Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Kancelaria
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kancelaria
Północne skrzydło ciągnące się długim korytarzem - holem głównym - na wprost wejścia zajmują biura i pokoje administracyjne. Eleganckie drzwi kolejnych pokojów ozdobione są złotymi tabliczkami z imionami, nazwiskami i stanowiskami kolejnych pracowników; smokologowie mają swoje pokoje dalej, w tej części rezerwatu załatwiane są sprawy oficjalne, związane z zewnętrzną reprezentacją rezerwatu. Pośród sal należących do administracji należy wyróżnić dział księgowy, dział kadr, sekretariat zajmujący się sprawami bieżącymi oraz akredytacją, a także gabinet zarządcy. Akredytacja przeważnie udzielana jest czarodziejom delegatom z innych naukowych placówek naukowych, znacznie rzadziej osobom, które ze smokami wiele wspólnego nigdy nie miały.
Wystrój tych sal jest do siebie podobny, wysokie, ciężkie biurka wykonane z rzeźbionego drewna zapewniają czarodziejom komfort, nie mniejszy, niż obite szkarłatnym atłasem krzesła. W kolejnych pokojach, podobnie jak wzdłuż korytarzu, wznoszą się wysokie regały przepełnione archiwami, dokumentami oraz smoczymi preparatami i grzecznościowymi podarkami zza granicy, zyskanymi na mocy międzynarodowej współpracy. Na ścianach porozwieszano obrazy będące głównie krajobrazami Kentu, w większości przedstawiające mniej lub bardziej oczywiste figury smoków oraz wielkich czarodziejów - głównie Rosierów - na przestrzeni lat wywierających wpływ na kształt i siłę rezerwatu.
Wystrój tych sal jest do siebie podobny, wysokie, ciężkie biurka wykonane z rzeźbionego drewna zapewniają czarodziejom komfort, nie mniejszy, niż obite szkarłatnym atłasem krzesła. W kolejnych pokojach, podobnie jak wzdłuż korytarzu, wznoszą się wysokie regały przepełnione archiwami, dokumentami oraz smoczymi preparatami i grzecznościowymi podarkami zza granicy, zyskanymi na mocy międzynarodowej współpracy. Na ścianach porozwieszano obrazy będące głównie krajobrazami Kentu, w większości przedstawiające mniej lub bardziej oczywiste figury smoków oraz wielkich czarodziejów - głównie Rosierów - na przestrzeni lat wywierających wpływ na kształt i siłę rezerwatu.
Londyn w jej rękach, to o tym chciała teraz rozmawiać? Pamiętał uroczystość jak przez mgłę, ordery na jego piersi ściągały dumę na jego dom i dawały nadzieję na rozwianie wiecznie rozczarowanego grymasu ojca, czego jednak nigdy się już nie doczeka, bo ten umarł. Byłby z niego dumny, gdyby żył, czy wciąż powtarzałby: za mało?
- Nie - odpowiedział zdawkowo, nie miał pojęcia o tym, co wydarzy się w trakcie ceremonii. Akt własności ukrytej wyspy leżał gdzieś na biurku, zebrany z Wenus prosto tutaj, jeszcze nie przestudiowany dokładnie. Jego wzrok błądził tylko chwilę, szukając pergaminu, źrenice powróciły ku niej, gdy drwiący uśmiech zatańczył na jego ustach; gdy dostrzegł zmieszanie na jej twarzy roześmiał się w głos . - Z pospolitej kurwy do namiestniczki stolicy w ledwie kilka lat. Jakie to uczucie, moja słodka Czarna Orchideo? - Nie lubiła, kiedy ją tak nazywał. Już nie, nazwa kwiatu budziła wspomnienia dusznych komnat luksusowego zamtuza, ale nie powinna zapominać, że bez niego nie osiągnęłaby niczego. - Zastanawiałaś się kiedyś, jakby to było, wciąż klękać dzisiaj przed każdym, kto zabrzęczy sakiewką? - Drwina miała sprowadzić ją na ziemię, lecz kiedy wpatrywał się w nią roziskrzonym spojrzeniem nie myślał o Londynie, o jej tytule, ani o zaszczytach, myślał o minionej nocy; przymrużone leniwie oczy zdradzały zadowolenie z pieszczoty jej smukłej dłoni. Jeszcze nie myślał o tym, czy Evandra pożałuje minionej nocy. Jeszcze nie wiedział, jak niszczącą okaże się zazdrość jego kochanki. Rozstał się z nimi dopiero co, pozostawiając je z rana z miękkich pościelach i wciąż czuł na sobie ich zmieszany zapach, którego nie musiał ukrywać; euforia wciąż nie pozwalała mu skupić myśli. Nonszalancko poruszył kielichem z wodą, kiedy tylko go otrzymał, upijając łyk z naczynia. Daleki było od przyjęcia równie oficjalnego tonu co ona i chyba do potraktowania tematu w ogóle z powagą - też.
- Wstrzymaj konie, Deirdre. W kurwieniu się nie masz sobie równych, ale politykę zostaw mądrzejszym od siebie. Na dobry początek przestań zaczynać zdanie od a więc i odłóż pióro na trzy dni. To do ciebie będą pisać listy, nie ty do nich. Służysz mi, nie im. - Kimkolwiek byli oni, ciężko odłożył kielich na biurko, sięgając dłońmi jej kolan, skinięciem głowy nakazując jej usiąść na biurku głębiej. Pchnął jej kolana, chcąc ją do tego zmusić, gdyby sam gest pozostał dla niej niezrozumiały, po czym rozszerzył je przed sobą bezwstydnie i nagle, zadzierając materiał jej spódnicy. Dłonie leniwie z nagich kolan przesunęły się po wewnętrznej stronie posiniaczonych ud do bioder, rozsuwając przed sobą jej nogi. Twarzą niedbale odsunął na bok jej bieliznę, muskając jej ciało leniwym, spokojnym pocałunkiem. - Nie rób nic bez mojej wiedzy. To trudniejsze niż zadowalanie klientów w Wenus, a błędy znacznie trudniej naprawić - mruknął niedbale, między jednym pocałunkiem a drugim, coraz bardziej natarczywym. Wychwycenie znaczenia słów wymagało skupienia, nie mówił wyraźnie. Nie tym chciał się teraz zająć. Nie udzielało mu się jej zaaferowanie, myślami był wciąż przy minionych rozkoszach. - Chcę wiedzieć, kto do ciebie pisze i kiedy. Będę przeglądać twoją korespondencję... ale odsiej mniej istotne informacje. Nie mam czasu robić za ciebie wszystkiego - mówił machinalnie, bez zaangażowania, zepchnął dłońmi jej uda w tył, nie tracąc zainteresowania francuską pieszczotą. Jego pocałunki stawały się coraz silniejsze, lecz wciąż przerywane odpowiedziami na pytania pilnej uczennicy. Miała jeszcze czas na naukę, to nie było teraz ważne. - Jeśli pytasz, czy Crouchowie będą zadowoleni z tego, że hrabstwo zostało im odebrane - Ten sam drwiący uśmiech zatańczył na jego ustach, płynęła w nim krew Crouchów. W połowie, po kądzieli. - Zapewne nie będą. Od wieków walczą w nim o wpływy. Zabili moją siostrę, prawdopodobnie zapragną zabić też moje dzieci - Ich dzieci. Londyn należał do Deirdre, a pewnego dnia przejdzie w ręce Marcusa. Złamano status quo, mieli go dostać synowie Crouchów. To nic, pozostanie z ich krwią. Wsparte o blat biurka łokcie uniemożliwiły jej złączenie kolan, gdy gwałtownie zintensyfikował francuską pieszczotę, przerywając ją nagle nie mniej brutalnie. - Póki co skupisz się na tym, w czym jesteś dobra - mruknął, unosząc ku niej spojrzenie. Przez chwilę rozważał ściągnięcie jej na kolana, ale wciąż czuł wczorajsze zmęczenie. Dało się go poznać po ruchach ciała, po znużonym spojrzeniu, ale nie po rozmarzonych iskrach w źrenicach. - Spełnisz wszystkie moje pragnienia, oczywiście, że tak. Ale mam ich jeszcze dużo, Deirdre. Chcę usłyszeć tę etiudę jeszcze raz. To było dzieło sztuki, arcydzieło, a takie trudno jest zapomnieć. Pobudzają apetyt na więcej - wyznał, ze znacznie większym zapałem, niżeli wkładał w uprzednie słowa. Sięgnął jej znów, gwałtownie, rozpalony zapachem wspomnień, niewrażliwy na przywoływanie swojej żony w podobnej chwili. Dłonie oplotły się wokół ud, rozszerzając je mocniej, ale i przyciągając ją bliżej siebie i wyżej, skupiając się na własnej wygodzie - nieszczególnie dbając o jej równowagę - i szukając rytmu przyśpieszonego serca. Myślał o nich cały dzień. Pragnął ich cały dzień. - Tęskniłem - Też cały dzień, od brutalnie przerwanego poranka, który mógł być tak pięknym. Wargi zanurzyły się w niej, dotyk dłoni łapczywie ściskał uda, nieprzypadkowo napierając na jej bolesne sińce.
- Nie - odpowiedział zdawkowo, nie miał pojęcia o tym, co wydarzy się w trakcie ceremonii. Akt własności ukrytej wyspy leżał gdzieś na biurku, zebrany z Wenus prosto tutaj, jeszcze nie przestudiowany dokładnie. Jego wzrok błądził tylko chwilę, szukając pergaminu, źrenice powróciły ku niej, gdy drwiący uśmiech zatańczył na jego ustach; gdy dostrzegł zmieszanie na jej twarzy roześmiał się w głos . - Z pospolitej kurwy do namiestniczki stolicy w ledwie kilka lat. Jakie to uczucie, moja słodka Czarna Orchideo? - Nie lubiła, kiedy ją tak nazywał. Już nie, nazwa kwiatu budziła wspomnienia dusznych komnat luksusowego zamtuza, ale nie powinna zapominać, że bez niego nie osiągnęłaby niczego. - Zastanawiałaś się kiedyś, jakby to było, wciąż klękać dzisiaj przed każdym, kto zabrzęczy sakiewką? - Drwina miała sprowadzić ją na ziemię, lecz kiedy wpatrywał się w nią roziskrzonym spojrzeniem nie myślał o Londynie, o jej tytule, ani o zaszczytach, myślał o minionej nocy; przymrużone leniwie oczy zdradzały zadowolenie z pieszczoty jej smukłej dłoni. Jeszcze nie myślał o tym, czy Evandra pożałuje minionej nocy. Jeszcze nie wiedział, jak niszczącą okaże się zazdrość jego kochanki. Rozstał się z nimi dopiero co, pozostawiając je z rana z miękkich pościelach i wciąż czuł na sobie ich zmieszany zapach, którego nie musiał ukrywać; euforia wciąż nie pozwalała mu skupić myśli. Nonszalancko poruszył kielichem z wodą, kiedy tylko go otrzymał, upijając łyk z naczynia. Daleki było od przyjęcia równie oficjalnego tonu co ona i chyba do potraktowania tematu w ogóle z powagą - też.
- Wstrzymaj konie, Deirdre. W kurwieniu się nie masz sobie równych, ale politykę zostaw mądrzejszym od siebie. Na dobry początek przestań zaczynać zdanie od a więc i odłóż pióro na trzy dni. To do ciebie będą pisać listy, nie ty do nich. Służysz mi, nie im. - Kimkolwiek byli oni, ciężko odłożył kielich na biurko, sięgając dłońmi jej kolan, skinięciem głowy nakazując jej usiąść na biurku głębiej. Pchnął jej kolana, chcąc ją do tego zmusić, gdyby sam gest pozostał dla niej niezrozumiały, po czym rozszerzył je przed sobą bezwstydnie i nagle, zadzierając materiał jej spódnicy. Dłonie leniwie z nagich kolan przesunęły się po wewnętrznej stronie posiniaczonych ud do bioder, rozsuwając przed sobą jej nogi. Twarzą niedbale odsunął na bok jej bieliznę, muskając jej ciało leniwym, spokojnym pocałunkiem. - Nie rób nic bez mojej wiedzy. To trudniejsze niż zadowalanie klientów w Wenus, a błędy znacznie trudniej naprawić - mruknął niedbale, między jednym pocałunkiem a drugim, coraz bardziej natarczywym. Wychwycenie znaczenia słów wymagało skupienia, nie mówił wyraźnie. Nie tym chciał się teraz zająć. Nie udzielało mu się jej zaaferowanie, myślami był wciąż przy minionych rozkoszach. - Chcę wiedzieć, kto do ciebie pisze i kiedy. Będę przeglądać twoją korespondencję... ale odsiej mniej istotne informacje. Nie mam czasu robić za ciebie wszystkiego - mówił machinalnie, bez zaangażowania, zepchnął dłońmi jej uda w tył, nie tracąc zainteresowania francuską pieszczotą. Jego pocałunki stawały się coraz silniejsze, lecz wciąż przerywane odpowiedziami na pytania pilnej uczennicy. Miała jeszcze czas na naukę, to nie było teraz ważne. - Jeśli pytasz, czy Crouchowie będą zadowoleni z tego, że hrabstwo zostało im odebrane - Ten sam drwiący uśmiech zatańczył na jego ustach, płynęła w nim krew Crouchów. W połowie, po kądzieli. - Zapewne nie będą. Od wieków walczą w nim o wpływy. Zabili moją siostrę, prawdopodobnie zapragną zabić też moje dzieci - Ich dzieci. Londyn należał do Deirdre, a pewnego dnia przejdzie w ręce Marcusa. Złamano status quo, mieli go dostać synowie Crouchów. To nic, pozostanie z ich krwią. Wsparte o blat biurka łokcie uniemożliwiły jej złączenie kolan, gdy gwałtownie zintensyfikował francuską pieszczotę, przerywając ją nagle nie mniej brutalnie. - Póki co skupisz się na tym, w czym jesteś dobra - mruknął, unosząc ku niej spojrzenie. Przez chwilę rozważał ściągnięcie jej na kolana, ale wciąż czuł wczorajsze zmęczenie. Dało się go poznać po ruchach ciała, po znużonym spojrzeniu, ale nie po rozmarzonych iskrach w źrenicach. - Spełnisz wszystkie moje pragnienia, oczywiście, że tak. Ale mam ich jeszcze dużo, Deirdre. Chcę usłyszeć tę etiudę jeszcze raz. To było dzieło sztuki, arcydzieło, a takie trudno jest zapomnieć. Pobudzają apetyt na więcej - wyznał, ze znacznie większym zapałem, niżeli wkładał w uprzednie słowa. Sięgnął jej znów, gwałtownie, rozpalony zapachem wspomnień, niewrażliwy na przywoływanie swojej żony w podobnej chwili. Dłonie oplotły się wokół ud, rozszerzając je mocniej, ale i przyciągając ją bliżej siebie i wyżej, skupiając się na własnej wygodzie - nieszczególnie dbając o jej równowagę - i szukając rytmu przyśpieszonego serca. Myślał o nich cały dzień. Pragnął ich cały dzień. - Tęskniłem - Też cały dzień, od brutalnie przerwanego poranka, który mógł być tak pięknym. Wargi zanurzyły się w niej, dotyk dłoni łapczywie ściskał uda, nieprzypadkowo napierając na jej bolesne sińce.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Jakie to uczucie, Deirdre? Osiągnąć niemal wszystko - a mimo to zgadzać się, by mężczyzna, którego kochasz, upokarzał cię i ranił za każdym razem, gdy bywasz choć trochę szczęśliwa? Zadowolony uśmiech powoli spłynął z jej twarzy, a kąciki ust drgnęły nerwowo, przywołanie dawnego miana w tak brutalnym kontraście z obecną pozycją zabolało. Nie chciała pamiętać Czarnej Orchidei spowitej w cienką niczym pajęczyna koronkę, w warstwy tiulu, w jedwabie muskające nagą skórę. Niegdyś syciła się podziwem w oczach mężczyzn, nieopanowanym pożądaniem, jakie w nich wzbudzała, władzą nad ich rozkoszą i umysłem, teraz decydowała o sprawach większych, ważnych, wykraczających poza nieśmiałe marzenia spłacającej dług kurwy, próbującej odbudować poczucie własnej wartości okruchami z witrażu opętania, jaki budowano na ołtarzu najlepszej kapłanki miłości. Rosier uwielbiał jednak przypominać o tym, kim była, podcinając ledwie rozwinięte skrzydła. Dziś jednak rozpostarła je zbyt szeroko, by tak łatwo się poddać. Ciągle otumaniona triumfem, nasycona słodyczą rozkoszy dzielonej we troje, upojona trunkami i pięknem Evandry, spokojniej znosiła ostre komentarze Tristana. - Nie byłam pospolita, przecież wiesz. Nie miałeś lepszej ode mnie - zaprzeczyła miękko, starając się przywołać na twarzy ujmujący uśmiech. Z powodzeniem; kto wie, może nawet nie dostrzegł, jak zabolały ją te leniwie zadane pytania.- I nie, nie zastanawiałam się - dodała zdecydowanie, nie zastanawiała się nad tym, jakby to było, gdyby utknęła w Wenus na dobre; zapewne w końcu któryś z nienasyconych klientów - być może nawet sam Rosier, znała przecież jego preferencje - udusiłby ją w szale namiętności, płacąc później Borgii jej wagę w złocie. Dla Miu śmierć, dla niego przemiłe wspomnienie, że to on zakończył życie Czarnej Orchidei i jako ostatni opuścił łoże królowej miłosnych igraszek. Dlaczego miałaby zastanawiać się nad czymś, co się nigdy nie wydarzy? Nie była już tamtą czarownicą. - Nie ma sensu rozpamiętywać przeszłości. Jest zamknięta, sam pogrzebałeś tamtą dziewczynę. Nie ma już Miu. Dałeś mi nowe życie i zamierzam wykorzystać je jak najlepiej, dla nas. I dla sprawy, w jaką wierzymy - kontynuowała cicho, dalej oficjalnie i opanowanie, choć na wpół kpiący i na wpół prowokujący uśmieszek Tristana coraz mocniej ją dekoncentrował. Utrudniał zaklinanie rzeczywistości, z frustrującą gracją wirując słowami wokół bolesnego tematu Wenus. Powracał do niego notorycznie, lecz kolejne werbalne uderzenia rozmywały się w niespodziewanej pieszczocie ciepłch dłoni, sunących po jej udach.
Posłusznie przesunęła się w tył blatu biurka, nie opierała się, gdy rozchylał jej nogi, tu była przecież posłuszną lalką, nie do końca rozumiejącą jeszcze nowy tytuł ozłacający jej nazwisko. - Słyszałam, że politycy to po prostu gorzej ubrane prostytutki, więc uważam się za odpowiednio wykwalifikowaną - weszła mu w słowo gładko, chciała kontynuować werbalną zabawę, może zaznaczyć, że czuje się raniona, może uciec od krzywdy naiwnie obracając jego bezpardonowe obelgi w sugestie pełne uznania, lecz nie zdążyła wypowiedzieć nawet jednego słowa więcej. Muśnięcie gorącego oddechu na wrażliwej skórze ud sprawiło, że zesztywniała, mocno zaciskając palce na krawędzi blatu. Jeśli otrzymanie tytułu namiestniczki było dla niej zaskoczeniem, a przypięcie do piersi Orderu Merlina Pierwszej Klasy czystym szokiem, to żadna z tych niespodzianek nie równała się tej dziejącej się w zaciszu kancelarii. Tristan nigdy wcześniej nie pieścił jej w ten sposób, nie zbliżył się do niej tak czule, z niemal pozbawioną egoizmu pasją skupioną tylko na jej rozkoszy. Zakręciło się jej w głowie, wstrzymywała powietrze, dopiero po chwili wypuszczając je z cichym, niemalże wstydliwym jękiem. Coś mówił, o błędach, o korespondencji, o informacjach; przestrzegał i karcił, lecz słowa Rosiera przemykały gdzieś ponad jej zrozumieniem, liczyła się tylko przyjemność, mocna, nieprzewidywalna, dawkowana coraz żarliwiej. Zagryzła wargi, by nie krzyknąć, gdy wzmocnił pieszczotę, paznokcie zazgrzytały o drewniany blat, gdy przesunęła dłonie do tyłu, wyginając ciało tak, by być bliżej niego, by nie przestawał, by biodra ciągle napotykały wilgotną rozkosz, by uniesienie trwało dłużej. Jakże łatwo zapomniała o jakichkolwiek troskach, o Crouchach czyhających na jej pozycję i ich dzieci, o zdenerwowaniu, o lęku; Rosier mógłby mówić teraz o najokrutniejszych doświadczeniach, ba, mógłby deklamować peany pochwalne na cześć swojej żony lub każdej innej kobiety na świecie, a Deirdre nie czułaby nawet odrobiny bólu czy zazdrości, bo był tutaj z nią. I dla niej, po raz pierwszy, spełniając nawet niewyartykułowane marzenia. Zaakceptował ją, przyjął; ciągle bała się, że budzi w nim obrzydzenie, lecz to, czym ją teraz obdarował, udowadniało, że tak już nie było. Że stała się ważna, warta, bliska. Nie przez otrzymane zaszczyty i ordery, a przez to, że pozwoliła sobie na bliskość z Evandrą.
Czy tylko w tym była dobra? W zaspokajaniu jego marzeń, nawet kosztem poczucia własnej wartości? I czy tylko jego zadowolenie mogło ją szczerze uszczęśliwić? Nobilitacje, odznaczenia, chwała i władza; tak, otrzymała je wszystkie wczorajszego wieczoru, ale to zachwyt w ciemnych oczach Tristana, gdy obserwował ich pocałunek, zapamiętała z poprzedniej nocy najwyraźniej. I to nagroda od niego - a raczej jej druga część, osobista, kameralna, pełna niespodziewanej namiętności - przyniosła prawdziwe ukojenie. Manipulował nią, oczywiście, że tak, pieścił i karcił, ofiarowywał rozkosz pod jasno zwerbalizowanym warunkiem, wypowiedzianym niczym rozkaz, a nie życzenie. Chciał słyszeć etiudę dwóch sprzeczności, chciał mieć je obie, wbrew moralności, wbrew światu, wbrew rozsądkowi, a Deirdre była gotowa na wiele więcej, byleby uzyskać aprobatę Rosiera. Bliskość z najpiękniejszą kobietą świata, intrygującą, bystrą, zaskakującą bystrą była niską cenę za poczucie szczęścia. Obezwładniajacego ją w tej krótkiej chwili oślepiającej rozkoszy, gdy na wpół przytomna półleżała wśród dokumentów, wiecznych piór i pieczęci. Oddychała płytko i szybko, a po czerwonych policzkach płynęły łzy. Wstrzymywanego krzyku, szczęścia, spełnienia - i bólu, promieniującego z fioletowych śladów na udach. Otarła łzy wierzchem drżącej dłoni, unosząc się na łokciach, rozczochrana, zarumieniona tak, jak jeszcze nigdy wcześniej, nie ośmieliwszy się spojrzeć mu w oczy. Nie musiała, nie musiała też nic mówić, jej zachowanie - pełne wdzięczności i oddania - zdradzało więcej niżby chciała. Zwinnie zsunęła się z biurka wprost na kolana mężczyzny, obejmując go udami, ramionami, całym ciałem przylegając do niego, wtulona tak, jak jeszcze nigdy; jak stęsknione dziecko, w końcu odnajdujące bezpieczną przystań. Ciągle drżące palce przeczesały pieszczotliwie jego włosy, zanim ujęła w dłonie jego twarz, całując go. Głęboko, ale delikatnie, nieznośnie wręcz powoli, smakując swojej przyjemności. - Usłyszysz - szepnęła tylko między pocałunkami; etiudę dwóch serc, dwóch ciał, dwóch biegunów. Rozczulona i wzruszona, gotowa była obiecać mu dziś wszystko. - Ja tęsknię. Cały czas. Każdego wieczoru, gdy zasypiam sama w Białej Willi. Gdy widzę cię w Fantasmagorii. Gdy mijamy się na bankietach, a ja nie mogę cię dotknąć - kontynuowała cicho, całując jego powieki, skronie, policzki, krawędź żuchwy; pierwsza taka oznaka niewinnej niemal czułości i oddania od dawna. Nie drapieżna, nie wygłodniała, a pełna bliskości. I świadoma, że tęsknota ta tylko się pogłębi. - Pomożesz mi? Sprostać temu wyzwaniu? - poprosiła niemal bezgłośnie, muskając wargami kącik jego ust; mówiła o Londynie, o pragnieniu, o ich nowej relacji; o kolejnym etapie nowego życia, który otwierał się przed nią morzem możliwości i niebezpieczeństw jednocześnie.
Posłusznie przesunęła się w tył blatu biurka, nie opierała się, gdy rozchylał jej nogi, tu była przecież posłuszną lalką, nie do końca rozumiejącą jeszcze nowy tytuł ozłacający jej nazwisko. - Słyszałam, że politycy to po prostu gorzej ubrane prostytutki, więc uważam się za odpowiednio wykwalifikowaną - weszła mu w słowo gładko, chciała kontynuować werbalną zabawę, może zaznaczyć, że czuje się raniona, może uciec od krzywdy naiwnie obracając jego bezpardonowe obelgi w sugestie pełne uznania, lecz nie zdążyła wypowiedzieć nawet jednego słowa więcej. Muśnięcie gorącego oddechu na wrażliwej skórze ud sprawiło, że zesztywniała, mocno zaciskając palce na krawędzi blatu. Jeśli otrzymanie tytułu namiestniczki było dla niej zaskoczeniem, a przypięcie do piersi Orderu Merlina Pierwszej Klasy czystym szokiem, to żadna z tych niespodzianek nie równała się tej dziejącej się w zaciszu kancelarii. Tristan nigdy wcześniej nie pieścił jej w ten sposób, nie zbliżył się do niej tak czule, z niemal pozbawioną egoizmu pasją skupioną tylko na jej rozkoszy. Zakręciło się jej w głowie, wstrzymywała powietrze, dopiero po chwili wypuszczając je z cichym, niemalże wstydliwym jękiem. Coś mówił, o błędach, o korespondencji, o informacjach; przestrzegał i karcił, lecz słowa Rosiera przemykały gdzieś ponad jej zrozumieniem, liczyła się tylko przyjemność, mocna, nieprzewidywalna, dawkowana coraz żarliwiej. Zagryzła wargi, by nie krzyknąć, gdy wzmocnił pieszczotę, paznokcie zazgrzytały o drewniany blat, gdy przesunęła dłonie do tyłu, wyginając ciało tak, by być bliżej niego, by nie przestawał, by biodra ciągle napotykały wilgotną rozkosz, by uniesienie trwało dłużej. Jakże łatwo zapomniała o jakichkolwiek troskach, o Crouchach czyhających na jej pozycję i ich dzieci, o zdenerwowaniu, o lęku; Rosier mógłby mówić teraz o najokrutniejszych doświadczeniach, ba, mógłby deklamować peany pochwalne na cześć swojej żony lub każdej innej kobiety na świecie, a Deirdre nie czułaby nawet odrobiny bólu czy zazdrości, bo był tutaj z nią. I dla niej, po raz pierwszy, spełniając nawet niewyartykułowane marzenia. Zaakceptował ją, przyjął; ciągle bała się, że budzi w nim obrzydzenie, lecz to, czym ją teraz obdarował, udowadniało, że tak już nie było. Że stała się ważna, warta, bliska. Nie przez otrzymane zaszczyty i ordery, a przez to, że pozwoliła sobie na bliskość z Evandrą.
Czy tylko w tym była dobra? W zaspokajaniu jego marzeń, nawet kosztem poczucia własnej wartości? I czy tylko jego zadowolenie mogło ją szczerze uszczęśliwić? Nobilitacje, odznaczenia, chwała i władza; tak, otrzymała je wszystkie wczorajszego wieczoru, ale to zachwyt w ciemnych oczach Tristana, gdy obserwował ich pocałunek, zapamiętała z poprzedniej nocy najwyraźniej. I to nagroda od niego - a raczej jej druga część, osobista, kameralna, pełna niespodziewanej namiętności - przyniosła prawdziwe ukojenie. Manipulował nią, oczywiście, że tak, pieścił i karcił, ofiarowywał rozkosz pod jasno zwerbalizowanym warunkiem, wypowiedzianym niczym rozkaz, a nie życzenie. Chciał słyszeć etiudę dwóch sprzeczności, chciał mieć je obie, wbrew moralności, wbrew światu, wbrew rozsądkowi, a Deirdre była gotowa na wiele więcej, byleby uzyskać aprobatę Rosiera. Bliskość z najpiękniejszą kobietą świata, intrygującą, bystrą, zaskakującą bystrą była niską cenę za poczucie szczęścia. Obezwładniajacego ją w tej krótkiej chwili oślepiającej rozkoszy, gdy na wpół przytomna półleżała wśród dokumentów, wiecznych piór i pieczęci. Oddychała płytko i szybko, a po czerwonych policzkach płynęły łzy. Wstrzymywanego krzyku, szczęścia, spełnienia - i bólu, promieniującego z fioletowych śladów na udach. Otarła łzy wierzchem drżącej dłoni, unosząc się na łokciach, rozczochrana, zarumieniona tak, jak jeszcze nigdy wcześniej, nie ośmieliwszy się spojrzeć mu w oczy. Nie musiała, nie musiała też nic mówić, jej zachowanie - pełne wdzięczności i oddania - zdradzało więcej niżby chciała. Zwinnie zsunęła się z biurka wprost na kolana mężczyzny, obejmując go udami, ramionami, całym ciałem przylegając do niego, wtulona tak, jak jeszcze nigdy; jak stęsknione dziecko, w końcu odnajdujące bezpieczną przystań. Ciągle drżące palce przeczesały pieszczotliwie jego włosy, zanim ujęła w dłonie jego twarz, całując go. Głęboko, ale delikatnie, nieznośnie wręcz powoli, smakując swojej przyjemności. - Usłyszysz - szepnęła tylko między pocałunkami; etiudę dwóch serc, dwóch ciał, dwóch biegunów. Rozczulona i wzruszona, gotowa była obiecać mu dziś wszystko. - Ja tęsknię. Cały czas. Każdego wieczoru, gdy zasypiam sama w Białej Willi. Gdy widzę cię w Fantasmagorii. Gdy mijamy się na bankietach, a ja nie mogę cię dotknąć - kontynuowała cicho, całując jego powieki, skronie, policzki, krawędź żuchwy; pierwsza taka oznaka niewinnej niemal czułości i oddania od dawna. Nie drapieżna, nie wygłodniała, a pełna bliskości. I świadoma, że tęsknota ta tylko się pogłębi. - Pomożesz mi? Sprostać temu wyzwaniu? - poprosiła niemal bezgłośnie, muskając wargami kącik jego ust; mówiła o Londynie, o pragnieniu, o ich nowej relacji; o kolejnym etapie nowego życia, który otwierał się przed nią morzem możliwości i niebezpieczeństw jednocześnie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Bezgłośnie wypuścił z ust powietrze w sadystycznym rozbawieniu, kiedy sprostowała jego słowa; szeroki uśmiech rozświetlił jego twarz, kiedy sięgał dłonią jej twarzy, wsuwając kciuk pod żuchwę, wpierw wygiął jej głowę do góry, jakby chciał obejrzeć ją pod innym kątem, potem dopiero ku sobie, szukając spojrzenia jej ciemnych oczu. Pokręcił głową, przyznając jej rację. W londyńskiej świątyni miłości nie było drugiej takiej jak ona, dlatego zawsze płacił za nią, jej czas, jej pocałunki, jej szepty i jej ciało. Robił z nią, co chciał, z biegiem lat dostrzegając, że nie wszystko kupić się dało - bo z biegiem lat pieniądz stał się tylko jednym ze spoiw jej ciężkiego łańcucha. Dłoń przemknęła z twarzy na krtań, opuszek palca błądził po jej szyi, szukając uwypuklenia grdyki. Życie było zaskakujące kruche, tak kontrastowe wobec siły, którą jednocześnie symbolizowało. Jej uśmiech powstrzymał dalsze bolesne słowa, a przecież chciał przypomnieć jej o losie Very, innego pięknego kwiatu Wenus, który złożył w ofierze, gdy Czarny Pan wystawił go na próbę. Dał upust najmroczniejszym żądzom, a zniknięcie pięknej kurtyzany nikogo dziś nie zajmuje. Milczenie nie kosztowało dużo. Kruche i tanie jest ludzkie życie. Znaczenie miały czyny nielicznych, predysponowanych do czynów wielkich.
- Zawsze już będziesz Miu, moja słodka. Blizny na ciele szarzeją i bledną, ale nie znikają. To część ciebie, bez której nie byłabyś tu, gdzie jesteś. Bez której nie byłabyś przy mnie. - I o tym też nie wolno było jej zapominać. Miał względem niej oczekiwania, które nie uległy zmianie, nie zamierzał zapominać o Miu, od której niezmiennie oczekiwał oddania. - Bez której nie byłabyś sobą - I nie chciał jej innej. Przypominały o tym jego gesty, pieszczoty, które z każdym kolejnym oddechem wydawały się coraz bardziej łapczywe, a wkrótce jej sprzeciw ucichł, gdzieś między jednym jęknięciem a drugim. O bezgłośnym śmiechu mogło świadczyć tylko wydychane przez niego powietrze, nie wszedł w polemikę jej słowy, pozwalając jej w nie uwierzyć. Politycy niewiele różnili się od prostytutek, ale tylko ci spróchniali zepsuciem. Pozbawieni ideałów, mocy sprawczej, sprzedawczyki gotowi oddać ich świat za garść sykli; był spadkobiercą rodowej fortuny, gdy myślał o architekturze nowego budowanego przez nich świata, nie myślał o pieniądzach. Nie o nie chodziło, a o nowy wspaniały świat. Wiedział, że Deirdre nie zrobi nic głupiego, póki nie wymknie się spod jego kontroli - a dopuścić do tego nie zamierzał. Dłoń powróciła ku jej krtani, wyciągnięta pomimo jej wygiętego w łuk ciała, zaciskając się na jej szyi mocniej, z zamiarem odebrania jej tchu; lubił, słyszeć jej krzyk, ale tutaj przecież nie mogła krzyczeć. Wspomnienie wczorajszego wieczoru niosło coś niespodziewanego, mrowienie skóry, słodki prąd przemykający przez żołądek, nieskończone pragnienie rozkoszy. Wymykało się z ram tego, co znał i tego, co kochał, a przecież niewiele było już w stanie go zaskoczyć. Nie były po prostu dwiema kobietami, były dwiema, których pragnął tak ciałem, jak sercem, dopiero minionej nocy zdając sobie sprawę z tego, że to łaknienie mogło okazać się silniejszym jeszcze żywiołem, żywiołem gwałtowności dzisiejszej pieszczoty. Otarł usta o jej udo, żegnając je ostatnimi pocałunkami, nim Deirdre znalazła się w jego ramionach; pozwalając jej się w nich ukryć. Objął ją z zaborczością, serce biło obok serca, wkrótce dłoń zsunęła się z jej pleców, niżej, łapczywie obejmując jej ciało. Oddał jej pocałunek, równie delikatnie, jego ciało wciąż było znużone nocą, przybierając jednak na głębi z chwilą krótkiej obietnicy. Dłoń przez materiał sukni gładziła skórę jej pośladka, coraz intensywniej, usta błąkały się w jej włosach na oślep, podążając za jej niewinnymi pieszczotami. To te słowa, szczere i rozpaczliwie, były najsilniejszym i najcięższym ogniwem wspomnianego łańcucha. Miłość była słabością, lecz życie bez słabości zdawało się tylko pustą i nudną egzystencją. Zawsze pragnął czerpać z życia garściami i nigdy nie interesowało go, czy wydrze przy tym własne garści z rąk postronnych.
- Jestem przy tobie cały czas - odparł szeptem. - Dotykam cię myślą, gdy nie mogę gestem, biorę cię we snach, gdy nie mogę na jawie. Widzę cię nagą przez materiał sukni, bo znam każdy fragment twojej poranionej skóry, to ja uszyłem ją na nowo - mówił gładko, z poruszoną siłą głosu, jakby mówił też szczerze. Jego pragnienie było szczere, jednak słowa miały paść na grunt, który bezwstydnie przed nim właśnie odsłoniła, zakleszczając spoiwa trwalej. - Gdy otula mnie cisza, słyszę twój krzyk - pełen bólu - W winie szukam smaku twoich ust. To nie musi tak wyglądać - Nie musisz zasypiać sama. Nie miał jeszcze czasu pomówić z Evandrą, czy gdy z jej ciała uleci alkohol, czy wtedy nie zniknie z jej oczu zachwyt minioną nocą? - Już nie - dodał, w zamyśleniu składając pocałunek na jej czole. Kątem oka wychwycił wskazówkę zegara, zbliżała się do umówionej pory. - Nigdy cię nie zawiodłem. Zawsze przy tobie jestem - odparł na jej słowa, choć i to nie było prawdą. Wciąż gładząca jej ciało dłoń zacisnęła się w silniejszym uścisku, uderzył ją parę razy, jakby dziękował klaczy za wspólną przeprawę. - Uczesz się - rzucił krótko. - Zaraz mam spotkanie, przygotuj nam wodę. - Bo przy nim jej rola nie miała ulec zmianie.
- Zawsze już będziesz Miu, moja słodka. Blizny na ciele szarzeją i bledną, ale nie znikają. To część ciebie, bez której nie byłabyś tu, gdzie jesteś. Bez której nie byłabyś przy mnie. - I o tym też nie wolno było jej zapominać. Miał względem niej oczekiwania, które nie uległy zmianie, nie zamierzał zapominać o Miu, od której niezmiennie oczekiwał oddania. - Bez której nie byłabyś sobą - I nie chciał jej innej. Przypominały o tym jego gesty, pieszczoty, które z każdym kolejnym oddechem wydawały się coraz bardziej łapczywe, a wkrótce jej sprzeciw ucichł, gdzieś między jednym jęknięciem a drugim. O bezgłośnym śmiechu mogło świadczyć tylko wydychane przez niego powietrze, nie wszedł w polemikę jej słowy, pozwalając jej w nie uwierzyć. Politycy niewiele różnili się od prostytutek, ale tylko ci spróchniali zepsuciem. Pozbawieni ideałów, mocy sprawczej, sprzedawczyki gotowi oddać ich świat za garść sykli; był spadkobiercą rodowej fortuny, gdy myślał o architekturze nowego budowanego przez nich świata, nie myślał o pieniądzach. Nie o nie chodziło, a o nowy wspaniały świat. Wiedział, że Deirdre nie zrobi nic głupiego, póki nie wymknie się spod jego kontroli - a dopuścić do tego nie zamierzał. Dłoń powróciła ku jej krtani, wyciągnięta pomimo jej wygiętego w łuk ciała, zaciskając się na jej szyi mocniej, z zamiarem odebrania jej tchu; lubił, słyszeć jej krzyk, ale tutaj przecież nie mogła krzyczeć. Wspomnienie wczorajszego wieczoru niosło coś niespodziewanego, mrowienie skóry, słodki prąd przemykający przez żołądek, nieskończone pragnienie rozkoszy. Wymykało się z ram tego, co znał i tego, co kochał, a przecież niewiele było już w stanie go zaskoczyć. Nie były po prostu dwiema kobietami, były dwiema, których pragnął tak ciałem, jak sercem, dopiero minionej nocy zdając sobie sprawę z tego, że to łaknienie mogło okazać się silniejszym jeszcze żywiołem, żywiołem gwałtowności dzisiejszej pieszczoty. Otarł usta o jej udo, żegnając je ostatnimi pocałunkami, nim Deirdre znalazła się w jego ramionach; pozwalając jej się w nich ukryć. Objął ją z zaborczością, serce biło obok serca, wkrótce dłoń zsunęła się z jej pleców, niżej, łapczywie obejmując jej ciało. Oddał jej pocałunek, równie delikatnie, jego ciało wciąż było znużone nocą, przybierając jednak na głębi z chwilą krótkiej obietnicy. Dłoń przez materiał sukni gładziła skórę jej pośladka, coraz intensywniej, usta błąkały się w jej włosach na oślep, podążając za jej niewinnymi pieszczotami. To te słowa, szczere i rozpaczliwie, były najsilniejszym i najcięższym ogniwem wspomnianego łańcucha. Miłość była słabością, lecz życie bez słabości zdawało się tylko pustą i nudną egzystencją. Zawsze pragnął czerpać z życia garściami i nigdy nie interesowało go, czy wydrze przy tym własne garści z rąk postronnych.
- Jestem przy tobie cały czas - odparł szeptem. - Dotykam cię myślą, gdy nie mogę gestem, biorę cię we snach, gdy nie mogę na jawie. Widzę cię nagą przez materiał sukni, bo znam każdy fragment twojej poranionej skóry, to ja uszyłem ją na nowo - mówił gładko, z poruszoną siłą głosu, jakby mówił też szczerze. Jego pragnienie było szczere, jednak słowa miały paść na grunt, który bezwstydnie przed nim właśnie odsłoniła, zakleszczając spoiwa trwalej. - Gdy otula mnie cisza, słyszę twój krzyk - pełen bólu - W winie szukam smaku twoich ust. To nie musi tak wyglądać - Nie musisz zasypiać sama. Nie miał jeszcze czasu pomówić z Evandrą, czy gdy z jej ciała uleci alkohol, czy wtedy nie zniknie z jej oczu zachwyt minioną nocą? - Już nie - dodał, w zamyśleniu składając pocałunek na jej czole. Kątem oka wychwycił wskazówkę zegara, zbliżała się do umówionej pory. - Nigdy cię nie zawiodłem. Zawsze przy tobie jestem - odparł na jej słowa, choć i to nie było prawdą. Wciąż gładząca jej ciało dłoń zacisnęła się w silniejszym uścisku, uderzył ją parę razy, jakby dziękował klaczy za wspólną przeprawę. - Uczesz się - rzucił krótko. - Zaraz mam spotkanie, przygotuj nam wodę. - Bo przy nim jej rola nie miała ulec zmianie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Lubiła, gdy odbierał jej dech. Nigdy by się do tego nie przyznała, nawet przed samą sobą, lecz nie potrafiła już reagować normalnie na ciężar dłoni spoczywającej na delikatnej skórze szyi. Kiedyś ten zaborczy gest wywoływał z trudem tłumioną panikę, doskonale pamiętała przestrogi starszych kurtyzan, nakazujących czujność podczas tego typu zabaw: zbyt wiele dobrze zapowiadających się kurew odeszło w niepamięć, pozwalając gościom Wenus na zbyt wiele. Odpowiedzialność za podobne problemy spadała oczywiście na nie, same były sobie winne - bzdury, opowiadane przez właściciela, wierzącego, że kapłanki jego świątyni miłości mogły pozwolić sobie na hardą odmowę. Miały takie prawo, oczywiście, że tak, niektóre nawet z niego korzystały, ale nie Miu. Słynęła przecież z niemoralnie pojmowanej ambcji, z masochistyczniej nieustępliwości, z zwinnego przekraczania granic; ból obsypany złotem smakował mniej gorzko, lecz jego prawdziwie rozkoszną woń poznała dopiero przy Tristanie. Historia zataczała koło, znów czuła przeszywający ją cień prymitywnego strachu o niemożliwość zaczerpnięcia kolejnego oddechu, lecz przecież mu ufała - ufała, że po drugiej stronie lęku znajdzie tylko przyjemność, że nawet największe cierpienie się opłaci, że pot, krew i łzy ułatwią triumfalny pochód po wielkość. Teraz o niej nie myślała, pierwszy raz od dawna; nie skupiała się na celebracji potęgi, na planach, na perspektywach, sprowadzona ponownie tylko do roli ciała. I wcale jej to nie przeszkadzało, potrzebowała takiego oczyszczenia, wyprania z jakichkolwiek myśli, wspomnień i postanowień, sprowadzenia do zwierzęcych instynktów, którym dała się porwać, otumaniona skrajną bliskością.
Tak niewiele było trzeba, by zapomniała o wzniesionych w chwilach buntowniczej świadomości murach, o granicach własnej wartości, których przysięgała bronić niezależnie od wszystkiego. Chciała odciąć się od Miu, pogrzebać ją na zawsze, spopielić skąpaną w upokorzeniach przeszłość, lecz wszystkie te postanowienia rozprysły się w drobny mak w momencie, w którym Tristan obdarzył ją tak intymną czułością. Potrafiła już obronić się przed jego ciosami, przed ostrymi słowami i naganami, zahartowała się i potrafiła unieść wyżej brodę, domagając się szacunku, lecz Rosier - świadomie czy nie, nieistotne - zmieniał taktykę, wytrącając z ręki nowo wykuty oręż. Pozostawała bezbronna wobec jego hojnych pieszczot i zapewnień, garnąc się do niego niczym oswobodzone z łańcucha szczenię, nieświadome, że pozostaje na jeszcze trwalszej uwięzi.
Gdy wtulała się w niego, jej uda ciągle drżały a serce biło w nierównym rytmie, uniemożliwiając zebranie myśli. Zapomniała o tym, co mówił przed chwilą, brutalnie naznaczając ją ponownie szkarłatną literą, obarczając dziwkarskim brzemieniem, niemożliwym do zdjęcia; zapomniała o jego żonie, którą chciała widzieć zarazem nagą i martwą; zapomniała o złocie orderów i związanym z nim lęku - i dopiero zupełnie nie myśląc, choć na krótki moment, poczuła się naiwnie szczęśliwa. Tuliła się do niego, wsuwała pod dłonie i pocałunki, pozwalając sobie na ckliwą słabość, na cieszenie się każdym gestem, zaskakująco zmysłowym, blednącym jednak wobec siły pieszczotliwych słów. Wyznania, którego się nie spodziewała, ale którego rozpaczliwie potrzebowała. Całe to spotkanie było nowym fundamentem, zbudowanym na niemoralnych oparach wczorajszego triumfu. A potrójne zwycięstwo miało odurzający smak. Ułatwiający wiarę w to, co zbyt piękne.
- Nie musi? - powtórzyła niczym echo; nie śmiała dopytywać, co dokładniej miał na myśli. Wierzyła mu, tak, jak zaufała mu, gdy obiecywał jej różaną koronę, ślepa na dowody jego okrucieństwa. Zawiódł ją, oczywiście, że tak. Zdradził. Wzgardził. Upokorzył. Pozostawił samą i przerażoną. A mimo to - znów przy nim była, znów spijała z jego ust kolejne zapewnienia, tak, jakby przed kwadransem nie wypluwał z nich poniżających komentarzy, spychających ją ponownie do roli kurewki, stworzonej do usługiwania mu. To się nie liczyło, nie miał tego na myśli, zresztą, może źle go zrozumiała - okłamywała samą siebie, nie chcąc go stracić. I nie chcąc się od niego odsuwać nawet na milimetr, łasa dalszych pocałunków i pieszczot, nawet tych mocniejszych, pozostawiających na pośladkach zaczerwienione pieczęcie. Wydała koci, niezadowolony pomruk, kiedy wspomniał o spotkaniu, po czym przesunęła ustami wzdłuż jego szyi i żuchwy, zanim pocałowała go w usta ostatni raz, z żalem żegnając się z niewyczuwalnym już posmakiem własnej przyjemności. Powoli przygryzła jego dolną wargę, po czym zwinnie wwstała z jego kolan, poprawiając obkręconą wokół bioder suknię. Zerknęła na niego znad ramienia, a to spojrzenie mówiło więcej od jakichkolwiek wyznań, od szeptów pełnych tęsknot, pragnień - i złudzeń, jakimi się żywiła. - Co powinnam teraz zrobić? - spytała nieco nieprzytomnie tuż po jego poleceniach, dalej zbyt poruszona tym, co właśnie się wydarzyło, by poczuć upokorzenie krótkimi dyrektywami, ustawiającymi ją w roli byle sekretarki czy kelnerki. Ruszyła w stronę barku i ozdobnego stolika, chcąc spełnić powierzone jej zadanie, myślami będąc dalej - pytała przecież nie o wybór szklanek, a o to, co jako namiestniczka powinna uczynić w pierwszym dniu swego nowego życia. - Odwiedzisz mnie wieczorem? - dodała jeszcze ciszej, z łatwo wykrywalną pod pozornym spokojem nadzieją. Pomimo zmęczenia, miała apetyt na więcej. Jego bliskości, a przede wszystkim jego słów, umacniających ją i wskazujących odpowiednią drogę.
Tak niewiele było trzeba, by zapomniała o wzniesionych w chwilach buntowniczej świadomości murach, o granicach własnej wartości, których przysięgała bronić niezależnie od wszystkiego. Chciała odciąć się od Miu, pogrzebać ją na zawsze, spopielić skąpaną w upokorzeniach przeszłość, lecz wszystkie te postanowienia rozprysły się w drobny mak w momencie, w którym Tristan obdarzył ją tak intymną czułością. Potrafiła już obronić się przed jego ciosami, przed ostrymi słowami i naganami, zahartowała się i potrafiła unieść wyżej brodę, domagając się szacunku, lecz Rosier - świadomie czy nie, nieistotne - zmieniał taktykę, wytrącając z ręki nowo wykuty oręż. Pozostawała bezbronna wobec jego hojnych pieszczot i zapewnień, garnąc się do niego niczym oswobodzone z łańcucha szczenię, nieświadome, że pozostaje na jeszcze trwalszej uwięzi.
Gdy wtulała się w niego, jej uda ciągle drżały a serce biło w nierównym rytmie, uniemożliwiając zebranie myśli. Zapomniała o tym, co mówił przed chwilą, brutalnie naznaczając ją ponownie szkarłatną literą, obarczając dziwkarskim brzemieniem, niemożliwym do zdjęcia; zapomniała o jego żonie, którą chciała widzieć zarazem nagą i martwą; zapomniała o złocie orderów i związanym z nim lęku - i dopiero zupełnie nie myśląc, choć na krótki moment, poczuła się naiwnie szczęśliwa. Tuliła się do niego, wsuwała pod dłonie i pocałunki, pozwalając sobie na ckliwą słabość, na cieszenie się każdym gestem, zaskakująco zmysłowym, blednącym jednak wobec siły pieszczotliwych słów. Wyznania, którego się nie spodziewała, ale którego rozpaczliwie potrzebowała. Całe to spotkanie było nowym fundamentem, zbudowanym na niemoralnych oparach wczorajszego triumfu. A potrójne zwycięstwo miało odurzający smak. Ułatwiający wiarę w to, co zbyt piękne.
- Nie musi? - powtórzyła niczym echo; nie śmiała dopytywać, co dokładniej miał na myśli. Wierzyła mu, tak, jak zaufała mu, gdy obiecywał jej różaną koronę, ślepa na dowody jego okrucieństwa. Zawiódł ją, oczywiście, że tak. Zdradził. Wzgardził. Upokorzył. Pozostawił samą i przerażoną. A mimo to - znów przy nim była, znów spijała z jego ust kolejne zapewnienia, tak, jakby przed kwadransem nie wypluwał z nich poniżających komentarzy, spychających ją ponownie do roli kurewki, stworzonej do usługiwania mu. To się nie liczyło, nie miał tego na myśli, zresztą, może źle go zrozumiała - okłamywała samą siebie, nie chcąc go stracić. I nie chcąc się od niego odsuwać nawet na milimetr, łasa dalszych pocałunków i pieszczot, nawet tych mocniejszych, pozostawiających na pośladkach zaczerwienione pieczęcie. Wydała koci, niezadowolony pomruk, kiedy wspomniał o spotkaniu, po czym przesunęła ustami wzdłuż jego szyi i żuchwy, zanim pocałowała go w usta ostatni raz, z żalem żegnając się z niewyczuwalnym już posmakiem własnej przyjemności. Powoli przygryzła jego dolną wargę, po czym zwinnie wwstała z jego kolan, poprawiając obkręconą wokół bioder suknię. Zerknęła na niego znad ramienia, a to spojrzenie mówiło więcej od jakichkolwiek wyznań, od szeptów pełnych tęsknot, pragnień - i złudzeń, jakimi się żywiła. - Co powinnam teraz zrobić? - spytała nieco nieprzytomnie tuż po jego poleceniach, dalej zbyt poruszona tym, co właśnie się wydarzyło, by poczuć upokorzenie krótkimi dyrektywami, ustawiającymi ją w roli byle sekretarki czy kelnerki. Ruszyła w stronę barku i ozdobnego stolika, chcąc spełnić powierzone jej zadanie, myślami będąc dalej - pytała przecież nie o wybór szklanek, a o to, co jako namiestniczka powinna uczynić w pierwszym dniu swego nowego życia. - Odwiedzisz mnie wieczorem? - dodała jeszcze ciszej, z łatwo wykrywalną pod pozornym spokojem nadzieją. Pomimo zmęczenia, miała apetyt na więcej. Jego bliskości, a przede wszystkim jego słów, umacniających ją i wskazujących odpowiednią drogę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pokręcił głową, nie, Deirdre, nie musi. Mogli porzucić przynajmniej część tych zmartwień, wracając do czasu, który spędzili wczoraj - pozory nie były wcale tak istotne, gdy jego żona gotowa ją była zaakceptować. To nic, że myśleli o czym innym, że Deirdre pragnęła więcej, niż być tylko kochanką, okrytą cieniem i milczeniem, mógł mamić ją daleką przyszłością, o której wiedział, że nigdy nie nadejdzie.
- Noc nam pokazała, Czarna Orchideo, możesz się znaleźć znacznie bliżej, niż jesteś teraz - oznajmił, z niekrytym zadowoleniem, z zachwytem tak wyraźnie odmalowanym w jego ciemnych tęczówkach. Kiedy ostatnio patrzył na nią w ten sposób? Evandrę do niej ciągnęło, byłby głupcem, gdyby nie chciał z tego czerpać, wierząc, że prócz nieskończonej rozkoszy on też mógł zyskać na tym więcej. - Jesteś sprytna - stwierdził, z tym samym wyrazem twarzy, i choć ton jego głosu również nie uległ zmianie, było w tych słowach coś nieprzyjemnego, jakby niosły naganę. - Dasz sobie radę - zapewnił ją, jeszcze nim ich usta zetknęły się w ostatnim pocałunku, pełnym pasji, pełnym namiętności, jego dłonie zachłannie przesunęły się wzdłuż jej ud, lecz nie próbował jej zatrzymać, gdy wstawała. Czas już nadszedł, nie mogli ryzykować.
- Uczesz się - powtórzył w odpowiedzi, zupełnie jakby nie rozumiał, że pytała o Londyn; zaszczyty spadły nagle, a on nie miał dużej przestrzeni do namysłu, zaraz po ich otrzymaniu oddali się hedonistycznym rozkoszom. Niczego nie żałował nawet pomimo pulsującego bólu głowy, ale ani złe samopoczucie ani napięty grafik nie pozostawiały mu przestrzeni do obmyśleniu planu na jej kolejne ruchy. W Londynie nie było już żadnych mugoli, w to przynajmniej wierzył, miasto mogło stać się prawdziwie piękne - wymagało tylko serca i włożonego w nie wysiłku. Zakwitnie jako pierwsze prawdziwie czarodziejskie europejskie miasto. Światowe miasto. Stolica nowego porządku, nowego świata, ostoja wolnej idei. Ostoja wolności. Nigdy więcej ograniczeń, ukrywania się, podporządkowywania się niemagicznym, którzy nigdy nie zasługiwali na ich szacunek. Ostoja potęgi, która prawdziwą potęgę magii mogła wreszcie okazać. Fantazyjne sny mogły być dziś tylko szalonymi wizjami, to wszystko trzeba było zbudować od nowa. Rozpocząć od niczego. Nonszalanckim gestem poprawił kołnierz koszuli, sięgnął po przyniesiony przez nią kielich z wodą, płucząc usta i zwilżając wargi, przysunął się bliżej biurka, porządkując bałagan - kilka dokumentów zsunęło się na posadzkę w trakcie tych pieszczot. - Podaj to - rzucił krótko, chwilę przed tym, jak rozległo się pukanie. Tristan skinął głową na drzwi, były zamknięte, musiała je otworzyć - i wyjść.
- Nie dzisiaj - odpowiedział jeszcze, krótko, bo na więcej nie było już czasu. Nie miał sił na nic więcej, potrzebował odpoczynku - pragnął długiego snu. Cienie pod oczami znaczyły ślady wczorajszej nocy, nie potrzebował dzisiaj towarzystwa. Musiał też zobaczyć się z Evandrą - i upewnić się, czy jej nastrój nie uległ diametralnej zmianie. Ale teraz - ich czas się kończył. - Dziękuję, madame Mericourt. Jestem pewien, że wszystko się powiedzie - pożegnał ją oficjalnym tonem, gdy w drzwiach stanął co najmniej dekadę starszy od niego czarodziej, gotów pertraktować dostawy jagnięciny dla smocząt.
/zt x2
- Noc nam pokazała, Czarna Orchideo, możesz się znaleźć znacznie bliżej, niż jesteś teraz - oznajmił, z niekrytym zadowoleniem, z zachwytem tak wyraźnie odmalowanym w jego ciemnych tęczówkach. Kiedy ostatnio patrzył na nią w ten sposób? Evandrę do niej ciągnęło, byłby głupcem, gdyby nie chciał z tego czerpać, wierząc, że prócz nieskończonej rozkoszy on też mógł zyskać na tym więcej. - Jesteś sprytna - stwierdził, z tym samym wyrazem twarzy, i choć ton jego głosu również nie uległ zmianie, było w tych słowach coś nieprzyjemnego, jakby niosły naganę. - Dasz sobie radę - zapewnił ją, jeszcze nim ich usta zetknęły się w ostatnim pocałunku, pełnym pasji, pełnym namiętności, jego dłonie zachłannie przesunęły się wzdłuż jej ud, lecz nie próbował jej zatrzymać, gdy wstawała. Czas już nadszedł, nie mogli ryzykować.
- Uczesz się - powtórzył w odpowiedzi, zupełnie jakby nie rozumiał, że pytała o Londyn; zaszczyty spadły nagle, a on nie miał dużej przestrzeni do namysłu, zaraz po ich otrzymaniu oddali się hedonistycznym rozkoszom. Niczego nie żałował nawet pomimo pulsującego bólu głowy, ale ani złe samopoczucie ani napięty grafik nie pozostawiały mu przestrzeni do obmyśleniu planu na jej kolejne ruchy. W Londynie nie było już żadnych mugoli, w to przynajmniej wierzył, miasto mogło stać się prawdziwie piękne - wymagało tylko serca i włożonego w nie wysiłku. Zakwitnie jako pierwsze prawdziwie czarodziejskie europejskie miasto. Światowe miasto. Stolica nowego porządku, nowego świata, ostoja wolnej idei. Ostoja wolności. Nigdy więcej ograniczeń, ukrywania się, podporządkowywania się niemagicznym, którzy nigdy nie zasługiwali na ich szacunek. Ostoja potęgi, która prawdziwą potęgę magii mogła wreszcie okazać. Fantazyjne sny mogły być dziś tylko szalonymi wizjami, to wszystko trzeba było zbudować od nowa. Rozpocząć od niczego. Nonszalanckim gestem poprawił kołnierz koszuli, sięgnął po przyniesiony przez nią kielich z wodą, płucząc usta i zwilżając wargi, przysunął się bliżej biurka, porządkując bałagan - kilka dokumentów zsunęło się na posadzkę w trakcie tych pieszczot. - Podaj to - rzucił krótko, chwilę przed tym, jak rozległo się pukanie. Tristan skinął głową na drzwi, były zamknięte, musiała je otworzyć - i wyjść.
- Nie dzisiaj - odpowiedział jeszcze, krótko, bo na więcej nie było już czasu. Nie miał sił na nic więcej, potrzebował odpoczynku - pragnął długiego snu. Cienie pod oczami znaczyły ślady wczorajszej nocy, nie potrzebował dzisiaj towarzystwa. Musiał też zobaczyć się z Evandrą - i upewnić się, czy jej nastrój nie uległ diametralnej zmianie. Ale teraz - ich czas się kończył. - Dziękuję, madame Mericourt. Jestem pewien, że wszystko się powiedzie - pożegnał ją oficjalnym tonem, gdy w drzwiach stanął co najmniej dekadę starszy od niego czarodziej, gotów pertraktować dostawy jagnięciny dla smocząt.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
|17 VII
Informacja o tym, że Tristan chciał go widzieć, zastała go przy pracy. Timothee akurat był zajęty czyszczeniem terrariów, dokładnie w taki sposób jak mu to swego czasu objaśnił Mathieu. Cóż, miał zamiar jak najszybciej stawić się w gabinecie Lorda Nestora, ale niektóre rzeczy musiały zostać ukończone zanim tam dotrze. No i musiał się doprowadzić do jako takiego porządku, prawda? Co jak co, ale praca przy smoczych „apartamentach” nie należała do najczystszych i najlżejszych, ale paradoksalnie młody Lestrange złapał się na tym, że zaczynał odczuwać pewną satysfakcję po tym jak udawało mu się w miarę sprawnie doprowadzać terraria do ładu. Może to tylko kwestia tego, że był w stanie namacalnie zobaczyć efekty swojej pracy? Tak czy siak nie narzekał, zresztą jeszcze w domu przecież obiecał, że będzie posłuszny i ma nie przynieść wstydu, więc nie zamierzał strzelać fochów przy pierwszych trudnościach. Duma mu na to nie pozwalała, no i nie było tak źle.
Po wyczyszczeniu terrarium, które aktualnie miał na tapecie szybko ruszył do Château, żeby doprowadzić się do porządku. W końcu nie chciałby ciągnąć za sobą specyficznej woni terrariów. W posiadłości Rosierów w biegu przekąsił maślaną bułeczkę. Może to i niezdrowo, ale nie chciał, żeby podczas rozmowy z Lordem Nestorem, jego żołądek wygrywał zażywnego marsza. Cóż, praca zdecydowanie pobudzała apetyt, a z pustym żołądkiem ciężko było się skupić. Nie marnował czasu, jak wpadł do Château tak wypadł z powrotem do rezerwatu. Ubrany był w ubrania przeznaczone do pracy w Rezerwacie, sznurowane robocze buty nad kostkę, ciemne spodnie z odpornego materiału, jasna koszulka i na to koszula z podobnego materiału co spodnie, oczywiście czyste.
Zapukał energicznie, kiedy znalazł się przed gabinetem Tristana i poczekał, aż dostanie pozwolenie na wejście do środka, dopiero wtedy pozwolił sobie na wejście.
-Bonjour- przywitał się odruchowo po francusku. Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka. Ciekaw był, co też Tristan miał mu do przekazania. Miał jedynie nadzieję, że nie czekała go żadna reprymenda. Niby nie miał nic na sumieniu, ale nigdy nic nie wiadomo.
| zjadam maślaną bułeczkę
Timothee musiał mieć swoje zajęcia, gnuśnienie w czterech ścianach nie sprzyjało nikomu, a na pewno nie sprzyjało młodemu lordowi, który miał jeszcze zadziwić świat, rozmywając złe wrażenie, jakie pozostawił po sobie jego starszy kuzyn. Ćwiczenia gry na instrumencie trudno było rozpatrywać w kategoriach zajęcia, choć wiedział, że Timothee obruszyłby się na podobne twierdzenie. Musiał mieć rutynę, która pozwoli mu zachować codzienną dyscyplinę, a nic nie kształtowało charakteru równie skutecznie, co ciężki wysiłek. Sam tak dorastał, przez bite kilka miesięcy pomagał poza domem przy trollach, w Smoczych Ogrodach, gdy podjął się pierwszych stanowisk, nigdy nie był traktowany szczególnie i wciąż nosił na ciele blizny z tego okresu. Cenił sobie te doświadczenia, wiedząc, że zahartowały jego ducha tuż po tym, jak opuścił mury francuskiej akademii magii. Ale z Timotheem było inaczej. Nie przygotowywał się do wojny, bo wojna była już tutaj, musiał nauczyć się w niej żyć - i musiał nauczyć się, jak ją zwyciężać.
Nie podniósł głowy, kiedy Timothee stanął w drzwiach, znad rozpostartego przed sobą listu. Zastukał palcami w blat gabinetowego biurka, które zajmował, ostatecznie odginając się na tylne oparcie krzesła, by przyjrzeć się młodzieńcowi.
- Usiądź, Timothee - zaprosił go ostatecznie, wskazując na krzesło naprzeciw siebie, składając przed sobą palce w piramidkę. - Musimy porozmawiać - Ta zapowiedź rzadko zwiastowała cokolwiek dobrego, często zaś służyła odwleczeniu właściwego tematu, nie inaczej stało się i tym razem. Zastanawiał się, jak ująć w słowa zamiary, wątpliwości i konkluzje. - Dotąd nie było okazji - przyznał zgodnie z prawdą, poza tamtym dniem nad rzeka Itchen. Zawieszenie broni, którego się nie spodziewał, nieco pokrzyżowało mu plany, ale nie mogło ich całkiem wstrzymać. - O tym co i dlaczego dzieje się w kraju już od miesięcy, lecz zanim powiem cokolwiek, chciałbym usłyszeć twoją opinię na ten temat - zakończył, wierzchem lewej dłoni przetarłszy podbródek, spoglądając prosto w oczy młodego arystokraty. - Na temat tego, co słyszałeś, o czym czytałeś w gazetach i co sam widziałeś tamtego dnia nad rzeką - mówił dalej, zawieszając głos w oczekiwaniu na odpowiedź.
Nie podniósł głowy, kiedy Timothee stanął w drzwiach, znad rozpostartego przed sobą listu. Zastukał palcami w blat gabinetowego biurka, które zajmował, ostatecznie odginając się na tylne oparcie krzesła, by przyjrzeć się młodzieńcowi.
- Usiądź, Timothee - zaprosił go ostatecznie, wskazując na krzesło naprzeciw siebie, składając przed sobą palce w piramidkę. - Musimy porozmawiać - Ta zapowiedź rzadko zwiastowała cokolwiek dobrego, często zaś służyła odwleczeniu właściwego tematu, nie inaczej stało się i tym razem. Zastanawiał się, jak ująć w słowa zamiary, wątpliwości i konkluzje. - Dotąd nie było okazji - przyznał zgodnie z prawdą, poza tamtym dniem nad rzeka Itchen. Zawieszenie broni, którego się nie spodziewał, nieco pokrzyżowało mu plany, ale nie mogło ich całkiem wstrzymać. - O tym co i dlaczego dzieje się w kraju już od miesięcy, lecz zanim powiem cokolwiek, chciałbym usłyszeć twoją opinię na ten temat - zakończył, wierzchem lewej dłoni przetarłszy podbródek, spoglądając prosto w oczy młodego arystokraty. - Na temat tego, co słyszałeś, o czym czytałeś w gazetach i co sam widziałeś tamtego dnia nad rzeką - mówił dalej, zawieszając głos w oczekiwaniu na odpowiedź.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie miał zamiaru stać na kołek, więc bez zbędnego gramolenia się usiadł na miejscu wskazanym mu przez Tristana. Sam zainteresowany zachodził w głowę co też miał do powiedzenia starszy czarodziej, ale miał nadzieję, że nie było po nim zbytnio tego widać. Chociaż czasem miał wrażenie, że niewiele było w stanie się ukryć przed wzrokiem Rosiera. Może się mylił, może to tylko jego aura, ale takie właśnie odczucie miał po tym niedługim czasie jaki do tej pory spędził w Chateau.
-Och...- odpowiedział jedynie na pierwsze słowa Tristana. Niewiele więcej miał do powiedzenia, bo jakby nie było rozmowa mogła się toczyć na różne tematy, nie bardzo był pewien jaki konkretnie miał zamiar podnieść Lord Nestor.
-Moja opinia...- powtórzył i zamyślił się na dobrą chwilę patrząc gdzieś w bok i próbując zebrać swoje własne myśli.
Do niedawna w ogóle nie interesował się zbytnio tym co działo się w Anglii. Zajęty zdobywaniem wiedzy w murach szkoły, nie przykładał do tego większej wagi. Jasne żal mu było kuzynów, którzy musieli borykać się z niedogodnościami, ale to by było na tyle. A no i wiadomo, byli "nasi" i "oni" i wiadomo było, że "nasi" mieli rację. Timothee nie zamierzał tego w żadnym wypadku kwestionować, nie zastanawiał się za bardzo nad tym tematem i przyjmował takie stanowisko niczym prawdę objawioną. Coś mu jednak mówiło, że to nie takiej odpowiedzi oczekiwał jego rozmówca i że powinien nieco wysilić swoje szare komórki, żeby odpowiedzieć coś co mogłoby chociaż za opinię uchodzić. Gdzieś przez głowę przeszła mu jeszcze natrętna myśl, chwaląca się za pomysł zjedzenia czegoś przed przyjściem. Na pusty żołądek to na pewno nic mądrego by nie wymyślił.
-Ja... nigdy nie interesowałem się szczegółami. Sprawa brzmiała dla mnie osobiście dość prosto. Samozwańcza grupa w imię walki o równość, która swoją drogą jest niemożliwa, próbuje zdestabilizować dotychczasową hierarchię i struktury. Rzucając populistycznymi hasłami zdobyli poparcie wśród czarodziejów mugolskiego pochodzenia i dlatego stali się niebezpieczni- odpowiedział w końcu na pytanie. Ot "my" obrońcy dotychczasowego ładu i "oni" wichrzyciele. Nie zamierzał takiego układu w ogóle kwestionować. Przecież tak było, a z faktami się nie dyskutuje.
-A że są niebezpieczni to i my nie możemy się z nimi cackać- dorzucił jeszcze. Dla wrogów nie mogło być litości.
-Och...- odpowiedział jedynie na pierwsze słowa Tristana. Niewiele więcej miał do powiedzenia, bo jakby nie było rozmowa mogła się toczyć na różne tematy, nie bardzo był pewien jaki konkretnie miał zamiar podnieść Lord Nestor.
-Moja opinia...- powtórzył i zamyślił się na dobrą chwilę patrząc gdzieś w bok i próbując zebrać swoje własne myśli.
Do niedawna w ogóle nie interesował się zbytnio tym co działo się w Anglii. Zajęty zdobywaniem wiedzy w murach szkoły, nie przykładał do tego większej wagi. Jasne żal mu było kuzynów, którzy musieli borykać się z niedogodnościami, ale to by było na tyle. A no i wiadomo, byli "nasi" i "oni" i wiadomo było, że "nasi" mieli rację. Timothee nie zamierzał tego w żadnym wypadku kwestionować, nie zastanawiał się za bardzo nad tym tematem i przyjmował takie stanowisko niczym prawdę objawioną. Coś mu jednak mówiło, że to nie takiej odpowiedzi oczekiwał jego rozmówca i że powinien nieco wysilić swoje szare komórki, żeby odpowiedzieć coś co mogłoby chociaż za opinię uchodzić. Gdzieś przez głowę przeszła mu jeszcze natrętna myśl, chwaląca się za pomysł zjedzenia czegoś przed przyjściem. Na pusty żołądek to na pewno nic mądrego by nie wymyślił.
-Ja... nigdy nie interesowałem się szczegółami. Sprawa brzmiała dla mnie osobiście dość prosto. Samozwańcza grupa w imię walki o równość, która swoją drogą jest niemożliwa, próbuje zdestabilizować dotychczasową hierarchię i struktury. Rzucając populistycznymi hasłami zdobyli poparcie wśród czarodziejów mugolskiego pochodzenia i dlatego stali się niebezpieczni- odpowiedział w końcu na pytanie. Ot "my" obrońcy dotychczasowego ładu i "oni" wichrzyciele. Nie zamierzał takiego układu w ogóle kwestionować. Przecież tak było, a z faktami się nie dyskutuje.
-A że są niebezpieczni to i my nie możemy się z nimi cackać- dorzucił jeszcze. Dla wrogów nie mogło być litości.
Błysk w oku Tristana zdradzał, że choć pytał Timothee'ego o opinię, w istocie gotów był usłyszeć tylko jedną odpowiedź, dawno minął już czas na wątpliwości i niepewność, a jeszcze dawniej ten czas stracił on, Timothee. Błędy kuzyna nie pozwalały mu stać na rozdrożach, musiał zmyć z krewnych jego hańbę czym prędzej. Timothee był beztroski. Żył chwilą, niewiele myślał o obowiązkach, i choć nie mógł zarzucić mu lenistwa - do wyznaczonych zadań podchodził zwykle z bardzo dużą pieczołowitością - to nie po to został przysłany akurat do Chateau Rose. Był zadowolony z jego zachowania w trakcie ostatniej wyprawy, ale czas najwyższy, by młody Lestrange wykonał kolejny krok bardziej samodzielnie. Kiwnął głową, gdy Timothee opisał konflikt ze swojej perspektywy. Co prawda istniejący porządek trwał ledwie od kilkunastu miesięcy, ale słusznie czynił, nie wracając już myślami do tego, co było dawniej. Być może nie bez powodu, chroniły go jeszcze wtedy bezpieczne mury Beuxbatons oraz przytulne otoczenie zachwycających pasm gór alpejskich.
- Nasz świat jest naszą ziemią, Timothee. My, czarodzieje czystej krwi, tworzymy ten porządek wszechrzeczy. Awanturnicy zagrażają naszej pozycji i naszemu dziedzictwu. Cały nasz majątek, tytuły, wielowiekowa historia, pieczołowicie selekcjonowane geny, to wszystko nasz wróg chce postawić na szalę. Spalić jak ledwie nic nie znaczącą pamiątkę po przeszłych dniach. Wyrzucić na śmietnik historii. Nie muszę ci zapewne tłumaczyć, dlaczego to my nie możemy na to pozwolić, prawda? - Rebelianckie bojówki uderzały w pierwszej kolejności w nich. Arystokratów. Czarodziejów czystej krwi. W ich siłę, ich chwiejną potęgę, ich pozycję. Jeśli Longbottom zwycięży, znów będą nikim. Nie rozumiał, jak ten stary czarodziej mógł tak gardzić wszystkim, co sam dostał od własnego ojca. Też nim przecież był. Arystokratą najczystszej krwi.
- Dostrzegasz zatem, że urośli w siłę. Trudno jest ściąć drzewo, które wyrośnie wysokie, wsparte o pień, którego nie przetnie siekiera, nietrudno jest natomiast zadeptać źdźbło pośród traw, które wyrosnąć nie zdąży. Pozostawione same sobie wznosić się ku niemu nie przestanie, a jego korona rzuci cień większy i dalszy jeszcze, niż całe drzewo. Nie możemy się z nimi cackać to przyjemny dla ucha eufemizm, ale w istocie naszym celem jest zduszenie tej rebelii w zarodku, a twoim zadaniem jest odegrać w tym rolę, która zostanie zauważona. Tak tylko zyskasz w socjecie szacunek. - Przyglądał się jego twarzy z zastanowieniem, a zastanawiał się nad tym, czy Timothee miał w sobie dość ambicji, by tym oczekiwaniom jakkolwiek sprostać. - Trwa zawieszenie broni, które dało nam czas. Czas, którego nie zmarnujemy. Dobrze się spisałeś ostatnim razem, chciałbym, byś ruszył w otwartą walkę, gdy tylko te znów rozgorzeją - oznajmił wprost, nie odejmując spojrzenia od twarzy młodego czarodzieja. Nie spodziewał się ni strachu ni oporu, nie miał ich w sobie ostatnim razem.
- Nasz świat jest naszą ziemią, Timothee. My, czarodzieje czystej krwi, tworzymy ten porządek wszechrzeczy. Awanturnicy zagrażają naszej pozycji i naszemu dziedzictwu. Cały nasz majątek, tytuły, wielowiekowa historia, pieczołowicie selekcjonowane geny, to wszystko nasz wróg chce postawić na szalę. Spalić jak ledwie nic nie znaczącą pamiątkę po przeszłych dniach. Wyrzucić na śmietnik historii. Nie muszę ci zapewne tłumaczyć, dlaczego to my nie możemy na to pozwolić, prawda? - Rebelianckie bojówki uderzały w pierwszej kolejności w nich. Arystokratów. Czarodziejów czystej krwi. W ich siłę, ich chwiejną potęgę, ich pozycję. Jeśli Longbottom zwycięży, znów będą nikim. Nie rozumiał, jak ten stary czarodziej mógł tak gardzić wszystkim, co sam dostał od własnego ojca. Też nim przecież był. Arystokratą najczystszej krwi.
- Dostrzegasz zatem, że urośli w siłę. Trudno jest ściąć drzewo, które wyrośnie wysokie, wsparte o pień, którego nie przetnie siekiera, nietrudno jest natomiast zadeptać źdźbło pośród traw, które wyrosnąć nie zdąży. Pozostawione same sobie wznosić się ku niemu nie przestanie, a jego korona rzuci cień większy i dalszy jeszcze, niż całe drzewo. Nie możemy się z nimi cackać to przyjemny dla ucha eufemizm, ale w istocie naszym celem jest zduszenie tej rebelii w zarodku, a twoim zadaniem jest odegrać w tym rolę, która zostanie zauważona. Tak tylko zyskasz w socjecie szacunek. - Przyglądał się jego twarzy z zastanowieniem, a zastanawiał się nad tym, czy Timothee miał w sobie dość ambicji, by tym oczekiwaniom jakkolwiek sprostać. - Trwa zawieszenie broni, które dało nam czas. Czas, którego nie zmarnujemy. Dobrze się spisałeś ostatnim razem, chciałbym, byś ruszył w otwartą walkę, gdy tylko te znów rozgorzeją - oznajmił wprost, nie odejmując spojrzenia od twarzy młodego czarodzieja. Nie spodziewał się ni strachu ni oporu, nie miał ich w sobie ostatnim razem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Po wypowiedzeniu swoich myśli Timothee z uwagą przyglądał się Tristanowi, jakby zastanawiając się czy odpowiedział zgodnie z jego oczekiwaniami, czy może czegoś brakowało? Mimo, że młody czarodziej starał się skryć te emocje, tak by nie było ich widać na jego twarzy to prawdopodobnie Tristan mógł dostrzec jakieś echa.
-Prawda- zgodził się ze słowami Rosiera. Nie miał powodu aby się nie zgodzić z jego słowami. Poza tym nawet gdyby z czymś się nie zgadzał, co na szczęście nie miało miejsca w tym przypadku, to byłby skłonny wyrazić swój sprzeciw wobec starszego czarodzieja? Nie za bardzo. Prędzej zgodziłby się z jego punktem widzenia.
Słuchał uważnie dalszej części, tego swego rodzaju krótkiego wykładu. Nie mógł się nie zgodzić z jego treścią. Co prawda przez myśl mu przeszło, że często takie drzewa, które szybko wyrastają równie szybko same się łamią pod naporem silniejszego wiatru. Takie topole na przykład. Chociaż, przy okazji takie złamane drzewo mogło przysporzyć wielu szkód. Nadal możliwość zdeptania czy wyrwania samosiejki zanim wyrośnie była znacznie prostsza i mniej kosztowna.
Jeśli chodzi o ambicję Timothee tutaj Tristan nie musiał się martwić. Na razie młody czarodziej może i na razie sprawiał wrażenie nieco zagubionego, to tak jak każdy arystokrata pragnął zdobyć szacunek w swoich kręgach. W jego oczach można było na moment dostrzec pewien błysk kiedy został wspomniany szacunek właśnie.
Ostatnie słowa zaskoczyły Lestrange'a. Nie chodziło wcale o strach, był jeszcze nieco zbyt młody by przejąć się trudnościami, a nie możliwością uczestniczenia w wielkich rzeczach. Zew przygody był silniejszy niż zdrowy rozsądek, ale to może akurat dla niego samego było lepiej.
-Rozumiem- powiedział, a w jego postawie można było wyczuć pewną niecierpliwość. Czy w ogóle mu w głowie zaświtało, że może mu brakować umiejętności i doświadczenia, żeby poradzić sobie w bezpośrednim starciu? Niezbyt. Nadal miał jeszcze poczucie bycia nieśmiertelnym, nie był w stanie sobie wyobrazić w myślach, że to on mógłby być ofiarą.
-Wspominałeś o... czasie, którego nie zmarnujemy, co chcesz wtedy robić?- zapytał dając upust swojej ciekawości.
- I jak długo będzie trwać zawieszenie broni?- to że trwało, akurat do niego dotarło, ale do kiedy już nie pamiętał zbyt dobrze.
-Prawda- zgodził się ze słowami Rosiera. Nie miał powodu aby się nie zgodzić z jego słowami. Poza tym nawet gdyby z czymś się nie zgadzał, co na szczęście nie miało miejsca w tym przypadku, to byłby skłonny wyrazić swój sprzeciw wobec starszego czarodzieja? Nie za bardzo. Prędzej zgodziłby się z jego punktem widzenia.
Słuchał uważnie dalszej części, tego swego rodzaju krótkiego wykładu. Nie mógł się nie zgodzić z jego treścią. Co prawda przez myśl mu przeszło, że często takie drzewa, które szybko wyrastają równie szybko same się łamią pod naporem silniejszego wiatru. Takie topole na przykład. Chociaż, przy okazji takie złamane drzewo mogło przysporzyć wielu szkód. Nadal możliwość zdeptania czy wyrwania samosiejki zanim wyrośnie była znacznie prostsza i mniej kosztowna.
Jeśli chodzi o ambicję Timothee tutaj Tristan nie musiał się martwić. Na razie młody czarodziej może i na razie sprawiał wrażenie nieco zagubionego, to tak jak każdy arystokrata pragnął zdobyć szacunek w swoich kręgach. W jego oczach można było na moment dostrzec pewien błysk kiedy został wspomniany szacunek właśnie.
Ostatnie słowa zaskoczyły Lestrange'a. Nie chodziło wcale o strach, był jeszcze nieco zbyt młody by przejąć się trudnościami, a nie możliwością uczestniczenia w wielkich rzeczach. Zew przygody był silniejszy niż zdrowy rozsądek, ale to może akurat dla niego samego było lepiej.
-Rozumiem- powiedział, a w jego postawie można było wyczuć pewną niecierpliwość. Czy w ogóle mu w głowie zaświtało, że może mu brakować umiejętności i doświadczenia, żeby poradzić sobie w bezpośrednim starciu? Niezbyt. Nadal miał jeszcze poczucie bycia nieśmiertelnym, nie był w stanie sobie wyobrazić w myślach, że to on mógłby być ofiarą.
-Wspominałeś o... czasie, którego nie zmarnujemy, co chcesz wtedy robić?- zapytał dając upust swojej ciekawości.
- I jak długo będzie trwać zawieszenie broni?- to że trwało, akurat do niego dotarło, ale do kiedy już nie pamiętał zbyt dobrze.
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kancelaria
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody