Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Ołtarz światła
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ołtarz Światła
Na tyłach oazy, w mglistej dolinie, gdzie przestrzeń zdaje się cichsza i chłodniejsza niż wszędzie indziej, znajduje się głaz - podobny do kamiennego stołu obryty jest runami, których nie są w stanie rozpoznać nawet najbardziej obeznani w temacie czarodzieje. Prawdopodobnie jest pozostałością Azkabanu - lub czegoś, czym Azkaban był wcześniej. Pośrodku głazu ustawiono zaklęty przez Harolda Longbottoma lampion, który jarzy się jasnym, błękitnawym światłem - dotknięcie przyjemnie rozgrzanej ściany lampionu wywoła wybuch płomieni, z których utworzy się ognisty portal - wejście w niego nie poparzy, a porwie czarodzieja jak sieć Fiuu i wyrzuci na odludnych terenach Irlandii. Przez ciszę, poza szumem pobliskiego morza, można usłyszeć subtelną melodię pieśni feniksa.
Rzuć kością k100:
1-84: nic się nie dzieje.
85-100 (każdy posiadany poziom szczęścia obniża ten przedział o 5 punktów): na jednej z pobliskich żerdzi dostrzegasz feniksa, to Fawkes, ptak należący niegdyś do Dumbledore'a - przygląda Ci się z zainteresowaniem i jest tak blisko, że możesz go dotknąć, przygładzić jego pióra. Epatuje od niego kojący spokój, otacza pozytywna aura wypełniona nadzieją i dobrem. Chwilę później wzbija się w powietrze i odlatuje, nieprzerwanie nucąc swoją pieśń.
Lokacja zawiera kościRzuć kością k100:
1-84: nic się nie dzieje.
85-100 (każdy posiadany poziom szczęścia obniża ten przedział o 5 punktów): na jednej z pobliskich żerdzi dostrzegasz feniksa, to Fawkes, ptak należący niegdyś do Dumbledore'a - przygląda Ci się z zainteresowaniem i jest tak blisko, że możesz go dotknąć, przygładzić jego pióra. Epatuje od niego kojący spokój, otacza pozytywna aura wypełniona nadzieją i dobrem. Chwilę później wzbija się w powietrze i odlatuje, nieprzerwanie nucąc swoją pieśń.
Czuł ulgę, przyglądając się witającym się mieszkańcom, kobietom padającym w objęcia mężów, dzieciom biegającym pomiędzy ich nogami; to, że byli bezpieczni, zdjęło z jego barków lwią część ciężaru, rozgoniło wypełniający płuca strach, pozwalając odetchnąć głębiej – ale chociaż chciał, nie potrafił jeszcze poddać się panującej dookoła atmosferze wzruszenia. Poczucie niebezpieczeństwa, nagłości, konieczności niesienia ratunku, nie rozproszyło się tak po prostu – chociaż jego umysł wiedział, że mógł odetchnąć spokojniej, ciało nie chciało go usłuchać, a on sam odruchowo szukał sobie czegoś do zrobienia – czegoś pożytecznego do zajęcia rąk; czegoś, co odciągnęłoby jego myśli od dusz. Mimo to – uśmiechał się do otaczających go ludzi, chcąc dodać im otuchy. Dzisiaj po raz kolejny niemal stracili wszystko, przeszli przez piekło.
Wieści o Haroldzie Longbottomie uspokoiły go i zmartwiły jednocześnie; skoro minister wydostał się z wyspy, to prawdopodobnie żył – choć zaskoczyło go, że nie pozostawił dla nich nawet jednego słowa. Jeśli był tak osłabiony, że musiał szukać natychmiastowej pomocy poza Oazą – czy nie powinni go poszukać? Cofnięcie czasu musiało wiązać się z ogromnym poświęceniem – nie chciał, nie potrafił nawet wyobrazić sobie – jakim.
Pojawienie się Płazów rozproszyło jego myśli, czy może – rozproszyło go w ogóle; zaśmiał się na widok uwieszających się na nim dzieciaków, nie do końca będąc w stanie rozróżnić wszystkie ich słowa, przekrzywiali się jeden przez drugiego. – Świetnie się sp-p-pisaliście – powiedział, wyciągając rękę, żeby poklepać z dumą Barty’ego w ramię – to on był odpowiedzialny za zorganizowanie pozostałych i z tego, co widział – poradził sobie z tym doskonale, był urodzonym liderem. – Idźcie odpocząć, zasłużyliście na to – dodał; akcja musiała ich wykończyć, choć żadne z nich nie wyglądało, jakby szykowało się do drzemki – wprost przeciwnie, podskakiwali z podekscytowania, sprawiając, że trudno mu było się nie uśmiechnąć. Podejrzewał jednak, że zmęczenie ich dopadnie – gdy tylko opadną pierwsze emocje, i kiedy do wszystkich dotrze, że zagrożenie minęło.
Zagrożenie minęło.
Powtórzył to sobie w myślach raz jeszcze, jakby chciał samego siebie o tym przekonać, mimo że podejrzewał, że minie jeszcze parę dobrych godzin, zanim w to uwierzy. – Od jutra będziemy mieć dużo p-p-pracy – ostrzegł ich jeszcze. Chociaż póki co nie wiedział jeszcze, jaka dokładnie była skala zniszczeń w Oazie – widział jedynie łąkę, szczelinę, skrawki stojących na obrzeżach domów, które minął w drodze do Ołtarza Światła – to trzęsąca się ziemia musiała naruszyć konstrukcję przynajmniej części budynków. Drewniane chaty nie były na to przygotowane, w większości stały na płytkich fundamentach; będzie musiał je sprawdzić, ocenić, czy są stabilne – a wiedział, że mógł w tej kwestii liczyć na wsparcie młodych pomocników.
Cichy pisk dobiegający z ołtarza zwrócił jego uwagę; podniósł się, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, skąd się brał – dopiero po chwili dostrzegając, że leżąca na kamiennej powierzchni kupka popiołu się poruszyła, odsłaniając łysą główkę jeszcze ślepego feniksa. Zamrugał szybko, zaraz potem rozglądając się po pozostałych Zakonnikach. W narodzinach pisklęcia, niezwykłego stworzenia odradzającego się z popiołów, było coś niezwykłego, poruszającego – choć nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie wyjaśnić, skąd brało się wypełniające jego klatkę piersiową uczucie – dziwnie podobne do nadziei. Zrobił krok w stronę brata, samemu nie sięgając po popiół – nie miał pojęcia, do czego mógłby mu posłużyć. – Volly? Trzeba się nim jakoś z-z-zająć? – zapytał cicho; nie wiedział, czy pisklę feniksa już od urodzenia było samodzielne – wyglądało na bezbronne, nawet jeśli drzemała w nim ogromna siła. Lorda Longbottoma natomiast nigdzie nie było – i nie wiedzieli, kiedy powróci.
– Musimy się up-p-pewnić, że nikomu nic się nie stało. Że nikt nie zagubił się podczas ewakuacji – odpowiedział po chwili bratu na propozycję pomocy. Później raz jeszcze odwrócił się w stronę zgromadzonych wokół ołtarza mieszkańców, dostrzegając, że część z nich podnosiła się ze swoich miejsc.
– Możecie wracać już do swoich d-d-domów – odezwał się, kierując te słowa do wszystkich. – Sp-p-prawdźcie, czy coś zostało uszkodzone, a co najważniejsze – czy wszyscy wasi współlokatorzy, czy wasze rodziny, dotarły na miejsce. Przejdziemy po wiosce, żeby się upewnić, czy nikogo nie trzeba p-p-poszukać, musimy mieć pewność, że wszyscy jesteśmy bezpieczni – wyjaśnił. Nie wiedział, czy mieszkańcy Oazy go posłuchają – ale musiał spróbować, jeśli mieli zrobić listę ocalałych, musiał być w tym jakiś porządek.
– Sam – zwrócił się do Samuela, dotykając jego ramienia, żeby zwrócić na siebie uwagę. – P-p-pomógłbyś nam? – zapytał; Sam miał dobre oko, dobrze znał też Oazę, a Billy mu ufał; znali się od lat, poza tym – świadomość tego, że był tam z nim, w szczelinie, że jako jeden z nielicznych widział, co się stało – dodawała mu otuchy. Przesunął wzrokiem pomiędzy nim a Volansem.
| zgarniam Samuela i Volansa, i idziemy tutaj
Wieści o Haroldzie Longbottomie uspokoiły go i zmartwiły jednocześnie; skoro minister wydostał się z wyspy, to prawdopodobnie żył – choć zaskoczyło go, że nie pozostawił dla nich nawet jednego słowa. Jeśli był tak osłabiony, że musiał szukać natychmiastowej pomocy poza Oazą – czy nie powinni go poszukać? Cofnięcie czasu musiało wiązać się z ogromnym poświęceniem – nie chciał, nie potrafił nawet wyobrazić sobie – jakim.
Pojawienie się Płazów rozproszyło jego myśli, czy może – rozproszyło go w ogóle; zaśmiał się na widok uwieszających się na nim dzieciaków, nie do końca będąc w stanie rozróżnić wszystkie ich słowa, przekrzywiali się jeden przez drugiego. – Świetnie się sp-p-pisaliście – powiedział, wyciągając rękę, żeby poklepać z dumą Barty’ego w ramię – to on był odpowiedzialny za zorganizowanie pozostałych i z tego, co widział – poradził sobie z tym doskonale, był urodzonym liderem. – Idźcie odpocząć, zasłużyliście na to – dodał; akcja musiała ich wykończyć, choć żadne z nich nie wyglądało, jakby szykowało się do drzemki – wprost przeciwnie, podskakiwali z podekscytowania, sprawiając, że trudno mu było się nie uśmiechnąć. Podejrzewał jednak, że zmęczenie ich dopadnie – gdy tylko opadną pierwsze emocje, i kiedy do wszystkich dotrze, że zagrożenie minęło.
Zagrożenie minęło.
Powtórzył to sobie w myślach raz jeszcze, jakby chciał samego siebie o tym przekonać, mimo że podejrzewał, że minie jeszcze parę dobrych godzin, zanim w to uwierzy. – Od jutra będziemy mieć dużo p-p-pracy – ostrzegł ich jeszcze. Chociaż póki co nie wiedział jeszcze, jaka dokładnie była skala zniszczeń w Oazie – widział jedynie łąkę, szczelinę, skrawki stojących na obrzeżach domów, które minął w drodze do Ołtarza Światła – to trzęsąca się ziemia musiała naruszyć konstrukcję przynajmniej części budynków. Drewniane chaty nie były na to przygotowane, w większości stały na płytkich fundamentach; będzie musiał je sprawdzić, ocenić, czy są stabilne – a wiedział, że mógł w tej kwestii liczyć na wsparcie młodych pomocników.
Cichy pisk dobiegający z ołtarza zwrócił jego uwagę; podniósł się, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, skąd się brał – dopiero po chwili dostrzegając, że leżąca na kamiennej powierzchni kupka popiołu się poruszyła, odsłaniając łysą główkę jeszcze ślepego feniksa. Zamrugał szybko, zaraz potem rozglądając się po pozostałych Zakonnikach. W narodzinach pisklęcia, niezwykłego stworzenia odradzającego się z popiołów, było coś niezwykłego, poruszającego – choć nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie wyjaśnić, skąd brało się wypełniające jego klatkę piersiową uczucie – dziwnie podobne do nadziei. Zrobił krok w stronę brata, samemu nie sięgając po popiół – nie miał pojęcia, do czego mógłby mu posłużyć. – Volly? Trzeba się nim jakoś z-z-zająć? – zapytał cicho; nie wiedział, czy pisklę feniksa już od urodzenia było samodzielne – wyglądało na bezbronne, nawet jeśli drzemała w nim ogromna siła. Lorda Longbottoma natomiast nigdzie nie było – i nie wiedzieli, kiedy powróci.
– Musimy się up-p-pewnić, że nikomu nic się nie stało. Że nikt nie zagubił się podczas ewakuacji – odpowiedział po chwili bratu na propozycję pomocy. Później raz jeszcze odwrócił się w stronę zgromadzonych wokół ołtarza mieszkańców, dostrzegając, że część z nich podnosiła się ze swoich miejsc.
– Możecie wracać już do swoich d-d-domów – odezwał się, kierując te słowa do wszystkich. – Sp-p-prawdźcie, czy coś zostało uszkodzone, a co najważniejsze – czy wszyscy wasi współlokatorzy, czy wasze rodziny, dotarły na miejsce. Przejdziemy po wiosce, żeby się upewnić, czy nikogo nie trzeba p-p-poszukać, musimy mieć pewność, że wszyscy jesteśmy bezpieczni – wyjaśnił. Nie wiedział, czy mieszkańcy Oazy go posłuchają – ale musiał spróbować, jeśli mieli zrobić listę ocalałych, musiał być w tym jakiś porządek.
– Sam – zwrócił się do Samuela, dotykając jego ramienia, żeby zwrócić na siebie uwagę. – P-p-pomógłbyś nam? – zapytał; Sam miał dobre oko, dobrze znał też Oazę, a Billy mu ufał; znali się od lat, poza tym – świadomość tego, że był tam z nim, w szczelinie, że jako jeden z nielicznych widział, co się stało – dodawała mu otuchy. Przesunął wzrokiem pomiędzy nim a Volansem.
| zgarniam Samuela i Volansa, i idziemy tutaj
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dysonans emocji, które wibrowały wokół w rozdarciu do jego własnych, wprawiały jego ciało w stan poruszonego napięcia. Z jednej strony, pozostałości niepokoju, wciąż osiadały na jego skórze, jak opadający kurz, czy drobiny jednego pyłu w szczelinie. Ogromne zmęczenie gięło kark sztywnie wyprostowanego karku, ciążyło na barkach, A jednak ślepia śledziły nadzieję, która zapalał się na twarzach ludzi, niby kaganki podczas nocy letnich świąt. Było w tym spostrzeżeniu coś kojącego. Spoglądając na malującą się wśród zebranych mieszkańców - ulgę, sam sięgał do źródła, przypominając wyraźnie o celu jego obowiązków i ścieżki, jaką podążył. I chociaż zabrakło na spierzchniętych wargach uśmiechu, rozluźnił napięte do tej pory mięśnie.
Prześlizgnął spojrzeniem po sylwetkach uważniej, chwytając w objęcia wzroku kilka szczególnych jednostek. Obecność Just nie wymknęła się jego uwadze, ale nie sądził by chciała dać się tam zatrzymać na dłużej. Za to młoda dziewczyna, którą spotkał na plaży, pociągnęła za sobą kolejne wrażenie. Trzymana w objęciach - jak przypuszczał - brata, rozpraszała wiercące wcześniej niepokojące stwierdzenia o porażce. Skinął lekko głową rodzeństwu, dopiero w kolejnym zamieszaniu dając się zatrzymać na moment. Przyjął prosty podarek bez sprzeciwu, nie do końca nawet rozumiejąc - dlaczego właściwie to zrobił. Zaplecione na rzemyku muszle, zamiast na szyję, uwiązał na nadgarstku i lekkim skinieniem, podziękował dziewczynie.
To zaś co zadziało się na ołtarzu - uchwycił niemal w każdym, niesamowitym w swej naturze - szczególe. Narodziny feniksa nie były wydarzeniem widzianym od bardzo dawna. A nieopierzone, wciąż chude pisklę wychylające się z kupki popiołu, chociaż wydawało się nieporadne - niosło nadzieję. I to wbrew całej, ponurej rzeczywistości, które życzyła im unicestwienia. Ile było w tym ich zasługi - nie próbował mierzyć, ale chciał wierzyć, że wciąż był im pisany jaśniejszy od panującego mroku świat.
Na dźwięk własnego imienia, przeniósł uwagę na przyjaciela - Z tobą? Zawsze - odezwał się cicho, rozjaśniając rysy twarzy i zrzucając zwyczajową, czasem zbyt ciasno przyklejoną maskę obojętności. Nim ruszył za lotnikiem, sięgnął po garstkę popiołu, z szacunkiem pochylając głowę przy pisklęciu feniksa, a drogocenne drobiny zawijając w chustkę.
| zgarniam naszyjnik z muszli, porcję popiołu i znikam z Billym
Prześlizgnął spojrzeniem po sylwetkach uważniej, chwytając w objęcia wzroku kilka szczególnych jednostek. Obecność Just nie wymknęła się jego uwadze, ale nie sądził by chciała dać się tam zatrzymać na dłużej. Za to młoda dziewczyna, którą spotkał na plaży, pociągnęła za sobą kolejne wrażenie. Trzymana w objęciach - jak przypuszczał - brata, rozpraszała wiercące wcześniej niepokojące stwierdzenia o porażce. Skinął lekko głową rodzeństwu, dopiero w kolejnym zamieszaniu dając się zatrzymać na moment. Przyjął prosty podarek bez sprzeciwu, nie do końca nawet rozumiejąc - dlaczego właściwie to zrobił. Zaplecione na rzemyku muszle, zamiast na szyję, uwiązał na nadgarstku i lekkim skinieniem, podziękował dziewczynie.
To zaś co zadziało się na ołtarzu - uchwycił niemal w każdym, niesamowitym w swej naturze - szczególe. Narodziny feniksa nie były wydarzeniem widzianym od bardzo dawna. A nieopierzone, wciąż chude pisklę wychylające się z kupki popiołu, chociaż wydawało się nieporadne - niosło nadzieję. I to wbrew całej, ponurej rzeczywistości, które życzyła im unicestwienia. Ile było w tym ich zasługi - nie próbował mierzyć, ale chciał wierzyć, że wciąż był im pisany jaśniejszy od panującego mroku świat.
Na dźwięk własnego imienia, przeniósł uwagę na przyjaciela - Z tobą? Zawsze - odezwał się cicho, rozjaśniając rysy twarzy i zrzucając zwyczajową, czasem zbyt ciasno przyklejoną maskę obojętności. Nim ruszył za lotnikiem, sięgnął po garstkę popiołu, z szacunkiem pochylając głowę przy pisklęciu feniksa, a drogocenne drobiny zawijając w chustkę.
| zgarniam naszyjnik z muszli, porcję popiołu i znikam z Billym
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Ołtarz światła
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda