Piwnica Zaginionych
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Piwnica Zaginionych
Piwnica Zaginionych to kamienne, podziemne pomieszczenie, znajdujące się bezpośrednio poniżej Big Bena – sławnej londyńskiej wieży zegarowej, zniszczonej w czasie wywołanej anomaliami burzy. Przepołowiona błyskawicą budowla, mimo ustabilizowania się magii, nie została wyremontowana, dla wielu Brytyjczyków stanowiąc namacalny symbol tego, że nie wszystkie szkody zniknęły wraz z ustaniem anomalii – a los setek czarodziejów i mugoli, którzy w ostatnich miesiącach przepadli bez śladu, wciąż pozostawał tajemnicą. Nic więc dziwnego, że Piwnica powstała właśnie tutaj, skryta przed wzrokiem większości, odwiedzana głównie przez tych, którzy na skutek magicznych wyładowań utracili najwięcej.
Dostanie się do podziemnego pomieszczenia możliwe jest tylko wtedy, gdy tarcze zegara wskazują pełną godzinę. Przejście, schowane za kamienną płytą, otwiera się jedynie na minutę, ale jeżeli komuś uda się przez nie przejść, zaprowadzi go prosto na kręte, strome schody, kończące się poziom niżej, w szerokiej sali na planie kwadratu, oświetlonej miękkim światłem dziesiątek dryfujących pod sufitem lampionów – z których każdy zapalono ku pamięci jednej osoby, zaginionej i dotąd nieodnalezionej. Zaczarowane lampiony, przyniesione tu przez krewnych i przyjaciół zaginionych, mają symbolizować nadal tlącą się nadzieję na ich bezpieczny powrót: gasną dopiero wtedy, gdy niezaprzeczalnym faktem stanie się ich śmierć.
Wszystkie cztery ściany piwnicy, wysokie na zaledwie dwa metry, całe obwieszone są ruchomymi fotografiami, listami i drobnymi pamiątkami; kamienna posadzka tuż pod nimi przykryta jest z kolei wiązankami świeżych i ususzonych kwiatów, wypełniających przestrzeń charakterystycznym zapachem. Czarodzieje zbierają się wokół nich mniejszymi grupkami, ściszonymi głosami wspominając swoich bliskich i dzieląc się wieściami; inni po prostu przechadzają się między lampionami, co – ze względu na nisko zawieszony strop – wymaga odrobiny ostrożności.
Dostanie się do podziemnego pomieszczenia możliwe jest tylko wtedy, gdy tarcze zegara wskazują pełną godzinę. Przejście, schowane za kamienną płytą, otwiera się jedynie na minutę, ale jeżeli komuś uda się przez nie przejść, zaprowadzi go prosto na kręte, strome schody, kończące się poziom niżej, w szerokiej sali na planie kwadratu, oświetlonej miękkim światłem dziesiątek dryfujących pod sufitem lampionów – z których każdy zapalono ku pamięci jednej osoby, zaginionej i dotąd nieodnalezionej. Zaczarowane lampiony, przyniesione tu przez krewnych i przyjaciół zaginionych, mają symbolizować nadal tlącą się nadzieję na ich bezpieczny powrót: gasną dopiero wtedy, gdy niezaprzeczalnym faktem stanie się ich śmierć.
Wszystkie cztery ściany piwnicy, wysokie na zaledwie dwa metry, całe obwieszone są ruchomymi fotografiami, listami i drobnymi pamiątkami; kamienna posadzka tuż pod nimi przykryta jest z kolei wiązankami świeżych i ususzonych kwiatów, wypełniających przestrzeń charakterystycznym zapachem. Czarodzieje zbierają się wokół nich mniejszymi grupkami, ściszonymi głosami wspominając swoich bliskich i dzieląc się wieściami; inni po prostu przechadzają się między lampionami, co – ze względu na nisko zawieszony strop – wymaga odrobiny ostrożności.
| 16.01
Minęły trzy miesiące od zaginięcia Very.
Dokładnie trzy miesiące temu nie powróciła do domu i nadal nie dawała znaku życia, więc w głowie Charlie rodziły się coraz realniejsze obawy o to, że mogła nie żyć. Anomalie dobiegły końca, a ona wciąż nie wracała. Była przekonana że gdyby Vera mogła wrócić, zrobiłaby to, a jej nie było.
Dom bez niej wydawał się dziwnie pusty, mimo że Vera nawet przed zniknięciem spędzała w nim niewiele czasu, nawet mniej niż Charlie. Ale wtedy samotność wydawała się Charlie czymś naturalnym i zawsze wiedziała, że siostra gdzieś jest, wypełnia swoje obowiązki i najpewniej wieczorem wróci, by zjeść coś i wyspać się przed kolejnym dniem. Wieczory były tym momentem, kiedy mogły posiedzieć razem i porozmawiać, wymienić się opowieściami o minionym dniu oraz powspominać stare czasy przy kubku gorącej herbaty lub czekolady i płonącym kominku. Teraz jej jedynym wieczornym towarzystwem były koty, sowa i książki.
Spojrzenie coraz rzadziej umykało w stronę okna, gdzie dotychczas z nadzieją wypatrywała Very idącej ścieżką w kierunku domu. Coraz rzadziej podrywała się na jakiś dźwięk, rzucając w przestrzeń ciche: „Vera?”, bo zdawała sobie sprawę, że to nie siostra, a tylko któryś z jej czterech kotów. Trzy z nich przygarnęła już po jej zniknięciu i choć chodziło jej głównie o to, że chciała dać im dach nad głową w dobie anomalii i paskudnej pogody, to nie ulegało wątpliwości, że koty miały być również lekarstwem na samotność. Raźniej wracało się z pracy do domu gdy ktoś na nią czekał, nawet jeśli były to tylko koty.
O mieszczącej się pod zniszczoną wieżą Big Bena piwnicy usłyszała mimochodem od jednej z alchemiczek, z którymi pracowała, a która również miała w rodzinie osobę zaginioną i wiedziała, jak bolesne jest to beznadziejne czekanie na jakiekolwiek wieści. Postanowiła kupić prosty lampion i zapalić go tam ku pamięci siostry, jak czynili to inny krewni czarodziejów, którzy przepadli bez wieści po tragicznych wydarzeniach ostatnich miesięcy. W swoim domu wieczorami często paliła dla Very świeczkę i w zasadzie nie musiała robić tego i w miejscu nazywanym „piwnicą zaginionych”, ale tu chodziło o coś więcej niż tylko pamięć siostry, o poczucie pewnej solidarności z tymi, którzy cierpieli tak jak ona.
Po pracy udała się w te okolice, niosąc w torbie lampion. W kwiaciarni kupiła też skromny bukiecik kwiatów, wybierając takie, które lubiła jej siostra. Z tego co udało jej się dowiedzieć, do piwnicy można było wejść tylko o równej godzinie. Ostrożnie zakradła się w okolice Big Bena oraz piwnicy, a kiedy wskazówki pokazały pełną godzinę i przejście się otworzyło, wślizgnęła się do środka, na kręte schody. Z mocno bijącym sercem zeszła na dół, zastanawiając się, kogo i co tam zastanie. Jednak gdy tylko pokonała ostatni zakręt schodów, jej oczom ukazała się niewysoka piwnica oświetlona blaskiem kilkudziesięciu lampionów unoszących się pod sufitem. Na ścianie na wprost niej widniały poprzyczepiane liczne fotografie i fragmenty listów, a na podłodze leżały kwiaty, niektóre jeszcze świeże, inne już uschnięte. Kawałek dalej mogła dostrzec parę innych, choć nielicznych sylwetek; jakąś starszą czarownicę poprawiającą kwietną wiązankę, a także czarodzieja o posiwiałych skroniach, który przyczepiał do ściany zdjęcie jakiejś kobiety, być może żony.
Drżącymi dłońmi wyjęła z torby nieduży lampion kupiony w sklepie na Pokątnej i przez jedną ze szpar wsunęła koniec swojej różdżki, zapalając go magią. Gdy magiczny ognik zapłonął, po jej bladych policzkach zaczęły spływać łzy, których nie próbowała zetrzeć. Przez chwilę trzymała świecący lampion w dłoniach, próbując się uspokoić, zanim zaczaruje go, by zaczął się unosić wraz z innymi.
Minęły trzy miesiące od zaginięcia Very.
Dokładnie trzy miesiące temu nie powróciła do domu i nadal nie dawała znaku życia, więc w głowie Charlie rodziły się coraz realniejsze obawy o to, że mogła nie żyć. Anomalie dobiegły końca, a ona wciąż nie wracała. Była przekonana że gdyby Vera mogła wrócić, zrobiłaby to, a jej nie było.
Dom bez niej wydawał się dziwnie pusty, mimo że Vera nawet przed zniknięciem spędzała w nim niewiele czasu, nawet mniej niż Charlie. Ale wtedy samotność wydawała się Charlie czymś naturalnym i zawsze wiedziała, że siostra gdzieś jest, wypełnia swoje obowiązki i najpewniej wieczorem wróci, by zjeść coś i wyspać się przed kolejnym dniem. Wieczory były tym momentem, kiedy mogły posiedzieć razem i porozmawiać, wymienić się opowieściami o minionym dniu oraz powspominać stare czasy przy kubku gorącej herbaty lub czekolady i płonącym kominku. Teraz jej jedynym wieczornym towarzystwem były koty, sowa i książki.
Spojrzenie coraz rzadziej umykało w stronę okna, gdzie dotychczas z nadzieją wypatrywała Very idącej ścieżką w kierunku domu. Coraz rzadziej podrywała się na jakiś dźwięk, rzucając w przestrzeń ciche: „Vera?”, bo zdawała sobie sprawę, że to nie siostra, a tylko któryś z jej czterech kotów. Trzy z nich przygarnęła już po jej zniknięciu i choć chodziło jej głównie o to, że chciała dać im dach nad głową w dobie anomalii i paskudnej pogody, to nie ulegało wątpliwości, że koty miały być również lekarstwem na samotność. Raźniej wracało się z pracy do domu gdy ktoś na nią czekał, nawet jeśli były to tylko koty.
O mieszczącej się pod zniszczoną wieżą Big Bena piwnicy usłyszała mimochodem od jednej z alchemiczek, z którymi pracowała, a która również miała w rodzinie osobę zaginioną i wiedziała, jak bolesne jest to beznadziejne czekanie na jakiekolwiek wieści. Postanowiła kupić prosty lampion i zapalić go tam ku pamięci siostry, jak czynili to inny krewni czarodziejów, którzy przepadli bez wieści po tragicznych wydarzeniach ostatnich miesięcy. W swoim domu wieczorami często paliła dla Very świeczkę i w zasadzie nie musiała robić tego i w miejscu nazywanym „piwnicą zaginionych”, ale tu chodziło o coś więcej niż tylko pamięć siostry, o poczucie pewnej solidarności z tymi, którzy cierpieli tak jak ona.
Po pracy udała się w te okolice, niosąc w torbie lampion. W kwiaciarni kupiła też skromny bukiecik kwiatów, wybierając takie, które lubiła jej siostra. Z tego co udało jej się dowiedzieć, do piwnicy można było wejść tylko o równej godzinie. Ostrożnie zakradła się w okolice Big Bena oraz piwnicy, a kiedy wskazówki pokazały pełną godzinę i przejście się otworzyło, wślizgnęła się do środka, na kręte schody. Z mocno bijącym sercem zeszła na dół, zastanawiając się, kogo i co tam zastanie. Jednak gdy tylko pokonała ostatni zakręt schodów, jej oczom ukazała się niewysoka piwnica oświetlona blaskiem kilkudziesięciu lampionów unoszących się pod sufitem. Na ścianie na wprost niej widniały poprzyczepiane liczne fotografie i fragmenty listów, a na podłodze leżały kwiaty, niektóre jeszcze świeże, inne już uschnięte. Kawałek dalej mogła dostrzec parę innych, choć nielicznych sylwetek; jakąś starszą czarownicę poprawiającą kwietną wiązankę, a także czarodzieja o posiwiałych skroniach, który przyczepiał do ściany zdjęcie jakiejś kobiety, być może żony.
Drżącymi dłońmi wyjęła z torby nieduży lampion kupiony w sklepie na Pokątnej i przez jedną ze szpar wsunęła koniec swojej różdżki, zapalając go magią. Gdy magiczny ognik zapłonął, po jej bladych policzkach zaczęły spływać łzy, których nie próbowała zetrzeć. Przez chwilę trzymała świecący lampion w dłoniach, próbując się uspokoić, zanim zaczaruje go, by zaczął się unosić wraz z innymi.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie był pewien, dlaczego właściwie tutaj przychodził.
Nie czekał już przecież na niczyj powrót; ci, za którymi tęsknił, straceni byli dla niego na zawsze. Z konieczności lub z własnej woli, nie stanowili już części jego świata, a on w mniejszym lub większym stopniu się z tym pogodził, po setce stoczonych z samym sobą bojów decydując się spoglądać już tylko w przód, nie w tył. Chociaż wciąż miał wiele pytań, których tajemnicy nigdy nie rozwikłał, to dzisiaj wiedział już, że przeszłość nie miała dla niego odpowiedzi – była martwa, odrzucił ją od siebie w kamiennym kromlechu, grzebiąc ją bezpowrotnie i niemal upadając razem z nią. Wybrał inaczej – i tym sposobem wyrzekł się prawa do tęsknoty, do żalu i do rozterek; przewrotny los, na który zwykł zrzucać winę za własne niepowodzenia, nie przyłożył fantomowej ręki do jego aktualnej sytuacji. Ponosił konsekwencje podjętych samodzielnie decyzji, i powinien ponosić je z podniesioną wysoko głową; a jednak – pojawiał się tym małym sanktuarium niedokończonych historii po raz kolejny, korzystając z anonimowości, jaką dawał mu zmrok – po to, by spędzić przynajmniej godzinę w zupełnym milczeniu, nie odzywając się do nikogo i zwyczajnie czytając: imiona wygrawerowane na bokach lampionów, skrawki wiadomości zawieszonych na murowanych ścianach, pozbawione autorów pożegnania, które najprawdopodobniej nigdy nie miały zostać usłyszane.
Czasami zdarzało się, że natykał się na nazwisko kogoś, kogo znał; w okolicach środka pomieszczenia, tuż pod sufitem, lewitowały trzy kule ozdobione malunkami smoków, zapalone ku pamięci trójki smokologów, którzy nie powrócili z organizowanej przez rezerwat wyprawy. Zatrzymani przez anomalie, zwyczajnie rozpłynęli się w powietrzu, stając się kolejnymi znakami zapytania pośród tysięcy innych. Zdarzało się, że udawał, że pojawiał się tutaj właśnie z ich powodu – choć było to kłamstwo szyte tak grubymi nićmi, że sam w nie nie wierzył, przypominając sobie brutalnie, że ledwie był w stanie przypomnieć sobie twarze zaginionych łowców. Pamiętał tylko imiona, i to głównie dlatego, że dosyć często pojawiały się na ustach pracujących w Peak District czarodziejów; to od nich zresztą dowiedział się o istnieniu Piwnicy, i to dlatego wybrał się tutaj po raz pierwszy, początkowo bardzo długo krążąc wokół zniszczonej wieży zegarowej, nim wreszcie udało mu się odnaleźć wejście. Później za każdym razem przekonywał sam siebie, że wraca do rozjaśnionego lampionami pomieszczenia po raz ostatni – i konsekwentnie to słowo łamał, licząc jedynie na to, że nie natknie się na żadną znajomą twarz kogoś, kto wypowiedziałby na głos pytanie, na które Percival bał się udzielić odpowiedzi: dlaczego tu był – i dla kogo był przeznaczony skromny lampion, od tygodni noszony uparcie w kieszeni długiego płaszcza, ale nigdy niezapalony?
Być może powinien był się spodziewać, że jego obawy w końcu się spełnią; że była to raczej kwestia kiedy, niż czy – ale nawet jeżeli zakładał w głowie taki scenariusz, ani przez chwilę nie spodziewał się, że milczący strach zmaterializuje się pod postacią jej sylwetki. Dostrzegł ją kątem oka, mimochodem, właściwie samemu zmierzając już ku wyjściu – i w pierwszej chwili miał ochotę udawać, iż wcale tego nie zrobił. Co mógłby jej powiedzieć? Zatrzymał się jednak, odwrócenie się przez ramię było silniejsze od niego, chociaż mignięcie spływających po jasnej twarzy łez niemal natychmiast kazało mu pożałować tego manewru. Mieszanina zmieszania i zaskoczenia zatrzymała go w miejscu, przez chwilę nie był w stanie ani dokonać taktycznego odwrotu, ani do niej podejść, przyglądając się po prostu, jak wyciąga w górę szczupłe ramiona i kieruje lewitujący lampion w stronę nisko zawieszonego stropu, gdzie dołączył do całej reszty innych, świecących równie jasno. To nie była jego sprawa – nie znali się aż tak dobrze, właściwie połączeni głównie wspólną sprawą i kilkoma alchemicznymi przysługami – ale kiedy miał już zwyczajnie odejść bez słowa, przypomniał sobie list, który wysłała mu na święta, martwiąc się, czy przypadkiem nie spędza ich samotnie.
Zrobił kilka kroków do przodu, zatrzymując się wciąż w pewnym oddaleniu – nie chciał jej wystraszyć – ale wystarczająco blisko, by usłyszała jego słowa. – Charlie? – odezwał się, bardziej w celu zaznaczenia swojej obecności, bo nie potrzebował zapewnienia, że to rzeczywiście była ona. – Jeżeli wolisz być sama, to powiedz, ale zobaczyłem cię i pomyślałem, że… – Odchrząknął. – No, że może wcale nie chcesz. – On nie chciał – i dotarło to do niego gdzieś między jednym słowem a drugim. – Dla kogo to? – zapytał, wskazując na dryfujący pod sufitem lampion, i starając się w ten sposób zatrzeć pamięć po pierwszym, kulawym pytaniu.
Nie czekał już przecież na niczyj powrót; ci, za którymi tęsknił, straceni byli dla niego na zawsze. Z konieczności lub z własnej woli, nie stanowili już części jego świata, a on w mniejszym lub większym stopniu się z tym pogodził, po setce stoczonych z samym sobą bojów decydując się spoglądać już tylko w przód, nie w tył. Chociaż wciąż miał wiele pytań, których tajemnicy nigdy nie rozwikłał, to dzisiaj wiedział już, że przeszłość nie miała dla niego odpowiedzi – była martwa, odrzucił ją od siebie w kamiennym kromlechu, grzebiąc ją bezpowrotnie i niemal upadając razem z nią. Wybrał inaczej – i tym sposobem wyrzekł się prawa do tęsknoty, do żalu i do rozterek; przewrotny los, na który zwykł zrzucać winę za własne niepowodzenia, nie przyłożył fantomowej ręki do jego aktualnej sytuacji. Ponosił konsekwencje podjętych samodzielnie decyzji, i powinien ponosić je z podniesioną wysoko głową; a jednak – pojawiał się tym małym sanktuarium niedokończonych historii po raz kolejny, korzystając z anonimowości, jaką dawał mu zmrok – po to, by spędzić przynajmniej godzinę w zupełnym milczeniu, nie odzywając się do nikogo i zwyczajnie czytając: imiona wygrawerowane na bokach lampionów, skrawki wiadomości zawieszonych na murowanych ścianach, pozbawione autorów pożegnania, które najprawdopodobniej nigdy nie miały zostać usłyszane.
Czasami zdarzało się, że natykał się na nazwisko kogoś, kogo znał; w okolicach środka pomieszczenia, tuż pod sufitem, lewitowały trzy kule ozdobione malunkami smoków, zapalone ku pamięci trójki smokologów, którzy nie powrócili z organizowanej przez rezerwat wyprawy. Zatrzymani przez anomalie, zwyczajnie rozpłynęli się w powietrzu, stając się kolejnymi znakami zapytania pośród tysięcy innych. Zdarzało się, że udawał, że pojawiał się tutaj właśnie z ich powodu – choć było to kłamstwo szyte tak grubymi nićmi, że sam w nie nie wierzył, przypominając sobie brutalnie, że ledwie był w stanie przypomnieć sobie twarze zaginionych łowców. Pamiętał tylko imiona, i to głównie dlatego, że dosyć często pojawiały się na ustach pracujących w Peak District czarodziejów; to od nich zresztą dowiedział się o istnieniu Piwnicy, i to dlatego wybrał się tutaj po raz pierwszy, początkowo bardzo długo krążąc wokół zniszczonej wieży zegarowej, nim wreszcie udało mu się odnaleźć wejście. Później za każdym razem przekonywał sam siebie, że wraca do rozjaśnionego lampionami pomieszczenia po raz ostatni – i konsekwentnie to słowo łamał, licząc jedynie na to, że nie natknie się na żadną znajomą twarz kogoś, kto wypowiedziałby na głos pytanie, na które Percival bał się udzielić odpowiedzi: dlaczego tu był – i dla kogo był przeznaczony skromny lampion, od tygodni noszony uparcie w kieszeni długiego płaszcza, ale nigdy niezapalony?
Być może powinien był się spodziewać, że jego obawy w końcu się spełnią; że była to raczej kwestia kiedy, niż czy – ale nawet jeżeli zakładał w głowie taki scenariusz, ani przez chwilę nie spodziewał się, że milczący strach zmaterializuje się pod postacią jej sylwetki. Dostrzegł ją kątem oka, mimochodem, właściwie samemu zmierzając już ku wyjściu – i w pierwszej chwili miał ochotę udawać, iż wcale tego nie zrobił. Co mógłby jej powiedzieć? Zatrzymał się jednak, odwrócenie się przez ramię było silniejsze od niego, chociaż mignięcie spływających po jasnej twarzy łez niemal natychmiast kazało mu pożałować tego manewru. Mieszanina zmieszania i zaskoczenia zatrzymała go w miejscu, przez chwilę nie był w stanie ani dokonać taktycznego odwrotu, ani do niej podejść, przyglądając się po prostu, jak wyciąga w górę szczupłe ramiona i kieruje lewitujący lampion w stronę nisko zawieszonego stropu, gdzie dołączył do całej reszty innych, świecących równie jasno. To nie była jego sprawa – nie znali się aż tak dobrze, właściwie połączeni głównie wspólną sprawą i kilkoma alchemicznymi przysługami – ale kiedy miał już zwyczajnie odejść bez słowa, przypomniał sobie list, który wysłała mu na święta, martwiąc się, czy przypadkiem nie spędza ich samotnie.
Zrobił kilka kroków do przodu, zatrzymując się wciąż w pewnym oddaleniu – nie chciał jej wystraszyć – ale wystarczająco blisko, by usłyszała jego słowa. – Charlie? – odezwał się, bardziej w celu zaznaczenia swojej obecności, bo nie potrzebował zapewnienia, że to rzeczywiście była ona. – Jeżeli wolisz być sama, to powiedz, ale zobaczyłem cię i pomyślałem, że… – Odchrząknął. – No, że może wcale nie chcesz. – On nie chciał – i dotarło to do niego gdzieś między jednym słowem a drugim. – Dla kogo to? – zapytał, wskazując na dryfujący pod sufitem lampion, i starając się w ten sposób zatrzeć pamięć po pierwszym, kulawym pytaniu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
To było takie przykre – myśl, że tylu czarodziejów zginęło lub zniknęło bez wieści. To działo się od miesięcy, a w październiku dotknęło też ją osobiście, kiedy Vera nie wróciła ze swojego ostatniego zlecenia. Dopóki nie było martwego ciała, istniała nadzieja że jej siostra mogła przeżyć i jedynie zostać gdzieś przeniesiona przez anomalię.
Czy ludziom, którzy zostawiali lampiony, kwiaty i zdjęcia w tej piwnicy też przyświecały podobne nadzieje? Wchodząc tam to właśnie poczuła – wyzierającą ze wszystkich kątów rozpaczliwą nadzieję i tęsknotę za tymi, których losy pozostawały nieznane. Emocje, które sama przeżywała, były zwielokrotnione, bo kto wie, jak wielu czarodziejów przychodziło tu każdego dnia przez ostatnie tygodnie, pragnąc wierzyć, że ich bliscy do nich wrócą?
Chciała tu zostawić pamiątkę na cześć Very, zwłaszcza że zbliżały się jej urodziny. Gdyby nie zniknęła, Charlie na pewno kupiłaby jej w cukierni kawałek jej ulubionego ciasta, które zjadłyby razem wieczorem, śmiejąc się i rozmawiając, a w najbliższy temu dniu weekend udałyby się dodatkowo do rodziców, gdzie matka na pewno wyczarowałaby w kuchni coś pysznego dla uczczenia tego dnia i spędziliby czas w rodzinnym gronie.
A tymczasem Charlie była sama w Londynie, rodzice byli sami w Kornwalii, i wszyscy opłakiwali zaginięcie Very oraz bali się o bezpieczeństwo pozostałych bliskich.
Znalazła miejsce, które wydawało jej się odpowiednie, stosunkowo na uboczu, i wyjęła lampion z torby; jeszcze w domu wyryła na nim nieco koślawo mały napis zawierający imię jej siostry. A wtedy, kiedy ścisnęła go lekko w dłoniach i wsunęła różdżkę do środka, po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Wcześniej udawało jej się je powstrzymać, ale teraz emocje stały się zbyt silne, zbyt nieznośne. Po zapaleniu światełka zaczarowała lampion, by zaczął unosić się pod sufitem. Patrzyła, jak się wznosił, powoli dołączając do innych i powiększając skupisko lewitujących pod sklepieniem światełek, z których każde było dla kogoś.
Nie spodziewała się spotkania tutaj akurat Percivala. Jeśli już miałaby spotykać kogoś znajomego przynajmniej z widzenia, to raczej spodziewałaby się, że to będzie ktoś z współpracowników lub pacjentów z Munga, zwykłych ludzi – ale ci szlachetnie urodzeni najwyraźniej też przeżywali czasem takie same bolączki jak przeciętni czarodzieje. Właściwie dlaczego nie?
Zajęta własnym smutkiem dostrzegła go dopiero, kiedy się odezwał; wcześniej nie zwracała większej uwagi na innych nielicznych tu czarodziejów, zamierzając zapalić lampion i oddać się zadumie, ale ktoś z obecnych najwyraźniej ją rozpoznał. Słysząc swoje imię zwróciła się w stronę głosu, dostrzegając męską sylwetkę ostatni raz widzianą początkiem grudnia na smoczej wyprawie. Później wysłała do niego jeszcze list, martwiąc się, czy nie był samotny po tym, jak odwróciła się od niego rodzina. Czuła wtedy potrzebę, by choć listownie pokazać mu, że nie był całkiem sam i kogoś jeszcze obchodziło jego samopoczucie. W końcu myśl o tym, że ktoś mógł być w święta sam jak palec, była bardzo smutna.
- Percival – odezwała się cichutko, chowając do kieszeni różdżkę, którą wcześniej zaczarowała lampion, a wolną ręką czym prędzej ścierając z policzków łzy. Przyłapanie na płaczu było dość krępujące, choć pomieszczenie to zapewne było już świadkiem niejednego wybuchu łez. – Nie, w porządku, zostań – powiedziała, nagle zdając sobie sprawę, że tak naprawdę ucieszył ją jego widok. Że miał rację, bo nie chciała być sama, co właśnie sobie uświadomiła. Bo przecież sama była cały czas, kiedy wracała z pracy do domu. Ile mogła płakać w samotności? – Jestem zaskoczona tym spotkaniem, nie myślałam że ujrzę dziś kogoś znajomego, ale... właściwie to cieszę się, że cię widzę – odezwała się nieco kulawo, choć zaraz się zmartwiła, że co jeśli Percival tu był, bo też cierpiał po czyjejś stracie? Tego zdecydowanie mu nie życzyła. – To dla mojej siostry – odpowiedziała, gdy dotarło do niej, że spytał o lampion. – Zaginęła trzy miesiące temu. Niedługo są jej urodziny, więc zdecydowałam się... zapalić jej symboliczne światełko – wyjaśniła, patrząc, jak płomyk miarowo płonie wewnątrz kolistego lampionu, symbolizując nadzieję płonącą wciąż w jej sercu. – Czy ty też zapaliłeś dla kogoś lampion? – zapytała nieco niezgrabnie, ale nie była pewna, jak taktownie i bez urażenia Percivala zapytać o to, czy i on był tutaj, bo chciał uczcić pamięć kogoś, kogo stracił. Nawet nie musiał to koniecznie być ktoś z rodziny, mógł mieć zaginionego przyjaciela, za którym tęsknił. Była ciekawa, ale nie chciała naciskać ani być wścibską, to nie leżało w jej naturze. Wolała upewnić się, czy Percival chce poruszyć ten temat, więc zerkała na niego nieco niepewnie.
Czy ludziom, którzy zostawiali lampiony, kwiaty i zdjęcia w tej piwnicy też przyświecały podobne nadzieje? Wchodząc tam to właśnie poczuła – wyzierającą ze wszystkich kątów rozpaczliwą nadzieję i tęsknotę za tymi, których losy pozostawały nieznane. Emocje, które sama przeżywała, były zwielokrotnione, bo kto wie, jak wielu czarodziejów przychodziło tu każdego dnia przez ostatnie tygodnie, pragnąc wierzyć, że ich bliscy do nich wrócą?
Chciała tu zostawić pamiątkę na cześć Very, zwłaszcza że zbliżały się jej urodziny. Gdyby nie zniknęła, Charlie na pewno kupiłaby jej w cukierni kawałek jej ulubionego ciasta, które zjadłyby razem wieczorem, śmiejąc się i rozmawiając, a w najbliższy temu dniu weekend udałyby się dodatkowo do rodziców, gdzie matka na pewno wyczarowałaby w kuchni coś pysznego dla uczczenia tego dnia i spędziliby czas w rodzinnym gronie.
A tymczasem Charlie była sama w Londynie, rodzice byli sami w Kornwalii, i wszyscy opłakiwali zaginięcie Very oraz bali się o bezpieczeństwo pozostałych bliskich.
Znalazła miejsce, które wydawało jej się odpowiednie, stosunkowo na uboczu, i wyjęła lampion z torby; jeszcze w domu wyryła na nim nieco koślawo mały napis zawierający imię jej siostry. A wtedy, kiedy ścisnęła go lekko w dłoniach i wsunęła różdżkę do środka, po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Wcześniej udawało jej się je powstrzymać, ale teraz emocje stały się zbyt silne, zbyt nieznośne. Po zapaleniu światełka zaczarowała lampion, by zaczął unosić się pod sufitem. Patrzyła, jak się wznosił, powoli dołączając do innych i powiększając skupisko lewitujących pod sklepieniem światełek, z których każde było dla kogoś.
Nie spodziewała się spotkania tutaj akurat Percivala. Jeśli już miałaby spotykać kogoś znajomego przynajmniej z widzenia, to raczej spodziewałaby się, że to będzie ktoś z współpracowników lub pacjentów z Munga, zwykłych ludzi – ale ci szlachetnie urodzeni najwyraźniej też przeżywali czasem takie same bolączki jak przeciętni czarodzieje. Właściwie dlaczego nie?
Zajęta własnym smutkiem dostrzegła go dopiero, kiedy się odezwał; wcześniej nie zwracała większej uwagi na innych nielicznych tu czarodziejów, zamierzając zapalić lampion i oddać się zadumie, ale ktoś z obecnych najwyraźniej ją rozpoznał. Słysząc swoje imię zwróciła się w stronę głosu, dostrzegając męską sylwetkę ostatni raz widzianą początkiem grudnia na smoczej wyprawie. Później wysłała do niego jeszcze list, martwiąc się, czy nie był samotny po tym, jak odwróciła się od niego rodzina. Czuła wtedy potrzebę, by choć listownie pokazać mu, że nie był całkiem sam i kogoś jeszcze obchodziło jego samopoczucie. W końcu myśl o tym, że ktoś mógł być w święta sam jak palec, była bardzo smutna.
- Percival – odezwała się cichutko, chowając do kieszeni różdżkę, którą wcześniej zaczarowała lampion, a wolną ręką czym prędzej ścierając z policzków łzy. Przyłapanie na płaczu było dość krępujące, choć pomieszczenie to zapewne było już świadkiem niejednego wybuchu łez. – Nie, w porządku, zostań – powiedziała, nagle zdając sobie sprawę, że tak naprawdę ucieszył ją jego widok. Że miał rację, bo nie chciała być sama, co właśnie sobie uświadomiła. Bo przecież sama była cały czas, kiedy wracała z pracy do domu. Ile mogła płakać w samotności? – Jestem zaskoczona tym spotkaniem, nie myślałam że ujrzę dziś kogoś znajomego, ale... właściwie to cieszę się, że cię widzę – odezwała się nieco kulawo, choć zaraz się zmartwiła, że co jeśli Percival tu był, bo też cierpiał po czyjejś stracie? Tego zdecydowanie mu nie życzyła. – To dla mojej siostry – odpowiedziała, gdy dotarło do niej, że spytał o lampion. – Zaginęła trzy miesiące temu. Niedługo są jej urodziny, więc zdecydowałam się... zapalić jej symboliczne światełko – wyjaśniła, patrząc, jak płomyk miarowo płonie wewnątrz kolistego lampionu, symbolizując nadzieję płonącą wciąż w jej sercu. – Czy ty też zapaliłeś dla kogoś lampion? – zapytała nieco niezgrabnie, ale nie była pewna, jak taktownie i bez urażenia Percivala zapytać o to, czy i on był tutaj, bo chciał uczcić pamięć kogoś, kogo stracił. Nawet nie musiał to koniecznie być ktoś z rodziny, mógł mieć zaginionego przyjaciela, za którym tęsknił. Była ciekawa, ale nie chciała naciskać ani być wścibską, to nie leżało w jej naturze. Wolała upewnić się, czy Percival chce poruszyć ten temat, więc zerkała na niego nieco niepewnie.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Z jakiegoś powodu dziwnie było usłyszeć własne imię tutaj: wypowiedziane cicho i spokojnie, a jednak brzmiące jakby kanciasto i nie na miejscu – jak niepasująca para butów, z której się wyrosło, albo zbyt mała szata, uszyta według niewłaściwej miary. Zapewne było to tylko wrażenie, złudne i wypaczone emocjami, ale wydawało mu się, że jego imię zupełnie inaczej rozchodziło się po złotych salach w Hampton Court, zadbanych ogrodach wokół Ashfield Manor, czy nawet po wąskich korytarzach Ministerstwa Magii; w ten sposób zwracali się do niego głównie członkowie rodziny oraz współpracownicy, tak też zresztą zwykł się przedstawiać, nauczony tworzenia wokół siebie nienaruszalnego okręgu bezpiecznego dystansu. Percym był dla nielicznych, dla tych, których na przestrzeni lat zdecydował się dopuścić bliżej, albo którzy – jak Ben – szturmem przedarli się przez wszystkie warstwy sztucznej wyniosłości. Dzisiaj łapał się na tym, że po części rozumiał decyzję Foxa o odrzuceniu arystokratycznego Lycusa na rzecz Fredericka, nie miał jednak pojęcia, jak mógłby ubrać te przemyślenia w słowa – ani tym bardziej jak zasygnalizować ich istnienie. Skinął więc jedynie głową, uśmiechając się lekko i na moment odwracając spojrzenie; nie uważał, by łzy uronione w tym miejscu były powodem do wstydu, wiedział jednak, że ludzie raczej nie lubili mieć publiczności dla własnego płaczu; oddawał więc Charlene odrobinę naruszonej prywatności, udając, że nie widział lśniących smug na jasnych policzkach, startych szybko wierzchem dłoni.
Spojrzał na nią ponownie po chwili, z mieszaniną zaskoczenia i niedowierzania, w cichym zapewnieniu odruchowo szukając nut fałszywej uprzejmości, samemu nie potrafiąc odnaleźć żadnego logicznego powodu, dla którego jego widok mógłby ją ucieszyć. Otworzył usta, niewypowiedziane pytanie przez moment zatańczyło na jego wargach, ale w ostateczności je stłumił; nie był pewien, czy chciał usłyszeć odpowiedź. – Powiedziałbym, że ja też – gdybyśmy spotkali się gdziekolwiek indziej – odpowiedział, mając oczywiście na myśli ponure okoliczności; ujrzenie kogoś w Piwnicy Zaginionych oznaczało utratę, utknięcie w nieznośnym stanie zawieszenia; stanie, który znał i rozumiał zbyt dobrze, by życzyć tego samego komukolwiek.
Mówił cicho, głosem stłumionym szacunkiem; chociaż nigdzie na ścianie nie umieszczono jasnych zasad, nakazujących zachowanie ciszy, zdawało się, że wszyscy obecni dbali o nią instynktownie, bo wzdłuż kamiennych ścian niosły się głównie szepty, sprawiając, że na myśl mimowolnie nasuwało mu się nieprzyjemne skojarzenie z pogrzebem. W swoim życiu był na niejednym, zazwyczaj trzymając się na uboczu, unikając wymuszonych rozmów i brzydząc się okazywanym na pokaz smutkiem, ale w głosie ani podstawie Charlie nie odnajdywał sztuczności – i być może dlatego tak łatwo było przebywać obok, nie tylko dzisiaj, ale również w trakcie wszystkich innych spotkań, nawet jeśli momentami onieśmielała go ilość posiadanej przez nią empatii. Jako jedna z nielicznych nie chowała się w jego obecności za ścianą uprzedzeń, mimo posiadanej wiedzy obdarowując go czymś w rodzaju czystej karty; wciąż pamiętał ich spotkanie w rezerwacie, na którym poprosiła go, by powtórzył to, co już wiedziała – tylko dlatego, że chciała usłyszeć prawdę od niego samego. Nie zasługiwał na podobne traktowanie, nie należała mu się wyrozumiałość – ale i tak był za nią wdzięczny, w którymś momencie orientując się, że nie potrzebował nawet stabilnej połaci zawodowego gruntu, żeby czuć się swobodnie. – Vera? – zapytał, zawieszając spojrzenie na lampionie i odczytując wyryte na boku imię, w myślach mimowolnie odliczając trzy miesiące w tył – i czując wstydliwą ulgę na myśl, że daty nie wskazywały na pożar Ministerstwa Magii. – Jak zaginęła? – Nie był pewien, czy wypadało mu pytać, ale coś w atmosferze piwnicy – ciepłe, przydymione światła, być może, albo nieprzerwany szum mieszających się ze sobą szeptów – sprawiało, że pytania, których normalnie by nie zadał, wydawały się bardziej na miejscu.
Mimo wszystko zawahał się, gdy dotarły do niego jej następne słowa. Spojrzał na nią niepewnie, zastanawiając się, czy powinien odpowiedzieć – ale Charlene do tej pory wykazała się niewiarygodną wręcz zdolnością do nieoceniania. – Nie – odezwał się powoli. – Chciałem, ale… Nie jestem pewien, czy powinienem. – Znów zawiesił spojrzenie gdzieś na wysokości zapalonego przez Charlie lampionu. Nie miał pojęcia, kim była jej siostra, ale podejrzewał, że była dobra; może również wspierała Zakon Feniksa, może zniknęła na jednej z misji – może ktoś, kogo znał, przyłożył do tego rękę. Przełknął z trudem ślinę. – Wiesz, mój brat nie był dobrym człowiekiem. Przez większość życia się nie znosiliśmy. Z drugiej strony – im więcej mija czasu, tym bardziej zapominasz o tych złych rzeczach, i tym częściej wspominasz te dobre. – Zastanawiał się, czy była to kwestia jego słabości do rodziny, czy może rzeczywiście tak to właśnie działało; czy to było normalne, że paskudne wspomnienia zacierały się łatwiej, pozostawiając po sobie jedynie żal i sentyment? – Może też trochę dlatego tutaj przychodzę – dodał po chwili, tknięty nagłą realizacją, że mogła to być prawda. – Żeby nie zapomnieć. – O tym co zrobił, i o tym, ile cierpienia spowodował; czy nie po to przyglądał się zdjęciom nieznanych mu czarodziejów, zapamiętując imiona i zupełnie bezużyteczne fakty z ich życia, które ktoś zdecydował się umieścić na ścianie – zastanawiając się, ile z lśniących pod sufitem świateł zapłonęło z jego winy?
Spojrzał na nią ponownie po chwili, z mieszaniną zaskoczenia i niedowierzania, w cichym zapewnieniu odruchowo szukając nut fałszywej uprzejmości, samemu nie potrafiąc odnaleźć żadnego logicznego powodu, dla którego jego widok mógłby ją ucieszyć. Otworzył usta, niewypowiedziane pytanie przez moment zatańczyło na jego wargach, ale w ostateczności je stłumił; nie był pewien, czy chciał usłyszeć odpowiedź. – Powiedziałbym, że ja też – gdybyśmy spotkali się gdziekolwiek indziej – odpowiedział, mając oczywiście na myśli ponure okoliczności; ujrzenie kogoś w Piwnicy Zaginionych oznaczało utratę, utknięcie w nieznośnym stanie zawieszenia; stanie, który znał i rozumiał zbyt dobrze, by życzyć tego samego komukolwiek.
Mówił cicho, głosem stłumionym szacunkiem; chociaż nigdzie na ścianie nie umieszczono jasnych zasad, nakazujących zachowanie ciszy, zdawało się, że wszyscy obecni dbali o nią instynktownie, bo wzdłuż kamiennych ścian niosły się głównie szepty, sprawiając, że na myśl mimowolnie nasuwało mu się nieprzyjemne skojarzenie z pogrzebem. W swoim życiu był na niejednym, zazwyczaj trzymając się na uboczu, unikając wymuszonych rozmów i brzydząc się okazywanym na pokaz smutkiem, ale w głosie ani podstawie Charlie nie odnajdywał sztuczności – i być może dlatego tak łatwo było przebywać obok, nie tylko dzisiaj, ale również w trakcie wszystkich innych spotkań, nawet jeśli momentami onieśmielała go ilość posiadanej przez nią empatii. Jako jedna z nielicznych nie chowała się w jego obecności za ścianą uprzedzeń, mimo posiadanej wiedzy obdarowując go czymś w rodzaju czystej karty; wciąż pamiętał ich spotkanie w rezerwacie, na którym poprosiła go, by powtórzył to, co już wiedziała – tylko dlatego, że chciała usłyszeć prawdę od niego samego. Nie zasługiwał na podobne traktowanie, nie należała mu się wyrozumiałość – ale i tak był za nią wdzięczny, w którymś momencie orientując się, że nie potrzebował nawet stabilnej połaci zawodowego gruntu, żeby czuć się swobodnie. – Vera? – zapytał, zawieszając spojrzenie na lampionie i odczytując wyryte na boku imię, w myślach mimowolnie odliczając trzy miesiące w tył – i czując wstydliwą ulgę na myśl, że daty nie wskazywały na pożar Ministerstwa Magii. – Jak zaginęła? – Nie był pewien, czy wypadało mu pytać, ale coś w atmosferze piwnicy – ciepłe, przydymione światła, być może, albo nieprzerwany szum mieszających się ze sobą szeptów – sprawiało, że pytania, których normalnie by nie zadał, wydawały się bardziej na miejscu.
Mimo wszystko zawahał się, gdy dotarły do niego jej następne słowa. Spojrzał na nią niepewnie, zastanawiając się, czy powinien odpowiedzieć – ale Charlene do tej pory wykazała się niewiarygodną wręcz zdolnością do nieoceniania. – Nie – odezwał się powoli. – Chciałem, ale… Nie jestem pewien, czy powinienem. – Znów zawiesił spojrzenie gdzieś na wysokości zapalonego przez Charlie lampionu. Nie miał pojęcia, kim była jej siostra, ale podejrzewał, że była dobra; może również wspierała Zakon Feniksa, może zniknęła na jednej z misji – może ktoś, kogo znał, przyłożył do tego rękę. Przełknął z trudem ślinę. – Wiesz, mój brat nie był dobrym człowiekiem. Przez większość życia się nie znosiliśmy. Z drugiej strony – im więcej mija czasu, tym bardziej zapominasz o tych złych rzeczach, i tym częściej wspominasz te dobre. – Zastanawiał się, czy była to kwestia jego słabości do rodziny, czy może rzeczywiście tak to właśnie działało; czy to było normalne, że paskudne wspomnienia zacierały się łatwiej, pozostawiając po sobie jedynie żal i sentyment? – Może też trochę dlatego tutaj przychodzę – dodał po chwili, tknięty nagłą realizacją, że mogła to być prawda. – Żeby nie zapomnieć. – O tym co zrobił, i o tym, ile cierpienia spowodował; czy nie po to przyglądał się zdjęciom nieznanych mu czarodziejów, zapamiętując imiona i zupełnie bezużyteczne fakty z ich życia, które ktoś zdecydował się umieścić na ścianie – zastanawiając się, ile z lśniących pod sufitem świateł zapłonęło z jego winy?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie była świadoma jego dylematów i poczucia niedopasowania, w końcu nigdy nie przechodziła tego samego, co on. Nigdy nie wyrzuciła jej własna rodzina, nie została potraktowana jak zepsuty przedmiot, którego pozbyto się, bo już nie pasował. Nie odarto jej z tożsamości, z którą dorastała i nie zmuszono do wybrania sobie nowej. Czy Percival wiedział o tym, co go spotka, kiedy wypowiadał poglądy stojące w sprzeczności z tymi wyznawanymi przez rodzinę? Wiedział, że odtąd zostanie pozbawiony nazwiska i skazany na tułaczkę, w dodatku narazi się ciężko niedawnym sojusznikom, którzy nigdy nie wybaczą mu tego, że wybrał przeciwną opcję? To musiało wymagać od niego wielkiej odwagi, bo mimo nieznajomości środowiska szlacheckich rodów z tego co o nich słyszała wyłaniał jej się obraz ludzi, którzy od wieków tkwią przy swoich obyczajach i boją się wyłamywać z określonych schematów, nie chcą myśleć samodzielnie, a kierują się tak zwaną wolą rodu. Percival myślał i za to utracił względy rodziny.
Była szczera w swoich słowach. Cieszyła się, że go widzi, choć również wolałaby go zobaczyć w innym miejscu, nie takim, które wybierało się wtedy, kiedy opłakiwało się czyjąś stratę. Może i była osobą życiowo naiwną, pozbawioną paranoi właściwej aurorom i ludziom którzy już walczyli i w tej walce ucierpieli, ale kiedy powiedziano jej o tym, że tym nawróconym rycerzem, o którym wspominał Ben, jest Percival, dość szybko przetrawiła tę wiadomość i zaakceptowała fakt, że ktoś z nich doświadczył skruchy i postanowił naprawić swoje błędy. Prawdopodobnie też dzięki temu, że już go wcześniej spotkała i wydał się naprawdę miły i mądry, i że wtedy, kiedy spotkali się w listopadzie, opowiedział jej prawdę zgodną z tym, co wiedziała od innych. Nie owijał w bawełnę i nie wybielał siebie ani dawnych błędów, które musiał odpokutować jako sojusznik Zakonu, związany wieczystą przysięgą złożoną przed gwardzistami, która była gwarantem szczerości jego zamiarów. Poza tym to oni mieli być tymi dobrymi. Tymi, którzy niosą światło w ciemności i nie kierują się uprzedzeniami i nienawiścią, tymi którzy potrafią okazać łaskę tym, którzy wykazują szczere chęci odkupienia win i przejścia na stronę dobra. Nie znaczyło to, że zaufała mu w stu procentach, ale dała mu szansę i zdążyła go polubić w ciągu tych kilku spotkań, a zwłaszcza po smoczej wyprawie. W końcu wcale nie musiał brać jej, a jednak zabrał.
Ich relację właściwie trudno było jednoznacznie określić, bo nie znali się długo i gdzieś tam mimo wszystko wisiała jego przeszłość oraz różnica pochodzenia, budowali wszystko od podstaw, a Charlie czuła, że może jest to relacja którą warto budować, choć nie spodziewała się ujrzeć go akurat dzisiaj i tutaj. Było to spotkanie całkowicie nieplanowane w przeciwieństwie do poprzednich, ale najwyraźniej los tak chciał, skoro sprawił że wylądowali w piwnicy zaginionych w tym samym momencie.
W pomieszczeniu niemal namacalna była atmosfera tęsknoty za utraconymi osobami, ale i nadzieja na ich powrót. Także Charlie odruchowo mówiła cicho, nie tylko z obawy przed ewentualnym podsłuchaniem, ale i ze zwykłego szacunku do tego miejsca i upamiętnionych w nim ludzi. Czuła, że mówienie głośno i nieodpowiednie zachowanie byłoby niejako sprofanowaniem tego miejsca pamięci.
- Tak, Vera – potwierdziła, dostrzegając że Percival sam odczytał imię wyryte na lampionie. Wypowiedziała imię siostry ciepło i miękko, z tęsknotą i miłością do osoby, która była jej niezwykle bliska odkąd sięgała pamięcią. – Była... jest łamaczką klątw – poprawiła się szybko, kurczowo chcąc wierzyć w to, że nadal „jest”, ale coraz częściej przyłapywała się na tym, że zaczynała mówić o niej w czasie przeszłym, i że gdy sobie to uświadamiała słowo „była” zaczynało palić w gardle. – Zaginęła podczas swojej ostatniej misji w październiku. Prawdopodobnie zabrała ją anomalia, która gnieździła się w tamtym miejscu, nie znaleziono ciała, więc... pragnę wierzyć, że wciąż żyje i pewnego dnia się odnajdzie.
Chciała w to wierzyć. Pragnęła tego gorąco – móc znów ujrzeć całą i zdrową Verę. Niestety liczyła się z tym, że skoro jej siostra nie wróciła przez trzy miesiące, to najprawdopodobniej albo utraciła pamięć lub była zbyt poważnie ranna, by móc wrócić do domu, albo umarła i jej martwe ciało leżało gdzieś porzucone i bezimienne, być może nigdy nieodnalezione. Wciąż trudno było o tym mówić, ale czuła, że chce być szczera, poza tym nie był to żaden wielki sekret ani nie była jedyną osobą, która kogoś straciła.
Wiedziała już, że to Zakon wywołał anomalie, ale wierzyła, że nikt z gwardzistów nie chciał, by tylu ludzi ucierpiało. Nikt nie chciał krzywdy ani Very, ani żadnej z innych ofiar, dlatego nie obwiniała nikogo, a jedynie samo zjawisko anomalii oraz tego, kto je stworzył, a kto i tak był już martwy.
Gdy znowu się odezwał, spojrzała na niego uważnie. Zbliżyli się do trudnego tematu rodziny Percivala i jego brata, który pozostawał po tej złej stronie. Charlie zdawała sobie jednak sprawę, że choć Percival mógł wyznawać inne poglądy niż reszta rodziny i w końcu zbuntować się przeciwko ideologii wyznawanej przez pozostałych Nottów, nie mógł pozbyć się swojej przeszłości ani płynącej w żyłach krwi. Mógł zmienić swoje przekonania, zrozumieć bezsens idei czystej krwi, odejść od rodziny i zostać odrzucony przez jej członków, ale uczuć, które do niej żywił, nie dało się w jednej chwili wymazać i udać, że nigdy nie miał żadnych relacji z bratem i pozostałymi krewnymi. Przeszłość została już napisana i nie ulegnie zmianie bez względu na to, że niektórzy pewnie tego by po nim oczekiwali. Ona chyba nie potrafiła oczekiwać, że Percival rzeczywiście wyprze się tego, co do dawnej rodziny czuł. Sama po tylu latach nie potrafiłaby wyprzeć się tego, co czuła do swojej, nawet gdyby nagle podzieliła ich światopoglądowa przepaść, i nie chciałaby by ktokolwiek wymagał od niej wymazania z pamięci swoich bliskich i tego, co dobrego łączyło ją z nimi w przeszłości. Czy potrafiłaby w jednej chwili znienawidzić Verę lub swojego brata, gdyby któreś z nich nagle powiedziało, że gardzi mugolakami i wierzy że czysta krew jest lepsza?
- Bez względu na to, co zrobił i pewnie nadal robi, jest twoim bratem i nie potrafisz wyrzec się tego, co kiedyś was łączyło, nawet jeśli teraz... znaleźliście się po przeciwnych stronach barykady – odezwała się szeptem. Czy Percival czuł się winny temu, że w ogóle za nim tęsknił? – Może być złym człowiekiem, ale pewnie nie tak łatwo wymazać te wszystkie lata, które spędziliście jako bracia, bez względu na to, że wyznajecie inne poglądy?
Było to z pewnością bardzo trudne, choć los miał to do siebie, że lubił sprawiać często przykre niespodzianki, więc niewykluczonym było, że bracia jeszcze staną ze sobą do walki. Czy będzie potrafił unieść różdżkę przeciw bratu? Charlie przeciw swojemu lub Verze chyba by nie potrafiła, przynajmniej tak jej się wydawało z obecnej perspektywy, kiedy wiedziała, że jej rodzeństwo było dobrymi ludźmi.
- Przykro mi, że tak musi być. Że twoja rodzina... odrzuciła cię i że musisz przychodzić tutaj, by móc powspominać czasy, kiedy... – urwała, nagle zakłopotana. Jej policzki oblały się rumieńcem, obawiała się, żeby niechcący nie urazić Percivala ani nie przywołać bolesnych wspomnień.
Była szczera w swoich słowach. Cieszyła się, że go widzi, choć również wolałaby go zobaczyć w innym miejscu, nie takim, które wybierało się wtedy, kiedy opłakiwało się czyjąś stratę. Może i była osobą życiowo naiwną, pozbawioną paranoi właściwej aurorom i ludziom którzy już walczyli i w tej walce ucierpieli, ale kiedy powiedziano jej o tym, że tym nawróconym rycerzem, o którym wspominał Ben, jest Percival, dość szybko przetrawiła tę wiadomość i zaakceptowała fakt, że ktoś z nich doświadczył skruchy i postanowił naprawić swoje błędy. Prawdopodobnie też dzięki temu, że już go wcześniej spotkała i wydał się naprawdę miły i mądry, i że wtedy, kiedy spotkali się w listopadzie, opowiedział jej prawdę zgodną z tym, co wiedziała od innych. Nie owijał w bawełnę i nie wybielał siebie ani dawnych błędów, które musiał odpokutować jako sojusznik Zakonu, związany wieczystą przysięgą złożoną przed gwardzistami, która była gwarantem szczerości jego zamiarów. Poza tym to oni mieli być tymi dobrymi. Tymi, którzy niosą światło w ciemności i nie kierują się uprzedzeniami i nienawiścią, tymi którzy potrafią okazać łaskę tym, którzy wykazują szczere chęci odkupienia win i przejścia na stronę dobra. Nie znaczyło to, że zaufała mu w stu procentach, ale dała mu szansę i zdążyła go polubić w ciągu tych kilku spotkań, a zwłaszcza po smoczej wyprawie. W końcu wcale nie musiał brać jej, a jednak zabrał.
Ich relację właściwie trudno było jednoznacznie określić, bo nie znali się długo i gdzieś tam mimo wszystko wisiała jego przeszłość oraz różnica pochodzenia, budowali wszystko od podstaw, a Charlie czuła, że może jest to relacja którą warto budować, choć nie spodziewała się ujrzeć go akurat dzisiaj i tutaj. Było to spotkanie całkowicie nieplanowane w przeciwieństwie do poprzednich, ale najwyraźniej los tak chciał, skoro sprawił że wylądowali w piwnicy zaginionych w tym samym momencie.
W pomieszczeniu niemal namacalna była atmosfera tęsknoty za utraconymi osobami, ale i nadzieja na ich powrót. Także Charlie odruchowo mówiła cicho, nie tylko z obawy przed ewentualnym podsłuchaniem, ale i ze zwykłego szacunku do tego miejsca i upamiętnionych w nim ludzi. Czuła, że mówienie głośno i nieodpowiednie zachowanie byłoby niejako sprofanowaniem tego miejsca pamięci.
- Tak, Vera – potwierdziła, dostrzegając że Percival sam odczytał imię wyryte na lampionie. Wypowiedziała imię siostry ciepło i miękko, z tęsknotą i miłością do osoby, która była jej niezwykle bliska odkąd sięgała pamięcią. – Była... jest łamaczką klątw – poprawiła się szybko, kurczowo chcąc wierzyć w to, że nadal „jest”, ale coraz częściej przyłapywała się na tym, że zaczynała mówić o niej w czasie przeszłym, i że gdy sobie to uświadamiała słowo „była” zaczynało palić w gardle. – Zaginęła podczas swojej ostatniej misji w październiku. Prawdopodobnie zabrała ją anomalia, która gnieździła się w tamtym miejscu, nie znaleziono ciała, więc... pragnę wierzyć, że wciąż żyje i pewnego dnia się odnajdzie.
Chciała w to wierzyć. Pragnęła tego gorąco – móc znów ujrzeć całą i zdrową Verę. Niestety liczyła się z tym, że skoro jej siostra nie wróciła przez trzy miesiące, to najprawdopodobniej albo utraciła pamięć lub była zbyt poważnie ranna, by móc wrócić do domu, albo umarła i jej martwe ciało leżało gdzieś porzucone i bezimienne, być może nigdy nieodnalezione. Wciąż trudno było o tym mówić, ale czuła, że chce być szczera, poza tym nie był to żaden wielki sekret ani nie była jedyną osobą, która kogoś straciła.
Wiedziała już, że to Zakon wywołał anomalie, ale wierzyła, że nikt z gwardzistów nie chciał, by tylu ludzi ucierpiało. Nikt nie chciał krzywdy ani Very, ani żadnej z innych ofiar, dlatego nie obwiniała nikogo, a jedynie samo zjawisko anomalii oraz tego, kto je stworzył, a kto i tak był już martwy.
Gdy znowu się odezwał, spojrzała na niego uważnie. Zbliżyli się do trudnego tematu rodziny Percivala i jego brata, który pozostawał po tej złej stronie. Charlie zdawała sobie jednak sprawę, że choć Percival mógł wyznawać inne poglądy niż reszta rodziny i w końcu zbuntować się przeciwko ideologii wyznawanej przez pozostałych Nottów, nie mógł pozbyć się swojej przeszłości ani płynącej w żyłach krwi. Mógł zmienić swoje przekonania, zrozumieć bezsens idei czystej krwi, odejść od rodziny i zostać odrzucony przez jej członków, ale uczuć, które do niej żywił, nie dało się w jednej chwili wymazać i udać, że nigdy nie miał żadnych relacji z bratem i pozostałymi krewnymi. Przeszłość została już napisana i nie ulegnie zmianie bez względu na to, że niektórzy pewnie tego by po nim oczekiwali. Ona chyba nie potrafiła oczekiwać, że Percival rzeczywiście wyprze się tego, co do dawnej rodziny czuł. Sama po tylu latach nie potrafiłaby wyprzeć się tego, co czuła do swojej, nawet gdyby nagle podzieliła ich światopoglądowa przepaść, i nie chciałaby by ktokolwiek wymagał od niej wymazania z pamięci swoich bliskich i tego, co dobrego łączyło ją z nimi w przeszłości. Czy potrafiłaby w jednej chwili znienawidzić Verę lub swojego brata, gdyby któreś z nich nagle powiedziało, że gardzi mugolakami i wierzy że czysta krew jest lepsza?
- Bez względu na to, co zrobił i pewnie nadal robi, jest twoim bratem i nie potrafisz wyrzec się tego, co kiedyś was łączyło, nawet jeśli teraz... znaleźliście się po przeciwnych stronach barykady – odezwała się szeptem. Czy Percival czuł się winny temu, że w ogóle za nim tęsknił? – Może być złym człowiekiem, ale pewnie nie tak łatwo wymazać te wszystkie lata, które spędziliście jako bracia, bez względu na to, że wyznajecie inne poglądy?
Było to z pewnością bardzo trudne, choć los miał to do siebie, że lubił sprawiać często przykre niespodzianki, więc niewykluczonym było, że bracia jeszcze staną ze sobą do walki. Czy będzie potrafił unieść różdżkę przeciw bratu? Charlie przeciw swojemu lub Verze chyba by nie potrafiła, przynajmniej tak jej się wydawało z obecnej perspektywy, kiedy wiedziała, że jej rodzeństwo było dobrymi ludźmi.
- Przykro mi, że tak musi być. Że twoja rodzina... odrzuciła cię i że musisz przychodzić tutaj, by móc powspominać czasy, kiedy... – urwała, nagle zakłopotana. Jej policzki oblały się rumieńcem, obawiała się, żeby niechcący nie urazić Percivala ani nie przywołać bolesnych wspomnień.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie miał pojęcia, dlaczego z takim trudem przychodziło mu mówienie o rzeczach istotnych. Teoretycznie – nie powinno było; gdziekolwiek nie znajdowałby się obecnie, wychował się w rodzinie, w której sztukę pięknego wysławiania się pielęgnowano szczególnie mocno, umiejętność układania gładkich zdań wpajano mu więc od dziecka, pilnując, by przede wszystkim potrafił sprawnie obracać się w towarzystwie. I umiał to robić: chociaż nie przepadał nigdy za sabatami, z arystokratycznych spędów ulatniając się po angielsku znacznie częściej, niżby wypadało, to gdy już znalazł się wśród obdarzających go swoim zainteresowaniem ludzi, nie miewał problemów ze swobodnym poruszaniem się w rozmowie, nie jąkał się żałośnie, ani nie wpadał w pułapkę niezręcznego milczenia; płomienne przemowy na smoczych wyprawach przychodziły mu z dziwną naturalnością, potrafił merytorycznymi argumentami walczyć o swoje, a gdy powstawał z kamiennej ławy w Stonehenge, żeby przemówić do całej brytyjskiej arystokracji, próżno było szukać u niego wahania – a jednak, wystarczyło, by ktoś poruszył w rozmowie (nie?)odpowiednią strunę, a cała ta wyuczona fasada zaczynała się kruszyć, błyskawicznie pokrywając się siatką widocznych gołym okiem rys i zazwyczaj zmuszając go do strategicznego wycofania się w bezpieczny obszar tematów uczuciowo i emocjonalnie obojętnych.
I nie chodziło nawet o fakt posiadania sekretów, których większość nigdy by nie zrozumiała; instynktowne trzymanie się z daleka od kwestii trudnych, budzących wstyd albo pulsujących świeżym bólem, działało w obie strony – co oznaczało, że zazwyczaj tak samo uparcie bronił się przed zdradzaniem o sobie prawdy, jak i owej prawdy poznawaniem, nie tylko unikając odpowiedzi, ale i nie pytając; doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że im więcej się o kimś wiedział, tym bardziej się o niego troszczył, stopniowo przyjmując do wiadomości, że nie miał do czynienia jedynie z anonimową twarzą złożoną z trywialnych opowiastek i lekkich przechwałek, a człowiekiem z krwi i kości, posiadającym marzenia, obawy, rodzinę i przeszłość – często równie (lub bardziej) skomplikowaną niż jego własna, a czasami w niektórych punktach tak podobną, że trudno było nie szukać analogii i zrozumienia. I choć była to strategia, która w dużej mierze skazywała go na samotność (ludzi, którzy znajdowali się wewnątrz mógłby policzyć na palcach jednej ręki), to nie dało się ukryć, że działała – i że wydawała się logiczna, zwłaszcza w sytuacji, w której znalazł się obecnie, zmuszony do ciągłego oglądania się za siebie, żyjąc pożyczonym, ale kurczącym się z każdym dniem czasem.
Dlaczego więc nie czuł prawie żadnych oporów przed poruszaniem w obecności Charlene tematów najbardziej drażliwych – co więcej, dręczony nieodpartym i kompletnie niezrozumiałym przekonaniem, że mógł?
Znów przeniósł spojrzenie na skromny lampion, gdy powtórzyła wyryte na nim imię; w jej ustach brzmiało zupełnie inaczej, ciepło, prawie prywatnie – sprawiając, że poczuł się przez sekundę, jakby przez przypadek znalazł się na uświęconej ziemi, na której nie miał prawa stanąć. Otrząsnął się jednak szybko z ulotnego wrażenia, następne słowa wypowiadając szybciej, niż zdążył się nad nimi zastanowić. – Julius też był łamaczem klątw – powiedział cicho; nie umknęło mu dyskretne potknięcie i nagła zmiana czasu, sam przez długi czas poprawiał się w podobny sposób; początkowo przez wzgląd na tlącą się jeszcze nadzieję, później – z przyzwyczajenia. – Mój starszy brat. Zaginął jesienią dwa lata temu. – Zawahał się na moment, pojedyncze uderzenie serca; to musiała być tylko jego wyobraźnia – ale przez chwilę wydawało mu się, że wszyscy obecni w piwnicy wiedzieli, spoglądając na niego z odrazą, gdy tylko odwracał spojrzenie. – To przez niego trafiłem… na nich – dodał, ściszając głos. – Byli jedynym śladem, jaki po sobie pozostawił. – Do dzisiaj przeklinał ten wieczór, przeklinał cholernego Juliusa; a jednak mimo wszystko nie potrafił go za to nienawidzić, choć był czas, kiedy wierzył, że faktycznie tak było. Nienawiść wypalała się jednak szybciej niż przywiązanie, płonąc goręcej i pozostawiając po sobie pobojowisko – ale niknąc równie gwałtownie, jak się pojawiała.
Odchrząknął, odrywając spojrzenie od lampionu. – Co do Very – jeśli z jej zniknięciem związana jest anomalia, to możliwe, że zwyczajnie ją wciągnęła i wyrzuciła w innym miejscu – powiedział ostrożnie. Taki scenariusz nie oznaczał wcale, że jej siostra żyła – i nie zapewniał jej o tym, nie chcąc zasiewać u niej fałszywej nadziei – ale nie był też wcale nieprawdopodobny. – Coś podobnego spotkało mnie w czerwcu, kiedy zadrażniłem źródło anomalii: magia teleportowała mnie wiele mil dalej – dodał spokojnie. Celowo nie wyjaśniając okoliczności, nie chcąc zagłębiać się w paskudne wspomnienia z Albury; nie wypierał się ich, nie uciekał przed konsekwencjami – ale to nie było miejsce ani czas na rozdrapywanie tych konkretnych ran. – Mam nadzieję, że twoja siostra też miała tyle szczęścia i po prostu nie może – lub nie jest w stanie – wrócić. – Mówił szczerze, naprawdę nie życzył jej tkwienia dłużej w tym cierpieniu i niepewności, żałując jedynie, że nie mógł zaoferować jej niczego więcej ponad słowa. – Czy ktoś jej szuka? Magiczna policja, inni łamacze, aurorzy? – zapytał, podejrzewając już jednak, jaka była odpowiedź – w ciągu ostatnich miesięcy liczba zniknięć była tak duża, że trudno było liczyć na zorganizowanie szeroko zakrojonej akcji poszukiwawczej.
Skinął milcząco głową, potwierdzając wypowiedziane szeptem słowa, a spojrzeniem studiując jej jasne tęczówki. Czego szukał? Pogardy? Nie winiłby jej, gdyby dała jej wyraz, tak samo, jak nie zdziwiłoby go, gdyby przyjęła wobec niego postawę chłodną i oceniającą – ale ani w jej gestach, ani głosie, nie dopatrzył się podobnych uczuć. Być może naprawdę starała się zrozumieć, choć im więcej mu o sobie zdradzała, tym bardziej nie mieściło mu się w głowie, dlaczego miałaby to robić – czy nie prościej byłoby skupić się na własnym bólu, zaognić uprzedzeniami gniew i zbudować z tego tarczę, chroniącą przed światem zewnętrznym? – Prawdę mówiąc, myślałem, że to będzie łatwiejsze – odpowiedział ledwie słyszalnie, ale szczerze. – Po szczycie byłem na nich wszystkich wściekły. Teraz chyba po prostu żałuję. Nie tego, co zrobiłem – sprostował szybko – ale tego całego albo-albo. – Nie wiedział, czy to, co mówił, w ogóle miało sens, gubiąc się między słowami i mając trudności z odnalezieniem tych odpowiednich – ale miał nadzieję, że nie zostanie opacznie zinterpretowany.
Do tej pory nie musiał się zresztą tego obawiać – a mimo to nie spodziewał się usłyszeć współczucia, przelewającego się miękko między głoskami. Spojrzał na nią zaskoczony, zarówno samymi wypływającymi spomiędzy jej warg zdaniami, jak i następującą po nich reakcją, wylewającą się na jej jasne policzki w postaci ciemniejszego rumieńca. – W porządku, Charlie – zapewnił niemal natychmiast, a do mozaiki odmalowujących się na jego twarzy emocji dołączyła nagła realizacja, że to była prawda: że z jakiegoś powodu pochylanie się wspólnie z nią nad tą piekącą, niezagojoną jeszcze raną, której istnieniu na co dzień zaprzeczał, naprawdę wydawało mu się w porządku. – To była moja decyzja, i doskonale wiedziałem, co się stanie, kiedy ją podejmowałem. Nawet z perspektywy czasu zrobiłbym to samo po raz drugi. – To nie oznaczało, że było łatwiej – ale przynajmniej mógł winić wyłącznie siebie. – Zresztą może to naiwne, ale liczę na to, że to nie jest stan permanentny. Że uda nam się coś zmienić. Wiesz – uśmiechnął się; nieumyślnie, prawie bezwiednie – kilka dni temu urodził mi się syn. – Wciąż nie potrafił objąć tego umysłem, przez większość czasu bojąc się choćby próbować – ale ta świadomość i tak nieuchronnie wpełzała pod jego skórę, w jakiś niewyjaśniony sposób zabarwiając całą rzeczywistość zupełnie innymi barwami. Zabarwiając ją nadzieją – prawdziwą, niezrozumiałą i absolutnie przerażającą. – I o ile wcześniej chciałem walczyć o to, żeby mógł dorastać w trochę lepszym świecie, o tyle teraz czuję, że mam taki obowiązek. – To było nowe uczucie: chcieć wywalczyć coś dla istoty, której nie miało się jeszcze okazji zobaczyć nawet na oczy – ale chociaż dzielił się tą myślą po raz pierwszy, to nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w jakiś sposób zaakceptował ją już dawno temu.
I nie chodziło nawet o fakt posiadania sekretów, których większość nigdy by nie zrozumiała; instynktowne trzymanie się z daleka od kwestii trudnych, budzących wstyd albo pulsujących świeżym bólem, działało w obie strony – co oznaczało, że zazwyczaj tak samo uparcie bronił się przed zdradzaniem o sobie prawdy, jak i owej prawdy poznawaniem, nie tylko unikając odpowiedzi, ale i nie pytając; doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że im więcej się o kimś wiedział, tym bardziej się o niego troszczył, stopniowo przyjmując do wiadomości, że nie miał do czynienia jedynie z anonimową twarzą złożoną z trywialnych opowiastek i lekkich przechwałek, a człowiekiem z krwi i kości, posiadającym marzenia, obawy, rodzinę i przeszłość – często równie (lub bardziej) skomplikowaną niż jego własna, a czasami w niektórych punktach tak podobną, że trudno było nie szukać analogii i zrozumienia. I choć była to strategia, która w dużej mierze skazywała go na samotność (ludzi, którzy znajdowali się wewnątrz mógłby policzyć na palcach jednej ręki), to nie dało się ukryć, że działała – i że wydawała się logiczna, zwłaszcza w sytuacji, w której znalazł się obecnie, zmuszony do ciągłego oglądania się za siebie, żyjąc pożyczonym, ale kurczącym się z każdym dniem czasem.
Dlaczego więc nie czuł prawie żadnych oporów przed poruszaniem w obecności Charlene tematów najbardziej drażliwych – co więcej, dręczony nieodpartym i kompletnie niezrozumiałym przekonaniem, że mógł?
Znów przeniósł spojrzenie na skromny lampion, gdy powtórzyła wyryte na nim imię; w jej ustach brzmiało zupełnie inaczej, ciepło, prawie prywatnie – sprawiając, że poczuł się przez sekundę, jakby przez przypadek znalazł się na uświęconej ziemi, na której nie miał prawa stanąć. Otrząsnął się jednak szybko z ulotnego wrażenia, następne słowa wypowiadając szybciej, niż zdążył się nad nimi zastanowić. – Julius też był łamaczem klątw – powiedział cicho; nie umknęło mu dyskretne potknięcie i nagła zmiana czasu, sam przez długi czas poprawiał się w podobny sposób; początkowo przez wzgląd na tlącą się jeszcze nadzieję, później – z przyzwyczajenia. – Mój starszy brat. Zaginął jesienią dwa lata temu. – Zawahał się na moment, pojedyncze uderzenie serca; to musiała być tylko jego wyobraźnia – ale przez chwilę wydawało mu się, że wszyscy obecni w piwnicy wiedzieli, spoglądając na niego z odrazą, gdy tylko odwracał spojrzenie. – To przez niego trafiłem… na nich – dodał, ściszając głos. – Byli jedynym śladem, jaki po sobie pozostawił. – Do dzisiaj przeklinał ten wieczór, przeklinał cholernego Juliusa; a jednak mimo wszystko nie potrafił go za to nienawidzić, choć był czas, kiedy wierzył, że faktycznie tak było. Nienawiść wypalała się jednak szybciej niż przywiązanie, płonąc goręcej i pozostawiając po sobie pobojowisko – ale niknąc równie gwałtownie, jak się pojawiała.
Odchrząknął, odrywając spojrzenie od lampionu. – Co do Very – jeśli z jej zniknięciem związana jest anomalia, to możliwe, że zwyczajnie ją wciągnęła i wyrzuciła w innym miejscu – powiedział ostrożnie. Taki scenariusz nie oznaczał wcale, że jej siostra żyła – i nie zapewniał jej o tym, nie chcąc zasiewać u niej fałszywej nadziei – ale nie był też wcale nieprawdopodobny. – Coś podobnego spotkało mnie w czerwcu, kiedy zadrażniłem źródło anomalii: magia teleportowała mnie wiele mil dalej – dodał spokojnie. Celowo nie wyjaśniając okoliczności, nie chcąc zagłębiać się w paskudne wspomnienia z Albury; nie wypierał się ich, nie uciekał przed konsekwencjami – ale to nie było miejsce ani czas na rozdrapywanie tych konkretnych ran. – Mam nadzieję, że twoja siostra też miała tyle szczęścia i po prostu nie może – lub nie jest w stanie – wrócić. – Mówił szczerze, naprawdę nie życzył jej tkwienia dłużej w tym cierpieniu i niepewności, żałując jedynie, że nie mógł zaoferować jej niczego więcej ponad słowa. – Czy ktoś jej szuka? Magiczna policja, inni łamacze, aurorzy? – zapytał, podejrzewając już jednak, jaka była odpowiedź – w ciągu ostatnich miesięcy liczba zniknięć była tak duża, że trudno było liczyć na zorganizowanie szeroko zakrojonej akcji poszukiwawczej.
Skinął milcząco głową, potwierdzając wypowiedziane szeptem słowa, a spojrzeniem studiując jej jasne tęczówki. Czego szukał? Pogardy? Nie winiłby jej, gdyby dała jej wyraz, tak samo, jak nie zdziwiłoby go, gdyby przyjęła wobec niego postawę chłodną i oceniającą – ale ani w jej gestach, ani głosie, nie dopatrzył się podobnych uczuć. Być może naprawdę starała się zrozumieć, choć im więcej mu o sobie zdradzała, tym bardziej nie mieściło mu się w głowie, dlaczego miałaby to robić – czy nie prościej byłoby skupić się na własnym bólu, zaognić uprzedzeniami gniew i zbudować z tego tarczę, chroniącą przed światem zewnętrznym? – Prawdę mówiąc, myślałem, że to będzie łatwiejsze – odpowiedział ledwie słyszalnie, ale szczerze. – Po szczycie byłem na nich wszystkich wściekły. Teraz chyba po prostu żałuję. Nie tego, co zrobiłem – sprostował szybko – ale tego całego albo-albo. – Nie wiedział, czy to, co mówił, w ogóle miało sens, gubiąc się między słowami i mając trudności z odnalezieniem tych odpowiednich – ale miał nadzieję, że nie zostanie opacznie zinterpretowany.
Do tej pory nie musiał się zresztą tego obawiać – a mimo to nie spodziewał się usłyszeć współczucia, przelewającego się miękko między głoskami. Spojrzał na nią zaskoczony, zarówno samymi wypływającymi spomiędzy jej warg zdaniami, jak i następującą po nich reakcją, wylewającą się na jej jasne policzki w postaci ciemniejszego rumieńca. – W porządku, Charlie – zapewnił niemal natychmiast, a do mozaiki odmalowujących się na jego twarzy emocji dołączyła nagła realizacja, że to była prawda: że z jakiegoś powodu pochylanie się wspólnie z nią nad tą piekącą, niezagojoną jeszcze raną, której istnieniu na co dzień zaprzeczał, naprawdę wydawało mu się w porządku. – To była moja decyzja, i doskonale wiedziałem, co się stanie, kiedy ją podejmowałem. Nawet z perspektywy czasu zrobiłbym to samo po raz drugi. – To nie oznaczało, że było łatwiej – ale przynajmniej mógł winić wyłącznie siebie. – Zresztą może to naiwne, ale liczę na to, że to nie jest stan permanentny. Że uda nam się coś zmienić. Wiesz – uśmiechnął się; nieumyślnie, prawie bezwiednie – kilka dni temu urodził mi się syn. – Wciąż nie potrafił objąć tego umysłem, przez większość czasu bojąc się choćby próbować – ale ta świadomość i tak nieuchronnie wpełzała pod jego skórę, w jakiś niewyjaśniony sposób zabarwiając całą rzeczywistość zupełnie innymi barwami. Zabarwiając ją nadzieją – prawdziwą, niezrozumiałą i absolutnie przerażającą. – I o ile wcześniej chciałem walczyć o to, żeby mógł dorastać w trochę lepszym świecie, o tyle teraz czuję, że mam taki obowiązek. – To było nowe uczucie: chcieć wywalczyć coś dla istoty, której nie miało się jeszcze okazji zobaczyć nawet na oczy – ale chociaż dzielił się tą myślą po raz pierwszy, to nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w jakiś sposób zaakceptował ją już dawno temu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Charlie była tylko zwykłą alchemiczką. Choć o eliksirach i pokrewnych dziedzinach mogłaby mówić godzinami, nie miała talentu do snucia pięknych przemów, a gdy przychodziło poruszać trudniejsze kwestie, dość często zdarzało jej się zająknąć. A z Percivalem zdarzało im się zahaczać o tematy trudne, choć mimo to wyczuwała w nim kogoś, z kim można porozmawiać o różnych sprawach, zwłaszcza tych związanych z jego niezwykłą wiedzą o magicznych stworzeniach.
Dziś pierwszy raz spotkali się jednak w okolicznościach niezwiązanych z pracą. Teraz nie byli alchemiczką i smokologiem, a dwójką ludzi przeżywających własne dramaty i straty w rodzinie, którzy przyszli tu, by w sposób symboliczny oddać cześć zaginionym krewnym i pielęgnować ich pamięć. To, że musieli to robić, zamiast cieszyć się rodzinami w komplecie, było smutnym i tragicznym elementem czasów, w jakich przyszło im żyć. Nikt nie powinien musieć palić tu lampionów, a jednak ich ilość była niepokojąca. Ci wszyscy ludzie, których imiona były napisane z boku światełek, i których zdjęcia poprzyklejano do ściany, zniknęli, pozostawiając rodziny w niepewności. Nieważne, kim byli i jaki mieli status, ważne było to, że byli ludźmi z krwi i kości, mającymi swoje rodziny, marzenia i plany, a jakieś wydarzenia oddzieliły ich od bliskich, i Charlie zdawała sobie sprawę, że nie wszyscy odnajdą się żywi. Los Very także był niepewny, choć nadzieja umierała ostatnia. Płomień lekko drgał we wnętrzu lampionu, a przez jego ażurowe ścianki przeświecały rozdygotane błyski.
Gdy znów się odezwał, spojrzała na niego uważniej, tym bardziej że wyznanie, które wypowiedział, rzeczywiście było trudne, bo zahaczało nie tylko o ból odczuwany po stracie brata, ale też dołączenia do nich. Więc to dlatego to zrobił, podążając śladami brata? Początkowo myślała że przyszedł tu, by powspominać tę utraconą rodzinę, która istniała, ale nie chciała go znać, ale jak się okazywało, miał w rodzinie kogoś zaginionego naprawdę, a nie jedynie oddzielonego od niego przez światopoglądową przepaść. Na którymś ze spotkań Zakonu wymieniano kilku Nottów, któryś z nich mógł być jego bratem (a może miał ich więcej? nigdy go o to nie pytała) i Charlie siłą rzeczy w pierwszej chwili myślała o nich, bo imienia Julius nie kojarzyła. Mogła się też spodziewać, że jeśli ów Julius był starszy, zapewne był dla Percivala kimś ważnym, autorytetem. Ona w dzieciństwie przecież też była wpatrzona jak w obrazek w starsze rodzeństwo i rodziców, też próbowała podążać ich śladami, zwłaszcza matki, bo jej pasja do eliksirów przemówiła do niej wyjątkowo mocno. Wyglądało na to, przynajmniej po tych słowach, że Percival mógł zbłądzić właśnie wtedy, gdy utracił brata i poszukiwał jakiegokolwiek śladu po nim.
- Też zniknął podczas wykonywania obowiązków? – zapytała, patrząc na niego ze smutkiem. – Tak bardzo mi przykro, Percivalu. Z powodu twojej straty oraz tego, że trafiłeś na nich. – Może Percival początkowo rzeczywiście nie wiedział jeszcze, w jak fatalne miejsce przyszło mu trafić, i dopiero z czasem znalazł w sobie odwagę na to, by odejść, porzucić rodzinę i zbrodniczą organizację, której częścią się stał? Może gdyby Julius nie zaginął, Percival nie musiałby szukać odpowiedzi u Rycerzy Walpurgii i nigdy by do nich nie trafił? A może brat przyprowadziłby go do nich tak czy inaczej, jeśli był jednym z nich? Może miałby na niego zły wpływ?
Dobrze, że ona nie musiała szukać odpowiedzi w takim miejscu, ale może gdyby nie była świadoma pewnych rzeczy, to kto wie, może poszukując Very też trafiłaby na ludzi nieodpowiednich? Niekoniecznie rycerzy, bo czystokrwiste idee nigdy nie były jej w żaden sposób bliskie i nie obracała się w towarzystwie konserw, ale kogokolwiek, kto miał złe zamiary, a takich ludzi w tych czasach nie brakowało.
- Tak właśnie podejrzewam, że anomalia mogła ją wciągnąć i wyrzucić gdzieś indziej, ale wiem też, że gdyby tylko mogła wrócić, to by wróciła. A skoro nie wróciła, to znaczy że... że coś jej to uniemożliwiło – powiedziała cicho, znów wpatrując się usilnie w lampion, zupełnie jakby na jego powierzchni miała nagle zmaterializować się odpowiedź. Bo co uniemożliwiło Verze powrót do rodziny? Rany? Utrata pamięci? Czy może śmierć? Po spotkaniu z tamtą anomalią, podobno niebezpieczną, mogło stać się wszystko. Sama przecież kilkakrotnie zbliżyła się do źródeł anomalii, próbując naprawiać je sposobem Zakonu, dwukrotnie jej się to powiodło, ale zawsze miała obok siebie osoby lepsze w białej magii. Sama nie miałaby szans w starciu z tak plugawą mocą. Vera była bardzo utalentowana w magii obronnej, ale widocznie tamta anomalia okazała się znacznie silniejsza od niej. – Vera to bardzo zdolna czarownica, bardzo dobra w swoim fachu. Zawsze była też dobrą siostrą, osobą bardzo mi bliską. Dzieli nas tylko rok, więc wychowywałyśmy się razem i spędziłyśmy obok siebie niemal całe życie. Dlatego tak... trudno i dziwnie jest, kiedy jej nie ma, gdy już nie wraca wieczorem do domu po pracy – mówiła dalej, wypowiadając być może osobiste wyznania, ale także bardzo oczywiste, nie będące żadnym niebezpiecznym sekretem. Każdy, kto ją znał, kto przynajmniej kojarzył ją mgliście z lat Hogwartu, wiedział że była blisko z siostrą, że mimo różnych domów spędzały ze sobą wiele czasu. Spędzały go również przed szkołą, a także po niej, gdy zamieszkały razem. – Zniknęła podczas wykonywania obowiązków służbowych, więc jej towarzysze z pracy zaraz zgłosili to w odpowiednim miejscu, gdy stało się jasne, że nie wróciła z powierzonego jej zadania. Ja dodatkowo wspomniałam też pewnym znanym mi aurorom, prosiłam o informacje na wypadek gdyby na coś natrafili, ale jak dotąd nikt nie znalazł żadnego poważnego tropu. Zupełnie, jakby... zniknęła z powierzchni Ziemi. Wyparowała. – Ale zdawała sobie sprawę, że zarówno magiczna policja, jak i aurorzy mieli na głowie znacznie więcej spraw niż jedna zaginiona łamaczka klątw. Dużo ludzi znikało, często w dziwnych okolicznościach, dodatkowo w ministerstwie doszło do przewrotu, co komplikowało sprawy i sprawiało też, że Charlie była nastawiona z pewnym dystansem do przedstawicieli służb nie będących w Zakonie. Bo w końcu Vera była Zakonniczką i Charlie obawiała się, by jej nie zaszkodzić, jeśli prowadzący sprawę policjant byłby zwolennikiem przeciwnej strony. Dlatego pewnego dnia napomknęła o niej Kieranowi Rineheartowi, ufając że Zakonnik nie zaszkodzi Verze w żaden sposób. Na początku miała poczucie żalu i niesprawiedliwości, uważała że służby powinny szukać jej siostry, ale szybko zrozumiała, że nie może stawiać własnego bólu ponad innych ludzi, którzy także czekali na odnalezienie bliskich i prawdopodobnie każdy z nich uważał, że jego zaginiony bliski jest najważniejszy. I że nawet jeśli część służb była opieszała, to na pewno byli tacy, którzy próbowali coś zrobić, ale nie mogli, jeśli śladów po Verze nie było. Nie mogła ich obwiniać.
Nie potrafiła też gardzić Percivalem. Wiedziała, że zbłądził, że przez jakiś czas należał do złych ludzi, że być może należąc do nich robił złe rzeczy, ale w tej chwili, gdy widziała go tutaj, gdy słuchała jego szczerych wyznań, na pierwszy plan wysuwało się współczucie. Wiedziała, że Rycerze Walpurgii są bardzo złymi ludźmi, robiącymi straszliwe rzeczy – ale Percival najwyraźniej także to zrozumiał, skoro odszedł, podejmując jednocześnie ogromne ryzyko. Stracił bliskich, a dawni towarzysze z organizacji zapewne pragnęli jego głowy. Pozostało mu po rodzinie tylko jedno – przeszłość i wspomnienia, bo przyszłości prawdopodobnie już nie mieli. Na pewno nie taką, jak dawniej, skoro teraz znajdowali się po przeciwnych stronach. Chociaż kto wie, jak potoczą się wydarzenia?
Może łatwiej byłoby go nienawidzić, tyle że Charlie nie była tego typu osobą, tym bardziej, że przecież mieli już za sobą kilka spotkań i zawsze pozostawiał po sobie dobre wrażenie. Może gdyby z zaginięciem Very byli powiązani Rycerze – ale nie byli, bo przecież Vera zaginęła przy anomalii, powiedział jej to jeden z Gwardzistów, więc ufała jego słowom. Był to najpewniej nieszczęśliwy wypadek, zaś same anomalie, jak już od grudnia wiedziała, zostały wyzwolone przez Gwardię i również Zakon finalnie je pokonał. Dlatego nie mogła winić Percivala za swoją stratę, bo to nie on odpowiadał za to, że Very nie było. I na początku miała ogromny mętlik w głowie, gdy dowiedziała się o tym, kim był kiedyś, kim był jeszcze w momencie ich pierwszego spotkania, ale teraz myślała już o nim jako o nawróconym sojuszniku Zakonu, któremu gwardziści zaufali na tyle, że nie oddali go w ręce wymiaru sprawiedliwości (choć w obecnych czasach można było dyskutować z tym, czy ministerstwo Malfoya nadal miało coś wspólnego ze sprawiedliwością i prawością), a nałożyli na niego wieczystą przysięgę i pozwolili mu pomagać organizacji.
Mogła też zastanawiać się nad tym, co konkretnie sprawiło, że postanowił sprzeciwić się rodzinie i pomóc Zakonowi, bo coś musiało się stać. I to, co usłyszała po chwili, mogło być odpowiedzią. Perspektywa narodzin dziecka była czymś, co mogło zatrząść czyimś światem w posadach i zmusić do spojrzenia inaczej na pewne sprawy. Bo w końcu kto chciałby, by jego dziecko dorastało w takim świecie? Gdyby nie okoliczności, z pewnością by mu pogratulowała, ale zdawała sobie sprawę, że ta sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana i że Percival najprawdopodobniej i od własnego syna został odcięty, i zapewne drżał o jego bezpieczeństwo. Bo przecież źli ludzie, których zdradził, mogli chcieć skrzywdzić jego dziecko tylko po to, by ugodzić w niego.
- Och, Percivalu – szepnęła, przejęta trwogą na myśl o tym, co mężczyzna musiał przeżywać. Odruchowo wyciągnęła rękę, by lekko ścisnąć jego przedramię, by dodać mu otuchy, ale zaraz cofnęła ją, znów lekko się rumieniąc, bo nie była pewna, czy dobrze zrobiła. – Myślę że kiedyś, w przyszłości... Może twój syn będzie mógł być dumny z tego, że próbowałeś coś zmienić. Dla niego, by mógł żyć w lepszym świecie.
Sama nie miała dzieci, nie wiedziała jak to jest je mieć, ale nagle zdała sobie sprawę, że póki trwała wojna, nie chciałaby ich sprowadzać na taki świat, tym bardziej, że jako członkini Zakonu również mogła znaleźć się w niebezpieczeństwie. Ale dziecko Percivala już się narodziło i nie pozostało mu nic innego niż jeszcze większe starania o to, by wywalczyć dla niego dobrą przyszłość. Miał teraz pewnie jeszcze większą niż kiedykolwiek motywację, by zmienić swoje życie.
Dziś pierwszy raz spotkali się jednak w okolicznościach niezwiązanych z pracą. Teraz nie byli alchemiczką i smokologiem, a dwójką ludzi przeżywających własne dramaty i straty w rodzinie, którzy przyszli tu, by w sposób symboliczny oddać cześć zaginionym krewnym i pielęgnować ich pamięć. To, że musieli to robić, zamiast cieszyć się rodzinami w komplecie, było smutnym i tragicznym elementem czasów, w jakich przyszło im żyć. Nikt nie powinien musieć palić tu lampionów, a jednak ich ilość była niepokojąca. Ci wszyscy ludzie, których imiona były napisane z boku światełek, i których zdjęcia poprzyklejano do ściany, zniknęli, pozostawiając rodziny w niepewności. Nieważne, kim byli i jaki mieli status, ważne było to, że byli ludźmi z krwi i kości, mającymi swoje rodziny, marzenia i plany, a jakieś wydarzenia oddzieliły ich od bliskich, i Charlie zdawała sobie sprawę, że nie wszyscy odnajdą się żywi. Los Very także był niepewny, choć nadzieja umierała ostatnia. Płomień lekko drgał we wnętrzu lampionu, a przez jego ażurowe ścianki przeświecały rozdygotane błyski.
Gdy znów się odezwał, spojrzała na niego uważniej, tym bardziej że wyznanie, które wypowiedział, rzeczywiście było trudne, bo zahaczało nie tylko o ból odczuwany po stracie brata, ale też dołączenia do nich. Więc to dlatego to zrobił, podążając śladami brata? Początkowo myślała że przyszedł tu, by powspominać tę utraconą rodzinę, która istniała, ale nie chciała go znać, ale jak się okazywało, miał w rodzinie kogoś zaginionego naprawdę, a nie jedynie oddzielonego od niego przez światopoglądową przepaść. Na którymś ze spotkań Zakonu wymieniano kilku Nottów, któryś z nich mógł być jego bratem (a może miał ich więcej? nigdy go o to nie pytała) i Charlie siłą rzeczy w pierwszej chwili myślała o nich, bo imienia Julius nie kojarzyła. Mogła się też spodziewać, że jeśli ów Julius był starszy, zapewne był dla Percivala kimś ważnym, autorytetem. Ona w dzieciństwie przecież też była wpatrzona jak w obrazek w starsze rodzeństwo i rodziców, też próbowała podążać ich śladami, zwłaszcza matki, bo jej pasja do eliksirów przemówiła do niej wyjątkowo mocno. Wyglądało na to, przynajmniej po tych słowach, że Percival mógł zbłądzić właśnie wtedy, gdy utracił brata i poszukiwał jakiegokolwiek śladu po nim.
- Też zniknął podczas wykonywania obowiązków? – zapytała, patrząc na niego ze smutkiem. – Tak bardzo mi przykro, Percivalu. Z powodu twojej straty oraz tego, że trafiłeś na nich. – Może Percival początkowo rzeczywiście nie wiedział jeszcze, w jak fatalne miejsce przyszło mu trafić, i dopiero z czasem znalazł w sobie odwagę na to, by odejść, porzucić rodzinę i zbrodniczą organizację, której częścią się stał? Może gdyby Julius nie zaginął, Percival nie musiałby szukać odpowiedzi u Rycerzy Walpurgii i nigdy by do nich nie trafił? A może brat przyprowadziłby go do nich tak czy inaczej, jeśli był jednym z nich? Może miałby na niego zły wpływ?
Dobrze, że ona nie musiała szukać odpowiedzi w takim miejscu, ale może gdyby nie była świadoma pewnych rzeczy, to kto wie, może poszukując Very też trafiłaby na ludzi nieodpowiednich? Niekoniecznie rycerzy, bo czystokrwiste idee nigdy nie były jej w żaden sposób bliskie i nie obracała się w towarzystwie konserw, ale kogokolwiek, kto miał złe zamiary, a takich ludzi w tych czasach nie brakowało.
- Tak właśnie podejrzewam, że anomalia mogła ją wciągnąć i wyrzucić gdzieś indziej, ale wiem też, że gdyby tylko mogła wrócić, to by wróciła. A skoro nie wróciła, to znaczy że... że coś jej to uniemożliwiło – powiedziała cicho, znów wpatrując się usilnie w lampion, zupełnie jakby na jego powierzchni miała nagle zmaterializować się odpowiedź. Bo co uniemożliwiło Verze powrót do rodziny? Rany? Utrata pamięci? Czy może śmierć? Po spotkaniu z tamtą anomalią, podobno niebezpieczną, mogło stać się wszystko. Sama przecież kilkakrotnie zbliżyła się do źródeł anomalii, próbując naprawiać je sposobem Zakonu, dwukrotnie jej się to powiodło, ale zawsze miała obok siebie osoby lepsze w białej magii. Sama nie miałaby szans w starciu z tak plugawą mocą. Vera była bardzo utalentowana w magii obronnej, ale widocznie tamta anomalia okazała się znacznie silniejsza od niej. – Vera to bardzo zdolna czarownica, bardzo dobra w swoim fachu. Zawsze była też dobrą siostrą, osobą bardzo mi bliską. Dzieli nas tylko rok, więc wychowywałyśmy się razem i spędziłyśmy obok siebie niemal całe życie. Dlatego tak... trudno i dziwnie jest, kiedy jej nie ma, gdy już nie wraca wieczorem do domu po pracy – mówiła dalej, wypowiadając być może osobiste wyznania, ale także bardzo oczywiste, nie będące żadnym niebezpiecznym sekretem. Każdy, kto ją znał, kto przynajmniej kojarzył ją mgliście z lat Hogwartu, wiedział że była blisko z siostrą, że mimo różnych domów spędzały ze sobą wiele czasu. Spędzały go również przed szkołą, a także po niej, gdy zamieszkały razem. – Zniknęła podczas wykonywania obowiązków służbowych, więc jej towarzysze z pracy zaraz zgłosili to w odpowiednim miejscu, gdy stało się jasne, że nie wróciła z powierzonego jej zadania. Ja dodatkowo wspomniałam też pewnym znanym mi aurorom, prosiłam o informacje na wypadek gdyby na coś natrafili, ale jak dotąd nikt nie znalazł żadnego poważnego tropu. Zupełnie, jakby... zniknęła z powierzchni Ziemi. Wyparowała. – Ale zdawała sobie sprawę, że zarówno magiczna policja, jak i aurorzy mieli na głowie znacznie więcej spraw niż jedna zaginiona łamaczka klątw. Dużo ludzi znikało, często w dziwnych okolicznościach, dodatkowo w ministerstwie doszło do przewrotu, co komplikowało sprawy i sprawiało też, że Charlie była nastawiona z pewnym dystansem do przedstawicieli służb nie będących w Zakonie. Bo w końcu Vera była Zakonniczką i Charlie obawiała się, by jej nie zaszkodzić, jeśli prowadzący sprawę policjant byłby zwolennikiem przeciwnej strony. Dlatego pewnego dnia napomknęła o niej Kieranowi Rineheartowi, ufając że Zakonnik nie zaszkodzi Verze w żaden sposób. Na początku miała poczucie żalu i niesprawiedliwości, uważała że służby powinny szukać jej siostry, ale szybko zrozumiała, że nie może stawiać własnego bólu ponad innych ludzi, którzy także czekali na odnalezienie bliskich i prawdopodobnie każdy z nich uważał, że jego zaginiony bliski jest najważniejszy. I że nawet jeśli część służb była opieszała, to na pewno byli tacy, którzy próbowali coś zrobić, ale nie mogli, jeśli śladów po Verze nie było. Nie mogła ich obwiniać.
Nie potrafiła też gardzić Percivalem. Wiedziała, że zbłądził, że przez jakiś czas należał do złych ludzi, że być może należąc do nich robił złe rzeczy, ale w tej chwili, gdy widziała go tutaj, gdy słuchała jego szczerych wyznań, na pierwszy plan wysuwało się współczucie. Wiedziała, że Rycerze Walpurgii są bardzo złymi ludźmi, robiącymi straszliwe rzeczy – ale Percival najwyraźniej także to zrozumiał, skoro odszedł, podejmując jednocześnie ogromne ryzyko. Stracił bliskich, a dawni towarzysze z organizacji zapewne pragnęli jego głowy. Pozostało mu po rodzinie tylko jedno – przeszłość i wspomnienia, bo przyszłości prawdopodobnie już nie mieli. Na pewno nie taką, jak dawniej, skoro teraz znajdowali się po przeciwnych stronach. Chociaż kto wie, jak potoczą się wydarzenia?
Może łatwiej byłoby go nienawidzić, tyle że Charlie nie była tego typu osobą, tym bardziej, że przecież mieli już za sobą kilka spotkań i zawsze pozostawiał po sobie dobre wrażenie. Może gdyby z zaginięciem Very byli powiązani Rycerze – ale nie byli, bo przecież Vera zaginęła przy anomalii, powiedział jej to jeden z Gwardzistów, więc ufała jego słowom. Był to najpewniej nieszczęśliwy wypadek, zaś same anomalie, jak już od grudnia wiedziała, zostały wyzwolone przez Gwardię i również Zakon finalnie je pokonał. Dlatego nie mogła winić Percivala za swoją stratę, bo to nie on odpowiadał za to, że Very nie było. I na początku miała ogromny mętlik w głowie, gdy dowiedziała się o tym, kim był kiedyś, kim był jeszcze w momencie ich pierwszego spotkania, ale teraz myślała już o nim jako o nawróconym sojuszniku Zakonu, któremu gwardziści zaufali na tyle, że nie oddali go w ręce wymiaru sprawiedliwości (choć w obecnych czasach można było dyskutować z tym, czy ministerstwo Malfoya nadal miało coś wspólnego ze sprawiedliwością i prawością), a nałożyli na niego wieczystą przysięgę i pozwolili mu pomagać organizacji.
Mogła też zastanawiać się nad tym, co konkretnie sprawiło, że postanowił sprzeciwić się rodzinie i pomóc Zakonowi, bo coś musiało się stać. I to, co usłyszała po chwili, mogło być odpowiedzią. Perspektywa narodzin dziecka była czymś, co mogło zatrząść czyimś światem w posadach i zmusić do spojrzenia inaczej na pewne sprawy. Bo w końcu kto chciałby, by jego dziecko dorastało w takim świecie? Gdyby nie okoliczności, z pewnością by mu pogratulowała, ale zdawała sobie sprawę, że ta sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana i że Percival najprawdopodobniej i od własnego syna został odcięty, i zapewne drżał o jego bezpieczeństwo. Bo przecież źli ludzie, których zdradził, mogli chcieć skrzywdzić jego dziecko tylko po to, by ugodzić w niego.
- Och, Percivalu – szepnęła, przejęta trwogą na myśl o tym, co mężczyzna musiał przeżywać. Odruchowo wyciągnęła rękę, by lekko ścisnąć jego przedramię, by dodać mu otuchy, ale zaraz cofnęła ją, znów lekko się rumieniąc, bo nie była pewna, czy dobrze zrobiła. – Myślę że kiedyś, w przyszłości... Może twój syn będzie mógł być dumny z tego, że próbowałeś coś zmienić. Dla niego, by mógł żyć w lepszym świecie.
Sama nie miała dzieci, nie wiedziała jak to jest je mieć, ale nagle zdała sobie sprawę, że póki trwała wojna, nie chciałaby ich sprowadzać na taki świat, tym bardziej, że jako członkini Zakonu również mogła znaleźć się w niebezpieczeństwie. Ale dziecko Percivala już się narodziło i nie pozostało mu nic innego niż jeszcze większe starania o to, by wywalczyć dla niego dobrą przyszłość. Miał teraz pewnie jeszcze większą niż kiedykolwiek motywację, by zmienić swoje życie.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Dziwnie było mu rozmawiać o Juliusie; jego brat, zaginiony w trakcie wykonywania misji dla Czarnego Pana, przez długie miesiące stanowił temat zakazany, w Ashfield Manor wspominany rzadko, wśród innych – niemal nigdy. Wiedział, że nie bez powodu, że wyrażenie jakiegokolwiek żalu na temat jego śmierci było niczym stąpanie po polu minowym, ale nie zmieniało to faktu, że było to coś, czego desperacko wręcz potrzebował – mimo że spychał tę potrzebę poza margines tak długo, aż przekonał sam siebie, ze tak naprawdę wcale nie istniała. W efekcie pozostał z raną, zabliźnioną, ale nie zaleczoną, jątrzącą się i dokuczającą od czasu do czasu paskudnym swędzeniem uczuć, niezrozumianych i nieakceptowanych. Nieporównywalnie łatwiej było udawać, że nie czuł; wyparcie, choć destrukcyjne i na dłuższą metę skazane na porażkę, doraźnie zwalniało go z konieczności podjęcia próby zrozumienia emocji kotłujących się w jego umyśle i wprowadzających chaos gdzieś za mostkiem, wyciągniętych wreszcie na wierzch, gdy – paradoksalnie – próbował zepchnąć je jeszcze głębiej, ostatnie tygodnie spędzając na żmudnej nauce oklumencji. Wyczerpujące ćwiczenia zdawały się przerwać jakąś niewidzialną tamę, uwalniając wszystkie schowane za nią paskudztwa, ale mimo to nie wiedział, dlaczego pozwolił sobie na przerwanie milczenia akurat dzisiaj, akurat tutaj, i akurat przy niej; była częścią Zakonu Feniksa, powinien był więc oczekiwać od niej oburzenia. Zamiast tego odnalazł współczucie i jakąś namiastkę zrozumienia, której obecności nie potrafił pojąć; skąd brała się w niej ta empatia, zwłaszcza teraz, gdy sama zmagała się z duszącą niesprawiedliwością utraty?
Zawahał się przez chwilę. – Można tak powiedzieć – odparł, na moment uciekając spojrzeniem; Julius zginął, bo został pozostawiony w tyle przez ludzi, których uważał za sojuszników, jednak to nie okoliczności śmierci brata były tym, co powstrzymywało go przed wypowiedzeniem prawdy wprost, a wstyd; palący i smakujący kwasem, spowodowany świadomością, że wiedział o tym dużo wcześniej – a i tak trwał przy nich. Ze strachu i obawy przed samotnością, nie zdając sobie sprawy, że próbując przed nią uciec, samodzielnie się na nią skazywał. – Przykro? – powtórzył za nią, z niedowierzeniem tańczącym pomiędzy głoskami. Przeniósł na nią wzrok, ciemne brwi powędrowały w górę. Szukał w jej twarzy jakiejkolwiek oznaki nieszczerości, teatralnej uprzejmości, fałszu – ale nie odnalazł żadnej z tych rzeczy. – Mimo tego, że wiesz, kim był? – Nie próbował podważać jej zdań, chciał jedynie zrozumieć. Milczał przez kilka uderzeń serca, zanim zdecydował się odezwać ponownie. – Większość odczułaby ulgę słysząc, że umarł – powiedział cicho, ledwie słyszalnie, nie do końca przekonany, czy chciał, by jego słowa do niej dotarły. Podobnie jak następne, płynące nagle dziwną, nieprzerwaną falą. – To chyba jest w tym wszystkim najgorsze. Nie to, że udało mi się sprawić, że niemal wszyscy mnie nienawidzą, bo za to sam ponoszę odpowiedzialność – ale to, że ludzie, na których mi zależy, krzywdzą i będą krzywdzić się wzajemnie. A ja nie będę w stanie zrobić nic, żeby temu zapobiec. – Już zawsze dokładnie tak miało to wyglądać; utrata za utratą, wyrzuty sumienia goniące żal, zderzanie się z cudzą radością tam, gdzie on odczuwał tylko smutek. Czy w ogóle istniał jakikolwiek punkt równowagi? Miał wrażenie, że nie, że od miesięcy osuwał się w chaosie coraz głębiej i głębiej, odwracając własną uwagę pracą i walką, ćwiczeniami i planowaniem, byle tylko nie myśleć o tym, dokąd miała doprowadzić go droga, na którą dobrowolnie wstąpił; i to nie teraz, a lata temu, być może już wtedy, gdy uśmiechnął się do chłopca półkrwi w pociągu do Hogwartu, doskonale zdając sobie sprawę, że nie powinien był tego robić.
Zamrugał szybko powiekami, coś w tym pomieszczeniu – dym z lampionów, być może? – musiało gryźć go w oczy, bo te od czasu do czasu zaczynały piec go nieprzyjemnie. Potrząsnął dyskretnie głową, przenosząc uwagę dalej od siebie – choć nie do końca, bo opowieść Charlie, coraz wyraźniej zarysowująca sylwetkę zaginionej siostry, wydawała się w niewytłumaczalny sposób znajoma. – Mieszkacie razem? – zapytał, mimowolnie sięgając wspomnieniami do czasów, kiedy mieszkał sam, w zbyt dużym jak dla jednej osoby mieszkaniu w centrum Londynu, zagłuszając panującą w pustych pokojach ciszę muzyką z drogiego gramofonu i alkoholem wypijanym z piętrzących się coraz wyżej szklanek. To właśnie wtedy pozbawiona dźwięków przestrzeń zaczęła powodować u niego niewyjaśniony niepokój, który nawet dzisiaj niwelował brzęczącym gdzieś w tle radiem, za każdym razem, gdy tylko zostawał w Sennen sam. Miał nadzieję, że Charlene miała do kogo się zwrócić; że nie była sama z duchami przeszłości. – Tylko we dwie, czy?.. – Nie chciał drążyć, wtykać nosa w sprawy, które go nie dotyczyły, ale mimowolnie wciąż wracał myślami do listu, który wysłała mu na święta; tęskniąc za siostrą, a jednocześnie odnajdując miejsce na troskę o to, czy on – obcy czarodziej – przypadkiem nie spędzał gwiazdki samotnie. – Czy mógłbym jakoś pomóc? – zapytał wreszcie. Nie z grzeczności, w jego głosie odbijała się szczerość. – Charlie, jeżeli potrzebujesz czegokolwiek, wystarczy, że powiesz. Mówię poważnie – dodał. Nie proponując pożyczki, nie oferując zaciągania długów – choć sam miał problem z ustaleniem, co właściwie nim kierowało, i skąd brała się ta wewnętrzna potrzeba udzielenia jej wsparcia. Nie przyjaźnili się, nie miał już prawie przyjaciół – kim więc dla siebie byli, i co łączyło ich poza wspólną walką? Doceniał ją, podziwiał jej umiejętności, był też wdzięczny za szansę, którą mu ofiarowała, ale żadna z tych rzeczy nie tłumaczyła przecież faktu, że otwierał przed nią drzwi, które do tej pory zdawały się zamknięte na dobre, chronione starannie nałożonymi warstwami ochronnych barier. Czy sprawiła to atmosfera tego miejsca, miękkie światło drżących lampionów, fotografie na ceglanych ścianach, ciche szepty, odbijające się od klaustrofobicznie niskiego sufitu? Może mógłby o to zapytać, poprosić o pomoc w manewrowaniu pomiędzy zawiłymi korytarzami ich znajomości – ale nawet gdyby chciał, nie wiedziałby, jak sformułować pytanie. Więc zwyczajnie tego nie robił, przestając kwestionować urwane gesty i zwyczajnie idąc za radą własnego przeczucia, przekonującego go – wbrew rozsądkowi – że rzeczywiście nie tylko mógł, ale i powinien jej zaufać, zamiast zapobiegawczo oddzielać się nieprzekraczalnym murem od każdego, kto mógłby za niego zajrzeć – i odnaleźć prawdę.
Jego imię, wypowiedziane w niezwykłej przestrzeni po raz drugi, tym razem zaskoczyło go mniej – w przeciwieństwie do drobnych palców zaciskających się na ułamek sekundy na jego ramieniu, i wywołujących niespodziewaną falę ciepła, utrzymującego się jeszcze na chwilę po tym, gdy Charlene cofnęła dłoń. Spojrzał najpierw w dół, następnie przenosząc wzrok na jej twarz i jasne włosy, oświetlone ciepłym światłem lampionów. Chciał odwzajemnić gest, dodać jej otuchy – ale nie wiedział jak, bo żaden, który przychodził mu do głowy, nie wydawał się odpowiedni; nie cofnął się jednak, zamiast tego pozwalając wargom wygiąć się w coś na kształt pozbawionego wesołości uśmiechu. – O ile w ogóle będzie wiedział o moim istnieniu. Arystokracja uznała mnie za zmarłego, nim on – zawahał się – nim Jamie urośnie na tyle, by to zrozumieć, wszyscy dookoła niego uwierzą już w kłamstwo, które sami wymyślili. – Tego chyba obawiał się najbardziej, choć trudno było mu przyznać to na głos: że bał się rozpłynięcia w nicości, całkowitego wymazania z tego świata, za który postanowił oddać własne życie. Że to wszystko koniec końców nie będzie miało żadnego znaczenia, że poświęcał się po nic – że nic, co robił, nie miało sensu. – Myślisz, że jesteśmy w stanie zwyciężyć? – zapytał po chwili, nie do końca pewien, czy szukał u niej potwierdzenia, czy ostatecznego zaprzeczenia, które na dobre już sprowadziłoby go na ziemię. Pamiętał, że sądził, że zmienia coś, przemawiając na Stonehenge, że jest w stanie zrobić jakąś różnicę, czasami wciąż w to wierzył, jak teraz, myśląc o dziecku, którego istnienie z jakiegoś niewyjaśnionego powodu dawało mu nadzieję – ale później rozglądał się dookoła siebie, na ilość skrzących się pod sufitem lampionów, na długość kolumn z nekrologami w Proroku Codziennym, przypominał sobie czarne, łopoczące nad Salisbury płaszcze dementorów, i czuł się przytłoczony: jak nieśmiałek, próbujący samodzielnie powstrzymać od upadku przechylające się coraz mocniej drzewo.
Zawahał się przez chwilę. – Można tak powiedzieć – odparł, na moment uciekając spojrzeniem; Julius zginął, bo został pozostawiony w tyle przez ludzi, których uważał za sojuszników, jednak to nie okoliczności śmierci brata były tym, co powstrzymywało go przed wypowiedzeniem prawdy wprost, a wstyd; palący i smakujący kwasem, spowodowany świadomością, że wiedział o tym dużo wcześniej – a i tak trwał przy nich. Ze strachu i obawy przed samotnością, nie zdając sobie sprawy, że próbując przed nią uciec, samodzielnie się na nią skazywał. – Przykro? – powtórzył za nią, z niedowierzeniem tańczącym pomiędzy głoskami. Przeniósł na nią wzrok, ciemne brwi powędrowały w górę. Szukał w jej twarzy jakiejkolwiek oznaki nieszczerości, teatralnej uprzejmości, fałszu – ale nie odnalazł żadnej z tych rzeczy. – Mimo tego, że wiesz, kim był? – Nie próbował podważać jej zdań, chciał jedynie zrozumieć. Milczał przez kilka uderzeń serca, zanim zdecydował się odezwać ponownie. – Większość odczułaby ulgę słysząc, że umarł – powiedział cicho, ledwie słyszalnie, nie do końca przekonany, czy chciał, by jego słowa do niej dotarły. Podobnie jak następne, płynące nagle dziwną, nieprzerwaną falą. – To chyba jest w tym wszystkim najgorsze. Nie to, że udało mi się sprawić, że niemal wszyscy mnie nienawidzą, bo za to sam ponoszę odpowiedzialność – ale to, że ludzie, na których mi zależy, krzywdzą i będą krzywdzić się wzajemnie. A ja nie będę w stanie zrobić nic, żeby temu zapobiec. – Już zawsze dokładnie tak miało to wyglądać; utrata za utratą, wyrzuty sumienia goniące żal, zderzanie się z cudzą radością tam, gdzie on odczuwał tylko smutek. Czy w ogóle istniał jakikolwiek punkt równowagi? Miał wrażenie, że nie, że od miesięcy osuwał się w chaosie coraz głębiej i głębiej, odwracając własną uwagę pracą i walką, ćwiczeniami i planowaniem, byle tylko nie myśleć o tym, dokąd miała doprowadzić go droga, na którą dobrowolnie wstąpił; i to nie teraz, a lata temu, być może już wtedy, gdy uśmiechnął się do chłopca półkrwi w pociągu do Hogwartu, doskonale zdając sobie sprawę, że nie powinien był tego robić.
Zamrugał szybko powiekami, coś w tym pomieszczeniu – dym z lampionów, być może? – musiało gryźć go w oczy, bo te od czasu do czasu zaczynały piec go nieprzyjemnie. Potrząsnął dyskretnie głową, przenosząc uwagę dalej od siebie – choć nie do końca, bo opowieść Charlie, coraz wyraźniej zarysowująca sylwetkę zaginionej siostry, wydawała się w niewytłumaczalny sposób znajoma. – Mieszkacie razem? – zapytał, mimowolnie sięgając wspomnieniami do czasów, kiedy mieszkał sam, w zbyt dużym jak dla jednej osoby mieszkaniu w centrum Londynu, zagłuszając panującą w pustych pokojach ciszę muzyką z drogiego gramofonu i alkoholem wypijanym z piętrzących się coraz wyżej szklanek. To właśnie wtedy pozbawiona dźwięków przestrzeń zaczęła powodować u niego niewyjaśniony niepokój, który nawet dzisiaj niwelował brzęczącym gdzieś w tle radiem, za każdym razem, gdy tylko zostawał w Sennen sam. Miał nadzieję, że Charlene miała do kogo się zwrócić; że nie była sama z duchami przeszłości. – Tylko we dwie, czy?.. – Nie chciał drążyć, wtykać nosa w sprawy, które go nie dotyczyły, ale mimowolnie wciąż wracał myślami do listu, który wysłała mu na święta; tęskniąc za siostrą, a jednocześnie odnajdując miejsce na troskę o to, czy on – obcy czarodziej – przypadkiem nie spędzał gwiazdki samotnie. – Czy mógłbym jakoś pomóc? – zapytał wreszcie. Nie z grzeczności, w jego głosie odbijała się szczerość. – Charlie, jeżeli potrzebujesz czegokolwiek, wystarczy, że powiesz. Mówię poważnie – dodał. Nie proponując pożyczki, nie oferując zaciągania długów – choć sam miał problem z ustaleniem, co właściwie nim kierowało, i skąd brała się ta wewnętrzna potrzeba udzielenia jej wsparcia. Nie przyjaźnili się, nie miał już prawie przyjaciół – kim więc dla siebie byli, i co łączyło ich poza wspólną walką? Doceniał ją, podziwiał jej umiejętności, był też wdzięczny za szansę, którą mu ofiarowała, ale żadna z tych rzeczy nie tłumaczyła przecież faktu, że otwierał przed nią drzwi, które do tej pory zdawały się zamknięte na dobre, chronione starannie nałożonymi warstwami ochronnych barier. Czy sprawiła to atmosfera tego miejsca, miękkie światło drżących lampionów, fotografie na ceglanych ścianach, ciche szepty, odbijające się od klaustrofobicznie niskiego sufitu? Może mógłby o to zapytać, poprosić o pomoc w manewrowaniu pomiędzy zawiłymi korytarzami ich znajomości – ale nawet gdyby chciał, nie wiedziałby, jak sformułować pytanie. Więc zwyczajnie tego nie robił, przestając kwestionować urwane gesty i zwyczajnie idąc za radą własnego przeczucia, przekonującego go – wbrew rozsądkowi – że rzeczywiście nie tylko mógł, ale i powinien jej zaufać, zamiast zapobiegawczo oddzielać się nieprzekraczalnym murem od każdego, kto mógłby za niego zajrzeć – i odnaleźć prawdę.
Jego imię, wypowiedziane w niezwykłej przestrzeni po raz drugi, tym razem zaskoczyło go mniej – w przeciwieństwie do drobnych palców zaciskających się na ułamek sekundy na jego ramieniu, i wywołujących niespodziewaną falę ciepła, utrzymującego się jeszcze na chwilę po tym, gdy Charlene cofnęła dłoń. Spojrzał najpierw w dół, następnie przenosząc wzrok na jej twarz i jasne włosy, oświetlone ciepłym światłem lampionów. Chciał odwzajemnić gest, dodać jej otuchy – ale nie wiedział jak, bo żaden, który przychodził mu do głowy, nie wydawał się odpowiedni; nie cofnął się jednak, zamiast tego pozwalając wargom wygiąć się w coś na kształt pozbawionego wesołości uśmiechu. – O ile w ogóle będzie wiedział o moim istnieniu. Arystokracja uznała mnie za zmarłego, nim on – zawahał się – nim Jamie urośnie na tyle, by to zrozumieć, wszyscy dookoła niego uwierzą już w kłamstwo, które sami wymyślili. – Tego chyba obawiał się najbardziej, choć trudno było mu przyznać to na głos: że bał się rozpłynięcia w nicości, całkowitego wymazania z tego świata, za który postanowił oddać własne życie. Że to wszystko koniec końców nie będzie miało żadnego znaczenia, że poświęcał się po nic – że nic, co robił, nie miało sensu. – Myślisz, że jesteśmy w stanie zwyciężyć? – zapytał po chwili, nie do końca pewien, czy szukał u niej potwierdzenia, czy ostatecznego zaprzeczenia, które na dobre już sprowadziłoby go na ziemię. Pamiętał, że sądził, że zmienia coś, przemawiając na Stonehenge, że jest w stanie zrobić jakąś różnicę, czasami wciąż w to wierzył, jak teraz, myśląc o dziecku, którego istnienie z jakiegoś niewyjaśnionego powodu dawało mu nadzieję – ale później rozglądał się dookoła siebie, na ilość skrzących się pod sufitem lampionów, na długość kolumn z nekrologami w Proroku Codziennym, przypominał sobie czarne, łopoczące nad Salisbury płaszcze dementorów, i czuł się przytłoczony: jak nieśmiałek, próbujący samodzielnie powstrzymać od upadku przechylające się coraz mocniej drzewo.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
To, że doświadczyła straty, sprawiało że tym łatwiej potrafiła zrozumieć cierpienie innych, którzy przechodzili przez coś podobnego. Zaginięcie członka rodziny nie było już tylko abstrakcyjnym konceptem, a czymś namacalnym, co odczuła na własnej skórze. Wiedziała jak beznadziejne i bolesne jest czekanie na jakąkolwiek wieść.
W przypadku Percivala relacje rodzinne na pewno były sprawą skomplikowaną i zawiłą, nie tak prostą i oczywistą jak u niej. Ale rodzina nadal była rodziną. Czy w ogóle dało się nienawidzić najbliższych, z którymi spędziło się tyle lat, nawet pomimo różnic w poglądach? Czy można było przejść obojętnie nad zniknięciem bliskiej osoby nawet jeśli ta robiła złe rzeczy? Charlie wpojono bardzo silne rodzinne więzi, ale nie wiedziała, jak to wygląda u szlachetnych rodów. Czy ich członkowie też byli ze sobą tak blisko, jak blisko byli ze sobą Leightonowie, zwyczajni ludzie bez szumnego rodowodu, którym żaden nestor nie kazał wyrzucać z serc członków rodziny?
- Z mojej perspektywy? Zapewne złym człowiekiem, ale dla ciebie bratem, z którym pewnie spędziłeś wiele lat – odezwała się. Julius Nott należał do nich, to prawda. Być może robił bardzo złe rzeczy, a prawie na pewno popierał ideę czystości krwi. Zapewne dla niej byłby wrogiem, kimś, kogo by się bała i kogo wolałaby nie spotkać na swojej drodze. Ale potrafiła zrozumieć, że mimo to Percival w jakiś sposób przeżył jego utratę, być może równie mocno jak ona zaginięcie Very. Nie chciała zastanawiać się, jak bardzo złe rzeczy robił Julius, choć w głębi duszy zastanawiała się, co robił Percival gdy należał do nich. Czy jedynie popierał ich idee, wyższość krwi czystej nad nieczystą, zanim zrozumiał że nie tędy droga do prawdziwie lepszego świata, i że lepszy świat można wywalczyć tylko dobrem, nie nienawiścią i uprzedzeniami? Jednak na pewno bardzo trudno było jednocześnie czuć sentyment do dawnej rodziny i do obecnych przyjaciół, gdy miało się świadomość, że osoby te będą przeciwko sobie walczyć. I że on sam też będzie musiał walczyć z tymi, których kiedyś nazywał bliskimi. A Charlie pozostawało się cieszyć, że ona nie miała takich problemów, bo naprawdę nie spodziewałaby się ujrzeć żadnego Leightona czy Wrighta po przeciwnej stronie barykady. Paradoksalnie to, że nie ukrywał się z uczuciami i nie udawał, że nienawidzi swojej rodziny, sprawiło że był bardziej autentyczny i zyskiwał w oczach Charlie.
- Każdy z nas sam decyduje, jaką podąża drogą. Oni wybrali swoją, ty swoją. Choć sama tego nie przeżywam staram się zrozumieć, że jest ci ciężko. Ale podejrzewam, że są i tacy którzy skreśliliby cię za sam fakt, kim się urodziłeś i w jakim punkcie przez jakiś czas się znajdowałeś – powiedziała, wciąż mówiąc bardzo cicho, tak, by słyszał ją tylko on. Wiedziała że nie wszyscy Zakonnicy akceptowali nawróconego Percivala. Ale ona miała okazję już kilkukrotnie go spotkać i nie potrafiła go nienawidzić. Nie mogła. Nie chciała. Widziała w nim bardziej ofiarę złego systemu, w którym wyrósł, niż prawdziwie złego człowieka. Czy gdyby był zły, w ogóle pojawiłaby się w nim refleksja i chęć zmiany? Czy zaryzykowałby wszystkim, co miał? Czy odrzuciłby rodzinę i wygodne życie, które wiódł? – Ale... czy tu nie powinno chodzić właśnie o to, by zerwać z nienawidzeniem innych tylko za to, kim się urodzili? By nie robić tego samego co oni, tylko w drugą stronę?
Czy odrzucając czarodziejów czystej krwi tylko za urodzenie nie popisywaliby się hipokryzją? Dla Charlie tym właśnie to było, a przecież ona wierzyła w równość. W to, że w każdej grupie społecznej mogą być zarówno dobrzy, jak i źli ludzie, i sama krew nie determinowała niczego. Ani umiejętności ani człowieczeństwa. Dlatego, mimo pewnego dystansu jaki miała wobec wysoko urodzonych z racji samej przepaści pochodzenia i wychowania, nie skreśliła Percivala za to, że do niedawna był Nottem, bo nigdy nie dał jej odczuć, że uważa ją za coś gorszego. Większym problemem była przynależność do rycerzy, ale zaufała decyzji gwardzistów i Bena, który zaufał Percivalowi na tyle, by uczynić go sojusznikiem. Pod wieczystą przysięgą, ale zawsze. Niemniej jednak uprzedzenia i nienawiść były złą drogą, napędzały spiralę negatywnych wydarzeń zamiast realnie zmienić świat i uczynić go miejscem, w którym każdy czarodziej i mugol będzie bezpieczny. Ona chciała kierować się wyższymi pobudkami, nie zniżać się do poziomu ludzi, którzy wartościowali innych na podstawie kryteriów pochodzenia. Poza tym widziała w Percivalu dobro, którego inni być może nie chcieli widzieć, ale ona widziała. Choć może była to po prostu jej życiowa naiwność, serce na dłoni i wiara w ludzi.
- Tak – przytaknęła. – We dwie. Vera zamieszkała w Londynie jako pierwsza, gdy skończyła Hogwart. Ja dołączyłam rok później, gdy również skończyłam szkołę... i chciałam być bliżej kursu alchemicznego w Mungu. Razem było łatwiej i raźniej w tym wielkim, obcym mieście. – Nie był to jedyny powód; wyprowadziła się z ukochanej Kornwalii nie tylko po to, by mieć blisko do miejsca nauki, a potem pracy, ale chciała uciec od grobowej atmosfery, jaka zaległa w domu po śmierci Helen. Później miała wyrzuty sumienia, że postąpiła tak egoistycznie, zamiast pozostać przy pogrążonej w depresji mamie, jednak Vera zapewniała ją, że postąpiła słusznie. Spędzając większość czasu w Mungu i tak nie mogłaby być przy mamie za dnia, a popołudniami i tak wracał ojciec. Starała się jednak bywać w Kornwalii najczęściej jak mogła, czasem teleportując się tam w jakieś luźniejsze popołudnia lub w weekendy. A gdy mama odwiedzała czasem magipsychiatrę w Mungu, by zapisał jej kolejne dawki antydepresyjnych mikstur, starała się być w pobliżu i wspierać ją.
W Londynie prawdopodobnie mieszkało więcej czarodziejów niż gdziekolwiek indziej, i nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę bliskość najważniejszych instytucji, jak Ministerstwo, Mung i wiele innych. One były tu we dwie, uwiły sobie wspólne siostrzane gniazdko, ale potem Very zabrakło i Charlie została w nim sama, czując się przeraźliwie osamotniona.
Czy Percival też czuł się tak osamotniony, gdy pozbyła się go rodzina? Dlatego właśnie napisała tamten list, bo już wiedziała jak boli samotność, choć ona nadal mogła odwiedzić na święta rodziców, nie musiała ich spędzić całkiem sama, jak bała się, że robi to były Nott. Po wcześniejszych spotkaniach i smoczej wyprawie zdążyła go polubić. Miał trudną przeszłość i sumienie obciążone pokaźnym bagażem, ale mimo to wyciągnęła do niego rękę.
- Na razie jakoś daję sobie radę, ale... dziękuję. Gdybym kiedyś potrzebowała pomocy, dam znać. Ja również postaram się pomóc na miarę moich możliwości, gdybyś potrzebował jakiegoś eliksiru lub mojej wiedzy. – Bo w tym akurat była dobra, więc mogła zaoferować mikstury, gdyby potrzebował czegoś konkretnego. Ewentualnie pomoc w innej dziedzinie wiedzy, na której się znała.
Uśmiechnęła się ciepło. I na nią działała atmosfera tego miejsca, przepełniona nostalgią, tęsknotą za tymi, którzy odeszli. To miejsce było naprawdę niezwykłe, choć czuła się, jakby oprócz namacalnie istniejących czarodziejów błąkały się tu też zagubione dusze tych, którzy mieli już nie wrócić. Czy Vera także była wśród nich? Spojrzała znowu na lampion, płonący jak nadzieja w jej sercu. A nadzieja umierała ostatnia.
On też mógł mieć nadzieję na to, że jego syn doczeka tego lepszego, bezpieczniejszego świata, w którym będzie mógł być szczęśliwy. Percival na pewno chciał dla niego jak najlepiej, ale przez komplikacje byli od siebie oddzieleni. Nie mógł już być przy żonie i dziecku, to kolejna rzecz, którą poświęcił. Czy żałował?
- Może jednak pewnego dnia uda się sprawić, by o tobie usłyszał i zrozumiał, że jego ojciec próbował zawalczyć o lepszy świat? Jeśli nie teraz to... kiedyś? – zastanowiła się. Pytanie tylko, na kogo wyrośnie ten chłopiec i czy nie będzie mieć do swego ojca żalu o to, że przedłożył zbawianie świata nad bycie z nim? Każde dziecko pragnęło przede wszystkim rodziny obok siebie, a nie istniejącego tylko w teorii bohatera, którego nigdy nie pozna. Nie wiadomo też, ilu z nich dożyje końca wojny, ale jeśli Percival jej nie przetrwa, może ktoś z jego przyjaciół będzie mógł odnaleźć jego syna i powiedzieć mu prawdę o jego ojcu. – Jamie? Czyżby otrzymał imię po Benie? – zaciekawiła się nagle usłyszanym imieniem, zastanawiając się, jak to możliwe, że ktoś w szlacheckim świecie nadał dziecku wyklętego zdrajcy imię jego przyjaciela; pamiętała, że na Benjamina czasem wołano Jaimie, więc jakoś tak jej się skojarzyło.
- Musimy być dobrej myśli. Bo co innego nam pozostało? Tylko światło może rozgonić mrok. – Ich przeciwnicy byli okrutni i niebezpieczni. Zakon również będzie musiał sięgnąć po rozwiązania niekoniecznie moralne, ale czasy pokoju dobiegły końca. W książkach z reguły zwyciężało dobro, ale czy w prawdziwym świecie też tak będzie? Przyszłość nigdy nie jawiła jej się równie mrocznie i niepewnie, wysysając z niej chęci do wybiegania marzeniami do przodu tak, jak lubiła to robić kiedyś, snując plany przyszłej kariery naukowej, godzonej rzecz jasna z życiem rodzinnym, które również chciała mieć. A teraz myśli koncentrowały się na bliskiej przyszłości, na pracy i Zakonie. Dlatego nadal nie myślała aktywniej nad żadnymi badaniami, bo priorytetem była praca dla Munga i dbanie o bieżące potrzeby eliksiralne Zakonników. No i nadal zbyt mocno pochłaniały ją sprawy rodzinne: zaginięcie Very, depresja mamy i obawy o to, że któreś z rodziców też może w jakiś sposób ucierpieć.
W przypadku Percivala relacje rodzinne na pewno były sprawą skomplikowaną i zawiłą, nie tak prostą i oczywistą jak u niej. Ale rodzina nadal była rodziną. Czy w ogóle dało się nienawidzić najbliższych, z którymi spędziło się tyle lat, nawet pomimo różnic w poglądach? Czy można było przejść obojętnie nad zniknięciem bliskiej osoby nawet jeśli ta robiła złe rzeczy? Charlie wpojono bardzo silne rodzinne więzi, ale nie wiedziała, jak to wygląda u szlachetnych rodów. Czy ich członkowie też byli ze sobą tak blisko, jak blisko byli ze sobą Leightonowie, zwyczajni ludzie bez szumnego rodowodu, którym żaden nestor nie kazał wyrzucać z serc członków rodziny?
- Z mojej perspektywy? Zapewne złym człowiekiem, ale dla ciebie bratem, z którym pewnie spędziłeś wiele lat – odezwała się. Julius Nott należał do nich, to prawda. Być może robił bardzo złe rzeczy, a prawie na pewno popierał ideę czystości krwi. Zapewne dla niej byłby wrogiem, kimś, kogo by się bała i kogo wolałaby nie spotkać na swojej drodze. Ale potrafiła zrozumieć, że mimo to Percival w jakiś sposób przeżył jego utratę, być może równie mocno jak ona zaginięcie Very. Nie chciała zastanawiać się, jak bardzo złe rzeczy robił Julius, choć w głębi duszy zastanawiała się, co robił Percival gdy należał do nich. Czy jedynie popierał ich idee, wyższość krwi czystej nad nieczystą, zanim zrozumiał że nie tędy droga do prawdziwie lepszego świata, i że lepszy świat można wywalczyć tylko dobrem, nie nienawiścią i uprzedzeniami? Jednak na pewno bardzo trudno było jednocześnie czuć sentyment do dawnej rodziny i do obecnych przyjaciół, gdy miało się świadomość, że osoby te będą przeciwko sobie walczyć. I że on sam też będzie musiał walczyć z tymi, których kiedyś nazywał bliskimi. A Charlie pozostawało się cieszyć, że ona nie miała takich problemów, bo naprawdę nie spodziewałaby się ujrzeć żadnego Leightona czy Wrighta po przeciwnej stronie barykady. Paradoksalnie to, że nie ukrywał się z uczuciami i nie udawał, że nienawidzi swojej rodziny, sprawiło że był bardziej autentyczny i zyskiwał w oczach Charlie.
- Każdy z nas sam decyduje, jaką podąża drogą. Oni wybrali swoją, ty swoją. Choć sama tego nie przeżywam staram się zrozumieć, że jest ci ciężko. Ale podejrzewam, że są i tacy którzy skreśliliby cię za sam fakt, kim się urodziłeś i w jakim punkcie przez jakiś czas się znajdowałeś – powiedziała, wciąż mówiąc bardzo cicho, tak, by słyszał ją tylko on. Wiedziała że nie wszyscy Zakonnicy akceptowali nawróconego Percivala. Ale ona miała okazję już kilkukrotnie go spotkać i nie potrafiła go nienawidzić. Nie mogła. Nie chciała. Widziała w nim bardziej ofiarę złego systemu, w którym wyrósł, niż prawdziwie złego człowieka. Czy gdyby był zły, w ogóle pojawiłaby się w nim refleksja i chęć zmiany? Czy zaryzykowałby wszystkim, co miał? Czy odrzuciłby rodzinę i wygodne życie, które wiódł? – Ale... czy tu nie powinno chodzić właśnie o to, by zerwać z nienawidzeniem innych tylko za to, kim się urodzili? By nie robić tego samego co oni, tylko w drugą stronę?
Czy odrzucając czarodziejów czystej krwi tylko za urodzenie nie popisywaliby się hipokryzją? Dla Charlie tym właśnie to było, a przecież ona wierzyła w równość. W to, że w każdej grupie społecznej mogą być zarówno dobrzy, jak i źli ludzie, i sama krew nie determinowała niczego. Ani umiejętności ani człowieczeństwa. Dlatego, mimo pewnego dystansu jaki miała wobec wysoko urodzonych z racji samej przepaści pochodzenia i wychowania, nie skreśliła Percivala za to, że do niedawna był Nottem, bo nigdy nie dał jej odczuć, że uważa ją za coś gorszego. Większym problemem była przynależność do rycerzy, ale zaufała decyzji gwardzistów i Bena, który zaufał Percivalowi na tyle, by uczynić go sojusznikiem. Pod wieczystą przysięgą, ale zawsze. Niemniej jednak uprzedzenia i nienawiść były złą drogą, napędzały spiralę negatywnych wydarzeń zamiast realnie zmienić świat i uczynić go miejscem, w którym każdy czarodziej i mugol będzie bezpieczny. Ona chciała kierować się wyższymi pobudkami, nie zniżać się do poziomu ludzi, którzy wartościowali innych na podstawie kryteriów pochodzenia. Poza tym widziała w Percivalu dobro, którego inni być może nie chcieli widzieć, ale ona widziała. Choć może była to po prostu jej życiowa naiwność, serce na dłoni i wiara w ludzi.
- Tak – przytaknęła. – We dwie. Vera zamieszkała w Londynie jako pierwsza, gdy skończyła Hogwart. Ja dołączyłam rok później, gdy również skończyłam szkołę... i chciałam być bliżej kursu alchemicznego w Mungu. Razem było łatwiej i raźniej w tym wielkim, obcym mieście. – Nie był to jedyny powód; wyprowadziła się z ukochanej Kornwalii nie tylko po to, by mieć blisko do miejsca nauki, a potem pracy, ale chciała uciec od grobowej atmosfery, jaka zaległa w domu po śmierci Helen. Później miała wyrzuty sumienia, że postąpiła tak egoistycznie, zamiast pozostać przy pogrążonej w depresji mamie, jednak Vera zapewniała ją, że postąpiła słusznie. Spędzając większość czasu w Mungu i tak nie mogłaby być przy mamie za dnia, a popołudniami i tak wracał ojciec. Starała się jednak bywać w Kornwalii najczęściej jak mogła, czasem teleportując się tam w jakieś luźniejsze popołudnia lub w weekendy. A gdy mama odwiedzała czasem magipsychiatrę w Mungu, by zapisał jej kolejne dawki antydepresyjnych mikstur, starała się być w pobliżu i wspierać ją.
W Londynie prawdopodobnie mieszkało więcej czarodziejów niż gdziekolwiek indziej, i nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę bliskość najważniejszych instytucji, jak Ministerstwo, Mung i wiele innych. One były tu we dwie, uwiły sobie wspólne siostrzane gniazdko, ale potem Very zabrakło i Charlie została w nim sama, czując się przeraźliwie osamotniona.
Czy Percival też czuł się tak osamotniony, gdy pozbyła się go rodzina? Dlatego właśnie napisała tamten list, bo już wiedziała jak boli samotność, choć ona nadal mogła odwiedzić na święta rodziców, nie musiała ich spędzić całkiem sama, jak bała się, że robi to były Nott. Po wcześniejszych spotkaniach i smoczej wyprawie zdążyła go polubić. Miał trudną przeszłość i sumienie obciążone pokaźnym bagażem, ale mimo to wyciągnęła do niego rękę.
- Na razie jakoś daję sobie radę, ale... dziękuję. Gdybym kiedyś potrzebowała pomocy, dam znać. Ja również postaram się pomóc na miarę moich możliwości, gdybyś potrzebował jakiegoś eliksiru lub mojej wiedzy. – Bo w tym akurat była dobra, więc mogła zaoferować mikstury, gdyby potrzebował czegoś konkretnego. Ewentualnie pomoc w innej dziedzinie wiedzy, na której się znała.
Uśmiechnęła się ciepło. I na nią działała atmosfera tego miejsca, przepełniona nostalgią, tęsknotą za tymi, którzy odeszli. To miejsce było naprawdę niezwykłe, choć czuła się, jakby oprócz namacalnie istniejących czarodziejów błąkały się tu też zagubione dusze tych, którzy mieli już nie wrócić. Czy Vera także była wśród nich? Spojrzała znowu na lampion, płonący jak nadzieja w jej sercu. A nadzieja umierała ostatnia.
On też mógł mieć nadzieję na to, że jego syn doczeka tego lepszego, bezpieczniejszego świata, w którym będzie mógł być szczęśliwy. Percival na pewno chciał dla niego jak najlepiej, ale przez komplikacje byli od siebie oddzieleni. Nie mógł już być przy żonie i dziecku, to kolejna rzecz, którą poświęcił. Czy żałował?
- Może jednak pewnego dnia uda się sprawić, by o tobie usłyszał i zrozumiał, że jego ojciec próbował zawalczyć o lepszy świat? Jeśli nie teraz to... kiedyś? – zastanowiła się. Pytanie tylko, na kogo wyrośnie ten chłopiec i czy nie będzie mieć do swego ojca żalu o to, że przedłożył zbawianie świata nad bycie z nim? Każde dziecko pragnęło przede wszystkim rodziny obok siebie, a nie istniejącego tylko w teorii bohatera, którego nigdy nie pozna. Nie wiadomo też, ilu z nich dożyje końca wojny, ale jeśli Percival jej nie przetrwa, może ktoś z jego przyjaciół będzie mógł odnaleźć jego syna i powiedzieć mu prawdę o jego ojcu. – Jamie? Czyżby otrzymał imię po Benie? – zaciekawiła się nagle usłyszanym imieniem, zastanawiając się, jak to możliwe, że ktoś w szlacheckim świecie nadał dziecku wyklętego zdrajcy imię jego przyjaciela; pamiętała, że na Benjamina czasem wołano Jaimie, więc jakoś tak jej się skojarzyło.
- Musimy być dobrej myśli. Bo co innego nam pozostało? Tylko światło może rozgonić mrok. – Ich przeciwnicy byli okrutni i niebezpieczni. Zakon również będzie musiał sięgnąć po rozwiązania niekoniecznie moralne, ale czasy pokoju dobiegły końca. W książkach z reguły zwyciężało dobro, ale czy w prawdziwym świecie też tak będzie? Przyszłość nigdy nie jawiła jej się równie mrocznie i niepewnie, wysysając z niej chęci do wybiegania marzeniami do przodu tak, jak lubiła to robić kiedyś, snując plany przyszłej kariery naukowej, godzonej rzecz jasna z życiem rodzinnym, które również chciała mieć. A teraz myśli koncentrowały się na bliskiej przyszłości, na pracy i Zakonie. Dlatego nadal nie myślała aktywniej nad żadnymi badaniami, bo priorytetem była praca dla Munga i dbanie o bieżące potrzeby eliksiralne Zakonników. No i nadal zbyt mocno pochłaniały ją sprawy rodzinne: zaginięcie Very, depresja mamy i obawy o to, że któreś z rodziców też może w jakiś sposób ucierpieć.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Gdy był młodszy, lubił czasami wyobrażać sobie, jak wyglądałoby jego życie, gdyby urodził się kimś innym. Nie Nottem, nie potomkiem twórcy Skorowidzu, nie spadkobiercą wielopokoleniowego dziedzictwa, ciążącego mu na chudych barkach jak płaszcz utkany z czystego ołowiu; kimś zwyczajnym – siódmym z kolei synem zielarki i niskiego szczeblem urzędnika, zafascynowanym smokami chłopcem z magicznej wioski, którego status krwi nikogo by nie obchodził. Momentami wydawało mu się, że takie życie byłoby dla niego nieznośne, że brakowałoby mu tej niezwykłości, rozległych lasów Sherwood, muzyki niosącej się lśniącymi korytarzami, szczupłych palców matki uderzających o pianino; częściej odczuwał tęsknotę, niewyjaśnioną i kompletnie pozbawioną sensu – bo jak mógł tęsknić za czymś, co nigdy nie było jego? Te wizje, mgliste i wykrzywione nierównym zwierciadłem arystokratycznego wychowania, z całą pewnością niewiele miały wspólnego z rzeczywistością – utkane głównie z przywożonych z wakacji opowieści Bena, przypominały bardziej tkaninę pozszywaną z kolorowych, niepasujących do siebie elementów – ale wystarczyły, by zasiać w nim marzenie o świecie pozbawionym podziałów, w którym dorośli nie wpychaliby swoich dzieci na wytyczone z alchemiczną precyzją ścieżki, a jedynie wskazywali właściwy kierunek; w którym dalekosiężne plany wywoływałyby ekscytację, a nie gorzkie wyrzuty sumienia, i w którym nie musiałby wybierać: między nimi, a nim, między tym, co kochał, a tym, czego od zawsze pragnął.
To była tylko mrzonka, ułuda, stłumiona niezwykle szybko surową ręką ojca, wypalona z krwioobiegu gorącem płomienia, liżącego jego przedramiona – ale choć przez lata przykryły ją grube warstwy zepsucia i piętrzące się góry błędów, to chyba nigdy tak naprawdę nie zdołał się jej pozbyć; i może właśnie dlatego był dzisiaj tutaj, odarty z nazwiska i tytułów, wepchnięty w tę utęsknioną w młodości zwyczajność – zastanawiając się, dlaczego dopiero teraz; dlaczego nie znalazł w sobie wystarczająco wiele odwagi wcześniej? Odpowiedź na to pytanie zamajaczyła na krawędzi jego świadomości niemal natychmiast, obleczona w słowa Charlene: to rodzina była tym, co przez te wszystkie lata trzymało go przy ziemi, owszem – dając stabilny grunt pod nogami, ale też dusząc, tłamsząc i dławiąc; a on godził się na to wszystko, wybaczał okrucieństwo, poświęcał własne przekonanie w imię chronienia wpojonych wartości – dopóki obezwładniający strach nie kazał mu poderwać się z kamiennej ławy prastarego kręgu. To nie odrzucenie go wtedy przerażało – a świadomość, że nieistotne, do czego jeszcze posuną się jego bliscy, będzie ich w nieskończoność usprawiedliwiał, wybaczał i pomagał, przyczyniając się go nieuchronnej zguby wszystkiego, co było mu drogie. – Zbyt wiele – odpowiedział tylko cicho, nie do końca wiedząc, co zrobić z tym zrozumieniem, które mu oferowała. Nie chciał go nadużywać ani odrzucać, szukał więc złotego środka, nie mając pojęcia, czy w ogóle istniał. – Nie tylko dlatego, Charlie – zaoponował cicho. Rozumiał tych, którzy mu nie ufali; na pewien sposób rozumiał ich bardziej, niż pozostałych, oferujących mu kolejne szanse na zaciągnięty kredyt, którego mógł nigdy nie zdążyć spłacić. Takie ryzyko, z logicznego punktu widzenia, nie miało sensu. – Znam ludzi, którzy wychowywali się w podobnych rodzinach, którym rysowano przed oczami te same prawdy – Lucindę, Foxa – a których mimo to trudno byłoby oskarżyć o to, że celowo uczynili komuś krzywdę. Ja skrzywdziłem wielu ludzi, niektórych świadomie, innych nie – i owszem, przez pewien czas robiłem to dlatego, że nie widziałem dla siebie innej drogi, ale był też okres, w którym po prostu było mi z tym wygodnie. – Tak było prościej: nie musieć szukać tłumaczeń, przed sobą i przed innymi, zrzucić winę na karb rzeczywistości. Tak funkcjonował świat, tym się urodziłem – ile razy powtarzał w nieskończoność te wymówki, dopóki sam w nie nie uwierzył? – Wybacz mi, nie odrzucam twoich słów – ale nie chciałbym też, żebyś opierała się na fałszywym obrazie kogoś, kto czynił zło, bo nie miał innego wyjścia. Wyjście istniało, po prostu długo upierałem się przy tym, by je ignorować. – To nie było łatwe, wypowiadać podobne słowa w kierunku jednej z niewielu osób, które zdawały się gotowe, by dać mu szansę – ale może właśnie dlatego czuł, że powinien był to zrobić; jeśli miał budować, nie chciał robić tego na kłamstwach czy niedopowiedzeniach, bo wiedział już, jak widowiskowo i boleśnie waliły się podobne konstrukcje. – I tak, myślę, że to piękna wizja – ale na razie tylko wizja – odpowiedział ze smutkiem, przelewającym się między głoskami. – Bardzo niewielu podejmuje tyle wysiłku, żeby zrozumieć drugą stronę, co ty, Charlie – dodał, uśmiechając się lekko; z podziwem i wdzięcznością, myśląc również o tym, jak bardzo było to niesprawiedliwie: że tacy, jak ona, raz po raz doświadczali straty, podczas gdy inni uparcie jej unikali, mimo przeciwności utrzymując się na powierzchni.
Milczał przez dłuższą chwilę, wysłuchując jej słów, zastanawiając się, jak to było możliwe, że mimo tego wszystkiego, próżno było szukać w nich gniewu: na otaczającą ich rzeczywistość, na czarodziejski świat, na niego. Pamiętał, że kiedy on stracił wszystko, wracając na tarczy z przeklętej wyprawy do Peru, rzucał złością i nienawiścią na oślep, najczęściej trafiając w tych, którzy wcale na nie nie zasługiwali; Bena przede wszystkim, ale i Belvinę, Isabelle, swoją rodzinę; sprawianie cierpienia w pewien sposób odciągało uwagę od jego własnego, z którym nie potrafił sobie poradzić – ale być może Charlene nie miała w sobie aż tak destrukcyjnych i egoistycznych odruchów. A może po prostu kierowała je do wewnątrz – lub tłumiła w sobie, inaczej zabijając samotność? – Wiesz, gdybyś miała ochotę odwiedzić Kornwalię – odezwał się w końcu, po chwili zawahania – to zawsze możesz wpaść w odwiedziny. Zacząłem pracować nad pewnym projektem, przy którym mógłbym skorzystać z twojej pomocy. Mówiłaś kiedyś, że interesujesz się zielarstwem?.. – Mogło mu się wydawać, mógł źle pamiętać – ale jeżeli popełnił pomyłkę, na pewno miała go w tym uświadomić. Celowo też wspomniał o kiełkującym mu dopiero w głowie pomyśle, tknięty nagłym wrażeniem, że tym, co mogło pomóc Charlene, było skupienie się na pomocy innym; znał kilkoro takich ludzi, choć nie było ich wielu – altruizm należał do rzadkości.
Nie potrafił nie odwzajemnić ciepłego uśmiechu, który rozjaśnił na moment jej twarz; podążył też spojrzeniem w ślad za jej wzrokiem, zawieszając go na płonącym jasno lampionie. Nadzieja była ciekawym i przerażającym tworem, mogącym jednocześnie przywrócić siły, jak i zniszczyć kogoś do cna; trudno było jednak zupełnie się jej pozbyć. Może nie na darmo mówiono, że umierała ostatnia. – Może – przytaknął cicho. Prawdę mówiąc, bał się wybiegać myślami aż tak daleko, pewien, że i tak nie dożyje końca wojny. Czasami nie chciał jej dożyć, świadom, że jedynym, co na niego tam czekało, był Wizengamot; w innych dniach, tych jaśniejszych, dostrzegał też inne możliwości, zbyt jednak śmiałe i piękne, by odważył się mówić o nich głośno.
Odchrząknął nerwowo w reakcji na jej następne pytanie, nie spodziewając się, że od razu skojarzy zdrobniałe imię z Benem; czy był aż tak oczywisty? Zerknął na nią, szukając w jej twarzy podejrzeń, drugiego dna, podstępu – niczego takiego jednak nie znalazł. Zdawała się zwyczajnie ciekawa, a on chyba był jej winien przynajmniej szczerość. – I tak, i nie – odpowiedział szczerze, uśmiechając się mimowolnie, i bezwiednie sięgając dłonią do karku, by podrapać się w geście jednoznacznie wyrażającym zmieszanie. – Nazywa się James Benjamin. – Jamie mogło właściwie odnosić się do obu imion, i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że był to ze strony Isabelle zabieg celowy: spełnienie jego prośby przy równoczesnym uchronieniu ich dziecka przed zbyt jawnymi skojarzeniami i oskarżeniami. Zawsze była mądra – musiał jej to przyznać, to ta mądrość zwróciła zresztą jego uwagę lata temu, gdy oboje byli jeszcze młodsi i bardziej beztroscy. – Uratował mi życie więcej niż raz. Ben – odezwał się po chwili, opuszczając spojrzenie gdzieś w dół, na pokrytą setką odcisków butów posadzkę. Nie wiedział, dlaczego czuł potrzebę, żeby się usprawiedliwić, wytłumaczyć; a może wcale nie o wymówkę tu chodziło. Może po prostu chciał, żeby ktoś o tym wiedział. – Wydawało mi się to właściwe. – Przekazanie jego imienia dziecku, uwiecznienie w kimś, kto – mimo że nie miał jeszcze okazji go poznać – był mu najdroższy na świecie.
Zaśmiał się cicho, kiwając głową, poważniejąc jednak niemal natychmiast. – Mam nadzieję, że nam się to uda. Widziałem ten mrok na własne oczy – i zrobiłbym wszystko, żeby nie rozprzestrzenił się dalej – odparł prawie szeptem. Mówili o odległej przyszłości, oddzielonej od nich setką okrucieństw i cierpienia, śmierci i poświęceń; ale wydawało mu się, że oboje o tym wiedzieli. – Zdaje się, że dzisiaj nie zapalę tu żadnego lampionu – odezwał się po chwili, ponownie przenosząc spojrzenie na lewitujący pod niskim sufitem festiwal świateł. Nie był gotowy. – Chciałabyś tu jeszcze zostać? Czy może masz ochotę na spacer? Chyba zbliżamy się do pełnej godziny. – Tylko wtedy otwierało się prowadzące z powrotem do Big Bena, magicznie zabezpieczone przejście; wyciągnął ramię w jej stronę, posyłając pytające, ale nie ponaglające spojrzenie. Nie był pewien, czy nie miała już dość jego towarzystwa, ale on zdecydowanie nie tęsknił jeszcze za samotnością. Wątpił, czy kiedykolwiek jeszcze miał za nią zatęsknić.
To była tylko mrzonka, ułuda, stłumiona niezwykle szybko surową ręką ojca, wypalona z krwioobiegu gorącem płomienia, liżącego jego przedramiona – ale choć przez lata przykryły ją grube warstwy zepsucia i piętrzące się góry błędów, to chyba nigdy tak naprawdę nie zdołał się jej pozbyć; i może właśnie dlatego był dzisiaj tutaj, odarty z nazwiska i tytułów, wepchnięty w tę utęsknioną w młodości zwyczajność – zastanawiając się, dlaczego dopiero teraz; dlaczego nie znalazł w sobie wystarczająco wiele odwagi wcześniej? Odpowiedź na to pytanie zamajaczyła na krawędzi jego świadomości niemal natychmiast, obleczona w słowa Charlene: to rodzina była tym, co przez te wszystkie lata trzymało go przy ziemi, owszem – dając stabilny grunt pod nogami, ale też dusząc, tłamsząc i dławiąc; a on godził się na to wszystko, wybaczał okrucieństwo, poświęcał własne przekonanie w imię chronienia wpojonych wartości – dopóki obezwładniający strach nie kazał mu poderwać się z kamiennej ławy prastarego kręgu. To nie odrzucenie go wtedy przerażało – a świadomość, że nieistotne, do czego jeszcze posuną się jego bliscy, będzie ich w nieskończoność usprawiedliwiał, wybaczał i pomagał, przyczyniając się go nieuchronnej zguby wszystkiego, co było mu drogie. – Zbyt wiele – odpowiedział tylko cicho, nie do końca wiedząc, co zrobić z tym zrozumieniem, które mu oferowała. Nie chciał go nadużywać ani odrzucać, szukał więc złotego środka, nie mając pojęcia, czy w ogóle istniał. – Nie tylko dlatego, Charlie – zaoponował cicho. Rozumiał tych, którzy mu nie ufali; na pewien sposób rozumiał ich bardziej, niż pozostałych, oferujących mu kolejne szanse na zaciągnięty kredyt, którego mógł nigdy nie zdążyć spłacić. Takie ryzyko, z logicznego punktu widzenia, nie miało sensu. – Znam ludzi, którzy wychowywali się w podobnych rodzinach, którym rysowano przed oczami te same prawdy – Lucindę, Foxa – a których mimo to trudno byłoby oskarżyć o to, że celowo uczynili komuś krzywdę. Ja skrzywdziłem wielu ludzi, niektórych świadomie, innych nie – i owszem, przez pewien czas robiłem to dlatego, że nie widziałem dla siebie innej drogi, ale był też okres, w którym po prostu było mi z tym wygodnie. – Tak było prościej: nie musieć szukać tłumaczeń, przed sobą i przed innymi, zrzucić winę na karb rzeczywistości. Tak funkcjonował świat, tym się urodziłem – ile razy powtarzał w nieskończoność te wymówki, dopóki sam w nie nie uwierzył? – Wybacz mi, nie odrzucam twoich słów – ale nie chciałbym też, żebyś opierała się na fałszywym obrazie kogoś, kto czynił zło, bo nie miał innego wyjścia. Wyjście istniało, po prostu długo upierałem się przy tym, by je ignorować. – To nie było łatwe, wypowiadać podobne słowa w kierunku jednej z niewielu osób, które zdawały się gotowe, by dać mu szansę – ale może właśnie dlatego czuł, że powinien był to zrobić; jeśli miał budować, nie chciał robić tego na kłamstwach czy niedopowiedzeniach, bo wiedział już, jak widowiskowo i boleśnie waliły się podobne konstrukcje. – I tak, myślę, że to piękna wizja – ale na razie tylko wizja – odpowiedział ze smutkiem, przelewającym się między głoskami. – Bardzo niewielu podejmuje tyle wysiłku, żeby zrozumieć drugą stronę, co ty, Charlie – dodał, uśmiechając się lekko; z podziwem i wdzięcznością, myśląc również o tym, jak bardzo było to niesprawiedliwie: że tacy, jak ona, raz po raz doświadczali straty, podczas gdy inni uparcie jej unikali, mimo przeciwności utrzymując się na powierzchni.
Milczał przez dłuższą chwilę, wysłuchując jej słów, zastanawiając się, jak to było możliwe, że mimo tego wszystkiego, próżno było szukać w nich gniewu: na otaczającą ich rzeczywistość, na czarodziejski świat, na niego. Pamiętał, że kiedy on stracił wszystko, wracając na tarczy z przeklętej wyprawy do Peru, rzucał złością i nienawiścią na oślep, najczęściej trafiając w tych, którzy wcale na nie nie zasługiwali; Bena przede wszystkim, ale i Belvinę, Isabelle, swoją rodzinę; sprawianie cierpienia w pewien sposób odciągało uwagę od jego własnego, z którym nie potrafił sobie poradzić – ale być może Charlene nie miała w sobie aż tak destrukcyjnych i egoistycznych odruchów. A może po prostu kierowała je do wewnątrz – lub tłumiła w sobie, inaczej zabijając samotność? – Wiesz, gdybyś miała ochotę odwiedzić Kornwalię – odezwał się w końcu, po chwili zawahania – to zawsze możesz wpaść w odwiedziny. Zacząłem pracować nad pewnym projektem, przy którym mógłbym skorzystać z twojej pomocy. Mówiłaś kiedyś, że interesujesz się zielarstwem?.. – Mogło mu się wydawać, mógł źle pamiętać – ale jeżeli popełnił pomyłkę, na pewno miała go w tym uświadomić. Celowo też wspomniał o kiełkującym mu dopiero w głowie pomyśle, tknięty nagłym wrażeniem, że tym, co mogło pomóc Charlene, było skupienie się na pomocy innym; znał kilkoro takich ludzi, choć nie było ich wielu – altruizm należał do rzadkości.
Nie potrafił nie odwzajemnić ciepłego uśmiechu, który rozjaśnił na moment jej twarz; podążył też spojrzeniem w ślad za jej wzrokiem, zawieszając go na płonącym jasno lampionie. Nadzieja była ciekawym i przerażającym tworem, mogącym jednocześnie przywrócić siły, jak i zniszczyć kogoś do cna; trudno było jednak zupełnie się jej pozbyć. Może nie na darmo mówiono, że umierała ostatnia. – Może – przytaknął cicho. Prawdę mówiąc, bał się wybiegać myślami aż tak daleko, pewien, że i tak nie dożyje końca wojny. Czasami nie chciał jej dożyć, świadom, że jedynym, co na niego tam czekało, był Wizengamot; w innych dniach, tych jaśniejszych, dostrzegał też inne możliwości, zbyt jednak śmiałe i piękne, by odważył się mówić o nich głośno.
Odchrząknął nerwowo w reakcji na jej następne pytanie, nie spodziewając się, że od razu skojarzy zdrobniałe imię z Benem; czy był aż tak oczywisty? Zerknął na nią, szukając w jej twarzy podejrzeń, drugiego dna, podstępu – niczego takiego jednak nie znalazł. Zdawała się zwyczajnie ciekawa, a on chyba był jej winien przynajmniej szczerość. – I tak, i nie – odpowiedział szczerze, uśmiechając się mimowolnie, i bezwiednie sięgając dłonią do karku, by podrapać się w geście jednoznacznie wyrażającym zmieszanie. – Nazywa się James Benjamin. – Jamie mogło właściwie odnosić się do obu imion, i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że był to ze strony Isabelle zabieg celowy: spełnienie jego prośby przy równoczesnym uchronieniu ich dziecka przed zbyt jawnymi skojarzeniami i oskarżeniami. Zawsze była mądra – musiał jej to przyznać, to ta mądrość zwróciła zresztą jego uwagę lata temu, gdy oboje byli jeszcze młodsi i bardziej beztroscy. – Uratował mi życie więcej niż raz. Ben – odezwał się po chwili, opuszczając spojrzenie gdzieś w dół, na pokrytą setką odcisków butów posadzkę. Nie wiedział, dlaczego czuł potrzebę, żeby się usprawiedliwić, wytłumaczyć; a może wcale nie o wymówkę tu chodziło. Może po prostu chciał, żeby ktoś o tym wiedział. – Wydawało mi się to właściwe. – Przekazanie jego imienia dziecku, uwiecznienie w kimś, kto – mimo że nie miał jeszcze okazji go poznać – był mu najdroższy na świecie.
Zaśmiał się cicho, kiwając głową, poważniejąc jednak niemal natychmiast. – Mam nadzieję, że nam się to uda. Widziałem ten mrok na własne oczy – i zrobiłbym wszystko, żeby nie rozprzestrzenił się dalej – odparł prawie szeptem. Mówili o odległej przyszłości, oddzielonej od nich setką okrucieństw i cierpienia, śmierci i poświęceń; ale wydawało mu się, że oboje o tym wiedzieli. – Zdaje się, że dzisiaj nie zapalę tu żadnego lampionu – odezwał się po chwili, ponownie przenosząc spojrzenie na lewitujący pod niskim sufitem festiwal świateł. Nie był gotowy. – Chciałabyś tu jeszcze zostać? Czy może masz ochotę na spacer? Chyba zbliżamy się do pełnej godziny. – Tylko wtedy otwierało się prowadzące z powrotem do Big Bena, magicznie zabezpieczone przejście; wyciągnął ramię w jej stronę, posyłając pytające, ale nie ponaglające spojrzenie. Nie był pewien, czy nie miała już dość jego towarzystwa, ale on zdecydowanie nie tęsknił jeszcze za samotnością. Wątpił, czy kiedykolwiek jeszcze miał za nią zatęsknić.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nigdy nie wiadomo, jak ułożyłoby się ich życie, gdyby urodzili się kimś innym. Charlie ze swojego była zadowolona, nie marzyła o bogactwach i pięknych strojach, ciesząc się z tego, co ma. A choć wychowała się w skromnych warunkach, miała wspaniałe dzieciństwo i kochającą rodzinę, więc mogła być wdzięczna losowi. Nawet jeśli teraz nie było już tak różowo, to i tak cieszyła się, że spędziła tyle lat w pomyślności.
Na pewno trudne było odcięcie się od rodziny, jaka by ona nie była. A Charlie nie wiedziała, jak dokładnie wyglądało życie Percivala i mogła tylko się zastanawiać, kim był i co robił przez te wszystkie lata. Zaś to, że przez tyle lat płynął z prądem i był bierny, było tak bardzo... ludzkie i wcale nie rzadkie w społeczeństwie. Biorąc pod uwagę, jak niewielu było członków Zakonu Feniksa, duża część społeczeństwa zachowywała dystans i trzymała się z dala. Łatwiej było nie zauważać tego, co niewygodne i myśleć „mnie to nie dotyczy”. Mogła to zaobserwować już w Hogwarcie. Ba, sama taka była w szkole, bo nawet jeśli nie godziła się z tym, co robili niektórzy uczniowie innym, nie potrafiła znaleźć w sobie dość odwagi, by otwarcie postawić się Ślizgonom. Co najwyżej jak była na jednym z ostatnich lat mogła wtrącić się w sprzeczki pierwszo- czy drugorocznych i pouczyć kogoś, że nie można nazywać nikogo „szlamą”, ale nigdy nie miała odwagi, by podskakiwać silniejszym, jak robiło to wielu Gryfonów. Charlie potrafiła okazać pokrzywdzonym wsparcie już po fakcie, ale kilkukrotnie będąc świadkiem jakiejś sytuacji unikała wtrącania się i ograniczała się do powiadomienia jakiegoś nauczyciela, jeśli sytuacja była poważniejsza niż błaha sprzeczka. Później żałowała tego podejścia, tej bierności w szkolnych czasach, braku odwagi na to, by jasno i otwarcie powiedzieć co myśli. Bierność stanowiła przyzwolenie na zło. Może też między innymi dlatego w dorosłości tak zależało jej, by nieść pomoc rannym w Mungu, a także dołączyła do Zakonu jako alchemik, żeby już nie być bierną. Ale panicznie bała się znalezienia na przeciw jakiegoś czarnoksiężnika znającego czarną magię. Brakowało jej odwagi Very, czy Bena i innych Wrightów. Nie potrafiła walczyć i nie czuła się na siłach, by pchać się na pierwszą linię.
Doceniała to, że Percival był szczery, że nie wybielał się, nie szukał wymówek, a prosto z mostu mówił, jak jest. To imponowało jej bardziej, niż gdyby próbował na siłę uciekać od odpowiedzialności i opowiadać jej, jak to został omamiony i że to rodzina go zmuszała do robienia złych rzeczy. Nie był kryształowo dobrym człowiekiem, miał na koncie różne przewiny, ale – to była przeszłość, której mógł jeszcze zadośćuczynić z nawiązką, bo w przeciwieństwie do wielu ludzi, którzy nadal mieli zamknięte oczy i kierowali się tylko swoją wygodą, on się przebudził. Zaczął coś zmieniać mimo wielkiego ryzyka.
- Cóż... lepiej późno niż wcale, jak to mówią. – Kącik jej ust nieśmiało uniósł się do góry. Zdawała sobie sprawę, że poruszali trudny temat, i że choć sama Percivala polubiła, nie mogła zapominać o tym, że miał swoje za uszami. – Masz przeszłość, i to trudną. Zrobiłeś złe rzeczy, wiesz, jak to jest być po tej drugiej stronie. Próbowałeś dopasować się do tego, czym chciało cię widzieć otoczenie, ale ostatecznie zrozumiałeś, że to złe, i to nie tylko dlatego, że nie mogłeś postępować tak, jak naprawdę myślisz. Ale to dobrze, że w końcu znalazłeś w sobie tę odwagę. Niewielu ludzi ją znajduje. Zwykle też łatwiej jest mówić niż działać, a ty przeszedłeś do czynów. – I dlatego wielu wciąż żyło biernie i obojętnie, niektórzy ze strachu, innym brakowało samozaparcia. Nie każdy miał na koncie złe uczynki, niektórzy po prostu nie chcieli lub nie potrafili się zaangażować. Niektórzy pewnego dnia to zrobią, gdy ktoś pokaże im drogę. Charlie ją pokazano, ale gdyby nikt nie powiedział jej o Zakonie, nadal byłaby jednym z tych ludzi, którzy żyją z dnia na dzień i nie widzą szerszej perspektywy. Ale nie potrafiła ich też potępiać, skoro wiedziała, jak trudne i ryzykowne jest działanie. Trudno oczekiwać, że wszyscy ludzie narażą swoje rodziny dla szumnej idei. Wielu Zakonników, łącznie z nią, było osobami które nie miały własnych rodzin, a więc w razie wpadki nie ryzykowali tym, że ktoś postanowi dosięgnąć ich poprzez ich partnerów lub dzieci. Percival do niedawna miał żonę, właśnie doczekał się też dziecka, więc miał do stracenia naprawdę wiele.
- Żałuję, że to tylko wizja, ale mam nadzieję, może naiwnie, że kiedyś będziemy mogli żyć w świecie bez nienawiści, która niszczy nas wszystkich bez względu na to, kim jesteśmy – odezwała się.
Była dobra, może nawet zbyt dobra na ten okrutny, nienawistny świat. Za bardzo pragnęła żyć ze wszystkimi w zgodzie, nie chciała bezmyślnie kierować się uprzedzeniami, choć pewnie łatwiej byłoby jednoznacznie skreślić Percivala i nie zaprzątać sobie głowy roztrząsaniem tego, kim był i co robił. Może wbrew temu, co o sobie myślała i że uważała siebie za tchórza, jednak miała w sobie trochę odwagi, skoro odważyła się rozmawiać z tym człowiekiem sam na sam i dać mu szansę?
Charlie swój smutek kierowała raczej do wewnątrz. Przekonała się o tym, gdy umarła Helen. Miała zbyt łagodny charakter, by rzucać przedmiotami, krzyczeć i wściekać się, ale przeżywała to wszystko głęboko w sobie i obwiniała siebie, że nie widziała żadnych symptomów choroby, nawet jeśli przez większość ostatniego roku życia siostry była w szkole, i nadal pozostawała osobą młodą, bez przeszkolenia uzdrowicielskiego. Później okazało się, że najlepszym sposobem radzenia sobie ze smutkiem jest... praca. Warzenie mikstur jak nic zmuszało do skupienia i nie myślenia o sprawach przykrych. Też na swój sposób próbowała odkupić winy, pomagając innym, skoro nie zdołała pomóc Helen.
- Kornwalię? Zawsze chętnie. To moje rodzinne strony. – W jej głosie zabrzmiał sentyment. Kochała ziemie z których pochodziła, i bez względu na to ile mieszkała w Londynie, za swój dom uważała Kornwalię, podobnie jak większość Leightonów. – I tak, interesuję się zielarstwem. W ostatnich miesiącach zaczęłam intensywniej je zgłębiać, przede wszystkim pod kątem zastosowania roślin w eliksirotwórstwie – potwierdziła. Rzeczywiście odkrywała w sobie pewną pasję do magicznej flory i jej wykorzystywania w alchemii, ale nie tylko. Rośliny same w sobie wydawały się fascynujące, więc czytała o nich z chęcią i przyjemnością. – Jestem bardzo ciekawa, co to za projekt. Jeśli to coś w czym mogłabym pomóc, to napisz list, gdy już będziesz coś wiedział.
Imię, które wypowiedział, kojarzyło się z Benem, bo w jej najbliższym otoczeniu tylko on używał czasem takiego zdrobnienia. A wiedziała też, że obaj się przyjaźnili, a w świecie, w którym żyła i który nie rządził się żadnymi sztywnymi regułami, normalnym było nadawanie dzieciom imion po członkach rodziny lub przyjaciołach.
- James Benjamin? Naprawdę ładnie – pochwaliła. Jej ojciec też miał na imię James, ale było to chyba dość częste imię. – Dobrze mieć takiego przyjaciela jak Ben – dodała cicho. Zdawała sobie sprawę, że również jej kuzyn nie miał nieskazitelnej przeszłości, że też popełniał błędy, ale zmienił się. Charlie mu ufała, może też dlatego łatwiej dopuściła do siebie Percivala, bo był przyjacielem Bena.
- Też nie chcę, żeby się rozprzestrzenił. Boję się tego – szepnęła. Każdy rozsądny się tego bał. Wojna nie była niczym przyjemnym. Jeszcze wiele złego mogło się wydarzyć, a tego nie chciała. Zbyt wielu ludzi już ucierpiało. Chciała żeby to wreszcie się skończyło. A Percival pewnie dużo lepiej niż ona wiedział, jak bardzo złe było to, co się działo.
Nawet nie zauważyła, jak szybko minęła ta godzina odkąd tu weszła.
- Chyba też nie mam tu już nic więcej do zrobienia, więc... myślę, że możemy wyjść na zewnątrz – powiedziała, zerkając jeszcze raz na lampion poświęcony Verze. Rzeczywiście nie mogła tu zrobić nic więcej. Zapaliła lampion, oddała cześć pamięci siostry. I skoro zbliżała się pełna godzina, to nagle zdała sobie sprawę, że świeże powietrze dobrze jej zrobi. – I... dziękuję za szczerą rozmowę.
Potrzebowała tego. Zbyt długo ostatnimi czasy była sama. Czuła, że ta rozmowa, szczera i bez owijania w bawełnę, dobrze zrobiła im obojgu, a na pewno jej, bo mogła dzięki temu lepiej poznać punkt widzenia Percivala. Swoim szczerym podejściem zaplusował w jej oczach.
Podała Percivalowi rękę i razem z nim ruszyła w stronę wyjścia z podziemi, pozostawiając za sobą lampion z imieniem siostry i wiele innych pamiątek pozostawianych tu przez rodziny zaginionych.
Na pewno trudne było odcięcie się od rodziny, jaka by ona nie była. A Charlie nie wiedziała, jak dokładnie wyglądało życie Percivala i mogła tylko się zastanawiać, kim był i co robił przez te wszystkie lata. Zaś to, że przez tyle lat płynął z prądem i był bierny, było tak bardzo... ludzkie i wcale nie rzadkie w społeczeństwie. Biorąc pod uwagę, jak niewielu było członków Zakonu Feniksa, duża część społeczeństwa zachowywała dystans i trzymała się z dala. Łatwiej było nie zauważać tego, co niewygodne i myśleć „mnie to nie dotyczy”. Mogła to zaobserwować już w Hogwarcie. Ba, sama taka była w szkole, bo nawet jeśli nie godziła się z tym, co robili niektórzy uczniowie innym, nie potrafiła znaleźć w sobie dość odwagi, by otwarcie postawić się Ślizgonom. Co najwyżej jak była na jednym z ostatnich lat mogła wtrącić się w sprzeczki pierwszo- czy drugorocznych i pouczyć kogoś, że nie można nazywać nikogo „szlamą”, ale nigdy nie miała odwagi, by podskakiwać silniejszym, jak robiło to wielu Gryfonów. Charlie potrafiła okazać pokrzywdzonym wsparcie już po fakcie, ale kilkukrotnie będąc świadkiem jakiejś sytuacji unikała wtrącania się i ograniczała się do powiadomienia jakiegoś nauczyciela, jeśli sytuacja była poważniejsza niż błaha sprzeczka. Później żałowała tego podejścia, tej bierności w szkolnych czasach, braku odwagi na to, by jasno i otwarcie powiedzieć co myśli. Bierność stanowiła przyzwolenie na zło. Może też między innymi dlatego w dorosłości tak zależało jej, by nieść pomoc rannym w Mungu, a także dołączyła do Zakonu jako alchemik, żeby już nie być bierną. Ale panicznie bała się znalezienia na przeciw jakiegoś czarnoksiężnika znającego czarną magię. Brakowało jej odwagi Very, czy Bena i innych Wrightów. Nie potrafiła walczyć i nie czuła się na siłach, by pchać się na pierwszą linię.
Doceniała to, że Percival był szczery, że nie wybielał się, nie szukał wymówek, a prosto z mostu mówił, jak jest. To imponowało jej bardziej, niż gdyby próbował na siłę uciekać od odpowiedzialności i opowiadać jej, jak to został omamiony i że to rodzina go zmuszała do robienia złych rzeczy. Nie był kryształowo dobrym człowiekiem, miał na koncie różne przewiny, ale – to była przeszłość, której mógł jeszcze zadośćuczynić z nawiązką, bo w przeciwieństwie do wielu ludzi, którzy nadal mieli zamknięte oczy i kierowali się tylko swoją wygodą, on się przebudził. Zaczął coś zmieniać mimo wielkiego ryzyka.
- Cóż... lepiej późno niż wcale, jak to mówią. – Kącik jej ust nieśmiało uniósł się do góry. Zdawała sobie sprawę, że poruszali trudny temat, i że choć sama Percivala polubiła, nie mogła zapominać o tym, że miał swoje za uszami. – Masz przeszłość, i to trudną. Zrobiłeś złe rzeczy, wiesz, jak to jest być po tej drugiej stronie. Próbowałeś dopasować się do tego, czym chciało cię widzieć otoczenie, ale ostatecznie zrozumiałeś, że to złe, i to nie tylko dlatego, że nie mogłeś postępować tak, jak naprawdę myślisz. Ale to dobrze, że w końcu znalazłeś w sobie tę odwagę. Niewielu ludzi ją znajduje. Zwykle też łatwiej jest mówić niż działać, a ty przeszedłeś do czynów. – I dlatego wielu wciąż żyło biernie i obojętnie, niektórzy ze strachu, innym brakowało samozaparcia. Nie każdy miał na koncie złe uczynki, niektórzy po prostu nie chcieli lub nie potrafili się zaangażować. Niektórzy pewnego dnia to zrobią, gdy ktoś pokaże im drogę. Charlie ją pokazano, ale gdyby nikt nie powiedział jej o Zakonie, nadal byłaby jednym z tych ludzi, którzy żyją z dnia na dzień i nie widzą szerszej perspektywy. Ale nie potrafiła ich też potępiać, skoro wiedziała, jak trudne i ryzykowne jest działanie. Trudno oczekiwać, że wszyscy ludzie narażą swoje rodziny dla szumnej idei. Wielu Zakonników, łącznie z nią, było osobami które nie miały własnych rodzin, a więc w razie wpadki nie ryzykowali tym, że ktoś postanowi dosięgnąć ich poprzez ich partnerów lub dzieci. Percival do niedawna miał żonę, właśnie doczekał się też dziecka, więc miał do stracenia naprawdę wiele.
- Żałuję, że to tylko wizja, ale mam nadzieję, może naiwnie, że kiedyś będziemy mogli żyć w świecie bez nienawiści, która niszczy nas wszystkich bez względu na to, kim jesteśmy – odezwała się.
Była dobra, może nawet zbyt dobra na ten okrutny, nienawistny świat. Za bardzo pragnęła żyć ze wszystkimi w zgodzie, nie chciała bezmyślnie kierować się uprzedzeniami, choć pewnie łatwiej byłoby jednoznacznie skreślić Percivala i nie zaprzątać sobie głowy roztrząsaniem tego, kim był i co robił. Może wbrew temu, co o sobie myślała i że uważała siebie za tchórza, jednak miała w sobie trochę odwagi, skoro odważyła się rozmawiać z tym człowiekiem sam na sam i dać mu szansę?
Charlie swój smutek kierowała raczej do wewnątrz. Przekonała się o tym, gdy umarła Helen. Miała zbyt łagodny charakter, by rzucać przedmiotami, krzyczeć i wściekać się, ale przeżywała to wszystko głęboko w sobie i obwiniała siebie, że nie widziała żadnych symptomów choroby, nawet jeśli przez większość ostatniego roku życia siostry była w szkole, i nadal pozostawała osobą młodą, bez przeszkolenia uzdrowicielskiego. Później okazało się, że najlepszym sposobem radzenia sobie ze smutkiem jest... praca. Warzenie mikstur jak nic zmuszało do skupienia i nie myślenia o sprawach przykrych. Też na swój sposób próbowała odkupić winy, pomagając innym, skoro nie zdołała pomóc Helen.
- Kornwalię? Zawsze chętnie. To moje rodzinne strony. – W jej głosie zabrzmiał sentyment. Kochała ziemie z których pochodziła, i bez względu na to ile mieszkała w Londynie, za swój dom uważała Kornwalię, podobnie jak większość Leightonów. – I tak, interesuję się zielarstwem. W ostatnich miesiącach zaczęłam intensywniej je zgłębiać, przede wszystkim pod kątem zastosowania roślin w eliksirotwórstwie – potwierdziła. Rzeczywiście odkrywała w sobie pewną pasję do magicznej flory i jej wykorzystywania w alchemii, ale nie tylko. Rośliny same w sobie wydawały się fascynujące, więc czytała o nich z chęcią i przyjemnością. – Jestem bardzo ciekawa, co to za projekt. Jeśli to coś w czym mogłabym pomóc, to napisz list, gdy już będziesz coś wiedział.
Imię, które wypowiedział, kojarzyło się z Benem, bo w jej najbliższym otoczeniu tylko on używał czasem takiego zdrobnienia. A wiedziała też, że obaj się przyjaźnili, a w świecie, w którym żyła i który nie rządził się żadnymi sztywnymi regułami, normalnym było nadawanie dzieciom imion po członkach rodziny lub przyjaciołach.
- James Benjamin? Naprawdę ładnie – pochwaliła. Jej ojciec też miał na imię James, ale było to chyba dość częste imię. – Dobrze mieć takiego przyjaciela jak Ben – dodała cicho. Zdawała sobie sprawę, że również jej kuzyn nie miał nieskazitelnej przeszłości, że też popełniał błędy, ale zmienił się. Charlie mu ufała, może też dlatego łatwiej dopuściła do siebie Percivala, bo był przyjacielem Bena.
- Też nie chcę, żeby się rozprzestrzenił. Boję się tego – szepnęła. Każdy rozsądny się tego bał. Wojna nie była niczym przyjemnym. Jeszcze wiele złego mogło się wydarzyć, a tego nie chciała. Zbyt wielu ludzi już ucierpiało. Chciała żeby to wreszcie się skończyło. A Percival pewnie dużo lepiej niż ona wiedział, jak bardzo złe było to, co się działo.
Nawet nie zauważyła, jak szybko minęła ta godzina odkąd tu weszła.
- Chyba też nie mam tu już nic więcej do zrobienia, więc... myślę, że możemy wyjść na zewnątrz – powiedziała, zerkając jeszcze raz na lampion poświęcony Verze. Rzeczywiście nie mogła tu zrobić nic więcej. Zapaliła lampion, oddała cześć pamięci siostry. I skoro zbliżała się pełna godzina, to nagle zdała sobie sprawę, że świeże powietrze dobrze jej zrobi. – I... dziękuję za szczerą rozmowę.
Potrzebowała tego. Zbyt długo ostatnimi czasy była sama. Czuła, że ta rozmowa, szczera i bez owijania w bawełnę, dobrze zrobiła im obojgu, a na pewno jej, bo mogła dzięki temu lepiej poznać punkt widzenia Percivala. Swoim szczerym podejściem zaplusował w jej oczach.
Podała Percivalowi rękę i razem z nim ruszyła w stronę wyjścia z podziemi, pozostawiając za sobą lampion z imieniem siostry i wiele innych pamiątek pozostawianych tu przez rodziny zaginionych.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Zaśmiał się – cicho, prawie bezgłośnie, tłumiąc wszystkie walczące o wydostanie się z gardła dźwięki, nie chcąc urazić innych znajdujących się w piwnicy czarodziejów i czarownic, zdając sobie sprawę, że większości z nich daleko było do rozbawienia. Szanował ich ból i współczuł utraty, więcej – odczuwał te emocje prawie namacalnie, przesiąknięty lodowatą realizacją, że samodzielnie przyłożył rękę do ich powstania. W reakcji na słowa Charlene śmiały się więc głównie jego oczy – i to bardziej z zakłopotania i wdzięczności, niż przez wzgląd na wyciągnięte na powierzchnię poczucie humoru. Coś ciepłego i nieokreślonego rozlało się za jego mostkiem, sprawiając, że zakołysał się niebezpiecznie na cienkiej granicy między ulgą, a niemęskim wzruszeniem, a kolejne zdania jedynie obnażyły go bardziej. Zamrugał szybko powiekami, ścierając stamtąd resztki śmiechu i pozbywając się lekkiego pieczenia oczu, grożących nagłym zawilgoceniem; dwukrotnie chciał coś powiedzieć, najpierw ważąc na języku lekką ripostę, później znacznie poważniejszą odpowiedź. Wreszcie się poddał – marszcząc brwi i odnajdując spojrzeniem jej oczy, zielone jak jego własne, o jeszcze nieco zaczerwienionych białkach. – Ja… Dziękuję, Charlie – odparł po prostu, nie wiedząc, co więcej mógłby powiedzieć. Przedstawił jej już swój punkt widzenia, wyrysował prawdę najwyraźniej, jak tylko potrafił – spodziewając się odrzucenia, ale woląc je, niż akceptację opartą na ułudzie i fałszywym obrazie, który łatwo byłoby mu stworzyć. Nie stało się jednak nic podobnego, nic, na co byłby przygotowany, więc zwyczajnie postanowił przyjąć rzeczywistość taką, jaką była, ciesząc się tą chwilą zaskakującego porozumienia.
Milczał przez chwilę, nim postanowił odezwać się ponownie. – Chciałbym go zobaczyć. Ten świat – odpowiedział, próbując sobie wyobrazić codzienność oczyszczoną z nienawiści, ale póki co nie potrafił jeszcze tego zrobić. On sam miał jej w sobie wiele, całe pokłady wznoszone latami i pielęgnowane, z których czerpał zazwyczaj wtedy, gdy nie pozostawało mu już nic innego. Zakorzenione głęboko i trudne do wyrwania, nienawidził przecież od zawsze, zaczynając od własnego ojca, a destrukcyjnie kończąc na samym sobie. – Może kiedyś się od ciebie tego nauczę – dodał jeszcze po chwili, mając na myśli to trudne do uchwycenia dobro, które w niej tkwiło, a którego na razie nie był w stanie objąć umysłem. Zastanawiał się, czy była to cecha wrodzona, czy może wypracowana; czy tak na rzeczywistość patrzyli ci, którzy wychowali się w świecie przepełnionym wzajemną akceptacją? Trudno mu było to stwierdzić, nie znał ich wielu; wśród arystokracji najczęściej próżno było szukać wolności. Jesteś z nami lub przeciw nam – czy nie taką lekcję niejednokrotnie odebrał, zderzając się z nią za każdym razem, gdy tylko próbował zrobić coś po swojemu, myśleć po swojemu? Przez długi czas brakowało mu na to odwagi, wycofywał się, uciekając w utarte schematy; tak było prościej i bezpieczniej, korzystanie z cudzych opinii do pewnego stopnia zwalniało z odpowiedzialności za ewentualną porażkę. Tę odwagę dostrzegał też u niej, jasno i wyraźnie: sama w końcu powiedziała, że chciała porozmawiać z nim osobiście, gdy kilka tygodni wcześniej pojawiła się w rezerwacie.
Być może chciał jej się w pewien sposób odwdzięczyć, proponując odwiedziny w Kornwalii – a może po prostu chodziło o fakt, że naprawdę czuł się dobrze w jej towarzystwie. – Twoja rodzina pochodzi z Kornwalii? – podchwycił; nie wiedział o tym, choć właściwie miało to sens, skoro była spokrewniona również z Wrightami. – Z którego rejonu? – zapytał jeszcze, mając nadzieję, że nie porusza tematu drażliwego; skoro Charlene pochodziła stamtąd, to dotyczyło to również Very. – Na pewno napiszę. Wiesz, przygotowuję terrarium dla magicznych stworzeń, ale rośliny, które muszę tam umieścić są trochę… egzotyczne, i nie jestem pewien, czy wiem, jak właściwie się nimi zająć – rozwinął wcześniejszą myśl. Nie zmyślał, nie próbował na siłę zmienić tematu – naprawdę potrzebował pomocy, a niewielu osobom ufał na tyle, by dopuścić je tak blisko domu: jedynej bezpiecznej oazy, jaka mu jeszcze pozostała, chroniąc nie tylko jego, ale i Bena.
Przytaknął milcząco na jej kolejne słowa. – To prawda – przyznał, wdzięczny, że nie drążyła tematu; nie chciał jej okłamywać, nie mógł jej też jednak wyjaśnić sytuacji w szczegółach; podejrzewał, że jej tolerancja i zrozumienie, choć bardziej rozwinięte niż u większości ludzi, nie sięgały aż tak daleko. – Chodźmy więc – przytaknął, razem z nią kierując się w stronę prowadzących w górę schodów. Słysząc podziękowania, posłał jej jednak zaskoczone spojrzenie. – To ja powinienem ci dziękować, Charlie – odpowiedział szczerze, zwalniając kroku, żeby pomóc jej wspiąć się na strome stopnie. – I dziękuję – za to, że chciałaś mnie wysłuchać. – Chciał powiedzieć coś jeszcze – że miał nadzieję, że jej siostra odnajdzie się cała i zdrowa, i że nie będzie musiała przychodzić tutaj już więcej – ale nie chciał kusić losu. Rzeczywistość bywała przewrotna, zbyt często odpowiadając na takie pragnienia w sposób dokładnie odwrotny do tego, o który się prosiło.
| zt x2
Milczał przez chwilę, nim postanowił odezwać się ponownie. – Chciałbym go zobaczyć. Ten świat – odpowiedział, próbując sobie wyobrazić codzienność oczyszczoną z nienawiści, ale póki co nie potrafił jeszcze tego zrobić. On sam miał jej w sobie wiele, całe pokłady wznoszone latami i pielęgnowane, z których czerpał zazwyczaj wtedy, gdy nie pozostawało mu już nic innego. Zakorzenione głęboko i trudne do wyrwania, nienawidził przecież od zawsze, zaczynając od własnego ojca, a destrukcyjnie kończąc na samym sobie. – Może kiedyś się od ciebie tego nauczę – dodał jeszcze po chwili, mając na myśli to trudne do uchwycenia dobro, które w niej tkwiło, a którego na razie nie był w stanie objąć umysłem. Zastanawiał się, czy była to cecha wrodzona, czy może wypracowana; czy tak na rzeczywistość patrzyli ci, którzy wychowali się w świecie przepełnionym wzajemną akceptacją? Trudno mu było to stwierdzić, nie znał ich wielu; wśród arystokracji najczęściej próżno było szukać wolności. Jesteś z nami lub przeciw nam – czy nie taką lekcję niejednokrotnie odebrał, zderzając się z nią za każdym razem, gdy tylko próbował zrobić coś po swojemu, myśleć po swojemu? Przez długi czas brakowało mu na to odwagi, wycofywał się, uciekając w utarte schematy; tak było prościej i bezpieczniej, korzystanie z cudzych opinii do pewnego stopnia zwalniało z odpowiedzialności za ewentualną porażkę. Tę odwagę dostrzegał też u niej, jasno i wyraźnie: sama w końcu powiedziała, że chciała porozmawiać z nim osobiście, gdy kilka tygodni wcześniej pojawiła się w rezerwacie.
Być może chciał jej się w pewien sposób odwdzięczyć, proponując odwiedziny w Kornwalii – a może po prostu chodziło o fakt, że naprawdę czuł się dobrze w jej towarzystwie. – Twoja rodzina pochodzi z Kornwalii? – podchwycił; nie wiedział o tym, choć właściwie miało to sens, skoro była spokrewniona również z Wrightami. – Z którego rejonu? – zapytał jeszcze, mając nadzieję, że nie porusza tematu drażliwego; skoro Charlene pochodziła stamtąd, to dotyczyło to również Very. – Na pewno napiszę. Wiesz, przygotowuję terrarium dla magicznych stworzeń, ale rośliny, które muszę tam umieścić są trochę… egzotyczne, i nie jestem pewien, czy wiem, jak właściwie się nimi zająć – rozwinął wcześniejszą myśl. Nie zmyślał, nie próbował na siłę zmienić tematu – naprawdę potrzebował pomocy, a niewielu osobom ufał na tyle, by dopuścić je tak blisko domu: jedynej bezpiecznej oazy, jaka mu jeszcze pozostała, chroniąc nie tylko jego, ale i Bena.
Przytaknął milcząco na jej kolejne słowa. – To prawda – przyznał, wdzięczny, że nie drążyła tematu; nie chciał jej okłamywać, nie mógł jej też jednak wyjaśnić sytuacji w szczegółach; podejrzewał, że jej tolerancja i zrozumienie, choć bardziej rozwinięte niż u większości ludzi, nie sięgały aż tak daleko. – Chodźmy więc – przytaknął, razem z nią kierując się w stronę prowadzących w górę schodów. Słysząc podziękowania, posłał jej jednak zaskoczone spojrzenie. – To ja powinienem ci dziękować, Charlie – odpowiedział szczerze, zwalniając kroku, żeby pomóc jej wspiąć się na strome stopnie. – I dziękuję – za to, że chciałaś mnie wysłuchać. – Chciał powiedzieć coś jeszcze – że miał nadzieję, że jej siostra odnajdzie się cała i zdrowa, i że nie będzie musiała przychodzić tutaj już więcej – ale nie chciał kusić losu. Rzeczywistość bywała przewrotna, zbyt często odpowiadając na takie pragnienia w sposób dokładnie odwrotny do tego, o który się prosiło.
| zt x2
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący przy wejściu do piwnicy list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący przy wejściu do piwnicy list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Morgoth Yaxley – jeden z najmłodszych lordów nestorów w historii. Zmarły na skutek działań wojennych. Według oficjalnych informacji stracił życie przez działania członków Zakonu Feniksa.
- Roddy i Danielle Vause – małżeństwo botaników, znalezione martwe w swoim domu na przedmieściach Londynu. Kobieta spodziewała się dziecka. Nad budynkiem podobno można było dostrzec Mroczny Znak.
- Johnson Vanity – sprzątacz, który został zamordowany, gdy próbował ratować życie swojej dziesięcioletniej córki oraz jej mugolskiej przyjaciółki. Dziewczynki uszły z życiem. Johnson został znaleziony dwa dni później w okolicznym śmietniku przez sąsiadkę. Ciało nosiło ślady tortur.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
W chwili jak otworzyły się przed nim drzwi i już zamierzał wepchnąć dziewczynę z powrotem do środka jego uszu doszedł dźwięk kroków. Zaklął w myślach i odsunął się na bok nie chcąc zostać przyłapanym. Skupiwszy wzrok na intruzie dostrzegł istną mieszaninę emocji malujących się na jego twarzy i wtem zrozumiał, iż dziewczyna nie mogła być mu obca, i z uwagi na to przyjdzie im się niedługo zobaczyć. Wpierw jednak nie mógł stracić z oczu zakonniczki, dlatego ruszył za nią pragnąc dowiedzieć się, gdzie się tak spieszyła.
Zszedł ostrożnie po schodach, mimo że pozostawał niewidzialny. Nie potrafił poruszać się zupełnie bezszelestnie, ukrywanie się w bliskiej odległości nie szło mu najlepiej, dlatego wolał nie ryzykować nadmiernym zbliżeniem się lub zbyt agresywnym ruchem. Przemieszczał się wolno, utrzymując bezpieczny dystans, a przy tym dokładnie przyglądał się jej zachowaniu, które nie należało do normlanych. Zaciągnęła kaptur na głowę, rozglądała się i nieustannie obracała za siebie – ewidentnie obawiała się rozpoznania, być może też nie chciała spotkać potencjalnych wrogów. Był ciekaw jak udało jej się zdobyć papiery i przez tak długi czas pozostać w ukryciu. Parszywa szlama.
Momentalnie zniknęła za drzwiami i w ostatniej chwili udało mu się wślizgnąć do środka. Wylądowali na zniszczonym dziedzińcu, który lata swej świetności miał już dawno za sobą. Im dłużej podążał za dziewczyną tym bardziej był ciekaw, gdzie zmierzała z równie wielką determinacją. Wiedział jednak, że musiał przyspieszyć, bowiem uliczki robiły się coraz węższe, dlatego bez cienia zawahania postanowił zmienić się w czarny kłąb dymu.
W końcu dotarli do lewitującego Big Bena, któremu nie mógł odmówić oryginalności. Z pewnością utrzymywała go w powietrzu potężna magia. Nie było to jednak wówczas istotne, bowiem po chwili oczekiwania i spoglądania na zegarek zakonniczka w końcu weszła do jego środka, kiedy tylko pojawiła się kamienna, przesuwna płyta. Nie zwlekając podążył szybko za nią, mając już pewność, że nie mogła go słyszeć i zmaterializował się w odległym kącie. Pragnął zamknąć ich w tym pomieszczeniu, uniemożliwić jej ewentualną ucieczkę, dlatego wypowiedział niewerbalną inkantację licząc, że nadal jego obecność pozostanie tajemnicą. Kto wie może miała się tu z kimś spotkać? Ktoś miał na nią czekać? A być może i tu mieli jakiś swój tajemny portal? Nie miał veritaserum, nie zmusi jej do mówienia prawdy w prosty sposób, dlatego póki miał czas wolał ją obserwować i łapać ewentualne, kolejne wskazówki.
Zszedł ostrożnie po schodach, mimo że pozostawał niewidzialny. Nie potrafił poruszać się zupełnie bezszelestnie, ukrywanie się w bliskiej odległości nie szło mu najlepiej, dlatego wolał nie ryzykować nadmiernym zbliżeniem się lub zbyt agresywnym ruchem. Przemieszczał się wolno, utrzymując bezpieczny dystans, a przy tym dokładnie przyglądał się jej zachowaniu, które nie należało do normlanych. Zaciągnęła kaptur na głowę, rozglądała się i nieustannie obracała za siebie – ewidentnie obawiała się rozpoznania, być może też nie chciała spotkać potencjalnych wrogów. Był ciekaw jak udało jej się zdobyć papiery i przez tak długi czas pozostać w ukryciu. Parszywa szlama.
Momentalnie zniknęła za drzwiami i w ostatniej chwili udało mu się wślizgnąć do środka. Wylądowali na zniszczonym dziedzińcu, który lata swej świetności miał już dawno za sobą. Im dłużej podążał za dziewczyną tym bardziej był ciekaw, gdzie zmierzała z równie wielką determinacją. Wiedział jednak, że musiał przyspieszyć, bowiem uliczki robiły się coraz węższe, dlatego bez cienia zawahania postanowił zmienić się w czarny kłąb dymu.
W końcu dotarli do lewitującego Big Bena, któremu nie mógł odmówić oryginalności. Z pewnością utrzymywała go w powietrzu potężna magia. Nie było to jednak wówczas istotne, bowiem po chwili oczekiwania i spoglądania na zegarek zakonniczka w końcu weszła do jego środka, kiedy tylko pojawiła się kamienna, przesuwna płyta. Nie zwlekając podążył szybko za nią, mając już pewność, że nie mogła go słyszeć i zmaterializował się w odległym kącie. Pragnął zamknąć ich w tym pomieszczeniu, uniemożliwić jej ewentualną ucieczkę, dlatego wypowiedział niewerbalną inkantację licząc, że nadal jego obecność pozostanie tajemnicą. Kto wie może miała się tu z kimś spotkać? Ktoś miał na nią czekać? A być może i tu mieli jakiś swój tajemny portal? Nie miał veritaserum, nie zmusi jej do mówienia prawdy w prosty sposób, dlatego póki miał czas wolał ją obserwować i łapać ewentualne, kolejne wskazówki.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Piwnica Zaginionych
Szybka odpowiedź