Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Kancelaria
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kancelaria
Północne skrzydło ciągnące się długim korytarzem - holem głównym - na wprost wejścia zajmują biura i pokoje administracyjne. Eleganckie drzwi kolejnych pokojów ozdobione są złotymi tabliczkami z imionami, nazwiskami i stanowiskami kolejnych pracowników; smokologowie mają swoje pokoje dalej, w tej części rezerwatu załatwiane są sprawy oficjalne, związane z zewnętrzną reprezentacją rezerwatu. Pośród sal należących do administracji należy wyróżnić dział księgowy, dział kadr, sekretariat zajmujący się sprawami bieżącymi oraz akredytacją, a także gabinet zarządcy. Akredytacja przeważnie udzielana jest czarodziejom delegatom z innych naukowych placówek naukowych, znacznie rzadziej osobom, które ze smokami wiele wspólnego nigdy nie miały.
Wystrój tych sal jest do siebie podobny, wysokie, ciężkie biurka wykonane z rzeźbionego drewna zapewniają czarodziejom komfort, nie mniejszy, niż obite szkarłatnym atłasem krzesła. W kolejnych pokojach, podobnie jak wzdłuż korytarzu, wznoszą się wysokie regały przepełnione archiwami, dokumentami oraz smoczymi preparatami i grzecznościowymi podarkami zza granicy, zyskanymi na mocy międzynarodowej współpracy. Na ścianach porozwieszano obrazy będące głównie krajobrazami Kentu, w większości przedstawiające mniej lub bardziej oczywiste figury smoków oraz wielkich czarodziejów - głównie Rosierów - na przestrzeni lat wywierających wpływ na kształt i siłę rezerwatu.
Wystrój tych sal jest do siebie podobny, wysokie, ciężkie biurka wykonane z rzeźbionego drewna zapewniają czarodziejom komfort, nie mniejszy, niż obite szkarłatnym atłasem krzesła. W kolejnych pokojach, podobnie jak wzdłuż korytarzu, wznoszą się wysokie regały przepełnione archiwami, dokumentami oraz smoczymi preparatami i grzecznościowymi podarkami zza granicy, zyskanymi na mocy międzynarodowej współpracy. Na ścianach porozwieszano obrazy będące głównie krajobrazami Kentu, w większości przedstawiające mniej lub bardziej oczywiste figury smoków oraz wielkich czarodziejów - głównie Rosierów - na przestrzeni lat wywierających wpływ na kształt i siłę rezerwatu.
Smok. Klasyfikacja Ministerstwa Magii XXXXX. Znani mordercy, nie nadający się do udomowienia. Przerażające i budzące podziw. Niezwykle niebezpieczne. Analizowanie ich zachowania było kwestią prostą. Jedne były łagodniejszymi okazami, z którymi współpraca była przyjemnością. Drugie zaś były agresywne, kapryśne i niezwykle niebezpieczne. Wystarczyło sięgnąć pamięcią do historii Neenhjara. Wydostał się spod opieki smokologów, spalił cała mugolską wioskę. Ochroniony przed wyrokiem skazującym. Przerzucając kolejne pergaminy z notatkami, zamyślił się na moment. Co byłoby gdyby nagle przestano dostarczać im pożywienie tutaj na miejscu? Zaczęłyby walczyć między sobą, pewnie nie byli w stanie zapanować nad ich naturą, a w krytycznym momencie mogłoby dojść do zerwania się z więzów i podróży nad kredowymi klifami. Ile osób zostałoby pozbawionych życia? Ile domów zmieniłoby się w kupę gruzu, zniszczone ogniem wydzierającym się ze smoczych gardzieli? Ryzyko było duże, musieli liczyć się z tym bardziej niż kiedykolwiek. Oczekiwał na spotkanie, przeglądając spis cen towarów żywych, który znajdował się na liście przed nim. Z poprzedniej dostawy, jeszcze wcześniejszych i dwóch kolejnych. Ceny rosły, a żywy towar był im potrzebny. Dziś miał umówione spotkanie, musiał rozmówić się z dostawcą. Nie współpracowali ze sobą zbyt długo, poprzedni był członkiem spisku przeciwko nim i stanowił zagrożenie dla nich wszystkich. Teraz z nowym dostawcą budował zaufanie i zaczynali historię od nowa, musieli sobie ufać i nie mogli działać przeciwko sobie. Miał go odwiedzić, a Mathieu planował pokierować tą rozmową w taki sposób, aby ugrać jak najwięcej dla Rezerwatu.
- Witaj, Cynebaldzie. – powitał go uściskiem dłoni, kiedy po zjawieniu się na terenie Smoczych Ogrodów mężczyzna udał się prosto do kancelarii, do gabinetu zajmowanego przez Mathieu. – Dostawa już dotarła? – spytał spokojnym tonem, wskazując mężczyźnie krzesło przed sobą. Sam ponownie usiadł i zmierzył go wzrokiem. Przyjrzał mu się przez chwilę. Na ciemnych włosach zdawało się błyszczeć srebrem kilka włosów, kurze łapki pojawiające się w kącikach oczu były jakby wyraźne. Cynebald był zmęczony i nie dało się tego ukryć. Rosier rozumiał jego strapienie, sam mierzył się ostatnio z niezliczoną ilością problemów, które starał się pogodzić ze sobą.
- Lordzie Rosier. Dostawa jest w drodze, dotrze za mniej niż godzinę. Chciał jednak Lord porozmawiać… – odparł równie spokojnym tonem i usiadł na krześle naprzeciw Mathieu. Zapewne domyślał się o czym ten chce z nim rozmawiać. Każdy dbał o własny interes i każdy działał tak, aby wyjść na nim jak najkorzystniej. W interesie Cynebalda było zapewnienie sobie dochodu z hodowli jagniąt i owiec, a w interesie Rosiera leżało dobro Rezerwatu i zapewne każdy będzie miał do powiedzenia coś więcej niż czcze argumenty. Mathieu bez słowa przesunął więc ostatnie rachunki, które mężczyzna przekazał mu wraz z towarem.
- Zdaję sobie sprawę, że towaru, które nam dostarczasz spełniają wszelkie jakościowe wymagania, jakie stawiamy. Jestem wdzięczny za niemal roczną współpracę, którą wspólnie prowadzimy. – zaczął powoli. Cynebald na pewno znał swoje ceny i wiedział, że kolejna zwyżka będzie odebrana negatywnie. – Wierzę, że rozumiesz jak ważnym dla nas jest długofalowa współpraca z zaufanymi źródłami. Poszukiwanie alternatyw w świecie jest trudnym zadaniem, ale nie niemożliwym… – dodał po chwili, unosząc lekko brew ku górze. Na pewno istniały inne hodowle, które z przyjemnością przytuliłyby złote galeony w ilości mniejszej, byleby tylko zarobić na towarze, który mieli.
- Lordzie Rosier…
- Wiem, że każdemu z nas żyje się w dzisiejszych czasach trudniej, niż wcześniej. Rozumiem potrzebę zarobku, rozumiem kwestie ekonomiczne, ale jestem pewien, że z uwagi na naszą długą współpracę i zapowiadającą się jeszcze dłużej, jesteś w stanie rozważyć alternatywne rozwiązanie i do klienta, jakim są Smocze Ogrody podejść w bardziej wyjątkowy sposób. Przez ostatni kwartał czterokrotnie podniosłeś ceny, Cynebaldzie. – powiedział spokojnym tonem, bez jakiegokolwiek wyrazu twarzy. Nie żartował. Rozumiał, naprawdę rozumiał to, że mężczyzna nie miał łatwo, ale kto w dzisiejszych czasach miał? Niemniej jednak, powinni szanować się wzajemnie, aby współpraca układała się pomyślnie.
- Wszystko drożeje, jest problem z towarami, problem z dostawami, a ceny szybują wyżej niż Wasze smoki, Lordzie Rosier. Wiem, że na pewno to rozumiesz… – powiedział cicho i przesunął wzrokiem gdzieś w bok.
- Mam zacząć rozglądać się za alternatywą, jeśli zaopatrywanie Smoczych Ogrodów jest dla Ciebie zbyt dużym wyzwaniem? – spytał chłodno. Wszystko był w stanie pojąć, ale uważał, że klientów powinno traktować się indywidualnie. Każdą zapłatę otrzymywał na czas, finanse były dokładnie doglądane i przede wszystkim, dbali o tym, z którymi współpracowali. Pytaniem ważniejszym w tym momencie było to, czy właśni Ci ludzie, równie dobrze dbali o nich, czy może własny interes przysłaniał im pozostałe kwestie.
- Niechciałbym… Smocze Ogrody to jeden z naszych największych klientów.
- Również chciałbym, aby tak pozostało, Cynebaldzie. – rzucił krótko w odpowiedzi i spojrzał w oczy mężczyzny swoim ciemnym spojrzeniem. Nie chciałby, aby właściciel hodowcy zwierząt czuł się źle, ale nie mógł pozwolić, aby w ten sposób traktowano ich jako klientów. Wynegocjowana cena już dawno straciła swoją wartość, rozumiał pierwsze podniesienie cen i kolejne, ale po raz kolejny nie zamierzał do tego dopuścić i wolał, aby mężczyzna był tego świadom. – Moja propozycja jest następująca. Ustalmy kwartalną cenę ryczałtową i przed rozpoczęciem każdego kolejnego kwartału będziemy analizować obecną sytuację i poziom cen rynkowych. Uważam, że to uczciwe do obu stron tego interesu. Oczywiście, jeśli interesuje Cię nadal rozwijanie naszej współpracy. – przekazał swoją propozycję rozwiązania problemu. Cena narzucona z góry na dany kwartał roku była sensownym rozwiązaniem. Oni będą mieć świadomość stałej ceny przez pewien okres, a rozmowy na temat ewentualnej podwyżki zależały będą od aktualnego stanu ekonomicznego świata. Może kryzys w końcu ustąpi i czasy staną się lepsze dla nich wszystkich? Mathieu chciałby, aby to wszystko współgrało ze sobą w odpowiedni sposób.
- Przez najbliższy kwartał cena może zostać niezmienna, z propozycją, że podniesiemy tę kwotę od razu o dwanaście sykli – zaproponował, choć w jego głosie wyczuwalne było wahanie. Mathieu uniósł brew i spojrzał na niego dość krytycznym wzrokiem.
- Pięć sykli. Więcej niż połowa galeona to zdecydowanie zbyt wiele. – powiedział poważnym tonem, a Cynebald kiwną głową. Mathieu rozumiał, że hodowca przystał na jego słowa i akceptował zwyżkę ceny o pięć sykli. Cena owcy wahała się w dzisiejszych czasach od dwóch i pół galeona do nawet pięciu za sztukę. Na początku współpracy wynegocjowali odpowiednią cenę z uwagi na hurtowe zamówienia, teraz mogli jedynie negocjować o zachowanie racjonalnych cen. – Świetnie, cieszę się. – dodał i uścisnął dłoń mężczyzny, akurat w momencie, kiedy pracownik poinformował go, że dostawa przybyła na miejsce.
- Zobaczmy, co dziś dla nas masz. – rzucił, kierując się w stronę drzwi z pokaźnym notesem, w którym notował dane odnośnie towaru, jego jakości i zgodności z zamówieniem, które przekazywał na dłonie hodowcy. Nigdy wcześniej nie miał z tym problemu, stąd nie sądził, aby tym razem mogło wydarzyć się coś niespodziewanego.
- koniec -
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Z pubu Neptun
Zamknął drzwi swojego gabinetu w Kancelarii Smoczych Ogrodów i spojrzał w stronę Kennetha. Powinien zacząć od wykładu? Umoralniania? Przedstawienia jasno i klarownie własnego punktu widzenia? Mathieu nie powinien w ogóle patrzeć na to, że z Fernsbym łączyło go pokrewieństwo, powinien potraktować go jak każdego oskarżanego w takiej sytuacji, ale zwyczajnie nie wierzył, że ten dopuściłby się aż tak skrajnej głupoty, jak przemycanie szlam na drugą stronę kanału. Za to osobiście pozbawiłby go życia i nie patrzył na to czy był jego bratem, wujkiem czy kuzynem. Zdradza jest zdradą i traktował ją jednakowo, nie powinno się jednak osądzać bez solidnych dowodów, a takim nie było gadanie zapijaczonego zbira, który sam wyglądał na przemytnika szlamu. Niemniej jednak, Kennethowi ktoś powinien uświadomić, że każde zachowanie spotyka się z odpowiedzią. Podszedł do swojego biurka i zasiadł za nim na wysokim krześle, jego różdżkę położył na blacie przed sobą i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią. Dopiero później uraczył go spojrzeniem.
- Zdajesz sobie jakie konsekwencje mają takie oskarżenia? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok, wpatrując się w niego ciemnymi oczami. Nie powinien w ogóle z nim dyskutować. – Możesz mieć gdzieś to, w jaki sposób postrzegają Cię inni, ale póki pływasz na Szalonej Szelmie Manannana Traversa i jako pierwszy na jego statku, powinieneś ich szanować. Jesteś oszustem, nieuczciwym przemytnikiem. Pal licho z kradzieżą czy kombinatorstwem, ale oskarżenia o przemyt szlam?! – podniósł głos. Jeśli tym razem jego zachowanie przejdzie bez konsekwencji, powinien się zastanowić czy to szczęście, czy kolejne skrzętnie ułożone kłamstwo, które Kenneth wypowiadał. Jak mógł być osobą godną zaufanie, reprezentantem pewnego środowiska, jak więcej miał za uszami, niż ktokolwiek inny. – Nie chodzi o Twoją lichą reputację, ale o coś zupełnie innego. – mruknął i sięgnął po swoją różdżkę, aby w myślach wypowiedzieć krótkie finite i zdjąć kajdany z jego przegubów.
- Kolejny nieuczciwy interes? Stąd te oskarżenia? – spytał po chwili ciszy. Nie będzie odpowiadał za karanie go, to Manannan powinien podjęć decyzję o losie swojego pierwszego na statku, który przez swoją skrajną głupotę mógł napytać biedy im wszystkim. Chociaż wątpił czy to coś da, skoro u Traversów karą za zachowanie niegodne kogoś pływającego dla znamienitego rodu żeglarzy, hańbiącego się przemytem i zachowaniem takim, jakim się hańbił, był awans na lepszy statek i lepsze stanowisko. Może teraz dostanie order? Chyba na to właśnie liczył. Nie było to jednak jego interes, Mathiej po takiej niesubordynacji, jedynie co by zrobił, to rozjaśnił pomieszczenie promieniami zieleni, wobec własnego pracownika.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Kenneth Fernsby należał do ludzi lekkomyślnych, upartych, cwanych i bezczelnych. Każde to określenie do niego pasowało, a czarodziej był w pełni świadom swoich występków oraz postępowań. Nie był człowiekiem, który miał nieskazitelną opinię, ale jedno wiedział - nigdy nie zrobił niczego co było niezgodne w pełni z prawem lub niezgodne z ustaleniami z lordem Travers. Nigdy nie popełnił zbrodni, za którą karało się na gardle. Balansował na granicy, ale nigdy głupio nie ryzykował.
Niestety, miał pecha. Czasami i jemu zdarzało się zadrzeć z niewłaściwymi ludźmi. Cholera! Gdyby nie poszedł tam sam, albo z większą sakiewką miałby Osiłka w garści i sam go oddał w ręce sprawiedliwości.
Niestety, nie tym razem, a na domiar złego został oskarżony o zbrodnię, która mogła go kosztować posadę i dalsze życie. Jedno wiedział, nie było na niego nic. Nigdy niczego takiego nie zrobił i załoga mogła to poświadczyć.
Łańcuchy brzęczały, jakby naśmiewały się z Kennetha i jego sytuacji. Po raz kolejny Mathieu Rosier “przyłapał” go i wysnuł swoje teorie.
Dlatego też milczał, czekają na kolejne oskarżenia. Nie zdziwił się kiedy padły.
-Hej! - Zareagował ostro szarpiąc się z łańcuchami, a na jego twarzy pojawiła się prawdziwa i niczym nie hamowana złość. -Możesz mnie nazywać oszustem, możesz nazywać mnie przemytnikiem, bo tak, przemycam towar. Dostarczamy go do Londynu i do biedniejszych dzielnic. - Zbliżył się do biurka, za którym siedział lord Rosier. -Nigdy, nie nazywaj mnie złodziejem. - Rysy twarzy wyostrzyły się. Oskarżenie było bezpodstawne i wymierzone bezpośrednio w Kennetha w akcie zemsty. W tym momencie kajdany puściły; rozmasowywał nadgarstki łypiąc spode łba na brata. -Nie zrobiłem nigdy nic wbrew kapitanowi oraz rozkazom lorda Traversa. - Dodał poważnym tonem głosu, z pewnością siebie, tak niezachwianą, że nikt nie powinien mieć wątpliwości co do prawdziwości tych słów. -A należytą karę od lorda Traversa przyjmę. - Odsunął się od biurka. Nie sięgał po różdżkę. Czekał, aż uzyska pozwolenie. -Nigdy też nie przemycałem szlam co poświadczyć może cała załoga, o czym świadczą wszystkie dokumenty, które są prowadzone w sposób nienaganny.
Nie miał w tej kwestii sobie nic do zarzucenia.
-Człowiek, którego spotkałeś nazywa się Thomas Cook. Człowiek ten słynie z nieuczciwych interesów i handlem żywym towarem. Od jakiegoś czasu chciał robić interesy. Szkodził opinii żeglarskiej i zhańbił zasady marynarskie. Swego czasu był bosmanem na Brzasku. - Kenneth uznał, że czas wprowadzić Rosiera szerzej w temat. Założył ręce do tyłu i spojrzał na twarz brata. -Nie mieliśmy dowodów na jego konszachty więc weszliśmy z nim w układ. Ostatnia jego prośba sprawiła, że odmówiłem dalszej współpracy i w naiwności swojej zagroziłem mu wydaniem wszystkich jego dotychczasowych kontrahentów. Już wcześniej go kantowałem, zorientował się. To jest jego zemsta.
Fernsby obracał się nieciekawym towarzystwie, ale dzięki temu znali większość szlaków handlowych przemytników i mogli skuteczniej patrolować wody wokół wysp.
Niestety, miał pecha. Czasami i jemu zdarzało się zadrzeć z niewłaściwymi ludźmi. Cholera! Gdyby nie poszedł tam sam, albo z większą sakiewką miałby Osiłka w garści i sam go oddał w ręce sprawiedliwości.
Niestety, nie tym razem, a na domiar złego został oskarżony o zbrodnię, która mogła go kosztować posadę i dalsze życie. Jedno wiedział, nie było na niego nic. Nigdy niczego takiego nie zrobił i załoga mogła to poświadczyć.
Łańcuchy brzęczały, jakby naśmiewały się z Kennetha i jego sytuacji. Po raz kolejny Mathieu Rosier “przyłapał” go i wysnuł swoje teorie.
Dlatego też milczał, czekają na kolejne oskarżenia. Nie zdziwił się kiedy padły.
-Hej! - Zareagował ostro szarpiąc się z łańcuchami, a na jego twarzy pojawiła się prawdziwa i niczym nie hamowana złość. -Możesz mnie nazywać oszustem, możesz nazywać mnie przemytnikiem, bo tak, przemycam towar. Dostarczamy go do Londynu i do biedniejszych dzielnic. - Zbliżył się do biurka, za którym siedział lord Rosier. -Nigdy, nie nazywaj mnie złodziejem. - Rysy twarzy wyostrzyły się. Oskarżenie było bezpodstawne i wymierzone bezpośrednio w Kennetha w akcie zemsty. W tym momencie kajdany puściły; rozmasowywał nadgarstki łypiąc spode łba na brata. -Nie zrobiłem nigdy nic wbrew kapitanowi oraz rozkazom lorda Traversa. - Dodał poważnym tonem głosu, z pewnością siebie, tak niezachwianą, że nikt nie powinien mieć wątpliwości co do prawdziwości tych słów. -A należytą karę od lorda Traversa przyjmę. - Odsunął się od biurka. Nie sięgał po różdżkę. Czekał, aż uzyska pozwolenie. -Nigdy też nie przemycałem szlam co poświadczyć może cała załoga, o czym świadczą wszystkie dokumenty, które są prowadzone w sposób nienaganny.
Nie miał w tej kwestii sobie nic do zarzucenia.
-Człowiek, którego spotkałeś nazywa się Thomas Cook. Człowiek ten słynie z nieuczciwych interesów i handlem żywym towarem. Od jakiegoś czasu chciał robić interesy. Szkodził opinii żeglarskiej i zhańbił zasady marynarskie. Swego czasu był bosmanem na Brzasku. - Kenneth uznał, że czas wprowadzić Rosiera szerzej w temat. Założył ręce do tyłu i spojrzał na twarz brata. -Nie mieliśmy dowodów na jego konszachty więc weszliśmy z nim w układ. Ostatnia jego prośba sprawiła, że odmówiłem dalszej współpracy i w naiwności swojej zagroziłem mu wydaniem wszystkich jego dotychczasowych kontrahentów. Już wcześniej go kantowałem, zorientował się. To jest jego zemsta.
Fernsby obracał się nieciekawym towarzystwie, ale dzięki temu znali większość szlaków handlowych przemytników i mogli skuteczniej patrolować wody wokół wysp.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czy Kenneth zdawał sobie sprawę z tego, jak funkcjonowało w obecnej chwili ich otoczenie i świat pochłonięty wojną? Miał wrażenie, że nie do końca, jeśli narażał się na takie sytuacje i takie oskarżenia. Mathieu nie mógł za niego ręczyć, mieli ze sobą wspólny krótki epizod, podczas którego zdarzyło się, że akurat Kenneth wpadł ze swoim lewymi interesami. Niemniej jednak, nie mógłby poręczyć za chłopaka własnym nazwiskiem. Mógł to zrobić Travers, to z nim pływał na statku, to z nim znał się o wiele lepiej i poręcznie Manannana było wartościowe i pewne. I przede wszystkim w pełni uzasadnione. Rosier, nawet jeśli chciał wciągnąć Kennetha w pewne kwestie związane ze swoim życiem bardziej, nie był w stanie w pełni mu zaufać, bo go po prostu nie znał. A podejście Fernsby’ego, który zachowywał się, jakby miał do czynienia z jeżozwierzem, a nie drugim człowiekiem, odstraszony jego kolcami… nie ułatwiało tych spraw. Nie zamierzał go osądzać, choć w zasadzie powinien. Ziemie Kentu powinny być czyste od wszelkiego matactwa, a jednak… świadomość, że potrzebowali tego półświatka do utrzymywania bezpieczeństwa w hrabstwie, wymuszała przymknięcie oka na pewne kwestie, no i oczywiście Kenneth mógł być do tego kluczem, ale jeszcze nie wiedział, że Mathieu planuje go odrobinę wykorzystać.
- Uspokój się. – rzucił wywracając oczami. – Zdaj sobie sprawę z konsekwencji oskarżeń, które właśnie na Ciebie padły. – powiedział poważnie i wstał, opierając się obiema rękami o biurko, nachylił się w jego stronę. – Jak długo wytrzymałbyś pod wpływem ferveret sagnuis albo cruciatus? Nikogo nie będzie interesowało, czy to zrobiłeś czy nie, przyznałbyś się do każdego popełnianego czynu, nawet najgorszego, pod wpływem omamów wywołanych bólem i wycieńczeniem organizmu. A później droga jest prosta i modlitwa o avadę, która okazałaby się zbawieniem z pełną świadomością, że nigdy nie nadejdzie. – powiedział ostrym tonem. Dzisiaj każdy pilnował się w swoich czynach, podejrzenia były już dostatecznym problemem, krzywoprzysięstwo było poważniejsze, a jego właśnie oskarżono o przemyt szlam za granicę kraju. Takie oskarżenia kończyły się tylko w jeden sposób, a jeśli choć trochę szanował własne życie, powinien sobie zdać sprawę, że to mogło skończyć się naprawdę tragicznie. Rozmasował lekko skronie i spojrzał na niego.
- Górą jest ten, kto ma większą władzę, Kenneth. – dodał po chwili i zrobił kilka kroków w stronę mapy, stanął na moment przed nią i przymknął powieki. – Thomas Cook rzucił w Twoją stronę oskarżeniem, za które przewidujemy bezwzględną karę śmierci. Nie ważne czy jest nieuczciwy i handluje żywym towarem czy tego nie robi, czy szkodził opinii czy nie. Było ich więcej i wszyscy potwierdzili, że to właśnie Ty zajmujesz się przemytem szlam. Jak to Twoim zdaniem wygląda? – odwrócił się w jego stronę i podszedł bliżej, aż w końcu zaraz obok niego przysiadł na biurko i spojrzał na młodszego z góry. – Gdybym Cię nie znał i nie wiedział kim jesteś, pewnie właśnie wykrwawiałbyś się w błocie albo jakimś innym kanale, czekając na słodkie objęcia śmierci. Wierzę jednak, że nie jesteś skrajnie głupi i nie robisz takich rzeczy. – dodał, krzyżując ręce na wysokości klatki piersiowej. Nie wyeliminował go tylko dlatego, że znał Kennetha Fernsby’ego, wiedział, że jest kanciarzem, ale nie na tyle głupim, żeby pływając na statku Traversów kombinować z przemytem szlam na bezpieczny ląd. – Uświadom to sobie. Mogło mnie tam nie być, mógł być ktokolwiek inny, kto bez wahania posłałby Cię na drugą stronę.
- Uspokój się. – rzucił wywracając oczami. – Zdaj sobie sprawę z konsekwencji oskarżeń, które właśnie na Ciebie padły. – powiedział poważnie i wstał, opierając się obiema rękami o biurko, nachylił się w jego stronę. – Jak długo wytrzymałbyś pod wpływem ferveret sagnuis albo cruciatus? Nikogo nie będzie interesowało, czy to zrobiłeś czy nie, przyznałbyś się do każdego popełnianego czynu, nawet najgorszego, pod wpływem omamów wywołanych bólem i wycieńczeniem organizmu. A później droga jest prosta i modlitwa o avadę, która okazałaby się zbawieniem z pełną świadomością, że nigdy nie nadejdzie. – powiedział ostrym tonem. Dzisiaj każdy pilnował się w swoich czynach, podejrzenia były już dostatecznym problemem, krzywoprzysięstwo było poważniejsze, a jego właśnie oskarżono o przemyt szlam za granicę kraju. Takie oskarżenia kończyły się tylko w jeden sposób, a jeśli choć trochę szanował własne życie, powinien sobie zdać sprawę, że to mogło skończyć się naprawdę tragicznie. Rozmasował lekko skronie i spojrzał na niego.
- Górą jest ten, kto ma większą władzę, Kenneth. – dodał po chwili i zrobił kilka kroków w stronę mapy, stanął na moment przed nią i przymknął powieki. – Thomas Cook rzucił w Twoją stronę oskarżeniem, za które przewidujemy bezwzględną karę śmierci. Nie ważne czy jest nieuczciwy i handluje żywym towarem czy tego nie robi, czy szkodził opinii czy nie. Było ich więcej i wszyscy potwierdzili, że to właśnie Ty zajmujesz się przemytem szlam. Jak to Twoim zdaniem wygląda? – odwrócił się w jego stronę i podszedł bliżej, aż w końcu zaraz obok niego przysiadł na biurko i spojrzał na młodszego z góry. – Gdybym Cię nie znał i nie wiedział kim jesteś, pewnie właśnie wykrwawiałbyś się w błocie albo jakimś innym kanale, czekając na słodkie objęcia śmierci. Wierzę jednak, że nie jesteś skrajnie głupi i nie robisz takich rzeczy. – dodał, krzyżując ręce na wysokości klatki piersiowej. Nie wyeliminował go tylko dlatego, że znał Kennetha Fernsby’ego, wiedział, że jest kanciarzem, ale nie na tyle głupim, żeby pływając na statku Traversów kombinować z przemytem szlam na bezpieczny ląd. – Uświadom to sobie. Mogło mnie tam nie być, mógł być ktokolwiek inny, kto bez wahania posłałby Cię na drugą stronę.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Doskonale wiedział jak to wygląda. Nie raz był w tarapatach, z których zawsze wychodził cało. Był pewien, że gdyby trafił do Tower, rzucenie hasła Thomas Cook namieszało by dużo wśród władz. Inna sprawa, że mógł trafił się nadgorliwy człowiek, któremu nie chciałby się słuchać wyjaśnień marynarza i bez wahania potraktowałby zaklęciami zadającymi nie tylko ból fizyczny ale też psychiczny.
-Brak władzy nie powstrzyma mnie przed dalszym działaniem. -A miał do złapania Cooka, który teraz siedział w pubie i winszował sobie sprytu. Nie wiedząc, że Kenneth Fernsby zawsze wraca, jak zły szeląg. -Tym bardziej strach przed torturami. Strach przed bólem jest jeszcze gorszy. - Nie parał się czarną magią biegle, znał jej pewne założenia. Zdarzyło się parę razy jej użyć celem przyspieszenia interesów jakie ubijał z przestępcami. To pomagało budować swoją reputację, sprawiało, że wiedział, gdzie szczury się ukrywają. Mógł swobodnie działać w ciemnych ulicach, nie tylko Londynu. Narażał sobie, wielokrotnie, ale nawet z pobitą twarzą wracał do kapitana z nowymi informacjami, z nowymi szlakami czy położeniem nielegalnych magazynów. Ileż to razy siedział z wystającymi chusteczkami z nosa, ze śliwą pod okiem, taką samą jak ta, która z każdą minutą ujawniała się na twarzy marynarza. Mógł ją zaleczyć prostym zaklęciem, ale była swego rodzaju dumą, dowodem działań. Westchnął przeciągle i przeszedł się po pomieszczeniu, spojrzał na regał, za którego szklanymi drzwiczkami widniały smocze preparaty, prezenty z najróżniejszych miejsc na świecie. -Jestem świadom opinii jaka się ciągnie. Możesz brać mnie za głupca. - Obejrzał się przez ramię. -Może to i lepiej. - Grymas uśmiechu zawitał na jego ustach. -Jeden dobry uczynek nie uczyni z podejrzanego świętego, ale jeden zły wystarczy, by mu odebrać życie. - Była to konstatacja, żaden zarzut, ot stwierdzenie faktu, z którym się dawno pogodził. -W życiu liczy się tylko to, co człowiek może zrobić, a czego nie może. -Odsunął się od gabloty. Spojrzał na swojego szlachetnie urodzonego brata bez cienia złości czy poirytowania w oczach. Zupełnie inaczej, niż do tej pory, kiedy się widywali. -Byłbym niewdzięcznym dupkiem, gdybym nie dostrzegł tego, że dzięki tobie jeszcze dycham i nie siedzę w celi w Tower. - Powiedział po dłuższej chwili milczenia. Nikt nie zniósłby tortur, nie było tak silnego człowieka, który potem nie nosił śladów wyrzutów sumienia gdy wydaje przyjaciół lub wkopuje niewinnego człowieka w poczuciu złudnego przeświadczenia, że przestanie boleć. -Dziękuję.
Wypowiadając ostatnie słowo wyprostował się jak do salutu. Odruch, który miał już wyrobiony przez lata służby na morzu. Mógł krzywić się na Rosiera, mogły dzielić ich przepaści w podejściu do świata i do życia, ale faktem było, że tego dnia udało mu się uniknąć kłopotów, nie dzięki własnemu sprytowi ale interwencji Mathieu.
-Brak władzy nie powstrzyma mnie przed dalszym działaniem. -A miał do złapania Cooka, który teraz siedział w pubie i winszował sobie sprytu. Nie wiedząc, że Kenneth Fernsby zawsze wraca, jak zły szeląg. -Tym bardziej strach przed torturami. Strach przed bólem jest jeszcze gorszy. - Nie parał się czarną magią biegle, znał jej pewne założenia. Zdarzyło się parę razy jej użyć celem przyspieszenia interesów jakie ubijał z przestępcami. To pomagało budować swoją reputację, sprawiało, że wiedział, gdzie szczury się ukrywają. Mógł swobodnie działać w ciemnych ulicach, nie tylko Londynu. Narażał sobie, wielokrotnie, ale nawet z pobitą twarzą wracał do kapitana z nowymi informacjami, z nowymi szlakami czy położeniem nielegalnych magazynów. Ileż to razy siedział z wystającymi chusteczkami z nosa, ze śliwą pod okiem, taką samą jak ta, która z każdą minutą ujawniała się na twarzy marynarza. Mógł ją zaleczyć prostym zaklęciem, ale była swego rodzaju dumą, dowodem działań. Westchnął przeciągle i przeszedł się po pomieszczeniu, spojrzał na regał, za którego szklanymi drzwiczkami widniały smocze preparaty, prezenty z najróżniejszych miejsc na świecie. -Jestem świadom opinii jaka się ciągnie. Możesz brać mnie za głupca. - Obejrzał się przez ramię. -Może to i lepiej. - Grymas uśmiechu zawitał na jego ustach. -Jeden dobry uczynek nie uczyni z podejrzanego świętego, ale jeden zły wystarczy, by mu odebrać życie. - Była to konstatacja, żaden zarzut, ot stwierdzenie faktu, z którym się dawno pogodził. -W życiu liczy się tylko to, co człowiek może zrobić, a czego nie może. -Odsunął się od gabloty. Spojrzał na swojego szlachetnie urodzonego brata bez cienia złości czy poirytowania w oczach. Zupełnie inaczej, niż do tej pory, kiedy się widywali. -Byłbym niewdzięcznym dupkiem, gdybym nie dostrzegł tego, że dzięki tobie jeszcze dycham i nie siedzę w celi w Tower. - Powiedział po dłuższej chwili milczenia. Nikt nie zniósłby tortur, nie było tak silnego człowieka, który potem nie nosił śladów wyrzutów sumienia gdy wydaje przyjaciół lub wkopuje niewinnego człowieka w poczuciu złudnego przeświadczenia, że przestanie boleć. -Dziękuję.
Wypowiadając ostatnie słowo wyprostował się jak do salutu. Odruch, który miał już wyrobiony przez lata służby na morzu. Mógł krzywić się na Rosiera, mogły dzielić ich przepaści w podejściu do świata i do życia, ale faktem było, że tego dnia udało mu się uniknąć kłopotów, nie dzięki własnemu sprytowi ale interwencji Mathieu.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zemsta była nieodpowiednią podstawą do działań. Rozumiał, że Thomas Cook namieszał i przez jego oskarżenia Kenneth wpadł w solidne tarapaty i było to na pewno powód do podjęcia działań, jednak rozgrywanie tego w ten sposób było zdecydowanie nieodpowiednim pomysłem. Mszcząc się na nim udowodni światu, że tamten miał rację. Kenneth z pewnością było człowiekiem czynu, którego buta i pewność siebie pchały w kierunku działań, a Rosier doskonale to rozumiał. Sam był podobny, choć przez wiele lat nauczył się dostosowywać formę swoich działań i subtelność ich wykonania do sytuacji. Choć był pierwszy do uniesienia różdżki, o wiele lepiej było z rozwagą podejść do każdej sytuacji indywidualnie.
Wziął głęboki oddech, z Kennethem czeka go o wiele cięższa przeprawa niż mógł założyć.
- Wrócisz do Hythe, do pubu Neptun i dorwiesz Thomasa Cooka, bo musisz działać… bezmyślnie i nierozważnie. – mruknął i znów zrobił kilka kroków, stając na moment przy oknie. Spojrzał w stronę Smoczych Ogrodów, zielonych terenów i smoka, który właśnie przecinał niebo. – Narazisz na szwank moją opinię i podważysz mój autorytet, bo jakiś Thomas Cook zaszedł Ci za skórę. Narazisz siebie na Tower albo stryczek dla poczucia spełnienia i zemsty? – spytał przenosząc na niego spojrzenie. Rozłożył ręce w bezradnym geście, bo nie aprobował głupoty, która zapewne zrodziła się w głowie jego młodszego brata. Rozpiął srebrne guziki wierzchniego okrycia i zdjął je przewieszając przez oparcie krzesła, które wcześniej zajmował. Poprawił rękaw koszuli i spojrzał na Kennetha. – Wiesz co bym zrobił na Twoim miejscu? Poczekał. Thomas Cook pije dziś w barze winszując własnemu pomysłowi i pozornej bystrości umysłu, zadowolony z życia traci czujność, zakładając, że Ty nie stanowisz już zagrożenia. Będziesz też jutro, za dwa dni, za trzy… Przełknąłbym gorycz porażki i wrócił do Norfolk, ukorzył się przed Traversem przyznając do popełnionego i błędu. Dał się nacieszyć Cookowi jego szczerym zwycięstwem, a dopiero później zaatakował. Kiedy będzie sam, bez bandy wtórujących mu bezmyślnie sympatyków i możliwości wezwania pomocy. Szybko i sprawnie, pozbywając się problemu. – powiedział spokojnym tonem, snując historię, która mogłaby się wydarzyć, gdyby Kenneth dopuścił do własnej głowy możliwość zahamowania własnych pragnień zemsty, odroczenia tego w czasie i zachowania zimnej krwi. Czasem ciężko było ją zachować, szczególnie kiedy w grę wchodziły emocje. Rozumiał go, wbrew temu co mu się wydawało i w jaki sposób go postrzegał. Wysłuchał jego słów, był świadom opinii, wiedział, że jeden zły uczynek odbiera renomę, zaufanie i czasem nawet życie. Dobrze, to wystarczające, żeby od czegoś zacząć.
- Dokładnie, liczy się to, co można zrobić, a czego nie można, ale jest jeszcze jedna bardzo istotna kwestia tego stwierdzenia. Liczy się to w jaki sposób to robisz. – zauważył przekręcając lekko głowę w bok. Naprawdę uważał, że te uczynki czynią go złym człowiekiem? Miał przed sobą mężczyznę, który bez zawahania skazał ludzi na śmierć, który torturował i zadawał ból, sprawiał, że cierpieli na każdym kroku i bez wahania zrobiłby to po raz kolejny. Oczywiście Mathieu nie traktował się w kategoriach tego złego, oczyszczanie świata z wszelkiego szlamu było misją i celem, który musieli zrealizować, aby życie w świecie pozbawionym brudu i robactwa mogło być w końcu piękne. – Subtelność działań. Swoboda ich wykonania. Rozwaga w podejmowaniu decyzji i doborze tych działań. Daleka droga przed Tobą, ale rozumiem. Każdy, w kogo żyłach płynie krew Mahaut ma w sobie butę i arogancję. – dodał, znów wracając do biurka, gdzie ponownie przysiadł na jego skraju.
- Nie ma za co. – odpowiedział spokojnie, choć wcale nie oczekiwał, że ten mu podziękuje.
Wziął głęboki oddech, z Kennethem czeka go o wiele cięższa przeprawa niż mógł założyć.
- Wrócisz do Hythe, do pubu Neptun i dorwiesz Thomasa Cooka, bo musisz działać… bezmyślnie i nierozważnie. – mruknął i znów zrobił kilka kroków, stając na moment przy oknie. Spojrzał w stronę Smoczych Ogrodów, zielonych terenów i smoka, który właśnie przecinał niebo. – Narazisz na szwank moją opinię i podważysz mój autorytet, bo jakiś Thomas Cook zaszedł Ci za skórę. Narazisz siebie na Tower albo stryczek dla poczucia spełnienia i zemsty? – spytał przenosząc na niego spojrzenie. Rozłożył ręce w bezradnym geście, bo nie aprobował głupoty, która zapewne zrodziła się w głowie jego młodszego brata. Rozpiął srebrne guziki wierzchniego okrycia i zdjął je przewieszając przez oparcie krzesła, które wcześniej zajmował. Poprawił rękaw koszuli i spojrzał na Kennetha. – Wiesz co bym zrobił na Twoim miejscu? Poczekał. Thomas Cook pije dziś w barze winszując własnemu pomysłowi i pozornej bystrości umysłu, zadowolony z życia traci czujność, zakładając, że Ty nie stanowisz już zagrożenia. Będziesz też jutro, za dwa dni, za trzy… Przełknąłbym gorycz porażki i wrócił do Norfolk, ukorzył się przed Traversem przyznając do popełnionego i błędu. Dał się nacieszyć Cookowi jego szczerym zwycięstwem, a dopiero później zaatakował. Kiedy będzie sam, bez bandy wtórujących mu bezmyślnie sympatyków i możliwości wezwania pomocy. Szybko i sprawnie, pozbywając się problemu. – powiedział spokojnym tonem, snując historię, która mogłaby się wydarzyć, gdyby Kenneth dopuścił do własnej głowy możliwość zahamowania własnych pragnień zemsty, odroczenia tego w czasie i zachowania zimnej krwi. Czasem ciężko było ją zachować, szczególnie kiedy w grę wchodziły emocje. Rozumiał go, wbrew temu co mu się wydawało i w jaki sposób go postrzegał. Wysłuchał jego słów, był świadom opinii, wiedział, że jeden zły uczynek odbiera renomę, zaufanie i czasem nawet życie. Dobrze, to wystarczające, żeby od czegoś zacząć.
- Dokładnie, liczy się to, co można zrobić, a czego nie można, ale jest jeszcze jedna bardzo istotna kwestia tego stwierdzenia. Liczy się to w jaki sposób to robisz. – zauważył przekręcając lekko głowę w bok. Naprawdę uważał, że te uczynki czynią go złym człowiekiem? Miał przed sobą mężczyznę, który bez zawahania skazał ludzi na śmierć, który torturował i zadawał ból, sprawiał, że cierpieli na każdym kroku i bez wahania zrobiłby to po raz kolejny. Oczywiście Mathieu nie traktował się w kategoriach tego złego, oczyszczanie świata z wszelkiego szlamu było misją i celem, który musieli zrealizować, aby życie w świecie pozbawionym brudu i robactwa mogło być w końcu piękne. – Subtelność działań. Swoboda ich wykonania. Rozwaga w podejmowaniu decyzji i doborze tych działań. Daleka droga przed Tobą, ale rozumiem. Każdy, w kogo żyłach płynie krew Mahaut ma w sobie butę i arogancję. – dodał, znów wracając do biurka, gdzie ponownie przysiadł na jego skraju.
- Nie ma za co. – odpowiedział spokojnie, choć wcale nie oczekiwał, że ten mu podziękuje.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Odpuścić? Pozwolić Cookowi cieszyć się życiem, kiedy on zbierał razy za zbrodnię, której nigdy nie popełnił? Nie podobało mu się takie rozwiązanie. Uważał je za uwłaczające.
-Mam schować głowę w piasek? - Zapytał wyraźnie zaskoczony taką retoryką, ze stront Rosiera. Siedzenie z założonymi rękoma nie leżało w jego naturze. Nie zwykł czekać, udawać, że nic się nie stało i posypywać głowy popiołem za nic. Nim jednak się odezwał poczekał co więcej ma do powiedzenia Mathieu. Wyczuł, że chciał coś jeszcze dodać i tym razem Kenneth uznał, że go wysłucha, ponieważ miał świadomość, że znalazł się w dość kiepskiej sytuacji. -Dywersja, budowanie złudnego bezpieczeństwa? - Upewnił się, że dobrze zrozumiał padające słowa. -Nie chcę jego samego dopaść, ale też cały jego biznes. - Wiedział kim jest Thomas Cook. Człowiek, który psuł półświatek, który rozwalał go od środka. Nawet wśród przestępców były zasady i kodeks, którym należało się kierować. Kenneth w swoim zacietrzewieniu miał tego świadomość. Mógł pogrywać, ale wiedział, których granic nie przekraczać, chyba, że robił to z premedytacją - wiedząc na co się pisze. -Lord Travers o wszystkim dowie. - Tego był pewien, bo sam mu złoży raport. Kapitan wiedział czego się spodziewać po Pierwszym, a jednego mógł być pewien, że jego człowiek chociaż kanciarz i przemytnik, to jego nigdy nie zdradził. Zły czy nie, to kwestia sporna, semantyka a granice dawno było zatarte. Nie było nikogo na świecie, kto by nie żałował jakiś decyzji czy sytuacji w swoim życiu. Definiowanie według własnego kodeksu moralnego było pozbawione sensu już na samym początku, a jednak to robili. Uznawali co jest dobre, a co złe. To pomagało przetrwać, ustalić jakieś zasady i granice. Zabójstwo co do zasady było złe, ale jak była to szlama lub mugol - sytuacja zmieniła swój kaliber. To było oczyszczanie świata. Przemyt był karany, ale jeżeli służył władzy - miał cel i przyświecał idei, wszystkie chwyty dozwolone. Śmiał się z tego, chociaż sam poruszył się w tym jak ryba w wodzie.
-Subtelność? - Zapytał ponownie, zadziwiał go. -Wojna nigdy nie jest subtelna. - Działania były bardzo ostre i brutalne. -Chyba, że mówisz o tych wszystkich akcjach dobroczynnych. Fakt, to są subtelne działania. - Mathieu zakończył swój wywód pewnym umoralnianiem, na które czekał. Pewnie, aż go świerzbiło na czubku języka, aby to powiedzieć. -Zatem, czy mogę się udać w drogę powrotną?
-Mam schować głowę w piasek? - Zapytał wyraźnie zaskoczony taką retoryką, ze stront Rosiera. Siedzenie z założonymi rękoma nie leżało w jego naturze. Nie zwykł czekać, udawać, że nic się nie stało i posypywać głowy popiołem za nic. Nim jednak się odezwał poczekał co więcej ma do powiedzenia Mathieu. Wyczuł, że chciał coś jeszcze dodać i tym razem Kenneth uznał, że go wysłucha, ponieważ miał świadomość, że znalazł się w dość kiepskiej sytuacji. -Dywersja, budowanie złudnego bezpieczeństwa? - Upewnił się, że dobrze zrozumiał padające słowa. -Nie chcę jego samego dopaść, ale też cały jego biznes. - Wiedział kim jest Thomas Cook. Człowiek, który psuł półświatek, który rozwalał go od środka. Nawet wśród przestępców były zasady i kodeks, którym należało się kierować. Kenneth w swoim zacietrzewieniu miał tego świadomość. Mógł pogrywać, ale wiedział, których granic nie przekraczać, chyba, że robił to z premedytacją - wiedząc na co się pisze. -Lord Travers o wszystkim dowie. - Tego był pewien, bo sam mu złoży raport. Kapitan wiedział czego się spodziewać po Pierwszym, a jednego mógł być pewien, że jego człowiek chociaż kanciarz i przemytnik, to jego nigdy nie zdradził. Zły czy nie, to kwestia sporna, semantyka a granice dawno było zatarte. Nie było nikogo na świecie, kto by nie żałował jakiś decyzji czy sytuacji w swoim życiu. Definiowanie według własnego kodeksu moralnego było pozbawione sensu już na samym początku, a jednak to robili. Uznawali co jest dobre, a co złe. To pomagało przetrwać, ustalić jakieś zasady i granice. Zabójstwo co do zasady było złe, ale jak była to szlama lub mugol - sytuacja zmieniła swój kaliber. To było oczyszczanie świata. Przemyt był karany, ale jeżeli służył władzy - miał cel i przyświecał idei, wszystkie chwyty dozwolone. Śmiał się z tego, chociaż sam poruszył się w tym jak ryba w wodzie.
-Subtelność? - Zapytał ponownie, zadziwiał go. -Wojna nigdy nie jest subtelna. - Działania były bardzo ostre i brutalne. -Chyba, że mówisz o tych wszystkich akcjach dobroczynnych. Fakt, to są subtelne działania. - Mathieu zakończył swój wywód pewnym umoralnianiem, na które czekał. Pewnie, aż go świerzbiło na czubku języka, aby to powiedzieć. -Zatem, czy mogę się udać w drogę powrotną?
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Bezmyślne działanie pod wpływem emocji zdecydowanie zakwalifikowałby jako rodzaj drogi, którą nie należało podążać. Z Kennethem mogli się różnić diametralnie, ale Mathieu przez lata wypraktykował pewien sposób działania i przepadał za jego stosowaniem. Oczywiście nie uważał się za nie wiadomo jakiego eksperta od podejmowania działań i decyzji, ale miał pełną świadomość, że czasem odczekana zemsta nabierała barwniejszego, intensywniejszego smaku. Nie było mowy o chowaniu głowy w piasek, lecz o chłodnej kalkulacji. Wróg tracił łatwiej grunt pod nogami, kiedy był zaskoczony i kompletnie nieprzygotowany do nadejścia ataku.
- Dopaść cały biznes? – spytał, przekręcając głowę lekko w bok i unosząc brew ku górze. Usiadł za biurkiem, z szuflady wyjmując pergamin, kałamarz i pióro. Musiał napisać parę słów do drogiego kuzyna, zanim całkiem odeśle Kennetha do Norfolk. Nie spodziewał się, że umknie od odpowiedzialności za dzisiejsze wydarzenia. – Korzystniej byłoby dopaść Cooka i przejąć jego wpływy, ale do tego musisz zbudować silniejszą pozycję i sprawić, że będą się Ciebie bali. Dziś tego nie pokazałeś. – mruknął, zanurzając koniec pióra w czarnym atramencie. Podniósł wzrok na Kennetha. – Nauczę Cię, jeśli zechcesz. – dorzucił. Kenneth na pewno doskonale radził sobie w całym półświatku, ale dziś przez Cooka i jego towarzyszy został potraktowany jak przedszkolak, przynajmniej w oczach Mathieu, Straży i świadków całego zdarzenia. Sprali go jak dzieciaka, który nie miał dla nich najmniejszego znaczenia. Powinni mieć świadomość, że zadzieranie z nim to złe posunięcie, a żadnemu nie powinno przyjść nawet przez myśl, żeby zrobić coś przeciwko niemu. Rosier może miał nieco koloryzowany obraz całej sytuacji, bo zawsze był traktowany z goła inaczej ze względu na swoje arystokratyczne pochodzenie, ale znał przecież takich, którzy arystokratami nie byli, a ludzie chylili przed nimi czoła i kłaniali się w pas. Nie trzeba było urodzić się szlachcicem, aby traktowano Cię w ten sposób, czasem to po prostu dłuższa droga.
- Na wojnie nie wszystko załatwia się siłą i różdżką. – mruknął cicho kreśląc kolejne słowa. – Czasem trzeba to rozegrać właśnie w ten konkretny, subtelny sposób, aby osiągnąć swój cel. Dobroczynne akcje to przedstawienie dla tłumu. – dodał po chwili. Na pewno któregoś dnia zrozumie co dokładnie Mathieu miał na myśli. Choć sam preferował te brutalne przedstawienia, wiedział, że nie wszystko można było załatwić siłą. Pewne kwestie nadal pozostawały... archaicznie.
- Oczywiście. Nie zatrzymuję. Manannan dostanie sowę z informacją, choć liczę, że zanim Ehecatl dotrze do Corbenic Castle, zdążysz przekazać mu sprawozdanie z całego zdarzenia i poinformować również, że ślę mu te wieści sową… – właśnie kończył kreślić słowa na pergaminie i podniósł wzrok na Kennetha. – A jeśli będziesz chciał poznać inne metody przekonywania do siebie ludzi, wiesz gdzie mnie znaleźć.
- Dopaść cały biznes? – spytał, przekręcając głowę lekko w bok i unosząc brew ku górze. Usiadł za biurkiem, z szuflady wyjmując pergamin, kałamarz i pióro. Musiał napisać parę słów do drogiego kuzyna, zanim całkiem odeśle Kennetha do Norfolk. Nie spodziewał się, że umknie od odpowiedzialności za dzisiejsze wydarzenia. – Korzystniej byłoby dopaść Cooka i przejąć jego wpływy, ale do tego musisz zbudować silniejszą pozycję i sprawić, że będą się Ciebie bali. Dziś tego nie pokazałeś. – mruknął, zanurzając koniec pióra w czarnym atramencie. Podniósł wzrok na Kennetha. – Nauczę Cię, jeśli zechcesz. – dorzucił. Kenneth na pewno doskonale radził sobie w całym półświatku, ale dziś przez Cooka i jego towarzyszy został potraktowany jak przedszkolak, przynajmniej w oczach Mathieu, Straży i świadków całego zdarzenia. Sprali go jak dzieciaka, który nie miał dla nich najmniejszego znaczenia. Powinni mieć świadomość, że zadzieranie z nim to złe posunięcie, a żadnemu nie powinno przyjść nawet przez myśl, żeby zrobić coś przeciwko niemu. Rosier może miał nieco koloryzowany obraz całej sytuacji, bo zawsze był traktowany z goła inaczej ze względu na swoje arystokratyczne pochodzenie, ale znał przecież takich, którzy arystokratami nie byli, a ludzie chylili przed nimi czoła i kłaniali się w pas. Nie trzeba było urodzić się szlachcicem, aby traktowano Cię w ten sposób, czasem to po prostu dłuższa droga.
- Na wojnie nie wszystko załatwia się siłą i różdżką. – mruknął cicho kreśląc kolejne słowa. – Czasem trzeba to rozegrać właśnie w ten konkretny, subtelny sposób, aby osiągnąć swój cel. Dobroczynne akcje to przedstawienie dla tłumu. – dodał po chwili. Na pewno któregoś dnia zrozumie co dokładnie Mathieu miał na myśli. Choć sam preferował te brutalne przedstawienia, wiedział, że nie wszystko można było załatwić siłą. Pewne kwestie nadal pozostawały... archaicznie.
- Oczywiście. Nie zatrzymuję. Manannan dostanie sowę z informacją, choć liczę, że zanim Ehecatl dotrze do Corbenic Castle, zdążysz przekazać mu sprawozdanie z całego zdarzenia i poinformować również, że ślę mu te wieści sową… – właśnie kończył kreślić słowa na pergaminie i podniósł wzrok na Kennetha. – A jeśli będziesz chciał poznać inne metody przekonywania do siebie ludzi, wiesz gdzie mnie znaleźć.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Słuchał z lekkim rozbawieniem tego co mówił Mathieu. Budowanie siły, tworzenie strachu wokół siebie- to nie były jego metody, ponieważ dawały one sukces, ale na krótko. Jeżeli się bali, to póki nie znaleźli kogoś innego, kogo bali się jeszcze bardziej. Ale jeżeli darzyli szacunkiem i wiedzieli, że zadzieranie z nim sprawi, że sami na tym stracą.
Dziś nie miał zbyt wiele szczęścia albo miał go aż nadto. Mógł wykorzystać fakt, że był widziany z lordem Rosierem, na sprytnej manipulacji zbudować swoją pozycję. Oczywiście, że brat chciał na niego donieść. To musiało być typowym dla niego zachowaniem - na co liczył? Jeżeli na to, że Kenneth będzie mu za to dziękować to się mylił. Za to pokazywał mu, że nie ma do niego grosz zaufania, jak więc mieli budować relacje?
Nie pojmował czym się kierował Mathieu, jaka logika mu przyświecała. Starał się ją pojąć, ale nie potrafił.
Myślał, że złapali jakąś nić porozumienia gdy zjawił się z niezapowiedzianą wizytą, ale jak widać nie. Rosier oczekiwał, że Kenneth będzie jego rozumiał i zaakceptuje to jakim jest, ale Rosier nie miał zamiaru zaakceptować Fernsbiego takim jakim był.
-Dobroczynne akcje przedstawieniem dla tłumu? - Tym razem został zaskoczony. Śmiał wątpić, że wszystkie osoby w nie zaangażowane zgodzą się z tymi słowami. Ich trud i zaangażowanie zostało obrażone tym jednym zdaniem. Rosier choć twierdził inaczej, subtelnością właśnie się nie wykazał. Kenneth zaś jak na zawołanie zobaczył przed sobą twarze dzieciaków, którym pomagał wraz z Thalią. Słyszał ich śmiech i radość kiedy bawiły się kompasem i lornetką. Podszedł do biura i pochwycił swoją różdżkę uznając, że szkoda strzępić języka. Czasami pewne słowa były zbędne, wolał teraz oszczędzać swoje nerwy i siły.
-Dziękuję za ofertę, rozważę ją. - Odpowiedział tylko chowając różdżkę oraz poprawiając kurtę na ramionach. -Miłego dnia. - Zasalutował po czym opuścił kancelarię. Znał już drogę. Ostatnio bywał coraz częstszym gościem Smoczych Ogrodów. Nie wiedział czy jest z tego zadowolony.
|zt x 2
Dziś nie miał zbyt wiele szczęścia albo miał go aż nadto. Mógł wykorzystać fakt, że był widziany z lordem Rosierem, na sprytnej manipulacji zbudować swoją pozycję. Oczywiście, że brat chciał na niego donieść. To musiało być typowym dla niego zachowaniem - na co liczył? Jeżeli na to, że Kenneth będzie mu za to dziękować to się mylił. Za to pokazywał mu, że nie ma do niego grosz zaufania, jak więc mieli budować relacje?
Nie pojmował czym się kierował Mathieu, jaka logika mu przyświecała. Starał się ją pojąć, ale nie potrafił.
Myślał, że złapali jakąś nić porozumienia gdy zjawił się z niezapowiedzianą wizytą, ale jak widać nie. Rosier oczekiwał, że Kenneth będzie jego rozumiał i zaakceptuje to jakim jest, ale Rosier nie miał zamiaru zaakceptować Fernsbiego takim jakim był.
-Dobroczynne akcje przedstawieniem dla tłumu? - Tym razem został zaskoczony. Śmiał wątpić, że wszystkie osoby w nie zaangażowane zgodzą się z tymi słowami. Ich trud i zaangażowanie zostało obrażone tym jednym zdaniem. Rosier choć twierdził inaczej, subtelnością właśnie się nie wykazał. Kenneth zaś jak na zawołanie zobaczył przed sobą twarze dzieciaków, którym pomagał wraz z Thalią. Słyszał ich śmiech i radość kiedy bawiły się kompasem i lornetką. Podszedł do biura i pochwycił swoją różdżkę uznając, że szkoda strzępić języka. Czasami pewne słowa były zbędne, wolał teraz oszczędzać swoje nerwy i siły.
-Dziękuję za ofertę, rozważę ją. - Odpowiedział tylko chowając różdżkę oraz poprawiając kurtę na ramionach. -Miłego dnia. - Zasalutował po czym opuścił kancelarię. Znał już drogę. Ostatnio bywał coraz częstszym gościem Smoczych Ogrodów. Nie wiedział czy jest z tego zadowolony.
|zt x 2
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| 2 IV
Ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej. Zwykła środa, jedna z wielu, spędzona na ciężkiej pracy, wypełniona ważnymi spotkaniami ściśle związanymi z początkiem miesiąca, uwieńczona działalnością na rzecz Rycerzy Walpurgii - słodkim, krwawym spacerem wśród szczątek zdrajców i terrorystów. Nic więcej, nic mniej, Deirdre skutecznie przewidywała przecież przyszłość, a ta w ciągu ostatnich miesięcy spolegliwie układała się według planu. Uznawała go za własny, sądziła, że znów trzymała we własnych rękach kapryśny los, lecz ten wyrwał się z przewidywalnych objęć po raz kolejny, tym razem popychając ją jednak nie w stronę zagłady a...triumfu? Uzyskanie tytułu namiestniczki magicznej stolicy z pewnością mieściło się w tej definicji, Mericourt ciągle jednak nie mogła uwierzyć w to, co stało się poprzedniej doby. Jak wielką szansę otrzymała. I jak wiele się zmieniło.
Nie tylko pod względem politycznym; perspektywa objęcia we władanie Londynu przytłaczała ją, lecz nieco mniej od innego typu życiowej rewolucji. Mniej słodkiej, bardziej namiętnej, budzącej intensywne emocje. Tak, jak w najśmielszych snach nie przypuszczała, że dostąpi zaszczytu roztaczania swej protekcji nad stolicą magicznej Anglii, tak nie spodziewałaby się, że będzie celebrować swój sukces w miejscu największego upokorzenia, do tego - we troje. Z kimś, kogo kochała całym zdegenerowanym sercem - i z kimś, kogo swego czasu nienawidziła, później pożądała, a obecnie...Cóż, nie śmiałaby opisać uczuć względem lady doyenne w krótkich słowach, ba, nie wiedziałaby jak to uczynić nawet w wielotomowej powieści. Czuła się zagubiona, nie, oszołomiona, a w zrozumieniu konsekwencji wczorajszych wydarzeń nie pomagało zmęczenie. Prawie nie spała, krótka drzemka przywróciła ją do względnej przytomności, pozwalając przełknąć śniadanie, przytulić bliźnięta i wziąć krótką kąpiel; mimo spłukiwania się drogimi olejkami, ciągle czuła na sobie zapach seksu, intensywną woń namiętności, potu, słodkich perfum Evandry i ciężkiej wody kolońskiej Tristana. Zapachy te towarzyszyły jej w ciągu dnia, stałe przypomnienie wspólnej nocy; Deirdre z trudem stawiała czoła obowiązkom, przerywanym nadchodzącymi stosami korespondencji z gratulacjami; ciężko było skupić się na negocjacjach z artystami, dyskusji o jesiennym programie baletowym La Fantasmagorii i zbliżającym się wernisażu, gdy pod powiekami ciągle widziała fantomowo obraz wygiętych w rozkoszy ciał, różanych ust szlachcianki i drapieżnego grymasu rysującego się na twarzy Tristana. Ukrywała dezorientację skutecznie, do momentu, w którym oczekiwała na pojawienie się Rosiera właśnie; umawiali się już dawno, ona, księgowy i główny kierownik literacki - nowy miesiąc wiązał się z kwartalnym planowaniem budżetu baletu, nestor miał być gościem honorowym ustaleń oraz podejmować ostateczne decyzje. Wszyscy oczekiwali go jak na szpilkach, lecz Rosier - nie pojawił się. Odebrała to osobiście; nie chciał jej widzieć? Był wściekły? Nie wyglądał tak, gdy całowała go po raz ostatni; nie znajdowała powodu, dla którego miałby ją ukarać - czy aby na pewno, Deirdre? - lecz do oszołomienia dołączył niepokój. Domagający się nie tyle ukojenia, co skonfrontowania z rzeczywistością. Zakotwiczenia w tym, co realne - a nie w bodźcach żywcem wyjętych z niemoralnego snu lorda nestora.
Musiała - chciała - się z nim skonfrontować. Spojrzeć wprost w brązowe oczy, sprawdzić grunt, upewnić się, że to, co się stało, nie zachwieje w posadach całym jej światem, urządzonym przecież według jego wytycznych. Wierzyła, że postępuje odpowiedzialnie, przepraszając zgromadzonych i samotnie udając się do rezerwatu; że tak powinna zrobić, pod pozorem oficjalnego spotkania przemycając własną, dwuznaczną agendę. Nie miała problemu z oczarowaniem strażników i asystentów, trzymających pieczę nad spokojem nestora w rezerwacie w Kent. Do niektórych wystarczyło się uśmiechnąć, dla innych pochylała się nieco, obnażając nagą skórę dekoltu, podkreśloną krojem czerwonej sukni, jaką dziś miała na sobie; dla tych najbardziej chroniących dostępu do sir Tristana najlepiej przemawiał Mroczny Znak, pochłaniający światło na obnażonym przedramieniu. Samo nazwisko madame Mericourt również otwierało oporne drzwi, więc gdy znalazła się tuż przed gabinetem nestora - wyjątkowo dziś zajętego - zapukała tylko raz, zanim weszła do środka, szczelnie zamykając za sobą drzwi.
Na sekundę wsparła się o nie plecami, oceniając sytuację zastaną w środku. W nozdrza uderzył ją zapach zwietrzałego alkoholu, blaknący jednak wobec woni smoczego popiołu i wody kolońskiej Tristana; mężczyzna siedział za imponującym, dębowym biurkiem, wiedziała podeszwy jego niemalże wojskowych butów, wspartych o sterty dokumentów. Wygodne krzesło odchylone do tyłu, brązowe loki zmierzwione nad pochmurnym czołem, zmrużone oczy, zmęczone, ale lśniące trudnym do opisania blaskiem. Utrzymującym ją w ryzach, w nawiasach sytuacji, w jakiej się znaleźli.
- Lordzie nestorze - powitała go, z szacunkiem chyląc głowę, jednak bez dygnięcia. Przez kilkanaście długich sekund nie ruszała się spod drzwi, czujnie wpatrując się w jego sylwetkę, doszukując się jakiegoś znaku, niewerbalnego przekazu, przyzwolenia na to, by się tu pojawiła. Nie dostrzegła, go ale mimo to zaryzykowała i ruszyła w stronę biurka, zrzucając z ramion wierzchnią pelerynę. Przewiesiła ją przez ramię krzesła dla gościa, nie zajęła jednak tego miejsca, ruszając wprost ku barkowi, dyskretnie umieszczonemu w bocznej ścianie gabinetu. Szerokie poły sukni zawinęły się wokół jej nóg, kiedy sięgała po szklankę zimnej wody i tacę z przystawkami.
- Mamy wiele do omówienia. Służbowo - zdradziła cel swojej wizyty, podkreślając jego oficjalność, choć tak naprawdę najpilniejsze kwestie wykraczały za ramy zawodowe. Czy chciała o nich mówić? Czy miała na tyle odwagi? Nieistotne; ułożyła talerzyki i odwróciła się ku Tristanowi, spokojnie zmierzając w kierunku biurka. Ułożyła na nim tacę, wsparła się pośladkami o kant blatu i spojrzała na mężczyznę ponownie, tym razem z bliska. Uśmiechał się - czy może tylko się jej tak wydawało? Czuła...zawstydzenie. Dziwne, szokujące, obce; nie sądziła, by cokolwiek mogło wprowadzić ją w ten stan, lecz coś w ostrych obrazach odmalowanych bliskością Rosierów sprawiało, że czuła się wystawiona na ocenę, naga, wepchnięta w rolę, jakiej nie chciała już odgrywać. Była przecież namiestniczką stolicy, a nie erotyczną zabawką, stworzoną ku uciesze arystokracji.
Wprawnie wyrwała z kiści owoców, leżących na tacy, kilka winogron, wybrała te najbardziej jędrne, soczyste, największe. Obróciła je w palcach, nieco ogrzewając, po czym zaczęła wsuwać je pomiędzy spierzchnięte wargi Tristana. Paznokieć pieszczotliwie obrysował męskie usta, na których skupiała swój wzrok, nie podnosząc na razie spojrzenia ku jego oczom. Byli za blisko, a ona czuła się zbyt naga, wystawiona na jego ocenę. Mogącą nie nadejść od razu, potrzebował sił, wody i odpoczynku. A ona - potrzebowała jego. I pewności, że wczorajsze wydarzenia nie zachwiały fundamentem ich wspólnego świata.
| locus
Ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej. Zwykła środa, jedna z wielu, spędzona na ciężkiej pracy, wypełniona ważnymi spotkaniami ściśle związanymi z początkiem miesiąca, uwieńczona działalnością na rzecz Rycerzy Walpurgii - słodkim, krwawym spacerem wśród szczątek zdrajców i terrorystów. Nic więcej, nic mniej, Deirdre skutecznie przewidywała przecież przyszłość, a ta w ciągu ostatnich miesięcy spolegliwie układała się według planu. Uznawała go za własny, sądziła, że znów trzymała we własnych rękach kapryśny los, lecz ten wyrwał się z przewidywalnych objęć po raz kolejny, tym razem popychając ją jednak nie w stronę zagłady a...triumfu? Uzyskanie tytułu namiestniczki magicznej stolicy z pewnością mieściło się w tej definicji, Mericourt ciągle jednak nie mogła uwierzyć w to, co stało się poprzedniej doby. Jak wielką szansę otrzymała. I jak wiele się zmieniło.
Nie tylko pod względem politycznym; perspektywa objęcia we władanie Londynu przytłaczała ją, lecz nieco mniej od innego typu życiowej rewolucji. Mniej słodkiej, bardziej namiętnej, budzącej intensywne emocje. Tak, jak w najśmielszych snach nie przypuszczała, że dostąpi zaszczytu roztaczania swej protekcji nad stolicą magicznej Anglii, tak nie spodziewałaby się, że będzie celebrować swój sukces w miejscu największego upokorzenia, do tego - we troje. Z kimś, kogo kochała całym zdegenerowanym sercem - i z kimś, kogo swego czasu nienawidziła, później pożądała, a obecnie...Cóż, nie śmiałaby opisać uczuć względem lady doyenne w krótkich słowach, ba, nie wiedziałaby jak to uczynić nawet w wielotomowej powieści. Czuła się zagubiona, nie, oszołomiona, a w zrozumieniu konsekwencji wczorajszych wydarzeń nie pomagało zmęczenie. Prawie nie spała, krótka drzemka przywróciła ją do względnej przytomności, pozwalając przełknąć śniadanie, przytulić bliźnięta i wziąć krótką kąpiel; mimo spłukiwania się drogimi olejkami, ciągle czuła na sobie zapach seksu, intensywną woń namiętności, potu, słodkich perfum Evandry i ciężkiej wody kolońskiej Tristana. Zapachy te towarzyszyły jej w ciągu dnia, stałe przypomnienie wspólnej nocy; Deirdre z trudem stawiała czoła obowiązkom, przerywanym nadchodzącymi stosami korespondencji z gratulacjami; ciężko było skupić się na negocjacjach z artystami, dyskusji o jesiennym programie baletowym La Fantasmagorii i zbliżającym się wernisażu, gdy pod powiekami ciągle widziała fantomowo obraz wygiętych w rozkoszy ciał, różanych ust szlachcianki i drapieżnego grymasu rysującego się na twarzy Tristana. Ukrywała dezorientację skutecznie, do momentu, w którym oczekiwała na pojawienie się Rosiera właśnie; umawiali się już dawno, ona, księgowy i główny kierownik literacki - nowy miesiąc wiązał się z kwartalnym planowaniem budżetu baletu, nestor miał być gościem honorowym ustaleń oraz podejmować ostateczne decyzje. Wszyscy oczekiwali go jak na szpilkach, lecz Rosier - nie pojawił się. Odebrała to osobiście; nie chciał jej widzieć? Był wściekły? Nie wyglądał tak, gdy całowała go po raz ostatni; nie znajdowała powodu, dla którego miałby ją ukarać - czy aby na pewno, Deirdre? - lecz do oszołomienia dołączył niepokój. Domagający się nie tyle ukojenia, co skonfrontowania z rzeczywistością. Zakotwiczenia w tym, co realne - a nie w bodźcach żywcem wyjętych z niemoralnego snu lorda nestora.
Musiała - chciała - się z nim skonfrontować. Spojrzeć wprost w brązowe oczy, sprawdzić grunt, upewnić się, że to, co się stało, nie zachwieje w posadach całym jej światem, urządzonym przecież według jego wytycznych. Wierzyła, że postępuje odpowiedzialnie, przepraszając zgromadzonych i samotnie udając się do rezerwatu; że tak powinna zrobić, pod pozorem oficjalnego spotkania przemycając własną, dwuznaczną agendę. Nie miała problemu z oczarowaniem strażników i asystentów, trzymających pieczę nad spokojem nestora w rezerwacie w Kent. Do niektórych wystarczyło się uśmiechnąć, dla innych pochylała się nieco, obnażając nagą skórę dekoltu, podkreśloną krojem czerwonej sukni, jaką dziś miała na sobie; dla tych najbardziej chroniących dostępu do sir Tristana najlepiej przemawiał Mroczny Znak, pochłaniający światło na obnażonym przedramieniu. Samo nazwisko madame Mericourt również otwierało oporne drzwi, więc gdy znalazła się tuż przed gabinetem nestora - wyjątkowo dziś zajętego - zapukała tylko raz, zanim weszła do środka, szczelnie zamykając za sobą drzwi.
Na sekundę wsparła się o nie plecami, oceniając sytuację zastaną w środku. W nozdrza uderzył ją zapach zwietrzałego alkoholu, blaknący jednak wobec woni smoczego popiołu i wody kolońskiej Tristana; mężczyzna siedział za imponującym, dębowym biurkiem, wiedziała podeszwy jego niemalże wojskowych butów, wspartych o sterty dokumentów. Wygodne krzesło odchylone do tyłu, brązowe loki zmierzwione nad pochmurnym czołem, zmrużone oczy, zmęczone, ale lśniące trudnym do opisania blaskiem. Utrzymującym ją w ryzach, w nawiasach sytuacji, w jakiej się znaleźli.
- Lordzie nestorze - powitała go, z szacunkiem chyląc głowę, jednak bez dygnięcia. Przez kilkanaście długich sekund nie ruszała się spod drzwi, czujnie wpatrując się w jego sylwetkę, doszukując się jakiegoś znaku, niewerbalnego przekazu, przyzwolenia na to, by się tu pojawiła. Nie dostrzegła, go ale mimo to zaryzykowała i ruszyła w stronę biurka, zrzucając z ramion wierzchnią pelerynę. Przewiesiła ją przez ramię krzesła dla gościa, nie zajęła jednak tego miejsca, ruszając wprost ku barkowi, dyskretnie umieszczonemu w bocznej ścianie gabinetu. Szerokie poły sukni zawinęły się wokół jej nóg, kiedy sięgała po szklankę zimnej wody i tacę z przystawkami.
- Mamy wiele do omówienia. Służbowo - zdradziła cel swojej wizyty, podkreślając jego oficjalność, choć tak naprawdę najpilniejsze kwestie wykraczały za ramy zawodowe. Czy chciała o nich mówić? Czy miała na tyle odwagi? Nieistotne; ułożyła talerzyki i odwróciła się ku Tristanowi, spokojnie zmierzając w kierunku biurka. Ułożyła na nim tacę, wsparła się pośladkami o kant blatu i spojrzała na mężczyznę ponownie, tym razem z bliska. Uśmiechał się - czy może tylko się jej tak wydawało? Czuła...zawstydzenie. Dziwne, szokujące, obce; nie sądziła, by cokolwiek mogło wprowadzić ją w ten stan, lecz coś w ostrych obrazach odmalowanych bliskością Rosierów sprawiało, że czuła się wystawiona na ocenę, naga, wepchnięta w rolę, jakiej nie chciała już odgrywać. Była przecież namiestniczką stolicy, a nie erotyczną zabawką, stworzoną ku uciesze arystokracji.
Wprawnie wyrwała z kiści owoców, leżących na tacy, kilka winogron, wybrała te najbardziej jędrne, soczyste, największe. Obróciła je w palcach, nieco ogrzewając, po czym zaczęła wsuwać je pomiędzy spierzchnięte wargi Tristana. Paznokieć pieszczotliwie obrysował męskie usta, na których skupiała swój wzrok, nie podnosząc na razie spojrzenia ku jego oczom. Byli za blisko, a ona czuła się zbyt naga, wystawiona na jego ocenę. Mogącą nie nadejść od razu, potrzebował sił, wody i odpoczynku. A ona - potrzebowała jego. I pewności, że wczorajsze wydarzenia nie zachwiały fundamentem ich wspólnego świata.
| locus
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Ze snu został wydarty brutalnie, wezwany do Smoczych Ogrodów w związku z wyjątkowo nagłym zajściem i potrzeby szybkiego wysłania odpowiedniej grupy zwiadowców za smokiem, który dostał dostrzeżony w pobliżu czarodziejskich zabudowań na północy hrabstwa. Dopiero co ustabilizowane ziemie nie mogły paść ofiarą kataklizmu, jakie władny był na nie sprowadzić wystraszony wojną smok, należało działać natychmiast: pomimo spragnionego gardła, bolącej głowy i piasku w oczach. Zostawił Deirdre i Evandrę w miękkich pościelach Wenus, niechętnie odrywając spojrzenie od ich dwóch nagich ciał leżących tuż obok, mając jednak ten obraz w pamięci przez cały dzień, nieszczęśliwie pielęgnując go nieco mocniej, niżeli obraz nieszczęsnego smoka, którym należało się zająć. Poranne spotkanie z zagubionym marynarzem nie wprawiło go wcale w lepszy humor, choć odesłanie zgubionych przez niego dokumentów prosto do Traversa dawało taki posmak. Godziny spędzone na badaniach koniecznych do przeprowadzenia, by umiejętnie odłowić stworzenie, spowolniły zmęczony umysł na tyle, by po ugaszeniu pierwszego pożaru nakazał sobie nie przeszkadzać w gabinecie, w którym zamknął się początkowo z zamiarem odpisania na zebraną korespondencję. Zamiary te jednak szybko zrewidowała rzeczywistość, proponując krótką drzemkę. Nie zdążył nawet dotknąć kalendarza z rozpiską aktualnych obowiązków i spotkań, o których po wczorajszej mocno zakrapianej alkoholem i nie tylko ceremonii, nie bardzo pamiętał. Spróbował tylko zamknąć oczy - na chwilę - ulżyć sobie choć na moment i, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, owa chwila prędko zamieniła się w przyjemne i beztroskie godziny snu.
Nie zbudziły go nawet otwarte do gabinetu drzwi, dopiero powitalne lordzie nestorze, które głosem Deirdre wybrzmiało gdzieś pomiędzy słodkim snem rysowanym mocą wspomnień poprzedniej nocy a przebudzającą się do życia jawą wprawiły w drżenie powieki, które rozwarły się niechętnie. Mętny obraz nie odnalazł właściwych kształtów, więc opuścił powieki ponownie; gdzie był, w domu, w Białej Willi? Mocno wygięta w tył głowa nie drgnęła, podobnie jak wsparte o biurko nogi, wspomnienia o ważnym służbowym spotkaniu, w którym miała wziąć udział Deirdre, nie znalazły się nawet blisko powierzchni jego świadomości.
- Mhm - mruknął, nie otwierając ust, gdy wspomniała o tym, co mieli do omówienia; kąciki jego ust drgnęły, składając się w uśmiech, z jakim spoglądał zarówno we wczorajszą przeszłość, jak dzisiejszy sen. Czuł jej sylwetkę, przemykającą gdzieś obok, ale nie przejmował się nią zbytnio, nieszczególnie zainteresowany jej intencjami. Miał parę pomysłów na oficjalne służbowe rozmowy, uwzględniające głównie zdarte kolana jego kochanki, ale najpierw musiał się czegoś napić. Jego głowa drgnęła z większym zainteresowaniem dopiero, kiedy podała mu winogrona, zakosztował owoców chętnie, rozkoszując się ich słodyczą wzmocnioną pieszczotą Deirdre. Ich sok był jak ambrozja, przyjemnie wyścielająca przesuszony przełyk. Westchnął głośno, leniwie biorąc głębszy dech, niedbałym gestem przeciągnął kark, zesztywniały nie aż tak wygodną pozycją snu. W końcu otworzył oczy, przez kilka chwil wyglądając, jakby kręciło mu się w głowie, ze zdumieniem odkrywając, że znajdował się w Smoczych Ogrodach. Sprzeczność między nimi a obecnością Deirdre stała się jaskrawa, lecz wyparł ją dość prędko, gdy tylko dostrzegł na biurku szklankę wody. Jej brak okazał się ważniejszy, niż ewidentne błędy w krajobrazie, jakie by nie były.
- Podaj mi ją - rzucił, wyciągnięte na biurku nogi uniemożliwiały mu przecież uczynienie tego samodzielnie, rozleniwiony uśmiech nie zniknął z jego ust.
nie jestem opętany
Nie zbudziły go nawet otwarte do gabinetu drzwi, dopiero powitalne lordzie nestorze, które głosem Deirdre wybrzmiało gdzieś pomiędzy słodkim snem rysowanym mocą wspomnień poprzedniej nocy a przebudzającą się do życia jawą wprawiły w drżenie powieki, które rozwarły się niechętnie. Mętny obraz nie odnalazł właściwych kształtów, więc opuścił powieki ponownie; gdzie był, w domu, w Białej Willi? Mocno wygięta w tył głowa nie drgnęła, podobnie jak wsparte o biurko nogi, wspomnienia o ważnym służbowym spotkaniu, w którym miała wziąć udział Deirdre, nie znalazły się nawet blisko powierzchni jego świadomości.
- Mhm - mruknął, nie otwierając ust, gdy wspomniała o tym, co mieli do omówienia; kąciki jego ust drgnęły, składając się w uśmiech, z jakim spoglądał zarówno we wczorajszą przeszłość, jak dzisiejszy sen. Czuł jej sylwetkę, przemykającą gdzieś obok, ale nie przejmował się nią zbytnio, nieszczególnie zainteresowany jej intencjami. Miał parę pomysłów na oficjalne służbowe rozmowy, uwzględniające głównie zdarte kolana jego kochanki, ale najpierw musiał się czegoś napić. Jego głowa drgnęła z większym zainteresowaniem dopiero, kiedy podała mu winogrona, zakosztował owoców chętnie, rozkoszując się ich słodyczą wzmocnioną pieszczotą Deirdre. Ich sok był jak ambrozja, przyjemnie wyścielająca przesuszony przełyk. Westchnął głośno, leniwie biorąc głębszy dech, niedbałym gestem przeciągnął kark, zesztywniały nie aż tak wygodną pozycją snu. W końcu otworzył oczy, przez kilka chwil wyglądając, jakby kręciło mu się w głowie, ze zdumieniem odkrywając, że znajdował się w Smoczych Ogrodach. Sprzeczność między nimi a obecnością Deirdre stała się jaskrawa, lecz wyparł ją dość prędko, gdy tylko dostrzegł na biurku szklankę wody. Jej brak okazał się ważniejszy, niż ewidentne błędy w krajobrazie, jakie by nie były.
- Podaj mi ją - rzucił, wyciągnięte na biurku nogi uniemożliwiały mu przecież uczynienie tego samodzielnie, rozleniwiony uśmiech nie zniknął z jego ust.
nie jestem opętany
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Opuszczenie stabilnego wsparcia drzwi nie było łatwe, a każdy krok przybliżający ją do Rosiera wydawał się chwiejny - irytowało ją to coraz bardziej, chciała czuć spokój, rozkoszować się w pełni powagą wczorajszych wieści, wynoszących ją na piedestał, o którym nawet nie śmiała śnić. Dlaczego więc czuła wewnętrzne rozedrganie? I to w stosunku do Rosiera, skacowanego, wyrwanego z drzemki, rozleniwionego niczym kuguchar, a mimo to ciągle emanującego władczością oraz wyższością. Chciałaby się tego nauczyć. Aroganckiej pewności siebie, szczerej, nie odegranej; przekonania o własnej wspaniałości, nietykalności i sile, nieznikającej nawet przy nieco podkrążonych oczach, kosmykach włosów opadających na czoło i rozespanego rumieńca rozkwitającego na twarzy.
I przy dość enigmatycznym powitaniu. Przywykła do niego, do faktu, że czasem zdawał się jej nie zauważać, że traktował ją jako oczywisty dodatek do wystroju wnętrza. Nawyk zapewne wyniesiony z Wenus, gdy faktycznie była tylko kolejną ozdobą, używką dostępną zawsze za hojną opłatą, tak go tłumaczyła. To nic, że gdyby w progu pojawił się ktokolwiek inny, zostałby powitany odpowiednią tytulaturą i uprzejmością, nawet biorąc pod uwagę jego stan - musiała to zaakceptować. Chciała to zaakceptować, nie potrafiąc jeszcze w pełni przyswoić zmian, jakie miały przynieść otrzymane wczorajszego dnia honory.
- Mam zacząć od najbardziej palących spraw dotyczących La Fantasmagorii, czy...? - wypowiedziała w ciszy, gdy ponownie umocniła swoją pozycję, tym razem wspierając się o biurko. Tu, blisko, tuż obok Tristana, zapach jego ciała i perfum nabierał na intensywności, rozkojarzał jeszcze mocniej, opanowała się jednak, przez dłuższą chwilę przyglądając się jego lekko zapuchniętym oczom. Jak dużo wczoraj wypili? Jak wiele doświadczeń skonsumowali, głodni i spragnieni, ślepi na ewentualne konsekwencje? Nigdy wcześniej nie znajdowała się w tak skomplikowanej sytuacji, zbyt wiele zmieniło się w ciągu zaledwie kilku godzin, by mogła płynnie przejść z żywymi ciągle wspomnieniami do porządku dziennego. W pewien sposób kojąco znajomego, podejście Tristana nie uległo zmianie, nawet nie drgnął, nie powitał jej, nie pogratulował, od razu przechodząc do krótkiego rozkazu. Nie zawahała się ani chwili, ujęła chłodną szklankę w dłoń i podała mu ją - nie poiła go, nie przechylała szkła, powinien poradzić sobie sam, nie uciekała jednak palcami od ciepła jego ręki. Wpatrywała się w niego uważnie, przytomna, czujna, w perfekcyjnym makijażu i sukni nieco zbyt wyzywającej jak na namiestniczkę magicznej stolicy; nie miała jeszcze garderoby pasującej do tego stanowiska, stroje madame Mericourt miały zachwycać arystyczną śmietankę towarzyską, dekolt krwistoczerwonej sukni, obszyty deliklatną koronką, powstał między innymi w tym celu.
- Co sądzisz o...wczorajszym wieczorze? - zawiesiła głos, gdy podała mu już upragnioną wodę. Prawie nie mrugała, wpatrzona w jego twarz, krążąc spojrzeniem między ciemnymi oczami a wilgotnymi od napoju ustami. Czy sama wiedziała, co myśli o tym, co stało się wczoraj? Miała na myśli oficjalne obwieszczenia, nobilitację, jakiej dostąpiła; to gryzło ją mocniej, wybijało się nawet ponad skrajne doświadczenia dzielonej we troje namiętności. Co o tym sądził mogła wywnioskować. Jeszcze wczoraj obawiała się jego reakcji, zazdrości, irytacji związanej z tym, że do końca pozostawał w ciemności, nieświadomy intensyfikującej się relacji pomiędzy żoną a kochanką - dziś te lęki zniknęły, pamiętała jego zachwycony wzrok, łakomy chwyt, wygłodniały jęk, całe to napięcie, prowadzące do skrajnej przyjemności. Nie mógł jej - im - mieć tego za złe. Nawet jeśli cała ta sytuacja mogła mocno skomplikować sieć ich powiązań. Mniej jednak niż obowiązki, które nagle spadły na barki Deirdre. Bylej dziwki, mającej teraz spełniać zachcianki stolicy. Kąciki ust śmierciożerczyni wygięły się w górę na krótko, w geście nerwowego uśmiechu - w pewien sposób nawet niewinnego i słodkiego, z czego nie zdawała sobie sprawy. Była zagubiona. A on - wierzyła w to - miał pomóc odnaleźć się jej w gąszczu nowych możliwości.
I przy dość enigmatycznym powitaniu. Przywykła do niego, do faktu, że czasem zdawał się jej nie zauważać, że traktował ją jako oczywisty dodatek do wystroju wnętrza. Nawyk zapewne wyniesiony z Wenus, gdy faktycznie była tylko kolejną ozdobą, używką dostępną zawsze za hojną opłatą, tak go tłumaczyła. To nic, że gdyby w progu pojawił się ktokolwiek inny, zostałby powitany odpowiednią tytulaturą i uprzejmością, nawet biorąc pod uwagę jego stan - musiała to zaakceptować. Chciała to zaakceptować, nie potrafiąc jeszcze w pełni przyswoić zmian, jakie miały przynieść otrzymane wczorajszego dnia honory.
- Mam zacząć od najbardziej palących spraw dotyczących La Fantasmagorii, czy...? - wypowiedziała w ciszy, gdy ponownie umocniła swoją pozycję, tym razem wspierając się o biurko. Tu, blisko, tuż obok Tristana, zapach jego ciała i perfum nabierał na intensywności, rozkojarzał jeszcze mocniej, opanowała się jednak, przez dłuższą chwilę przyglądając się jego lekko zapuchniętym oczom. Jak dużo wczoraj wypili? Jak wiele doświadczeń skonsumowali, głodni i spragnieni, ślepi na ewentualne konsekwencje? Nigdy wcześniej nie znajdowała się w tak skomplikowanej sytuacji, zbyt wiele zmieniło się w ciągu zaledwie kilku godzin, by mogła płynnie przejść z żywymi ciągle wspomnieniami do porządku dziennego. W pewien sposób kojąco znajomego, podejście Tristana nie uległo zmianie, nawet nie drgnął, nie powitał jej, nie pogratulował, od razu przechodząc do krótkiego rozkazu. Nie zawahała się ani chwili, ujęła chłodną szklankę w dłoń i podała mu ją - nie poiła go, nie przechylała szkła, powinien poradzić sobie sam, nie uciekała jednak palcami od ciepła jego ręki. Wpatrywała się w niego uważnie, przytomna, czujna, w perfekcyjnym makijażu i sukni nieco zbyt wyzywającej jak na namiestniczkę magicznej stolicy; nie miała jeszcze garderoby pasującej do tego stanowiska, stroje madame Mericourt miały zachwycać arystyczną śmietankę towarzyską, dekolt krwistoczerwonej sukni, obszyty deliklatną koronką, powstał między innymi w tym celu.
- Co sądzisz o...wczorajszym wieczorze? - zawiesiła głos, gdy podała mu już upragnioną wodę. Prawie nie mrugała, wpatrzona w jego twarz, krążąc spojrzeniem między ciemnymi oczami a wilgotnymi od napoju ustami. Czy sama wiedziała, co myśli o tym, co stało się wczoraj? Miała na myśli oficjalne obwieszczenia, nobilitację, jakiej dostąpiła; to gryzło ją mocniej, wybijało się nawet ponad skrajne doświadczenia dzielonej we troje namiętności. Co o tym sądził mogła wywnioskować. Jeszcze wczoraj obawiała się jego reakcji, zazdrości, irytacji związanej z tym, że do końca pozostawał w ciemności, nieświadomy intensyfikującej się relacji pomiędzy żoną a kochanką - dziś te lęki zniknęły, pamiętała jego zachwycony wzrok, łakomy chwyt, wygłodniały jęk, całe to napięcie, prowadzące do skrajnej przyjemności. Nie mógł jej - im - mieć tego za złe. Nawet jeśli cała ta sytuacja mogła mocno skomplikować sieć ich powiązań. Mniej jednak niż obowiązki, które nagle spadły na barki Deirdre. Bylej dziwki, mającej teraz spełniać zachcianki stolicy. Kąciki ust śmierciożerczyni wygięły się w górę na krótko, w geście nerwowego uśmiechu - w pewien sposób nawet niewinnego i słodkiego, z czego nie zdawała sobie sprawy. Była zagubiona. A on - wierzyła w to - miał pomóc odnaleźć się jej w gąszczu nowych możliwości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Arogancki, ale zadowolony uśmiech nie schodził z jego ust nawet gdy wciąż nie unosił powiek, odnajdując kojącą błogość w otaczających go ciemnościach. Znużenie wczorajszego dnia mocno odcisnęło na nim piętno, duże ilości alkoholu, chyba czegoś jeszcze, nieprzespana, ale słodka noc pełna rozkoszy tak cudownych, że wciąż wydawały się snem. Otworzył oczy dopiero, gdy poczuł ruch powietrza, bliskość jej zapachu, i odebrał od niej szklankę, właściwie od razu przytykając ją do ust, pojąc się łykami orzeźwiającej wody. Do połowy pełną zatrzymał w dłoni niedbale opartej o podłokietnik. Teraz dopiero na nią spojrzał, na twarz pokrytą perfekcyjnym makijażem i ciało opięte krwistą suknią, na dekolt spięty kuszącą koronką, na którym jego wzrok zatrzymał się na dłużej.
- Od tego drugiego, proszę - odparł z rozbawieniem, nie pamiętając o żadnych istotnych kwestiach, które miały czekać na niego tego dnia. Nie wyglądał zresztą jakby w ogóle myślał w tej chwili o powadze, ani przed momentem, ani chyba właściwie dzisiaj w ogóle. Być może wspomnienie o tym, że Deirdre w ogóle miała jakieś palące sprawy powinno go otrzeźwić, ale nic nie wskazywało na to, by faktycznie tak się stało. Niechętnie strącił nogi z biurka, razem z krzesłem przysuwając się bliżej, dłoń ze szklanką wody wsparła się o blat, wolna pomknęła na posiniaczone udo kochanki. Zadarł ku niej brodę, z zadziornym uśmiechem, palce mknęły po jej skórze, przez materiał sukni szukając miejsc, które wykrzywiłyby je w grymasie bólu, jak szukając wspomnień po minionej nocy. Co o niej sądził, pytała? Roześmiał się bezgłośnie, rozleniwiony upijając łyk wody, wręczając Deirdre puste już naczynie i skinął głową na pobliski barek, w którym znajdowała się karafka. Pragnienie nie ustępowało.
- Był intrygujący - odparł od razu, z charakterystyczną dla siebie pewnością głosu. - Bardzo... - zawiesił głos, szukając odpowiedniego słowa. - Nieszablonowy, a przez to ekscytujący. Pełen euforycznego natchnienia, które mogłoby pchnąć mnie w poryw twórczy silniejszy, niżeli duchy zielonej wróżki - stwierdził z zastanowieniem, w zamyśleniu zawieszając głowę wpatrzoną gdzieś w przestrzeń za oknem. - Widzisz, to jak zatracić się w dniu i nocy jednocześnie. Pić słodkie i gorzkie wino z dwóch kielichów. - Trudno było stwierdzić, czy jeszcze nie wytrzeźwiał po wczorajszej nocy, czy już był znowu pijany, czy wypowiadał te słowa na trzeźwo. Pewność jego głosu i szczerość zachwytu utwierdzały jednak w przekonaniu, że sam widział w nich sens. Kochał je obie, pożądał i pragnął ich obu. Uwielbiał ich smak. Zmysłowy smak dusznego opium i słodkiego jaśminu, mieszanina których dawała mu pełen bukiet ekstazy. Czy powinien o nim mówić przy kochance, być może nie, nie wydawał się jednak wcale skrępowany. Wciąż czuł zapach wspomnień. I ona też nimi pachniała. Umilkł nagle, zastanawiając się nad tym, kiedy - jak - się to wszystko zaczęło. Deirdre to zainicjowała? On sam? Przecież nie Evandra, lecz wspomnienia tamtej części wieczoru, na krótko po tym, jak opuścił Rycerzy Walpurgii, mętniały w jego głowie najmocniej.
- Wsłuchać się... w melodię ody i nokturnu, które, zaskakująco, zagrane w tym samym momencie stworzyły tak piękną melodię - dodał po chwili, w tym samym zamyśleniu. Nie pytał o jej wrażenia, krzyczała, była zadowolona. Przecież pamiętał. - Etiudę - zakończył z zastanowieniem. - W Wenus nigdy nie było ich słychać. - Miewał ją już przecież z innymi kobietami, lecz miałkimi i mało ciekawymi. Evandra była kimś innym, kimś więcej, a doświadczenia zeszłej nocy wydawały mu się zawsze czymś, co nie miało prawa wyjść poza sferę burzliwych, choć pięknych sennych marzeń. - Dobrze się spisałaś, Deirdre - pochwalił ją, jakby nie pamiętał wcale o nobilitacjach, jakich zaszczytu wczorajszej nocy dostąpiła.
- Od tego drugiego, proszę - odparł z rozbawieniem, nie pamiętając o żadnych istotnych kwestiach, które miały czekać na niego tego dnia. Nie wyglądał zresztą jakby w ogóle myślał w tej chwili o powadze, ani przed momentem, ani chyba właściwie dzisiaj w ogóle. Być może wspomnienie o tym, że Deirdre w ogóle miała jakieś palące sprawy powinno go otrzeźwić, ale nic nie wskazywało na to, by faktycznie tak się stało. Niechętnie strącił nogi z biurka, razem z krzesłem przysuwając się bliżej, dłoń ze szklanką wody wsparła się o blat, wolna pomknęła na posiniaczone udo kochanki. Zadarł ku niej brodę, z zadziornym uśmiechem, palce mknęły po jej skórze, przez materiał sukni szukając miejsc, które wykrzywiłyby je w grymasie bólu, jak szukając wspomnień po minionej nocy. Co o niej sądził, pytała? Roześmiał się bezgłośnie, rozleniwiony upijając łyk wody, wręczając Deirdre puste już naczynie i skinął głową na pobliski barek, w którym znajdowała się karafka. Pragnienie nie ustępowało.
- Był intrygujący - odparł od razu, z charakterystyczną dla siebie pewnością głosu. - Bardzo... - zawiesił głos, szukając odpowiedniego słowa. - Nieszablonowy, a przez to ekscytujący. Pełen euforycznego natchnienia, które mogłoby pchnąć mnie w poryw twórczy silniejszy, niżeli duchy zielonej wróżki - stwierdził z zastanowieniem, w zamyśleniu zawieszając głowę wpatrzoną gdzieś w przestrzeń za oknem. - Widzisz, to jak zatracić się w dniu i nocy jednocześnie. Pić słodkie i gorzkie wino z dwóch kielichów. - Trudno było stwierdzić, czy jeszcze nie wytrzeźwiał po wczorajszej nocy, czy już był znowu pijany, czy wypowiadał te słowa na trzeźwo. Pewność jego głosu i szczerość zachwytu utwierdzały jednak w przekonaniu, że sam widział w nich sens. Kochał je obie, pożądał i pragnął ich obu. Uwielbiał ich smak. Zmysłowy smak dusznego opium i słodkiego jaśminu, mieszanina których dawała mu pełen bukiet ekstazy. Czy powinien o nim mówić przy kochance, być może nie, nie wydawał się jednak wcale skrępowany. Wciąż czuł zapach wspomnień. I ona też nimi pachniała. Umilkł nagle, zastanawiając się nad tym, kiedy - jak - się to wszystko zaczęło. Deirdre to zainicjowała? On sam? Przecież nie Evandra, lecz wspomnienia tamtej części wieczoru, na krótko po tym, jak opuścił Rycerzy Walpurgii, mętniały w jego głowie najmocniej.
- Wsłuchać się... w melodię ody i nokturnu, które, zaskakująco, zagrane w tym samym momencie stworzyły tak piękną melodię - dodał po chwili, w tym samym zamyśleniu. Nie pytał o jej wrażenia, krzyczała, była zadowolona. Przecież pamiętał. - Etiudę - zakończył z zastanowieniem. - W Wenus nigdy nie było ich słychać. - Miewał ją już przecież z innymi kobietami, lecz miałkimi i mało ciekawymi. Evandra była kimś innym, kimś więcej, a doświadczenia zeszłej nocy wydawały mu się zawsze czymś, co nie miało prawa wyjść poza sferę burzliwych, choć pięknych sennych marzeń. - Dobrze się spisałaś, Deirdre - pochwalił ją, jakby nie pamiętał wcale o nobilitacjach, jakich zaszczytu wczorajszej nocy dostąpiła.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Proszę. To słowo tak rzadko padało z jego ust, że w pierwszej chwili sądziła, że się przesłyszała, szybko jednak kpiący tembr głosu sprowadził ją na ziemie. Oczywiście, że nie czekał z niecierpliwością na jej pojawienie się, zupełnie zapomniał o umówionym spotkaniu, a nawet kiedy wprost przywołała kwestię La Fantasmagorii, zignorował ją niemal od niechcenia. - A więc... - rozpoczęła zgodnie z łaskawym życzeniem siedzącego przed nią mężczyzny, lecz zanim zdołała wziąć werbalny rozbieg - kolejna dziwna anomalia, zazwyczaj go nie potrzebowała, gładko przechodząc do konkretów - oczy Tristana otworzyły się, a jego ciepłe ręce przesunęły się po jej biodrze i udzie, mocno, instynktownie dotykając zasinień, ukrytych pod materiałem obcisłej sukni. Pamiętał dokładnie centymetry skóry, w które zachłannie wbijał palce poprzedniego wieczoru? Potrafił przywołać ich splecione w namiętnej walce ciała, odszukując bez problemu przestrzeń zajętą przez fioletowe ordery, odznaczenia jej oddania? Mogło to świadczyć o drobiazgowej czułości, skąpanej w oparach romantyzmu, lecz prawda była inna, widoczna w ostrzejszym blasku jego przymrużonych w kocim samozadowoleniu oczu. Cieszył go jej grymas bólu, nie opanowała odruchu od razu, lekkie skrzywienie warg, drgnięcie mięśni nogi; nie odsunęła się jednak. Nauczyła się rozkoszować dyskomfortem, odnajdując toksyczną radość z satysfakcji, wyrysowanej w jego złośliwym uśmiechu. - Londyn. W moich rękach. Wiedziałeś o tym wcześniej? - zakończyła, niezniechęcona jedgo sybaryckim rozleniwieniem. To była ta bardziej paląca kwestia, ważniejsza od kwartalnych ustaleń dotyczących magicznego baletu. Ciągle nie mogła w to uwierzyć, równie upojona i zdezorientowana co wczorajszego wieczoru, gdy oddawała się słodkiemu zapomnieniu w najbardziej wypaczonym miłosnym trójkącie, jaki kiedykolwiek byłaby w stanie sobie wyobrazić. Chciała mówić dalej, podzielić się niepokojem i ekscytacją, strachem i dumą, zagubieniem i dziką, niemal dziecięcą zazdrością, lecz Rosier kontynuował ochrypłą przemowę, sprowadzając ją na ziemię. Na kolana, niemal dosłownie, tym razem drgnęła słysząc niski, chropowaty tembr głosu; uwielbiała, gdy tak mówił, gdy dawał ujście zmysłowemu pięknu w docierających aż do kości słowach, tym właśnie ją ujął, lecz teraz przeszył ją dreszcz innego rodzaju. Nie podyktowanej wyuzdaniem niecierpliwości a zawstydzenia. Pytała o oficjalną ceremonię, nie późniejszą celebrację; nie powinno jej dziwić, co uznał za bardziej interesujące, już dawno otrzymał większość możliwych zaszczytów i to, co dla Deirdre stanowiło szokującą nowość, otwierającą zupełnie nowe ścieżki życia, dla niego...Cóż, było znacznie mniej istotne niż namiętna niespodzianka.
Czy zauważył na jej twarzy poruszenie? Być może; szybko jednak odsunęła się od biurka i ponownie ruszyła do barku, głównie, by zyskać na czasie. Pochyliła się i tym razem pochwyciła całą karafkę wody, nie chciała bawić się w kelnerkę, była kimś więcej. Stała się kimś więcej, czego Rosier zdawał się nie dostrzegać. - Nie ten element wczorajszego wieczoru miałam na myśli - weszła mu w słowo cicho, bez pretensji, starając się brzmieć oficjalnie, lecz coś w jej spojrzeniu, w geście, jakim podała mu pełną szklankę, w rumieńcu ciągle pulsującym na bladej twarzy, bez wątpienia wskazywało na wstyd. - Ale cieszę się, że ci się podobało - dodała w końcu, powracając do tej samej pozycji, biodra wsparte o blat za jej plecami, Rosier naprzeciwko, niżej, nieruchomy, zmęczony nasyceniem. Uśmiechnęła się lekko, krótko; dawno nie widziała w jego ciemnych oczach takiego zachwytu i zaspokojenia. I nawet, jeśli uważała konwersacyjną pomyłkę za upokarzającą, nie potrafiła przejść obok wystosowanej przez Tristana pochwały obojętnie. Jego uznanie było dla niej nagrodą równie ważną, co Order Merlina: do czego nigdy by się nie przyznała. - Mówiłam, że spełnię wszystkie twoje pragnienia, czyż nie? - szepnęła, przesuwając swą chłodną dłonią od jego skroni, przez szorstki policzek, aż do krawędzi żuchwy, kochała tą majestatycznie przystojną twarz, kochała, gdy wykrzywiał się w grymasie rozkoszy niemal trudnej do zniesienia. Obiecała mu spełnienie marzeń, dotrzymała tej obietnicy, choć nie przypuszczała, że zdoła ziścić coś takiego. Mogłaby dopytać o Evandrę, o jej samopoczucie, lecz przecież rozstali się zaledwie kilka godzin wcześniej; zresztą, byli tutaj tylko we dwoje.
- Co powinnam zrobić najpierw? Do kogo napisać pierwsze listy? Jakie decyzje podjąć? - spytała gorączkowo, niczym nadgorliwa uczennica, jednocześnie przerażona i podekscytowana nowym, ambitnym projektem, zleconym przez ulubionego profesora. Wyprostowała się i splotła dłonie na podołku sukni. - I co właściwie oznacza moja pozycja? Dla mnie - i chociażby dla rodów władających ziemiami Londynu?- dodała ciszej, niechętnie przyznając się do niewiedzy. Namiestniczka. Brzmiało to dumnie, władczo, tego pragnęła. I o tym naiwnie pragnęła rozmawiać. Dzielone we troje rozkosze były ważne, zmieniały wiele w ich życiu i relacji, ale to otrzymane honory zmieniały wszystko. Wpatrywała się w Tristana rozgorączkowanym spojrzeniem, niecierpliwym, płomiennym, ledwie powstrzymując się od pochwycenia jego dłoni raz jeszcze, tym razem ponaglająco. Powiedz mi, naucz, wytłumacz. Dostrzeż. Ciesz się tym sukcesem, dostrzeż koronę na mojej głowie. Usankcjonuj to zwycięstwo. Tak bardzo pragnęła usłyszeć, że jest z niej dumny - z niej, czarownicy i śmierciożerczyni, nie z kurwy, która po raz kolejny zdołała obdarzyć go niemożliwą przyjemnością.
Czy zauważył na jej twarzy poruszenie? Być może; szybko jednak odsunęła się od biurka i ponownie ruszyła do barku, głównie, by zyskać na czasie. Pochyliła się i tym razem pochwyciła całą karafkę wody, nie chciała bawić się w kelnerkę, była kimś więcej. Stała się kimś więcej, czego Rosier zdawał się nie dostrzegać. - Nie ten element wczorajszego wieczoru miałam na myśli - weszła mu w słowo cicho, bez pretensji, starając się brzmieć oficjalnie, lecz coś w jej spojrzeniu, w geście, jakim podała mu pełną szklankę, w rumieńcu ciągle pulsującym na bladej twarzy, bez wątpienia wskazywało na wstyd. - Ale cieszę się, że ci się podobało - dodała w końcu, powracając do tej samej pozycji, biodra wsparte o blat za jej plecami, Rosier naprzeciwko, niżej, nieruchomy, zmęczony nasyceniem. Uśmiechnęła się lekko, krótko; dawno nie widziała w jego ciemnych oczach takiego zachwytu i zaspokojenia. I nawet, jeśli uważała konwersacyjną pomyłkę za upokarzającą, nie potrafiła przejść obok wystosowanej przez Tristana pochwały obojętnie. Jego uznanie było dla niej nagrodą równie ważną, co Order Merlina: do czego nigdy by się nie przyznała. - Mówiłam, że spełnię wszystkie twoje pragnienia, czyż nie? - szepnęła, przesuwając swą chłodną dłonią od jego skroni, przez szorstki policzek, aż do krawędzi żuchwy, kochała tą majestatycznie przystojną twarz, kochała, gdy wykrzywiał się w grymasie rozkoszy niemal trudnej do zniesienia. Obiecała mu spełnienie marzeń, dotrzymała tej obietnicy, choć nie przypuszczała, że zdoła ziścić coś takiego. Mogłaby dopytać o Evandrę, o jej samopoczucie, lecz przecież rozstali się zaledwie kilka godzin wcześniej; zresztą, byli tutaj tylko we dwoje.
- Co powinnam zrobić najpierw? Do kogo napisać pierwsze listy? Jakie decyzje podjąć? - spytała gorączkowo, niczym nadgorliwa uczennica, jednocześnie przerażona i podekscytowana nowym, ambitnym projektem, zleconym przez ulubionego profesora. Wyprostowała się i splotła dłonie na podołku sukni. - I co właściwie oznacza moja pozycja? Dla mnie - i chociażby dla rodów władających ziemiami Londynu?- dodała ciszej, niechętnie przyznając się do niewiedzy. Namiestniczka. Brzmiało to dumnie, władczo, tego pragnęła. I o tym naiwnie pragnęła rozmawiać. Dzielone we troje rozkosze były ważne, zmieniały wiele w ich życiu i relacji, ale to otrzymane honory zmieniały wszystko. Wpatrywała się w Tristana rozgorączkowanym spojrzeniem, niecierpliwym, płomiennym, ledwie powstrzymując się od pochwycenia jego dłoni raz jeszcze, tym razem ponaglająco. Powiedz mi, naucz, wytłumacz. Dostrzeż. Ciesz się tym sukcesem, dostrzeż koronę na mojej głowie. Usankcjonuj to zwycięstwo. Tak bardzo pragnęła usłyszeć, że jest z niej dumny - z niej, czarownicy i śmierciożerczyni, nie z kurwy, która po raz kolejny zdołała obdarzyć go niemożliwą przyjemnością.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kancelaria
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody