Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Wistmans Wood
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wistmans Wood
Ten niesamowity las znajduje się w dolinie rzeki Dart, rozpościerając się na terenach hrabstwa Kornwalii. Nietypowy porost roślin i drzew jedni nazywają zjawiskiem naturalnym, inny zaś dopatrują się w nim anomalii, stworzonej przy pomocy magii. W pobliskich wioskach z matki na córki powtarzana jest legenda, że niegdyś las był labiryntem z którego wyjść mógł jedynie ktoś wierny. Przed laty kobiety zostawiały swych mężów w środku lasu i zabierały lniany sznurek, którym oznaczały drogę. Tylko ci, którzy dochowali wierności odnajdywali drogę do domu. Pozostali wiązani byli z magią lasu, już na wieczność mając błąkać się między drzewami, próbując odnaleźć drogę do domu. 14 maja ludzie z pobliskiej wioski organizują niewielki festyn na upamiętnienie i potrzymanie życia legendy.
Pamiętaj, Nellie, nigdzie nie jest już bezpiecznie. Mawiała za każdym razem cioteczka, kiedy wychodziłam z domu na dużej wbijając mi te słowa prosto w głowę. Więc pamiętałam. Wiedząc więcej, niż jeszcze dwa lata temu, zanim jeszcze Brendan mi wszystko powiedział, zanim, wyjechał, zanim Londyn został opanowany. Trochę mi zajęło zrozumienie tego, jeszcze chyba nie rozumiałam wszystkiego. Wiedziałam, ale nie rozumiałam - a to była różnica. Pytanie wyrzuciłam na wierzch unosząc spojrzenie na mężczyznę obok, spoglądając na tego co to moją uwagę słowem przyciągnął. Spięte ramię opadło trochę. Usta rozciągnęły się w uśmiechu.
- Odnotowane w takim razie. - zgodziłam się, skinając głową, rozciągając usta bardziej na uniesione w pokojowym geście dłonie. Uniosłam jedną z dłoni, żeby odgarnąć kilka rudych kosmyków. Pokiwałam poważnie głową. - Przeziębienia bywają nieznośne. - zgodziłam się, bo przecież tak właśnie było.
Zaraz przypomniałam sobie, że w sumie nie dwóch, a trzech nas tutaj było, więc poprawiłam się szybko, przedstawiając własnego towarzysza. Obserwując, jak Percival podchodzi do niego wyciągając w jego stronę dłoń. Usta mimowolnie rozszerzyły się w uśmiechu, kiedy określił go pięknym. Nic w sumie nowego, Montygon był przystojniakiem, pewnie skradł serce już nie jednej klaczy. Pogłaskałam go po boku lekko. Kolejna odpowiedź była jedynie krótkim skinieniem głową, kiedy zerknął ku mnie. Byliśmy, zatrzymałam się i zsiadłam na chwilę, żeby zebrać kilka liści i łodyg, zrzuconych z drzew. Nie miałam jechać daleko, a do wyznaczonego czasu pozostawało jeszcze minut więcej niż kilka - tego byłam pewna, bo chwilę wcześniej patrzyłam na kieszonkowy zegarek.
Nazwa stworzenia, które wypowiedział była mi obca. Z coraz mocniej rozszerzającymi się oczami słuchałam opisu, próbując sobie wyobrazić jak dokładnie musiał wyglądać. Ale znając życie, pewnie wyglądał znacznie lepiej, niż moja wyobraźnia mogła sama to oddać. Zmarszczyłam nos ze zmartwioną nutą, kiedy powiedział, że pewnie przeoczyć by go trudno było. Coś innego, nowego, z całą pewnością moje spojrzenie by przyciągnęło i zatrzymało na dłużej. - Oh... - wypadło z moich ust, po usłyszeniu historii którą przedstawiał właśnie. - To nie dobrze. - dodałam jeszcze, choć sam musiał zdawać sobie sprawę, że za dobrze to nie było. Inaczej nie miałby zmartwienia na twarzy i w głosie a wyraźnie go słyszałam. - Jeszcze gorzej. - szepnęłam, widocznie przejęta małym smokiem, który mógł być ranny przez jakiegoś wrednego błotoryja, który nie mógł mu po prostu pozwolić skorzystać z błota. Bo to co, mało go było wokół? Przecież zabrać mu go nie zamierzał. Rozejrzałam się wokół raz jeszcze, jakby mając nadzieję, że może coś rzuci mi się w oczy, ale nic z tego. Jak nic nie było, tak nie było.
Przytaknęłam krótko głową na pierwsze z pytań, drugie sprawiło, że uniosłam lekko brwi. Sięgnęłam do kieszeni wyciągając zegarek wujka i spojrzałam na niego.
- Na pewno. U pani Abenfort mam być najpóźniej o piętnastej, po tej godzinie dopiero zaczną się kłopoty. - zdradziłam ze spokojem chowając zegarek. Do niej samej, nie było już daleko, trochę szybciej jadąc, może z piętnaście minut, a wskazówki układały się w okolicy godziny czternastej. - Dokładnie tak. - potwierdziłam kolejnym skinieniem głowy. - To brzmi jak coś w rodzaju dobrego planu. - zgodziłam się spokojnie, łapiąc za wędzidło Montygona. - Jakoś szczególnie się go woła? - zapytała, stawiając obok kroki w kierunku o którym wcześniej wspomniał, rozglądając się uważnie na boki. Nie za szybko, żeby przypadkiem czegoś nie przeoczyć. - W sumie to dobre spotkanie, przynajmniej wiem, że jednak życie się pana... - przerwałam, przypominając sobie, że po imieniu mówić kazał. - ...ciebie trzyma. - stwierdziłam, nie spoglądając ku niemu, tylko rozglądając się uważnie dalej w poszukiwaniu smoczognika, albo śladu jakiegokolwiek.
| no raczej
- Odnotowane w takim razie. - zgodziłam się, skinając głową, rozciągając usta bardziej na uniesione w pokojowym geście dłonie. Uniosłam jedną z dłoni, żeby odgarnąć kilka rudych kosmyków. Pokiwałam poważnie głową. - Przeziębienia bywają nieznośne. - zgodziłam się, bo przecież tak właśnie było.
Zaraz przypomniałam sobie, że w sumie nie dwóch, a trzech nas tutaj było, więc poprawiłam się szybko, przedstawiając własnego towarzysza. Obserwując, jak Percival podchodzi do niego wyciągając w jego stronę dłoń. Usta mimowolnie rozszerzyły się w uśmiechu, kiedy określił go pięknym. Nic w sumie nowego, Montygon był przystojniakiem, pewnie skradł serce już nie jednej klaczy. Pogłaskałam go po boku lekko. Kolejna odpowiedź była jedynie krótkim skinieniem głową, kiedy zerknął ku mnie. Byliśmy, zatrzymałam się i zsiadłam na chwilę, żeby zebrać kilka liści i łodyg, zrzuconych z drzew. Nie miałam jechać daleko, a do wyznaczonego czasu pozostawało jeszcze minut więcej niż kilka - tego byłam pewna, bo chwilę wcześniej patrzyłam na kieszonkowy zegarek.
Nazwa stworzenia, które wypowiedział była mi obca. Z coraz mocniej rozszerzającymi się oczami słuchałam opisu, próbując sobie wyobrazić jak dokładnie musiał wyglądać. Ale znając życie, pewnie wyglądał znacznie lepiej, niż moja wyobraźnia mogła sama to oddać. Zmarszczyłam nos ze zmartwioną nutą, kiedy powiedział, że pewnie przeoczyć by go trudno było. Coś innego, nowego, z całą pewnością moje spojrzenie by przyciągnęło i zatrzymało na dłużej. - Oh... - wypadło z moich ust, po usłyszeniu historii którą przedstawiał właśnie. - To nie dobrze. - dodałam jeszcze, choć sam musiał zdawać sobie sprawę, że za dobrze to nie było. Inaczej nie miałby zmartwienia na twarzy i w głosie a wyraźnie go słyszałam. - Jeszcze gorzej. - szepnęłam, widocznie przejęta małym smokiem, który mógł być ranny przez jakiegoś wrednego błotoryja, który nie mógł mu po prostu pozwolić skorzystać z błota. Bo to co, mało go było wokół? Przecież zabrać mu go nie zamierzał. Rozejrzałam się wokół raz jeszcze, jakby mając nadzieję, że może coś rzuci mi się w oczy, ale nic z tego. Jak nic nie było, tak nie było.
Przytaknęłam krótko głową na pierwsze z pytań, drugie sprawiło, że uniosłam lekko brwi. Sięgnęłam do kieszeni wyciągając zegarek wujka i spojrzałam na niego.
- Na pewno. U pani Abenfort mam być najpóźniej o piętnastej, po tej godzinie dopiero zaczną się kłopoty. - zdradziłam ze spokojem chowając zegarek. Do niej samej, nie było już daleko, trochę szybciej jadąc, może z piętnaście minut, a wskazówki układały się w okolicy godziny czternastej. - Dokładnie tak. - potwierdziłam kolejnym skinieniem głowy. - To brzmi jak coś w rodzaju dobrego planu. - zgodziłam się spokojnie, łapiąc za wędzidło Montygona. - Jakoś szczególnie się go woła? - zapytała, stawiając obok kroki w kierunku o którym wcześniej wspomniał, rozglądając się uważnie na boki. Nie za szybko, żeby przypadkiem czegoś nie przeoczyć. - W sumie to dobre spotkanie, przynajmniej wiem, że jednak życie się pana... - przerwałam, przypominając sobie, że po imieniu mówić kazał. - ...ciebie trzyma. - stwierdziłam, nie spoglądając ku niemu, tylko rozglądając się uważnie dalej w poszukiwaniu smoczognika, albo śladu jakiegokolwiek.
| no raczej
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Szczery uśmiech rysujący się na młodej twarzy i dłoń odgarniająca za ucho kosmyk włosów sprawiły, że mimowolnie pomyślał o siostrze. Nie był pewien, dlaczego; Neala i Elaine były od siebie tak różne, jak tylko różnić się mogły dwie szlachetnie urodzone czarownice, a jednak – w jej bystrym spojrzeniu i żywym usposobieniu było coś znajomego, dobrego; coś, co już wtedy, w Londynie, nie pozwoliło mu się tak zwyczajnie odwrócić i odejść, zamiast tego skłaniając go do przekroczenia dzielącego ich dystansu – tym pewniej, gdy potwierdziła jego przypuszczenia krótkim skinięciem. Przez moment miał ochotę zapytać o to, dlaczego właściwie włóczyła się sama – ale odpowiedź dotarła do niego chwilę później; wiedział o zniknięciu Brendana Weasleya, a chociaż nigdy nie było im dane odnaleźć wspólnego języka, to szanował go jako czarodzieja i Gwardzistę; nawet (a może szczególnie) wtedy, gdy doświadczony auror podchodził do niego z nieskrywaną wrogością.
Może dlatego wahał się trochę przed zaangażowaniem w poszukiwania jego siostry, ale Neala wydawała się mieć sytuację pod kontrolą bardziej niż on sam; przyglądał się jej w milczeniu, kiedy spoglądała na kieszonkowy zegarek, sprawdzając godzinę, a później kiwnął głową w reakcji na jej odpowiedź. – To jakaś twoja krewna? – zapytał, chociaż nazwisko nie brzmiało ani trochę znajomo. W Kornwalii mieszkał co prawda już przeszło od roku, jednak jego twarz spoglądająca z porozwieszanych na budynkach listów gończych nie ułatwiała zawierania nowych znajomości, wymuszając na nim ostrożność, do której nie przywykł; ani na arystokratycznych salonach, ani w trakcie smoczych wypraw. – W razie czego wezmę winę na siebie – zaoferował, w myślach stwierdzając, że kimkolwiek była tajemnicza pani Abenfort, nie mogła być aż taka groźna.
Upewniwszy się, że zmierzali w tym samym kierunku, ruszył dalej ścieżką, zrównując się z Nealą i zaczynając znów rozglądać się uważnie po otaczających ich drzewach; zwracając uwagę nie tylko na korony, ale i poprzecinane wyżłobieniami pnie, niskie zarośla, kamienie; szukając czegokolwiek, co podpowiedziałoby mu, w którą stronę mógłby udać się uciekający przed błotoryjem smoczognik. – Na imię ma Ognik, ale reaguje na nie głównie wtedy, kiedy ma ochotę – przyznał. Smoczogniki nie były łatwe w tresurze, bo z natury bywały humorzaste i niezależne, podejrzewał jednak, że tutaj głównym problemem mógł być stres, na jaki maluch został narażony; jeśli wbił się w jakąś dziurę, to prawdopodobnie miał wyjść z niej dopiero wtedy, kiedy poczuje się bezpiecznie – i żadne nawoływanie nie nakłoni go, by zmienił zdanie.
Słysząc następne słowa Neali, zerknął w jej kierunku z mieszaniną zaskoczenia i zaintrygowania. – Dlaczego miałoby – się nie trzymać?, chciał zapytać, ale nim zdanie zdążyłoby się w całości uformować na jego ustach, tuż ponad ramieniem młodej czarownicy dostrzegł coś, co skutecznie odwróciło jego uwagę. Nie ognisty ślad, nie połamane gałązki – a błysk wilgoci na płaskiej powierzchni leżącego przy ścieżce kamienia, który właśnie mijali. – Zaczekaj – mruknął odruchowo, po czym zmienił kierunek, żeby wyminąć ją i Montygona, i przykucnąć przy szarym głazie; wyciągnął dłoń, dotykając palcami lepkiej cieczy, ciemnej na tle szarości – ale znacznie jaśniejszej, gdy rozmazała się po jego skórze. – Świeża jeszcze – zauważył z mieszaniną nadziei i niepokoju; z jednej strony – oznaczało to, że cokolwiek pozostawiło po sobie posokę, nie znajdowało się daleko, z drugiej – sama jej obecność przyprawiała go o dodatkowe zmartwienie. Jak ciężko ranny był Ognik? Przygryzł wewnętrzną część policzka, starając się ukryć nawarstwiającą się obawę, ale jego czoło i tak na pół podzieliła głęboka zmarszczka. – Przemieszczał się chyba w tym kierunku – stwierdził, wskazując odchodzącą nieco w bok ścieżynkę, ledwie widoczną pośród zarośli. Podniósł się, żeby ruszyć w tamtym kierunku, oglądając się za siebie jedynie po to, żeby sprawdzić, czy Neala za nim podążała. – Tutaj – zauważył, gdy na pniu drzewa dostrzegł kolejną smugę. – I tam… . – Ruszył dalej, a z każdym kolejnym krokiem brunatne plamy stawały się częstsze, bardziej obfite, kończąc się… przy wylocie okrągłej, przerażająco wąskiej nory.
Psidwacza mać, zaklął w myślach, przez parę sekund wpatrując się w ciemny otwór, i wyobrażając sobie, jak okropne musiałoby być wpełznięcie do środka; na czworakach, bez wyraźnej drogi ucieczki. Oddech zamarł mu gdzieś na wysokości strun głosowych, nie znosił zamkniętych, niewielkich pomieszczeń – i na samą myśl, że miałby znaleźć się w miejscu, w którym nie byłby w stanie swobodnie wstać ani rozłożyć rąk na boki, poczuł kiełkujące za mostkiem ukłucie paniki. Przykucnął jednak na ziemi, z kieszeni szaty wyciągając różdżkę. – Lumos – mruknął, przesuwając palisandrowe drewno bliżej wejścia do nory. Blade, żółtawe światło oświetliło kawałek, może pół metra – reszta tunelu ginęła jednak w ciemnościach. – Widzisz coś? – zapytał, spoglądając pytająco w stronę Neali; częściowo licząc na odpowiedź twierdzącą, a w większości zwyczajnie przeciągając w czasie moment, w którym zostanie zmuszony do wczołgania się w sam środek przeklętego dołu.
Może dlatego wahał się trochę przed zaangażowaniem w poszukiwania jego siostry, ale Neala wydawała się mieć sytuację pod kontrolą bardziej niż on sam; przyglądał się jej w milczeniu, kiedy spoglądała na kieszonkowy zegarek, sprawdzając godzinę, a później kiwnął głową w reakcji na jej odpowiedź. – To jakaś twoja krewna? – zapytał, chociaż nazwisko nie brzmiało ani trochę znajomo. W Kornwalii mieszkał co prawda już przeszło od roku, jednak jego twarz spoglądająca z porozwieszanych na budynkach listów gończych nie ułatwiała zawierania nowych znajomości, wymuszając na nim ostrożność, do której nie przywykł; ani na arystokratycznych salonach, ani w trakcie smoczych wypraw. – W razie czego wezmę winę na siebie – zaoferował, w myślach stwierdzając, że kimkolwiek była tajemnicza pani Abenfort, nie mogła być aż taka groźna.
Upewniwszy się, że zmierzali w tym samym kierunku, ruszył dalej ścieżką, zrównując się z Nealą i zaczynając znów rozglądać się uważnie po otaczających ich drzewach; zwracając uwagę nie tylko na korony, ale i poprzecinane wyżłobieniami pnie, niskie zarośla, kamienie; szukając czegokolwiek, co podpowiedziałoby mu, w którą stronę mógłby udać się uciekający przed błotoryjem smoczognik. – Na imię ma Ognik, ale reaguje na nie głównie wtedy, kiedy ma ochotę – przyznał. Smoczogniki nie były łatwe w tresurze, bo z natury bywały humorzaste i niezależne, podejrzewał jednak, że tutaj głównym problemem mógł być stres, na jaki maluch został narażony; jeśli wbił się w jakąś dziurę, to prawdopodobnie miał wyjść z niej dopiero wtedy, kiedy poczuje się bezpiecznie – i żadne nawoływanie nie nakłoni go, by zmienił zdanie.
Słysząc następne słowa Neali, zerknął w jej kierunku z mieszaniną zaskoczenia i zaintrygowania. – Dlaczego miałoby – się nie trzymać?, chciał zapytać, ale nim zdanie zdążyłoby się w całości uformować na jego ustach, tuż ponad ramieniem młodej czarownicy dostrzegł coś, co skutecznie odwróciło jego uwagę. Nie ognisty ślad, nie połamane gałązki – a błysk wilgoci na płaskiej powierzchni leżącego przy ścieżce kamienia, który właśnie mijali. – Zaczekaj – mruknął odruchowo, po czym zmienił kierunek, żeby wyminąć ją i Montygona, i przykucnąć przy szarym głazie; wyciągnął dłoń, dotykając palcami lepkiej cieczy, ciemnej na tle szarości – ale znacznie jaśniejszej, gdy rozmazała się po jego skórze. – Świeża jeszcze – zauważył z mieszaniną nadziei i niepokoju; z jednej strony – oznaczało to, że cokolwiek pozostawiło po sobie posokę, nie znajdowało się daleko, z drugiej – sama jej obecność przyprawiała go o dodatkowe zmartwienie. Jak ciężko ranny był Ognik? Przygryzł wewnętrzną część policzka, starając się ukryć nawarstwiającą się obawę, ale jego czoło i tak na pół podzieliła głęboka zmarszczka. – Przemieszczał się chyba w tym kierunku – stwierdził, wskazując odchodzącą nieco w bok ścieżynkę, ledwie widoczną pośród zarośli. Podniósł się, żeby ruszyć w tamtym kierunku, oglądając się za siebie jedynie po to, żeby sprawdzić, czy Neala za nim podążała. – Tutaj – zauważył, gdy na pniu drzewa dostrzegł kolejną smugę. – I tam… . – Ruszył dalej, a z każdym kolejnym krokiem brunatne plamy stawały się częstsze, bardziej obfite, kończąc się… przy wylocie okrągłej, przerażająco wąskiej nory.
Psidwacza mać, zaklął w myślach, przez parę sekund wpatrując się w ciemny otwór, i wyobrażając sobie, jak okropne musiałoby być wpełznięcie do środka; na czworakach, bez wyraźnej drogi ucieczki. Oddech zamarł mu gdzieś na wysokości strun głosowych, nie znosił zamkniętych, niewielkich pomieszczeń – i na samą myśl, że miałby znaleźć się w miejscu, w którym nie byłby w stanie swobodnie wstać ani rozłożyć rąk na boki, poczuł kiełkujące za mostkiem ukłucie paniki. Przykucnął jednak na ziemi, z kieszeni szaty wyciągając różdżkę. – Lumos – mruknął, przesuwając palisandrowe drewno bliżej wejścia do nory. Blade, żółtawe światło oświetliło kawałek, może pół metra – reszta tunelu ginęła jednak w ciemnościach. – Widzisz coś? – zapytał, spoglądając pytająco w stronę Neali; częściowo licząc na odpowiedź twierdzącą, a w większości zwyczajnie przeciągając w czasie moment, w którym zostanie zmuszony do wczołgania się w sam środek przeklętego dołu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie obawiałam się stojącego obok pana Blake - był dla mnie miły od samego początku, a słuszność co do mojego osądu potwierdzał list gończy. Widziałam wszystkie, wujaszek przyniósł do domu Walczącego Maga, który je zawierał. Skoro oskarżano go o bycie terrorystą - w co nie wierzyłam wcale - a co ważniejsze, bycie w Zakonie musiał być w nim razem z Brendanem. Wiedziałam już od jakiegoś czasu, że gdybym miała kłopoty, kłopoty w których rodzina nie mogłaby pomóc zwróciłabym się do kogoś z Zakonu. Sam fakt, że na listach był też kuzyn Archibald i Anthony sprawiał, że nie mogłam na poważnie brać tych kwestii o terroryzmie.
- Nie. - zaprzeczyłam od razu, kręcąc energicznie głową. - Pani Abenfort to przyjaciółka. Cioteczka poprosiła, żebym w drodze od i do kuzyna Anthony’ego odwiedziła kilka miejsc. - wytłumaczyłam spokojnie unosząc usta w w krótkim uśmiechu. W niektórych z nich odbierałam coś, co miałam do domu zawieźć inne, były po prostu przystankiem. Zaśmiałam się krótko na zapewnienie ale po chwili przytaknęłam głową. - Niech i tak będzie. - zgodziłam się ruszając dalej ścieżką. Jedną ręką trzymając wodze Montygona i prowadząc go obok siebie. Wytłumaczone spóźnienie dało się wytłumaczyć, ale fakt nie stawienia się na czas z pewnością nie był pocieszający - zwłaszcza, że obiecałam że na ten czas będę - a strasznie nie lubiłam nie dotrzymywać danego słowa.
- Kiedy ma ochotę? - zapytałam odrywając spojrzenie od okolicy, unosząc na niego na chwilę spojrzenie. - Czemu nie zawsze? - chciałam wiedzieć wracając to przesuwania spojrzeniem ścieżce, kamieniach, drzewach chcąc dostrzec cokolwiek, co byłoby w stanie pomóc. Może jakieś podpalenia, czy złamane gałęzie Najmocniej bałabym się jednak krwi. Bo to by znaczyło, to co najgorsze właśnie.
Kiedy kolejne słowa - a raczej zaczęte zdanie pojawiło się na ustach mężczyzny już otwierałam swoje własne, żeby odpowiedzieć, ale słowa zamarły, kiedy kazał mi zaczekać. Zatrzymałam się patrząc jak mnie wymija, sama przeszłam na drugą stronę Montygona obserwowałam, ja kucam i podeszłam, żeby zerknąć przez ramię czując jak serce obija mi się odrobinę boleśniej. Przytaknęłam lekko głową. - Bo nie zastygła? - chciałam wiedzieć, a może bardziej się upewnić. Cofnęłam się o krok, kiedy do góry się dźwigał. Ruszyłam za nim, cicho, czując jednocześnie ekscytację i przejście, które wypełniało całe moje ciało. Przeniosłam spojrzenie na ślady, które wskazywał, prowadząc za sobą Montygona, który wydawał się zdecydowanie spokojniejszy niż ja. Może taka była znów domena mężczyzn? Przywiązałam go do jednej z gałęzi, podchodząc bliżej wąskiej nory do której doprowadził nas ślad. Kucnęłam obok, sama wyciągając różdżkę. - Lumos. - powtórzyłam po nim, a i moja różdżka rozjaśniła się światłem. Przysunęłam się bliżej uważniej wpatrując się we wnętrze. - Nie, wejdę dalej. - powiedziałam unosząc na niego wzrok. - Jestem mniejsza. - zauważyłam, nie czekając na odpowiedź. Ale serce zatłukło mi w klatce piersiowej. Podekscytowanie, ale i strach nie tylko o siebie, ale i o Ognika, który musiał być na pewno przerażony strasznie i ranny, na co wskazywała krew, jeśli to on był. Jeśli nie to i temu co tam się znajdowało, należało pomóc. Wsadziłam na chwilę różdżkę w usta i wyciągnęłam z kieszeni wstążkę, którą związałam szybko włosy na plecach. Przeniosłam się na kolana, niewiele martwiąc się tym w jakim stanie można - i najprawdopodobniej - stanie się moja, dzisiaj zielona, sukienka której koniec wystawał spod ciemnego płaszcza. Wzięłam wdech, który miał mi odwagi dodać. - Krzyknę “Victoria” kiedy będę potrzebować pomocy, albo wyciągnięcia. - zdecydowałam jeszcze, zaczynając zagłębiać się w norę, czując jak wątły organ obija mi się o klatkę mrużyłam oczy, szukając i znajdując ślady krwi prowadzące trochę głębiej. - Ognik? Posłuchaj, wiem, że się na pewno boisz. Musisz być przerażony. Ale już wszystkooo będzie dobrze. Jestem Nela, a na zewnątrz czeka Percy. Obiecuję i przysięgam. - mówiłam, robiąc kolejne kroki na czworaka, mówiąc spokojnie. Wierzyłam, że mimo iż nie mogą nam odpowiedzieć, rozumieją to, co my do nich kierujemy. Czują radość, czy ból. Niby nie tak samo, ale jednocześnie tak bardzo podobnie co reszta istot.
1 - zgłębiałam się, i tylko lumos dawało mi światło, widziałam krew, po której przesuwałam kolanami i w pewnym chwili coś się poruszyło, jednak nim zdążyłam dostrzec co się dzieje, poczułam jedynie ruch nad moją głową. - Leci! - krzyknęłam, choć nie wiedziałam, czy to nie po czasie ostrzeżenie zaczynając się wycofywać.
2 - znalazłam go, to było pewne, wszystko zgadzało się z opisem, który słyszałam wcześniej. Wyciągnęłam rękę, ale zamiast nie zostałam przyjęta zbyt przychylnie. Mimo to złapałam go z ostrożnością, czując jak pazury wbijają mi się w rękę drapiąc ją. Ognik był przerażony, widziałam to, musiałam szybko zanieść go do właściciela.
3 - jeszcze kawałek w ciemnej grocie musiałam pokonać, by dojść do czegoś w rodzaju jej końca i wtedy go dostrzegłam, Ognika, który zwinięty leżał w rogu, wokół znajdowała się krew. Jego ślepia spojrzały na mnie, a ja powoli wyciągnęłam rękę, uśmiechając sie łagodnie całą postawą potwierdzając moje słowa. Powoli, nieufnie ale pozwolił mi się wziąć. Zaczęłam się wycofywać.
- Nie. - zaprzeczyłam od razu, kręcąc energicznie głową. - Pani Abenfort to przyjaciółka. Cioteczka poprosiła, żebym w drodze od i do kuzyna Anthony’ego odwiedziła kilka miejsc. - wytłumaczyłam spokojnie unosząc usta w w krótkim uśmiechu. W niektórych z nich odbierałam coś, co miałam do domu zawieźć inne, były po prostu przystankiem. Zaśmiałam się krótko na zapewnienie ale po chwili przytaknęłam głową. - Niech i tak będzie. - zgodziłam się ruszając dalej ścieżką. Jedną ręką trzymając wodze Montygona i prowadząc go obok siebie. Wytłumaczone spóźnienie dało się wytłumaczyć, ale fakt nie stawienia się na czas z pewnością nie był pocieszający - zwłaszcza, że obiecałam że na ten czas będę - a strasznie nie lubiłam nie dotrzymywać danego słowa.
- Kiedy ma ochotę? - zapytałam odrywając spojrzenie od okolicy, unosząc na niego na chwilę spojrzenie. - Czemu nie zawsze? - chciałam wiedzieć wracając to przesuwania spojrzeniem ścieżce, kamieniach, drzewach chcąc dostrzec cokolwiek, co byłoby w stanie pomóc. Może jakieś podpalenia, czy złamane gałęzie Najmocniej bałabym się jednak krwi. Bo to by znaczyło, to co najgorsze właśnie.
Kiedy kolejne słowa - a raczej zaczęte zdanie pojawiło się na ustach mężczyzny już otwierałam swoje własne, żeby odpowiedzieć, ale słowa zamarły, kiedy kazał mi zaczekać. Zatrzymałam się patrząc jak mnie wymija, sama przeszłam na drugą stronę Montygona obserwowałam, ja kucam i podeszłam, żeby zerknąć przez ramię czując jak serce obija mi się odrobinę boleśniej. Przytaknęłam lekko głową. - Bo nie zastygła? - chciałam wiedzieć, a może bardziej się upewnić. Cofnęłam się o krok, kiedy do góry się dźwigał. Ruszyłam za nim, cicho, czując jednocześnie ekscytację i przejście, które wypełniało całe moje ciało. Przeniosłam spojrzenie na ślady, które wskazywał, prowadząc za sobą Montygona, który wydawał się zdecydowanie spokojniejszy niż ja. Może taka była znów domena mężczyzn? Przywiązałam go do jednej z gałęzi, podchodząc bliżej wąskiej nory do której doprowadził nas ślad. Kucnęłam obok, sama wyciągając różdżkę. - Lumos. - powtórzyłam po nim, a i moja różdżka rozjaśniła się światłem. Przysunęłam się bliżej uważniej wpatrując się we wnętrze. - Nie, wejdę dalej. - powiedziałam unosząc na niego wzrok. - Jestem mniejsza. - zauważyłam, nie czekając na odpowiedź. Ale serce zatłukło mi w klatce piersiowej. Podekscytowanie, ale i strach nie tylko o siebie, ale i o Ognika, który musiał być na pewno przerażony strasznie i ranny, na co wskazywała krew, jeśli to on był. Jeśli nie to i temu co tam się znajdowało, należało pomóc. Wsadziłam na chwilę różdżkę w usta i wyciągnęłam z kieszeni wstążkę, którą związałam szybko włosy na plecach. Przeniosłam się na kolana, niewiele martwiąc się tym w jakim stanie można - i najprawdopodobniej - stanie się moja, dzisiaj zielona, sukienka której koniec wystawał spod ciemnego płaszcza. Wzięłam wdech, który miał mi odwagi dodać. - Krzyknę “Victoria” kiedy będę potrzebować pomocy, albo wyciągnięcia. - zdecydowałam jeszcze, zaczynając zagłębiać się w norę, czując jak wątły organ obija mi się o klatkę mrużyłam oczy, szukając i znajdując ślady krwi prowadzące trochę głębiej. - Ognik? Posłuchaj, wiem, że się na pewno boisz. Musisz być przerażony. Ale już wszystkooo będzie dobrze. Jestem Nela, a na zewnątrz czeka Percy. Obiecuję i przysięgam. - mówiłam, robiąc kolejne kroki na czworaka, mówiąc spokojnie. Wierzyłam, że mimo iż nie mogą nam odpowiedzieć, rozumieją to, co my do nich kierujemy. Czują radość, czy ból. Niby nie tak samo, ale jednocześnie tak bardzo podobnie co reszta istot.
1 - zgłębiałam się, i tylko lumos dawało mi światło, widziałam krew, po której przesuwałam kolanami i w pewnym chwili coś się poruszyło, jednak nim zdążyłam dostrzec co się dzieje, poczułam jedynie ruch nad moją głową. - Leci! - krzyknęłam, choć nie wiedziałam, czy to nie po czasie ostrzeżenie zaczynając się wycofywać.
2 - znalazłam go, to było pewne, wszystko zgadzało się z opisem, który słyszałam wcześniej. Wyciągnęłam rękę, ale zamiast nie zostałam przyjęta zbyt przychylnie. Mimo to złapałam go z ostrożnością, czując jak pazury wbijają mi się w rękę drapiąc ją. Ognik był przerażony, widziałam to, musiałam szybko zanieść go do właściciela.
3 - jeszcze kawałek w ciemnej grocie musiałam pokonać, by dojść do czegoś w rodzaju jej końca i wtedy go dostrzegłam, Ognika, który zwinięty leżał w rogu, wokół znajdowała się krew. Jego ślepia spojrzały na mnie, a ja powoli wyciągnęłam rękę, uśmiechając sie łagodnie całą postawą potwierdzając moje słowa. Powoli, nieufnie ale pozwolił mi się wziąć. Zaczęłam się wycofywać.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
– Anthony’ego Macmillana? – zapytał, wyłapując z jej wypowiedzi znajome imię i łącząc ze sobą fakty; nie wiedział co prawda o pokrewieństwie łączącym tych dwoje, ale miało to sens i w gruncie rzeczy nie było niczym dziwnym. Skinął głową potakująco, bardziej do siebie niż do Neali, po czym ruszył dalej, znów skupiając się na poszukiwaniach, mimowolnie czując potęgujący się niepokój; odzwierciedlający się w lekkiej nerwowości w ruchach i pionowej, głębokiej zmarszczce, przecinającej skórę pomiędzy brwiami.
Słysząc pytanie Neali, uśmiechnął się jednak pod nosem. – Smoczogniki są z natury dosyć niezależne – wyjaśnił, odrywając spojrzenie od pokrytej opadłymi liśćmi ścieżki i na chwilę krzyżując wzrok z młodą czarownicą. Zainteresowanie malujące się na jej twarzy wydawało się autentyczne, nie wyglądała jak ktoś, kto z uprzejmości sztucznie podtrzymuje rozmowę – więc kontynuował. – Mało kto podejmuje się ich tresury, bo chociaż są szalenie inteligentne, to bywają też kapryśne. Łatwo nauczyć je komend, trudniej wyegzekwować, żeby faktycznie człowieka słuchały. Z Ognikiem szło mi najlepiej, wydaje się być przywiązany – dlatego zabieram go poza hodowlę, no i wysyłam z listami – dodał, z zawahaniem kołyszącym się lekko na ostatnich sylabach. Czy popełnił błąd, że zaczął wypuszczać go tak wcześnie? Wydawało mu się, że nie; do tej pory nie miał problemu z nakłonieniem smoczognika do powrotu, wyglądało jednak na to, że tym razem instynkt ucieczki okazał się silniejszy.
Plama lepkiej, ciemnoczerwonej krwi skutecznie ściągnęła jego myśli (dosłownie) na ziemię; wpatrywał się w nią przez moment, na zewnątrz co prawda zachowując pozorny spokój, ale w rzeczywistości z trudem opierając się coraz szczelniej wypełniającej płuca obawie; po raz pierwszy zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo nie chciał, żeby Ognikowi stała się krzywda. – Tak. Gdyby była tu dłużej, zdążyłaby skrzepnąć i ściemnieć. Byłaby trudna do odróżnienia od zaschniętego błota – odpowiedział, odwracając się przez ramię w stronę Neali i podnosząc nieco wyżej poplamioną dłoń; roztarł krew w palcach, dopiero później sięgając za pazuchę, żeby wyciągnąć z niej prostą chustkę i wytrzeć w nią rękę, a potem ruszyć dalej – po nitce do kłębka, czy w tym przypadku: po śladach do nory.
Żółtawa poświata lśniąca na końcach obu różdżek co prawda rozgoniła częściowo ciemności, ale nie pokazała mu wiele: kawałek klaustrofobicznie wąskiego korytarza, metr, może półtora niskiego tunelu, którego dalsza część ginęła w ciemnościach, wywołując na powierzchnię jego świadomości nieprzyjemne wspomnienie podziemnego bunkra, maleńkiej celi; wypuścił powoli powietrze z płuc, klękając na ziemi i przymierzając się do wczołgania się do środka, ale Neala go wyprzedziła. – Nie, zacz… – chciał zaprotestować, nie mając zamiaru pozwolić jej, żeby się narażała – nie mieli pojęcia, co mogło ukrywać się w środku, nora mogła zostać wykopana przez dzikie stworzenie, agresywnie reagujące na nieproszonych gości – ale trudno było mu zaprzeczyć jej następnym słowom. Spojrzał raz jeszcze na wylot korytarza, tym razem przyglądając mu się krytyczniej; przyznając, choć niechętnie, że istniało wysokie prawdopodobieństwo, że tunel był zbyt mały, by w ogóle zdołał do niego wejść – nie mówiąc już o wyjściu. – Jesteś pewna? – zapytał, spoglądając na nią z zawahaniem, ale Neala wcale nie czekała na jego pozwolenie; przyglądał jej się w milczeniu, kiedy ściskała różdżkę w zębach i wiązała długie włosy wstążką. Miał nadzieję, że jej brat nigdy się o tym nie dowie – w innym wypadku będzie zapewne żałował, że nie przykładał się bardziej do magii defensywnej. – Jeśli cokolwiek cię zaniepokoi, wycofaj się od razu – powiedział z pulsującym pod skórą zdenerwowaniem, kiwając głową ale w istocie przywiązując niewielką wagę do ustalonego hasła bezpieczeństwa; miał zamiar wyciągnąć ją na zewnątrz bez względu na to, jak brzmiałyby wykrzyczane przez nią słowa.
Musiał przywołać wszystkie pokłady cierpliwości, żeby nie zacząć zasypywać jej pytaniami już po paru sekundach; słyszał jej głos, pokrzepiający i uspokajający, nie wiedział jednak, czy rzeczywiście dostrzegła tam smoczognika, czy zwyczajnie miała nadzieję, że ją słyszał. Kiedy jej kostki zniknęły w tunelu, pochylił się z niepokojem do przodu. – Neala? Wszystko w porządku? – rzucił w stronę wypełniającej korytarz ciemności. Przez chwilę odpowiadało mu jedynie szuranie, ale chwilę później ją zobaczył: najpierw mignięcie przysypanego nieco ziemią płaszcza, zagubiony kosmyk rudych włosów, a wreszcie i para ramion; ułożonych w charakterystycznej pozie, przytrzymujących pokryty czerwonawą łuską tułów, zwinięte skrzydła, na wpół przymknięte, żółte oczy. – Uważaj na głowę – powiedział, chcąc ostrzec ją przed odruchowym wyprostowaniem się i uderzeniem czołem w niskie sklepienie tunelu; wyciągnął instynktownie dłoń, żeby w razie czego ją przytrzymać, ale niepotrzebnie – Neala wysunęła się na zewnątrz ostrożnie, razem z osłabionym, ale na szczęście żywym smoczognikiem.
Odetchnął, wypuszczając z ulgą powietrze z płuc – i dopiero wtedy orientując się, że w ogóle je wstrzymywał. – Coś ty narobił, głupolu – mruknął cicho, przyglądając się stworzeniu z dezaprobatą, troską, ale i ledwie możliwą do wychwycenia czułością. Uniósł spojrzenie na Nealę. – Możesz go przytrzymać? Nic ci się nie stało? – zapytał i upewnił się, lustrując ją przez sekundę; nie licząc wszędobylskiej ziemi, wydawała się nie doznać większych szkód, ale mogły mu umknąć. Poprawił się, pochylając się nieco niżej nad smoczognikiem; czując, jak przesiąknięte oblepiającą ziemię wilgocią nogawki spodni przyklejają mu się do nóg, ale nie zwracając na to żadnej uwagi. Sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej fiolkę z rozcieńczonym eliksirem wzmacniającym. Niepokoiła go ciemna ciecz lśniąca na łuskach, niemrawość w ruchach – ale i tak nie miał przy sobie nic, czym mógłby oczyścić, czy zasklepić ranę. – Muszę zabrać go z powrotem do Ocalenia, mam tam wszystko, czego potrzeba. To niedaleko, myślisz, że Montygon mógłby?.. – zapytał, zawieszając pytanie w połowie i skupiając się na odkorkowaniu fiolki. Było mu głupio prosić ją o kolejną przysługę – ale transport w szerokim siodle, na końskim grzbiecie, wydawał się zdecydowanie stabilniejszy i bezpieczniejszy niż niesienie biedaka na rękach.
Hopsa:
1 – Ognikowi zdecydowanie nie podoba się próba napojenia go eliksirem; gdy Percy próbuje to zrobić, parska jak kot, po czym zrywa się mimo obrażeń i próbuje schować się w połach płaszcza Neali;
2 – Ognik nie ma zamiaru pozwolić nakarmić się niczym, co nie jest świeżym mięsem – przy próbie podania mu eliksiru kłapie zębami, wydaje z siebie donośne, cierpiętnicze skrzeczenie, a później rozkłada skrzydła i próbuje odlecieć; dopiero wtedy okazuje się, że jedno z nich jest przebite czymś ostrym, przypominającym kolec;
3 – Ognik nie zdąża zaprotestować przed podaniem mu eliksiru, ale nieprzyjemny smak wywaru bardzo mu się nie podoba – przełknąwszy go, chrząka i szarpie się, a z końca jego ogona sypie się kilka jasnych iskier, które powodują niegroźny pożar na suchej ściółce (możliwy do ugaszenia zwykłym przydeptaniem).
Słysząc pytanie Neali, uśmiechnął się jednak pod nosem. – Smoczogniki są z natury dosyć niezależne – wyjaśnił, odrywając spojrzenie od pokrytej opadłymi liśćmi ścieżki i na chwilę krzyżując wzrok z młodą czarownicą. Zainteresowanie malujące się na jej twarzy wydawało się autentyczne, nie wyglądała jak ktoś, kto z uprzejmości sztucznie podtrzymuje rozmowę – więc kontynuował. – Mało kto podejmuje się ich tresury, bo chociaż są szalenie inteligentne, to bywają też kapryśne. Łatwo nauczyć je komend, trudniej wyegzekwować, żeby faktycznie człowieka słuchały. Z Ognikiem szło mi najlepiej, wydaje się być przywiązany – dlatego zabieram go poza hodowlę, no i wysyłam z listami – dodał, z zawahaniem kołyszącym się lekko na ostatnich sylabach. Czy popełnił błąd, że zaczął wypuszczać go tak wcześnie? Wydawało mu się, że nie; do tej pory nie miał problemu z nakłonieniem smoczognika do powrotu, wyglądało jednak na to, że tym razem instynkt ucieczki okazał się silniejszy.
Plama lepkiej, ciemnoczerwonej krwi skutecznie ściągnęła jego myśli (dosłownie) na ziemię; wpatrywał się w nią przez moment, na zewnątrz co prawda zachowując pozorny spokój, ale w rzeczywistości z trudem opierając się coraz szczelniej wypełniającej płuca obawie; po raz pierwszy zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo nie chciał, żeby Ognikowi stała się krzywda. – Tak. Gdyby była tu dłużej, zdążyłaby skrzepnąć i ściemnieć. Byłaby trudna do odróżnienia od zaschniętego błota – odpowiedział, odwracając się przez ramię w stronę Neali i podnosząc nieco wyżej poplamioną dłoń; roztarł krew w palcach, dopiero później sięgając za pazuchę, żeby wyciągnąć z niej prostą chustkę i wytrzeć w nią rękę, a potem ruszyć dalej – po nitce do kłębka, czy w tym przypadku: po śladach do nory.
Żółtawa poświata lśniąca na końcach obu różdżek co prawda rozgoniła częściowo ciemności, ale nie pokazała mu wiele: kawałek klaustrofobicznie wąskiego korytarza, metr, może półtora niskiego tunelu, którego dalsza część ginęła w ciemnościach, wywołując na powierzchnię jego świadomości nieprzyjemne wspomnienie podziemnego bunkra, maleńkiej celi; wypuścił powoli powietrze z płuc, klękając na ziemi i przymierzając się do wczołgania się do środka, ale Neala go wyprzedziła. – Nie, zacz… – chciał zaprotestować, nie mając zamiaru pozwolić jej, żeby się narażała – nie mieli pojęcia, co mogło ukrywać się w środku, nora mogła zostać wykopana przez dzikie stworzenie, agresywnie reagujące na nieproszonych gości – ale trudno było mu zaprzeczyć jej następnym słowom. Spojrzał raz jeszcze na wylot korytarza, tym razem przyglądając mu się krytyczniej; przyznając, choć niechętnie, że istniało wysokie prawdopodobieństwo, że tunel był zbyt mały, by w ogóle zdołał do niego wejść – nie mówiąc już o wyjściu. – Jesteś pewna? – zapytał, spoglądając na nią z zawahaniem, ale Neala wcale nie czekała na jego pozwolenie; przyglądał jej się w milczeniu, kiedy ściskała różdżkę w zębach i wiązała długie włosy wstążką. Miał nadzieję, że jej brat nigdy się o tym nie dowie – w innym wypadku będzie zapewne żałował, że nie przykładał się bardziej do magii defensywnej. – Jeśli cokolwiek cię zaniepokoi, wycofaj się od razu – powiedział z pulsującym pod skórą zdenerwowaniem, kiwając głową ale w istocie przywiązując niewielką wagę do ustalonego hasła bezpieczeństwa; miał zamiar wyciągnąć ją na zewnątrz bez względu na to, jak brzmiałyby wykrzyczane przez nią słowa.
Musiał przywołać wszystkie pokłady cierpliwości, żeby nie zacząć zasypywać jej pytaniami już po paru sekundach; słyszał jej głos, pokrzepiający i uspokajający, nie wiedział jednak, czy rzeczywiście dostrzegła tam smoczognika, czy zwyczajnie miała nadzieję, że ją słyszał. Kiedy jej kostki zniknęły w tunelu, pochylił się z niepokojem do przodu. – Neala? Wszystko w porządku? – rzucił w stronę wypełniającej korytarz ciemności. Przez chwilę odpowiadało mu jedynie szuranie, ale chwilę później ją zobaczył: najpierw mignięcie przysypanego nieco ziemią płaszcza, zagubiony kosmyk rudych włosów, a wreszcie i para ramion; ułożonych w charakterystycznej pozie, przytrzymujących pokryty czerwonawą łuską tułów, zwinięte skrzydła, na wpół przymknięte, żółte oczy. – Uważaj na głowę – powiedział, chcąc ostrzec ją przed odruchowym wyprostowaniem się i uderzeniem czołem w niskie sklepienie tunelu; wyciągnął instynktownie dłoń, żeby w razie czego ją przytrzymać, ale niepotrzebnie – Neala wysunęła się na zewnątrz ostrożnie, razem z osłabionym, ale na szczęście żywym smoczognikiem.
Odetchnął, wypuszczając z ulgą powietrze z płuc – i dopiero wtedy orientując się, że w ogóle je wstrzymywał. – Coś ty narobił, głupolu – mruknął cicho, przyglądając się stworzeniu z dezaprobatą, troską, ale i ledwie możliwą do wychwycenia czułością. Uniósł spojrzenie na Nealę. – Możesz go przytrzymać? Nic ci się nie stało? – zapytał i upewnił się, lustrując ją przez sekundę; nie licząc wszędobylskiej ziemi, wydawała się nie doznać większych szkód, ale mogły mu umknąć. Poprawił się, pochylając się nieco niżej nad smoczognikiem; czując, jak przesiąknięte oblepiającą ziemię wilgocią nogawki spodni przyklejają mu się do nóg, ale nie zwracając na to żadnej uwagi. Sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej fiolkę z rozcieńczonym eliksirem wzmacniającym. Niepokoiła go ciemna ciecz lśniąca na łuskach, niemrawość w ruchach – ale i tak nie miał przy sobie nic, czym mógłby oczyścić, czy zasklepić ranę. – Muszę zabrać go z powrotem do Ocalenia, mam tam wszystko, czego potrzeba. To niedaleko, myślisz, że Montygon mógłby?.. – zapytał, zawieszając pytanie w połowie i skupiając się na odkorkowaniu fiolki. Było mu głupio prosić ją o kolejną przysługę – ale transport w szerokim siodle, na końskim grzbiecie, wydawał się zdecydowanie stabilniejszy i bezpieczniejszy niż niesienie biedaka na rękach.
Hopsa:
1 – Ognikowi zdecydowanie nie podoba się próba napojenia go eliksirem; gdy Percy próbuje to zrobić, parska jak kot, po czym zrywa się mimo obrażeń i próbuje schować się w połach płaszcza Neali;
2 – Ognik nie ma zamiaru pozwolić nakarmić się niczym, co nie jest świeżym mięsem – przy próbie podania mu eliksiru kłapie zębami, wydaje z siebie donośne, cierpiętnicze skrzeczenie, a później rozkłada skrzydła i próbuje odlecieć; dopiero wtedy okazuje się, że jedno z nich jest przebite czymś ostrym, przypominającym kolec;
3 – Ognik nie zdąża zaprotestować przed podaniem mu eliksiru, ale nieprzyjemny smak wywaru bardzo mu się nie podoba – przełknąwszy go, chrząka i szarpie się, a z końca jego ogona sypie się kilka jasnych iskier, które powodują niegroźny pożar na suchej ściółce (możliwy do ugaszenia zwykłym przydeptaniem).
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
- Tak. Oh, zna… znasz go? - zapytałam, unosząc spojrzenie na Percivala. To mówienie bez pana, nadal jakieś dziwnie było. Ale w sumie wielu znajomych Brendana kazało mi do siebie po imieniu mówić. Zamyśliłam się na chwilę marszcząc brwi. - W sumie, dziwić się nie powinnam, na listach oboje jesteście. - mruknęłam do siebie, unosząc rękę, żeby zacisnąć wargi na palcu wskazującym lewej ręki. Opuściłam ją zaraz, unosząc oczy ponownie i uśmiechając się w kierunku Percivala, wzruszając łagodnie ramionami. - Nasze linie przeplatają się i łączą u Longbottomów. - wyjaśniłam jeszcze, zaraz mocniej interesując się tym, co nas w tej chwili interesowało najmocniej - smoczogniekiem.
- Oh, brzmi fenomenalnie. Z natury niezależnym być. Jak wolny całkowicie prawie. - zamyśliłam się odrobinę, idąc obok, wzrok jednak uważnie prześlizgiwał się po mijanej okolicy, ścieżkach, kamieniach, liściach, kolejnych drzewach. Na moje nieszczęście nie dostrzegając niczego, co w stanie mogłoby nam wziąć i pomóc. - Ty się podjąłeś, dlaczego? - zapytałam dalej. Bo w sumie to nie była taka łatwa sprawa z tego co mówił. Nie łatwiej było wziąć się za jakieś istoty, które może nie były takie niezależne, ale łatwiejsze w swoim własnym obejściu. - Oh, oh. To one mogą nosić listy? - zachwyciłam się ponownie, a moje oczy rozszerzyły w prawdziwym zdumieniu i zachwycie. Aż na usta cisnęło się pytanie, czy i ja bym jednego mieć nie mogła, ale własną zachłanność na ten moment pohamowałam. Nie było ładnie czy kulturalnie tak zaraz dla siebie coś próbować, chociaż chętnie bym takiego ognika ze sobą zabrała. Na razie jednak ważniejsze rzeczy były. A nimi było nic innego, jak wzięcie i znalezienie właśnie wspomnianego zwierzaka.
Nachyliłam się nad mężczyzną, spoglądając na ciecz zdobiącą kamień, wypowiadając kolejne z pytań, odsuwając się o krok, kiedy się podnosił i obserwując kolejne poczynania. Lubiłam spotykać ludzi, bo od każdego czegoś dało się nauczyć. Czegoś dowiedzieć. Każde spotkanie zawsze, było nowym doświadczeniem, cenną przygodą, nawet, jeśli nie zapisywało się w pamięci jako to dobre. Kolejne kroki, kolejne ślady doprowadziły nad do miejsca, które jasno wskazywało na to, co znajdzie się w środku. Albo co znajdować się może. Możliwość, której należało się chwycić i ją sprawdzić. - Najpewniejsza jak tylko mogę. - zapewniłam spokojnie. Bo całkowicie pewna niczego nigdy nie powinnam być. Wszystko zmiennym i różnym przecież było. Ale pewna byłam, że norę sprawdzić trzeba było i równie pewna tego, że mnie łatwiej w niej poruszać się będzie, nawet jeśli ucierpi na tym sukienka - nią nie przejmowałam się nawet trochę. - Dobrze. - zgodziłam się tylko krótko na to wycofywanie, bo pewnie mój umysł i organizm same by tak właśnie zareagowały. Przeniosłam się niżej, zagłębiając się coraz dalej i dalej. I choć małe przestrzenie mnie nie przerażały, to jednak serce mimo wszystko zatrzepotało. Ciemność nigdy nie zdawała się zbyt przyjazna. Ale miałam cel i tego się trzymałam z tyłu słysząc dobiegające pytania. - W porządku! - krzyknęłam między kolejnymi słowami docierając do smoczognika ku uldze, która objęła mnie całą. Najpierw dłoń i wzrok, który przekazywał tylko i wyłącznie to, że szkody żadnej dla niego nie chciałam. To też potwierdzały wypowiadane słowa, teraz już ciszej i łagodniej. Objęłam go, uważnie, łagodnie, nie chcąc przysporzyć mu więcej bólu, bo przecież nacierpiał się już wystarczająco. Powoli zaczęłam się wycofywać na zewnątrz. Kiedy jasność z zewnątrz znów znalazła się na mnie, wiedziałam, że jestem blisko wyjścia. Krótkie ostrzeżenie odebrałam z uśmiecham na głowę uważając. Uniosłam wargi w uśmiechu, to musiał być Ognik, bo odpowiadał opisowi o którym mówił mi wcześniej. - Mogę, rzecz jasna. - zgodziłam się ze spokojem. - Nie nie, tylko trochę ziemi, nic więcej. - zapewniłam, chociaż serce jeszcze trochę trzepotało mi się w piersi, ale to z ekscytacji i szczęścia na pewno. Trzymałam więc małego smoka, patrząc jak sięga do kieszeni, co jakiś czas zerkając na smoka. Kiedy skierował się do mnie, zanim jeszcze tą fiolkę przysunął, zerknęłam w stronę konia, a potem znów na niego. Podróż gdzieś mogła doprowadzić do spóźnienia, ale przecież o życie stworzenia się rozchodziło, prawda? Zmarszczyłam brwi odrobinę. - Oczywiście. - zgodziłam się w sumie nie wahając się długo. Były rzeczy które należało zrobić, tak po prostu. Kiedy fiolka znalazła się blisko Ognik wydał z siebie odgłos i zaczął się szarpać. Ostre pazurki rozcięły wierzch mojej dłoni, ale niegroźnie. Próbowałam go utrzymać, jednocześnie nie chcąc go trzymać zbyt mocno, by nie zrobić mu krzywdy. Zwolniłam uścisk, zdając sobie sprawę, że mocniej trzymać już będzie niebezpiecznie i wtedy to zobaczyłam, przebite skrzydło, które nie pozwalało mu się wzbić wyżej. - Biedaku… - szepnęłam, czując jak oczy zachodzą mi mimowolnie łzami. - Musicie ruszać, jak najszybciej. - dodałam jeszcze, bo jasnym to było, że musiało go boleć strasznie przez cały ten czas.
- Oh, brzmi fenomenalnie. Z natury niezależnym być. Jak wolny całkowicie prawie. - zamyśliłam się odrobinę, idąc obok, wzrok jednak uważnie prześlizgiwał się po mijanej okolicy, ścieżkach, kamieniach, liściach, kolejnych drzewach. Na moje nieszczęście nie dostrzegając niczego, co w stanie mogłoby nam wziąć i pomóc. - Ty się podjąłeś, dlaczego? - zapytałam dalej. Bo w sumie to nie była taka łatwa sprawa z tego co mówił. Nie łatwiej było wziąć się za jakieś istoty, które może nie były takie niezależne, ale łatwiejsze w swoim własnym obejściu. - Oh, oh. To one mogą nosić listy? - zachwyciłam się ponownie, a moje oczy rozszerzyły w prawdziwym zdumieniu i zachwycie. Aż na usta cisnęło się pytanie, czy i ja bym jednego mieć nie mogła, ale własną zachłanność na ten moment pohamowałam. Nie było ładnie czy kulturalnie tak zaraz dla siebie coś próbować, chociaż chętnie bym takiego ognika ze sobą zabrała. Na razie jednak ważniejsze rzeczy były. A nimi było nic innego, jak wzięcie i znalezienie właśnie wspomnianego zwierzaka.
Nachyliłam się nad mężczyzną, spoglądając na ciecz zdobiącą kamień, wypowiadając kolejne z pytań, odsuwając się o krok, kiedy się podnosił i obserwując kolejne poczynania. Lubiłam spotykać ludzi, bo od każdego czegoś dało się nauczyć. Czegoś dowiedzieć. Każde spotkanie zawsze, było nowym doświadczeniem, cenną przygodą, nawet, jeśli nie zapisywało się w pamięci jako to dobre. Kolejne kroki, kolejne ślady doprowadziły nad do miejsca, które jasno wskazywało na to, co znajdzie się w środku. Albo co znajdować się może. Możliwość, której należało się chwycić i ją sprawdzić. - Najpewniejsza jak tylko mogę. - zapewniłam spokojnie. Bo całkowicie pewna niczego nigdy nie powinnam być. Wszystko zmiennym i różnym przecież było. Ale pewna byłam, że norę sprawdzić trzeba było i równie pewna tego, że mnie łatwiej w niej poruszać się będzie, nawet jeśli ucierpi na tym sukienka - nią nie przejmowałam się nawet trochę. - Dobrze. - zgodziłam się tylko krótko na to wycofywanie, bo pewnie mój umysł i organizm same by tak właśnie zareagowały. Przeniosłam się niżej, zagłębiając się coraz dalej i dalej. I choć małe przestrzenie mnie nie przerażały, to jednak serce mimo wszystko zatrzepotało. Ciemność nigdy nie zdawała się zbyt przyjazna. Ale miałam cel i tego się trzymałam z tyłu słysząc dobiegające pytania. - W porządku! - krzyknęłam między kolejnymi słowami docierając do smoczognika ku uldze, która objęła mnie całą. Najpierw dłoń i wzrok, który przekazywał tylko i wyłącznie to, że szkody żadnej dla niego nie chciałam. To też potwierdzały wypowiadane słowa, teraz już ciszej i łagodniej. Objęłam go, uważnie, łagodnie, nie chcąc przysporzyć mu więcej bólu, bo przecież nacierpiał się już wystarczająco. Powoli zaczęłam się wycofywać na zewnątrz. Kiedy jasność z zewnątrz znów znalazła się na mnie, wiedziałam, że jestem blisko wyjścia. Krótkie ostrzeżenie odebrałam z uśmiecham na głowę uważając. Uniosłam wargi w uśmiechu, to musiał być Ognik, bo odpowiadał opisowi o którym mówił mi wcześniej. - Mogę, rzecz jasna. - zgodziłam się ze spokojem. - Nie nie, tylko trochę ziemi, nic więcej. - zapewniłam, chociaż serce jeszcze trochę trzepotało mi się w piersi, ale to z ekscytacji i szczęścia na pewno. Trzymałam więc małego smoka, patrząc jak sięga do kieszeni, co jakiś czas zerkając na smoka. Kiedy skierował się do mnie, zanim jeszcze tą fiolkę przysunął, zerknęłam w stronę konia, a potem znów na niego. Podróż gdzieś mogła doprowadzić do spóźnienia, ale przecież o życie stworzenia się rozchodziło, prawda? Zmarszczyłam brwi odrobinę. - Oczywiście. - zgodziłam się w sumie nie wahając się długo. Były rzeczy które należało zrobić, tak po prostu. Kiedy fiolka znalazła się blisko Ognik wydał z siebie odgłos i zaczął się szarpać. Ostre pazurki rozcięły wierzch mojej dłoni, ale niegroźnie. Próbowałam go utrzymać, jednocześnie nie chcąc go trzymać zbyt mocno, by nie zrobić mu krzywdy. Zwolniłam uścisk, zdając sobie sprawę, że mocniej trzymać już będzie niebezpiecznie i wtedy to zobaczyłam, przebite skrzydło, które nie pozwalało mu się wzbić wyżej. - Biedaku… - szepnęłam, czując jak oczy zachodzą mi mimowolnie łzami. - Musicie ruszać, jak najszybciej. - dodałam jeszcze, bo jasnym to było, że musiało go boleć strasznie przez cały ten czas.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
– Tak. Trochę – przytaknął, nie do końca pewny, jak właściwie mógłby określić relację łączącą go z Anthonym Macmillanem. W przeszłości stali po dwóch różnych stronach barykady i Percival odnosił wrażenie, że ta zakorzeniona głęboko niechęć nie zniknęła (co było zrozumiałe), ale z drugiej strony od szczytu w Stonehenge zabarwił ją chyba jakiś rodzaj wzajemnego szacunku. Otworzył usta, zastanawiając się, jak ubrać te niejednoznaczności w słowa, jednak zanim zdążyłby powiedzieć cokolwiek, dotarło do niego podsumowanie wygłoszone przez Nealę, zaskakując go na tyle, że zwyczajnie na dłuższą chwilę zamilkł. – No tak, to też – odpowiedział dosyć niepewnie, nie do końca wiedząc, jak powinien zareagować na to bezpośrednie wyciągnięcie na wierzch tematu listów gończych. Zerknął na dziewczynę z ukosa, jakby starając się wychwycić, co na ten temat myślała – ale na jej twarzy nie dostrzegł żadnych emocji, które by go zaniepokoiły. Był tam za to uśmiech, który sprawił, że odetchnął spokojniej i też się uśmiechnął; kiwając głową, gdy Neala wyjaśniła mu łączące ją z Macmillanem pokrewieństwo.
Skupienie się na poszukiwaniach odciągnęło jego myśli od plakatów z jego fotografią i od zalewających go wspomnień, pozwalając na nieco lepsze zebranie myśli, teraz krążących już wyłącznie wokół smoczogników. – Tak, to prawda. Są wspaniałe – przytaknął, bo uwielbiał tę cechę ich charakteru; chociaż sam dopiero je poznawał, ucząc się czegoś nowego każdego dnia, to wiedział już, że smoczogniki rzadko przywiązywały się do człowieka – ale jeśli już to robiły, to decydowały o tym same. – Trafiły do mnie trochę z przypadku – przyznał, nie widząc powodu, by kłamać. – Handlarze próbowali nielegalnie przerzucić je przez granicę, miały pewnie trafić do cyrku albo jakiegoś prywatnego hodowcy. Celnicy pomylili je ze smokami i przysłali do rezerwatu, ale tam nie do końca było dla nich miejsce, więc zaoferowałem, że się nimi zajmę. Udało mi się wyremontować stary budynek, zrobić z niego hodowlę – ciągnął dalej, przez cały czas czujnie śledząc ścieżkę w poszukiwaniu śladów, a jedynie od czasu do czasu zerkając w stronę Neali; nie potrafiąc powstrzymać biegnących w górę kącików ust, kiedy dostrzegł, jak w zachwycie rozszerzają jej się oczy. – Tak, mają świetną orientację w terenie i mogą pokonywać długie dystanse – przytaknął; był dumny z tego, że udało mu się ich tego nauczyć, nawet jeśli początki nie były proste, a Ognikowi zdarzyło się po drodze kilka wpadek. Był w stanie wybaczyć mu wszystkie, łącznie z tą dzisiejszą – byle tylko znalazł się cały i zdrowy.
Czekając na Nealę, kręcił się niespokojnie, tylko trochę uspokajany wykrzykiwanymi przez nią zapewnieniami – oddychając swobodniej dopiero, kiedy oboje – i Neala, i Ognik – wyłonili się z klaustrofobicznej kryjówki. Upewniwszy się, że dzielnej ratowniczce nic się nie stało i nie potrzebowała żadnej pomocy, nachylił się nad trzymanym przez nią stworzeniem. – Dobrze, przytrzymaj go teraz tak. W ten sposób – powiedział, pokazując jej miejsce, w które najlepiej było przesunąć dłoń, żeby złapać smoczognika względnie stabilnie – a później spróbował wlać Ognikowi miksturę do gardła, to jednak spotkało się ze stanowczym protestem, gdy powietrze przeciął najpierw donośny skrzek, a później zatrzepotały błoniaste skrzydła. Percival cofnął rękę odruchowo, nie chcąc pozwolić rannemu stworzeniu na rozlanie zawartości fiolki. – Uważaj – ostrzegł Nealę, drugą ręką próbując pomóc jej w poskromieniu podrygów rannego zwierzęcia, dopiero wtedy dostrzegając, skąd brała się krew: jedno ze skrzydeł przebił kolec, na oko – roślinny i chyba nietrujący, ale wyglądający na tyle groźnie, że kwestia powrotu do hodowli wydała się Percivalowi nagle znacznie bardziej nagląca. – Psidwacza – wyrwało mu się, urwał jednak przekleństwo w połowie, orientując się, że Neala wciąż mu się przysłuchiwała. Odchrząknął. – To znaczy – galopujące garborogi – poprawił się, przesuwając się też nieco, żeby lepiej chwycić Ognika. Pomógł Neali go przytrzymać, tym razem będąc w stanie skutecznie podać mu eliksir (mimo dalszych, wyjątkowo głośnych protestów ze strony samego zainteresowanego), ale mikstura wzmacniająca mogła pomóc tylko na chwilę. Neala miała rację, musieli ruszać. – Muszę mu to wyjąć i odkazić ranę, ale nie zrobię tego, kiedy będzie się tak rzucał – w hodowli mogę go tymczasowo uśpić, opatrzeć to zranienie. Sprawdzić, czy nie uszkodziły się więzadła w skrzydle. – Miał szczerą nadzieję, że nie – bo te delikatne mięśnie leczyły się długo, sprawiając, że nawet po paru miesiącach skrzydło było słabsze, uniemożliwiając stworzeniom wzniesienie się w powietrze; nie mówiąc już o długich lotach.
Ostrożnie, pilnując, żeby bardziej nie zaszkodzić już ani Ognikowi, ani Neali, wziął na ręce smoczognika, prostując się i ruszając w stronę osiodłanego wierzchowca; starając się wymyślić jak najstabilniejszy i najbezpieczniejszy sposób transportu. – Pojedziesz z nami? – upewnił się, spoglądając w stronę dziewczyny i uświadamiając sobie, że prawdopodobnie uratowała dzisiaj Ognikowi życie. Uśmiechnął się, czując, jak zalewa go fala wdzięczności i jednoczesnej troski; nie chciał, żeby włóczyła się gdziekolwiek sama, zwłaszcza bez towarzystwa Montygona. – Możemy zaraz po przyjeździe wysłać list do twojej rodziny. Żeby się nie martwili, że się spóźniasz – zaproponował. Później mógł bezpiecznie odstawić ją pod same drzwi; był jej winny przynajmniej tyle.
Skupienie się na poszukiwaniach odciągnęło jego myśli od plakatów z jego fotografią i od zalewających go wspomnień, pozwalając na nieco lepsze zebranie myśli, teraz krążących już wyłącznie wokół smoczogników. – Tak, to prawda. Są wspaniałe – przytaknął, bo uwielbiał tę cechę ich charakteru; chociaż sam dopiero je poznawał, ucząc się czegoś nowego każdego dnia, to wiedział już, że smoczogniki rzadko przywiązywały się do człowieka – ale jeśli już to robiły, to decydowały o tym same. – Trafiły do mnie trochę z przypadku – przyznał, nie widząc powodu, by kłamać. – Handlarze próbowali nielegalnie przerzucić je przez granicę, miały pewnie trafić do cyrku albo jakiegoś prywatnego hodowcy. Celnicy pomylili je ze smokami i przysłali do rezerwatu, ale tam nie do końca było dla nich miejsce, więc zaoferowałem, że się nimi zajmę. Udało mi się wyremontować stary budynek, zrobić z niego hodowlę – ciągnął dalej, przez cały czas czujnie śledząc ścieżkę w poszukiwaniu śladów, a jedynie od czasu do czasu zerkając w stronę Neali; nie potrafiąc powstrzymać biegnących w górę kącików ust, kiedy dostrzegł, jak w zachwycie rozszerzają jej się oczy. – Tak, mają świetną orientację w terenie i mogą pokonywać długie dystanse – przytaknął; był dumny z tego, że udało mu się ich tego nauczyć, nawet jeśli początki nie były proste, a Ognikowi zdarzyło się po drodze kilka wpadek. Był w stanie wybaczyć mu wszystkie, łącznie z tą dzisiejszą – byle tylko znalazł się cały i zdrowy.
Czekając na Nealę, kręcił się niespokojnie, tylko trochę uspokajany wykrzykiwanymi przez nią zapewnieniami – oddychając swobodniej dopiero, kiedy oboje – i Neala, i Ognik – wyłonili się z klaustrofobicznej kryjówki. Upewniwszy się, że dzielnej ratowniczce nic się nie stało i nie potrzebowała żadnej pomocy, nachylił się nad trzymanym przez nią stworzeniem. – Dobrze, przytrzymaj go teraz tak. W ten sposób – powiedział, pokazując jej miejsce, w które najlepiej było przesunąć dłoń, żeby złapać smoczognika względnie stabilnie – a później spróbował wlać Ognikowi miksturę do gardła, to jednak spotkało się ze stanowczym protestem, gdy powietrze przeciął najpierw donośny skrzek, a później zatrzepotały błoniaste skrzydła. Percival cofnął rękę odruchowo, nie chcąc pozwolić rannemu stworzeniu na rozlanie zawartości fiolki. – Uważaj – ostrzegł Nealę, drugą ręką próbując pomóc jej w poskromieniu podrygów rannego zwierzęcia, dopiero wtedy dostrzegając, skąd brała się krew: jedno ze skrzydeł przebił kolec, na oko – roślinny i chyba nietrujący, ale wyglądający na tyle groźnie, że kwestia powrotu do hodowli wydała się Percivalowi nagle znacznie bardziej nagląca. – Psidwacza – wyrwało mu się, urwał jednak przekleństwo w połowie, orientując się, że Neala wciąż mu się przysłuchiwała. Odchrząknął. – To znaczy – galopujące garborogi – poprawił się, przesuwając się też nieco, żeby lepiej chwycić Ognika. Pomógł Neali go przytrzymać, tym razem będąc w stanie skutecznie podać mu eliksir (mimo dalszych, wyjątkowo głośnych protestów ze strony samego zainteresowanego), ale mikstura wzmacniająca mogła pomóc tylko na chwilę. Neala miała rację, musieli ruszać. – Muszę mu to wyjąć i odkazić ranę, ale nie zrobię tego, kiedy będzie się tak rzucał – w hodowli mogę go tymczasowo uśpić, opatrzeć to zranienie. Sprawdzić, czy nie uszkodziły się więzadła w skrzydle. – Miał szczerą nadzieję, że nie – bo te delikatne mięśnie leczyły się długo, sprawiając, że nawet po paru miesiącach skrzydło było słabsze, uniemożliwiając stworzeniom wzniesienie się w powietrze; nie mówiąc już o długich lotach.
Ostrożnie, pilnując, żeby bardziej nie zaszkodzić już ani Ognikowi, ani Neali, wziął na ręce smoczognika, prostując się i ruszając w stronę osiodłanego wierzchowca; starając się wymyślić jak najstabilniejszy i najbezpieczniejszy sposób transportu. – Pojedziesz z nami? – upewnił się, spoglądając w stronę dziewczyny i uświadamiając sobie, że prawdopodobnie uratowała dzisiaj Ognikowi życie. Uśmiechnął się, czując, jak zalewa go fala wdzięczności i jednoczesnej troski; nie chciał, żeby włóczyła się gdziekolwiek sama, zwłaszcza bez towarzystwa Montygona. – Możemy zaraz po przyjeździe wysłać list do twojej rodziny. Żeby się nie martwili, że się spóźniasz – zaproponował. Później mógł bezpiecznie odstawić ją pod same drzwi; był jej winny przynajmniej tyle.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Przytaknęłam lekko głową na to znanie trochę. Nie wszystkich przecież znało się bardzo. Kolejne potwierdzenie słów odnośnie listów przyjęłam bez większych rewelacji unosząc tęczówki, kiedy mężczyzna ku mnie spoglądał. Rozciągnęłam usta w krótkim uśmiechu. - Gdyby nie one, pewnie byśmy nie rozmawiali. - powiedziałam więc, zgodnie z prawdą. Był dla mnie prawie obcy. Raz spotkany wtedy w Londynie, kiedy z nieba deszcz kryształów spadał. Opuściłam wzrok w poszukiwaniu śladów, nie dodając jednak nic więcej.
Byłam ciekawa więcej. Zwierzęta mnie interesowały, ale nie miałam okazji z wieloma obcować, głównie dlatego, że mieszkałam w mieście i nie chodziłam do Hogwartu od lat. Kilka widziałam, ale trochę było mi mało i mniej wiedziałam niż taki Aidan, ale w końcu się nauczę wszystkiego - byłam pewna. Czas jeszcze miałam, lat wiele przed sobą. Słuchałam więc z zainteresowaniem, rozglądając się na boki.
- Oh, całe szczęście że dusze masz dobrą i serce pojemnie. Strach pomyśleć, jaki żywot by je czekał w tym cyrku. - zastanowiłam się retorycznie na głos zadowolona ze swoich własnych kolejnych odkryć. - Ależ to FE-NO-ME-NAL-NA informacja. Jestem zachwycona. Zawsze sądziłam, że tylko ptaki są do tego zdolne. - dodałam jeszcze widocznie bardziej się ożywiając.
I w końcu go znaleźliśmy - znaczy, najpierw ślad, a później Ognika, który choć dał się złapać niezadowolony zrobił się dopiero kiedy smokolog mu ten eliksir pod nos podsadził. Uniosłam brwi, kiedy przekleństwo się zaczęło, ale zmieniło. Ale minę zaraz na powrót zatroskaną zrobiłam. Niedobrze było, że to maleństwo tak cierpieć musiało. Śpieszyć się trzeba było - tego jednego pewna byłam. I tu średnio można było, to stało się jasne z jego słowami. Plan był odstąpić konia, więc padające pytanie, sprawiło, że zawahałam się, unosząc dłoń i zaciskając wargi na ustach. Kolejne słowa brzmiały jak jakiś plan. Więc w końcu skinęłam głową.
Droga trochę zajęła, ale w końcu znaleźliśmy się na miejscu, skąd od razu posłałam sowę. Cóż, pewnie rozmowa będzie, ale nic to, jak Ognik pomocy potrzebował zostawić go przecież nie mogłam. No i chciałam wiedzieć więcej. Dlatego właściwie krok w krok za Percivalem się poruszałam zadając kolejne pytania. A to po co, a to do czego, a to co da? Potem te bardziej podstawowe - co właściwie jedzą takie smoczogniki no i co robić, żeby się słuchały, albo w ogóle żeby listy nosiły. Właściwie lista pytań prawie końca nie miała - no, nie miałaby gdybym nie musiała ruszać dalej w drogę, bo wiedziałam, że dzisiaj u pani Abenfort na noc będę musiała zostać - już za było na podróż prosto do Devon. Ale nie żałowałam ani chwili właściwie, bo sporo się dowiedziałam i więcej jeszcze nauczyłam. Trochę z żalem opuszczałam to wszystko - całą hodowlę tak zachwycającą jak i stworzenia w niej mieszkające. Z nadzieją w sercu na to, że spotkać mi je dane będzie ponownie.
- Dziękuję. - jeszcze dodałam na odchodne, bo naprawdę sądziłam, że dużo dostałam, mimo że wartość w pieniądzu nie liczona była. Potem wsiadłam na Montygona i uderzając go w boki ruszyłam w drogę.
| zt x2
Byłam ciekawa więcej. Zwierzęta mnie interesowały, ale nie miałam okazji z wieloma obcować, głównie dlatego, że mieszkałam w mieście i nie chodziłam do Hogwartu od lat. Kilka widziałam, ale trochę było mi mało i mniej wiedziałam niż taki Aidan, ale w końcu się nauczę wszystkiego - byłam pewna. Czas jeszcze miałam, lat wiele przed sobą. Słuchałam więc z zainteresowaniem, rozglądając się na boki.
- Oh, całe szczęście że dusze masz dobrą i serce pojemnie. Strach pomyśleć, jaki żywot by je czekał w tym cyrku. - zastanowiłam się retorycznie na głos zadowolona ze swoich własnych kolejnych odkryć. - Ależ to FE-NO-ME-NAL-NA informacja. Jestem zachwycona. Zawsze sądziłam, że tylko ptaki są do tego zdolne. - dodałam jeszcze widocznie bardziej się ożywiając.
I w końcu go znaleźliśmy - znaczy, najpierw ślad, a później Ognika, który choć dał się złapać niezadowolony zrobił się dopiero kiedy smokolog mu ten eliksir pod nos podsadził. Uniosłam brwi, kiedy przekleństwo się zaczęło, ale zmieniło. Ale minę zaraz na powrót zatroskaną zrobiłam. Niedobrze było, że to maleństwo tak cierpieć musiało. Śpieszyć się trzeba było - tego jednego pewna byłam. I tu średnio można było, to stało się jasne z jego słowami. Plan był odstąpić konia, więc padające pytanie, sprawiło, że zawahałam się, unosząc dłoń i zaciskając wargi na ustach. Kolejne słowa brzmiały jak jakiś plan. Więc w końcu skinęłam głową.
Droga trochę zajęła, ale w końcu znaleźliśmy się na miejscu, skąd od razu posłałam sowę. Cóż, pewnie rozmowa będzie, ale nic to, jak Ognik pomocy potrzebował zostawić go przecież nie mogłam. No i chciałam wiedzieć więcej. Dlatego właściwie krok w krok za Percivalem się poruszałam zadając kolejne pytania. A to po co, a to do czego, a to co da? Potem te bardziej podstawowe - co właściwie jedzą takie smoczogniki no i co robić, żeby się słuchały, albo w ogóle żeby listy nosiły. Właściwie lista pytań prawie końca nie miała - no, nie miałaby gdybym nie musiała ruszać dalej w drogę, bo wiedziałam, że dzisiaj u pani Abenfort na noc będę musiała zostać - już za było na podróż prosto do Devon. Ale nie żałowałam ani chwili właściwie, bo sporo się dowiedziałam i więcej jeszcze nauczyłam. Trochę z żalem opuszczałam to wszystko - całą hodowlę tak zachwycającą jak i stworzenia w niej mieszkające. Z nadzieją w sercu na to, że spotkać mi je dane będzie ponownie.
- Dziękuję. - jeszcze dodałam na odchodne, bo naprawdę sądziłam, że dużo dostałam, mimo że wartość w pieniądzu nie liczona była. Potem wsiadłam na Montygona i uderzając go w boki ruszyłam w drogę.
| zt x2
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
10.05
Świeże, poranne powietrze wbijało cieniutkie igiełki w płuca Alfreda. Specyficzna mieszanka zapachów podmokłego terenu i ściółki. Coraz lepiej czuł się wśród szumiących koron drzew, coraz zwinniej poruszał się między niskimi krzewami, które tworzyły swoisty labirynt. Tym razem mógł stwierdzić, że znalazł się w prawdziwym labiryncie. Powykręcane gałęzie drzew splatały się ze sobą, wyznaczając trudne do przebycia ścieżki. Alfie jednak zaskakująco zwinnie, zważywszy na jego wzrost, sposób poruszał się między nimi. Niezmiennym towarzyszem jego podróży był karabin, dzierżony w szorstkich dłoniach, w których broń układała się naturalnie, niczym przedłużenie ręki. Chociaż minęły już lata, od kiedy po raz ostatni czuł przy ciele ciężar karabinu to ten nadal pozostawał jego częścią, jakby zespoloną z palcem krążącym w okolicach spustu.
Kroki stawiał starannie, kolana cały czas ugięte, a stalowe oczy skanowały skąpaną w zieleni przestrzeń. Czuł napięte na ramionach mięśnie, gotowe do zrywu w każdym momencie, gdyby tylko wyczulony słuch ostrzegł go o zbliżającej się zwierzynie. Oddychał miarowo, cierpliwie, dostrajając swój oddech do rytmu nadanego przez las. Zdawał się spokojny - jedyną oznaką zdenerwowania była wykałaczka wetknięta między zęby, która manipulowana przez Alfreda kreśliła w powietrzu widmowe okręgi.
Od dłuższego czasu krążył po lesie, licząc na szczęście.
Trzask.
Gałąź złamana pod ciężarem kroku. Coś ciężkiego, nie było to płochliwe kopyto sarny, czy też zwinne łapy zająca. Znajome uczucie złapało go za serce. Trudno powiedzieć, czy w momencie, w którym gwałtownie obracał się z stronę, z którego dobiegł go dźwięk spodziewał się szczęścia w postaci zwierzyny, czy zagrożenia w postaci człowieka. Niezależnie od tego bez zawahania obrócił się, wymierzając broń w źródło hałasu, Spojrzenie stalowych oczu było chłodne i skupione - jak metal z którego wykonana była lufa karabinu wycelowana w pierś wysokiego mężczyzny o znajomych oczach. Chwilę zajęło nim zastygnięte w sztywnej ramie barki Alfiego upadły. Brwi ściągnęły się charakterystycznie do środka, jeszcze bardziej uwydatniając zmarszczkę między nimi.
Czyżby to był on? Ucieleśnienie wspomnień tak odległych, że zdawały się należeć do kogoś innego, do chłopca o złotym sercu i srebrnym uśmiechu, który z ufnością patrzył na świat. Ufnością, której teraz na próżno było szukać w spojrzeniu zagubionego żołnierza.
- Mike? - nieco niepewny, zachrypły od wieloletniego uzależnienia od tytoniu głos naznaczony twardym akcentem wyrwał się jakby z samego dna klatki piersiowej Alfreda. Jego twarz nie zmieniła się aż tak bardzo, a jednocześnie zmieniła się całkowicie. Ostatni raz, gdy siedzieli przy wspólnym piwie, Michael był człowiekiem pełnym ognia i ideałów, był człowiekiem, który nie rozumiał chłodnej obojętności w oczach szkolnego kolegi. Teraz? Był starszy, był poważniejszy. Był... bardziej zmęczony?
Świeże, poranne powietrze wbijało cieniutkie igiełki w płuca Alfreda. Specyficzna mieszanka zapachów podmokłego terenu i ściółki. Coraz lepiej czuł się wśród szumiących koron drzew, coraz zwinniej poruszał się między niskimi krzewami, które tworzyły swoisty labirynt. Tym razem mógł stwierdzić, że znalazł się w prawdziwym labiryncie. Powykręcane gałęzie drzew splatały się ze sobą, wyznaczając trudne do przebycia ścieżki. Alfie jednak zaskakująco zwinnie, zważywszy na jego wzrost, sposób poruszał się między nimi. Niezmiennym towarzyszem jego podróży był karabin, dzierżony w szorstkich dłoniach, w których broń układała się naturalnie, niczym przedłużenie ręki. Chociaż minęły już lata, od kiedy po raz ostatni czuł przy ciele ciężar karabinu to ten nadal pozostawał jego częścią, jakby zespoloną z palcem krążącym w okolicach spustu.
Kroki stawiał starannie, kolana cały czas ugięte, a stalowe oczy skanowały skąpaną w zieleni przestrzeń. Czuł napięte na ramionach mięśnie, gotowe do zrywu w każdym momencie, gdyby tylko wyczulony słuch ostrzegł go o zbliżającej się zwierzynie. Oddychał miarowo, cierpliwie, dostrajając swój oddech do rytmu nadanego przez las. Zdawał się spokojny - jedyną oznaką zdenerwowania była wykałaczka wetknięta między zęby, która manipulowana przez Alfreda kreśliła w powietrzu widmowe okręgi.
Od dłuższego czasu krążył po lesie, licząc na szczęście.
Trzask.
Gałąź złamana pod ciężarem kroku. Coś ciężkiego, nie było to płochliwe kopyto sarny, czy też zwinne łapy zająca. Znajome uczucie złapało go za serce. Trudno powiedzieć, czy w momencie, w którym gwałtownie obracał się z stronę, z którego dobiegł go dźwięk spodziewał się szczęścia w postaci zwierzyny, czy zagrożenia w postaci człowieka. Niezależnie od tego bez zawahania obrócił się, wymierzając broń w źródło hałasu, Spojrzenie stalowych oczu było chłodne i skupione - jak metal z którego wykonana była lufa karabinu wycelowana w pierś wysokiego mężczyzny o znajomych oczach. Chwilę zajęło nim zastygnięte w sztywnej ramie barki Alfiego upadły. Brwi ściągnęły się charakterystycznie do środka, jeszcze bardziej uwydatniając zmarszczkę między nimi.
Czyżby to był on? Ucieleśnienie wspomnień tak odległych, że zdawały się należeć do kogoś innego, do chłopca o złotym sercu i srebrnym uśmiechu, który z ufnością patrzył na świat. Ufnością, której teraz na próżno było szukać w spojrzeniu zagubionego żołnierza.
- Mike? - nieco niepewny, zachrypły od wieloletniego uzależnienia od tytoniu głos naznaczony twardym akcentem wyrwał się jakby z samego dna klatki piersiowej Alfreda. Jego twarz nie zmieniła się aż tak bardzo, a jednocześnie zmieniła się całkowicie. Ostatni raz, gdy siedzieli przy wspólnym piwie, Michael był człowiekiem pełnym ognia i ideałów, był człowiekiem, który nie rozumiał chłodnej obojętności w oczach szkolnego kolegi. Teraz? Był starszy, był poważniejszy. Był... bardziej zmęczony?
10 maja
Od września unikał tego lasu jak ognia, starannie omijając Wistmans Wood podczas każdej wizyty u ojca. Obiektywnie, kornwalijski las był idealny do polowań, a przelatując nad koronami drzew na miotle Mike mógłby sobie czasem skrócić drogę, ale omijał go uparcie i instynktownie.
Bał się, że na tamtej polanie nadal czuć zapach krwi i trupów, że przesiąkł nim cały las. Nie wierzył w klątwy, ale nie pochował tamtych ludzi. Pierwsza i jedyna celowa przemiana poza pełnią, krzywdzona kobieta, przewaga liczebna, szmalcownicy zapuszczali się jeszcze wtedy do Kornwalii. Ilu ich było? Chyba pięciu. Powinien pamiętać, ale wspomnienia tonęły we krwi.
Lęki były irracjonalne, wiedział o tym. Nikt poza tamtą kobietą go wtedy nie widział - nikt, kto by przeżył. Minęło tyle miesięcy, pewnie pozostały już po nich całe kości, wiatr rozmył zapach krwi. Kornwalia była stabilniejsza i bezpieczniejsza niż jesienią, a w lesie było pewnie sporo zwierzyny.
W dodatku ostatnio własny psychiatra wszedł mu na ambicję. Konfrontuj się z własnymi lękami, zaproponował, a wyzwanie kłuło Michaela nieprzyjemnie, jak cierń.
Jeszcze nieprzyjemniej kłuła go świadomość, że od dawna nie przyniósł do domu żadnego mięsa. Kerrie i Castor zdobywali jakoś przysmaki na obiad bez problemu, nawet Justine dostała gdzieś słoninę i magiczne laudanum, a on mógł zaoferować własnej rodzinie tylko ryby i fasolki Bertiego Botta.
Powinien częściej polować, w lasach w Somerset ostatnio nie miał szczęścia.
W dodatku dzisiaj miał patrolować spokojną zwykle Kornwalię - może połączyć przyjemne z pożytecznym, jeśli patrol będzie nudny, jak zwykle w tej części kraju. W Derbyshire lub Staffordshire lub przy granicach spodziewał się pojedynkówłaknął ich, łaknął adrenaliny, łaknął c z e g o k o l w i e k.
Po wizycie u ojca teleportował się na obrzeża lasu, a dalej ruszył już pieszo, z kuszą na ramieniu. Starał się iść cicho, ale na razie wypatrywał dopiero śladów zwierzyny, jakichkolwiek tropów. Nie sięgał jeszcze po kuszę, dłoń miał zaciśniętą na różdżce, jak zwykle.
Nie powinien tracić czujności. Zwykle tego nie robił, mając oczy dookoła głowy. Może poczuł się nieco swobodniej, bo Półwysep Kornwalijski wydawał się bezpieczniejszy od innych terenów, które patrolował. Może rozproszyły go wspomnienia zdarzeń z tego przeklętego lasu (czy to ta polana? - pomyślał, przystając i właśnie wtedy nadepnął na gałąź, a ta pękła z trzaskiem). A może tamten drugi skradał się lepiej, choć Tonks był na tyle spostrzegawczy, że p o w i n i e n przecież go zauważyć.
Zauważył, zanim tamten się odezwał - ale dopiero, gdy podnosił na niego lufą karabinu.
Zanim zdążył się mu przyjrzeć, zadziałał instynkt. Ręka z różdżką uniosła się momentalnie, teraz nieznajomy mierzył w Tonksa z broni, a auror celował w karabin. Przełknął ślinę, dawno tego nie robił, ale to pragmatyczna decyzja - Confundus na lufę, albo Protego przed kulami. Pewniejszy będzie Confundus i gdyby nie byli na wojnie, usta układałyby się już w pierwszą sylabę - ale w ostatniej chwili Mike przypomniał sobie, że to mugolski karabin, nie różdżka szmalcownika. Mugole nie mieli powodów im ufać, ale tamten nie strzelał od razu (twój błąd), a Mike nie chciał rozwalać jednym czarem broni potencjalnego sprzymierzeńca. Wróg jego wroga to wszak sojusznik, a ten karabin może kiedyś rozwalić łeb jakiegoś czarnoksiężnika - prawdopodobnie umrze wtedy i jego właściciel, walka nie byłaby wyrównana, ale to zawsze coś.
Spróbuje załatwić to dyplomatycznie.
-Nie jestem twoim wrogiem, ale rozwalę twój karabin jeśli nie opuścisz broni. - warknął gardłowo, może dobór słów nie był najlepszym środkiem perswazji, ale najpierw wolał go zastraszyć do opuszczenia lufy, a potem mogą porozmawiać. Albo i nie, chciał tylko w spokoju iść na polowanie, do cholery.
Wszystko wydarzyło się w mgnieniu sekund - podniesienie różdżki, prędka kalkulacja i decyzja, gniewne słowa zamiast czaru. Dopiero potem przyjrzał się twarzy nieznajomego, nie lufie jego broni.
Zmarszczył lekko brwi. Nie zapominał twarzy, ale prawie piętnaście lat to szmat czasu, czy na pewno...
Mike?
-Alfie. - on nie pytał, słysząc swoje imię miał już pewność. Może gdyby Alfie celował w niego różdżką i gdyby za głowę Michaela nadal była nagroda, Tonks zastanawiałby się jeszcze czy to żaden podstęp, eliksir wielosokowy i tak dalej. Ale żaden ministerialny pajac nie wiedziałby jak prawidłowo nosić karabin.
Spoglądał na twarz dawnego przyjaciela szeroko otwartymi oczyma, rejestrując każdy detal - chętnie podszedłby bliżej, ale nie opuścił jeszcze różdżki. Nigdy nie opuszczał jej pierwszy. Summers się postarzał, podobnie jak Tonks - na skroniach Alfiego widział już siwe pasma, zmarszczka między brwiami była głębsza niż zapamiętał. Wyglądał poważniej, ale Mike poczuł ukłucie sumienia na myśl, że równie poważny był wtedy, na piwie. Po mugolskiej wojnie, gdy po raz pierwszy stracili wspólny język. Wtedy nie rozumiał, nie rozumiał też dlaczego Alfie potem zniknął, a teraz...
...teraz nie rozumiał, dlaczego usilniej nie próbował podtrzymać z nim kontaktu. O ile to by cokolwiek dało. Michael Tonks wiedział już, jak to jest zniknąć, samemu odciął się od wszystkich po ugryzieniu i zrobił to bardzo skutecznie. Pewnie żaden list nie zmieniłby wtedy jego zdania.
-Opuścisz to? - spytał łagodniej, zerkając wymownie na lufę. -Tylko poluję. Na zwierzęta.
Powinienem po prostu opuścić i schować różdżkę, wtedy pewnie nie musiałbym prosić, zareagowałby bliźniaczym gestem i wszystko byłoby normalnie - przemknęło mu przez myśl, ale uparcie trzymał rękę podniesioną. Już raz opuścił broń na widok dawnego, niewidzianego od lat przyjaciela. Nosił na barku pamiątki po tamtym spotkaniu, a na rękach miał krew przelaną przez własny błąd. Zbyt wiele potrafi się zmienić przez tyle lat, choć w sercu miał głupią nadzieję, że może nie zmieniło się aż tak wiele.
ekwipunek jak we wsiąkiewce, ale zamiast miotły mam na plecach kuszę
Od września unikał tego lasu jak ognia, starannie omijając Wistmans Wood podczas każdej wizyty u ojca. Obiektywnie, kornwalijski las był idealny do polowań, a przelatując nad koronami drzew na miotle Mike mógłby sobie czasem skrócić drogę, ale omijał go uparcie i instynktownie.
Bał się, że na tamtej polanie nadal czuć zapach krwi i trupów, że przesiąkł nim cały las. Nie wierzył w klątwy, ale nie pochował tamtych ludzi. Pierwsza i jedyna celowa przemiana poza pełnią, krzywdzona kobieta, przewaga liczebna, szmalcownicy zapuszczali się jeszcze wtedy do Kornwalii. Ilu ich było? Chyba pięciu. Powinien pamiętać, ale wspomnienia tonęły we krwi.
Lęki były irracjonalne, wiedział o tym. Nikt poza tamtą kobietą go wtedy nie widział - nikt, kto by przeżył. Minęło tyle miesięcy, pewnie pozostały już po nich całe kości, wiatr rozmył zapach krwi. Kornwalia była stabilniejsza i bezpieczniejsza niż jesienią, a w lesie było pewnie sporo zwierzyny.
W dodatku ostatnio własny psychiatra wszedł mu na ambicję. Konfrontuj się z własnymi lękami, zaproponował, a wyzwanie kłuło Michaela nieprzyjemnie, jak cierń.
Jeszcze nieprzyjemniej kłuła go świadomość, że od dawna nie przyniósł do domu żadnego mięsa. Kerrie i Castor zdobywali jakoś przysmaki na obiad bez problemu, nawet Justine dostała gdzieś słoninę i magiczne laudanum, a on mógł zaoferować własnej rodzinie tylko ryby i fasolki Bertiego Botta.
Powinien częściej polować, w lasach w Somerset ostatnio nie miał szczęścia.
W dodatku dzisiaj miał patrolować spokojną zwykle Kornwalię - może połączyć przyjemne z pożytecznym, jeśli patrol będzie nudny, jak zwykle w tej części kraju. W Derbyshire lub Staffordshire lub przy granicach spodziewał się pojedynków
Po wizycie u ojca teleportował się na obrzeża lasu, a dalej ruszył już pieszo, z kuszą na ramieniu. Starał się iść cicho, ale na razie wypatrywał dopiero śladów zwierzyny, jakichkolwiek tropów. Nie sięgał jeszcze po kuszę, dłoń miał zaciśniętą na różdżce, jak zwykle.
Nie powinien tracić czujności. Zwykle tego nie robił, mając oczy dookoła głowy. Może poczuł się nieco swobodniej, bo Półwysep Kornwalijski wydawał się bezpieczniejszy od innych terenów, które patrolował. Może rozproszyły go wspomnienia zdarzeń z tego przeklętego lasu (czy to ta polana? - pomyślał, przystając i właśnie wtedy nadepnął na gałąź, a ta pękła z trzaskiem). A może tamten drugi skradał się lepiej, choć Tonks był na tyle spostrzegawczy, że p o w i n i e n przecież go zauważyć.
Zauważył, zanim tamten się odezwał - ale dopiero, gdy podnosił na niego lufą karabinu.
Zanim zdążył się mu przyjrzeć, zadziałał instynkt. Ręka z różdżką uniosła się momentalnie, teraz nieznajomy mierzył w Tonksa z broni, a auror celował w karabin. Przełknął ślinę, dawno tego nie robił, ale to pragmatyczna decyzja - Confundus na lufę, albo Protego przed kulami. Pewniejszy będzie Confundus i gdyby nie byli na wojnie, usta układałyby się już w pierwszą sylabę - ale w ostatniej chwili Mike przypomniał sobie, że to mugolski karabin, nie różdżka szmalcownika. Mugole nie mieli powodów im ufać, ale tamten nie strzelał od razu (twój błąd), a Mike nie chciał rozwalać jednym czarem broni potencjalnego sprzymierzeńca. Wróg jego wroga to wszak sojusznik, a ten karabin może kiedyś rozwalić łeb jakiegoś czarnoksiężnika - prawdopodobnie umrze wtedy i jego właściciel, walka nie byłaby wyrównana, ale to zawsze coś.
Spróbuje załatwić to dyplomatycznie.
-Nie jestem twoim wrogiem, ale rozwalę twój karabin jeśli nie opuścisz broni. - warknął gardłowo, może dobór słów nie był najlepszym środkiem perswazji, ale najpierw wolał go zastraszyć do opuszczenia lufy, a potem mogą porozmawiać. Albo i nie, chciał tylko w spokoju iść na polowanie, do cholery.
Wszystko wydarzyło się w mgnieniu sekund - podniesienie różdżki, prędka kalkulacja i decyzja, gniewne słowa zamiast czaru. Dopiero potem przyjrzał się twarzy nieznajomego, nie lufie jego broni.
Zmarszczył lekko brwi. Nie zapominał twarzy, ale prawie piętnaście lat to szmat czasu, czy na pewno...
Mike?
-Alfie. - on nie pytał, słysząc swoje imię miał już pewność. Może gdyby Alfie celował w niego różdżką i gdyby za głowę Michaela nadal była nagroda, Tonks zastanawiałby się jeszcze czy to żaden podstęp, eliksir wielosokowy i tak dalej. Ale żaden ministerialny pajac nie wiedziałby jak prawidłowo nosić karabin.
Spoglądał na twarz dawnego przyjaciela szeroko otwartymi oczyma, rejestrując każdy detal - chętnie podszedłby bliżej, ale nie opuścił jeszcze różdżki. Nigdy nie opuszczał jej pierwszy. Summers się postarzał, podobnie jak Tonks - na skroniach Alfiego widział już siwe pasma, zmarszczka między brwiami była głębsza niż zapamiętał. Wyglądał poważniej, ale Mike poczuł ukłucie sumienia na myśl, że równie poważny był wtedy, na piwie. Po mugolskiej wojnie, gdy po raz pierwszy stracili wspólny język. Wtedy nie rozumiał, nie rozumiał też dlaczego Alfie potem zniknął, a teraz...
...teraz nie rozumiał, dlaczego usilniej nie próbował podtrzymać z nim kontaktu. O ile to by cokolwiek dało. Michael Tonks wiedział już, jak to jest zniknąć, samemu odciął się od wszystkich po ugryzieniu i zrobił to bardzo skutecznie. Pewnie żaden list nie zmieniłby wtedy jego zdania.
-Opuścisz to? - spytał łagodniej, zerkając wymownie na lufę. -Tylko poluję. Na zwierzęta.
Powinienem po prostu opuścić i schować różdżkę, wtedy pewnie nie musiałbym prosić, zareagowałby bliźniaczym gestem i wszystko byłoby normalnie - przemknęło mu przez myśl, ale uparcie trzymał rękę podniesioną. Już raz opuścił broń na widok dawnego, niewidzianego od lat przyjaciela. Nosił na barku pamiątki po tamtym spotkaniu, a na rękach miał krew przelaną przez własny błąd. Zbyt wiele potrafi się zmienić przez tyle lat, choć w sercu miał głupią nadzieję, że może nie zmieniło się aż tak wiele.
ekwipunek jak we wsiąkiewce, ale zamiast miotły mam na plecach kuszę
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 14.09.22 20:35, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Krew na rękach.
Ciepło wijące się strużkami na zziębniętych palcach, powoli spływające w dół.
Jego dłonie oblepione były szkarłatem, który wżerał się w bladość jego palców.
Pięć, dziesięć, pięćdziesiąt.
Nie liczył.
I starał się nie pamiętać twarzy, z których ulatywało życie.
Za dnia faktycznie, twarze się rozmywały. Nie miały charakterystycznych cech, żadnych znamion. Każde spojrzenie wydawało się tak samo niebieskie, włosy tak samo uczesane. Dopiero nocą ich twarze nabierały kształtu. I pamiętał każdą z nich. I każdy z nich miał to samo puste spojrzenie. Czasem widział ich z bliska, miał ich na wyciagnięcie ręki. Innym razem byli jedynie rozmytą plamą, zlewając się jeden z drugim, maszerując ramię w ramię.
Pierwsze pociągnięcie za spust było najtrudniejsze, później? Palec działał szybciej szybciej, zanim paraliżujące myśli zalały jego umysł. Starał się je chować za drzwiami, jednakże coraz częściej zamek nie wytrzymywał i te z opóźnieniem docierały do Alfreda, paraliżując jego ciało.
A później znowu bestia pojawiła się na horyzoncie. Wiecznie nienażarta, wiecznie łaknąca ludzkiej krwi - wojna.
Groźba nie odznaczyła się na twarzy Alfiego. Nie drgnął, ani jeden mięsień, stał nieruchomo, nie opuszczając karabinu ani na milimetr. W momencie, w którym przeciwnik wyciągnął różdżkę doskonale wiedział już z kim miał do czynienia. Stał się jeszcze bardziej świadom ciężaru różdżki, skrytej bezpiecznie w jednej z kieszeni. - To niezbyt mądre zachodzić polującego od tyłu - zauważył, głos był nieco mniej ochrypły, rozgrzany.
A później usłyszał swoje imię i mógłby się trochę rozluźnić, ale doświadczenie i dziwna myśl, która uczepiła się go niczym natrętny owad. Czy mógł mu ufać? Nie było logicznych powodów, które wskazywałyby na to, że Mike miał stanowić dla niego jakiekolwiek zagrożenie. Przecież wiedział, że jego aspiracją było zostanie stróżem czarodziejskiego prawa i to założenie spełnił. Przecież wiedział, że jego pochodzenie klasyfikowało go na tym samym poziomie co jego - dlaczego więc nie opuścił broni? Przyzwyczajenia - te stają się drugą naturą człowieka i ciężko było z nimi walczyć. I to one właśnie nadal trzymały sztywną ramę, utrzymującą lufę na wysokości jego klatki piersiowej.
- Wybacz, nawyki - mruknął. Nie jesteś już żołnierzem, on nie jest twoim wrogiem, próbował powtarzać sobie z pełną mocą, chcąc przytłumić wszystkie instynkty, które kazały mu trzymać broń uniesioną. - Poza tym i tak by mi się na niewiele zdała - zauważył w końcu, obniżając ramiona. W końcu palce się rozluźniły, na chwilę rozstając się ze znajomą fakturą karabinu. Właściwie to już miał otworzyć usta, ale w tym samym momencie ciszę przerwały kolejne szmery i podniesione głosy dyskusji. Po raz kolejny działał mechanicznie, jakby mięśnie podejmowały decyzje wcześniej niżeli myśl zdążyła ją pochwycić. Prawdopodobnie było to działanie adrenaliny. Niemalże od razu przykucnął, chowając się wśród leśnej roślinności.
- Kurwa- soczyste przekleństwo przesiąknięte charakterystycznym akcentem z Birmingham. Mimowolnie zerknął w stronę Michaela. Wyglądało na to, że nie byli sami.
Ciepło wijące się strużkami na zziębniętych palcach, powoli spływające w dół.
Jego dłonie oblepione były szkarłatem, który wżerał się w bladość jego palców.
Pięć, dziesięć, pięćdziesiąt.
Nie liczył.
I starał się nie pamiętać twarzy, z których ulatywało życie.
Za dnia faktycznie, twarze się rozmywały. Nie miały charakterystycznych cech, żadnych znamion. Każde spojrzenie wydawało się tak samo niebieskie, włosy tak samo uczesane. Dopiero nocą ich twarze nabierały kształtu. I pamiętał każdą z nich. I każdy z nich miał to samo puste spojrzenie. Czasem widział ich z bliska, miał ich na wyciagnięcie ręki. Innym razem byli jedynie rozmytą plamą, zlewając się jeden z drugim, maszerując ramię w ramię.
Pierwsze pociągnięcie za spust było najtrudniejsze, później? Palec działał szybciej szybciej, zanim paraliżujące myśli zalały jego umysł. Starał się je chować za drzwiami, jednakże coraz częściej zamek nie wytrzymywał i te z opóźnieniem docierały do Alfreda, paraliżując jego ciało.
A później znowu bestia pojawiła się na horyzoncie. Wiecznie nienażarta, wiecznie łaknąca ludzkiej krwi - wojna.
Groźba nie odznaczyła się na twarzy Alfiego. Nie drgnął, ani jeden mięsień, stał nieruchomo, nie opuszczając karabinu ani na milimetr. W momencie, w którym przeciwnik wyciągnął różdżkę doskonale wiedział już z kim miał do czynienia. Stał się jeszcze bardziej świadom ciężaru różdżki, skrytej bezpiecznie w jednej z kieszeni. - To niezbyt mądre zachodzić polującego od tyłu - zauważył, głos był nieco mniej ochrypły, rozgrzany.
A później usłyszał swoje imię i mógłby się trochę rozluźnić, ale doświadczenie i dziwna myśl, która uczepiła się go niczym natrętny owad. Czy mógł mu ufać? Nie było logicznych powodów, które wskazywałyby na to, że Mike miał stanowić dla niego jakiekolwiek zagrożenie. Przecież wiedział, że jego aspiracją było zostanie stróżem czarodziejskiego prawa i to założenie spełnił. Przecież wiedział, że jego pochodzenie klasyfikowało go na tym samym poziomie co jego - dlaczego więc nie opuścił broni? Przyzwyczajenia - te stają się drugą naturą człowieka i ciężko było z nimi walczyć. I to one właśnie nadal trzymały sztywną ramę, utrzymującą lufę na wysokości jego klatki piersiowej.
- Wybacz, nawyki - mruknął. Nie jesteś już żołnierzem, on nie jest twoim wrogiem, próbował powtarzać sobie z pełną mocą, chcąc przytłumić wszystkie instynkty, które kazały mu trzymać broń uniesioną. - Poza tym i tak by mi się na niewiele zdała - zauważył w końcu, obniżając ramiona. W końcu palce się rozluźniły, na chwilę rozstając się ze znajomą fakturą karabinu. Właściwie to już miał otworzyć usta, ale w tym samym momencie ciszę przerwały kolejne szmery i podniesione głosy dyskusji. Po raz kolejny działał mechanicznie, jakby mięśnie podejmowały decyzje wcześniej niżeli myśl zdążyła ją pochwycić. Prawdopodobnie było to działanie adrenaliny. Niemalże od razu przykucnął, chowając się wśród leśnej roślinności.
- Kurwa- soczyste przekleństwo przesiąknięte charakterystycznym akcentem z Birmingham. Mimowolnie zerknął w stronę Michaela. Wyglądało na to, że nie byli sami.
Świat na moment zamarł, gdy obydwaj patrzyli na siebie nieruchomo, jak zahipnotyzowani. Żaden nie odrywał wzroku, ale w ich spojrzeniach nie było ani zaskoczenia ani serdeczności związanych ze spotkaniem po latach. Adrenalina pulsowała w żyłach tak mocno, że zagłuszyła na moment wspomnienia, zaćmiła zdolność do rozpoznania siebie nawzajem. Mike nie wiedział przez chwilę, czego właściwie szuka w twarzy, która tak przypominała mu dawnego przyjaciela. Tego samego Alfiego? Uspokojenia? Znaku, że opuści karabin? A może potwierdzenia, że zareaguje? Zbyt dużo bodźców, zbyt dużo pytań, a wątpliwości paraliżowały - ogniskując energię tylko w jednym punkcie, w jednym instynkcie. Palce mocno zaciśnięte na różdżce, gotowość do ataku, drewno dzikiego bzu zdające się pulsować gorącem własnego stresu.
Wtedy mężczyzna - Alfie - odezwał się wreszcie, a czar prysł i nagle Michael był zdolny do czegoś innego niż czujne oczekiwanie na ruchprzeciwnika rówieśnika.
-To niezbyt mądre, grozić poszukiwanemu aurorowi. - odwarknął, rozpoczynając zdanie całkowicie spontanicznie, z lekką pretensją (nie lubił przyjmować pouczeń od nikogo, chyba, że od kogoś wyżej w hierarchiiwojsk Biura Aurorów), ale po wyrzuceniu z siebie kilku sylab chyba uświadomił sobie, co i do kogo mówi. Pod koniec zdania głos trochę złagodniał, w szorstkość wkradła się nuta znajomej Alfiemu ironii, ale zarazem pozostała tam jakaś chłodna, nieznana mu wcześniej nuta. Czy mogę mu ufać? - przemknęło przez myśl Michaelowi i z goryczą uświadomił sobie, że gdyby za jego głowę n a d a l dawano pięć tysięcy galeonów... to nie byłby taki pewien. Spróbował odpędzić od siebie to podejrzenie, próbować nie zastanawiać się nad tym, co wojna i ciężka zima zrobiły z Alfiem (pamiętał w końcu, że już tamta wojna zrobiła z niego kogoś, kogo nie poznawał) - listów gończych już nie ma, może lepiej tego nie roztrząsać. Przełknął ślinę, w gardle zaschło mu przez ostatnie sekundy.
Wtedy jedno krótkie słowo, wybacz, rozwiało resztę upiornego czaru, ociepliło wkradający się między nich chłód. Michael wreszcie wypuścił powietrze z płuc i opuścił różdżkę powoli - ale nie całkiem, tylko tak, by celować pod nogi. Ręka drgnęła dopiero po tym, gdy to Alfie zaczął opuszczać broń.
-Może powinieneś wyrobić w sobie nawyk sięgania po różdżkę, a nie karabin. - spróbował zażartować, ale nie był pewien, czy jego poczucie humoru nadal będzie dla Summersa zrozumiałe. Spróbował wygiąć kąciki ust w bladym uśmiechu, ale oczy pozostały poważne, mięśnie spięte - twarz zamarła w raczej groteskowym grymasie. Alfie musiał znać ten rodzaj uśmiechu - jego własny też w końcu zbyt rzadko sięgał już oczu, od lat. Piekło Michaela zaczęło się dopiero rok temu, choć od trzech lat, od ugryzienia, nie potrafił się uśmiechać równie promiennie jak wcześniej.
-Co... - tu robisz, chciał spytać, albo może co u ciebie, żadne pytanie nie brzmiało w ł a ś c i w i e, ale nagły hałas i tak odciągnął ich uwagę. Uniósł dłoń z różdżką, zerknął kontrolnie w stronę krzaków. Obok rozbrzmiało przekleństwo, a Mike szybko pokręcił głową, palec lewej dłoni wzniósł do ust.
Cicho.
Gestem zachęcił Alfiego by - właśnie, co? Poszedł za nim? Trzymał się z tyłu? Nie widzieli się od tak dawna, że Summers mógł interpretować to po swojemu. Chciał chyba ruszyć w stronę hałasu, ale dostrzegł, że Alfie kuca wśród krzewów. Zawahał się na zaledwie ułamek sekundy, a potem podążył za jego przykładem - nie muszę z a w s z e rzucać się na pierwszy ogień, spróbował sobie przypomnieć, ale i tak czuł się jakoś niewłaściwie.
Trwali tak chwilę, a na polanę wpadły cztery osoby - jedna ledwo stojąc na nogach. Roztrzęsiony mężczyzna w kaszkiecie przywodzącym na myśl mugolskie kroje omal nie potknął się o konar, a potem zatrzymał, bezradnie. Dwójka barczystych, młodych mężczyzn, dogoniwszyofiarę trzeciego, zaczęła coś mówić, ostro, prędko. Tonks zmrużył oczy, dostrzegając godło Ministerstwa wyszyte na płaszczach nieznajomych - najpierw z niedowierzaniem zacisnął mocniej szczękę (czy magiczna policja miałaby czelność zapuszczać się na Półwysep?!), ale szybko uświadomił sobie, że te peleryny to nie m u n d u r y, że w niczym nie przypominają tych, które widział codziennie w Departamencie Przestrzegania Prawa. Wprawne oko wychwyciło też, ze godła nie wyglądały równie elegancko jak te ministerialne, jakby były wyszywane w pośpiechu.
Tonks próbował usłyszeć poszczególne słowa, ale szum wiatru - albo szum gniewu we własnych uszach - to uniemożliwiał. Wiatr niósł za to do niego zapach strachu.
Spojrzał na Alfiego, próbując podchwycić z nim kontakt wzrokowy. Skinął głową w stronę czarodziejów. Mógł sobie z nimi poradzić, ale trzech na jednego, nawet na jednego aurora to wciąż sporo - pomożesz?
Wtem wszystko wydarzyło się prędko. Krzyk, mężczyzna na ziemi, kopniaki. Michael już nie czeka na odpowiedź Alfiego, nie zamierza też pozwolić intruzom uciec zanim nie dowie się, czemu podszywają się pod Ministerstwo. Z precyzją posyła w pierwszego niewerbalnego Petryficusa, ale zbyt nagłe przeniesienie ciężaru na drugą z nóg, a pod stopą trzaska gałązka. Zaalarmowany młokos - teraz widać, ze nie może mieć więcej niż dwudziestu lat - próbuje przywołać tarczę, ale zbyt późno. Pada na ziemię, spetryfikowany, obok sparaliżowanego strachem mugola.
Michael zrywa się na równe nogi, koniec żartów.
-Biuro Aurorów, poddajcie się! - polanę przecina krzyk, w normalnej sytuacji nie zdradzałby się tak prędko, ale oni wyglądają tak młodo - a on, z drugim aurorem u boku ma jeszcze szansę ich zastraszyć. W głębi serca ma tylko nadzieję, ze Alfie stanie u jego boku.
Wtedy mężczyzna - Alfie - odezwał się wreszcie, a czar prysł i nagle Michael był zdolny do czegoś innego niż czujne oczekiwanie na ruch
-To niezbyt mądre, grozić poszukiwanemu aurorowi. - odwarknął, rozpoczynając zdanie całkowicie spontanicznie, z lekką pretensją (nie lubił przyjmować pouczeń od nikogo, chyba, że od kogoś wyżej w hierarchii
Wtedy jedno krótkie słowo, wybacz, rozwiało resztę upiornego czaru, ociepliło wkradający się między nich chłód. Michael wreszcie wypuścił powietrze z płuc i opuścił różdżkę powoli - ale nie całkiem, tylko tak, by celować pod nogi. Ręka drgnęła dopiero po tym, gdy to Alfie zaczął opuszczać broń.
-Może powinieneś wyrobić w sobie nawyk sięgania po różdżkę, a nie karabin. - spróbował zażartować, ale nie był pewien, czy jego poczucie humoru nadal będzie dla Summersa zrozumiałe. Spróbował wygiąć kąciki ust w bladym uśmiechu, ale oczy pozostały poważne, mięśnie spięte - twarz zamarła w raczej groteskowym grymasie. Alfie musiał znać ten rodzaj uśmiechu - jego własny też w końcu zbyt rzadko sięgał już oczu, od lat. Piekło Michaela zaczęło się dopiero rok temu, choć od trzech lat, od ugryzienia, nie potrafił się uśmiechać równie promiennie jak wcześniej.
-Co... - tu robisz, chciał spytać, albo może co u ciebie, żadne pytanie nie brzmiało w ł a ś c i w i e, ale nagły hałas i tak odciągnął ich uwagę. Uniósł dłoń z różdżką, zerknął kontrolnie w stronę krzaków. Obok rozbrzmiało przekleństwo, a Mike szybko pokręcił głową, palec lewej dłoni wzniósł do ust.
Cicho.
Gestem zachęcił Alfiego by - właśnie, co? Poszedł za nim? Trzymał się z tyłu? Nie widzieli się od tak dawna, że Summers mógł interpretować to po swojemu. Chciał chyba ruszyć w stronę hałasu, ale dostrzegł, że Alfie kuca wśród krzewów. Zawahał się na zaledwie ułamek sekundy, a potem podążył za jego przykładem - nie muszę z a w s z e rzucać się na pierwszy ogień, spróbował sobie przypomnieć, ale i tak czuł się jakoś niewłaściwie.
Trwali tak chwilę, a na polanę wpadły cztery osoby - jedna ledwo stojąc na nogach. Roztrzęsiony mężczyzna w kaszkiecie przywodzącym na myśl mugolskie kroje omal nie potknął się o konar, a potem zatrzymał, bezradnie. Dwójka barczystych, młodych mężczyzn, dogoniwszy
Tonks próbował usłyszeć poszczególne słowa, ale szum wiatru - albo szum gniewu we własnych uszach - to uniemożliwiał. Wiatr niósł za to do niego zapach strachu.
Spojrzał na Alfiego, próbując podchwycić z nim kontakt wzrokowy. Skinął głową w stronę czarodziejów. Mógł sobie z nimi poradzić, ale trzech na jednego, nawet na jednego aurora to wciąż sporo - pomożesz?
Wtem wszystko wydarzyło się prędko. Krzyk, mężczyzna na ziemi, kopniaki. Michael już nie czeka na odpowiedź Alfiego, nie zamierza też pozwolić intruzom uciec zanim nie dowie się, czemu podszywają się pod Ministerstwo. Z precyzją posyła w pierwszego niewerbalnego Petryficusa, ale zbyt nagłe przeniesienie ciężaru na drugą z nóg, a pod stopą trzaska gałązka. Zaalarmowany młokos - teraz widać, ze nie może mieć więcej niż dwudziestu lat - próbuje przywołać tarczę, ale zbyt późno. Pada na ziemię, spetryfikowany, obok sparaliżowanego strachem mugola.
Michael zrywa się na równe nogi, koniec żartów.
-Biuro Aurorów, poddajcie się! - polanę przecina krzyk, w normalnej sytuacji nie zdradzałby się tak prędko, ale oni wyglądają tak młodo - a on, z drugim aurorem u boku ma jeszcze szansę ich zastraszyć. W głębi serca ma tylko nadzieję, ze Alfie stanie u jego boku.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wistmans Wood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia