Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Wistmans Wood
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wistmans Wood
Ten niesamowity las znajduje się w dolinie rzeki Dart, rozpościerając się na terenach hrabstwa Kornwalii. Nietypowy porost roślin i drzew jedni nazywają zjawiskiem naturalnym, inny zaś dopatrują się w nim anomalii, stworzonej przy pomocy magii. W pobliskich wioskach z matki na córki powtarzana jest legenda, że niegdyś las był labiryntem z którego wyjść mógł jedynie ktoś wierny. Przed laty kobiety zostawiały swych mężów w środku lasu i zabierały lniany sznurek, którym oznaczały drogę. Tylko ci, którzy dochowali wierności odnajdywali drogę do domu. Pozostali wiązani byli z magią lasu, już na wieczność mając błąkać się między drzewami, próbując odnaleźć drogę do domu. 14 maja ludzie z pobliskiej wioski organizują niewielki festyn na upamiętnienie i potrzymanie życia legendy.
Teraz nieznacznie lepiej niż wcześniej umiał radzić sobie z fasadą, która pomagała zapewnić postronnych, że wszystko w porządku. Wspomnienia dalej sprawiały niemalże fizyczny ból i tracił panowanie nad nimi jeszcze częściej niż wcześniej, ale w takich rozmowach łatwiej mu było przywdziać uśmiech, który miał odgonić wszelkie pytania dociekające przyczynie grymasu wykrzywiającego twarz w bólu.
Alfie jedynie skinął chłopakowi głową. Pamiętał te ochoczość do działania w swoim wydaniu, kiedy nie mógł się doczekać aż otrzyma przydział, stojąc w jednej z długich kolejek w Londynie. Wiedział, że honor nakazywał wtedy podjąć walkę, ale gdyby wiedział to co wie teraz, może w ogóle poszedłby w ślady Mike'a i zaszył się w świecie magii?
Zerknął kontrolnie na Michaela, czy był zbyt bezpośredni? Czy swoją dosyć brutalną radą przecenił nieco rozmiar tej wojny? Poczuł się w wojskowych butach zbyt znajomo, wracając do starych nawyków zabij, nim on zabije ciebie. Nic jednak nie powiedział. - Słusznie, pytajcie nim zaczniecie strzelać - zawtórował Tonksowi, sądząc, że komuś takiemu jak Andy - młodemu, z gorącą krwią buzującą w żyłach - najlepiej powtórzyć to co istotne.
- Pokaż mi te twoją dubeltówkę i pogadamy, dobra? - zaproponował, jednocześnie dając znać, że Mike spokojnie mógł się udać na spotkanie z Tomirą. Alfie i tak nie przydałby się podczas dyskusji na temat pułapek. O tych magiczny wiedział niewiele, dlatego temat pozostawiał specjaliście. Andy zresztą nie potrzebował zachęcenia, zerknął jedynie w stronę ojca, czy te nie posyła mu karcącego spojrzenia, ale Frank widocznie zajęty był rozmową z Michaelem, żeby przejmować się ostudzeniem zapału swojego syna. - Przede wszystkim, jak strzelasz otwieraj oboje ocz - rzucił kiedy Andy wpuścił go do środka, przywołał jednocześnie obraz tego jak mierzył do nich z wiatrówki. Częsty błąd, który mógł kosztować życie. Czasem cel wyglądał jakby mógłby być w dwóch różnych miejscach. A kiedy szanse były niewielkie nie można było sobie na to pozwolić. Andy pokazał mu broń. - Kiedy uda się założyć pułapkę, upewnij się, że masz dobre miejsce do strzału, lepiej jeżeli napastnik nie będzie miał na ciebie czystego widoku - kontynuował.
Alfie jedynie skinął chłopakowi głową. Pamiętał te ochoczość do działania w swoim wydaniu, kiedy nie mógł się doczekać aż otrzyma przydział, stojąc w jednej z długich kolejek w Londynie. Wiedział, że honor nakazywał wtedy podjąć walkę, ale gdyby wiedział to co wie teraz, może w ogóle poszedłby w ślady Mike'a i zaszył się w świecie magii?
Zerknął kontrolnie na Michaela, czy był zbyt bezpośredni? Czy swoją dosyć brutalną radą przecenił nieco rozmiar tej wojny? Poczuł się w wojskowych butach zbyt znajomo, wracając do starych nawyków zabij, nim on zabije ciebie. Nic jednak nie powiedział. - Słusznie, pytajcie nim zaczniecie strzelać - zawtórował Tonksowi, sądząc, że komuś takiemu jak Andy - młodemu, z gorącą krwią buzującą w żyłach - najlepiej powtórzyć to co istotne.
- Pokaż mi te twoją dubeltówkę i pogadamy, dobra? - zaproponował, jednocześnie dając znać, że Mike spokojnie mógł się udać na spotkanie z Tomirą. Alfie i tak nie przydałby się podczas dyskusji na temat pułapek. O tych magiczny wiedział niewiele, dlatego temat pozostawiał specjaliście. Andy zresztą nie potrzebował zachęcenia, zerknął jedynie w stronę ojca, czy te nie posyła mu karcącego spojrzenia, ale Frank widocznie zajęty był rozmową z Michaelem, żeby przejmować się ostudzeniem zapału swojego syna. - Przede wszystkim, jak strzelasz otwieraj oboje ocz - rzucił kiedy Andy wpuścił go do środka, przywołał jednocześnie obraz tego jak mierzył do nich z wiatrówki. Częsty błąd, który mógł kosztować życie. Czasem cel wyglądał jakby mógłby być w dwóch różnych miejscach. A kiedy szanse były niewielkie nie można było sobie na to pozwolić. Andy pokazał mu broń. - Kiedy uda się założyć pułapkę, upewnij się, że masz dobre miejsce do strzału, lepiej jeżeli napastnik nie będzie miał na ciebie czystego widoku - kontynuował.
Skinął ledwo dostrzegalnie głową (czy Archie to dostrzeże? Kiedyś, w szkole, mieli własny język, system gestów rozpoznawalny dla nich obojga - spędzali w końcu razem cały czas, jak bracia. Ale minęło tyle lat...). Nie, nie był za surowy. Nie chcieli spowodować paniki i strzelać w zabłąkanych wędrowców, ale w pobliskim lesie doszło już do jednego ataku i trwała zażarta, krwawa wojna.
Potrzebowali żołnierskiego podejścia. Doświadczenia kogoś, kto już coś takiego przeżył. Aurorzy nie mogli być wszędzie równocześnie, Mike prywatnie znalazł czas na odwiedzenie mieszkańców tej wioski, niejako chcąc posprzątać po pojedynku w którym zajął się złoczyńcami, a nie zaopiekował cywilem. Obecność Alfiego i jego pomoc w ewakuacji mugola spadły mu wtedy z nieba - i teraz z mieszkańcami rozmawiało się łatwiej dzięki obecności "prawdziwego" żołnierza. Tonks nie miał niemagicznego stopnia wojskowego, pozycja aurora niewiele mówiła mugolom z kornwalijskiej wioski. Alfiemu zaufali, a na karabin na jego plecach patrzyli z podziwem.
-Porozmawiam z nią. Czy... - zawahał się, spoglądając na starszego mugola. -...chciałby nam pan towarzyszyć? Czarodziejka zrozumie jak działają pułapki, ale lepiej żebyście wszyscy mieli o nich pojęcie. Przy okazji pokaże nam pan strategiczne miejsca. - zaproponował. Kilka lat temu nie byłby pewien, czy mugol zrozumie koncepcję magicznych zabezpieczeń, ale wszyscy widzieli już na tej wojnie sporo anomalii i okropieństw.
Skinął głową Alfiemu na znak, by dalej rozmawiał z młodym i wszedł z mężczyzną do domu czarodziejki.
Andy zmrużył lekko oczy, słuchając żołnierza z przejęciem.
-A zamknąłem oczy? - spytał ze zdziwieniem, nieco niezadowolony. Jego męska duma trochę ucierpiała. Nerwowo zaczął wiercić piętą w ziemi. -N..no dobrze, może to był odruch. Jak oduczył się pan tych odruchów?
W tym czasie Michael, już za zamkniętymi drzwiami, przedstawił się czarodziejce. Tym razem auror podziałało, oczy czarownicy rozszerzyły się w zaskoczeniu i pewnym podziwie. Zaczęła tłumaczyć, że zna jedynie podstawy obrony przed czarną magią, ale Tonks prędko ją uspokoił. Zabezpieczeniami zajmie się on, poprosi też patrolujących Kornwalię Hipogryfów, by mieli oko na wioskę. Chciał jedynie, by Tomira służyła jako łączniczka między mugolami i czarodziejami, przedstawicielka magii w tej wiosce.
-W razie potrzeby - proszę pisać, dobrze? - poprosił, zerkając na jej sowę. Mugolskiej poczcie nie ufał. -Proszę pokazać mi drogi do wioski. Nałożę na nich Bubonem, zadziała jak alarm dla was wszystkich. Na którymś, którego nie używacie mogę zwabić bogina - ale wtedy sami musicie trzymać się od niego z daleka. - mugole go w końcu nie odpędza. Tomira słuchała uważnie, a mugol starał się nadążać. Mike wytłumaczył wszystko jeszcze raz powoli, a następnie wraz z czarodziejką i mężczyzna wyszli z domu, iść na granice wioski.
-Dołącz do nas po lekcji strzelania, co? - uśmiechnął się do Alfiego. -Trochę mi to zajmie. - dodał przepraszająco. Nie wiedział, czy Summers miał czas aż tyle nad nim stać.
W ciągu kolejnych dwóch godzin mieszkańcy wioski pokazali mu trzy drogi, którymi można było przedostać się między domostwa. Na każdej założył Bubonem, wykluczające z zabezpieczenia stałych mieszkańców wioski. Liczył, że pisk odstraszy pomniejszych rabusiów i intruzów - ci, którzy napadli na mężczyznę w lesie, działali w końcu na własną rękę. Na ostatnią z dróg, nieużywaną, zwabił za pomocą Strachu na Gremliny bogina, chcąc wzmocnić zabezpieczenia. Po dwóch godzinach pracy zaczął odczuwać zmęczenie - ale mugol niestrudzenie trwał u jego boku, wyraźnie zafascynowany. Zdobyli dziś zaufanie tych ludzi, uspokoili ich trochę. Zachęcili do organizacji. To niby niewiele, ale jednak - dla kornwalijskiej społeczności - wiele.
/zt
Potrzebowali żołnierskiego podejścia. Doświadczenia kogoś, kto już coś takiego przeżył. Aurorzy nie mogli być wszędzie równocześnie, Mike prywatnie znalazł czas na odwiedzenie mieszkańców tej wioski, niejako chcąc posprzątać po pojedynku w którym zajął się złoczyńcami, a nie zaopiekował cywilem. Obecność Alfiego i jego pomoc w ewakuacji mugola spadły mu wtedy z nieba - i teraz z mieszkańcami rozmawiało się łatwiej dzięki obecności "prawdziwego" żołnierza. Tonks nie miał niemagicznego stopnia wojskowego, pozycja aurora niewiele mówiła mugolom z kornwalijskiej wioski. Alfiemu zaufali, a na karabin na jego plecach patrzyli z podziwem.
-Porozmawiam z nią. Czy... - zawahał się, spoglądając na starszego mugola. -...chciałby nam pan towarzyszyć? Czarodziejka zrozumie jak działają pułapki, ale lepiej żebyście wszyscy mieli o nich pojęcie. Przy okazji pokaże nam pan strategiczne miejsca. - zaproponował. Kilka lat temu nie byłby pewien, czy mugol zrozumie koncepcję magicznych zabezpieczeń, ale wszyscy widzieli już na tej wojnie sporo anomalii i okropieństw.
Skinął głową Alfiemu na znak, by dalej rozmawiał z młodym i wszedł z mężczyzną do domu czarodziejki.
Andy zmrużył lekko oczy, słuchając żołnierza z przejęciem.
-A zamknąłem oczy? - spytał ze zdziwieniem, nieco niezadowolony. Jego męska duma trochę ucierpiała. Nerwowo zaczął wiercić piętą w ziemi. -N..no dobrze, może to był odruch. Jak oduczył się pan tych odruchów?
W tym czasie Michael, już za zamkniętymi drzwiami, przedstawił się czarodziejce. Tym razem auror podziałało, oczy czarownicy rozszerzyły się w zaskoczeniu i pewnym podziwie. Zaczęła tłumaczyć, że zna jedynie podstawy obrony przed czarną magią, ale Tonks prędko ją uspokoił. Zabezpieczeniami zajmie się on, poprosi też patrolujących Kornwalię Hipogryfów, by mieli oko na wioskę. Chciał jedynie, by Tomira służyła jako łączniczka między mugolami i czarodziejami, przedstawicielka magii w tej wiosce.
-W razie potrzeby - proszę pisać, dobrze? - poprosił, zerkając na jej sowę. Mugolskiej poczcie nie ufał. -Proszę pokazać mi drogi do wioski. Nałożę na nich Bubonem, zadziała jak alarm dla was wszystkich. Na którymś, którego nie używacie mogę zwabić bogina - ale wtedy sami musicie trzymać się od niego z daleka. - mugole go w końcu nie odpędza. Tomira słuchała uważnie, a mugol starał się nadążać. Mike wytłumaczył wszystko jeszcze raz powoli, a następnie wraz z czarodziejką i mężczyzna wyszli z domu, iść na granice wioski.
-Dołącz do nas po lekcji strzelania, co? - uśmiechnął się do Alfiego. -Trochę mi to zajmie. - dodał przepraszająco. Nie wiedział, czy Summers miał czas aż tyle nad nim stać.
W ciągu kolejnych dwóch godzin mieszkańcy wioski pokazali mu trzy drogi, którymi można było przedostać się między domostwa. Na każdej założył Bubonem, wykluczające z zabezpieczenia stałych mieszkańców wioski. Liczył, że pisk odstraszy pomniejszych rabusiów i intruzów - ci, którzy napadli na mężczyznę w lesie, działali w końcu na własną rękę. Na ostatnią z dróg, nieużywaną, zwabił za pomocą Strachu na Gremliny bogina, chcąc wzmocnić zabezpieczenia. Po dwóch godzinach pracy zaczął odczuwać zmęczenie - ale mugol niestrudzenie trwał u jego boku, wyraźnie zafascynowany. Zdobyli dziś zaufanie tych ludzi, uspokoili ich trochę. Zachęcili do organizacji. To niby niewiele, ale jednak - dla kornwalijskiej społeczności - wiele.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wierzył, że Tomira nie będzie sprawiała problemów, kiedy zostanie przedstawiona aurorowi. To nawet lepiej, że ona została sam na sam z Michaelem? Obecność Summersa przy tym zapoznaniu mogłaby być rozpraszająca, żeby nie powiedzieć zbyteczna.
Skupił się tylko i wyłącznie na młodym Andy'm, którego brawurcza duma została zszargana. Uśmiechnął się pokrzepiająco i ścisnął jego ramię. - Jedno z nich tak, częsty błąd, który nie wiedzieć czemu się powiela. Jedynie ćwiczeniem się tego pozbędziesz. Najlepiej trenuj na wiatrówce, strzelając do puszek albo butelek - odparł. Wiedział, że powinien mu zademonstrować dlaczego było to takie istotne. Odsunął się na kilka kroków i wyciągnął powoli różdżkę. - Nie bój się - zapewnił, chociaż Andy nie sprawiał wrażenia przerażonego. - Wskaż na różdżkę palcem, zamknij jedno oko, potem drugie i sprawdź czy linia twojego palca i różdżki jest prosta - chłopak, nadal próbując przełknąć dumę postąpił zgodnie z głupkowatą na pierwszy rzut oka instrukcją sierżanta. Kilkukrotnie zamykał jedno oko bądź lewe. Właśnie wtedy Alfie usłyszał prośbę Mike'a. - Znajdę cię - zwrócił się do przyjaciela i skinął mu głową. Sam z Andym zszedł z pola widzenia mieszkańców. Udali się na podwórze za domem, gdzie mogli spokojnie zająć się bronią bez ryzyka, że ktoś nieproszony podejdzie im pod lufę. Zaczęli od samej postawy. Z sierżancką dokładnością i żołnierską surowością poprawiał postawę młodzieńca, który był niemalże w jego wieku, kiedy wstępował do armii. Później oddali kilka strzałów z wiatrówki, które zdawały się mniej bądź bardziej celne. Sprzedał mu kilka praktycznych rad, pokazał też jeden chwyt, którym - jeżeli dojdzie do walki wręcz - dosyć prosto można wytrącić z dłoni pistolet albo różdżkę.
A po skończonej lekcji udał się w poszukiwaniu Michaela. I nie chciał tego mówić głośno, trudno mu było przyznać nawet przed samym sobą, ale na krótką chwilę naprawdę czuł, że zrobił coś dobrego, a to dało mu iskierkę satysfakcji, której się nie spodziewał. Jeszcze nic nie mówił, bo to była zaledwie setna sekunda, ale może, może to jakiś początek?
/zt
Skupił się tylko i wyłącznie na młodym Andy'm, którego brawurcza duma została zszargana. Uśmiechnął się pokrzepiająco i ścisnął jego ramię. - Jedno z nich tak, częsty błąd, który nie wiedzieć czemu się powiela. Jedynie ćwiczeniem się tego pozbędziesz. Najlepiej trenuj na wiatrówce, strzelając do puszek albo butelek - odparł. Wiedział, że powinien mu zademonstrować dlaczego było to takie istotne. Odsunął się na kilka kroków i wyciągnął powoli różdżkę. - Nie bój się - zapewnił, chociaż Andy nie sprawiał wrażenia przerażonego. - Wskaż na różdżkę palcem, zamknij jedno oko, potem drugie i sprawdź czy linia twojego palca i różdżki jest prosta - chłopak, nadal próbując przełknąć dumę postąpił zgodnie z głupkowatą na pierwszy rzut oka instrukcją sierżanta. Kilkukrotnie zamykał jedno oko bądź lewe. Właśnie wtedy Alfie usłyszał prośbę Mike'a. - Znajdę cię - zwrócił się do przyjaciela i skinął mu głową. Sam z Andym zszedł z pola widzenia mieszkańców. Udali się na podwórze za domem, gdzie mogli spokojnie zająć się bronią bez ryzyka, że ktoś nieproszony podejdzie im pod lufę. Zaczęli od samej postawy. Z sierżancką dokładnością i żołnierską surowością poprawiał postawę młodzieńca, który był niemalże w jego wieku, kiedy wstępował do armii. Później oddali kilka strzałów z wiatrówki, które zdawały się mniej bądź bardziej celne. Sprzedał mu kilka praktycznych rad, pokazał też jeden chwyt, którym - jeżeli dojdzie do walki wręcz - dosyć prosto można wytrącić z dłoni pistolet albo różdżkę.
A po skończonej lekcji udał się w poszukiwaniu Michaela. I nie chciał tego mówić głośno, trudno mu było przyznać nawet przed samym sobą, ale na krótką chwilę naprawdę czuł, że zrobił coś dobrego, a to dało mu iskierkę satysfakcji, której się nie spodziewał. Jeszcze nic nie mówił, bo to była zaledwie setna sekunda, ale może, może to jakiś początek?
/zt
Nawet szum liści szeptał o tragediach. O bólu osmolonej kory, o spieczonej niedawnymi płomieniami trawie, o zwęglonych gałęziach rozsypujących się w szary proch pośród mchu; o jednej z wielu blizn na tkance Kornwalii i całej Anglii, nowej, świeżej i nieprzewidzianej. Jak innych punkcików rozsianych na mapie hrabstwa, pożar dosięgnął również Wistmans Wood, ugaszony przez mieszkających nieopodal czarodziejów, zanim zdążył zapuścić się głębiej ku sercu puszczy, ale ślady pozostały i krzykliwie domagały się uwagi, jak ropna choroba, od której w toksycznej fascynacji nie sposób odwrócić oczu. Wielka Brytania nie była przygotowana na falę zniszczeń, ale gdyby poczyniono odpowiednie plany, czy rzeczywiście byliby w stanie - oni, wszyscy razem, niezależnie od stron wojennej barykady - uzbroić się w opanowanie? W akceptację tego, co przyniesie za sobą zło wykluwające się z komety? Celine wyobrażała sobie, że gwiazda pękła jak skorupka jajka, a z jej środka chlusnęło stado płomienistych duchów, sił tak okrutnych i zazdrosnych, że bez wahania spopieliłyby ziemię, byle po prostu odebrać ją ludziom. Tyle że snute przez nią baśni czasem nie wystarczały i nawet ona wiedziała, że to, co się wydarzyło, nie miało w sobie lirycznej metafory. Było po prostu niesprawiedliwe i złe.
Umówili się z Artemisem nieopodal oznaczonej tabliczką róży kierunków wskazującej drogę do kornwalijskich wiosek, ale nie mieli spotkać się tam od razu, nie. Ich rytuał był inny, odwieczny, wyłącznie ich; zjawiał się pierwszy i zapuszczał ścieżką przed siebie, kluczył, choć niezbyt długo, czekając na pierwszą nutę śpiewu. Półwila prowadziła go do siebie w ten sposób, niekiedy nucąc kołysanki, innym razem śpiewając głośno i melodyjnie, zależnie od humoru. Dziś w jej sercu mieszkała cisza, posępny, elegijny dowód żalu, kiedy mijała kolejny nadwęglony, czarny pień i widziała przed sobą powalone drzewo, białe jak ludzkie włosy dotknięte wiekiem. Czuła się tak smutna, tak przytłoczona - nie tylko ludzkim cierpieniem, ale również cierpieniem natury, uderzanej gradem bezlitosnych podniebnych okruchów, palonej, zalewanej sztormami wzburzonych wód, przeciwstawiającej się wichurom. Celine dotknęła onyksowego osadu na najbliższym drzewie i delikatnie przesunęła opuszkami po stopionej korze, westchnąwszy cicho. Czy Artemis zatrzymał się wcześniej przy tym samym drzewie? Spoglądał na nie, jak na poranionego przyjaciela? Istniał tylko jeden sposób, by mogła się tego dowiedzieć.
- Wyciągam rękę ku smutkom, wspomnieniom dalekim od jutra - zaczęła łagodnie, jeszcze przez chwilę gładząc zniszczoną korę pnia. Ciepły i melodyjny głos nie niósł radości, nie miała jej w sobie, spoglądając na fantazyjnie powyginane drzewa, o których o poranku trzynastego sierpnia wymieniali listy. Brzmiała melancholijnie i taką też wybrała balladę, bo wiedziała, że u boku Artemisa nie musiała cieszyć się sztucznie. - Ile lat spędziliśmy razem? Jak wiele spraw zostawiliśmy za sobą? Teraz nie wiem, co mam zrobić sama z całym tym czasem, szukając cię w lasach, w rzekach, przed sobą - miękkim krokiem ruszyła dalej, naciągając odrobinę rąbki cieniutkiego swetra o rękawach sięgających łokci. Miała wrażenie, że od deszczu meteorytów wciąż było jej zimno, jakby świat wokół niej ostygł, pomimo sierpniowego ukropu. - Staram się być cierpliwa i nie chcę, żebyś się śpieszył; ile pór roku byliśmy razem? Zaczekam, aż wiek całą mnie posrebrzy - śpiewała nadal, wspinając się na niewysoki kopiec pokryty krzakami paproci. Pieśń o zamrożonym sercu i nieodwzajemnionej miłości, pieśń znajoma, ale odległa, rozgoniona przez promienie oddania Hectora. Mimo rozpalającego ją szczęścia na myśl o własnej przyszłości, ballada przyszła na myśl samoistnie, gdy stanęła przed pierwszą flanką zwęglonych drzew i zapuściła się głębiej pomiędzy fantazyjnie pofalowaną florę. Gdzie jesteś, Artemisie? Próbowała wsłuchać się w dźwięki lasu, by wychwycić odgłos zbliżających się kroków, z dłonią profilaktycznie ułożoną na różdżce w kieszeni błękitnej sukienki, będącej mizernym - ale wciąż prawdziwym - pocieszeniem w przypadku niezaplanowanego spotkania.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Artemis zjawił się w magicznym lesie na długo przed swoją kuzynką. Czuł potrzebę zaszycia się w jego zranionej głębinie choć na parę chwil. Było tu ciszej, nieco chłodniej. Artemis rzadko bywał sam, a to właśnie w samotni odzyskiwał pełnię zdrowia. Potrzebował odetchnąć, pojednać się ze swoimi myślami, które wrogie strofowały go bez przerwy, kąsały raz za razem, stały wciąż w kontrze - były jak rozjuszone skorpiony, uczestnicy wojny, których za nic nie potrafił wyciągnąć z własnego wnętrza. Czuł ten ciężar od dawna, chciał go zrzucić - wykopać dół i zasadzić ten niechciany kwiat.
Tam w środku, w jego umyśle i sercu bez przerwy toczyły się bitwy. W Wistmans Wood być może miał szansę odzyskać spokój, chociażby jego namiastkę, nawet pomimo zniszczeń, które i tutaj były nie do zignorowania.
Niedługo miał usłyszeć pieśń Celine - ich spotkania były nieregularne, choć zawsze byli sobie życzliwi. Mieli tę specyficzną tradycję kluczenia i poszukiwania siebie poprzez śpiew. Lubił to, czuł się wtedy jak bohater baśni - o magię tych spotkań nie było trudno, ponieważ Celine, jak w każdym mężczyźnie, wzbudzała w nim zachwyt. Była istotą nieodgadnioną, jedyną w swoim rodzaju, a jednak należącą do Lovegoodów. Miała część cech, z którymi Artemis mógł się utożsamiać. Kochał swoją kuzynkę, czuł, że gdyby poprosiła go o najbardziej szaloną z przysług, uczyniłby to bez wahania. Jednocześnie jej ufał, nie mając wątpliwości, że ta nie wykorzystuje swych mocy, by manipulować swoim kuzynem.
W końcu usłyszał jej czysty śpiew, przesmutną balladę - czy była to jej autorska pieśń? Nie był pewien, więc przez parę chwil przysłuchiwał się słowom o sercu, które nigdy nie zostało rozpalone uczuciem. Ta piosenka była do końca o nim, ponieważ nigdy nie przeżył miłości romantycznej. Nie musiał więc sklejać nigdy złamanego serca. Nawet nie był w stanie w tej chwili stwierdzić, czy kiedykolwiek był zauroczony. Nie myślał o tym często, choć teraz, kryjąc się za topolą otuloną mchem, coś w nim rosło. Kwitła roślina, która do tej pory trwała w hibernacji. Wzruszyła go wyśpiewana przez Celine historia, utożsamił się z nią zupełnie.
- Celine, Celine, Celine - wyśpiewał cicho, wychodząc zza drzew. Próbował zachować tę melancholijną melodię, którą wcześniej usłyszał - Czy pieśń, którą śpiewasz powinna mnie niepokoić? Czy z Tobą i Hectorem wszystko w porządku?
Tak dobrze było ją ujrzeć. Ileż to już dni? Podszedł do niej powoli i drząc ją uśmiechem ujął za ręce. Przyglądał się chwile jej pięknu - trudno było oderwać spojrzenie. To piękno należało chronić. Dlatego spotkali się tutaj m.in. po to, aby podszkolić się z samoobrony. Celine nie czuła się w tej kwestii zupełnie swobodnie.
Tam w środku, w jego umyśle i sercu bez przerwy toczyły się bitwy. W Wistmans Wood być może miał szansę odzyskać spokój, chociażby jego namiastkę, nawet pomimo zniszczeń, które i tutaj były nie do zignorowania.
Niedługo miał usłyszeć pieśń Celine - ich spotkania były nieregularne, choć zawsze byli sobie życzliwi. Mieli tę specyficzną tradycję kluczenia i poszukiwania siebie poprzez śpiew. Lubił to, czuł się wtedy jak bohater baśni - o magię tych spotkań nie było trudno, ponieważ Celine, jak w każdym mężczyźnie, wzbudzała w nim zachwyt. Była istotą nieodgadnioną, jedyną w swoim rodzaju, a jednak należącą do Lovegoodów. Miała część cech, z którymi Artemis mógł się utożsamiać. Kochał swoją kuzynkę, czuł, że gdyby poprosiła go o najbardziej szaloną z przysług, uczyniłby to bez wahania. Jednocześnie jej ufał, nie mając wątpliwości, że ta nie wykorzystuje swych mocy, by manipulować swoim kuzynem.
W końcu usłyszał jej czysty śpiew, przesmutną balladę - czy była to jej autorska pieśń? Nie był pewien, więc przez parę chwil przysłuchiwał się słowom o sercu, które nigdy nie zostało rozpalone uczuciem. Ta piosenka była do końca o nim, ponieważ nigdy nie przeżył miłości romantycznej. Nie musiał więc sklejać nigdy złamanego serca. Nawet nie był w stanie w tej chwili stwierdzić, czy kiedykolwiek był zauroczony. Nie myślał o tym często, choć teraz, kryjąc się za topolą otuloną mchem, coś w nim rosło. Kwitła roślina, która do tej pory trwała w hibernacji. Wzruszyła go wyśpiewana przez Celine historia, utożsamił się z nią zupełnie.
- Celine, Celine, Celine - wyśpiewał cicho, wychodząc zza drzew. Próbował zachować tę melancholijną melodię, którą wcześniej usłyszał - Czy pieśń, którą śpiewasz powinna mnie niepokoić? Czy z Tobą i Hectorem wszystko w porządku?
Tak dobrze było ją ujrzeć. Ileż to już dni? Podszedł do niej powoli i drząc ją uśmiechem ujął za ręce. Przyglądał się chwile jej pięknu - trudno było oderwać spojrzenie. To piękno należało chronić. Dlatego spotkali się tutaj m.in. po to, aby podszkolić się z samoobrony. Celine nie czuła się w tej kwestii zupełnie swobodnie.
Alis volat propriis, mówili Lovegoodowie, a oni kluczyli wokół siebie na własnych skrzydłach, poszukując się pieśnią jak ptaki. Raz nawet wyśniła taki sen - przybył do niej pod postacią słowika, przesiadując na najwyższej gałęzi najwyższego buku. Jego trel niósł się zza wachlarza liści zbudowanych z soczyście zielonych pociągnięć pędzla, słyszała go, ale nie mogła dostrzec ani dosięgnąć. Co to mogło oznaczać? Rozmyślała nad tym podczas nocy, w których odpoczynek już nie nadchodził, umoszczona na przyjemnie chłodnym parapecie, wpatrzona w tarczę księżyca i przesuwająca między palcami półtransparentny materiał firany, oblany mlecznym blaskiem gwiazd. Czyżby zaczynali się od siebie zbyt mocno oddalać? Dzieciństwo się skończyło, a dorosłość im nie sprzyjała. Celine bała się, że pewnego dnia jego śpiew zupełnie ucichnie; że wszystko, co jej po nim pozostanie, to z każdą chwilą coraz mocniej zanikające echo, przygasająca iskra miłości, która ich łączyła, jak z tatkiem. Los raz jej kogoś odebrał i drugi raz zrobi to samo - lecz mimo to nie dopuszczała do siebie myśli, że coś złego mogłoby naprawdę przydarzyć się jemu, Susanne, Elricowi czy Primie. Jej świat był jej światem tylko przy nich, a teraz także przy Hectorze.
- Artemisie, mój Artemisie - odpowiedziała mu śpiewnie, płynnym krokiem ruszając mu na spotkanie. Wcześniej upewniła się już, że w trakcie łez meteorytów nie przytrafiła mu się poważna krzywda, ale ulga na jego widok wciąż była tak jaskrawa i obezwładniająca, jakby od tamtej nocy widzieli się po raz pierwszy. - To tylko piosenka, której korzeni nawet nie pamiętam - uspokoiła go z uśmiechem, chętnie splatając z nim palce. Jego dłonie były ciepłe i znajome, kryły się w nich urywki nieskończenie wielu retrospekcji: drzazg, które musiała z nich wyjmować, kiedy próbowali wspiąć się na drzewa i sromotnie z nich pospadali, żab, które razem łapali w stawie przy Dolinie, ciastek, które razem piekli u babci, i siniaków, które rozcierał na jej własnych kolanach, gdy okazywało się, że wcale nie doskoczy do przeciwległego murka. Półwila uniosła ich splecione ręce i zakołysała nimi lekko, obracając ich powoli wokół ich wspólnej, zespolonej osi. - Z Hectorem, och, z Hectorem... Chciałabym powiedzieć, że w jak najlepszym, ale boję się tak mówić, na wypadek gdyby otaczały nas jakieś złośliwe, podsłuchujące duchy - mimo to uśmiech zamigotał na jej wargach, promienny i szczery, uśmiech, którego nie mogła odegnać, wyszyty miękkim ściegiem na linii jej ust. Rumieniec dotknął policzków, ale i jego nie próbowała powstrzymać. Artemis zawsze przenikał spojrzeniem przez mury tajemnic, rozumiał ją, słyszał ją zanim wypowiedziałaby jakiekolwiek słowo - i czuła się z nim bezpiecznie, tak, jakby mogła powierzyć mu wszystko. - Że też mi wcześniej nie powiedziałeś, że to akurat on jest ci mentorem, ty mały trzminorku! Jak odnajdujesz się w tej magii? W meridianach? Masz duszę uzdrowiciela, Artie, i na pewno staniesz się balsamem na niejedną ranę. Ludzie potrzebują kogoś takiego jak ty - mówiła cicho i miękko, zapatrzona w niego jak w obraz życzliwości. Hector, który, jak sam twierdził, nie spodziewał się odkryć w sobie zmysłu pedagoga, mógłby odprawić z kwitkiem każdego innego zainteresowanego, ale miał w sobie własną spostrzegawczość, dobrze oceniał ludzi i Celine nie mogła dziwić się temu, że dojrzał coś właśnie w jej kuzynie. - Co u ciebie? Jak się trzymasz? - po chwili zapytała z troską, rozsupłując ich dłonie, by dotknąć kory najbliższego zakrzywionego drzewa. Niesamowite zjawisko, jakby pomiędzy roślinnością zasnął długi wąż, a ta otoczyła go i nauczyła się rosnąć wokół niego; urzekały ją spiętrzone co do tego wyobrażenia i teorie wzięte z baśni, Artemis miał ich w sobie zapewne drugie tyle.
- Artemisie, mój Artemisie - odpowiedziała mu śpiewnie, płynnym krokiem ruszając mu na spotkanie. Wcześniej upewniła się już, że w trakcie łez meteorytów nie przytrafiła mu się poważna krzywda, ale ulga na jego widok wciąż była tak jaskrawa i obezwładniająca, jakby od tamtej nocy widzieli się po raz pierwszy. - To tylko piosenka, której korzeni nawet nie pamiętam - uspokoiła go z uśmiechem, chętnie splatając z nim palce. Jego dłonie były ciepłe i znajome, kryły się w nich urywki nieskończenie wielu retrospekcji: drzazg, które musiała z nich wyjmować, kiedy próbowali wspiąć się na drzewa i sromotnie z nich pospadali, żab, które razem łapali w stawie przy Dolinie, ciastek, które razem piekli u babci, i siniaków, które rozcierał na jej własnych kolanach, gdy okazywało się, że wcale nie doskoczy do przeciwległego murka. Półwila uniosła ich splecione ręce i zakołysała nimi lekko, obracając ich powoli wokół ich wspólnej, zespolonej osi. - Z Hectorem, och, z Hectorem... Chciałabym powiedzieć, że w jak najlepszym, ale boję się tak mówić, na wypadek gdyby otaczały nas jakieś złośliwe, podsłuchujące duchy - mimo to uśmiech zamigotał na jej wargach, promienny i szczery, uśmiech, którego nie mogła odegnać, wyszyty miękkim ściegiem na linii jej ust. Rumieniec dotknął policzków, ale i jego nie próbowała powstrzymać. Artemis zawsze przenikał spojrzeniem przez mury tajemnic, rozumiał ją, słyszał ją zanim wypowiedziałaby jakiekolwiek słowo - i czuła się z nim bezpiecznie, tak, jakby mogła powierzyć mu wszystko. - Że też mi wcześniej nie powiedziałeś, że to akurat on jest ci mentorem, ty mały trzminorku! Jak odnajdujesz się w tej magii? W meridianach? Masz duszę uzdrowiciela, Artie, i na pewno staniesz się balsamem na niejedną ranę. Ludzie potrzebują kogoś takiego jak ty - mówiła cicho i miękko, zapatrzona w niego jak w obraz życzliwości. Hector, który, jak sam twierdził, nie spodziewał się odkryć w sobie zmysłu pedagoga, mógłby odprawić z kwitkiem każdego innego zainteresowanego, ale miał w sobie własną spostrzegawczość, dobrze oceniał ludzi i Celine nie mogła dziwić się temu, że dojrzał coś właśnie w jej kuzynie. - Co u ciebie? Jak się trzymasz? - po chwili zapytała z troską, rozsupłując ich dłonie, by dotknąć kory najbliższego zakrzywionego drzewa. Niesamowite zjawisko, jakby pomiędzy roślinnością zasnął długi wąż, a ta otoczyła go i nauczyła się rosnąć wokół niego; urzekały ją spiętrzone co do tego wyobrażenia i teorie wzięte z baśni, Artemis miał ich w sobie zapewne drugie tyle.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
W spojrzeniu Artemisa mogła dostrzec ulgę, po słowach zapewnienia, iż wykonywana pieśń nie opowiadała o aktualnych losach Celine. Lovegood podziękował losowi, unosząc na moment ku niebu ich splecione ręce i swoje spojrzenie. Bezgłośnie poruszał ustami, ni to w modlitwie, ni to w prośbie rzuconej w przestrzeń. Pragnął, by Celine pozostała bezpieczna, ukryta we własnym wyjątkowym świecie. I szczęśliwa, na tyle, na ile było to możliwe. Myśl o tym, że któremuś z Lovegoodów coś by się stało napawała Artemisa trwogą.
Pomimo tego, że jego kuzynka była krucha, drobna, nigdy nie dostrzegał w niej słabości. Ciało Celine było silne, zwinne - Artemis pamiętał doskonale ich przebieżki, wyścigi w szortach i lnianych koszulkach z czasów, gdy byli jeszcze mali. Pomimo tego, że Artemis nie należał do najwolniejszych, Celine zawsze docierała pierwsza do mety. Bardzo mu to imponowało. Zasapany i zgięty w pół gratulował swojej kuzynce bycia drobną błyskawicą, zjawiskiem prawie pozbawionym granic.
Dotyk prowokował go również do innych wspomnień. Upadki z drzew, łapanie żab były projekcjami niezmąconymi ciemnością. Tak samo jak jasnymi pozostawały słowa złotoustej kuzynki. Tak samo jak literatura, w której zaczytywał się Artemis, tak i samo wsłuchiwanie się w Celine było niezwykle ujmujące. To ona nauczyła go określać świat inaczej, dokładniej, nawet jeśli niezrozumiale dla osób postronnych. Mówiła pięknie, być może nieświadoma, że również jej sposób wypowiadania się wpływał na Artemisa. Bez wątpienia przejął wiele wyrażeń do swojego słownika, bez wątpienia mówili podobnie. I ona miała w tym swoją zasługę.
- Opowiedz mi proszę, jaki jest. - zaproponował szczerze zaintrygowany i uszczęśliwiony uśmiechem, który pojawił się dzięki Hectorowi. - Nie martw się o złośliwe duchy, to drobiny bez znaczenia, nie mają wstępu między was, nie dosłyszą naszej rozmowy.
Mimo to zerknął wokół, ale zdawać się mogło, że i las oplótł się w intymnym uścisku z Lovegoodami. Tak jakby był trzecią częścią tego ekscentrycznego spotkania
- Celine, Celine, nie miej mi za złe, tak ciężko jest doprowadzić nasze drogi do wspólnego punktu... tak wiele chciałbym ci powiedzieć, tak wiele chciałbym usłyszeć! Ale i ta ziemia i czas, wszystko jest przeciw nam. Rozdygotany jestem w trwodze i zwątpieniu, że wszystkie najlepsze lata trwonimy na konflikty, na ucieczki.
I zaczął snuć opowieść o uzdrowicielskim kursie z jej ukochanym, o magicznych kamieniach, o mieszaniu ziół, wytwarzaniu energii, która nie niszczy, a buduje, składa w jedno, daje ukojenie. W głosie Artemisa słychać było prawdziwe podniecenie, jakby jego inicjatywa mogła przynieść realny wpływ na dzieje Wielkiej Brytanii. O samym Hectorze wypowiadał się ciepło, bo takim był człowiekiem, choć napomykał również o skrytej naturze magipsychiatry. Nie zawsze potrafili się porozumieć, byli mężczyznami z natury zupełnie różnymi. Nie przeszkadzało to jednak w tworzeniu zdrowej relacji, która być może, również za sprawą Celine, przemieni się w przyjaźń?
Artemis mówił długo, z przejęciem, co osłabiało jego dykcję. Połykał słowa, łączył kilka w jedno, raz po raz zająkiwał się szukając odpowiednich wyrażeń. Celine dowiedziała się o jego wkładzie w mały koniec świata na plaży przy Durdle Door, miała okazję zaśmiać się z jego głupoty, gdy padł ofiarą klątwy Srebrnej Nici w Ruderze, mówił o pracy i Sue. W natłoku historii, którymi chciał się podzielić, pytanie o to jak się miewał pozostało bez odpowiedzi. Czas mijał na wspaniałych rozmowach, że obaj niemal zapomnieli w jakim celu zjawili się w Kornwalii.
Pomimo tego, że jego kuzynka była krucha, drobna, nigdy nie dostrzegał w niej słabości. Ciało Celine było silne, zwinne - Artemis pamiętał doskonale ich przebieżki, wyścigi w szortach i lnianych koszulkach z czasów, gdy byli jeszcze mali. Pomimo tego, że Artemis nie należał do najwolniejszych, Celine zawsze docierała pierwsza do mety. Bardzo mu to imponowało. Zasapany i zgięty w pół gratulował swojej kuzynce bycia drobną błyskawicą, zjawiskiem prawie pozbawionym granic.
Dotyk prowokował go również do innych wspomnień. Upadki z drzew, łapanie żab były projekcjami niezmąconymi ciemnością. Tak samo jak jasnymi pozostawały słowa złotoustej kuzynki. Tak samo jak literatura, w której zaczytywał się Artemis, tak i samo wsłuchiwanie się w Celine było niezwykle ujmujące. To ona nauczyła go określać świat inaczej, dokładniej, nawet jeśli niezrozumiale dla osób postronnych. Mówiła pięknie, być może nieświadoma, że również jej sposób wypowiadania się wpływał na Artemisa. Bez wątpienia przejął wiele wyrażeń do swojego słownika, bez wątpienia mówili podobnie. I ona miała w tym swoją zasługę.
- Opowiedz mi proszę, jaki jest. - zaproponował szczerze zaintrygowany i uszczęśliwiony uśmiechem, który pojawił się dzięki Hectorowi. - Nie martw się o złośliwe duchy, to drobiny bez znaczenia, nie mają wstępu między was, nie dosłyszą naszej rozmowy.
Mimo to zerknął wokół, ale zdawać się mogło, że i las oplótł się w intymnym uścisku z Lovegoodami. Tak jakby był trzecią częścią tego ekscentrycznego spotkania
- Celine, Celine, nie miej mi za złe, tak ciężko jest doprowadzić nasze drogi do wspólnego punktu... tak wiele chciałbym ci powiedzieć, tak wiele chciałbym usłyszeć! Ale i ta ziemia i czas, wszystko jest przeciw nam. Rozdygotany jestem w trwodze i zwątpieniu, że wszystkie najlepsze lata trwonimy na konflikty, na ucieczki.
I zaczął snuć opowieść o uzdrowicielskim kursie z jej ukochanym, o magicznych kamieniach, o mieszaniu ziół, wytwarzaniu energii, która nie niszczy, a buduje, składa w jedno, daje ukojenie. W głosie Artemisa słychać było prawdziwe podniecenie, jakby jego inicjatywa mogła przynieść realny wpływ na dzieje Wielkiej Brytanii. O samym Hectorze wypowiadał się ciepło, bo takim był człowiekiem, choć napomykał również o skrytej naturze magipsychiatry. Nie zawsze potrafili się porozumieć, byli mężczyznami z natury zupełnie różnymi. Nie przeszkadzało to jednak w tworzeniu zdrowej relacji, która być może, również za sprawą Celine, przemieni się w przyjaźń?
Artemis mówił długo, z przejęciem, co osłabiało jego dykcję. Połykał słowa, łączył kilka w jedno, raz po raz zająkiwał się szukając odpowiednich wyrażeń. Celine dowiedziała się o jego wkładzie w mały koniec świata na plaży przy Durdle Door, miała okazję zaśmiać się z jego głupoty, gdy padł ofiarą klątwy Srebrnej Nici w Ruderze, mówił o pracy i Sue. W natłoku historii, którymi chciał się podzielić, pytanie o to jak się miewał pozostało bez odpowiedzi. Czas mijał na wspaniałych rozmowach, że obaj niemal zapomnieli w jakim celu zjawili się w Kornwalii.
Choć nie słyszała żadnego z niewypowiedzianych słów Artemisa, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w pewien sposób rozumie je wszystkie. Zawartą w psalmie prośbę o pomyślność rozlewającą się na wszystkich Lovegoodów, podziękowanie za to, że w trakcie nocy meteorytów nie dosięgła ich krzywda, nadzieję na czekającą ich przyszłość; płynęły prosto z jego serca, ona zaś wodziła wzrokiem od jego poruszających się w ciszy ust do wzniesionych wysoko dłoni, z uśmiechem pociągającym za kąciki warg. Kuzyn miał w sobie dobroć, która powinna przyciągnąć ku nim dobre duchy i sprawić, że tylko te nadstawią uszu na jego modlitwy, zamiast ściągać tutaj utkane z cienia złośliwe ogniki. Wierzyła mu więc, gdy mówił, że szkodliwe bożki ostrzące sobie zęby na ich szczęście dziś ich nie odnajdą, z kolei jego zainteresowanie upstrzyło jej policzki płomiennym rumieńcem. Łatwiej byłoby opowiedzieć mu o człowieku anonimowym, o bohaterze z odległej baśni, zamiast o kimś, kogo przecież dobrze już znał; wiedziała jednak, że kto jak kto, lecz Artemis nie będzie poddawał jej opowieści porównaniu, a zaakceptuje to jako kolejny fragment odkrywanej historii. Ziarenka kalejdoskopu wskakujące na nowe, ładne miejsce.
- Sekret za sekret, prawda za prawdę - zarządziła figlarnie, z lisim błyskiem w oku. Serce Artemisa, ogromne, piękne i wypełnione złotem tysiąca życzliwości, wciąż było niezbadaną przez nią głębiną tajemnic. Mieli w sobie podobny talent: unikania, gdy swoich słów, uczuć lub myśli nie byli jeszcze nazbyt pewni. - Hector... Na pewno znasz to uczucie, kiedy zziębnięty w końcu zakładasz ciepły, zimowy sweter. Taki jest Hector. Jest światłem, do którego lgnę jak ćma. I jest taki mądry! Wiesz, że potrafi czytać ludzi jak książki? Wystarczy mu jedno spojrzenie i po prostu wie. Pokazywał mi to i gdyby mi powiedział, że to magia, uwierzyłabym - jej policzki płonęły, wzrok jaśniał. Za każdym razem, gdy o nim mówiła, oddech nagle stawał się płytszy, a świat nabierał kolorów choćby na jeden złudny, lecz piękny moment. - Ma w sobie tyle zagadek, tyle zawiłości, tyle wrażliwości, złożonych emocji... I chciałabym, chcę poznać je wszystkie. Zachwyca mnie, jak troskliwym jest ojcem dla swojego dziecka. Natknęłam się niedawno na to, jak wyrywał z Orestesem mlecze w ogrodzie i, och, na Merlina, Artemisie, od dawna nie widziałam nic tak... dobrego - snuła poruszona, celowo nie wspominając o niebotycznym smutku, który błyszczał w jego spojrzeniu, gdy Hector na moment zatracał się w kontroli nad samym sobą i ryzy opanowania odrobinę się rozluźniały. Ktoś, kto nie wiedział, na co patrzeć ani czego szukać, równie dobrze mógłby wówczas nie dostrzec w nim żadnej zmiany, jednak ona była na to wyczulona, intuicyjnie rozpoznając subtelne zmiany jego nastroju. - Czuję się tak, jakby nasze dusze zostały ze sobą splątane. On nie żąda, Artemisie. On poznaje, oswaja, rozumie. Szanuje mnie. Zadał sobie trud, by odkryć mój ulubiony kolor i kwiaty, chce oglądać ze mną balet, on... Wierzę w przyszłość u jego boku - przyznała z przekonaniem, pragnęła być mu przyjaciółką, opoką, towarzyszką i szczęściem, światłem rozganiającym cienie kłębiące się w jego duszy, tak jak on stał się tym wszystkim dla niej.
Serce zapiekło w jej piersi, gdy kuzyn mówił jej o strachu i wątpliwościach, przytłoczony myślami, których nie było w nim przed wybuchem wojny, gdy świat, ich mały świat, tętnił kolorami, a jedynym wyzwaniem było złapanie jak największej ilości świeciorków do słoika, z którego wypuszczali je po zapadnięciu zmroku. Teraz na jego ramionach osiadł ciężar, szron wpijał się w duszę, i znienawidziła los za to, że mu to zrobił - nie tylko już wszystkim niewinnym ludziom, ale Artemisowi przede wszystkim. Odkąd dowiedziała się, że od pewnego czasu przekuwał swoją magię w meridiany, nie mogła wyzbyć się wrażenia, że to pasowało do niego lepiej, niż dokumentowanie wiadomości z frontu. Czy nie byłby szczęśliwszy, gdyby Dyrdymał wypełnił się ilustracjami ziół, rodzajami skał, obserwacjami faz księżyca czy efektami uzyskiwanymi przy medytacji nad medycznymi kamieniami? Czy gdyby nie musiał dzień w dzień konfrontować się z szarością wojennego cierpienia, nauczyłby się go prawie nie dostrzegać, nie myśleć o nim, jak ona? Słuchała jego opowieści z najwyższą uwagą, klucząc między drzewami, których dotykała tak łagodnie, jakby miała przed sobą ciepłą skórę Hectora albo wygrzewającą się na parapecie Marlenę. To, co przeżył przy łuku Durdle Door... Nie, nawet nie chciała sobie tego wyobrażać. W porównaniu do wybrzeża i fali przerywającej wyścig zniszczenia na cmentarzu w Dolinie przypominały powiew łagodnego zefiru. Mijały minuty, z jego gardła wydobywały się coraz to nowe słowa, niektóre nieskładne i poplątane, historia skręcała w nowe ścieżki, jednak w trzewiach Celine odezwał się niepokój. Zbliżyła się do niego i znów ujęła jego dłoń, odzywając się dopiero, gdy opowieść dobiegła końca.
- Wygląda na to, że nie próżnowałeś, Artie. Ale chociaż wiem już o wszystkich twoich przygodach, wciąż nie mam pojęcia, jak się z nimi czujesz - naprowadziła go łagodnie i melodyjnie, przepełniona troską. Możliwe, że zupełnie nieświadomie zbył kwestię swoich emocji, ale półwila nie chciała pominąć ich milczeniem. - Jak sobie radzisz? Co się tutaj chowa? I tutaj? - ponowiła, najpierw dotykając jego skroni, później natomiast serca, zanim odsunęła się o dwa płynne kroki i uniosła głowę, przyglądając się grze światła przenikającego przez szczeliny w zielonych liściach baldachimu Wistmans Wood. Martwiła się, że dramat z plaż Weymouth zakradał się do jego snów i dalej zatruwał spokój, martwiła się też o to, czego jako archiwista musiał się dowiedzieć, co musiał sobie wyobrazić. Skala zniszczeń w Wielkiej Brytanii była ogromna, ucierpiały nie tylko miejsca, ale i ludzie, wielu z nich zginęło w strasznych okolicznościach - czy Artemis mierzył się z takimi informacjami? Ile z nich w nim zostawało, ile z nich miało nigdy więcej go nie opuścić? - Zabrałeś ze sobą nauczycielską cierpliwość, chochliku? Bo nie kokietowałam, kiedy pisałam ci, że zaklęcia wychodzą mi tak skutecznie, jak gumochłonom - uśmiech znów rozpromienił jej twarz, przechyliła głowę do boku, patrząc na niego z kocią ciekawością, ale i niepewnością. Drewno grenadillu nie było jej tak bliskie jak poprzednia różdżka, aczkolwiek Celine była świadoma, że nie mogła obarczać winą wciąż stosunkowo nowego przekaźnika magii za własną nieudolność.
- Sekret za sekret, prawda za prawdę - zarządziła figlarnie, z lisim błyskiem w oku. Serce Artemisa, ogromne, piękne i wypełnione złotem tysiąca życzliwości, wciąż było niezbadaną przez nią głębiną tajemnic. Mieli w sobie podobny talent: unikania, gdy swoich słów, uczuć lub myśli nie byli jeszcze nazbyt pewni. - Hector... Na pewno znasz to uczucie, kiedy zziębnięty w końcu zakładasz ciepły, zimowy sweter. Taki jest Hector. Jest światłem, do którego lgnę jak ćma. I jest taki mądry! Wiesz, że potrafi czytać ludzi jak książki? Wystarczy mu jedno spojrzenie i po prostu wie. Pokazywał mi to i gdyby mi powiedział, że to magia, uwierzyłabym - jej policzki płonęły, wzrok jaśniał. Za każdym razem, gdy o nim mówiła, oddech nagle stawał się płytszy, a świat nabierał kolorów choćby na jeden złudny, lecz piękny moment. - Ma w sobie tyle zagadek, tyle zawiłości, tyle wrażliwości, złożonych emocji... I chciałabym, chcę poznać je wszystkie. Zachwyca mnie, jak troskliwym jest ojcem dla swojego dziecka. Natknęłam się niedawno na to, jak wyrywał z Orestesem mlecze w ogrodzie i, och, na Merlina, Artemisie, od dawna nie widziałam nic tak... dobrego - snuła poruszona, celowo nie wspominając o niebotycznym smutku, który błyszczał w jego spojrzeniu, gdy Hector na moment zatracał się w kontroli nad samym sobą i ryzy opanowania odrobinę się rozluźniały. Ktoś, kto nie wiedział, na co patrzeć ani czego szukać, równie dobrze mógłby wówczas nie dostrzec w nim żadnej zmiany, jednak ona była na to wyczulona, intuicyjnie rozpoznając subtelne zmiany jego nastroju. - Czuję się tak, jakby nasze dusze zostały ze sobą splątane. On nie żąda, Artemisie. On poznaje, oswaja, rozumie. Szanuje mnie. Zadał sobie trud, by odkryć mój ulubiony kolor i kwiaty, chce oglądać ze mną balet, on... Wierzę w przyszłość u jego boku - przyznała z przekonaniem, pragnęła być mu przyjaciółką, opoką, towarzyszką i szczęściem, światłem rozganiającym cienie kłębiące się w jego duszy, tak jak on stał się tym wszystkim dla niej.
Serce zapiekło w jej piersi, gdy kuzyn mówił jej o strachu i wątpliwościach, przytłoczony myślami, których nie było w nim przed wybuchem wojny, gdy świat, ich mały świat, tętnił kolorami, a jedynym wyzwaniem było złapanie jak największej ilości świeciorków do słoika, z którego wypuszczali je po zapadnięciu zmroku. Teraz na jego ramionach osiadł ciężar, szron wpijał się w duszę, i znienawidziła los za to, że mu to zrobił - nie tylko już wszystkim niewinnym ludziom, ale Artemisowi przede wszystkim. Odkąd dowiedziała się, że od pewnego czasu przekuwał swoją magię w meridiany, nie mogła wyzbyć się wrażenia, że to pasowało do niego lepiej, niż dokumentowanie wiadomości z frontu. Czy nie byłby szczęśliwszy, gdyby Dyrdymał wypełnił się ilustracjami ziół, rodzajami skał, obserwacjami faz księżyca czy efektami uzyskiwanymi przy medytacji nad medycznymi kamieniami? Czy gdyby nie musiał dzień w dzień konfrontować się z szarością wojennego cierpienia, nauczyłby się go prawie nie dostrzegać, nie myśleć o nim, jak ona? Słuchała jego opowieści z najwyższą uwagą, klucząc między drzewami, których dotykała tak łagodnie, jakby miała przed sobą ciepłą skórę Hectora albo wygrzewającą się na parapecie Marlenę. To, co przeżył przy łuku Durdle Door... Nie, nawet nie chciała sobie tego wyobrażać. W porównaniu do wybrzeża i fali przerywającej wyścig zniszczenia na cmentarzu w Dolinie przypominały powiew łagodnego zefiru. Mijały minuty, z jego gardła wydobywały się coraz to nowe słowa, niektóre nieskładne i poplątane, historia skręcała w nowe ścieżki, jednak w trzewiach Celine odezwał się niepokój. Zbliżyła się do niego i znów ujęła jego dłoń, odzywając się dopiero, gdy opowieść dobiegła końca.
- Wygląda na to, że nie próżnowałeś, Artie. Ale chociaż wiem już o wszystkich twoich przygodach, wciąż nie mam pojęcia, jak się z nimi czujesz - naprowadziła go łagodnie i melodyjnie, przepełniona troską. Możliwe, że zupełnie nieświadomie zbył kwestię swoich emocji, ale półwila nie chciała pominąć ich milczeniem. - Jak sobie radzisz? Co się tutaj chowa? I tutaj? - ponowiła, najpierw dotykając jego skroni, później natomiast serca, zanim odsunęła się o dwa płynne kroki i uniosła głowę, przyglądając się grze światła przenikającego przez szczeliny w zielonych liściach baldachimu Wistmans Wood. Martwiła się, że dramat z plaż Weymouth zakradał się do jego snów i dalej zatruwał spokój, martwiła się też o to, czego jako archiwista musiał się dowiedzieć, co musiał sobie wyobrazić. Skala zniszczeń w Wielkiej Brytanii była ogromna, ucierpiały nie tylko miejsca, ale i ludzie, wielu z nich zginęło w strasznych okolicznościach - czy Artemis mierzył się z takimi informacjami? Ile z nich w nim zostawało, ile z nich miało nigdy więcej go nie opuścić? - Zabrałeś ze sobą nauczycielską cierpliwość, chochliku? Bo nie kokietowałam, kiedy pisałam ci, że zaklęcia wychodzą mi tak skutecznie, jak gumochłonom - uśmiech znów rozpromienił jej twarz, przechyliła głowę do boku, patrząc na niego z kocią ciekawością, ale i niepewnością. Drewno grenadillu nie było jej tak bliskie jak poprzednia różdżka, aczkolwiek Celine była świadoma, że nie mogła obarczać winą wciąż stosunkowo nowego przekaźnika magii za własną nieudolność.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Sekret za sekret, prawda za prawdę - wypowiedzenie tych słów przez Celine miało swoją moc, nawet pomimo figlarskiego tonu. Artemis nijak na nie zareagował, co na pewno nie umknęło uwadze półwili. Każdy, kto znał go choć przelotnie, wiedział doskonale, że Lovegood jest czystą emocją, drgnaniem, akcją-reakcją, zarówno gdy dzieje się dobrze i gdy dzieje się potwornie źle. Podobnie jest w przypadku lęku, zwątpienia, wszystkiego tego, co nie daje głęboko odetchnąć. Tak więc po żartobliwym zarządzeniu Celine powinna zajść w Artemisie jakaś reakcja, wiarygodna i transparentna. Mogłaby chociażby przyjąć formę potwierdzającego kiwnięcia głową. Lecz z jakiegoś powodu Artemis chciał ukryć prawdziwego siebie przed Celine. Chciał zagrać twardszego niż był w rzeczywistości. Z jakiegoś powodu postanowił zwieść na manowce innego Lovegooda, a to nie udawało się prawie nigdy.
Przede wszystkim pragnął ukryć przed kuzynką łzy, które coraz częściej stawały w gotowości do wypłynięcia w podróż po policzkach Artemisa. Próbował w ten sposób chronić siebie i Celine przed rozpoczęciem historii, która być może nigdy nie znalazłaby szczęśliwego zakończenia. Gdyby przecież zaczął zwierzać się z tego, co ciąży na nim całym, co rozpełza się szumem, i hukiem, i dzwonieniem w jego przeciążonej głowie, uskarżaniom się nie byłoby końca. A nie po to się tu spotykali.
Skupił się zatem na historii o Hectorze - mężczyźnie tak różnym od niego, choć podobnie zawiłym, jak określiła to Celine. Artemis podziwiał swojego nauczyciela, czuł, że przy nim zyskuje trochę ciszy.
- Bardzo się cieszę, Celine - powtarzał zupełnie szczerze, raz po raz, zaczarowany tą szczęśliwą historią. - Bardzo się cieszę.
Oczywiście nie wiedział wszystkiego. Kuzynka zgrabnie wyminęła bardziej skomplikowane wątki tego związku. Artemis nie miał szans czegokolwiek podejrzewać. Być może kiedyś Celine zaufa mu na tyle, że zwierzy się i z tego?
Artemis uśmiechnął się na słowa o kwiatach, które Hector przekazał Celine. Miał w tym swój niewielki wkład. Listownie poradził uzdrowicielowi dobranie zestawu polnych kwiatów dla swojej wybranki, które zawsze kojarzyły się Lovegoodowi zarówno z nią, jak ich wspólnie spędzanymi wakacjami, gdy byli mali.
Gdy Celine dotknęła jego skroni i miejsca, w którym biło serce, Artemis ponownie zamilkł. Trwało to dłuższą chwilę - gdyby teraz próbował przemówić, runęłaby cała fasada, a jej miejsce zająłby wodospad trosk i rozpaczy. Dlatego jedyne, co Artemis był w stanie zrobić, to powtórzyć gest swojej kuzynki. Jedną dłoń zbliżył do swojej skroni, dotykając jej palcem środkowym i wskazującym, a drugą dłoń płasko ułożył na swojej piersi. I tak trwał w ciszy, kuląc się nieco w sobie. Ściskał w sobie wszystkie smutki, nie chcąc dać im ujścia, bo wtedy zdominowałyby wszystko, będą tylko one, tylko one i nic innego. Ćwiczenie pojedynków musiało jeszcze chwilę poczekać, Lovegood potrzebował chwili, by wrócić do siebie.
Przede wszystkim pragnął ukryć przed kuzynką łzy, które coraz częściej stawały w gotowości do wypłynięcia w podróż po policzkach Artemisa. Próbował w ten sposób chronić siebie i Celine przed rozpoczęciem historii, która być może nigdy nie znalazłaby szczęśliwego zakończenia. Gdyby przecież zaczął zwierzać się z tego, co ciąży na nim całym, co rozpełza się szumem, i hukiem, i dzwonieniem w jego przeciążonej głowie, uskarżaniom się nie byłoby końca. A nie po to się tu spotykali.
Skupił się zatem na historii o Hectorze - mężczyźnie tak różnym od niego, choć podobnie zawiłym, jak określiła to Celine. Artemis podziwiał swojego nauczyciela, czuł, że przy nim zyskuje trochę ciszy.
- Bardzo się cieszę, Celine - powtarzał zupełnie szczerze, raz po raz, zaczarowany tą szczęśliwą historią. - Bardzo się cieszę.
Oczywiście nie wiedział wszystkiego. Kuzynka zgrabnie wyminęła bardziej skomplikowane wątki tego związku. Artemis nie miał szans czegokolwiek podejrzewać. Być może kiedyś Celine zaufa mu na tyle, że zwierzy się i z tego?
Artemis uśmiechnął się na słowa o kwiatach, które Hector przekazał Celine. Miał w tym swój niewielki wkład. Listownie poradził uzdrowicielowi dobranie zestawu polnych kwiatów dla swojej wybranki, które zawsze kojarzyły się Lovegoodowi zarówno z nią, jak ich wspólnie spędzanymi wakacjami, gdy byli mali.
Gdy Celine dotknęła jego skroni i miejsca, w którym biło serce, Artemis ponownie zamilkł. Trwało to dłuższą chwilę - gdyby teraz próbował przemówić, runęłaby cała fasada, a jej miejsce zająłby wodospad trosk i rozpaczy. Dlatego jedyne, co Artemis był w stanie zrobić, to powtórzyć gest swojej kuzynki. Jedną dłoń zbliżył do swojej skroni, dotykając jej palcem środkowym i wskazującym, a drugą dłoń płasko ułożył na swojej piersi. I tak trwał w ciszy, kuląc się nieco w sobie. Ściskał w sobie wszystkie smutki, nie chcąc dać im ujścia, bo wtedy zdominowałyby wszystko, będą tylko one, tylko one i nic innego. Ćwiczenie pojedynków musiało jeszcze chwilę poczekać, Lovegood potrzebował chwili, by wrócić do siebie.
Gdzie się przede mną kryjesz, Artemisie? Dokąd błądziły jego myśli, z czego składało się spoiwo muru, który wokół siebie wzniósł? Nie przywykła do tego, serce kuzyna zawsze tętniło prawdą, po którą wystarczyło sięgnąć, by ją przyswoić i zrozumieć, teraz jednak przejrzystość jego duszy zdawała się zamglona, odległa, nieosiągalna, jakby niknął gdzieś za widnokręgiem, a ona nieudolnie próbowała go dogonić. Znaleźć podczas zabawy w chowanego, kiedy wybierał zbyt dobrą kryjówkę. To niesamowicie martwiło półwilę: z jednej strony wiedziała, że ostatnie wydarzenia rozorały rany Wielkiej Brytanii i każdy obywatel wysp nosił na sobie ich znamiona, ona również, nękana lękami, ale nawet w chwilach cierpienia potrafiła Artemisa zrozumieć. Dotrzeć do niego, dostrzec, co czaiło się zamotane w splotach myśli. Przypatrywała mu się w ciszy, nie kwestionując radości, którą wyraził z powodu jej własnego szczęścia, aczkolwiek znów poczuła przypływ wstydu, że w ogóle go doświadczała, podczas gdy on wił się i walczył z niewidzialnym przeciwnikiem. Wyraz jego twarzy mętniał, jednocześnie ukazując jej okruchy skrywanej tajemnicy - jej rozmiarów, zatrważającej mocy, jaką nad nim roztoczyła, biorąc we władanie artemisowy umysł. Być może nierozsądnie nie rozdrapywała jego ran wcześniej, teraz widząc, że pod skórą zaczynały ropieć i gnić, trawiąc go bez opamiętania.
Jego ramiona opadały, szarpane przez grawitację i szpony smutku, które sprawiały, że wydawał się mniejszy. Z trwogą patrzyła, jak naśladował jej gesty, i miała ochotę krzyknąć, aby to, co go męczyło, wreszcie dało mu spokój. Szkodliwe duchy nie miały wstępu pomiędzy nią i Hectora - bo zrozumiała, że mieszkały już w Artemisie. Zabrał je, przywłaszczył, by nie zrobiły jej krzywdy. Serce ścisnęło się boleśnie, w gardle powstała gula niby z żelaza, na moment zamrażając struny głosowe. I to oczy wyrażały najwięcej emocji: zmartwienia i przerażenia, troski i czułości.
Zbliżyła się do niego ponownie, ułożywszy dłonie na jego ramionach. Zazwyczaj był chodzącym ciepłem, lecz dzisiaj - nie, teraz, gdy pękała przywdziana przez niego maska - sprawiał wrażenie chłodnego, pozbawionego swetra, który wcześniej wplotła w metaforę o Hectorze. Jej palce łagodnie muskały materiał koszuli, gładziły skrytą pod nim skórę, kreśląc fantazyjne ścieżki.
- Artie... - zaczęła cicho, przyglądając się mu spod woalki rzęs. Był niemal identycznego wzrostu jak Hector, nie dostrzegła tego wcześniej. - Nie trzymaj tego w sobie - poprosiła miękko, tak bardzo pragnęła mu pomóc, jakoś go odciążyć, że zupełnie zapomniała o własnym strachu przed potwornościami świata. Przerażała ją przecież rzeczywistość, usiłowała ją ignorować, wypierać, żyć tak, jakby wokół nie działa się krzywda i nie kipiał konflikt, ale ile można było tkwić w kłamstwie? - Jesteśmy tu tylko my i las, a lasy zostały stworzone do dotrzymywania tajemnic, bo mają setki własnych. I możesz być pewien, że wszystko co powiesz ze mną też będzie bezpieczne - szeptała melodyjnie, głosem aksamitnym i kojącym, przywodzącym na myśl starą kołysankę albo rześki, łagodny powiew wiatru. Uśmiechnęła się smutno. - Cokolwiek cię dręczy, urośnie w siłę, jeśli tego nie wypuścisz. Wiem coś o tym... Będzie rosło i rosło, aż całego cię połknie - przestrzegała, mając w pamięci wszystkie te spotkania z Hectorem, o których Artemis nie mógł wiedzieć, a które pomagały jej zdrowieć po półrocznej odsiadce w Tower of London. Po krzywdach, których tam doznała, torturach myśli, wstydzie przypominającym pełzające pod skórą robactwo. Dziś czuła się lepiej, ale wtedy nazywanie wspomnień czy emocji przypominało jej przedzieranie się przez ciernie i częściej niż rzadziej przyprawiało ją o ból, strach lub gniew; natomiast po terapeutycznych wizytach czuła się lżejsza. Celine nie naprowadziłaby Artemisa na katharsis tak skutecznie, jak zrobiłby to magipsychiatra, jednak potrafiła słuchać, obdarzona wrażliwością i empatią otwierającą ją na inne serca. Może to wystarczy? - Ale jeśli nie chcesz, albo jeśli nie jesteś gotowy, nic nie mów. Pobędziemy ze sobą w ciszy, tak po prostu - bo jestem tu, Artie, dobrze? Jestem dla ciebie - uśmiech, wcześniej przygnębiony i pusty, nabrał iskry czułości. Zastanowiła się, czy mówił o swoich demonach Susanne, czy te przez zupełny przypadek wypełzały dziś na światło dzienne, szczerząc kły do słońca, ale pierwszy raz nic w jego postawie nie sugerowało jej odpowiedzi.
Jego ramiona opadały, szarpane przez grawitację i szpony smutku, które sprawiały, że wydawał się mniejszy. Z trwogą patrzyła, jak naśladował jej gesty, i miała ochotę krzyknąć, aby to, co go męczyło, wreszcie dało mu spokój. Szkodliwe duchy nie miały wstępu pomiędzy nią i Hectora - bo zrozumiała, że mieszkały już w Artemisie. Zabrał je, przywłaszczył, by nie zrobiły jej krzywdy. Serce ścisnęło się boleśnie, w gardle powstała gula niby z żelaza, na moment zamrażając struny głosowe. I to oczy wyrażały najwięcej emocji: zmartwienia i przerażenia, troski i czułości.
Zbliżyła się do niego ponownie, ułożywszy dłonie na jego ramionach. Zazwyczaj był chodzącym ciepłem, lecz dzisiaj - nie, teraz, gdy pękała przywdziana przez niego maska - sprawiał wrażenie chłodnego, pozbawionego swetra, który wcześniej wplotła w metaforę o Hectorze. Jej palce łagodnie muskały materiał koszuli, gładziły skrytą pod nim skórę, kreśląc fantazyjne ścieżki.
- Artie... - zaczęła cicho, przyglądając się mu spod woalki rzęs. Był niemal identycznego wzrostu jak Hector, nie dostrzegła tego wcześniej. - Nie trzymaj tego w sobie - poprosiła miękko, tak bardzo pragnęła mu pomóc, jakoś go odciążyć, że zupełnie zapomniała o własnym strachu przed potwornościami świata. Przerażała ją przecież rzeczywistość, usiłowała ją ignorować, wypierać, żyć tak, jakby wokół nie działa się krzywda i nie kipiał konflikt, ale ile można było tkwić w kłamstwie? - Jesteśmy tu tylko my i las, a lasy zostały stworzone do dotrzymywania tajemnic, bo mają setki własnych. I możesz być pewien, że wszystko co powiesz ze mną też będzie bezpieczne - szeptała melodyjnie, głosem aksamitnym i kojącym, przywodzącym na myśl starą kołysankę albo rześki, łagodny powiew wiatru. Uśmiechnęła się smutno. - Cokolwiek cię dręczy, urośnie w siłę, jeśli tego nie wypuścisz. Wiem coś o tym... Będzie rosło i rosło, aż całego cię połknie - przestrzegała, mając w pamięci wszystkie te spotkania z Hectorem, o których Artemis nie mógł wiedzieć, a które pomagały jej zdrowieć po półrocznej odsiadce w Tower of London. Po krzywdach, których tam doznała, torturach myśli, wstydzie przypominającym pełzające pod skórą robactwo. Dziś czuła się lepiej, ale wtedy nazywanie wspomnień czy emocji przypominało jej przedzieranie się przez ciernie i częściej niż rzadziej przyprawiało ją o ból, strach lub gniew; natomiast po terapeutycznych wizytach czuła się lżejsza. Celine nie naprowadziłaby Artemisa na katharsis tak skutecznie, jak zrobiłby to magipsychiatra, jednak potrafiła słuchać, obdarzona wrażliwością i empatią otwierającą ją na inne serca. Może to wystarczy? - Ale jeśli nie chcesz, albo jeśli nie jesteś gotowy, nic nie mów. Pobędziemy ze sobą w ciszy, tak po prostu - bo jestem tu, Artie, dobrze? Jestem dla ciebie - uśmiech, wcześniej przygnębiony i pusty, nabrał iskry czułości. Zastanowiła się, czy mówił o swoich demonach Susanne, czy te przez zupełny przypadek wypełzały dziś na światło dzienne, szczerząc kły do słońca, ale pierwszy raz nic w jego postawie nie sugerowało jej odpowiedzi.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jesteśmy tu tylko my i las powiedziała łagodnie Celine, a te słowa brzmiały jak pocieszenie. Wykreowały bezpieczną przystań, której do tej pory nie odnalazł. Przez te parę chwil ciszy, która zawisła przez Artemisa, zdawać się mogło, że Celine została tu sama, a on stał się częścią lasu. Jednym spośród zaklętych, niezbyt wyrośniętych drzew, które od dawna nie wchłaniały wystarczająco dużo słońca. Należał do skarłowaciałej części grupy, jakby słabszej, nie mającej nic do zaoferowania. W tej metaforze ręce Artemisa mogły przypomnieć gałęzie - wciąż dotykały jego serca i skroni, wskazując, gdzie dzieje się źle, gdzie toczy się rdza, parch, kędzierzawość drzewa - to tu i tam, Celine, czyli wszędzie, w każdej komórce ciała i w każdym tchnieniu ducha. Artemis poruszał ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale kora w miejscu jego ust była murem warownym, nie wypuszczała nic, pomimo dobijania się. Choroba zwątpienia kłębiła się w ciele Lovegooda, była gwałtowna, a jednocześnie łagodna, jak on sam. Nie istniały bowiem słowa, które przyniosłyby Artemisowi ulgę, a Celine jakąkolwiek formę wyjaśnienia. Bo jak opowiedzieć w nowy sposób to, o czym ona doskonale wie, co przeżywa przecież każdego dnia? Jego historia była kopią wszystkich o krwi innej niż czysta, o poglądach innych niż te związane z Czarnym Panem. Każdy odczuwał głód podobnie. Nie było sensu biadolić po raz kolejny o tym samym, choć obraz Susanne opłakującej swojego ukochanego w ich kuchni, wspomnienie Deirdre Mericourt, która swoim bestialstwem naznaczyła Artemisa aż do śmierci i torturom, którym go poddawała, wciąż w nim pulsowały.
- W Susanne piętrzy się wiele niewypowiedzianych smutków, zupełnie bezpodstawnych wyrzutów sumienia, którymi nie dzieliła się z nikim. To z kolei budzi we mnie lęk, że przestała się dzielić ze mną swymi myślami. Stała się taka, jak ja przed chwilą - zamknięta. Trudno jest nam mówić, co nas trapi. Wcześniej tego nie było. Czy zwierzała się tobie? Czy znalazła gdzieś ujście swym troskom?
Artemis opowiedział również o kilku ze swoich snów - śnie o płonącym Dyrdymale, płonących domach, płonącym świecie... to wszystko działo się bez przerwy w jego umyśle.
- Odkąd Wielką Brytanią targnęła wojna, moja praca zupełnie zmieniła swój rytm. Jestem ciągle w podróży, ciągle w centrum wydarzeń - kto by pomyślał, że pozycja archiwisty związana będzie z tak wielkim stresem? Pamiętasz przecież - zawsze mówiłem, że jedynego, czego pragnę od pracy, to spokój. Myślałem, że odnajdę go między półkami wypełnionymi dokumentami, książkami.
Artemis poruszył również temat dogorywającej, osamotnionej ramory, której śmierć była zjawiskiem do tej pory Artemisowi nieznanym:
- Gdy stałem na tamtym wzgórzu i słyszałem, jak ramora wydaje z siebie ostatnie tchnienie, wraz z nią odeszła pewna część mnie. To brzmi jakbym przesadzał, ale jakaś dziwna magia wpłynęła na wszystkich tam obecnych. Nie było to zwykłe zwierzę, miało w sobie ogromną moc. Nie było jednak czasu, by tę moc zrozumieć, bo zaraz potem spadłem ze wzgórza, od razu musząc pomóc innym w walce z Cieniami.
To wszystko powoli zaczynało odnajdować ujście. Przenikało przez aparaty szparkowe tego przedziwnego drzewa. Artemis zaczął mówić, zachęcony przez Celine. Mówił spokojnie, niepokojąco beznamiętnie. Nie miał problemów z dykcją, ponieważ nie czuł żadnego podekscytowania. Nie zagłębiał się też w szczegóły swoich historii - Celine musiała domyślać się sporej części sensu jego słów, bo Artemis z drzewa przemienił się w rzekę, ponosząc swoją kuzynkę ze sobą. Nie było w tej historii chronologii, nie istniały relacje przyczynowo-skutkowe. Tak, Celine była zmuszona dostosować się do ilości wątków, które opuszczały artemisową duszę. Było tego sporo. Nie miała możliwości, by się zatrzymać, by go zatrzymać. Nie mogła chwycić się o pobliskie trzciny, rosnące przy brzegu tej posmutniałej rzeki - te źdźbła łamały się, szepcąc, że musi poddać się temu strumieniu świadomości. Wtedy umierały. Znikały.
Wspomniał również o pewnej kobiecie o imieniu Deirdre. Napomknął o bezeceństwach, których się dopuściła, a których Artemis miał być świadkiem i pośrednio ofiarą. O twarzy wykrzywionej w bezwzględnym uśmiechu zdradzającym wyższość - uśmiech ten miał prześladować Artemisa, zarówno za dnia, jak i nocą. Poprzysiągł dowiedzieć się wszystkiego o tej kobiecie. Pociągnąć ją do odpowiedzialności - on sam chciał ją wymierzyć.
Artemisowa rzeka uwidoczniła się teraz w jego oczach - przekrwione i podkrążone trzymały w sobie całą tę wodę, całą falę, podobną do tsunami, przed którym nie tak dawno uciekał. I pomimo tej ukrytej, gwałtownej siły, jego oczy przepuściły tylko jedną jedyną łzę, która popłynęłą chwilę po policzku, aby w połowie oddzielić się od twarzy i skropić wilgotne, leśne podłoże.
- W Susanne piętrzy się wiele niewypowiedzianych smutków, zupełnie bezpodstawnych wyrzutów sumienia, którymi nie dzieliła się z nikim. To z kolei budzi we mnie lęk, że przestała się dzielić ze mną swymi myślami. Stała się taka, jak ja przed chwilą - zamknięta. Trudno jest nam mówić, co nas trapi. Wcześniej tego nie było. Czy zwierzała się tobie? Czy znalazła gdzieś ujście swym troskom?
Artemis opowiedział również o kilku ze swoich snów - śnie o płonącym Dyrdymale, płonących domach, płonącym świecie... to wszystko działo się bez przerwy w jego umyśle.
- Odkąd Wielką Brytanią targnęła wojna, moja praca zupełnie zmieniła swój rytm. Jestem ciągle w podróży, ciągle w centrum wydarzeń - kto by pomyślał, że pozycja archiwisty związana będzie z tak wielkim stresem? Pamiętasz przecież - zawsze mówiłem, że jedynego, czego pragnę od pracy, to spokój. Myślałem, że odnajdę go między półkami wypełnionymi dokumentami, książkami.
Artemis poruszył również temat dogorywającej, osamotnionej ramory, której śmierć była zjawiskiem do tej pory Artemisowi nieznanym:
- Gdy stałem na tamtym wzgórzu i słyszałem, jak ramora wydaje z siebie ostatnie tchnienie, wraz z nią odeszła pewna część mnie. To brzmi jakbym przesadzał, ale jakaś dziwna magia wpłynęła na wszystkich tam obecnych. Nie było to zwykłe zwierzę, miało w sobie ogromną moc. Nie było jednak czasu, by tę moc zrozumieć, bo zaraz potem spadłem ze wzgórza, od razu musząc pomóc innym w walce z Cieniami.
To wszystko powoli zaczynało odnajdować ujście. Przenikało przez aparaty szparkowe tego przedziwnego drzewa. Artemis zaczął mówić, zachęcony przez Celine. Mówił spokojnie, niepokojąco beznamiętnie. Nie miał problemów z dykcją, ponieważ nie czuł żadnego podekscytowania. Nie zagłębiał się też w szczegóły swoich historii - Celine musiała domyślać się sporej części sensu jego słów, bo Artemis z drzewa przemienił się w rzekę, ponosząc swoją kuzynkę ze sobą. Nie było w tej historii chronologii, nie istniały relacje przyczynowo-skutkowe. Tak, Celine była zmuszona dostosować się do ilości wątków, które opuszczały artemisową duszę. Było tego sporo. Nie miała możliwości, by się zatrzymać, by go zatrzymać. Nie mogła chwycić się o pobliskie trzciny, rosnące przy brzegu tej posmutniałej rzeki - te źdźbła łamały się, szepcąc, że musi poddać się temu strumieniu świadomości. Wtedy umierały. Znikały.
Wspomniał również o pewnej kobiecie o imieniu Deirdre. Napomknął o bezeceństwach, których się dopuściła, a których Artemis miał być świadkiem i pośrednio ofiarą. O twarzy wykrzywionej w bezwzględnym uśmiechu zdradzającym wyższość - uśmiech ten miał prześladować Artemisa, zarówno za dnia, jak i nocą. Poprzysiągł dowiedzieć się wszystkiego o tej kobiecie. Pociągnąć ją do odpowiedzialności - on sam chciał ją wymierzyć.
Artemisowa rzeka uwidoczniła się teraz w jego oczach - przekrwione i podkrążone trzymały w sobie całą tę wodę, całą falę, podobną do tsunami, przed którym nie tak dawno uciekał. I pomimo tej ukrytej, gwałtownej siły, jego oczy przepuściły tylko jedną jedyną łzę, która popłynęłą chwilę po policzku, aby w połowie oddzielić się od twarzy i skropić wilgotne, leśne podłoże.
Słuchała go uważnie, z troską wypisaną w spojrzeniu różnokolorowych tęczówek. Miał w sobie łatwość mówienia o emocjach, szybko je identyfikował, chwytał ich krańce i podążał za ich meandrami jak po nitce, prowadzony przez metaforę księżniczki Ariadny rozjaśniającej korytarze mitycznego labiryntu. Nie była jednak pewna, ile z tego było faktem szybkości kojarzenia i nazywania własnych uczuć, a ile walką z tymi myślami od bardzo długiego czasu. Mając na rozważania tygodnie, czy nawet miesiące, prędzej czy później doszedłby przecież do tych wniosków, rozpoznał, poukładał je do szufladek duszy, odnajdując też odpowiednie słowa, by nadać im melodię. Paradoksalnie - oprócz tego, że był żywym srebrem, potrafił bywać skryty, cichy, jakby przekonany, że to, co niesie się wichrem po jego sercu, nie jest dość ważne, by obarczać najbliższych (skąd to znała? czy odbicie w zwierciadle nie pokazywało jej tego samego obrazu?), ale Celine od zawsze ceniła sobie szczerość, na którą wzajemnie sobie pozwalali, wierząc, że sekrety nie wydostaną się dalej, jeśli nie będą sobie tego życzyć.
- Rozmawiałyśmy następnego dnia po deszczu gwiazd, ale to była krótka rozmowa. Wtedy na nic nie było czasu, więc tylko upewniłyśmy się, że ta druga jest cała i zdrowa - odpowiedziała, niepewna, o jakich troskach Susanne mówił, lecz i on najwyraźniej tego nie wiedział, skoro ich nie znał. Do pamięci powróciła jedna z ostatnich rozmów z Hectorem, w której opowiadał jej o bliźniaczych więziach, dzięki czemu instynktownie wyczuwał ból swojego brata - czy stąd brały się przeczucia i obserwacje Artemisa? - Susie próbuje być odważna dla nas wszystkich - westchnęła cicho. - Mimo że jej barki nie są tak duże, by unieść wszystkie ciężary, które na siebie bierze. Ale prędzej czy później do ciebie wróci i opowie ci o tym, co ją męczy. Może musi do tego dojrzeć? - albo znaleźć się w punkcie krytycznym, choć ta myśl nie przeszła jej przez gardło i Celine szybko przełknęła jej cierpkość.
Po chwili jej twarz rozświetlił blady uśmiech, w którym więcej było ze smutku, niż jakiejkolwiek wesołości. Wiedziała, że namawianie Artemisa na zmianę kariery było projekcją jej własnej potrzeby, by był bezpieczny, niż dbaniem o jego zainteresowania, więc zdławiła cisnące się na usta pytanie, czy nie wolałby zająć się meridianami, poświęcić im bez reszty i gonić za nićmi białej magii oplatającymi fragmenty skał, w które wsiąkał lunarny oddech.
- Tacy ludzie jak ty są potrzebni, żeby kiedyś... Żeby nasze dzieci wiedziały, co się z nami działo. Żeby coś pozostało po dzielnych ludziach, którzy tu żyli - opuściła wzrok, wyginając lekko palce. Mówienie o tym, nie, samo rozmyślanie o wojennych ołowianych chmurach, o śmierci gęsto wyścielającej brytyjską krainę, o głodzie i o bohaterach walczących o wolność okrutnie ją przygnębiało, przez to właśnie tak rzadko to robiła. Artemis musiał jednak wiedzieć, że go doceniała. Że rozumiała, jak ważnym było dla niego pełnienie roli archiwisty, którą najchętniej już dziś by mu wypowiedziała, ale co musiała i chciała szanować wbrew rozdzierającym serce lękom. - Ale uważaj na siebie, Artie. Proszę. Po prostu uważaj - nie zdołała już dłużej powstrzymywać troski zaciskającej się na jej gardle rozgrzaną obręczą, zbyt bardzo się o niego bała i zbyt bardzo nie wyobrażała sobie świata, w którym pewnego dnia miałoby go zabraknąć.
- Chodź, usiądź przy mnie - poprosiła melodyjnie, śliwkowa sukienka zaszeleściła cicho, kiedy półwila zajmowała miejsce na porośniętej mchem ściółce, w którą niemal natychmiast wsunęła palce, wyobrażając sobie, że w ten sposób wrasta w las. W tym czasie kuzyn kontynuował opowieść rozgałęzioną na coraz to nowsze przygody i skłębione w nim emocje, mówił o przerażającej postaci, o tym, czego doświadczył na wzgórzu, o uczuciach, które próbował dogonić, o planach, które snuł, a które mu się wymykały. Było tego dużo, wątki przypominały rozrzucone niedbale puzzle i Celine miała wrażenie, że za moment rozboli ją głowa od prób poskładania ich w logiczną całość. Nigdy nie była w tym dobra, czuła jednak bijące od Artemisa napięcie, które wreszcie zaczynało słabnąć, wydostające się z jego płuc wraz z oddechem. Mówił więc, a ona słuchała, natomiast gdy na jego policzku błysnęła łza i skapnęła na poszycie, półwila dotknęła jej śladu na jego skórze z charakterystyczną sobie łagodnością, zbierając na palec pozostałości słonej wilgoci. Dowód jego przytłoczenia, ostatnie katharsis. Delikatnie otarła opuszkę o ściółkę i uśmiechnęła się pocieszająco.
- Teraz twoje sekrety i smutki zostaną w lesie, staną się jego częścią - szepnęła. - Pewnego dnia zakiełkują i powstanie z nich nowe, silne drzewo. Mocne jak fundament, na którym sam wyrosłeś. Chciałabym wierzyć, że to, czego doświadczyłeś, czego wszyscy teraz doświadczamy... To wiatr, który będzie szarpał tym drzewem, ale go nie złamie - nie wspomniała o tym, że Tower of London złamało ją na długi czas i jedynie cud pozwolił jej duszy zacząć powolny proces zdrowienia, dzięki któremu dziś mogła już wypowiedzieć takie słowa, prawdziwie w nie ufając: być może naiwnie, ale szczerze. Nie wspomniała, że wciąż obawiała się kolejnego złamania własnego kręgosłupa. Nie wspomniała, że bała się powrotu beznadziejnej szarości i głośnych, dominujących nad nią traum. Nie wspomniała, że pomimo szczęścia i miłości wypełniającej serce, wciąż miała w sobie trwogę. - Niech te strachy sobie tu rosną. Zazielenią się i wyrzucą pierwsze szyszki. Nie odejdą w pełni, ale pomyśl, że zostawiasz tu ich część i nie wszystko musisz już dźwigać - uśmiechnęła się miękko. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić, ona mogła snuć tak idealistyczne wizje, ponieważ trwała daleko od frontu, tworząc własny świat, w którym wojna była odległym zjawiskiem, Artemis jednak nie miał tego luksusu. Pochyliła się do przodu i złapała w dłonie trochę runa - mech, gałązki, opadłe z drzew liście, nawet zagubionego ślimaka, i obsypała nimi głowę kuzyna z psotnie-niewinnym błyskiem w oku. Zdezorientowany ślimak zatrzymał się na jego ramieniu. - Od tego masz nas, Artie, rodzinę. Żebyś mógł nam wszystko powiedzieć - przypomniała, mając nadzieję, że czarodziej poczuje się lepiej: wysłuchany, zrozumiany i odciążony, przynajmniej na chwilę.
- Rozmawiałyśmy następnego dnia po deszczu gwiazd, ale to była krótka rozmowa. Wtedy na nic nie było czasu, więc tylko upewniłyśmy się, że ta druga jest cała i zdrowa - odpowiedziała, niepewna, o jakich troskach Susanne mówił, lecz i on najwyraźniej tego nie wiedział, skoro ich nie znał. Do pamięci powróciła jedna z ostatnich rozmów z Hectorem, w której opowiadał jej o bliźniaczych więziach, dzięki czemu instynktownie wyczuwał ból swojego brata - czy stąd brały się przeczucia i obserwacje Artemisa? - Susie próbuje być odważna dla nas wszystkich - westchnęła cicho. - Mimo że jej barki nie są tak duże, by unieść wszystkie ciężary, które na siebie bierze. Ale prędzej czy później do ciebie wróci i opowie ci o tym, co ją męczy. Może musi do tego dojrzeć? - albo znaleźć się w punkcie krytycznym, choć ta myśl nie przeszła jej przez gardło i Celine szybko przełknęła jej cierpkość.
Po chwili jej twarz rozświetlił blady uśmiech, w którym więcej było ze smutku, niż jakiejkolwiek wesołości. Wiedziała, że namawianie Artemisa na zmianę kariery było projekcją jej własnej potrzeby, by był bezpieczny, niż dbaniem o jego zainteresowania, więc zdławiła cisnące się na usta pytanie, czy nie wolałby zająć się meridianami, poświęcić im bez reszty i gonić za nićmi białej magii oplatającymi fragmenty skał, w które wsiąkał lunarny oddech.
- Tacy ludzie jak ty są potrzebni, żeby kiedyś... Żeby nasze dzieci wiedziały, co się z nami działo. Żeby coś pozostało po dzielnych ludziach, którzy tu żyli - opuściła wzrok, wyginając lekko palce. Mówienie o tym, nie, samo rozmyślanie o wojennych ołowianych chmurach, o śmierci gęsto wyścielającej brytyjską krainę, o głodzie i o bohaterach walczących o wolność okrutnie ją przygnębiało, przez to właśnie tak rzadko to robiła. Artemis musiał jednak wiedzieć, że go doceniała. Że rozumiała, jak ważnym było dla niego pełnienie roli archiwisty, którą najchętniej już dziś by mu wypowiedziała, ale co musiała i chciała szanować wbrew rozdzierającym serce lękom. - Ale uważaj na siebie, Artie. Proszę. Po prostu uważaj - nie zdołała już dłużej powstrzymywać troski zaciskającej się na jej gardle rozgrzaną obręczą, zbyt bardzo się o niego bała i zbyt bardzo nie wyobrażała sobie świata, w którym pewnego dnia miałoby go zabraknąć.
- Chodź, usiądź przy mnie - poprosiła melodyjnie, śliwkowa sukienka zaszeleściła cicho, kiedy półwila zajmowała miejsce na porośniętej mchem ściółce, w którą niemal natychmiast wsunęła palce, wyobrażając sobie, że w ten sposób wrasta w las. W tym czasie kuzyn kontynuował opowieść rozgałęzioną na coraz to nowsze przygody i skłębione w nim emocje, mówił o przerażającej postaci, o tym, czego doświadczył na wzgórzu, o uczuciach, które próbował dogonić, o planach, które snuł, a które mu się wymykały. Było tego dużo, wątki przypominały rozrzucone niedbale puzzle i Celine miała wrażenie, że za moment rozboli ją głowa od prób poskładania ich w logiczną całość. Nigdy nie była w tym dobra, czuła jednak bijące od Artemisa napięcie, które wreszcie zaczynało słabnąć, wydostające się z jego płuc wraz z oddechem. Mówił więc, a ona słuchała, natomiast gdy na jego policzku błysnęła łza i skapnęła na poszycie, półwila dotknęła jej śladu na jego skórze z charakterystyczną sobie łagodnością, zbierając na palec pozostałości słonej wilgoci. Dowód jego przytłoczenia, ostatnie katharsis. Delikatnie otarła opuszkę o ściółkę i uśmiechnęła się pocieszająco.
- Teraz twoje sekrety i smutki zostaną w lesie, staną się jego częścią - szepnęła. - Pewnego dnia zakiełkują i powstanie z nich nowe, silne drzewo. Mocne jak fundament, na którym sam wyrosłeś. Chciałabym wierzyć, że to, czego doświadczyłeś, czego wszyscy teraz doświadczamy... To wiatr, który będzie szarpał tym drzewem, ale go nie złamie - nie wspomniała o tym, że Tower of London złamało ją na długi czas i jedynie cud pozwolił jej duszy zacząć powolny proces zdrowienia, dzięki któremu dziś mogła już wypowiedzieć takie słowa, prawdziwie w nie ufając: być może naiwnie, ale szczerze. Nie wspomniała, że wciąż obawiała się kolejnego złamania własnego kręgosłupa. Nie wspomniała, że bała się powrotu beznadziejnej szarości i głośnych, dominujących nad nią traum. Nie wspomniała, że pomimo szczęścia i miłości wypełniającej serce, wciąż miała w sobie trwogę. - Niech te strachy sobie tu rosną. Zazielenią się i wyrzucą pierwsze szyszki. Nie odejdą w pełni, ale pomyśl, że zostawiasz tu ich część i nie wszystko musisz już dźwigać - uśmiechnęła się miękko. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić, ona mogła snuć tak idealistyczne wizje, ponieważ trwała daleko od frontu, tworząc własny świat, w którym wojna była odległym zjawiskiem, Artemis jednak nie miał tego luksusu. Pochyliła się do przodu i złapała w dłonie trochę runa - mech, gałązki, opadłe z drzew liście, nawet zagubionego ślimaka, i obsypała nimi głowę kuzyna z psotnie-niewinnym błyskiem w oku. Zdezorientowany ślimak zatrzymał się na jego ramieniu. - Od tego masz nas, Artie, rodzinę. Żebyś mógł nam wszystko powiedzieć - przypomniała, mając nadzieję, że czarodziej poczuje się lepiej: wysłuchany, zrozumiany i odciążony, przynajmniej na chwilę.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Był Celine wdzięczny. Wdzięczny za spojrzenie pełne uwagi, za troskliwe słowa i zrozumienie. Do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ich potrzebował. Ulga nadchodziła spokojną falą, po parunastu minutach nie było już śladu wcześniejszych żywiołach, którym w rozpaczy się poddawał. Kiwał głową zgadzając się z każdym słowem Celine. Nie patrzył na nią jednak - gdy usiadł obok, wlepił swoje spojrzenie w drzewa rozciągające się przed nim. Ich widok, duma i cicha potęga przytwierdzały go mocniej do ziemi. Natura dodawała otuchy.
- Uważam na siebie. Jak tylko potrafię. Jednak jest tylu ludzi, o których również muszę się zatroszczyć, nie umiem postawić jeszcze tej granicy. Dlatego bywam wyczerpany. Mam poczucie, że muszę zawrzeć ich wszystkie losy na kartach historii. Strachy pozostawiam tutaj, a jakże! Nie pozwalam im sobą zawładnąć. Wiesz, to tak naprawdę nie strach tu dominuje. To zwątpienie.
Uśmiechnął się szczerze, gdy Celine obrzuciła go runem. Zaraz zrobił to samo, w swoje dłonie nabrał nieco ziemi i ochrzcił nią kochaną kuzynkę. Wtedy też dostrzegł ślimaka na swoim ramieniu - ten nie poruszał się, starał się dostosować w nowej przestrzeni. Był zupełnie jak oni - zagubiony na nowym poziomie świadomości i doświadczeń, próbujący zrozumieć sens chybotliwego świata. Artemis chwycił mięczaka delikatnie za muszlę - jego ruchomy dom. Czuł jak bardzo jest delikatny. Gdyby ścisnął mocniej, zmiażdżyłby całe jego bezpieczeństwo. Wnet zniknęłoby życie.
Zamiast tego jednak odłożył go nieopodal miejsca, z którego wyrwała go Celine. Niech kontynuuje swoją powolną podróż, niech służy temu lasowi. Nawet taka drobina składa się na tę niepodważalnie silną więź, która trzyma wszystko w równowadze. Natura jest elastyczna, ale nie jest chybotliwa.
- Bardzo się cieszę, że was mam. I jesteście jedynymi, w których nie wątpię, do których mam dostęp, czy to w codzienności, czy we wspomnieniach. Jesteście tą niezmienną, stałą, pomimo oczywistych przemian, które w nas zachodzą. Dziękuję.
I tak rozmawiali, półszeptem, respektując leśną melancholię. Pięknym było to, że odpowiednie słowa przemieniły łzy w chichot. Odpowiedni ludzie pozwalają zwątpienie przekuć w odwagę i mądrość. Tak wydarzyło się tego wieczoru. Człowiek potrzebuje swoich, by nabrać odpowiedniej perspektywy i umieć się bronić. Często przed samym sobą.
Och, apropos obrony. Spotkali się przecież, by przećwiczyć zaklęcia. Celine wspominała w listach, że ma nieco zaległości.
- Dawaj, Celine, wstajemy - powiedział dziarsko Artemis, otrzepując się z resztek ziemi, z magicznego listowia i własnych strachów. Po wcześniejszym smutku nie było jakby śladu. - Pora poćwiczyć.
Lovegood uwielbiał pojedynki. W czasach szkolnych była to jego ulubiona aktywność po zajęciach. W czasach pokoju zaangażowany był w organizację takowych w Londynie.
Okładaniem innych urokami oddawał się z podobną pasją, jak Celine oddawała się baletowi. Struktura organizowanych pojedynków, ich zasady były zupełnym przeciwieństwem zmagań wojennych. Istniało oczywiście prawo wojenne - ale któż by się tym dziś przejmował?
Dla Celine dzisiejszy wieczór mógł stać się cenną lekcją obrony przed czarną magią. Artemis instruował ją w kwestii odpowiedniej pozycji ciała, wykorzystywania terenu, chwytania różdżki, tak by nigdy nie opuściła dłoni walczącego. Wskazywał na drzewa, które mogły stać się tarczą, opowiadał o zaklęciach, których używał najczęściej. Zwrócił uwagę na Finpulsio, które dezorientowało przeciwnika i przeszywało prądem.
Odszedł na kilkanaście kroków od Celine i zawołał:
- To ruszaj cała na mnie - daj z siebie wszystko!
- Uważam na siebie. Jak tylko potrafię. Jednak jest tylu ludzi, o których również muszę się zatroszczyć, nie umiem postawić jeszcze tej granicy. Dlatego bywam wyczerpany. Mam poczucie, że muszę zawrzeć ich wszystkie losy na kartach historii. Strachy pozostawiam tutaj, a jakże! Nie pozwalam im sobą zawładnąć. Wiesz, to tak naprawdę nie strach tu dominuje. To zwątpienie.
Uśmiechnął się szczerze, gdy Celine obrzuciła go runem. Zaraz zrobił to samo, w swoje dłonie nabrał nieco ziemi i ochrzcił nią kochaną kuzynkę. Wtedy też dostrzegł ślimaka na swoim ramieniu - ten nie poruszał się, starał się dostosować w nowej przestrzeni. Był zupełnie jak oni - zagubiony na nowym poziomie świadomości i doświadczeń, próbujący zrozumieć sens chybotliwego świata. Artemis chwycił mięczaka delikatnie za muszlę - jego ruchomy dom. Czuł jak bardzo jest delikatny. Gdyby ścisnął mocniej, zmiażdżyłby całe jego bezpieczeństwo. Wnet zniknęłoby życie.
Zamiast tego jednak odłożył go nieopodal miejsca, z którego wyrwała go Celine. Niech kontynuuje swoją powolną podróż, niech służy temu lasowi. Nawet taka drobina składa się na tę niepodważalnie silną więź, która trzyma wszystko w równowadze. Natura jest elastyczna, ale nie jest chybotliwa.
- Bardzo się cieszę, że was mam. I jesteście jedynymi, w których nie wątpię, do których mam dostęp, czy to w codzienności, czy we wspomnieniach. Jesteście tą niezmienną, stałą, pomimo oczywistych przemian, które w nas zachodzą. Dziękuję.
I tak rozmawiali, półszeptem, respektując leśną melancholię. Pięknym było to, że odpowiednie słowa przemieniły łzy w chichot. Odpowiedni ludzie pozwalają zwątpienie przekuć w odwagę i mądrość. Tak wydarzyło się tego wieczoru. Człowiek potrzebuje swoich, by nabrać odpowiedniej perspektywy i umieć się bronić. Często przed samym sobą.
Och, apropos obrony. Spotkali się przecież, by przećwiczyć zaklęcia. Celine wspominała w listach, że ma nieco zaległości.
- Dawaj, Celine, wstajemy - powiedział dziarsko Artemis, otrzepując się z resztek ziemi, z magicznego listowia i własnych strachów. Po wcześniejszym smutku nie było jakby śladu. - Pora poćwiczyć.
Lovegood uwielbiał pojedynki. W czasach szkolnych była to jego ulubiona aktywność po zajęciach. W czasach pokoju zaangażowany był w organizację takowych w Londynie.
Okładaniem innych urokami oddawał się z podobną pasją, jak Celine oddawała się baletowi. Struktura organizowanych pojedynków, ich zasady były zupełnym przeciwieństwem zmagań wojennych. Istniało oczywiście prawo wojenne - ale któż by się tym dziś przejmował?
Dla Celine dzisiejszy wieczór mógł stać się cenną lekcją obrony przed czarną magią. Artemis instruował ją w kwestii odpowiedniej pozycji ciała, wykorzystywania terenu, chwytania różdżki, tak by nigdy nie opuściła dłoni walczącego. Wskazywał na drzewa, które mogły stać się tarczą, opowiadał o zaklęciach, których używał najczęściej. Zwrócił uwagę na Finpulsio, które dezorientowało przeciwnika i przeszywało prądem.
Odszedł na kilkanaście kroków od Celine i zawołał:
- To ruszaj cała na mnie - daj z siebie wszystko!
Z ulgą obserwowała, jak sztorm jego uczuć przygasa, jak obręcz strachów rozluźnia swój żelazny splot z jego gardła, jak ciemne widmo wycofuje się z jego błyszczących poruszeniem oczu. Doskonale rozumiała potrzebę niesienia pomocy wszystkim, pragnęła zbawiać świat, jednocześnie wiedząc, że nie posiadała ku temu odpowiednich sposobów; tylko taniec. Taniec, który pomagał zdrowieć, ale nie ratował żyć. Nie była jak Hector zdolny zaleczać rany na tkankach ludzkości, nie była jak Prima spędzająca ból czy bezsenność miksturą, nie była nawet jak Elric upewniający się, że smoczy kosmos pozostanie nienaruszony, a mimo to robiła wszystko, co tylko mogła, co leżało w zasięgu jej kruchej ręki, żeby pomóc choć jednej osobie. Desperacja Artemisa tańczyła z jego stalową determinacją, była pewna, że na co dzień nie zastanawiał się nad tym, czy czuje zmęczenie i czy nie pragnie tego, by wreszcie to do niego została wyciągnięta pomocna dłoń. Bezinteresowny, złoty mężczyzna, czy to źle, że miała nadzieję, że w wojennym huraganie odnajdzie wreszcie kogoś, kto doceni go w ten jeden szczególny sposób? Nie był to czas idealny na zakładanie rodziny, ale walczyć bez miłości, żyć bez miłości, to jak umierać każdego dnia po trochu.
- Musisz pozwolić im odpłacić się wobec ciebie tym samym - zasugerowała miękko, głosem melodyjnym jak ciche leśne piosenki, ciepłym jak wiosna. - Żebyś miał siłę zrobić to wszystko, o czym mówisz. Żebyś mógł dalej uwieczniać bohaterów i zwyczajnych ludzi walczących o przetrwanie z samym smutnym losem - szepnęła, gładząc delikatnie jego dłoń. Runo kąsało ich opuszki chropowatymi pocałunkami, w których kryła się pewna autentyczność, ale i spokój - jak gdyby cała ziemia pogrążyła się we śnie, żeby zregenerować siły po chorobie, jaką okazał się deszcz płonących gwiazd. - Och, Artie... Jeśli będziesz w siebie wątpił, to znaczy, że ja będę musiała wierzyć w ciebie po dwakroć. A tak chyba już się nie da, wtedy para poleci mi z uszu - uśmiechnęła się szeroko. Kibicowała mu, ufała w jego siłę i przedsiębiorczość, a zarazem dopuszczała do siebie zupełnie normalną myśl, że on, tak jak cały świat, potrzebował odpoczynku. Tym miał stać się dla nich festiwal lata, ale po trzynastu dniach w jej mięśniach znów zamieszkało zmęczenie, marazm smętnych myśli poplątał się z nićmi żył - rozpędzany jedynie przez miłość, której pozwoliła się prowadzić ku jedynej i najważniejszej błogości, jakiej pragnęła.
Parsknęła cicho, kiedy wylądowała na niej garść szmaragdowej roślinności. Półwila zdecydowała się póki co jej nie strzepywać, powiódłszy wzrokiem za ślimakiem zwróconym stabilnemu gruntowi. Poznał Artemisa, a teraz ruszał w dalszą leniwą wędrówkę po leśnych korytarzach, pod strzechą liści, pod baldachimem drobnych gałązek, pod parasolami grzybów, które dla niego musiały być ogromne. Następne słowa kuzyna sprawiły, że jej serce owionęło ciepło; uniosła na niego wzruszone spojrzenie i po prostu pocałowała go w czoło, bo oni, rodzina, zawsze przy nim będą. Zawsze będzie mógł na nich liczyć. Zawsze będzie mógł do nich wrócić. Zawsze będzie mógł oprzeć się na nich, gdy zabraknie mu sił. Dobrze, że o tym wiedział.
- Ach, patrzcie, jaki nagle zrobił się energiczny! - skomentowała wesoło, obserwując zakradającą się do niego z powrotem pogodę ducha, motywację rezonującą z blizn, które zassały smutek z powrotem. Wyciągnęła ku niemu rękę, oczekując, aż Artemis pomoże jej wstać jak prawdziwej damie, i z pewnym ociąganiem sięgnęła po różdżkę skrytą w głębokiej kieszeni sukienki. A co jeśli potwornie ośmieszy się swoją techniką? Albo zapomni zaklęcia obronnego tuż przed tym, jak wprawna inkantacja kuzyna rozkwasi jej nos? Albo poplącze ze sobą dwie nazwy, w wyniku czego magia zbuntuje się i wybuchnie jej w twarz? Oddech nerwowo wypełniał płuca, lecz z każdą minutą spędzoną u boku Artemisa, który rzeczywiście okazał się cierpliwym nauczycielem, stres zamieniał się w koncentrację, a koncentracja w kilka zupełnie udanych wymian zaklęć. Przypominało to swoisty taniec pomiędzy dwójką partnerów, choreografię, której musiała się nauczyć... I Merlin świadkiem, że uczyła się. Krok po kroku, z mniejszą niechęcią niż w szkole, każdy jeden udany czar kwitując zadowolonym śmiechem, dźwięcznym jak dzwoneczki.
zt
- Musisz pozwolić im odpłacić się wobec ciebie tym samym - zasugerowała miękko, głosem melodyjnym jak ciche leśne piosenki, ciepłym jak wiosna. - Żebyś miał siłę zrobić to wszystko, o czym mówisz. Żebyś mógł dalej uwieczniać bohaterów i zwyczajnych ludzi walczących o przetrwanie z samym smutnym losem - szepnęła, gładząc delikatnie jego dłoń. Runo kąsało ich opuszki chropowatymi pocałunkami, w których kryła się pewna autentyczność, ale i spokój - jak gdyby cała ziemia pogrążyła się we śnie, żeby zregenerować siły po chorobie, jaką okazał się deszcz płonących gwiazd. - Och, Artie... Jeśli będziesz w siebie wątpił, to znaczy, że ja będę musiała wierzyć w ciebie po dwakroć. A tak chyba już się nie da, wtedy para poleci mi z uszu - uśmiechnęła się szeroko. Kibicowała mu, ufała w jego siłę i przedsiębiorczość, a zarazem dopuszczała do siebie zupełnie normalną myśl, że on, tak jak cały świat, potrzebował odpoczynku. Tym miał stać się dla nich festiwal lata, ale po trzynastu dniach w jej mięśniach znów zamieszkało zmęczenie, marazm smętnych myśli poplątał się z nićmi żył - rozpędzany jedynie przez miłość, której pozwoliła się prowadzić ku jedynej i najważniejszej błogości, jakiej pragnęła.
Parsknęła cicho, kiedy wylądowała na niej garść szmaragdowej roślinności. Półwila zdecydowała się póki co jej nie strzepywać, powiódłszy wzrokiem za ślimakiem zwróconym stabilnemu gruntowi. Poznał Artemisa, a teraz ruszał w dalszą leniwą wędrówkę po leśnych korytarzach, pod strzechą liści, pod baldachimem drobnych gałązek, pod parasolami grzybów, które dla niego musiały być ogromne. Następne słowa kuzyna sprawiły, że jej serce owionęło ciepło; uniosła na niego wzruszone spojrzenie i po prostu pocałowała go w czoło, bo oni, rodzina, zawsze przy nim będą. Zawsze będzie mógł na nich liczyć. Zawsze będzie mógł do nich wrócić. Zawsze będzie mógł oprzeć się na nich, gdy zabraknie mu sił. Dobrze, że o tym wiedział.
- Ach, patrzcie, jaki nagle zrobił się energiczny! - skomentowała wesoło, obserwując zakradającą się do niego z powrotem pogodę ducha, motywację rezonującą z blizn, które zassały smutek z powrotem. Wyciągnęła ku niemu rękę, oczekując, aż Artemis pomoże jej wstać jak prawdziwej damie, i z pewnym ociąganiem sięgnęła po różdżkę skrytą w głębokiej kieszeni sukienki. A co jeśli potwornie ośmieszy się swoją techniką? Albo zapomni zaklęcia obronnego tuż przed tym, jak wprawna inkantacja kuzyna rozkwasi jej nos? Albo poplącze ze sobą dwie nazwy, w wyniku czego magia zbuntuje się i wybuchnie jej w twarz? Oddech nerwowo wypełniał płuca, lecz z każdą minutą spędzoną u boku Artemisa, który rzeczywiście okazał się cierpliwym nauczycielem, stres zamieniał się w koncentrację, a koncentracja w kilka zupełnie udanych wymian zaklęć. Przypominało to swoisty taniec pomiędzy dwójką partnerów, choreografię, której musiała się nauczyć... I Merlin świadkiem, że uczyła się. Krok po kroku, z mniejszą niechęcią niż w szkole, każdy jeden udany czar kwitując zadowolonym śmiechem, dźwięcznym jak dzwoneczki.
zt
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wistmans Wood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia