim błocie przy brzegu, a te skurczybyki wyskakują znikąd – wyjaśnił, czując, jak zmartwienie zakrada się do niego coraz mocniej. Dlaczego nie reagował na nawoływanie? Czy ostre zęby błotoryja mogły przebić się przez pokrywającą go łuskę? Miał nadzieję, że nie – ale nie był pewien; smoczogniki nie były smokami, i nie były nawet po części tak jak smoki wytrzymałe. – Obawiam się, że może być ranny. A już na pewno jest wystraszony, pewnie się gdzieś schował – podzielił się z nią swoimi przemyśleniami, unosząc rękę i drapiąc się po karku.
Słysząc propozycję pomocy, zawahał się; z jednej strony nie było wątpliwości, że co dwie pary oczu to niejedna, z drugiej – był czarodziejem poszukiwanym listem gończym; jeśli w lesie faktycznie spotkaliby szmalcowników, tylko zwróciłby na nich niepotrzebną uwagę. Ale może..? – Na pewno? Nikt nie będzie się o ciebie martwił? – zapytał; co prawda jeszcze nie zmierzchało, ale dochodziło już późne popołudnie. – Szłaś w tamtym kierunku? – Wskazał w stronę zakręcającej ostro ścieżki, znikającej pomiędzy pniami; tamtej części lasu jeszcze nie zdążył sprawdzić. – Mógłbym podprowadzić cię kawałek, a może przy okazji coś rzuciłoby się nam w oczy. Nie mógł odlecieć daleko – zaproponował, choć właściwie mógł – miał zwyczajnie nadzieję, że tego nie zrobił. – Jak jest zestresowany, to czasami strzela iskrami z ogona, więc jakbyś zobaczyła gdzieś ślady po ogniu… – dodał, robiąc kilka kroków w stronę zakrętu i unosząc wzrok w stronę konarów; gdzie on się podział?
Rzucamy k6?
1 – Nic się nie dzieje; wszędzie dookoła jest cicho, nie zauważamy też ani śladu po smoczogniku.
2 – Gdzieś nad nami słyszymy szelest liści; coś szamocze się w koronie najbliższego drzewa, z ziemi nie jesteśmy jednak w stanie dostrzec, co to takiego – żeby to sprawdzić, trzeba wspiąć się na górę.
3 – Nie dostrzegamy niczego, ale gdzieś obok nas rozlega się nagle odległe, rozpaczliwe skrzeczenie, które może należeć do smoczognika, ale nie musi. Dźwięk dobiega spoza ścieżki, żeby do niego dotrzeć, trzeba z niej zboczyć i wejść w niskie zarośla.
4 – Idziemy dalej, w pewnym momencie dostrzegając czarny ślad po osmaleniu na jednym z pni; smuga kończy się przy otworze, który wygląda jak dziupla. W środku coś się porusza, ale jest tam tak ciemno, że kompletnie nie widać, co; dziura jest na tyle duża, że można włożyć do niej rękę.
5 – Słyszymy za sobą szelest, a kiedy się odwracamy, dostrzegamy na ścieżce mignięcie niewielkiego stworzenia, które sekundę później niknie w wysokich zaroślach. Widzieliśmy go zbyt krótko, by uważniej mu się przyjrzeć, nie mamy więc pewności, czy rzeczywiście był to smoczognik. Zarośla poruszają się lekko, a Montygon zaczyna nerwowo strzyc uszami.
6 – Idziemy dalej, w pewnym momencie dostrzegając na jednym z większych kamieni wilgotne jeszcze ślady krwi. Nie ma jej dużo, ale przyglądając się, kawałek dalej zauważamy kolejny ślad. Idąc ich tropem, docieramy do wejścia do niewielkiej nory – na tyle niskiej, że do środka da się wejść tylko na czworakach.
Podążył spojrzeniem za Nealą, odwracając się w stronę towarzyszącego jej wierzchowca – po raz pierwszy tak naprawdę zwracając na niego uwagę. Zbliżywszy się, wyciągnął ostrożnie dłoń, żeby powoli przysunąć ją do konia; najpierw dając mu się powąchać, zrozumieć, że nie stanowił zagrożenia. – Piękny – powiedział szczerze, gładząc wierzchowca po szyi; miał mądre spojrzenie i była w nim jakaś dostojność i szlachetność, którą trudno było uchwycić. – Jesteście tu sami? – zapytał, zerkając raz jeszcze w stronę dziewczyny. Choć Kornwalia była pozornie bezpieczna, to zdarzało się, że pojedynczy szmalcownicy czy sprzymierzeńcy Malfoya docierali i tutaj; dlaczego nikt jej nie towarzyszył?
Kiwnął głową, kiedy powtórzyła po nim nazwę magicznego stworzenia, przez sekundę spoglądając na nią ze słabą nadzieją, która rozpierzchła się jednak szybko; westchnął ciężko, rozglądając się dookoła, jakby spodziewał się mimo wszystko dostrzec Ognika siedzącego na którejś z powykręcanych groteskowo gałęzi. – Prawdopodobnie trudno byłoby go przeoczyć – przytaknął, opuszczając dłoń, którą gładził Montygona. – Normalnie wraca sam – wytresowałem go do noszenia listów i wie, jak trafić z powrotem, ale wdał się w jakąś bójkę z błotoryjem, lubi taplać się w miękkim błocie przy brzegu, a te skurczybyki wyskakują znikąd – wyjaśnił, czując, jak zmartwienie zakrada się do niego coraz mocniej. Dlaczego nie reagował na nawoływanie? Czy ostre zęby błotoryja mogły przebić się przez pokrywającą go łuskę? Miał nadzieję, że nie – ale nie był pewien; smoczogniki nie były smokami, i nie były nawet po części tak jak smoki wytrzymałe. – Obawiam się, że może być ranny. A już na pewno jest wystraszony, pewnie się gdzieś schował – podzielił się z nią swoimi przemyśleniami, unosząc rękę i drapiąc się po karku.
Słysząc propozycję pomocy, zawahał się; z jednej strony nie było wątpliwości, że co dwie pary oczu to niejedna, z drugiej – był czarodziejem poszukiwanym listem gończym; jeśli w lesie faktycznie spotkaliby szmalcowników, tylko zwróciłby na nich niepotrzebną uwagę. Ale może..? – Na pewno? Nikt nie będzie się o ciebie martwił? – zapytał; co prawda jeszcze nie zmierzchało, ale dochodziło już późne popołudnie. – Szłaś w tamtym kierunku? – Wskazał w stronę zakręcającej ostro ścieżki, znikającej pomiędzy pniami; tamtej części lasu jeszcze nie zdążył sprawdzić. – Mógłbym podprowadzić cię kawałek, a może przy okazji coś rzuciłoby się nam w oczy. Nie mógł odlecieć daleko – zaproponował, choć właściwie mógł – miał zwyczajnie nadzieję, że tego nie zrobił. – Jak jest zestresowany, to czasami strzela iskrami z ogona, więc jakbyś zobaczyła gdzieś ślady po ogniu… – dodał, robiąc kilka kroków w stronę zakrętu i unosząc wzrok w stronę konarów; gdzie on się podział?
Rzucamy k6?
1 – Nic się nie dzieje; wszędzie dookoła jest cicho, nie zauważamy też ani śladu po smoczogniku.
2 – Gdzieś nad nami słyszymy szelest liści; coś szamocze się w koronie najbliższego drzewa, z ziemi nie jesteśmy jednak w stanie dostrzec, co to takiego – żeby to sprawdzić, trzeba wspiąć się na górę.
3 – Nie dostrzegamy niczego, ale gdzieś obok nas rozlega się nagle odległe, rozpaczliwe skrzeczenie, które może należeć do smoczognika, ale nie musi. Dźwięk dobiega spoza ścieżki, żeby do niego dotrzeć, trzeba z niej zboczyć i wejść w niskie zarośla.
4 – Idziemy dalej, w pewnym momencie dostrzegając czarny ślad po osmaleniu na jednym z pni; smuga kończy się przy otworze, który wygląda jak dziupla. W środku coś się porusza, ale jest tam tak ciemno, że kompletnie nie widać, co; dziura jest na tyle duża, że można włożyć do niej rękę.
5 – Słyszymy za sobą szelest, a kiedy się odwracamy, dostrzegamy na ścieżce mignięcie niewielkiego stworzenia, które sekundę później niknie w wysokich zaroślach. Widzieliśmy go zbyt krótko, by uważniej mu się przyjrzeć, nie mamy więc pewności, czy rzeczywiście był to smoczognik. Zarośla poruszają się lekko, a Montygon zaczyna nerwowo strzyc uszami.
6 – Idziemy dalej, w pewnym momencie dostrzegając na jednym z większych kamieni wilgotne jeszcze ślady krwi. Nie ma jej dużo, ale przyglądając się, kawałek dalej zauważamy kolejny ślad. Idąc ich tropem, docieramy do wejścia do niewielkiej nory – na tyle niskiej, że do środka da się wejść tylko na czworakach.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Wistmans Wood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia