Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Przy barze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Przy barze
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
Każda wizyta w Parszywym Pasażerze zaczyna się od baru. Nim zachęcony syrenim szyldem gość rozejrzy się za stolikiem, nim spojrzy w stronę roztańczonej panienki, podąży ku widocznym od progu rządom szklanych, półpełnych butelek poustawianych nierówno na wąskich półkach przy barze. Tawerna oferuje szeroki wybór trunków, choć niektóre z nich nie pachną zbyt zachęcająco. W blasku taniej żarówki błyszczą się wielokolorowe alkohole, które odmienią każdy nędzny dzień. Żaden barman nie pozwoli, aby ktokolwiek wyszedł stąd niepocieszony.
Każda wizyta w Parszywym Pasażerze zaczyna się od baru. Nim zachęcony syrenim szyldem gość rozejrzy się za stolikiem, nim spojrzy w stronę roztańczonej panienki, podąży ku widocznym od progu rządom szklanych, półpełnych butelek poustawianych nierówno na wąskich półkach przy barze. Tawerna oferuje szeroki wybór trunków, choć niektóre z nich nie pachną zbyt zachęcająco. W blasku taniej żarówki błyszczą się wielokolorowe alkohole, które odmienią każdy nędzny dzień. Żaden barman nie pozwoli, aby ktokolwiek wyszedł stąd niepocieszony.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:29, w całości zmieniany 1 raz
Nie znał się przecież na konwenansach, więc jego grzeczność była zaledwie grą. Ale nad wyraz dobrze było pobawić się słowem czy konwencją z zajadłą kobietą, której krew wrzała niezrozumiałym dla niego zaangażowaniem. Zwykle to jemu przychodziło kajać się przed kimś, płaszczyć upokarzająco, albo bezkompromisowo godzić na zastaną rzeczywistość. Tym razem ktoś inny, łudząco kojarzący mu się zresztą z bandą rasistowskich, bogatych skurwysynów, wlazł z butami w jego świat, zlecając niegodziwą robociznę. Twierdziła, że czyniła to z dobroci serca, w niepokoju o zbłąkaną na Ziemi duszę, która bez błyskotek pozostawionych w grobie, nie potrafiła odnaleźć drogi do zaświatów. Doprawdy urzekająca historia. Czyżby zmarłym był jeden z nich? Złodziej, kieszonkowiec, byle szumowina, sięgająca łapami tam, gdzie nie można? Co za ironia. Nie, w piachu spoczywał pewnie jeden z wielu uprzywilejowanych burżujów, co to szastali kasą na tyle, że mogli dorzucić trupowi trochę świecących upominków. Nie byli jednak dostatecznie hojni, by podzielić się jakimkolwiek łupem z żywymi, którzy w życiu miewali nieco bardziej pod górkę. A tyle mówiło się o ich szlachetnych sercach i równie nieskalanym pochodzeniu. Frustracja wzięła jednak górę w chwili, gdy świadomość wwiercała się nieprzyjemnie w niewiedzę. Gorszącym musiało być pojęcie, że jakiś uliczny łach przygruchał sobie rodzinną pamiątkę ― przedmiot tak bardzo nieważny, że finalnie wyrzucony do trumny, gdzie spoczywać ma ze szkieletem. Nie chciało mu się nawet dywagować o absurdzie tych okoliczności i nie mógł przypuszczać też, że rozchodziło się o jakiś fikuśny artefakt. Z przyzwyczajenia spoglądał już na podobnych jej ludzi krytycznym wzrokiem chłopca wywodzącego się z biedy, toteż równie naturalnym było stereotypowo nazywać ich solidarnie bandą zjebów. Sądził, że ma do tego prawo, bo jego nie stać było na papierosy z luksusowym tytoniem, a z kieliszka przyszło mu spijać paskudny rum, nie eleganckie wino. Tym samym wcale nie sięgał po misję z czystej pasji, lecz z zachęty pieniądzem, których ostatnio nad wyraz mu brakowało. Mało obchodził go los tamtej cmentarnej hieny, ale nie miał też w zwyczaju zdradzać cudzych kryjówek. Jej groźby nie brzmiały wcale tak beztrosko, więc wahał się dalej, bo poza interwencją dla medalionu i reszty fantów, miałby zgotować tamtemu chłystkowi jeszcze jedno piekło. Zadanie jawiło się czymś kurewskim, ale on od dawna nie miał już żadnych skrupułów. Tak mu się przynajmniej zdawało; sam jednak ani myślał bujać się mogilnikach, grzebać w gruncie, wdychać fetor rozkładających się ciał, raz po raz kąsanych przez robaki. Na samo wyobrażenie chciało się rzygać.
Z uwagą wsłuchiwał się w szczegóły, notując w pamięci szpargały, co to mógłby zagarnąć jeszcze dla siebie. Srebrna broszka, gustowne perły, trzy złote zęby... Byłoby za co kantować przy pokerze. Byłoby za co jeść sowicie, bodaj przez dwa, albo trzy tygodnie.
― Z nieboszczki jest zatem nie lada materialistka ― wydusił pół żartem, pół serio, z cwaniackim uśmieszkiem na twarzy; zaraz już pozbywał się kiepa po szykownej fajce. Żaden był z niego mądrala, nie czepiał się bowiem doboru słów, jedynie maskował w ten sposób niepewność i zawstydzenie. Spoważniał na powrót i spojrzał jej w oczy.
― Podzielam, choć nie ma to teraz większego znaczenia ― odpowiedział szczerze, a po chwili dodał jeszcze: ― Co ma jednak znaczenie, to moje hipotetyczne wynagrodzenie. ― Niechże powie o jakiejś stawce, to nareszcie pomyśli o wszystkim realnie. Jak na razie nie kwapił się do żadnych obietnic, chociaż dobrze wiedział, gdzie kolegi po fachu mógł w ogóle szukać. Port miał oczy i uszy otwarte na informacje, wystarczyło popytać paru knypków po kilku głębszych, a poznałby dokładny adres. Postura tamtego nie była zbyt pokaźna, więc on wparowałby tam z groźną miną i wycelowaną w pierś różdżką, a chłopaczek oddałby wszystko bez walki.
― Sądzę, że niesłusznie go Pani przecenia ― stwierdził na przekór, nie odbiegając myślą wcale tak daleko od prawdy. ― Zapewne nazwisko na płycie nagrobnej było dla niego wystarczająco sugestywne. Ale to tylko moje przypuszczenia. ― Może i nie wyróżniał się niczym na tle lokalnego półświatka, ale posiadał przewagę, której wielu podobnych mu łajdaków nie znało. Zdrowy rozsądek był codzienną motywacją i stałym składnikiem działań. A coś niechybnie podpowiadało mu, że dostał propozycję nie do odrzucenia. Nadzieją mogła być jeszcze licytacja warunków tej umowy.
Z uwagą wsłuchiwał się w szczegóły, notując w pamięci szpargały, co to mógłby zagarnąć jeszcze dla siebie. Srebrna broszka, gustowne perły, trzy złote zęby... Byłoby za co kantować przy pokerze. Byłoby za co jeść sowicie, bodaj przez dwa, albo trzy tygodnie.
― Z nieboszczki jest zatem nie lada materialistka ― wydusił pół żartem, pół serio, z cwaniackim uśmieszkiem na twarzy; zaraz już pozbywał się kiepa po szykownej fajce. Żaden był z niego mądrala, nie czepiał się bowiem doboru słów, jedynie maskował w ten sposób niepewność i zawstydzenie. Spoważniał na powrót i spojrzał jej w oczy.
― Podzielam, choć nie ma to teraz większego znaczenia ― odpowiedział szczerze, a po chwili dodał jeszcze: ― Co ma jednak znaczenie, to moje hipotetyczne wynagrodzenie. ― Niechże powie o jakiejś stawce, to nareszcie pomyśli o wszystkim realnie. Jak na razie nie kwapił się do żadnych obietnic, chociaż dobrze wiedział, gdzie kolegi po fachu mógł w ogóle szukać. Port miał oczy i uszy otwarte na informacje, wystarczyło popytać paru knypków po kilku głębszych, a poznałby dokładny adres. Postura tamtego nie była zbyt pokaźna, więc on wparowałby tam z groźną miną i wycelowaną w pierś różdżką, a chłopaczek oddałby wszystko bez walki.
― Sądzę, że niesłusznie go Pani przecenia ― stwierdził na przekór, nie odbiegając myślą wcale tak daleko od prawdy. ― Zapewne nazwisko na płycie nagrobnej było dla niego wystarczająco sugestywne. Ale to tylko moje przypuszczenia. ― Może i nie wyróżniał się niczym na tle lokalnego półświatka, ale posiadał przewagę, której wielu podobnych mu łajdaków nie znało. Zdrowy rozsądek był codzienną motywacją i stałym składnikiem działań. A coś niechybnie podpowiadało mu, że dostał propozycję nie do odrzucenia. Nadzieją mogła być jeszcze licytacja warunków tej umowy.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- Z jakiegoś powodu rodzina zdecydowała się jednak uszanować jej wolę – zareagowałam, odchylając się na krześle nieznacznie do tyłu. Pod chybotliwym stołem noga ułożyła się na nodze w charakterystycznej pozie. Nieco wyżej świdrowały się dwa spojrzenia. Powinien docenić to, co mu się właśnie przytrafiało. Powinien dostrzec szansę, która złapała go za fraki w zupełnie niepozorny dzień. Spodziewał się ujrzeć kobietę taką jak ja w tej podrzędnej tawernie? Spodziewał się takiej… możliwości? Moja obecność zwiastowała dla niego coś więcej niż dwa sykle wygrzebane z wytartego, ukradzionego na Pokątnej portfela. Londyńczyków od wielu miesięcy kryzys ściskał za gardło. Czy w takim razie lepiej nie pilnowali swego dobytku? Wystarczyło przyjrzeć się mu od góry do dołu. Buzia ładna, ubranie przeciętne. Miał potencjał. Gdyby było inaczej, rozmawiałabym dziś z kimś innym. Padało jednak na niego. I jeżeli nie chciał się sprawą zająć, gotowa byłam odejść, pozostawiając za sobą nikłe wspomnienie posmaku lepszego tytoniu niż to, czym się truł z braku lepszych opcji. W moim świecie nie znaczył wiele, ale dzisiejszy stan nie oznaczał jedynego widoku na przyszłość. Ludzie, których zatrudniałam, dobrze wiedzieli, że ceniłam porządnie wykonaną robotę, a tych najlepszych lubiłam trzymać nieco bliżej. Kilka minut konwersacji, kilka przyłapanych na twarzy emocji wystarczyło, by wyczuć, że jeszcze chwila i będę miała go w garści. Oczekiwałam jednak, że pójdzie zdecydowany szczerze, a nie dlatego że trudno było w tej sytuacji wydusić odmowę. Pragnęłam usłyszeć, że to zrobi, nie chciałam patrzeć, jak trzęsą mu się ręce, kiedy sięga po mojego papierosa. Łowiłam pewność, zależało mi na porządnej transakcji i kimś, kto stanie do zadania gotowy. Bo nie miałam żadnej wątpliwości, że rozmawiałam z człowiekiem spragnionym pieniędzy.
Poza naszym widokiem mój obcas wbił się śmiało w szparę pomiędzy drewnianymi deskami podłogi, gniotąc zaschnięte resztki po kilku minionych pokoleniach. Wyprostowałam plecy i sięgnęłam do szaty, by wydobyć z niej pióro. Palec wysunął się w jego stronę, by podebrać porzuconą na lepkim blacie kartkę. Pod nazwiskiem znalazła się nagroda. Odłożyłam pióro i uniosłam pergamin, by móc go ostentacyjnie złożyć na pół. Zagięcie docisnęłam mocniej dwoma palcami, a potem wykręciłam je w jego stronę, jakbym wręczała tysięczny tego dnia kupon na loterię. Zupełnie bez żadnego wyrazu. Łudziłam się, że nie był na tyle bezmyślny, by doskonale nie zdawać sobie sprawy z fali czepialskich uszu i oczu, które nadmiernie kierowały swe zainteresowanie w stronę naszej konwersacji. Domyślałam się, że za moją sprawą, bo on w tym otoczeniu nie stanowił raczej żadnej rewelacji. – Połowa teraz, połowa po wykonaniu zadania. Przyjmij je, jeżeli wiesz, że mnie nie zawiedziesz. Jeżeli jesteś w stanie tego dokonać – oznajmiłam, patrząc mu prosto w oczy. Domyślałam się, że widniejąca na pergaminie zapłata jest wystarczająca – a być może i na tyle nęcąca, by wyzbył się tej rozczarowującej niepewności. Nie przychodziłam do chłopca. Przychodziłam do doświadczonego złodzieja. – Wierzę, że potrafisz dobrze ocenić swoje możliwości i że nie mylę się, kierując spojrzenie właśnie na ciebie. Jak sądzisz? – Pytanie zawisło między nami. Na złożonych rękach podparłam brodę, zabierając sobie tym samym nieco więcej gracji. Czekać w nieskończoność nie zamierzałam. Jeżeli nie był konkretny, nie wróżyłam nam dobrej współpracy.
- Pora zatem dowiedzieć się prawdy. Wycisnąć nią z niego, naprawić szkody, który wyrządził. Pamięci zmarłej i pozostającej w żałobie rodzinie, a w reszcie i… - przerwałam na moment, by zmusić usta do uśmiechu. – moim interesom – dokończyłam, nie mówiąc wcale głośno o tym, że niespecjalnie ufałam jego przypuszczeniom. Nazwisko to w sposób oczywisty nie odwoływało się do wysokiej pozycji rodziny. A nawet jeśli edukacja takich jak oni pozostawiała wiele do życzenia. Może znał lordów, ale czy potrafił wskazać rodowody czarodziejów o nieco niższym urodzeniu? Choć… być może faktycznie nie byłam skłonna docenić złodziejaszka. Ten tutaj mógł o umiejętnościach łajdaka posiadać wiedzę większą od moich teorii. Czy więc właśnie do niej się teraz odwoływał?
Poza naszym widokiem mój obcas wbił się śmiało w szparę pomiędzy drewnianymi deskami podłogi, gniotąc zaschnięte resztki po kilku minionych pokoleniach. Wyprostowałam plecy i sięgnęłam do szaty, by wydobyć z niej pióro. Palec wysunął się w jego stronę, by podebrać porzuconą na lepkim blacie kartkę. Pod nazwiskiem znalazła się nagroda. Odłożyłam pióro i uniosłam pergamin, by móc go ostentacyjnie złożyć na pół. Zagięcie docisnęłam mocniej dwoma palcami, a potem wykręciłam je w jego stronę, jakbym wręczała tysięczny tego dnia kupon na loterię. Zupełnie bez żadnego wyrazu. Łudziłam się, że nie był na tyle bezmyślny, by doskonale nie zdawać sobie sprawy z fali czepialskich uszu i oczu, które nadmiernie kierowały swe zainteresowanie w stronę naszej konwersacji. Domyślałam się, że za moją sprawą, bo on w tym otoczeniu nie stanowił raczej żadnej rewelacji. – Połowa teraz, połowa po wykonaniu zadania. Przyjmij je, jeżeli wiesz, że mnie nie zawiedziesz. Jeżeli jesteś w stanie tego dokonać – oznajmiłam, patrząc mu prosto w oczy. Domyślałam się, że widniejąca na pergaminie zapłata jest wystarczająca – a być może i na tyle nęcąca, by wyzbył się tej rozczarowującej niepewności. Nie przychodziłam do chłopca. Przychodziłam do doświadczonego złodzieja. – Wierzę, że potrafisz dobrze ocenić swoje możliwości i że nie mylę się, kierując spojrzenie właśnie na ciebie. Jak sądzisz? – Pytanie zawisło między nami. Na złożonych rękach podparłam brodę, zabierając sobie tym samym nieco więcej gracji. Czekać w nieskończoność nie zamierzałam. Jeżeli nie był konkretny, nie wróżyłam nam dobrej współpracy.
- Pora zatem dowiedzieć się prawdy. Wycisnąć nią z niego, naprawić szkody, który wyrządził. Pamięci zmarłej i pozostającej w żałobie rodzinie, a w reszcie i… - przerwałam na moment, by zmusić usta do uśmiechu. – moim interesom – dokończyłam, nie mówiąc wcale głośno o tym, że niespecjalnie ufałam jego przypuszczeniom. Nazwisko to w sposób oczywisty nie odwoływało się do wysokiej pozycji rodziny. A nawet jeśli edukacja takich jak oni pozostawiała wiele do życzenia. Może znał lordów, ale czy potrafił wskazać rodowody czarodziejów o nieco niższym urodzeniu? Choć… być może faktycznie nie byłam skłonna docenić złodziejaszka. Ten tutaj mógł o umiejętnościach łajdaka posiadać wiedzę większą od moich teorii. Czy więc właśnie do niej się teraz odwoływał?
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Oferta krzyczała coraz głośniej kuszącym materialistyczną duszę echem. Kierowany płytką żądzą pieniądza coraz chętniej gotów był połasić się na hipotetyczną sumkę złota. Ta ukoić by mogła zszargane wojną nerwy, przynajmniej na chwilę; nakarmiłaby styrany nieustępującym głodem żołądek, być może dałaby też podstawę dla innych machlojek, którymi sprytnie podwoiłby dzierżoną w rękach kwotę. Nieprzyjemny swąd grzechu przedostawał się jednak do nozdrzy na samą myśl o zdradzie. Niepisany kodeks nie istniał, ale morderczy wzrok kobiety skutecznie przekonywał go do nienormalnego podporządkowania. Dla byle sakiewki miał wydać człowieka mu podobnemu? Dla byle wypłaty wepchnąć miał tamtego w krępujące umysł i ciało sidła nieznajomej mu siły? Nie raczyła przedstawić się kurtuazyjnie, racząc świadomość własnym nazwiskiem; zdrowy rozsądek podszeptywał jednak o rozmiarach jego potencjału. Być może właśnie nim winien się zainteresować, nie bacząc wcale na galeony, które szybko zwykły rozchodzić się po kościach. Ich zasobów mógł zresztą szukać na ulicach, ciesząc uszy brzdękiem monet i szlachetnym lśnieniem metalu. Oba zwyczajowo napędzały lichą ambicją zręczne ręce złodziejaszka, więc zaproponowana niemym, pochyłym pismem cena jego nielojalności wywołała na twarzy niecny uśmiech. Dłużąca się miesiącami wojna jawiła się jednakże przed oczami innym niebezpieczeństwem ― znacznie bardziej niepokojącym od biedy czy nędzy, z którą walczył od lat. Teraz znaczącym było przetrwanie, nie istnienie w dostatku. Żołądek przyzwyczaił się z czasem do mniejszych porcji, a zależny od podłego rumu i tanich papierosków umysł porzucił je nagle, czyniąc z dawnej codzienności jedynie pociągającą fantazję. Zapewne dlatego potrzebował teraz pięćdziesiątki palącej przełyk wódki, jakby z nadziei, że ta pomoże podjąć mu decyzję trącającą dylematem. Na znak życzliwa kelnerka doniosła do stoliczka duet zapełnionych alkoholem szklaneczek ― po części świadectwo niemalże ubitego interesu, po części wyraz dziwacznego zespolenia. Solidarnie napije się z nim tych szczyn, czy damy jej pokroju nie tykały wcale podobnych świństw? Odmowa nie uraziłaby wcale jego dumy, więc nie musiała przyjmować niewypowiedzianego toastu.
― Rozmyśliłem się. Od pieniędzy wolałbym chyba przysługę ― stwierdził wreszcie, gdy z namysłem pozbył się już zawartości szkiełka. Brzmiało to enigmatycznie, ale nic konkretnego nie zaprzątało jak dotąd umysłu. Rozchodziło się raczej o dług, zastygły w powietrzu, kiedyś być może poruszony na nowo, gdyby kłopoty przypałętały się do jego kawalerki, albo w razie innej jeszcze komplikacji. ― Na razie niesprecyzowaną. Taką, o której przypomniałbym w niedookreślonej przyszłości ― dodał po chwili, kciukiem gładząc kant niedomytego stołu. O własnym powodzeniu był przekonany, więc porzucił nareszcie staturę niepewności i zawstydzenia. Tamten chłystek grzebiący w trumnach i ziemi prawdopodobnie nie zasługiwał na służalczą koleżeńskość. W tym fachu nie było kumpli, jedynie wrogowie, gotowi wbić nóż w plecy w każdej sprzyjającej okazji. Jego wydano by tak samo, nie będzie zatem cnotliwie litował się nad skurwysynem kojarzonym ledwie z nazwiska.
― Sądzę, że masz rację ― przyznał bezwstydnie, porzucając w końcu zbędne uprzejmości. Dobijali wszakże interesu, w hałaśliwej i śmierdzącej tawernie, gdzie nikt nie przejmował się manierą i wychowaniem; starsza o prawie dwadzieścia lat robić by mogła za jego matkę, ale nie widział w niej wiekowej pani. Raczej piękną i dostojną kobietę, na którą w innych okolicznościach spoglądałby na pewno wzrokiem uznania. Poniekąd czynił to też teraz, choć za priorytet stawiał sprawy podjętego biznesu. Nie miał chyba przy tym zanadto sugestywnej miny?
― Rozmyśliłem się. Od pieniędzy wolałbym chyba przysługę ― stwierdził wreszcie, gdy z namysłem pozbył się już zawartości szkiełka. Brzmiało to enigmatycznie, ale nic konkretnego nie zaprzątało jak dotąd umysłu. Rozchodziło się raczej o dług, zastygły w powietrzu, kiedyś być może poruszony na nowo, gdyby kłopoty przypałętały się do jego kawalerki, albo w razie innej jeszcze komplikacji. ― Na razie niesprecyzowaną. Taką, o której przypomniałbym w niedookreślonej przyszłości ― dodał po chwili, kciukiem gładząc kant niedomytego stołu. O własnym powodzeniu był przekonany, więc porzucił nareszcie staturę niepewności i zawstydzenia. Tamten chłystek grzebiący w trumnach i ziemi prawdopodobnie nie zasługiwał na służalczą koleżeńskość. W tym fachu nie było kumpli, jedynie wrogowie, gotowi wbić nóż w plecy w każdej sprzyjającej okazji. Jego wydano by tak samo, nie będzie zatem cnotliwie litował się nad skurwysynem kojarzonym ledwie z nazwiska.
― Sądzę, że masz rację ― przyznał bezwstydnie, porzucając w końcu zbędne uprzejmości. Dobijali wszakże interesu, w hałaśliwej i śmierdzącej tawernie, gdzie nikt nie przejmował się manierą i wychowaniem; starsza o prawie dwadzieścia lat robić by mogła za jego matkę, ale nie widział w niej wiekowej pani. Raczej piękną i dostojną kobietę, na którą w innych okolicznościach spoglądałby na pewno wzrokiem uznania. Poniekąd czynił to też teraz, choć za priorytet stawiał sprawy podjętego biznesu. Nie miał chyba przy tym zanadto sugestywnej miny?
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Każdy łyk powietrza zaczerpnięty w tej spelunie powinien mnie drażnić, ale wcale tak się nie działo. Klimat tego miejsca nie dręczył mnie do cna, choć oczywiście wolałabym już się stąd wydostać. Nie byłam jednak damą z perłowych salonów, nie dałam się pętać ramionom trwogi na myśl o ubrudzeniu sukni i kilku plamach alkoholu bezczelnie kapiących mi na dekolt. Nie zawsze byliśmy panami hrabstwa, nie zawsze złoto uśmiechało się do nas chwalebnie. Od uroków tej tawerny bardziej niepokoiły mnie przeciągające się negocjacje. Mój złodziej zdawał się namyślać dłużej, niż początkowo śmiałam zakładać. Nasza umowa wciąż nie została zapieczętowana, a zamiast tego na drewnianym stoliku pojawiły się kieliszki z wódką. Widocznie interes wymagał toastu, a kilka palących gardło kropel miało dopomóc mu w podjęciu ryzykownego przedsięwzięcia – ryzykowanego przez zleceniodawcę, a nie sam charakter zadania. Domyślałam się bowiem, że nie budzę w nim przesadnej wiary. W innym wypadku zaproponowana suma natychmiast powinna oczarować ten łasy umysł łajdaka. I ja przez tę chwilę zaczęłam milczące rozważania. Nie lubiłam tracić czasu, choć interesy zazwyczaj wymagały złożenia ukłonu ku tej drugiej stronie. On jednak na nic takiego nie zasłużył, a w tym układzie to ja trzymałam sakiewkę w dłoni i to ja winnam dyktować warunki. On w tych podartych łachmanach i z resztką taniego tytoniu w domyśle prędko przystaje na moje warunki, bo dawno już nie miał w pysku nic prócz wódki i suchego chleba. Możliwe jednak, że pośpieszyłam się z tymi wnioskami, że odłożyłam na bok fakt dogadywania się z tym, który podobno był w fachu bardzo dobry.
Płyn w szkle przestał się kołysać i ujrzałam w wodzie zdeformowany kształt własnej twarzy. Albo ledwie to marne wrażenie, że coś znajduje się po tej drugiej stronie. Spił bezbarwny napój odwagi, zapewne podejrzewając, że moje palce są zbyt próżne, by w ogóle tknąć tani, wątpliwy alkohol. Jaka szkoda, że nie wiedział, kto siedział po jego drugiej stronie. Macnairowie nie gardzili odurzeniem w tej formie. Ten napój tutaj zapewne niczym nie różnił się od godnej pożałowania oferty z Mantykory. Bez przebłysku udręki w spojrzeniu sięgnęłam po kieliszek i zrobiłam to, co zrobić należało. Myślom jednak nie pozwoliłam skupić się na kosztowaniu przelanego przez usta smaku. Nie to miało być tematem naszej rozmowy.
- Niech pomyślę – zaczęłam dość podniośle i wyprostowałam plecy. – Gardzisz dobrą ofertą, siedząc w tym mdłym porcie, bo pragniesz przysługi – podsumowałam z nutą drwiny. Był durny lub piekielnie sprytny. Oczywiście, że jako złodziej powinien umieć wypatrzeć porządną okazję – i być może moja osoba wydawała się mu być przepustką do czegoś, co dla takich jak on znajdowało się za murami nie do przeskoczenia. Pragnął mnie wykorzystać? Nie dbałam zbytnio o to, by wtopić w tłum roboli i lokalnych rybaków błąkających się bez celu od tawerny do tawerny. Byłam z innego świata i on doskonale o tym wiedział, ale to wcale nie oznaczało, że mógł stawiać takie warunki. – Przysługi, której nie kupisz sobie za pieniądze? Skoro tak, będzie warta więcej niż powierzone zadanie – zauważyłam trzeźwo i powoli pokręciłam głową. Cokolwiek śnił, pomiędzy błogie mary przedostawałam się w oparach ciemnej, koszmarnej mgły. Choć wizja owej przysługi zdawała się czynić całą rozmowę bardziej interesującą, nie byłam aż tak naiwna. – Nie. Przyjmujesz ofertę w takiej formie, albo nie mamy o czym rozmawiać – zakończyłam chłodno, rzucając mu to ostatnie, dość niecierpliwe spojrzenie. Miał pecha, bo nie był jedyną osobą na świecie, która mogła to dla mnie załatwić. Nie miałam dotąd szansy osobiście przekonać się, do czego był zdolny, więc i nie zależało mi na tym, by zadaniem zajął się właśnie on. Palce zacisnęły się na brzegu stołu, a ciało szykowało się do odwrotu. – Drugiej szansy nie otrzymasz, panie Scaletta – oznajmiłam, zanurzając spojrzenie w jego oczach. Dość napastliwie. Już teraz igrał ze mną, a gdy zlecałam pracę i dawałam nagrodę, rzadko pozwalałam komukolwiek na stawianie żądań. Nie w takim układzie. Sprawa nie była tego warta.
Wydobywająca się z porzuconej w kącie sali szafy grającej melodia ustała, a gwar lokalnej hołoty wybrzmiał jeszcze dobitniej. Dalej chciał tkwić w tym wszystkim, czy może zamierzał polepszyć to marne położenie?
Płyn w szkle przestał się kołysać i ujrzałam w wodzie zdeformowany kształt własnej twarzy. Albo ledwie to marne wrażenie, że coś znajduje się po tej drugiej stronie. Spił bezbarwny napój odwagi, zapewne podejrzewając, że moje palce są zbyt próżne, by w ogóle tknąć tani, wątpliwy alkohol. Jaka szkoda, że nie wiedział, kto siedział po jego drugiej stronie. Macnairowie nie gardzili odurzeniem w tej formie. Ten napój tutaj zapewne niczym nie różnił się od godnej pożałowania oferty z Mantykory. Bez przebłysku udręki w spojrzeniu sięgnęłam po kieliszek i zrobiłam to, co zrobić należało. Myślom jednak nie pozwoliłam skupić się na kosztowaniu przelanego przez usta smaku. Nie to miało być tematem naszej rozmowy.
- Niech pomyślę – zaczęłam dość podniośle i wyprostowałam plecy. – Gardzisz dobrą ofertą, siedząc w tym mdłym porcie, bo pragniesz przysługi – podsumowałam z nutą drwiny. Był durny lub piekielnie sprytny. Oczywiście, że jako złodziej powinien umieć wypatrzeć porządną okazję – i być może moja osoba wydawała się mu być przepustką do czegoś, co dla takich jak on znajdowało się za murami nie do przeskoczenia. Pragnął mnie wykorzystać? Nie dbałam zbytnio o to, by wtopić w tłum roboli i lokalnych rybaków błąkających się bez celu od tawerny do tawerny. Byłam z innego świata i on doskonale o tym wiedział, ale to wcale nie oznaczało, że mógł stawiać takie warunki. – Przysługi, której nie kupisz sobie za pieniądze? Skoro tak, będzie warta więcej niż powierzone zadanie – zauważyłam trzeźwo i powoli pokręciłam głową. Cokolwiek śnił, pomiędzy błogie mary przedostawałam się w oparach ciemnej, koszmarnej mgły. Choć wizja owej przysługi zdawała się czynić całą rozmowę bardziej interesującą, nie byłam aż tak naiwna. – Nie. Przyjmujesz ofertę w takiej formie, albo nie mamy o czym rozmawiać – zakończyłam chłodno, rzucając mu to ostatnie, dość niecierpliwe spojrzenie. Miał pecha, bo nie był jedyną osobą na świecie, która mogła to dla mnie załatwić. Nie miałam dotąd szansy osobiście przekonać się, do czego był zdolny, więc i nie zależało mi na tym, by zadaniem zajął się właśnie on. Palce zacisnęły się na brzegu stołu, a ciało szykowało się do odwrotu. – Drugiej szansy nie otrzymasz, panie Scaletta – oznajmiłam, zanurzając spojrzenie w jego oczach. Dość napastliwie. Już teraz igrał ze mną, a gdy zlecałam pracę i dawałam nagrodę, rzadko pozwalałam komukolwiek na stawianie żądań. Nie w takim układzie. Sprawa nie była tego warta.
Wydobywająca się z porzuconej w kącie sali szafy grającej melodia ustała, a gwar lokalnej hołoty wybrzmiał jeszcze dobitniej. Dalej chciał tkwić w tym wszystkim, czy może zamierzał polepszyć to marne położenie?
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Cmentarna hiena może i była zupełnie szczupłym chucherkiem, z twarzą niedorosłego dzieciaka i spracowanymi rolniczym życiem rączkami, ale w gruncie rzeczy nie wiedział o nim za wiele. Być może wyjątkowo skrupulatnie potrafił rzucać oszałamiające inkantacje, być może w lichych piąstkach kryło się więcej siły i zwinności; zadanie na pozór nie jawiło się przesadnym trudem, ale mógł to być wyłącznie mamiący zmysły sygnał. Nie powinien go lekceważyć tylko dlatego, że tamten, w manierze doszczętnego degenerata, za ofiary wybrał sobie dogorywające pod ziemią trupy. Nie powinien tracić czujności, ani ulegać napięciu przyjemnie brzęczącego pieniądza. Na barkach wciąż spoczywała wszakże dręcząca duszę powinność, ciągnąca się już miesiącami, dalej niezmieniona, dalej okrutnie zobowiązująca. Mógł marzyć sobie o ucieczce, mógł marzyć o wiejskim spokoju egzystencji, ale w Londynie bez przerwy pętały go sidła parszywego obowiązku. Zawstydzająco irytującego, niesionego ciągłością kłamstw i kończącymi się zasobami fałszywych bajeczek. Nietreściwe raporty, kreślone pochyłym, drżącym pismem tutejszego złodzieja, jak grzyby po deszczu, wyrastać miały przed oczyma jednego z rządowych urzędników. Konsekwentnie, od zeszłorocznej wiosny, kiedy po nieudanym szachrajstwie wtrącono go na parę godzin do zimnej celi łypiącego ponuro Tower, spisywał na pergaminie różne prawdy i nieprawdy o portowym towarzystwie. Czasami sporządzić musiał dokładny spis tamtejszych szachrajstw, czasami zainteresować się którymś z konkretnych, nazwanych całkiem przeciętnie, knypków; do pełnoprawnego szpiega było mu jeszcze daleko, lapidarne listy były chyba zresztą traktowane z zasłużonym przymrużeniem oka, lecz wystarczyło choćby jedno blade opóźnienie, a w drzwiach niedużej klitki od razu zawitał jakiś smętny gryzipiórek. Pogroził palcem, przypomniał też słowem o tym, jak kiepsko karmią w więzieniu, wyznaczył rychłą datę zaległego sprawozdania. Niepewny tego, czy jakiś skurwysyn nie obserwował niemo każdego wykonywanego przezeń ruchu, wreszcie zaczął pleść trochę mniej od rzeczy. Skamieniałe serce pobolewało niekiedy od ciążącej świadomości zdrady; dziwnym było donosić na swoich, opowiadać o ich grzechach, rozliczać ich przed prominenckimi figurami, którzy, jak za pstryknięciem, zafundować mogli im w zamian kary różnorakiej maści. Wojna była brutalna, walcząc o przetrwanie należało dopuszczać się różnych niegodziwości. Ta dojmująco przypominała o sobie w trakcie nocnych koszmarów, znacznie intensywniej, aniżeli przelotna reminiscencja skradzionych sucharów czy paczki fajek. Co, w istocie, działo się z tymi wszystkimi ludźmi? O niektórych słuch zaginął już jakiś czas temu, reszta stąpała jednak po równie kruchym lodzie. Kto wie, czy i na niego nie czyha od dawna któryś z państwowych katów. Być może i na niego zbierano regularnie teczkę obciążających dowodów, nawet jeśli poważniejsze występki należały już do minionej przeszłości. Ogołocony niegdyś jubiler stał się już historią, teraz na koncie miał już tylko drobne doliniarskie ekscesy. Z pominięciem regularnych włamań do obcych mieszkań, gdzie zwyczajowo rozglądał się za żarciem albo butelczyną kojącego bimbru. Ale teraz robili to już chyba wszyscy? Nic dziwnego, że coraz częściej począł uciekać w meandry różnorakich półśrodków dążących do haju, żądny choćby chwilowej pustki, albo nieobecnych na co dzień zachwytów. Jakoś należało sobie radzić z jarzmem osobistego draństwa.
― Przysługa kosztować cię będzie zaledwie krótki spacer do ministerstwa i kilka prostych zdań ― oznajmił stanowczo, posyłając jej wymowne spojrzenie. Przysługa nie musiała wcale nastręczać jej dodatkowych problemów. Przysługa mogła wyratować jego ciało od comiesięcznej, drańskiej służby. Pusty kieliszek złapał pomiędzy zręczne palce, drobne szkiełko zaczął masować uporczywie kciukiem, jakby chciał wyładować drzemiącą weń niepewność. Czy postępuje słusznie, namawiając ją do, nic dla niej nieznaczącego, kłamstwa; czy dobrze wybiera, odmawiając sobie pękatej sakiewki z pieniędzmi. Siła słowa takich jak ona była jednak wartościowsza od byle mieszka ze złotem. Wiedział o tym aż za dobrze. Nikt nie odważyłby się też ścigać jej za taką niewinną dezinformację. Nie, gdy przedstawiała się dumną godnością; nie, gdy za posiadany majątek dopuszczać się mogła znacznie istotniejszych manipulacji. Żadne to było dla niej ryzyko.
― Mam urzędasów na karku. Poświadczysz za mnie ― wyjaśnił po chwili intensywnego milczenia, porzuciwszy już ostatecznie hipotetyczne gdyby. We łbie miał już dostatecznie silną motywację, teraz oczekiwał zatem wyłącznie jej zgody. ― Poświadczysz, że wyjeżdżam na stałe ze stolicy i nie mogę już spełniać ich woli ― dodał zaraz, zerkając nań porozumiewawczo. Nie przekona ich jej nazwisko, być może przekona kokieteryjny uśmiech; w jej gestii leżał sposób załatwienia tej wkurwiającej sprawy. O ile zależało jej na niej na tyle mocno, by pofatygować się do któregoś z ciasnych gabinecików.
Zrobię to, ale nie dla pieniędzy. Zrobię to dla świętego spokoju.
― Przysługa kosztować cię będzie zaledwie krótki spacer do ministerstwa i kilka prostych zdań ― oznajmił stanowczo, posyłając jej wymowne spojrzenie. Przysługa nie musiała wcale nastręczać jej dodatkowych problemów. Przysługa mogła wyratować jego ciało od comiesięcznej, drańskiej służby. Pusty kieliszek złapał pomiędzy zręczne palce, drobne szkiełko zaczął masować uporczywie kciukiem, jakby chciał wyładować drzemiącą weń niepewność. Czy postępuje słusznie, namawiając ją do, nic dla niej nieznaczącego, kłamstwa; czy dobrze wybiera, odmawiając sobie pękatej sakiewki z pieniędzmi. Siła słowa takich jak ona była jednak wartościowsza od byle mieszka ze złotem. Wiedział o tym aż za dobrze. Nikt nie odważyłby się też ścigać jej za taką niewinną dezinformację. Nie, gdy przedstawiała się dumną godnością; nie, gdy za posiadany majątek dopuszczać się mogła znacznie istotniejszych manipulacji. Żadne to było dla niej ryzyko.
― Mam urzędasów na karku. Poświadczysz za mnie ― wyjaśnił po chwili intensywnego milczenia, porzuciwszy już ostatecznie hipotetyczne gdyby. We łbie miał już dostatecznie silną motywację, teraz oczekiwał zatem wyłącznie jej zgody. ― Poświadczysz, że wyjeżdżam na stałe ze stolicy i nie mogę już spełniać ich woli ― dodał zaraz, zerkając nań porozumiewawczo. Nie przekona ich jej nazwisko, być może przekona kokieteryjny uśmiech; w jej gestii leżał sposób załatwienia tej wkurwiającej sprawy. O ile zależało jej na niej na tyle mocno, by pofatygować się do któregoś z ciasnych gabinecików.
Zrobię to, ale nie dla pieniędzy. Zrobię to dla świętego spokoju.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Gdy podrzędny złodziejaszek z portu postanowił opowiedzieć mi o tym, jak pojmuję przysługę będącą równowartością zadania, które zamierzałam mu zlecić, paznokieć ostro wbił się w szczelinę w drewnianym, zaplamionym blacie stolika, a moje usta drgnęły, by dwie sekundy później wznieść się w drwiącym uśmiechu. Godny pożałowania człowieczek zdawał się testować moją cierpliwość i skrupulatnie dążyć do tego, by…
- Powinnam wypatroszyć tego, kto ośmielił się polecić mi twoje… usługi – skomentowałam zażenowana poziomem tej rozmowy. Nie dość, że miejsce zmuszało mnie do pewnych ograniczeń i obrzydzało już od samego wejścia, to jeszcze ten chłopaczek fantazjował coraz bardziej ochoczo na temat tego, jakże to mógłby wykorzystać tak wspaniałą zdobycz, jaką byłam ja. Wyglądało na to, że niedostatecznie precyzyjnie wyznaczyłam granicę. Nie, nie mógł sobie pozwolić na aż tak wiele, albowiem dobrych w fachu w tym mieście było co najmniej kilku i nie będę miała problemu by takiego pozyskać. On jednak sądził, że będę wybawieniem od jego zawszonych problemów. – O nie, mój drogi – wymówiłam soczyście, składając usta w idealną, nierozerwalną całość. Niestety próżno było w ich kształcie dopatrywać się zadowolenia. – Nie jesteś w położeniu, które pozwala ci dyktować warunki. Jeżeli sądzisz inaczej, jesteś głupcem – podkreśliłam dobitnie, zabierając mu świstek z niesamowitą kwotą i niesamowitą szansą. Szkoda, że wolał sprawdzać granicę. Szkoda, że robił to w tak bezmyślny sposób. – Jeżeli już wysnułeś odważny wniosek, że moja postać może wybawić cię przed skiśnięciem za kratami w Tower, powinieneś również mieć na tyle rozumu, by poważnie podejść do mnie i tego, co ja tobie oferuję. Nie ty mi – kontynuowałam, wyobrażając sobie, że gdyby nie tłumek portowych patałachów, mogłabym brutalnie sprowadzić go do parteru. W przeciwieństwie do niego miałam jednak więcej oleju w głowie. Czy jednak miałam prawo oczekiwać czegoś więcej po byle obdartusie z pijackiej tawerny? Młody, o nawet przystępnej aparycji i zapewne dość sprytny, skoro radził sobie w tym interesie. Szkoda, że to by było na tyle, jeżeli chodziło o naszą fantastyczną współpracę.
Odchyliłam się od stolika i oparłam plecy o ten przeżarty robactwem kawał drewna. Mebel zakołysał się niebezpiecznie, ale na szczęście jeszcze był w stanie mi usłużyć. – Jesteś nikim – oświadczyłam po chwili. – Ja zaś daję ci szansę i płacę porządnie. Gdybyś się sprawdził, nasza późniejsza rozmowa mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Być może byłabym na tyle zadowolona, by kiedyś jeszcze raz powierzyć ci zadanie – mówiłam dalej, by w końcu przerwać i pozwolić sobie na stłumione parsknięcie. Pomylił mnie z portową dziewuchą. Przekroczył granicę. Powinien całować fortunę po rękach, że miał wokół towarzystwo rozchichotanych piratów - w innym wypadku pozostałaby po nim mokra plama. Niestety znów musiałam zaspokoić się jedynym dostępnym w tych okolicznościach narzędziem. Słowa i słodycz zabrana wprost z zaślinionych warg chłopięcia. – Nie obchodzi mnie, w jakie gówno się wpakowałeś. Nie jestem twoją matką, ani nie mam żadnego interesu w tym, by narażać moje dobre imię dla bezczelnej niewiadomej – wyjaśniłam na wszelki wypadek, bo już przecież zdołał objawić, że nie jest najbystrzejszy w wyciąganiu wniosków. – Cała zapłata będzie po wykonaniu zadania. Twoja sowa mnie znajdzie – zakończyłam, wstając od stołu. Z ramion strzepałam niewidzialne pyły, ale i tak to było za mało, by wyzbyć się brudu tego miejsca. Poprawiłam czarny materiał opatulający głowę i jeszcze raz obróciłam się w stronę złodzieja. Srogie spojrzenie chętne było pociąć na kawałki cwaną facjatę. Boleśnie, wstrętnie, w najgorszej torturze, jakiej kiedykolwiek doświadczył. – Przykro mi, tupet nie jest premiowany – powiedziałam na pożegnanie, dając mu do zrozumienia, że nie mógł liczyć na tak hojną kwotę, jaką zaoferowałam, nim postanowił zagrać mi na nerwach.
Opuściłam go, ponownie z dumą wznosząc głowę. Kilka prędkich kroków pozwoliło mi znaleźć się przy drzwiach i na dobre zatrzasnąć ślad tego rozwydrzonego popisu.
zt x2
- Powinnam wypatroszyć tego, kto ośmielił się polecić mi twoje… usługi – skomentowałam zażenowana poziomem tej rozmowy. Nie dość, że miejsce zmuszało mnie do pewnych ograniczeń i obrzydzało już od samego wejścia, to jeszcze ten chłopaczek fantazjował coraz bardziej ochoczo na temat tego, jakże to mógłby wykorzystać tak wspaniałą zdobycz, jaką byłam ja. Wyglądało na to, że niedostatecznie precyzyjnie wyznaczyłam granicę. Nie, nie mógł sobie pozwolić na aż tak wiele, albowiem dobrych w fachu w tym mieście było co najmniej kilku i nie będę miała problemu by takiego pozyskać. On jednak sądził, że będę wybawieniem od jego zawszonych problemów. – O nie, mój drogi – wymówiłam soczyście, składając usta w idealną, nierozerwalną całość. Niestety próżno było w ich kształcie dopatrywać się zadowolenia. – Nie jesteś w położeniu, które pozwala ci dyktować warunki. Jeżeli sądzisz inaczej, jesteś głupcem – podkreśliłam dobitnie, zabierając mu świstek z niesamowitą kwotą i niesamowitą szansą. Szkoda, że wolał sprawdzać granicę. Szkoda, że robił to w tak bezmyślny sposób. – Jeżeli już wysnułeś odważny wniosek, że moja postać może wybawić cię przed skiśnięciem za kratami w Tower, powinieneś również mieć na tyle rozumu, by poważnie podejść do mnie i tego, co ja tobie oferuję. Nie ty mi – kontynuowałam, wyobrażając sobie, że gdyby nie tłumek portowych patałachów, mogłabym brutalnie sprowadzić go do parteru. W przeciwieństwie do niego miałam jednak więcej oleju w głowie. Czy jednak miałam prawo oczekiwać czegoś więcej po byle obdartusie z pijackiej tawerny? Młody, o nawet przystępnej aparycji i zapewne dość sprytny, skoro radził sobie w tym interesie. Szkoda, że to by było na tyle, jeżeli chodziło o naszą fantastyczną współpracę.
Odchyliłam się od stolika i oparłam plecy o ten przeżarty robactwem kawał drewna. Mebel zakołysał się niebezpiecznie, ale na szczęście jeszcze był w stanie mi usłużyć. – Jesteś nikim – oświadczyłam po chwili. – Ja zaś daję ci szansę i płacę porządnie. Gdybyś się sprawdził, nasza późniejsza rozmowa mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Być może byłabym na tyle zadowolona, by kiedyś jeszcze raz powierzyć ci zadanie – mówiłam dalej, by w końcu przerwać i pozwolić sobie na stłumione parsknięcie. Pomylił mnie z portową dziewuchą. Przekroczył granicę. Powinien całować fortunę po rękach, że miał wokół towarzystwo rozchichotanych piratów - w innym wypadku pozostałaby po nim mokra plama. Niestety znów musiałam zaspokoić się jedynym dostępnym w tych okolicznościach narzędziem. Słowa i słodycz zabrana wprost z zaślinionych warg chłopięcia. – Nie obchodzi mnie, w jakie gówno się wpakowałeś. Nie jestem twoją matką, ani nie mam żadnego interesu w tym, by narażać moje dobre imię dla bezczelnej niewiadomej – wyjaśniłam na wszelki wypadek, bo już przecież zdołał objawić, że nie jest najbystrzejszy w wyciąganiu wniosków. – Cała zapłata będzie po wykonaniu zadania. Twoja sowa mnie znajdzie – zakończyłam, wstając od stołu. Z ramion strzepałam niewidzialne pyły, ale i tak to było za mało, by wyzbyć się brudu tego miejsca. Poprawiłam czarny materiał opatulający głowę i jeszcze raz obróciłam się w stronę złodzieja. Srogie spojrzenie chętne było pociąć na kawałki cwaną facjatę. Boleśnie, wstrętnie, w najgorszej torturze, jakiej kiedykolwiek doświadczył. – Przykro mi, tupet nie jest premiowany – powiedziałam na pożegnanie, dając mu do zrozumienia, że nie mógł liczyć na tak hojną kwotę, jaką zaoferowałam, nim postanowił zagrać mi na nerwach.
Opuściłam go, ponownie z dumą wznosząc głowę. Kilka prędkich kroków pozwoliło mi znaleźć się przy drzwiach i na dobre zatrzasnąć ślad tego rozwydrzonego popisu.
zt x2
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
| 7 listopada 1958
Minęło już parę dni, odkąd wróciła do pracy w Parszywym Pasażerze. Nie czuła się tu jednak komfortowo, bez swojej zgranej ekipy praca tutaj nie była tą samą pracą co kiedyś. Zaciskała jednak zęby, wiedziała bowiem, że to kwestia przyzwyczajenia. I z biegiem czasu przywyknie do braku śmiechu przyjaciółki za barem, wymagającego wzroku Boyle oraz odgłosu wnoszenia beczki przez Hagrida. Im starsza się stawała, tym bardziej była świadoma faktu, że ludzie, którzy ją otaczali, wbrew pozorom byli jej bliscy. Była w stanie sięgnąć pamięcią kilka lat wstecz i doskonale mogła sobie przypomnieć swoje własne słowa i myśli, na temat ludzi, z którymi żyła. Nic dla niej nie znaczą. Co się z nimi dzieje — wisi jej i powiewa. A jak przyszło co do czego, to okazało się, że wcale tak nie było. Ogromnie zależało jej na Celinie, Philippa okazała się najlepszą przyjaciółką, Matthew kochankiem, Marcel najdroższym młodzieniaszkiem w okolicy, a Parszywy domem. Czy naprawdę zawsze musi tak być, że trzeba coś stracić, by to docenić? Prawie wszystkich straciła. Prawie straciła dom. Kiedyś jej celem życia była zabawa. Funkcjonowała z dnia na dzień i nie przejmowała się konsekwencjami. Miała wtedy wrażenie, że trzyma swoje życie w garści i może wszystko. Czy kiedyś mogła? Czy teraz może?
Teraz, żeby coś osiągnąć, musiała mocno na to zapracować. Już nie wystarczyło polać lepszego piwa czy dobrze obsłużyć na piętrze. Jej aktualny cel, to do czego dążyła, nie da się osiągnąć tak prostymi i prymitywnymi sposobami. Czy powiedziałaby dzisiaj, że ma życie w garści i może wszystko? Nie. Czy tego pragnęła. Ogromnie.
Pora dnia mocno miała wpływ na obecności klientów w Parszywym Pasażerze. Dopiero późnym popołudniem lub wieczorem pojawiali się stali bywalcy. Teraz klientów można było zliczyć na palcach jednej ręki i minie jeszcze z dobrą godzinę, zanim zaczną pojawiać się kolejni. Huxley sama siedziała na jednym ze stołków przy barze i po raz piąty polerowała tę samą szklankę. Nikomu nic do polania, z nikim właściwie nie można było pogadać, bo nie było do kogo gęby otworzyć. Chociaż wiedziała, że nie jest w Parszywym sama, to aktualnie na sali oprócz niej nie było nikogo. Nie wiedziała, gdzie się wszyscy podziali, gdzie zniknął barman? Gdzie była Yulia? Młoda kelnereczka, która w Parszywym pracowała od około roku. Czyli wtedy, kiedy właściwie Rain zniknęła. Ostatni raz w Parszywym była tamtego dnia, gdy odbył się nalot. To był listopad, dobrze pamiętała ten dzień. Dzień, kiedy wszystko, absolutnie wszystko w jej życiu odwróciło się do góry nogami. Trafiła wtedy do Tower, następnie zniknęła z Londynu i na kilka dobrych miesięcy słuch o niej kompletnie zaginął. W tym czasie Parszywy został przejęty, odremontowany po nalocie i znowu zaczął funkcjonować. A może Yulia zaczęła pracę już wcześniej? Huxley miała rok temu tyle na głowie, że wręcz mógł umknąć jej fakt, że mają nową kelnerkę. Pamiętała jednak, że dziewczynę już kiedyś spotkała. I nie była to miła i przyjemna sytuacja, bo młodziutka dziewczyna próbowała podbierać jej klientów tuż spod Parszywego. Rain ją wtedy pogoniła, gdzie pieprz rośnie, ale młoda zakolegowała się z Marcelem i ton starszej koleżanki zelżał. Nie miała powodu, by szczerzyć na nią swoje ostre zęby.
- Ja pierdolę, o suchej gębie, to ja tu nie wysiedzę dzisiaj - mruknęła do siebie niezadowolona.
Teatralnie zeskoczyła z krzesła i zastukała obcasami o drewnianą podłogę. Ostatnio wiodło jej się ciutkę lepiej i miała wrażenie, że nawet troszkę przytyła, co w jej sytuacji jest wręcz wskazane, żaden chłop nie lubi przecież szkieletu, a kobiety przy ciele. Które można porządnie złapać tu i ówdzie. Za pomocą kilku kroków znalazła się tuż przy barze i rozejrzała się najpierw czy właściciel albo barman, z którym de facto się nie polubiła, nie wyłaniają się zza rogu. Następnie sięgnęła po kufel, który tak mocno pucowała i nalała do niego do pełna. Kilkoma głębszymi łykami opróżniła go do połowy.
- Aaahhh! - odetchnęła zadowolona.
Trochę piwa i od razu człowiekowi się jakoś lepiej na sercu robiło.
Minęło już parę dni, odkąd wróciła do pracy w Parszywym Pasażerze. Nie czuła się tu jednak komfortowo, bez swojej zgranej ekipy praca tutaj nie była tą samą pracą co kiedyś. Zaciskała jednak zęby, wiedziała bowiem, że to kwestia przyzwyczajenia. I z biegiem czasu przywyknie do braku śmiechu przyjaciółki za barem, wymagającego wzroku Boyle oraz odgłosu wnoszenia beczki przez Hagrida. Im starsza się stawała, tym bardziej była świadoma faktu, że ludzie, którzy ją otaczali, wbrew pozorom byli jej bliscy. Była w stanie sięgnąć pamięcią kilka lat wstecz i doskonale mogła sobie przypomnieć swoje własne słowa i myśli, na temat ludzi, z którymi żyła. Nic dla niej nie znaczą. Co się z nimi dzieje — wisi jej i powiewa. A jak przyszło co do czego, to okazało się, że wcale tak nie było. Ogromnie zależało jej na Celinie, Philippa okazała się najlepszą przyjaciółką, Matthew kochankiem, Marcel najdroższym młodzieniaszkiem w okolicy, a Parszywy domem. Czy naprawdę zawsze musi tak być, że trzeba coś stracić, by to docenić? Prawie wszystkich straciła. Prawie straciła dom. Kiedyś jej celem życia była zabawa. Funkcjonowała z dnia na dzień i nie przejmowała się konsekwencjami. Miała wtedy wrażenie, że trzyma swoje życie w garści i może wszystko. Czy kiedyś mogła? Czy teraz może?
Teraz, żeby coś osiągnąć, musiała mocno na to zapracować. Już nie wystarczyło polać lepszego piwa czy dobrze obsłużyć na piętrze. Jej aktualny cel, to do czego dążyła, nie da się osiągnąć tak prostymi i prymitywnymi sposobami. Czy powiedziałaby dzisiaj, że ma życie w garści i może wszystko? Nie. Czy tego pragnęła. Ogromnie.
Pora dnia mocno miała wpływ na obecności klientów w Parszywym Pasażerze. Dopiero późnym popołudniem lub wieczorem pojawiali się stali bywalcy. Teraz klientów można było zliczyć na palcach jednej ręki i minie jeszcze z dobrą godzinę, zanim zaczną pojawiać się kolejni. Huxley sama siedziała na jednym ze stołków przy barze i po raz piąty polerowała tę samą szklankę. Nikomu nic do polania, z nikim właściwie nie można było pogadać, bo nie było do kogo gęby otworzyć. Chociaż wiedziała, że nie jest w Parszywym sama, to aktualnie na sali oprócz niej nie było nikogo. Nie wiedziała, gdzie się wszyscy podziali, gdzie zniknął barman? Gdzie była Yulia? Młoda kelnereczka, która w Parszywym pracowała od około roku. Czyli wtedy, kiedy właściwie Rain zniknęła. Ostatni raz w Parszywym była tamtego dnia, gdy odbył się nalot. To był listopad, dobrze pamiętała ten dzień. Dzień, kiedy wszystko, absolutnie wszystko w jej życiu odwróciło się do góry nogami. Trafiła wtedy do Tower, następnie zniknęła z Londynu i na kilka dobrych miesięcy słuch o niej kompletnie zaginął. W tym czasie Parszywy został przejęty, odremontowany po nalocie i znowu zaczął funkcjonować. A może Yulia zaczęła pracę już wcześniej? Huxley miała rok temu tyle na głowie, że wręcz mógł umknąć jej fakt, że mają nową kelnerkę. Pamiętała jednak, że dziewczynę już kiedyś spotkała. I nie była to miła i przyjemna sytuacja, bo młodziutka dziewczyna próbowała podbierać jej klientów tuż spod Parszywego. Rain ją wtedy pogoniła, gdzie pieprz rośnie, ale młoda zakolegowała się z Marcelem i ton starszej koleżanki zelżał. Nie miała powodu, by szczerzyć na nią swoje ostre zęby.
- Ja pierdolę, o suchej gębie, to ja tu nie wysiedzę dzisiaj - mruknęła do siebie niezadowolona.
Teatralnie zeskoczyła z krzesła i zastukała obcasami o drewnianą podłogę. Ostatnio wiodło jej się ciutkę lepiej i miała wrażenie, że nawet troszkę przytyła, co w jej sytuacji jest wręcz wskazane, żaden chłop nie lubi przecież szkieletu, a kobiety przy ciele. Które można porządnie złapać tu i ówdzie. Za pomocą kilku kroków znalazła się tuż przy barze i rozejrzała się najpierw czy właściciel albo barman, z którym de facto się nie polubiła, nie wyłaniają się zza rogu. Następnie sięgnęła po kufel, który tak mocno pucowała i nalała do niego do pełna. Kilkoma głębszymi łykami opróżniła go do połowy.
- Aaahhh! - odetchnęła zadowolona.
Trochę piwa i od razu człowiekowi się jakoś lepiej na sercu robiło.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Przy barze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer