Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Przy barze
AutorWiadomość
Przy barze
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
Każda wizyta w Parszywym Pasażerze zaczyna się od baru. Nim zachęcony syrenim szyldem gość rozejrzy się za stolikiem, nim spojrzy w stronę roztańczonej panienki, podąży ku widocznym od progu rządom szklanych, półpełnych butelek poustawianych nierówno na wąskich półkach przy barze. Tawerna oferuje szeroki wybór trunków, choć niektóre z nich nie pachną zbyt zachęcająco. W blasku taniej żarówki błyszczą się wielokolorowe alkohole, które odmienią każdy nędzny dzień. Żaden barman nie pozwoli, aby ktokolwiek wyszedł stąd niepocieszony.
Każda wizyta w Parszywym Pasażerze zaczyna się od baru. Nim zachęcony syrenim szyldem gość rozejrzy się za stolikiem, nim spojrzy w stronę roztańczonej panienki, podąży ku widocznym od progu rządom szklanych, półpełnych butelek poustawianych nierówno na wąskich półkach przy barze. Tawerna oferuje szeroki wybór trunków, choć niektóre z nich nie pachną zbyt zachęcająco. W blasku taniej żarówki błyszczą się wielokolorowe alkohole, które odmienią każdy nędzny dzień. Żaden barman nie pozwoli, aby ktokolwiek wyszedł stąd niepocieszony.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:29, w całości zmieniany 1 raz
| 27 grudnia
Dawno nie był w portowej dzielnicy. I tym razem nie miał konkretnego celu, dla którego mógłby się tutaj zjawić; po prostu jakoś tak wyszło, ot co.
W rzeczywistości, potrzebował chwili wytchnienia - tegoroczne święta były katorgą. Zupełnie nie przypominały tych za dawnych lat, kiedy jeszcze był dzieckiem; wówczas, razem z ojcem, chodził na targ, gdzie zawsze kupowali żywe drzewko. Ubieranie go nie sprawiało mu już tyle radości, ale podjadanie pyszności z kuchni już tak. Natomiast najważniejszym punktem programu były dla niego prezenty. Skromne bo skromne, ale jednak były. Tymczasem, Boże Narodzenie kojarzyło mu się raczej z przesłuchaniem, w którym nie chciał brać udziału. Z drugiej strony, nie bardzo miał wybór - choć miał dość swojej niezadowolonej rodziny, nie miał serca pozostawiać matki samej. Teoretycznie nie była przecież taka sama - zawsze przecież jeździli do jej rodziców, a jego dziadków, więc nie mogła narzekać; ale świąt bez Michaela by nie przeżyła. Scaletta zaczął podejrzewać, że mama musi go mieć tak często przy sobie, bo jest wręcz kopią swojego ojca z młodzieńczych lat. Nigdy jej o to nie zapytał, przecież i tak nie powiedziałaby mu prawdy; on jednak wiedział, co jest na rzeczy - jak ją odwiedzał, potrafili nie odzywać się do siebie przez niemal cały czas, a ona tylko patrzyła na niego w milczeniu. Ostatecznie, nie miał jej tego za złe; było w życiu wiele innych spraw, za które miał do niej żal, ale za porównywanie go do taty nie miał pretensji. A bynajmniej nie teraz.
Czy liczył, że tego wieczora zobaczy Moss? Właściwie każda jego wizyta w Pasażerze miała tę myśl przewodnią, w końcu ten lokal nie był jego ulubionym wyborem. Parszywe typy i smród uryny go nie zachęcały, ale nawet krótka rozmowa z Philippą już tak. Zatem wchodząc do tawerny, pierwszym co zrobił, było szybkie rozejrzenie się po całej przestrzeni. Nawet jeśli by jej dziś nie było, zamówiłby jeden czy dwa kieliszki wódki, a może nawet zwinąłby komuś parę sykli? Przy jednym z pobliskich stolików zauważył potencjalną ofiarę, która nawet nie zorientowałaby się, gdyby zabrał mu cały portfel. Och, gdyby nie obawiał się, że Moss przyłapie go na kradzieży, a wtedy już miałby pewność, że ona wie, już dawno przetrzepałby kilka kieszeni. Na razie jednak wstrzymał swój doliniarski instynkt i zwrócił się w stronę baru, przy okazji zdejmując z ramion płaszcz. Ubrany był tak, jak zwykle - czarna koszula, która nieco straciła już na intensywności koloru, zwykłe, gładkie spodnie w tym samym odcieniu, nadszarpnięty zębem czasu skórzany pasek i buty; wręcz automatycznie wtapiał się w tłum, pomimo tego, że był dosyć wysoki.
Usiadł przy barze, rozglądał się po klienteli siedzącej obok i wyciągnął papierosa. Póki co nigdzie nie zauważył Phils, ale podejrzewał, że niebawem ona lub ktoś inny, go obsłuży. Zaciągnął się dymem, wpatrując się w kieszeń faceta siedzącego po prawej stronie - portfel, wręcz proszący się o to, żeby go zwinąć. O jego zawartości wciąż nic nie wiedział, aczkolwiek myślał, że i to pozostawało kwestią czasu.
Dawno nie był w portowej dzielnicy. I tym razem nie miał konkretnego celu, dla którego mógłby się tutaj zjawić; po prostu jakoś tak wyszło, ot co.
W rzeczywistości, potrzebował chwili wytchnienia - tegoroczne święta były katorgą. Zupełnie nie przypominały tych za dawnych lat, kiedy jeszcze był dzieckiem; wówczas, razem z ojcem, chodził na targ, gdzie zawsze kupowali żywe drzewko. Ubieranie go nie sprawiało mu już tyle radości, ale podjadanie pyszności z kuchni już tak. Natomiast najważniejszym punktem programu były dla niego prezenty. Skromne bo skromne, ale jednak były. Tymczasem, Boże Narodzenie kojarzyło mu się raczej z przesłuchaniem, w którym nie chciał brać udziału. Z drugiej strony, nie bardzo miał wybór - choć miał dość swojej niezadowolonej rodziny, nie miał serca pozostawiać matki samej. Teoretycznie nie była przecież taka sama - zawsze przecież jeździli do jej rodziców, a jego dziadków, więc nie mogła narzekać; ale świąt bez Michaela by nie przeżyła. Scaletta zaczął podejrzewać, że mama musi go mieć tak często przy sobie, bo jest wręcz kopią swojego ojca z młodzieńczych lat. Nigdy jej o to nie zapytał, przecież i tak nie powiedziałaby mu prawdy; on jednak wiedział, co jest na rzeczy - jak ją odwiedzał, potrafili nie odzywać się do siebie przez niemal cały czas, a ona tylko patrzyła na niego w milczeniu. Ostatecznie, nie miał jej tego za złe; było w życiu wiele innych spraw, za które miał do niej żal, ale za porównywanie go do taty nie miał pretensji. A bynajmniej nie teraz.
Czy liczył, że tego wieczora zobaczy Moss? Właściwie każda jego wizyta w Pasażerze miała tę myśl przewodnią, w końcu ten lokal nie był jego ulubionym wyborem. Parszywe typy i smród uryny go nie zachęcały, ale nawet krótka rozmowa z Philippą już tak. Zatem wchodząc do tawerny, pierwszym co zrobił, było szybkie rozejrzenie się po całej przestrzeni. Nawet jeśli by jej dziś nie było, zamówiłby jeden czy dwa kieliszki wódki, a może nawet zwinąłby komuś parę sykli? Przy jednym z pobliskich stolików zauważył potencjalną ofiarę, która nawet nie zorientowałaby się, gdyby zabrał mu cały portfel. Och, gdyby nie obawiał się, że Moss przyłapie go na kradzieży, a wtedy już miałby pewność, że ona wie, już dawno przetrzepałby kilka kieszeni. Na razie jednak wstrzymał swój doliniarski instynkt i zwrócił się w stronę baru, przy okazji zdejmując z ramion płaszcz. Ubrany był tak, jak zwykle - czarna koszula, która nieco straciła już na intensywności koloru, zwykłe, gładkie spodnie w tym samym odcieniu, nadszarpnięty zębem czasu skórzany pasek i buty; wręcz automatycznie wtapiał się w tłum, pomimo tego, że był dosyć wysoki.
Usiadł przy barze, rozglądał się po klienteli siedzącej obok i wyciągnął papierosa. Póki co nigdzie nie zauważył Phils, ale podejrzewał, że niebawem ona lub ktoś inny, go obsłuży. Zaciągnął się dymem, wpatrując się w kieszeń faceta siedzącego po prawej stronie - portfel, wręcz proszący się o to, żeby go zwinąć. O jego zawartości wciąż nic nie wiedział, aczkolwiek myślał, że i to pozostawało kwestią czasu.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wilgotne, ciemne piwnice poskręcane w wąskie korytarze pod tawerną nie wzbudzały w Philippie Moss już żadnych uczuć. Czuła się właściwie jak u siebie. Echo brzydkich interesów odbijało się od szorstkich ścian. Niektóre cwaniaczki załatwiły sobie tu miłą, przytulną miejscóweczkę, w której mogli niepostrzeżenie dopełniać bardzo nieładnych transakcji, dzieląc się znacznym procencikiem z panią Boyle. Albo nie dzieląc się nim wcale, gdy akurat miała dobry humor. Bywało tak, że czyjaś krew rozbryzgiwała się z krzykiem po tych murach, a później szczury łapczywie ją zlizywały z podłogi. Bywało nawet gorzej, ale już nie czuła się poruszona. Robota to robota. Trzeba było iść dalej, dygać cholernie ciężkie beczki i mieć wszystko w dupie. Tak się czuła dzisiaj. Puste po świętach zapasy należało szybko uzupełnić, chociaż akurat dzisiaj nie było takiego tłumu jak zazwyczaj. Kręciło się za to sporo małych cwaniaczków, chętnych do złapania smacznej okazji.
Wynosiła skrzynię z flaszkami. Była kurewsko ciężka, ale te ramiona wcale nie były tak liche. Wręcz przeciwnie. Umiała użyć pięści, umiała dźwigać coś tak topornego, że prosta panieneczka z ulicy nie zdołałaby nawet tego przesunąć. Przyzwyczaiła się. Kilka lat temu jeszcze nie szło jej tak sprawnie, chociaż dziś też sapała ohydnie przy gorszych skrzyniach. Czasem się wkurzała i po prostu sięgała różdżkę i już naprawdę gdzieś miała to, że przez te anomalie mogła wysadzić w powietrze cały lokal. Po prostu to robiła i jakoś tak do tej pory się udawało. Teraz nie było inaczej.
Wyszła z piwniczki i trzasnęła drzwiami. Rozejrzała się po lokalu, wyłapując pojedyncze znajome twarze. Nic nowego. Przeciągnęła skrzynie w kąt korytarza, a potem wsunęła ją na rosnącą z tych pudeł wieżę. Otrzepała dłonie i wytarła je dodatkowo jeszcze w fartuch. Wtedy też zmrużyła lekko oczy, bo wydawało jej się, że wyłapała znajomą sylwetkę. Koleś usiadł za barem. Uśmiechnęła się mimowolnie i tak przez chwilę sobie go obserwowała. Gdy nieco się podniósł i zsunął z krzesła, zwinnie pokonała te kilka kroków. Stanęła za nim, uniosła się na palcach, bo była wyraźnie mniejsza. Jedną dłonią objęła jego brzuch od tyłu, a długą wsunęła zgrabnie do kieszeni spodni. Przesunęła lekko tą pierwszą i zamruczała z przekąsem. Bez trudu wyłapała jego własną sakiewkę. Przylegająca do pośladka dłoń zacisnęła się lekko.
– Jesteś nieuważny, Scaletta, tutaj łatwo wpaść w łapy… złodzieja – mruknęła, wznosząc się ustami prosto do jego ucha, ale i tak była niżej. Miała jednak nadzieję, że dobrze ją słuchać. Kilka par oczu z zainteresowaniem zwróciło się ku nich. Philippa przylepiła się nachalnie do jego sylwetki. Co mógł poczuć?
Miała zręczne ręce. Już to wiedział, czy potrzebował dodatkowych dowodów?
Wynosiła skrzynię z flaszkami. Była kurewsko ciężka, ale te ramiona wcale nie były tak liche. Wręcz przeciwnie. Umiała użyć pięści, umiała dźwigać coś tak topornego, że prosta panieneczka z ulicy nie zdołałaby nawet tego przesunąć. Przyzwyczaiła się. Kilka lat temu jeszcze nie szło jej tak sprawnie, chociaż dziś też sapała ohydnie przy gorszych skrzyniach. Czasem się wkurzała i po prostu sięgała różdżkę i już naprawdę gdzieś miała to, że przez te anomalie mogła wysadzić w powietrze cały lokal. Po prostu to robiła i jakoś tak do tej pory się udawało. Teraz nie było inaczej.
Wyszła z piwniczki i trzasnęła drzwiami. Rozejrzała się po lokalu, wyłapując pojedyncze znajome twarze. Nic nowego. Przeciągnęła skrzynie w kąt korytarza, a potem wsunęła ją na rosnącą z tych pudeł wieżę. Otrzepała dłonie i wytarła je dodatkowo jeszcze w fartuch. Wtedy też zmrużyła lekko oczy, bo wydawało jej się, że wyłapała znajomą sylwetkę. Koleś usiadł za barem. Uśmiechnęła się mimowolnie i tak przez chwilę sobie go obserwowała. Gdy nieco się podniósł i zsunął z krzesła, zwinnie pokonała te kilka kroków. Stanęła za nim, uniosła się na palcach, bo była wyraźnie mniejsza. Jedną dłonią objęła jego brzuch od tyłu, a długą wsunęła zgrabnie do kieszeni spodni. Przesunęła lekko tą pierwszą i zamruczała z przekąsem. Bez trudu wyłapała jego własną sakiewkę. Przylegająca do pośladka dłoń zacisnęła się lekko.
– Jesteś nieuważny, Scaletta, tutaj łatwo wpaść w łapy… złodzieja – mruknęła, wznosząc się ustami prosto do jego ucha, ale i tak była niżej. Miała jednak nadzieję, że dobrze ją słuchać. Kilka par oczu z zainteresowaniem zwróciło się ku nich. Philippa przylepiła się nachalnie do jego sylwetki. Co mógł poczuć?
Miała zręczne ręce. Już to wiedział, czy potrzebował dodatkowych dowodów?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Był na siebie zły. Autentycznie zły. Zawsze był czujny; weszło mu to w nawyk, odkąd trudził się kieszonkostwem. Wiedział, jak łatwo można kogoś podejść, dlatego sam zawsze był uważny. I to nie tylko względem swoich rzeczy, w obawie, że sam zostanie okradziony, ale również w kwestii tego, co mówił. Ile, w jaki sposób i komu - po prostu nie wierzył ludziom, więc odpowiednio ważył słowa. Dlatego nie ufał alkoholowi, choć nie był na niego taki podatny; czasem wystarczy jeden kieliszek za dużo, żeby powiedzieć lub zrobić coś nieodpowiedniego. A teraz? Teraz nawet nie miał grama wódki we krwi, a i tak dał się przechytrzyć, i to jeszcze przez Moss. Na samym początku, zanim jeszcze drobne dłonie dziewczyny znalazły się na jego ciele, był przekonany o tym, że padł ofiarą jakiegoś pijaka chętnego do bójki. Nie obawiałby się wówczas o swój stan; znał swoje możliwości w pojedynkach, zarówno tych na pięści, jak i takich, gdzie miał rzucać zaklęcia. Zmartwił się jedynie o swój brak czujności; w pewnym sensie rozczarował się sam sobą. Nie wiedział, że zaczął być tak chaotyczny, nieprzemyślany w swoich ruchach. Sekundę później przekonał się jednak, że to nie łapska jakiegoś obdartusa, a ciepłe ręce Philippy. I właściwie nie wiedział, jak powinien na to zareagować, choć musiał jej przyznać rację - był nieuważny, i to na tyle, że Phils zdołała przejąć jego sakiewkę. Ale trudno było mu teraz myśleć o tym, że właśnie został okradziony, zważywszy na panujące okoliczności. Zgrabne rączki kobiet na jego ciele nie należały raczej do codzienności, chociaż był całkiem atrakcyjny. Przecież nie był jakimś głupim sciupafemmine; jego ojciec przewracałby się w grobie, gdyby Michael był bawidamkiem. No i jeszcze ta sugestia, która dała mu wgląd na to, ile Moss tak naprawdę o nim wie. Nietrudno było mu wyłapać, że swoimi słowami daje mu do zrozumienia, że ma świadomość, co robi na co dzień. A to było kolejną rzeczą, która zepsuła mu humor tego wieczora. Następna osoba do listy tych, którzy wiedzą o jego przestępstwach; a na dodatek, jest nią Philippa Moss.
Słysząc jej, jakże gorzkie dla niego, słowa, obrócił głowę w jej stronę, tak że niemal stykali się czubkami nosów, wciąż pozostawiając ciało w bezruchu. Do tej pory zdążył już oddalić od siebie pierwotny szok, który wzbudził jego serce do wyraźnego łomotu. Rzadko kiedy coś było w stanie go przestraszyć, jednak tym razem zwyczajnie się tego nie spodziewał.
- Disgrazia*... - szepnął, oswobadzając się z uścisku, wciąż jednak nie zwiększając dystansu pomiędzy nimi. Szybkim ruchem przejął również z powrotem to, co do niego należało.
- Nie wiedziałem, że interesują Cię takie wygłupy wbrew prawu, Moss. - Spojrzał na nią wzrokiem, w którym można było zauważyć mieszankę irytacji i podziwu. - A teraz, jak już udowodniłaś mi, że jesteś sprytniejsza, może zechciałabyś mnie obsłużyć?
*disgrazia - wstyd
Słysząc jej, jakże gorzkie dla niego, słowa, obrócił głowę w jej stronę, tak że niemal stykali się czubkami nosów, wciąż pozostawiając ciało w bezruchu. Do tej pory zdążył już oddalić od siebie pierwotny szok, który wzbudził jego serce do wyraźnego łomotu. Rzadko kiedy coś było w stanie go przestraszyć, jednak tym razem zwyczajnie się tego nie spodziewał.
- Disgrazia*... - szepnął, oswobadzając się z uścisku, wciąż jednak nie zwiększając dystansu pomiędzy nimi. Szybkim ruchem przejął również z powrotem to, co do niego należało.
- Nie wiedziałem, że interesują Cię takie wygłupy wbrew prawu, Moss. - Spojrzał na nią wzrokiem, w którym można było zauważyć mieszankę irytacji i podziwu. - A teraz, jak już udowodniłaś mi, że jesteś sprytniejsza, może zechciałabyś mnie obsłużyć?
*disgrazia - wstyd
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Może to kwestia tego, że któregoś dnia wypił zbyt dużo i wygadał jej się. A może po prostu widziała jego wędrujące dłonie i czujne, dość rozbiegane spojrzenie. Tak, wiedziała, ale niekoniecznie musiał o tym mówić wprost. Philippa była bystra, nie uginała się pod teatralnymi spojrzeniami, nie zaplątywała się tak łatwo w sieci intrygi. Była graczem, ale wiedziała, że nie ona jedyna w tym objęciu. Jej dłonie z łatwością przysuwały się ku atrakcjom, jakie mogło chować ubranie Scaletty. Wciskała piersi w jego plecy, jednocześnie z zadziwiającą łatwością wysuwając jego pieniądze z kryjówki. Przy tym ten zawadiacki uśmieszek błąkał się po jej wargach. Wiedziała, że tę bitwę wygrała, ale co z całą wojną? Mężczyźni nie byli trudni w obsłudze. Zrozumiała to już po kilku miesiącach stania za tym upapranym barem. Michael nie był ani żeglarzem ani pijakiem, ale zaliczał się do dość przewidywalnej szumowiny – tak go sobie w śmiałości właśnie wyobrażała. Dbałość o słuszność tych wizji stawiała na dość dalekim miejscu. To nie się liczyło. Najważniejszy był efekt, a nim były te wijące się po nim dłonie, których nacisku pewnie nie poczuł. Tak, nie omieszkała przy okazji zbadać jego mięśni. To nawet całkiem przyjemne, kiedy przez całe dnie ma się do czynienia wyłącznie z wypchanymi piwskiem brzuszyskami.
Napięła się cała, gdy obrócił się ku niej. Lekko przechyliła głowę, aby uciec od niego. Skryła niewinnie nos w jego szyi. Wciąż stała na palcach, ale dalej była zadziwiająco niska. Nawet te obcasy na nic się zdały. Mimo to chyba jej się to podobało. Dłonie powoli przesuwała na jego ramiona, ale to nie był motyli dotyk. Jej palce wkrótce miały zacisnąć się na jego piersi. Już nie musiała nigdzie macać, bo skupił całą swą uwagę na niej. Poczuła pewien dreszcz ekscytacji, bo oto wyraźnie udało jej się rozproszyć jego uwagę. Przyjęła ten fakt z satysfakcją. Siła jej oczu nie gasła nawet przez chwilę, gdy przenikały się wzajemnie ich spojrzenia.
– Dbam o… interesy, Scaletta – mruknęła, dumnie wznosząc głowę. Nie dała się zwieść i nie uległa pod jego spojrzeniem. Ciekawa była, czy ośmieli się rzucić jej wyzwanie, ale ostatecznie nie zrobił tego. Poczuła na barkach słodką rozkosz zwycięstwa. Później wprawnie złapała obiema dłońmi za pasek jego spodni i pchnęła go ku mniej widocznej części tawerny. Niech sobie gadają, co tylko im na język wejdzie. Miała to gdzieś. Dużo bardziej podobała jej się ta mała rozgrywka, którą właśnie prowadzili między sobą. Tych jej dłoni i tego rzekomego pchnięcia pewnie nie poczuł zbyt dotkliwe; nawet gdy próbowała wcisnąć jego ciało w ścianę znajdującą się przy wejściu do kibla. Uśmiechnęła się zawadiacko i cmoknęła dwa razy. – Więc myślisz, że jesteś taki cwany? A może to ty raz obsłużyłbyś mnie, co? – zapytała, brnąc dalej w wyraźną dwuznaczność. Bo niby co, chciał być obsłużony, tak? Powinien sobie te usługi wsadzić głęboko w cztery litery. Zupełnie jakby mało miała dzisiaj roboty.
Śmiesznie to musiało wyglądać, gdy taka drobinka próbowała przycisnąć nie tak całkiem nędznego gościa do muru. Nie do końca jasne było to, czy zebrało jej się na psoty czy po prostu miała kiepski humor. Nie sprawiała jednak wrażenia złej, a te drobne złośliwości można było nazwać droczeniem. Pytanie tylko, czy Scaletta chciał jej na to pozwolić...
Napięła się cała, gdy obrócił się ku niej. Lekko przechyliła głowę, aby uciec od niego. Skryła niewinnie nos w jego szyi. Wciąż stała na palcach, ale dalej była zadziwiająco niska. Nawet te obcasy na nic się zdały. Mimo to chyba jej się to podobało. Dłonie powoli przesuwała na jego ramiona, ale to nie był motyli dotyk. Jej palce wkrótce miały zacisnąć się na jego piersi. Już nie musiała nigdzie macać, bo skupił całą swą uwagę na niej. Poczuła pewien dreszcz ekscytacji, bo oto wyraźnie udało jej się rozproszyć jego uwagę. Przyjęła ten fakt z satysfakcją. Siła jej oczu nie gasła nawet przez chwilę, gdy przenikały się wzajemnie ich spojrzenia.
– Dbam o… interesy, Scaletta – mruknęła, dumnie wznosząc głowę. Nie dała się zwieść i nie uległa pod jego spojrzeniem. Ciekawa była, czy ośmieli się rzucić jej wyzwanie, ale ostatecznie nie zrobił tego. Poczuła na barkach słodką rozkosz zwycięstwa. Później wprawnie złapała obiema dłońmi za pasek jego spodni i pchnęła go ku mniej widocznej części tawerny. Niech sobie gadają, co tylko im na język wejdzie. Miała to gdzieś. Dużo bardziej podobała jej się ta mała rozgrywka, którą właśnie prowadzili między sobą. Tych jej dłoni i tego rzekomego pchnięcia pewnie nie poczuł zbyt dotkliwe; nawet gdy próbowała wcisnąć jego ciało w ścianę znajdującą się przy wejściu do kibla. Uśmiechnęła się zawadiacko i cmoknęła dwa razy. – Więc myślisz, że jesteś taki cwany? A może to ty raz obsłużyłbyś mnie, co? – zapytała, brnąc dalej w wyraźną dwuznaczność. Bo niby co, chciał być obsłużony, tak? Powinien sobie te usługi wsadzić głęboko w cztery litery. Zupełnie jakby mało miała dzisiaj roboty.
Śmiesznie to musiało wyglądać, gdy taka drobinka próbowała przycisnąć nie tak całkiem nędznego gościa do muru. Nie do końca jasne było to, czy zebrało jej się na psoty czy po prostu miała kiepski humor. Nie sprawiała jednak wrażenia złej, a te drobne złośliwości można było nazwać droczeniem. Pytanie tylko, czy Scaletta chciał jej na to pozwolić...
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Dobrze znał te sztuczki. I już nie raz się na nich przejechał. Niegdyś bywał nawet na nie bardzo podatny - wystarczyło zatrzepotać rzęsami, położyć mu rękę na kolanie, czarująco się uśmiechnąć czy zaczepnie otrzeć się o niego biustem. Wówczas stawał się bardzo nieostrożny, a przecież na brak czujności nie mógł sobie pozwolić. Nie godziło się to z jego przyzwyczajeniami ani poglądami, wszak wraz z wiekiem zdołał się na to uodpornić. I to na tyle skutecznie, że do tej pory pozostawał nieugięty. Jednak nie na tyle, by odbierać sobie choćby tę namiastkę bliskości, stąd też nie zrobił kroku w tył. A właściwie powinien był, zważywszy na to, że nie znali się dobrze. Jeszcze ta absurdalna sugestia w jej głowie, jakoby nie reprezentował swoją osobą więcej, aniżeli klientela Parszywego Pasażera, z którą do czynienia miała na co dzień; sugestia, nad którą nie zamierzała się zastanawiać, z góry wyciągając konkretne wnioski. Ale owa myśl nie stała jej na przeszkodzie, by mogła go teraz zwabić w kąt lokalu i pchać rączki tam, gdzie nie powinna, a bynajmniej nie na tym etapie tej relacji.
Sądził, że wystarczająco zniechęci się, gdy okaże jej swoją obojętność. Co prawda, ta neutralność była udawana, ale przecież nie musiała o tym wiedzieć; a przede wszystkim nie powinna. Twarz bez emocji, milczenie i ręce przy ciele zdawały się być dla niej raczej otwartą furtką do działania, aniżeli znakiem, który wskazywałby na wycofanie się. Sam jednak nie dał jej stanowczego sprzeciwu, bowiem, mimo wszystko, nie miał nic przeciwko jej ciepłym dłoniom, sunącym po jego ciele. Myślenie wciąż miał jednak trzeźwe, bo Philippa nie zdołała go na tyle rozproszyć; zwłaszcza teraz, gdy udowodniła mu, jak nieuważny się stał. Nie chciał dać za wygraną, choć raz już dał złapać się w jej sidła. Ale był to ten jeden raz za dużo.
Posłusznie dał się poprowadzić, choć nacisk jej palców na skórzanym pasku był minimalny. Przyprzeć się do muru już jej nie pozwolił, stając sztywno w odległości mniej więcej stopy od ściany. Zapach moczu w powietrzu stał się jeszcze intensywniejszy. Nic zresztą dziwnego, skoro pokierowała go nieopodal męskich kibli. Teoretycznie zdawałoby się, że to miejsce na widoku; w praktyce jednak, było ono słabiej oświetlonym punktem w tawernie, gdzie nie zwracali na siebie już takiej uwagi. Gdyby nie ten smród, pewnie pochwaliłby ten wybór.
Ale przecież miał być stanowczy i asertywny.
Specjalnie dobrał wtedy tak słowa, wiedząc że Phils wykorzysta tę okazję do gry słownej. Niemal przewidział jej reakcję, zatem kiedy rzuciła tym dwuznacznym zapytaniem, jeden z kącików jego ust uniósł się do góry. Mógłby ją obsłużyć, ale na pewno nie na tym etapie znajomości. Wciąż jej nie ufał, a nie sypiał z byle kim. Tak naprawdę ledwie ją znał, a jej atrakcyjność nie była wystarczającą iskrą do tego, by znaleźli się w takich okolicznościach. Bynajmniej nie dla niego.
- Z naszej dwójki, to Ty jesteś w pracy, Moss - stwierdził, swój wzrok koncentrując na jej piwnych oczach. Wciąż nie ustępował, zachowując kamienną twarz, jak gdyby jej osoba nie robiła na nim żadnego wrażenia. Prawą dłonią przeczesał sobie włosy; ona tego nie wiedziała, ale uciekał się do tego, gdy intensywnie o czymś myślał. Z jednej strony stosowała te, tak dobrze znane mu, chwyty, jednocześnie będąc w jakimś dziwnym, niezidentyfikowanym humorze - ni to zadowolenie, ni to złość, coś jakby mieszanka tych dwóch. - Więc nie każ odwalać mi brudnej roboty - dodał, spoglądając w przestrzeń za jej ramieniem. Jak zareaguje na jego ostudzenie atmosfery? Tego nie wiedział, lecz skrycie miał nadzieję, że już tym razem odpuści sobie swoje zaczepne manewry, bo nie lubił się tak powstrzymywać.
A to wszystko w imię zasad, jakie sobie ustalił. Bo dla Scaletty słowo miało konkretną wagę. Nie był i nie chciał być hipokrytą.
Sądził, że wystarczająco zniechęci się, gdy okaże jej swoją obojętność. Co prawda, ta neutralność była udawana, ale przecież nie musiała o tym wiedzieć; a przede wszystkim nie powinna. Twarz bez emocji, milczenie i ręce przy ciele zdawały się być dla niej raczej otwartą furtką do działania, aniżeli znakiem, który wskazywałby na wycofanie się. Sam jednak nie dał jej stanowczego sprzeciwu, bowiem, mimo wszystko, nie miał nic przeciwko jej ciepłym dłoniom, sunącym po jego ciele. Myślenie wciąż miał jednak trzeźwe, bo Philippa nie zdołała go na tyle rozproszyć; zwłaszcza teraz, gdy udowodniła mu, jak nieuważny się stał. Nie chciał dać za wygraną, choć raz już dał złapać się w jej sidła. Ale był to ten jeden raz za dużo.
Posłusznie dał się poprowadzić, choć nacisk jej palców na skórzanym pasku był minimalny. Przyprzeć się do muru już jej nie pozwolił, stając sztywno w odległości mniej więcej stopy od ściany. Zapach moczu w powietrzu stał się jeszcze intensywniejszy. Nic zresztą dziwnego, skoro pokierowała go nieopodal męskich kibli. Teoretycznie zdawałoby się, że to miejsce na widoku; w praktyce jednak, było ono słabiej oświetlonym punktem w tawernie, gdzie nie zwracali na siebie już takiej uwagi. Gdyby nie ten smród, pewnie pochwaliłby ten wybór.
Ale przecież miał być stanowczy i asertywny.
Specjalnie dobrał wtedy tak słowa, wiedząc że Phils wykorzysta tę okazję do gry słownej. Niemal przewidział jej reakcję, zatem kiedy rzuciła tym dwuznacznym zapytaniem, jeden z kącików jego ust uniósł się do góry. Mógłby ją obsłużyć, ale na pewno nie na tym etapie znajomości. Wciąż jej nie ufał, a nie sypiał z byle kim. Tak naprawdę ledwie ją znał, a jej atrakcyjność nie była wystarczającą iskrą do tego, by znaleźli się w takich okolicznościach. Bynajmniej nie dla niego.
- Z naszej dwójki, to Ty jesteś w pracy, Moss - stwierdził, swój wzrok koncentrując na jej piwnych oczach. Wciąż nie ustępował, zachowując kamienną twarz, jak gdyby jej osoba nie robiła na nim żadnego wrażenia. Prawą dłonią przeczesał sobie włosy; ona tego nie wiedziała, ale uciekał się do tego, gdy intensywnie o czymś myślał. Z jednej strony stosowała te, tak dobrze znane mu, chwyty, jednocześnie będąc w jakimś dziwnym, niezidentyfikowanym humorze - ni to zadowolenie, ni to złość, coś jakby mieszanka tych dwóch. - Więc nie każ odwalać mi brudnej roboty - dodał, spoglądając w przestrzeń za jej ramieniem. Jak zareaguje na jego ostudzenie atmosfery? Tego nie wiedział, lecz skrycie miał nadzieję, że już tym razem odpuści sobie swoje zaczepne manewry, bo nie lubił się tak powstrzymywać.
A to wszystko w imię zasad, jakie sobie ustalił. Bo dla Scaletty słowo miało konkretną wagę. Nie był i nie chciał być hipokrytą.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
– Wal się, Scaletta – wymruczała, drażniąc jeszcze chwilę nosem jego szyję. Później tylko pchnęła go „mocniej” na ścianę, chciała zaznaczyć porzucenie, chciała go zostawić tak wyraźnie. Szybko opuściła własne dłonie okalające jego ciało w tym słodkim zaczepieniu. Wściekała się, że nie reagował. Trochę ją to poniżyło, bo przecież… każdy reagował. Nie zamierzała jednak bawić się dziwkę dla własnych intryg, to już zbyt wiele. Dlatego porzuciła swoje wcześniejsze wizje i się poddała. Musiała to jednak zrobić tak, aby nigdy nie wyglądać na przegraną. Po prostu się znudziła. Rzuciła tylko to ostatnie spojrzenie na niego, a później wygładziła czarną sukienkę i ruszyła w kierunku baru, zostawiając go przy tych kiblach całkiem samego.
Nie zmiękł. Denerwowało ją to, bo myślała, że po to było to wszystko, że przyszedł do niej wtedy, ponieważ mu się podobała. Widziała to w jego wcześniejszych spojrzeniach. Wykorzystała tamtą przychylność, otaczała go przyjemną sympatią, a on tymczasem wolał wzgardzić nią. Bydlak. Do tych wszystkich myśli nie czerwieniła się jak pijak – wręcz przeciwnie: uśmiechała się zawadiacko, czując jeszcze większy dreszcz zaintrygowania. Nieważne, że nie miała jego sakiewki, że nie podarował jej żadnego głodnego spojrzenia. Pokazał siłę, której wcale nie spodziewała się w nim ujrzeć. Nigdy nie dowie się, że właściwie to jej się spodobało. Brzmiało to jak wyzwanie. Chyba że miał dziewczynę i był jak ten wierny piesek, ale czy w innym wypadku przychodziłby jej pomagać? W sumie jednak drugiego nie wykluczało. Musiała skryć zaciskające się w złości piąstki. Dlatego postanowiła go olać totalnie i zajęła się swoją robotą. Wróciła do skrzyń i zaczęła wyładowywać flaszki. Kilka męskich oczu spoglądało z zaintrygowaniem na wypiętą ku nim spódniczkę. Nie było to jednak perfidne. Pochylała się, chwytała wprawnie kolejne butelki i układała je na półkach. Tylko czasem rzucała ostre spojrzenie, kiedy któryś ślinił się za bardzo. W tym czasie zdołała też obsłużyć kilku klientów i nie roztrzaskać w niedawnych śladach złości szkła. Oczywiście, że widziała Scalettę. W końcu chyba nawet postanowiła się zlitować i nad nim, więc dostał szklaneczkę ulubionego trunku, chociaż nie odezwała się przy tym do niego ani słowem.
To nie obraza, to dalszy punkt na tej niepewnej planszy, na której postawili niedawno swoje pionki. Była ciekawa, jaki będzie jego kolejny krok. W ostatnim czasie przegrała już kilka ważnych rozgrywek i ta nie mogła być kolejną. Chociaż nawet sama nie wiedziała, o co jej właściwie chodziło. Nie lubiła, gdy ktoś próbował rozgrywać jej własne karty. Gdy ktoś przejmował jej rolę. To ją irytowało.
Niemniej aż za dobrze widziała zazdrosne spojrzenia, jakie kierowali niektórzy siedzący przy barze marynarze do Scaletty. W końcu Filipa z widocznym pragnieniem i pewnym podstępem próbowała zaciągnąć go w ustronne miejsce. Wyobrażała sobie, czym ociekały ich obrzydliwe wyobrażenia o tym, co tam się działo. Wielu z tych grubych, zapuszczonych staruchów nie mogło liczyć nawet na gorące ramię swojej baby. Przychodzili więc się napić i przy okazji pooglądać piękne barmanki, bo poza morzem nie mieli nic do roboty.
Nie zmiękł. Denerwowało ją to, bo myślała, że po to było to wszystko, że przyszedł do niej wtedy, ponieważ mu się podobała. Widziała to w jego wcześniejszych spojrzeniach. Wykorzystała tamtą przychylność, otaczała go przyjemną sympatią, a on tymczasem wolał wzgardzić nią. Bydlak. Do tych wszystkich myśli nie czerwieniła się jak pijak – wręcz przeciwnie: uśmiechała się zawadiacko, czując jeszcze większy dreszcz zaintrygowania. Nieważne, że nie miała jego sakiewki, że nie podarował jej żadnego głodnego spojrzenia. Pokazał siłę, której wcale nie spodziewała się w nim ujrzeć. Nigdy nie dowie się, że właściwie to jej się spodobało. Brzmiało to jak wyzwanie. Chyba że miał dziewczynę i był jak ten wierny piesek, ale czy w innym wypadku przychodziłby jej pomagać? W sumie jednak drugiego nie wykluczało. Musiała skryć zaciskające się w złości piąstki. Dlatego postanowiła go olać totalnie i zajęła się swoją robotą. Wróciła do skrzyń i zaczęła wyładowywać flaszki. Kilka męskich oczu spoglądało z zaintrygowaniem na wypiętą ku nim spódniczkę. Nie było to jednak perfidne. Pochylała się, chwytała wprawnie kolejne butelki i układała je na półkach. Tylko czasem rzucała ostre spojrzenie, kiedy któryś ślinił się za bardzo. W tym czasie zdołała też obsłużyć kilku klientów i nie roztrzaskać w niedawnych śladach złości szkła. Oczywiście, że widziała Scalettę. W końcu chyba nawet postanowiła się zlitować i nad nim, więc dostał szklaneczkę ulubionego trunku, chociaż nie odezwała się przy tym do niego ani słowem.
To nie obraza, to dalszy punkt na tej niepewnej planszy, na której postawili niedawno swoje pionki. Była ciekawa, jaki będzie jego kolejny krok. W ostatnim czasie przegrała już kilka ważnych rozgrywek i ta nie mogła być kolejną. Chociaż nawet sama nie wiedziała, o co jej właściwie chodziło. Nie lubiła, gdy ktoś próbował rozgrywać jej własne karty. Gdy ktoś przejmował jej rolę. To ją irytowało.
Niemniej aż za dobrze widziała zazdrosne spojrzenia, jakie kierowali niektórzy siedzący przy barze marynarze do Scaletty. W końcu Filipa z widocznym pragnieniem i pewnym podstępem próbowała zaciągnąć go w ustronne miejsce. Wyobrażała sobie, czym ociekały ich obrzydliwe wyobrażenia o tym, co tam się działo. Wielu z tych grubych, zapuszczonych staruchów nie mogło liczyć nawet na gorące ramię swojej baby. Przychodzili więc się napić i przy okazji pooglądać piękne barmanki, bo poza morzem nie mieli nic do roboty.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie dał za wygraną. Pozostawał uparty, nie reagował na jej ruchy, pomimo tego, że do samego końca nie rezygnowała z rozpraszania go. No bo jak inaczej mógł nazwać ten zaczepny dotyk czubka jej nosa na jego jabłku Adama? Wiedział też, że spotka się z taką, a nie inną reakcją z jej strony, aczkolwiek nie frasowało go to zbytnio. Satysfakcja wzięła górę nad zamartwianiem się o jej niezadowolenie. Jeśli będzie chciała, to się do niego odezwie i tyle. Wszakże nie mógł powstrzymać uśmiechu na swojej twarzy, kiedy Moss zostawiła go samego przy tych parszywych kiblach. Jeszcze przez dłuższą chwilę, stał w miejscu, obserwując jej impulsywne ruchy. Na pewno nie poprawił jej tym humoru, ale nie wiedział, że oprócz zawodu, gdzieś w jej głowie musiał pojawić się cień podziwu. Zwykle nie musiała nawet stosować tych swoich zagrywek, a ci wszyscy marynarze i moczygęby lgnęły do niej, jak muchy do miodu. A on jednak zebrał się na sprzeciw. I to przecież nie dlatego, że mu się nie podobała; wszystkie jego decyzje podyktowane były konkretnymi poglądami, a te pozostawały niezmienne, nawet jeśli w pobliżu pojawiła się atrakcyjna kobieta.
Odpalił papierosa. Miał wrażenie, że jest w pewnym sensie obserwowany, pomimo tego, że znajdował się w licho oświetlonym punkcie tawerny. I wcale nie myślał tutaj o oczach Philippy - ten wzrok już dawno patrzył w zupełnie innym kierunku. Zdawało mu się, że skupia na sobie spojrzenia klientów. Spojrzenia pełne zdziwienia i zazdrości, jak gdyby taka sytuacja zdarzyła się po raz pierwszy. Podejrzewał, że Phils nie spotykała się raczej z odmową, ale czy równie rzadko bezpośrednio używała swoich sztuczek? Nawet jeśli nie, to głodny wzrok tych dziadów i tak miała zapewniony, czy tego chciała, czy nie.
Podszedł do baru, usiadł na tym samym miejscu co wcześniej, pomiędzy facetem z portfelem na wierzchu i gościem, który cuchnął rybami; niedopałek zgasił o popielniczkę, a oczami powędrował w stronę Philippy krzątającej się za barem. Nie przeszkadzało mu to, że go ignoruje, wręcz spodziewał się, że tak będzie. Ostatecznie jednak zdecydowała się podać mu upragnioną Ognistą Whisky, wciąż nie przerywając milczenia; wówczas, pewnie złapał niedużą, lecz masywną szklankę z trunkiem i upił połowę, nie powstrzymując się od wykonania naturalnego grymasu. Odkąd wrócił na drewniane krzesło przy ladzie, na jego twarzy błąkał się dyskretny uśmieszek. Zwłaszcza, gdy zobaczył, jak Moss wyładowuje swoją złość na szklanych butelkach. Co jakiś czas zerkał również na portfel, przez który wcześniej stracił czujność. Dopił alkohol do końca, zapominając już o tym idiotycznym pomyśle. Był złodziejem, ale nie aż tak głupim. O ironio, nawet u niego chciwość miała swoje granice. Choć z drugiej strony, dlaczego by nie? Moss i tak już wiedziała, a jedna sakiewka nie robiła mu różnicy. No właśnie, Philippa. Przez to wszystko zdołał wygonić ze swoich myśli fakt, że ona wie o jego kradzieżach. A przecież chyba sam jej nigdy tego nie wypaplał. Tak przynajmniej mu się wydawało. Zatem musiała być wyjątkowo bystra, skoro wywnioskowała to po paru spotkaniach. Michael tego nie wiedział, ale to też wynikało z tego, że i ona sama święta nie była.
- Od kiedy to wprowadzono dla pracowników zakaz rozmowy z gośćmi? - Specjalnie powiedział to dość głośno, tylko po to, by mieć pewność, że i ona to usłyszy. Już wystarczająco dzisiaj ją poirytował, więc co mu szkodziło dalej ją podenerwować? Przepraszać na pewno nie zamierzał, przecież nie miał za co. A i tak w głębi ducha wydawało mu się, że nie było potrzeby się przed nią kajać, bo obrażona tak naprawdę nie była. Chyba.
Odpalił papierosa. Miał wrażenie, że jest w pewnym sensie obserwowany, pomimo tego, że znajdował się w licho oświetlonym punkcie tawerny. I wcale nie myślał tutaj o oczach Philippy - ten wzrok już dawno patrzył w zupełnie innym kierunku. Zdawało mu się, że skupia na sobie spojrzenia klientów. Spojrzenia pełne zdziwienia i zazdrości, jak gdyby taka sytuacja zdarzyła się po raz pierwszy. Podejrzewał, że Phils nie spotykała się raczej z odmową, ale czy równie rzadko bezpośrednio używała swoich sztuczek? Nawet jeśli nie, to głodny wzrok tych dziadów i tak miała zapewniony, czy tego chciała, czy nie.
Podszedł do baru, usiadł na tym samym miejscu co wcześniej, pomiędzy facetem z portfelem na wierzchu i gościem, który cuchnął rybami; niedopałek zgasił o popielniczkę, a oczami powędrował w stronę Philippy krzątającej się za barem. Nie przeszkadzało mu to, że go ignoruje, wręcz spodziewał się, że tak będzie. Ostatecznie jednak zdecydowała się podać mu upragnioną Ognistą Whisky, wciąż nie przerywając milczenia; wówczas, pewnie złapał niedużą, lecz masywną szklankę z trunkiem i upił połowę, nie powstrzymując się od wykonania naturalnego grymasu. Odkąd wrócił na drewniane krzesło przy ladzie, na jego twarzy błąkał się dyskretny uśmieszek. Zwłaszcza, gdy zobaczył, jak Moss wyładowuje swoją złość na szklanych butelkach. Co jakiś czas zerkał również na portfel, przez który wcześniej stracił czujność. Dopił alkohol do końca, zapominając już o tym idiotycznym pomyśle. Był złodziejem, ale nie aż tak głupim. O ironio, nawet u niego chciwość miała swoje granice. Choć z drugiej strony, dlaczego by nie? Moss i tak już wiedziała, a jedna sakiewka nie robiła mu różnicy. No właśnie, Philippa. Przez to wszystko zdołał wygonić ze swoich myśli fakt, że ona wie o jego kradzieżach. A przecież chyba sam jej nigdy tego nie wypaplał. Tak przynajmniej mu się wydawało. Zatem musiała być wyjątkowo bystra, skoro wywnioskowała to po paru spotkaniach. Michael tego nie wiedział, ale to też wynikało z tego, że i ona sama święta nie była.
- Od kiedy to wprowadzono dla pracowników zakaz rozmowy z gośćmi? - Specjalnie powiedział to dość głośno, tylko po to, by mieć pewność, że i ona to usłyszy. Już wystarczająco dzisiaj ją poirytował, więc co mu szkodziło dalej ją podenerwować? Przepraszać na pewno nie zamierzał, przecież nie miał za co. A i tak w głębi ducha wydawało mu się, że nie było potrzeby się przed nią kajać, bo obrażona tak naprawdę nie była. Chyba.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Rzuciła mu ostatnie niby obojętne spojrzenie i nagle zniknęła za drzwiczkami kuchni, zostawiając bar pod opieką Billy’ego. Szybko i dość gwałtownie, przeszła przez całe pomieszczenie, zbierając przy tym ciekawskie spojrzenia pracujących tam typków. Kucharz zacmokał znacząco, lawirując nożem w powietrzu, ale Filipa stała do niego tyłem i nawet się nie wysilała, żeby na dłużej zatrzymać na nim swe oczy. Zerkała na osłonięte okienko, odgarnęła tłustą zasłonkę i ujrzała biały zaułek, lodowate ściany budynku stojącego obok, żadnych kolorów, tylko szara biel. Wszystko to przez to, że nie chciało jej się dłużej na niego patrzeć i nawet nie wiedziała, czym ją tak zdenerwował. Zwykle olewała takie sprawy, zwykle to też była jej gra i nie podejmowała prób wyjaśniania tych zasad. Kucharz znów zarechotał, mamrocząc coś złośliwego pod jej adresem. Philly przeszła znów przez długość izby i wyszła z równą energią.
Znów była na barze i znów widziała jego zadowolone spojrzenie. To jednak dużo, dużo za mało, aby ją prawdziwie zdenerwować, dlatego nie traciła uśmiechu i nie wychodziła z roli. Tak jej się wydawało, ale może bystry Scaletta się nie nabierał i potrafił wyłapać więcej szczegółów. Póki co wciąż zwyciężał, chociaż to ona tak jadowicie zaatakowała go z zaskoczenia, od tyłu. Nie chodziło nawet o to, kim był i czym się tutaj zajmował. Sama robiła dokładnie to samo, pomieszkując długie miesiące na obrzydliwych, gnojowatych uliczkach, a i nawet dzisiaj zdarzało jej się wsunąć zwinną łapkę gdzieś głębiej, aby pozyskać coś ciekawego. Nie było to jednak codziennością, bo zgraje sflaczałej klienteli traktowała jak swoją wielką, marną rodzinkę. Gdyby matka zaczęłaby ich okradać, to nikt nie mówiłby jej zbyt wiele, czyż nie? Nie oceniała i nie stawiała krzyżyka na paskudnej paszczy Michaela, chociaż miała perfidną ochotę rozbić jakąś flaszkę na jego głowie. Powstrzymała się i postanowiła dalej obsługiwać swoich ulubionych łobuzów. Omal nie wyskoczyła jej z dłoni butelka z sokiem, kiedy się wreszcie odezwał. Sąsiadujący z nim typ zaśmiał się głupkowato i popatrzył na barmankę, wyczekując z wypiekami na twarzy jej reakcji. Zajebiście.
Nie, nie była obrażona, ale zaraz mogła być, bo ewidentnie sobie na to pracował. To była tępa dość próba zagadania, przełamania ciszy, nieczysta prowokacja. Filipa zawsze gadała za barem, słychać ją było z każdego miejsca w lokalu, od wejścia potrafiła pieścić uszy swoimi wrzaskami. Nie mogła zignorować jednak jego gadki. To by była już totalna porażka, ale nie bój się, Scaletta, nie dzisiaj.
– Nie ma zakazu – rzuciła, łapiąc w dłoń mokrą szklankę. Zaczęła ją wycierać ścierką, jej ramiona pracowały chyba trochę szybciej niż zwykle. Przepłukała następną, a potem odwróciła się i machnęła mokrymi łapami, mocząc zimną wodą twarze klejącej się do baru klienteli. Rozwiązania były dwa, ale zbyt łatwe i nijakie wydało jej się zwalenie na znudzenie jego osobą lub zignorowanie go zupełne. Przecież tak lubiła się bawić i, o zgrozo, on chyba też. O ile nie był ostatnim mrukiem, o ile potrafił zmierzyć się z jej spojrzeniami. Potrafił, dziś już to wiedziała.
– O czym chciałbyś porozmawiać, Scaletta? – spytała niby pogodnie, stając przed nim. Oczy nie umiały jednak uśmiechać się razem z tymi kuszącymi ustami. Oczy płonęły, nawet kiedy próbowała tak silnie ugasić je od środka. Mokre pazury wbiła w roboczy blat znajdujący się nieco wyżej od wysokości jej bioder. Czekała, aż rzuci w nią ostrzem.
Z kuchni zalatywało spaloną rybą. Michael mógł być następnym, który się wypali.
Znów była na barze i znów widziała jego zadowolone spojrzenie. To jednak dużo, dużo za mało, aby ją prawdziwie zdenerwować, dlatego nie traciła uśmiechu i nie wychodziła z roli. Tak jej się wydawało, ale może bystry Scaletta się nie nabierał i potrafił wyłapać więcej szczegółów. Póki co wciąż zwyciężał, chociaż to ona tak jadowicie zaatakowała go z zaskoczenia, od tyłu. Nie chodziło nawet o to, kim był i czym się tutaj zajmował. Sama robiła dokładnie to samo, pomieszkując długie miesiące na obrzydliwych, gnojowatych uliczkach, a i nawet dzisiaj zdarzało jej się wsunąć zwinną łapkę gdzieś głębiej, aby pozyskać coś ciekawego. Nie było to jednak codziennością, bo zgraje sflaczałej klienteli traktowała jak swoją wielką, marną rodzinkę. Gdyby matka zaczęłaby ich okradać, to nikt nie mówiłby jej zbyt wiele, czyż nie? Nie oceniała i nie stawiała krzyżyka na paskudnej paszczy Michaela, chociaż miała perfidną ochotę rozbić jakąś flaszkę na jego głowie. Powstrzymała się i postanowiła dalej obsługiwać swoich ulubionych łobuzów. Omal nie wyskoczyła jej z dłoni butelka z sokiem, kiedy się wreszcie odezwał. Sąsiadujący z nim typ zaśmiał się głupkowato i popatrzył na barmankę, wyczekując z wypiekami na twarzy jej reakcji. Zajebiście.
Nie, nie była obrażona, ale zaraz mogła być, bo ewidentnie sobie na to pracował. To była tępa dość próba zagadania, przełamania ciszy, nieczysta prowokacja. Filipa zawsze gadała za barem, słychać ją było z każdego miejsca w lokalu, od wejścia potrafiła pieścić uszy swoimi wrzaskami. Nie mogła zignorować jednak jego gadki. To by była już totalna porażka, ale nie bój się, Scaletta, nie dzisiaj.
– Nie ma zakazu – rzuciła, łapiąc w dłoń mokrą szklankę. Zaczęła ją wycierać ścierką, jej ramiona pracowały chyba trochę szybciej niż zwykle. Przepłukała następną, a potem odwróciła się i machnęła mokrymi łapami, mocząc zimną wodą twarze klejącej się do baru klienteli. Rozwiązania były dwa, ale zbyt łatwe i nijakie wydało jej się zwalenie na znudzenie jego osobą lub zignorowanie go zupełne. Przecież tak lubiła się bawić i, o zgrozo, on chyba też. O ile nie był ostatnim mrukiem, o ile potrafił zmierzyć się z jej spojrzeniami. Potrafił, dziś już to wiedziała.
– O czym chciałbyś porozmawiać, Scaletta? – spytała niby pogodnie, stając przed nim. Oczy nie umiały jednak uśmiechać się razem z tymi kuszącymi ustami. Oczy płonęły, nawet kiedy próbowała tak silnie ugasić je od środka. Mokre pazury wbiła w roboczy blat znajdujący się nieco wyżej od wysokości jej bioder. Czekała, aż rzuci w nią ostrzem.
Z kuchni zalatywało spaloną rybą. Michael mógł być następnym, który się wypali.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ściskał chłodną i zarazem pustą szklankę, przesuwając ją leniwie na blacie między dłońmi. Nie miał wyrzutów sumienia i nie czuł też, że powinien je mieć. Intuicja podpowiadała mu, że to tylko chwilowy natłok negatywnych emocji. Kto wie, może ten zły humor towarzyszył jej jeszcze przed jego przyjściem? W chwili, gdy stracił Philippę z oczu, dyskretnie rozejrzał się po tawernie. Tyle potencjalnych ofiar, tyle straconych okazji na dodatkowy grosz. Wolał jednak nie dawać popisu swoich złodziejskich umiejętności, bo choć klientela zdawała się być zróżnicowana, odniósł wrażenie, że stanowią tutaj zgraną społeczność - jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. A Scaletta przecież dbał tylko o czubek własnego nosa. Tak bardzo się tu wyróżniał, jak puzzel z innego zestawu, wciśnięty do tego na siłę. Wszakże oczywistym powinno być dla Moss, po co tu przychodził. Lecz czy ona teraz nie zwątpiła w jego motywacje, po tym, jak nie zareagował?
Gdy wróciła z kuchni, wyłapał jej przelotne spojrzenie. Dobrze odgrywała swoją rolę, można nawet było się nabrać na to, że jest zadowolona. Ale on przecież widział ją wcześniej i choć zdołał zaobserwować, że bywa zmienna w swoim zachowaniu, nie miał złudzeń. Od dłuższej chwili nie odzywali się od siebie ani słowem, ale wciąż prowadzili bitwy. Żadne z nich nie wygrało wojny, ale oboje mieli za sobą parę zwycięstw i porażek. Ona zdołała go zaskoczyć i wyłączyć czujność; on z kolei był na tyle silny, by pozostać obojętnym wobec jej uroków. Nie mógł zatem odpuścić sobie tej niezbyt ambitnej zaczepki. Wyraźnie chciał ją sprowokować. No i mu się udało, bo nie postanowiła go ignorować, ba, wciąż nawet odgrywała przed nim tę swoją rolę. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, podobnie zresztą jak temu marynarzowi, który siedział obok niego.
- Chciałem tylko... - zaczął, wypuszczając szklankę po ognistej z rąk. Sięgnął dłonią do sakiewki, z której wyciągnął więcej monet, niż potrzebował. - życzyć ci miłego wieczoru, Moss.
Pieniądze położył na stole, a czubkiem palca wskazującego przysunął mini wieżyczkę, po drewnianym blacie, w jej kierunku. Zostawił jej prawie galeona napiwku, chociaż nie do końca na niego zasługiwała, zwłaszcza w kwestii wykonywania swoich barmańskich obowiązków. Rzucił jej ostatnie, krótkie spojrzenie, wstał, zarzucił na ramiona płaszcz i wyszedł. Już wolał jej nie denerwować. Bynajmniej nie dziś. Zwłaszcza po tym, jak popatrzyła na niego tymi oczyma, w których tańczyły iskierki.
zt
Gdy wróciła z kuchni, wyłapał jej przelotne spojrzenie. Dobrze odgrywała swoją rolę, można nawet było się nabrać na to, że jest zadowolona. Ale on przecież widział ją wcześniej i choć zdołał zaobserwować, że bywa zmienna w swoim zachowaniu, nie miał złudzeń. Od dłuższej chwili nie odzywali się od siebie ani słowem, ale wciąż prowadzili bitwy. Żadne z nich nie wygrało wojny, ale oboje mieli za sobą parę zwycięstw i porażek. Ona zdołała go zaskoczyć i wyłączyć czujność; on z kolei był na tyle silny, by pozostać obojętnym wobec jej uroków. Nie mógł zatem odpuścić sobie tej niezbyt ambitnej zaczepki. Wyraźnie chciał ją sprowokować. No i mu się udało, bo nie postanowiła go ignorować, ba, wciąż nawet odgrywała przed nim tę swoją rolę. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, podobnie zresztą jak temu marynarzowi, który siedział obok niego.
- Chciałem tylko... - zaczął, wypuszczając szklankę po ognistej z rąk. Sięgnął dłonią do sakiewki, z której wyciągnął więcej monet, niż potrzebował. - życzyć ci miłego wieczoru, Moss.
Pieniądze położył na stole, a czubkiem palca wskazującego przysunął mini wieżyczkę, po drewnianym blacie, w jej kierunku. Zostawił jej prawie galeona napiwku, chociaż nie do końca na niego zasługiwała, zwłaszcza w kwestii wykonywania swoich barmańskich obowiązków. Rzucił jej ostatnie, krótkie spojrzenie, wstał, zarzucił na ramiona płaszcz i wyszedł. Już wolał jej nie denerwować. Bynajmniej nie dziś. Zwłaszcza po tym, jak popatrzyła na niego tymi oczyma, w których tańczyły iskierki.
zt
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wkurzała się o ten uśmieszek, który na dobre zastygł na jego ustach. Wkurzała się o zagadkowe dość spojrzenie. Nie potrafiła przewidzieć tego, jak zareagował, chociaż nie była to jakaś wielce dziwiąca zagrywka. Postępowanie Scaletty miało nie robić na niej wrażenia, a jednak coś chyba było na rzeczy, skoro tak zareagowała. Pomijając to, że to w ogóle dzień pełen zawirowań i wahań nastrojów, to jednak dawno już nie czuła się tak bardzo wtrącona w pułapkę jak dzisiaj. Sama była jak ten pająk, miała wpuścić go na swoją sieć i pozwolić zbliżyć do swoich muszek, a w odpowiednim momencie złapać i zgnieść. Wyraźnie misja się nie powiadała, a wskaźnik irytacji przekroczył najwyższe poziomy zanotowane w ostatnim czasie. Rozbijała się o jej myśli fala tak przeróżnych emocji, że już sama nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, o co jej w właściwie chodziło. Podobało jej się to, chociaż przyznanie się do tego głośno (a już przed nim szczególnie) w ogóle nie wchodziło w grę. Bywała w znacznie bardziej pokręconych sytuacjach i wychodziła z nich dzielnie, z wdziękiem. Szkoda byłoby to teraz zepsuć.
Zamruczała, oczekując odpowiedzi. Długie rzęsy rzucały cienie na twarzy, oczy nie znikały jednak w nich. Był młodziutki, nawet nie wiedziała, ile ma lat, skąd pochodzi i gdzie mieszka, ale wydawało jej się już, że zbadała go na wylot. Przynajmniej jeszcze tak twierdziła przed godziną, może dwoma.
Kiedy zaczął mówić, wyjęła z jego dłoni szklankę, przechylając jednocześnie głowę, co wyrażało pewne zainteresowanie. Słuchała, zastanawiając się, czego mógł chcieć taki Scaletta – od życia i od niej. Parsknęła, kiedy wreszcie skończył. Wsadziła brudną szklankę w stertę oplutych naczyń i zgarnęła monety, wodząc wzrokiem za już odchodzącą sylwetką. Powinna być słodka i uczynna, powinna z rozkoszą odpowiedzieć na jego życzenie, ale jakoś nie czuła takiej potrzeby.
Przez chwilę stała tak, poszukując ostatniego wejrzenia na jego plecy, ale w końcu ktoś mruknął znacząco, podsuwając jej pod nos pomazany kufel. Domagał się więcej i więcej. Spojrzała na klienta, ale ujrzała już kogoś zupełnie innego, nierówny zarost błyszczał się w mroku słabej lampy. Oj, Tony potrzebował dobrego likieru, bo miał dziś wyraźnie kwaśną minę. Piwo może zaczekać. Gdzieś między tym wszystkim policzyła drobne pozostawione jej przez Scalettę i zorientowała się, że zostawił jej nieco więcej. Po co to wszystko?
zt
Zamruczała, oczekując odpowiedzi. Długie rzęsy rzucały cienie na twarzy, oczy nie znikały jednak w nich. Był młodziutki, nawet nie wiedziała, ile ma lat, skąd pochodzi i gdzie mieszka, ale wydawało jej się już, że zbadała go na wylot. Przynajmniej jeszcze tak twierdziła przed godziną, może dwoma.
Kiedy zaczął mówić, wyjęła z jego dłoni szklankę, przechylając jednocześnie głowę, co wyrażało pewne zainteresowanie. Słuchała, zastanawiając się, czego mógł chcieć taki Scaletta – od życia i od niej. Parsknęła, kiedy wreszcie skończył. Wsadziła brudną szklankę w stertę oplutych naczyń i zgarnęła monety, wodząc wzrokiem za już odchodzącą sylwetką. Powinna być słodka i uczynna, powinna z rozkoszą odpowiedzieć na jego życzenie, ale jakoś nie czuła takiej potrzeby.
Przez chwilę stała tak, poszukując ostatniego wejrzenia na jego plecy, ale w końcu ktoś mruknął znacząco, podsuwając jej pod nos pomazany kufel. Domagał się więcej i więcej. Spojrzała na klienta, ale ujrzała już kogoś zupełnie innego, nierówny zarost błyszczał się w mroku słabej lampy. Oj, Tony potrzebował dobrego likieru, bo miał dziś wyraźnie kwaśną minę. Piwo może zaczekać. Gdzieś między tym wszystkim policzyła drobne pozostawione jej przez Scalettę i zorientowała się, że zostawił jej nieco więcej. Po co to wszystko?
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| 3 stycznia
Schody prowadzące do sali głównej Parszywego Pasażera z każdym dniem wydawały się Deirdre bardziej strome; schodziła z nich powoli, przytrzymując się balustrady, nie widząc już własnych stóp, przesłoniętych krągłością brzemiennego brzucha. Coraz rzadziej ruszała się z zapchlonej sypialni, a ostatnie, świąteczne dni spędziła w koszmarnej katatonii; im głośniej świętowano Boże Narodzenie, nadejście nowego roku i koniec anomalii, tym gorzej się czuła, marząc o tym, by poduszka, w którą wtulała głowę, w końcu odcięła dopływ powietrza raz na zawsze. Niezdrowa bladość, podkrążone oczy ziejące pustką - pełna życia, a jednak wyssana z jakiejkolwiek witalności. Zmuszona do stawiania czoła szarej codzienności.
W końcu znalazła się przy kontuarze, tak wcześnie rano opustoszałym; gdzieś w rogu pochrapywał cicho ostatni klient, a zezowaty tragarz wnosił do spiżarni zgrzewki piwa. Deirdre ignorowała ich jednak, powoli podchodząc do wysokiego baru, za którym zauważyła jedną z pracownic Parszywego, leniwie przecierającą szklankę, która i tak nigdy nie miała odzyskać pierwotnego blasku.
- Chciałabym spytać o możliwość przesunięcia terminu zapłaty za pokój - rozpoczęła od konkretów, rzeczowo; nie zajmowała miejsca na wysokim drewnianym stołku: w tym stanie wdrapanie się na niego przewyższało siły ciała. Nieswojego, pokracznego; ciągle pozostawała szczupła, lecz brzuch zaokrąglił się do niepokojących rozmiarów, przeważając ją do przodu, promieniujac ciężarem na kręgosłup i biodra. O ile początek ciąży przebiegał wręcz niezauważalnie, to teraz, na początku ósmego miesiąca, Deirdre prawie każdego dnia budziła się obolała, poddenerwowana, z trudem znosząca nasilający się dyskomfort. Lepiej znosiłaby brzemienny stan w warunkach, do których zdołała przez ostatnie miesiące przywyknąć - teraz, na wąskim łóżku z twardym materacem, pod kilkoma poszarpanymi kocami, w wiecznym chłodzie, przy pożółkłej umywalce z lecącą z niej brunatną od rdzy i zanieczyszczeń wodą, z trudem wytrzymywała trudności stanu błogosławionego wyłącznie z nazwy.
Nie miała jednak innego wyjścia, musiała tu zostać; powrót do Ramseya nie wchodził w grę, musiała raz na zawsze odciąć się od męskiego wpływu, udowodnić, że potrafi o siebie zadbać, zawdzięczać przetrwanie tylko wysiłkowi oraz ciężkiej pracy, a nie łasce dyktowanej kaprysami czarodziejów. Duma przeważała rozsądek, przynajmniej w spaczonym podejściu Deirdre, zamierzającej właśnie zniżać się do niewyobrażalnego poziomu, prosząc o szansę pozostania w tym zapchlonym miejscu. Przesunęła dłonie w dół, na brzuch, chcąc podkreślić swój stan i przygryzła lekko dolną wargę, z wprawą odgrywając kobietę przemęczoną, zagubioną, wzgardzoną, pozostawioną przez ojca dziecka. Właściwie - czy musiała korzystać z szerokiego repertuaru sztuczek i masek? Przecież tym właśnie się stała, w taką osobę zamienił ją Tristan - w kogoś, kim pogardzała, kto był słaby, kto oddychał zatęchłym powietrzem Parszywego Pasażera, widząc w tym najtańszej karczmie swój dom na nadchodzące tygodnie. - Dostanę te pieniądze, po prostu trochę później, odłożone musiała wydać na eliksiry, dla dziecka - dodała, kłamiąc gładko i podnosząc spojrzenie na ciemnooką barmankę, przyglądającą się jej zza kontuaru. Była młoda i zadziwiająco urodziwa jak na to miejsce, a Dei nigdy wcześniej jej tu nie widziała. Inna sprawa, że w częściach wspólnych spędzała niewiele czasu, barykadując się w małym pokoiku na poddaszu. Czarownica wydawała się bystra, zadziorna, emanująca siłą typową dla kobiet z doków, muszących znosić codziennie wiele upokorzeń.
Schody prowadzące do sali głównej Parszywego Pasażera z każdym dniem wydawały się Deirdre bardziej strome; schodziła z nich powoli, przytrzymując się balustrady, nie widząc już własnych stóp, przesłoniętych krągłością brzemiennego brzucha. Coraz rzadziej ruszała się z zapchlonej sypialni, a ostatnie, świąteczne dni spędziła w koszmarnej katatonii; im głośniej świętowano Boże Narodzenie, nadejście nowego roku i koniec anomalii, tym gorzej się czuła, marząc o tym, by poduszka, w którą wtulała głowę, w końcu odcięła dopływ powietrza raz na zawsze. Niezdrowa bladość, podkrążone oczy ziejące pustką - pełna życia, a jednak wyssana z jakiejkolwiek witalności. Zmuszona do stawiania czoła szarej codzienności.
W końcu znalazła się przy kontuarze, tak wcześnie rano opustoszałym; gdzieś w rogu pochrapywał cicho ostatni klient, a zezowaty tragarz wnosił do spiżarni zgrzewki piwa. Deirdre ignorowała ich jednak, powoli podchodząc do wysokiego baru, za którym zauważyła jedną z pracownic Parszywego, leniwie przecierającą szklankę, która i tak nigdy nie miała odzyskać pierwotnego blasku.
- Chciałabym spytać o możliwość przesunięcia terminu zapłaty za pokój - rozpoczęła od konkretów, rzeczowo; nie zajmowała miejsca na wysokim drewnianym stołku: w tym stanie wdrapanie się na niego przewyższało siły ciała. Nieswojego, pokracznego; ciągle pozostawała szczupła, lecz brzuch zaokrąglił się do niepokojących rozmiarów, przeważając ją do przodu, promieniujac ciężarem na kręgosłup i biodra. O ile początek ciąży przebiegał wręcz niezauważalnie, to teraz, na początku ósmego miesiąca, Deirdre prawie każdego dnia budziła się obolała, poddenerwowana, z trudem znosząca nasilający się dyskomfort. Lepiej znosiłaby brzemienny stan w warunkach, do których zdołała przez ostatnie miesiące przywyknąć - teraz, na wąskim łóżku z twardym materacem, pod kilkoma poszarpanymi kocami, w wiecznym chłodzie, przy pożółkłej umywalce z lecącą z niej brunatną od rdzy i zanieczyszczeń wodą, z trudem wytrzymywała trudności stanu błogosławionego wyłącznie z nazwy.
Nie miała jednak innego wyjścia, musiała tu zostać; powrót do Ramseya nie wchodził w grę, musiała raz na zawsze odciąć się od męskiego wpływu, udowodnić, że potrafi o siebie zadbać, zawdzięczać przetrwanie tylko wysiłkowi oraz ciężkiej pracy, a nie łasce dyktowanej kaprysami czarodziejów. Duma przeważała rozsądek, przynajmniej w spaczonym podejściu Deirdre, zamierzającej właśnie zniżać się do niewyobrażalnego poziomu, prosząc o szansę pozostania w tym zapchlonym miejscu. Przesunęła dłonie w dół, na brzuch, chcąc podkreślić swój stan i przygryzła lekko dolną wargę, z wprawą odgrywając kobietę przemęczoną, zagubioną, wzgardzoną, pozostawioną przez ojca dziecka. Właściwie - czy musiała korzystać z szerokiego repertuaru sztuczek i masek? Przecież tym właśnie się stała, w taką osobę zamienił ją Tristan - w kogoś, kim pogardzała, kto był słaby, kto oddychał zatęchłym powietrzem Parszywego Pasażera, widząc w tym najtańszej karczmie swój dom na nadchodzące tygodnie. - Dostanę te pieniądze, po prostu trochę później, odłożone musiała wydać na eliksiry, dla dziecka - dodała, kłamiąc gładko i podnosząc spojrzenie na ciemnooką barmankę, przyglądającą się jej zza kontuaru. Była młoda i zadziwiająco urodziwa jak na to miejsce, a Dei nigdy wcześniej jej tu nie widziała. Inna sprawa, że w częściach wspólnych spędzała niewiele czasu, barykadując się w małym pokoiku na poddaszu. Czarownica wydawała się bystra, zadziorna, emanująca siłą typową dla kobiet z doków, muszących znosić codziennie wiele upokorzeń.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Trzeciego dnia spali. Przetrzepany po sylwestrowej nocy Pasażer wciąż nie wywietrzał. W powietrzu wznosiła się mdląca woń rzygowin, blaty błyszczały ohydną lepkością, chociaż pucowała je cały wczorajszy dzień. Półki powoli wypełniały się ciężkimi, dźwięczącymi butelkami, a do chłodnych piwnic docierały porcje świeżego mięsa. Tawerna budziła się do życia, ale jeszcze nie dzisiaj. Przesączone alkoholem żeglarskie łby przez chwilę omijały syreni szyld, jakby przywołanie alkoholowego wspomnienia wzburzało nieprzyjemne fale niesmaku w ich tłustych brzuchach. Cieszyło ją to, miała sporo roboty, bo tego bałaganu nie dało się opanować w jeden dzień. Dlatego przyszła dzisiaj jeszcze wcześniej, przypadkowym klientom parzyła czarną kawę i podawała chleb ze smalcem. Między kolejnymi gośćmi udawało jej się wymieść szkło z wąskich przykurzonych kątów i zdrapać ze ścian śmierdzące zacieki, których historii wolała nawet nie zgłębiać. Czasem dyskretnie pomagała sobie różdżką, ale ta najczęściej okazywała się bezużyteczna. Odpaliła swój ulubiony kawałek, bo przy muzyce dużo łatwiej jej się sprzątało, a i każdy żeglarski szept nie drażnił jej uszu. To jedna z rzadkich chwil, gdy wolała nie słuchać zbyt wnikliwie. Podejmowała niełatwą walkę z usunięciem tych najbardziej zakamuflowanych szkód – niektóre nawet potrafiły ja zaskoczyć, choć do wczoraj przekonana była, że widziała już w tawernie najgorsze gówno. Nic bardziej mylnego! Sylwester w Pasażerze najwyraźniej przygarnął nowe twarze, a te… zdawały się praktykować nietutejsze formy świętowania.
Wreszcie odgarnęła z twarzy lekko wilgotne, upierdliwie kosmyki włosów i porzuciła niewdzięczną robotę. Szorstką szczotą porządnie wymyła dłonie i ramiona, a później powróciła do żmudnych, barowych czynności. Między palcami przerzucała brudną szmatę, czasem zwinęła coś dobrego z kuchni i tylko czekała, aż wpadnie Gilly i opowie jej, co tu się, cholera, wydarzyło. Wymyła kilka kufli i nieco sennie popatrzyła na leniwie przesuwające się wskazówki zegara. Cisza zaczynała jej ciążyć, przerywały ją tylko posapywania dostawcy – myślami tkwiącego pewnie jeszcze gdzieś pod pierzyną.
Popatrzyła na kobiecą twarz. Kolejna, którą pogwałciło życie. Może nawet dosłownie. To kiepskie miejsce dla kobiety w tak zaawansowanej ciąży. Wyłapała zmęczone spojrzenie i wyginające się boleśnie ciało. Jeśli zostanie tu dłużej, dziecko urodzi się w duszącym smrodzie, w hałasie, najpewniej zachoruje, nim matka zdąży się nim nacieszyć. Jednak przebywała tu już jakiś czas. Gdy trzeba, nikt nie zadawał ciekawskich pytań, choć zdarzało im się wodzić podejrzliwym spojrzeniem za ludzkimi dramatami. Ona wydawała się porzucona, pozbawiona jakiejkolwiek innej drogi. Nie prosiła o ucieczkę, nie szukała pomocy. Phils spoglądała na nią czujnie, bez wyraźnej emocji.
– Zgoda – rzuciła najpierw, tak przecież zrobiłaby pani Boyle. Jeśli dziewczynę stąd wyrzucą, to ulica pożre ją jak lichą zwierzynę, wpędzoną w pułapkę, bez nadziei na przetrwanie. Była tajemnicza, ale nie przyciągała kłopotów, nie atakowała nędznego gniazda. Zresztą nawet brakowało jej sił do takich sztuczek. Gorzej jednak, jeśli któregoś dnia zjawi się winowajca. Pewnych historii jednak nie dało się wytłumaczyć, można było po prostu pozwolić im trwać, póki nie przeobrażały się w kąsającego pasożyta. Tu jednak ciemnowłosa chciała przeczekać burze. Filipa wątpiła. – To najgorsze miejsce dla malucha. Dla was – mówiła dalej, porzucając swoje wcześniejsze zajęcie. Szczerość niosła ze sobą wizje podłej przyszłości, w której matka i jej dziecko mogły zginąć w syfie i zapomnieniu. – Jeśli jest inne, to powinnaś je wybrać – zasugerowała, niezbyt nachalnie, chociaż szczerze.
Philippa była bystra. Zdawało się, że niektóre informacje ignoruje, ale jednak nie zapominała o nich, zachowywała je na wszelki wypadek. To nie jej sprawa, czyjś obcy, los, gnijące życie. Właściwie to dwa życia, które mimo wszystko należało skryć pod lepszym dachem, by miały szansę. Jednak mogła trafić też znacznie gorzej. Jej tłumaczeń nie analizowała, nie obchodziły ją tak, jak widok, który prezentowała. Mogłaby za chwilę upaść z policzkiem wtulonym w zabrudzone, szorstkie podłogi.
Potem lekko przechyliła głowę, jakby próbowała cokolwiek więcej wyczytać z tego zagadkowego spojrzenia. Pustka. – Zrobię nam herbatę – oznajmiła nagle, odwracając się do niej bokiem. Sięgnęła po niezbyt wyrafinowane naczynia. Poszukała puszki z liśćmi. Miejsce przy barze nie było wygodne, ale mogły usiąść gdziekolwiek. Choćby na chwilę, dla ciszy lub paru suchych słówek.
Wreszcie odgarnęła z twarzy lekko wilgotne, upierdliwie kosmyki włosów i porzuciła niewdzięczną robotę. Szorstką szczotą porządnie wymyła dłonie i ramiona, a później powróciła do żmudnych, barowych czynności. Między palcami przerzucała brudną szmatę, czasem zwinęła coś dobrego z kuchni i tylko czekała, aż wpadnie Gilly i opowie jej, co tu się, cholera, wydarzyło. Wymyła kilka kufli i nieco sennie popatrzyła na leniwie przesuwające się wskazówki zegara. Cisza zaczynała jej ciążyć, przerywały ją tylko posapywania dostawcy – myślami tkwiącego pewnie jeszcze gdzieś pod pierzyną.
Popatrzyła na kobiecą twarz. Kolejna, którą pogwałciło życie. Może nawet dosłownie. To kiepskie miejsce dla kobiety w tak zaawansowanej ciąży. Wyłapała zmęczone spojrzenie i wyginające się boleśnie ciało. Jeśli zostanie tu dłużej, dziecko urodzi się w duszącym smrodzie, w hałasie, najpewniej zachoruje, nim matka zdąży się nim nacieszyć. Jednak przebywała tu już jakiś czas. Gdy trzeba, nikt nie zadawał ciekawskich pytań, choć zdarzało im się wodzić podejrzliwym spojrzeniem za ludzkimi dramatami. Ona wydawała się porzucona, pozbawiona jakiejkolwiek innej drogi. Nie prosiła o ucieczkę, nie szukała pomocy. Phils spoglądała na nią czujnie, bez wyraźnej emocji.
– Zgoda – rzuciła najpierw, tak przecież zrobiłaby pani Boyle. Jeśli dziewczynę stąd wyrzucą, to ulica pożre ją jak lichą zwierzynę, wpędzoną w pułapkę, bez nadziei na przetrwanie. Była tajemnicza, ale nie przyciągała kłopotów, nie atakowała nędznego gniazda. Zresztą nawet brakowało jej sił do takich sztuczek. Gorzej jednak, jeśli któregoś dnia zjawi się winowajca. Pewnych historii jednak nie dało się wytłumaczyć, można było po prostu pozwolić im trwać, póki nie przeobrażały się w kąsającego pasożyta. Tu jednak ciemnowłosa chciała przeczekać burze. Filipa wątpiła. – To najgorsze miejsce dla malucha. Dla was – mówiła dalej, porzucając swoje wcześniejsze zajęcie. Szczerość niosła ze sobą wizje podłej przyszłości, w której matka i jej dziecko mogły zginąć w syfie i zapomnieniu. – Jeśli jest inne, to powinnaś je wybrać – zasugerowała, niezbyt nachalnie, chociaż szczerze.
Philippa była bystra. Zdawało się, że niektóre informacje ignoruje, ale jednak nie zapominała o nich, zachowywała je na wszelki wypadek. To nie jej sprawa, czyjś obcy, los, gnijące życie. Właściwie to dwa życia, które mimo wszystko należało skryć pod lepszym dachem, by miały szansę. Jednak mogła trafić też znacznie gorzej. Jej tłumaczeń nie analizowała, nie obchodziły ją tak, jak widok, który prezentowała. Mogłaby za chwilę upaść z policzkiem wtulonym w zabrudzone, szorstkie podłogi.
Potem lekko przechyliła głowę, jakby próbowała cokolwiek więcej wyczytać z tego zagadkowego spojrzenia. Pustka. – Zrobię nam herbatę – oznajmiła nagle, odwracając się do niej bokiem. Sięgnęła po niezbyt wyrafinowane naczynia. Poszukała puszki z liśćmi. Miejsce przy barze nie było wygodne, ale mogły usiąść gdziekolwiek. Choćby na chwilę, dla ciszy lub paru suchych słówek.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przygotowywała się na długą bitwę, prawdziwy pojedynek, podczas którego w ruch miały iść nie magiczne sztylety czy różdżki, a słowa. Łagodne, miałkie, stawiające ją w roli bezbronnej ofiary, szukającej jakiegokolwiek oparcia we właścicielach tego nędznego przybytku. Musiała przywdziać odrzucającą ją maskę, obrzydliwą, podkreślającą własne słabości: nienawidziła prosić, a błaganie wywoływało wręcz mdłości, lecz nie miała przecież innego wyjścia. Tylko tu mogła zostać, przyczaić się, ukryć przed ciągle niesprzyjającą aurą; uwić tu gniazdo z połamanych gałązek, starych szmat i kurzu. Stała się żałosnym cieniem samej siebie, zmuszona do ostateczności, do zjawienia się przy lepkim od brudu barze i podkreślania brzemiennego stanu, by osiągnąć zamierzony cel, równie upokarzający, co środek mający do niego doprowadzić. Szczyciła się kłamstwami wyrafinowanymi, spektaklem opartym na zapierających dech w piersiach manipulacjach, a nie skomleniem w portowej karczmie.
O dziwo, nie musiała robić tego długo; zmęczenie, niewyspanie i głód nie pozwoliły Deirdre na natychmiastowe ukrycie całkowitego zaskoczenia tak szybkim przystaniem na jej prośbę. W zanadrzu skrywała cały arsenał argumentów dopasowanych do tego miejsca i trudności, w jakich się znalazła; kilka fiolek słonych łez, rzęsiście spływających po policzkach, szczypta drżącego tonu, przywoływanie imienia ukochanego dziecka, mającego wkrótce przyjść na świat. Jak się okazało, niepotrzebnie – brunetka wybiła ją z rytmu krótkim stwierdzeniem, burzącym zaplanowaną debatę na temat odroczenia płatności za zapchlony pokoik. – Na pewno? To nie kłopot? – upewniła się, nadal nie panując nad głosem, odrobinę podejrzliwym. To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe; może hojna barmanka zamierzała szantażować ją w inny sposób? Albo już snuła morderczą wizję odzyskania długu w jakiejś mętnej przysłudze? Wenus nauczyło ją tez podejścia do zależności, do tego, że te finansowe są najczystsze, łatwe do zmierzenia, niewiążące się z szarymi sprawkami. O ile, rzecz jasna, nie miało się do czynienia z sadystycznym sukinsynem, igrającym z faktami i rachunkami tylko po to, by zupełnie zniszczyć jej życie.
Uśmiechnęła się trochę nieprzytomnie, powracając myślami do tu i teraz; do szarawej od dymu karczmy, dusznej, zapomnianej, rozpościerającej dach nad głową nieudaczników, pijaków i ludzi wypchniętych na margines. Jak długo tu jeszcze wytrzyma? – Nie ma dla mnie innego miejsca – odparła, mrugając szybciej; brunetka wydawała się bezkompromisowa, szczera, przekraczająca barierę zwykłej, uprzejmej rozmowy bez najmniejszego dyskomfortu. Oceniała i radziła bez pytania, lecz nie wzbudziło to w Deirdre agresji. Może nie miała na nią siły, może czuła instynktowną wdzięczność za tak szybką zgodę na przedłużenie terminu zapłaty za pokój na piętrze; w każdym razie nie ruszała się z miejsca, śledząc rutynowe ruchy barmanki, przyglądającej się jej coraz uważniej. Z tak przekrzywioną głową, z lekko wilgotnymi – od potu, deszczu lub oparów alkoholu? – włosami, przyklejonymi do policzka, przypominała drapieżnego ptaka, zastanawiającego się, czy wbicie dzioba w pełzającego przed nim robaka to dobry pomysł. Dei nie czuła się komfortowo w reflektorze jej intensywnego spojrzenia, ale nie uciekła wzrokiem. – Cixi, pokój trzynaście – dodała gwoli ścisłości, nie wiedząc, czy barmanka zapisze gdzieś dług, wbije w pergamin ostrze pióra, pieczętując kolejną finansową zależność, która pętała ją w miejscu, uniemożliwiając jakikolwiek ruch naprzód. Spodziewała się oficjalnego zapisu, lecz zamiast niego zaoferowano jej herbatę. Kąciki ust znów lekko się uniosły, pokonała szereg fizycznych przeszkód w drodze z pokoju po to, by załatwić sprawę noclegu, ale odmówienie propozycji – która bardziej przypominała w sumie odgórną decyzję – mogłoby zostać odebrane za niegrzeczne, przekreślając możliwość odroczenia płatności. – Dziękuję – powiedziała tylko, odgarniając długie, czarne włosy z czoła nieco nerwowym gestem, mającym podkreślić zły stan, w jakim się znajdowała.
O dziwo, nie musiała robić tego długo; zmęczenie, niewyspanie i głód nie pozwoliły Deirdre na natychmiastowe ukrycie całkowitego zaskoczenia tak szybkim przystaniem na jej prośbę. W zanadrzu skrywała cały arsenał argumentów dopasowanych do tego miejsca i trudności, w jakich się znalazła; kilka fiolek słonych łez, rzęsiście spływających po policzkach, szczypta drżącego tonu, przywoływanie imienia ukochanego dziecka, mającego wkrótce przyjść na świat. Jak się okazało, niepotrzebnie – brunetka wybiła ją z rytmu krótkim stwierdzeniem, burzącym zaplanowaną debatę na temat odroczenia płatności za zapchlony pokoik. – Na pewno? To nie kłopot? – upewniła się, nadal nie panując nad głosem, odrobinę podejrzliwym. To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe; może hojna barmanka zamierzała szantażować ją w inny sposób? Albo już snuła morderczą wizję odzyskania długu w jakiejś mętnej przysłudze? Wenus nauczyło ją tez podejścia do zależności, do tego, że te finansowe są najczystsze, łatwe do zmierzenia, niewiążące się z szarymi sprawkami. O ile, rzecz jasna, nie miało się do czynienia z sadystycznym sukinsynem, igrającym z faktami i rachunkami tylko po to, by zupełnie zniszczyć jej życie.
Uśmiechnęła się trochę nieprzytomnie, powracając myślami do tu i teraz; do szarawej od dymu karczmy, dusznej, zapomnianej, rozpościerającej dach nad głową nieudaczników, pijaków i ludzi wypchniętych na margines. Jak długo tu jeszcze wytrzyma? – Nie ma dla mnie innego miejsca – odparła, mrugając szybciej; brunetka wydawała się bezkompromisowa, szczera, przekraczająca barierę zwykłej, uprzejmej rozmowy bez najmniejszego dyskomfortu. Oceniała i radziła bez pytania, lecz nie wzbudziło to w Deirdre agresji. Może nie miała na nią siły, może czuła instynktowną wdzięczność za tak szybką zgodę na przedłużenie terminu zapłaty za pokój na piętrze; w każdym razie nie ruszała się z miejsca, śledząc rutynowe ruchy barmanki, przyglądającej się jej coraz uważniej. Z tak przekrzywioną głową, z lekko wilgotnymi – od potu, deszczu lub oparów alkoholu? – włosami, przyklejonymi do policzka, przypominała drapieżnego ptaka, zastanawiającego się, czy wbicie dzioba w pełzającego przed nim robaka to dobry pomysł. Dei nie czuła się komfortowo w reflektorze jej intensywnego spojrzenia, ale nie uciekła wzrokiem. – Cixi, pokój trzynaście – dodała gwoli ścisłości, nie wiedząc, czy barmanka zapisze gdzieś dług, wbije w pergamin ostrze pióra, pieczętując kolejną finansową zależność, która pętała ją w miejscu, uniemożliwiając jakikolwiek ruch naprzód. Spodziewała się oficjalnego zapisu, lecz zamiast niego zaoferowano jej herbatę. Kąciki ust znów lekko się uniosły, pokonała szereg fizycznych przeszkód w drodze z pokoju po to, by załatwić sprawę noclegu, ale odmówienie propozycji – która bardziej przypominała w sumie odgórną decyzję – mogłoby zostać odebrane za niegrzeczne, przekreślając możliwość odroczenia płatności. – Dziękuję – powiedziała tylko, odgarniając długie, czarne włosy z czoła nieco nerwowym gestem, mającym podkreślić zły stan, w jakim się znajdowała.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Bywały momenty, gdy należało wpędzić pazury w ruch, zacisnąć mocno wargi i przygotować się do ataku. To nie jest jeden z nich. Mogłaby ją opluć i wytargać za kudły prosto na srogi i surowy chodnik przed tawerną. Mogłaby przegrzebać jej dobytek i wybrać te lepsze rzeczy, uczynić z nich walutę i odebrać należne – resztę bez ani jednej migającej patetycznie głoski sumienia spalić w wielkim kominie beznamiętności. Mogłaby oddać ją za marny grosz w tłuste i obleśne łapska okolicznych awanturników. Tylko po co? Zdarzało się, że czerpała chorą satysfakcję z czyjegoś bólu i nieszczęścia, ale w tym przypadku to raczej przekrzywione odbicie tego, kim mogłaby stać się ona sama, gdyby nie wyciągnięto jej z najgorszego bagna. Stałyby wtedy w roli odwrotnej – ciemnowłosa jako dumna pani za barem, a Filipa jako Ania, z okrągłym jak dynia, nabrzmiałym brzuchem, dla którego nie istniała już żadna potulna iskra. Robaki wyjadałyby ją jeszcze jako żywą.
Nie tego jednak nauczyła się przez ostatnie lata, nie na taką osobę rozkwitła jako ten bezwstydny, kłujący chwast między ciężkimi chodnikami portowej dzielnicy. Któregoś dnia przejęła niewidzialną i nigdy nienazwaną misję, której sama przecież była owocem. Godzenie się na obraz kobiety stojącej przed nią okazało się niemożliwe, chociaż wiedziała, że nie uczyni dla niej wiele. Ze swoich napiwków zebranych w jedną noc mogłaby opłacić jej pokój na kilka dni, jeśli tylko zechce wypełznąć z baru i postarać się być bardziej czarującą niż zwykle. To wciąż marne grosze, ale ta melina, chociaż wcale nie taka tania, należała do raczej przyjaznych finansowo. Gorzej z wnętrzem ciasnych i zasyfionych izb na piętrze. Podniesienie standardu jednak nie miało żadnego sensu. Rzadko kiedy ktoś taki jak nieznajoma zdecydował się zostać na dłużej. Pokoje ratowały leniwych pijaków i tych, którzy nie umieli powstrzymać swojego ruchliwego tyłka. Dla młodych ciężarnych oznaczały tylko katorgę.
– To może stać się kłopotem, jeśli będziesz próbowała znów odciągać płatność. Ale twoim, nie moim – oznajmiła jedynie, dość poważnie, ale bez jadu. W zasadzie to wydawało jej się, że umie wyczuć, kiedy można się ugiąć, a kiedy należy nawet brać z góry za cały okres pobytu. Nie rezygnowała jeszcze przez chwilę z dość przenikliwego spojrzenia. Jasne, można było wepchnąć poduchę pod spódnicę i zmoczyć smutne oczy, by czyjej serce łatwo zmiękło, ale czy naprawdę chciałoby się jej aż tak? Ta twarz nędzna, naturalnie wycieńczona i pozbawiona siły nie mogła być nieprawdą. Jeśli jednak się myliła, to dalsza egzystencja nieznajomej była bardzo zagrożona. Phils nie ufała dwa razy i dość łatwo było złamać jej wiarę w kogoś. Szczególnie gdy wyciągała do niej dłoń, nie wymagając nic w zamian. Może tylko odrobinę historii, która mogłaby umilić jej senny i tak mętny poranek.
– Zapamiętam – powiedziała tylko, odnosząc się do podarowanych danych. Przecież ją widywała. Kobieta nie mieszkała od dziś. Oczy pracowników musiały być nieustannie czujne. Czasami z ukrycia, prawie niewidoczna kontrolowała parszywą rzeczywistość tego miejsca. Nie bawiła się w głupie papierzyska. Szczególnie że jej słowo w Pasażerze naprawdę znaczyło. Była prawie jak ta ulubiona córka szefowej, może nawet oswojona z lokalną klientelą już znacznie lepiej od wędrującej ostatnio po świecie pani Boyle.
Za jej plecami buchnął wulkan gęstej, smrodliwej pary. Kucharz coś spalił, ale na Philippie już żadnego wrażenia to nie robiło. Oznajmiła tylko klientce, że zaraz wraca, a potem zniknęła między kłębami dymu. W kuchni zalała wrzątkiem dwa naczynia, a potem sprawnie przemknęła przez ruchome drzwiczki. – Chodź – rzuciła znów, nie bawiąc się w kurtuazyjne pytanka. Wybrała stolik w miejscu dość dyskretnym, ale miała z niego dobry widok na bar. To wystarczyło. Postawiła przed nią herbatę. Był też chyba cukier. Czarna głębia napoju pulsowała przyjemnym ciepłem. Brązowe oczy Filipy obserwowały nienachalnie kobietę. – Nie wyglądasz najlepiej – rzuciła szczerze, w chyba niezbyt przyjemnym komentarzu. Miała ochotę rzucić paroma przemądrzałymi wizjami tego, co można zrobić, ale darowała sobie. Istniało coś, co łączyło kobiety, co wznosiło się ponad wszelkie podziały. – Faceci to banda obrzydliwych drani. Biorą, co chcą i jak chcą. A jednak nic im się nie należy – dodała śmiało, rezygnując z konspiracyjnego szeptu. Przecież któryś ją taka uczynił. Któryś wyrwał z niej szczęście i niezależność.
Kobieta nigdy nie będzie czyjaś. Zawsze będzie swoja. Nawet gdy tak naiwnie się któremuś obieca.
Nie tego jednak nauczyła się przez ostatnie lata, nie na taką osobę rozkwitła jako ten bezwstydny, kłujący chwast między ciężkimi chodnikami portowej dzielnicy. Któregoś dnia przejęła niewidzialną i nigdy nienazwaną misję, której sama przecież była owocem. Godzenie się na obraz kobiety stojącej przed nią okazało się niemożliwe, chociaż wiedziała, że nie uczyni dla niej wiele. Ze swoich napiwków zebranych w jedną noc mogłaby opłacić jej pokój na kilka dni, jeśli tylko zechce wypełznąć z baru i postarać się być bardziej czarującą niż zwykle. To wciąż marne grosze, ale ta melina, chociaż wcale nie taka tania, należała do raczej przyjaznych finansowo. Gorzej z wnętrzem ciasnych i zasyfionych izb na piętrze. Podniesienie standardu jednak nie miało żadnego sensu. Rzadko kiedy ktoś taki jak nieznajoma zdecydował się zostać na dłużej. Pokoje ratowały leniwych pijaków i tych, którzy nie umieli powstrzymać swojego ruchliwego tyłka. Dla młodych ciężarnych oznaczały tylko katorgę.
– To może stać się kłopotem, jeśli będziesz próbowała znów odciągać płatność. Ale twoim, nie moim – oznajmiła jedynie, dość poważnie, ale bez jadu. W zasadzie to wydawało jej się, że umie wyczuć, kiedy można się ugiąć, a kiedy należy nawet brać z góry za cały okres pobytu. Nie rezygnowała jeszcze przez chwilę z dość przenikliwego spojrzenia. Jasne, można było wepchnąć poduchę pod spódnicę i zmoczyć smutne oczy, by czyjej serce łatwo zmiękło, ale czy naprawdę chciałoby się jej aż tak? Ta twarz nędzna, naturalnie wycieńczona i pozbawiona siły nie mogła być nieprawdą. Jeśli jednak się myliła, to dalsza egzystencja nieznajomej była bardzo zagrożona. Phils nie ufała dwa razy i dość łatwo było złamać jej wiarę w kogoś. Szczególnie gdy wyciągała do niej dłoń, nie wymagając nic w zamian. Może tylko odrobinę historii, która mogłaby umilić jej senny i tak mętny poranek.
– Zapamiętam – powiedziała tylko, odnosząc się do podarowanych danych. Przecież ją widywała. Kobieta nie mieszkała od dziś. Oczy pracowników musiały być nieustannie czujne. Czasami z ukrycia, prawie niewidoczna kontrolowała parszywą rzeczywistość tego miejsca. Nie bawiła się w głupie papierzyska. Szczególnie że jej słowo w Pasażerze naprawdę znaczyło. Była prawie jak ta ulubiona córka szefowej, może nawet oswojona z lokalną klientelą już znacznie lepiej od wędrującej ostatnio po świecie pani Boyle.
Za jej plecami buchnął wulkan gęstej, smrodliwej pary. Kucharz coś spalił, ale na Philippie już żadnego wrażenia to nie robiło. Oznajmiła tylko klientce, że zaraz wraca, a potem zniknęła między kłębami dymu. W kuchni zalała wrzątkiem dwa naczynia, a potem sprawnie przemknęła przez ruchome drzwiczki. – Chodź – rzuciła znów, nie bawiąc się w kurtuazyjne pytanka. Wybrała stolik w miejscu dość dyskretnym, ale miała z niego dobry widok na bar. To wystarczyło. Postawiła przed nią herbatę. Był też chyba cukier. Czarna głębia napoju pulsowała przyjemnym ciepłem. Brązowe oczy Filipy obserwowały nienachalnie kobietę. – Nie wyglądasz najlepiej – rzuciła szczerze, w chyba niezbyt przyjemnym komentarzu. Miała ochotę rzucić paroma przemądrzałymi wizjami tego, co można zrobić, ale darowała sobie. Istniało coś, co łączyło kobiety, co wznosiło się ponad wszelkie podziały. – Faceci to banda obrzydliwych drani. Biorą, co chcą i jak chcą. A jednak nic im się nie należy – dodała śmiało, rezygnując z konspiracyjnego szeptu. Przecież któryś ją taka uczynił. Któryś wyrwał z niej szczęście i niezależność.
Kobieta nigdy nie będzie czyjaś. Zawsze będzie swoja. Nawet gdy tak naiwnie się któremuś obieca.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przy barze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer