Gabinet Francisa Lestrange
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Gabinet Francisa Lestrange
Jedna z najbardziej stonowanych komnat w całym Wenus, choć niemniej urządzana ze wykwintnie i ze smakiem. Umeblowanie jak na gabinet jest dość nietypowe, pomieszczenie bowiem bardziej przypomina elegancki salonik niż miejsce pracy. Kanapy z miękkim obiciem, wygodne podnóżki, wysiedziane fotele aż proszą się, aby na nich legnąć i zażyć chwili ożywczego odpoczynku. Jest tak nie bez powodu - Francis w istocie rzadko tu pracuje, petentów przeważnie przyjmuje w którejś z głównych sal, a gabinet wykorzystuje do celów relaksacyjnych i regeneracji straconej energii.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:49, w całości zmieniany 1 raz
Cmokam niezadowolony, dając znak chłopakowi, że w tej chwili powinien się uciszyć - nie po to gabinet mam wyciszony, by wysłuchiwać krzyków. Najgorsze, że dochodzą teraz z dwóch stron; do tych z wewnątrz nawet już przywykłem, zdarza się, że są mi miłe - te z drugiej strony, wciąż trudne do zniesienia. Grube zasłony w końcu idą w ruch, a mój gabinet wygląda przez to niczym krypta wampira, szykującego się do snu. Co za zbieg okoliczności - mam tu przecież nawet ziemię z mojej ziemi, skromną plażę zamkniętą w szkle wraz z garścią jej owoców, popękanych skorupek, bursztynów i drobnych kamyczków. Nienawidzę statków nabitych w butelkę, bo ich miejsce jest na morzu; co innego z domem, który mogę zabrać ze sobą, gdziekolwiek się udam. Więcej i mniej, niż tylko metaforycznie, zasępiam się i zagapiam na na zatopiony w szkle piach. Mobilność dociera do mnie na równi z tym, że ciężko o wiarygodną wymówkę. Steve'owi - również.
-Czy ty przypadkiem nie mówiłeś, że twoja panna cię zostawiła? - pytam, bo coś mi się zdaje, że jak poprzednio łkał na tym samym fotelu, to biadolił coś o dziewczęciu, co to zbyt łase na kasę było i odfrunęło do majętniejszego kawalera. Samo życie - nikt się nie naje baśniami czytanymi do poduszki ani wygrzanym miejscem po dobrej stronie łóżka. W obecnych czasach, trudno mi winić tą małą. Małżeństwa z rozsądku to nie tylko plaga wyższych sfer, hę? - szybko się pozbierałeś - komentuję cierpko, prostując ręce oparte o blat biurka i ciągnąc za nimi tułów. Gimnastyka dla tych, którym brakuje czasu, a cierpią na przeróżne bóle, upchnięta w minucie nieznośnej rozmowy. Efekt? Zajmuje ciało i myśli, skupione nagle na strzykaniu w kręgosłupie i poczuciu rozciągania się mięśni.
-Oby dziennikarze we wszystkich sytuacjach potrafili trzymać język za zębami - mruczę, oblizując swoje własne, by nie zostawić na nich smug wina. Zwykła zapobiegliwość, której nauczyłem się pewnego Bożonarodzeniowego wieczoru, kiedy miałem z piętnaście lat i z kuzynek skułem się, dopijając kieliszki po dorosłych. Zadziałało, nikt się nie zorientował - do czasu wywołania magicznych fotografii, na których byliśmy obaj z lekka wczorajsi.
Do tego stopnia, że wypadaliśmy z kadru. Ja wówczas wypadłem jeszcze z łask ojca, tak na dokładkę. Nie rozpaczałem, wiedziałem, że to się stanie, prędzej, czy później.
-A co, znasz jakichś przyzwoitych, Steve? - pytam z przekąsem, jest ich garstka, oczywiście, lecz są ciekawostką sezonu, która prawdopodobnie w następne lato już zniknie z obiegu. Bo nawet ci, o których jeszcze nie tak dawno mniemanie miałem dobre, dziś są zaszczuci. Albo odwrotnie, tyle że szczekają bez powodu na byle listonosza przechodzącego koło domu i na każdy dzwonek. Ja jestem z tych cichych, który robi dużo tylko wtedy, gdy wcześnie położy się spać i zdoła sobie dopowiedzieć historię przed budzikiem. Wzdycham, unosząc lekko brew - układanie się z nim przychodzi mi trudniej, niż się spodziewałem.
-Mój chłopcze, słyszałeś kiedyś o hiperboli? - pokpiwam z biedaka, puszczając mimo uszu zupełnie nieuluzyjną aluzję do zdrady. Na nią - za wcześnie. Nie jestem gotowy i wciąż, wciąż myślę, że jeśli faktycznie odejdę - to zdradzę. Siebie, rodzinę, Evandrę, pieprzona karuzela, z której nie umiem wysiąść, bo kręci się za szybko. A jak wyskoczę, to połamię sobie nogi, a jak nie daj boże zahaczę niezdarną, wielką stopą o krzesełko siostry i pociągnę ją za sobą?
-Napisz, że chcę ożenić się z miłości - to powinno je kupić. Baby, mężczyzn - chyba rozbawić, trafię w gusta wszystkich, a później zajmę się stand-upem i tak zacznę zarabiać na życie, kiedy się okaże, że szlachectwo trafił szlag - i że dotąd nie spotkałem żadnej panny, której chciałbym ofiarować pierścień, a która pragnęłabym tego samego - a co, nie będziemy się jebać - niech ruszą plotkarskie usta, niech dywagują, które to dziewczę mnie odrzuciło, niech mówią, że te historie działy się niezależnie od nestorskich racji. A ja zamilknę i żadnego komentarza ze mnie nie wyciągną.
-Morgan lubi piwo, najczęściej pije to nieco rozcieńczone, bo jest tańsze. Zajmuje się wszystkim, za co mu zapłacą, do niedawna mieszkał z matką. Baba to baba, lubi te wyszczekane - kurwa, nie wiem, co mam mu opowiadać, nagle zupełnie nie umiem się wczuć. Byłoby lepiej, gdyby go - mnie, po prostu zobaczył. Posłuchał. Może wówczas by zrozumiał, że tak naprawdę mógłby napisać o jednej i tej samej osobie, nie różnimy się niczym, nawet nos oboje siąkamy w prawy rękaw, gdy braknie nam chusteczki.
-Jasne. Francuzki, Włoszki, Norweżki, Azjatki, Afroamerykanki, czego dusza zapragnie - wzruszam ramionami, zapewne burząc mu jedno z ujęć - zależy, czego szukasz. U mnie każda jest najlepsza - mówię obojętnie, tonem nauczyciela wykładającego o rzeczach oczywistych. Gdzieś mam, jak ta wiedza się przyjmie. Po kilku próbach, ściągam ubrania i zakładam łachy Morgana - w lustrze ze złoconą ramą dostrzegam zaś jego odbicie, nieco otępiałe i jakby opite. To dzieje się samo, za sprawą maniery, wyrobionej twardymi zasadami nie salonów, a ulicy - no i jak? - poznałbyś mnie, co, Steve?
-Myślisz, że ktokolwiek to łyknie? - burczę, drapiąc się po brodzie, która zdaje się bardziej kłująca, niż wtedy, gdy na sobie miałem jedwabie. Kostki dłoni też mam bardziej zaczerwienione; z papierośnicy wygrzebuję bata, by i nim się doprawić i uzyskać kolor oczu bliski tym otartym rękom.
-Czy ty przypadkiem nie mówiłeś, że twoja panna cię zostawiła? - pytam, bo coś mi się zdaje, że jak poprzednio łkał na tym samym fotelu, to biadolił coś o dziewczęciu, co to zbyt łase na kasę było i odfrunęło do majętniejszego kawalera. Samo życie - nikt się nie naje baśniami czytanymi do poduszki ani wygrzanym miejscem po dobrej stronie łóżka. W obecnych czasach, trudno mi winić tą małą. Małżeństwa z rozsądku to nie tylko plaga wyższych sfer, hę? - szybko się pozbierałeś - komentuję cierpko, prostując ręce oparte o blat biurka i ciągnąc za nimi tułów. Gimnastyka dla tych, którym brakuje czasu, a cierpią na przeróżne bóle, upchnięta w minucie nieznośnej rozmowy. Efekt? Zajmuje ciało i myśli, skupione nagle na strzykaniu w kręgosłupie i poczuciu rozciągania się mięśni.
-Oby dziennikarze we wszystkich sytuacjach potrafili trzymać język za zębami - mruczę, oblizując swoje własne, by nie zostawić na nich smug wina. Zwykła zapobiegliwość, której nauczyłem się pewnego Bożonarodzeniowego wieczoru, kiedy miałem z piętnaście lat i z kuzynek skułem się, dopijając kieliszki po dorosłych. Zadziałało, nikt się nie zorientował - do czasu wywołania magicznych fotografii, na których byliśmy obaj z lekka wczorajsi.
Do tego stopnia, że wypadaliśmy z kadru. Ja wówczas wypadłem jeszcze z łask ojca, tak na dokładkę. Nie rozpaczałem, wiedziałem, że to się stanie, prędzej, czy później.
-A co, znasz jakichś przyzwoitych, Steve? - pytam z przekąsem, jest ich garstka, oczywiście, lecz są ciekawostką sezonu, która prawdopodobnie w następne lato już zniknie z obiegu. Bo nawet ci, o których jeszcze nie tak dawno mniemanie miałem dobre, dziś są zaszczuci. Albo odwrotnie, tyle że szczekają bez powodu na byle listonosza przechodzącego koło domu i na każdy dzwonek. Ja jestem z tych cichych, który robi dużo tylko wtedy, gdy wcześnie położy się spać i zdoła sobie dopowiedzieć historię przed budzikiem. Wzdycham, unosząc lekko brew - układanie się z nim przychodzi mi trudniej, niż się spodziewałem.
-Mój chłopcze, słyszałeś kiedyś o hiperboli? - pokpiwam z biedaka, puszczając mimo uszu zupełnie nieuluzyjną aluzję do zdrady. Na nią - za wcześnie. Nie jestem gotowy i wciąż, wciąż myślę, że jeśli faktycznie odejdę - to zdradzę. Siebie, rodzinę, Evandrę, pieprzona karuzela, z której nie umiem wysiąść, bo kręci się za szybko. A jak wyskoczę, to połamię sobie nogi, a jak nie daj boże zahaczę niezdarną, wielką stopą o krzesełko siostry i pociągnę ją za sobą?
-Napisz, że chcę ożenić się z miłości - to powinno je kupić. Baby, mężczyzn - chyba rozbawić, trafię w gusta wszystkich, a później zajmę się stand-upem i tak zacznę zarabiać na życie, kiedy się okaże, że szlachectwo trafił szlag - i że dotąd nie spotkałem żadnej panny, której chciałbym ofiarować pierścień, a która pragnęłabym tego samego - a co, nie będziemy się jebać - niech ruszą plotkarskie usta, niech dywagują, które to dziewczę mnie odrzuciło, niech mówią, że te historie działy się niezależnie od nestorskich racji. A ja zamilknę i żadnego komentarza ze mnie nie wyciągną.
-Morgan lubi piwo, najczęściej pije to nieco rozcieńczone, bo jest tańsze. Zajmuje się wszystkim, za co mu zapłacą, do niedawna mieszkał z matką. Baba to baba, lubi te wyszczekane - kurwa, nie wiem, co mam mu opowiadać, nagle zupełnie nie umiem się wczuć. Byłoby lepiej, gdyby go - mnie, po prostu zobaczył. Posłuchał. Może wówczas by zrozumiał, że tak naprawdę mógłby napisać o jednej i tej samej osobie, nie różnimy się niczym, nawet nos oboje siąkamy w prawy rękaw, gdy braknie nam chusteczki.
-Jasne. Francuzki, Włoszki, Norweżki, Azjatki, Afroamerykanki, czego dusza zapragnie - wzruszam ramionami, zapewne burząc mu jedno z ujęć - zależy, czego szukasz. U mnie każda jest najlepsza - mówię obojętnie, tonem nauczyciela wykładającego o rzeczach oczywistych. Gdzieś mam, jak ta wiedza się przyjmie. Po kilku próbach, ściągam ubrania i zakładam łachy Morgana - w lustrze ze złoconą ramą dostrzegam zaś jego odbicie, nieco otępiałe i jakby opite. To dzieje się samo, za sprawą maniery, wyrobionej twardymi zasadami nie salonów, a ulicy - no i jak? - poznałbyś mnie, co, Steve?
-Myślisz, że ktokolwiek to łyknie? - burczę, drapiąc się po brodzie, która zdaje się bardziej kłująca, niż wtedy, gdy na sobie miałem jedwabie. Kostki dłoni też mam bardziej zaczerwienione; z papierośnicy wygrzebuję bata, by i nim się doprawić i uzyskać kolor oczu bliski tym otartym rękom.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Lord Lestrange spojrzał na Steffeno-Steve'a tak groźnie, że ten na moment się uciszył, nie mając śmiałości przebąknąć, że może to zasłanianie okien to nie jest taki dobry pomysł. No trudno, najwyżej zdjęcia wyjdą artystycznie prześwietlone albo niedoświetlone. Lepsze to, niż Dmitrij albo powtórka z przesuwania kanapy. Co prawda, sir Francis był jakoś podejrzanie miły, ale no właśnie - to podejrzane. Kto wie, co mu do głowy strzeli? Arystokratom i właścicielom burdeli nie należało ufać, zwłaszcza gdy łączyli obie te role.
Wzruszył ramionami, nie mając najmniejszego zamiaru opowiadać temu burdelpapie o czystej i nieskalanej miłości jaka łączyła go z Bellą, ale wtem spąsowiał i wyprostował się dumnie. Szybko się pozbierałeś?! Niedoczekanie, cóż to za oszczerstwo! Może i łkał w kwietniu w tym gabinecie, ale tym bardziej nie da o sobie myśleć, że jest niestały w uczuciach!
-Zostawiła, ale już do mnie wróciła. Prawdziwa miłość zwycięża wszystko. - dumnie zadarł podbródek do góry, a potem zacisnął triumfalnie usta, dając do zrozumienia, że nie zamierza się już wypowiadać na temat swojej ukochanej.
-Właściwie nasz oręż to nie język, a pióro. - poprawił lorda, ale trochę bez przekonania, bo nie czuł się reprezentantem wszystkich dziennikarzy. Wprost przeciwnie, kilka tygodni temu rozwalił aparat jakiejś szui z "Walczącego Maga", a uwielbienie naczelnej "Czarownicy" dla okropnej Morgany Selwyn wciąż budziło w nim sprawiedliwy gniew.
-Moim zdaniem, to nie ma tak, że jedni są przyzwoici, a drudzy nieprzyzwoici. Gdybym miał powiedzieć, kogo uważam za przyzwoitego i porządnego, to ktoś inny mógłby uznać, że ten sam osobnik jest żałosny w chuj i dwulicowy, nieprawdaż? - odpowiedział w temacie porządnych arystokratów, rozciągając usta w kpiącym uśmiechu. Miał z tego sporą satysfakcję, co tu ukrywać. A zarazem lord Francis mógł sobie wywnioskować co nieco na temat sympatii młodego Steve'a.
-Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa, że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać. A wtedy, w złym środowisku, się gnije, niczym marchewka w zbyt wilgotnej spiżarni, rozumie lord? I co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie... - wyjaśnił cierpliwie, a potem rozmarzył się nagle, myśląc jak to spotkanie na Pokątnej zaowocowało ciągiem zdarzeń, które poskutkowały wydziedziczeniem Isabelli i planowaniem zaręczyn przez niego samego. Ach, życie! Życie to śpiew, życie to taniec, życie to miłość i może lord sir Francis dojrzy kiedyś jego piękno, bo wydawał się poczciwym facetem, tylko pogubionym, że hej!
-Pewnie, że słyszałem, jestem pasjonatem literatury. - odparował, hiperbolicznie przedstawiając swoją ekspertyzę w sprawach dziennikarskich. Niegdyś miał lżejsze pióro, ale w sumie ostatnio skupiał się na klątwach.
-A chce się lord ożenić z miłości? - palnął naiwnie, wlepiając we Francisa zaskoczone spojrzenie, godne zakochanej czytelniczki. Odchrząknął niezręcznie i skupił się na aparacie, cyk, cyk, i cykał świetliste zdjęcia. Niezły miał profil ten lord Lestrange.
-Miał już lord na oku jakieś kandydatki? Dlaczego żadnej nie chciał lord ofiarować pierścienia, co lorda w nich odstrasza? A może, co gorsza, CHCIAŁ komuś się lord oświadczyć, a ona odmówiła?! Jak to jest, gdy kobieta odmawia, jak sobie z tym poradzić?! - zapytał, zaczynając profesjonalnie, a kończąc nieco histerycznym tonem, albowiem przed oczyma stanęła mu Isabella, artykułująca głośne i wyraźne "NIE." Brr!
-Czyli mogę napisać, że Morgan ma problemy finansowe? Może to zaowocuje jakimiś donacjami, albo darmowym piwem. Gdzie najbardziej lubi je pić i gdzie pracuje? Jeśli w ogóle. W ogóle, proszę sobie przemyśleć czy lord ogarnia plebejskie pieniądze, bo jak przyjdzie lord do podrzędnych knajp z galeonami i zacznie beczeć, że nie stać go na piwo, to wszyscy się zorientują. - uprzejmie podzielił się ekspertyzą z zakresu bycia Morganem, no bo kto miał wiedzieć lepiej? Ambitny chłopak z małego miasteczka, czy ktoś kto z powodzeniem wcielał się w Morgana już szmat czasu?
Oczywiście, że Steff. Lordowie bywali nieogarnięci, nawet Alex.
-Nie no, sorry, ale strasznie lordowsko brzmi ta wyliczanka kobiet. Afroamerykanki? Morgan nazwałby je chyba sobowtórami Celestyny, nie? Mam pomysł! Proszę się przebrać, napijmy się PIWA, a nie tego Tużupur, i WTEDY pogadam z Morganem. Jakiś pan lord strasznie spięty! - zmarszczył lekko brwi, słysząc o gustach Morgana. Nie, nie łykał tego. Nie wiedział, jakim cudem ten człowiek utrzymywał w sekrecie swoją tożsamość - lord, jak nic!
Wzruszył ramionami, nie mając najmniejszego zamiaru opowiadać temu burdelpapie o czystej i nieskalanej miłości jaka łączyła go z Bellą, ale wtem spąsowiał i wyprostował się dumnie. Szybko się pozbierałeś?! Niedoczekanie, cóż to za oszczerstwo! Może i łkał w kwietniu w tym gabinecie, ale tym bardziej nie da o sobie myśleć, że jest niestały w uczuciach!
-Zostawiła, ale już do mnie wróciła. Prawdziwa miłość zwycięża wszystko. - dumnie zadarł podbródek do góry, a potem zacisnął triumfalnie usta, dając do zrozumienia, że nie zamierza się już wypowiadać na temat swojej ukochanej.
-Właściwie nasz oręż to nie język, a pióro. - poprawił lorda, ale trochę bez przekonania, bo nie czuł się reprezentantem wszystkich dziennikarzy. Wprost przeciwnie, kilka tygodni temu rozwalił aparat jakiejś szui z "Walczącego Maga", a uwielbienie naczelnej "Czarownicy" dla okropnej Morgany Selwyn wciąż budziło w nim sprawiedliwy gniew.
-Moim zdaniem, to nie ma tak, że jedni są przyzwoici, a drudzy nieprzyzwoici. Gdybym miał powiedzieć, kogo uważam za przyzwoitego i porządnego, to ktoś inny mógłby uznać, że ten sam osobnik jest żałosny w chuj i dwulicowy, nieprawdaż? - odpowiedział w temacie porządnych arystokratów, rozciągając usta w kpiącym uśmiechu. Miał z tego sporą satysfakcję, co tu ukrywać. A zarazem lord Francis mógł sobie wywnioskować co nieco na temat sympatii młodego Steve'a.
-Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa, że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać. A wtedy, w złym środowisku, się gnije, niczym marchewka w zbyt wilgotnej spiżarni, rozumie lord? I co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie... - wyjaśnił cierpliwie, a potem rozmarzył się nagle, myśląc jak to spotkanie na Pokątnej zaowocowało ciągiem zdarzeń, które poskutkowały wydziedziczeniem Isabelli i planowaniem zaręczyn przez niego samego. Ach, życie! Życie to śpiew, życie to taniec, życie to miłość i może lord sir Francis dojrzy kiedyś jego piękno, bo wydawał się poczciwym facetem, tylko pogubionym, że hej!
-Pewnie, że słyszałem, jestem pasjonatem literatury. - odparował, hiperbolicznie przedstawiając swoją ekspertyzę w sprawach dziennikarskich. Niegdyś miał lżejsze pióro, ale w sumie ostatnio skupiał się na klątwach.
-A chce się lord ożenić z miłości? - palnął naiwnie, wlepiając we Francisa zaskoczone spojrzenie, godne zakochanej czytelniczki. Odchrząknął niezręcznie i skupił się na aparacie, cyk, cyk, i cykał świetliste zdjęcia. Niezły miał profil ten lord Lestrange.
-Miał już lord na oku jakieś kandydatki? Dlaczego żadnej nie chciał lord ofiarować pierścienia, co lorda w nich odstrasza? A może, co gorsza, CHCIAŁ komuś się lord oświadczyć, a ona odmówiła?! Jak to jest, gdy kobieta odmawia, jak sobie z tym poradzić?! - zapytał, zaczynając profesjonalnie, a kończąc nieco histerycznym tonem, albowiem przed oczyma stanęła mu Isabella, artykułująca głośne i wyraźne "NIE." Brr!
-Czyli mogę napisać, że Morgan ma problemy finansowe? Może to zaowocuje jakimiś donacjami, albo darmowym piwem. Gdzie najbardziej lubi je pić i gdzie pracuje? Jeśli w ogóle. W ogóle, proszę sobie przemyśleć czy lord ogarnia plebejskie pieniądze, bo jak przyjdzie lord do podrzędnych knajp z galeonami i zacznie beczeć, że nie stać go na piwo, to wszyscy się zorientują. - uprzejmie podzielił się ekspertyzą z zakresu bycia Morganem, no bo kto miał wiedzieć lepiej? Ambitny chłopak z małego miasteczka, czy ktoś kto z powodzeniem wcielał się w Morgana już szmat czasu?
Oczywiście, że Steff. Lordowie bywali nieogarnięci, nawet Alex.
-Nie no, sorry, ale strasznie lordowsko brzmi ta wyliczanka kobiet. Afroamerykanki? Morgan nazwałby je chyba sobowtórami Celestyny, nie? Mam pomysł! Proszę się przebrać, napijmy się PIWA, a nie tego Tużupur, i WTEDY pogadam z Morganem. Jakiś pan lord strasznie spięty! - zmarszczył lekko brwi, słysząc o gustach Morgana. Nie, nie łykał tego. Nie wiedział, jakim cudem ten człowiek utrzymywał w sekrecie swoją tożsamość - lord, jak nic!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oj, biedny, niedoświadczony chłopiec. Aż mi się go szkoda robi. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki - gdzie on ma kumpli, którzy przemówiliby mu do rozsądku? Ja tego robić nie zamierzam, chociaż rzadko miewam okazję do wcielenia się w wujka dobrą-radę. Pal licho, tacy nie są lubiani; jakby mi zależało jeszcze na sympatii tego całego Steve'a?
-Wróciła, bo dostałeś awans w pracy, czy tamtego nagle trafił magiczny szlag? Jego i jego gruby portfel? - pytam, nim zdołam ugryźć się w język. Jednak jestem ciekawski, no co, kocham ploteczki, a Czarownicę w przeciwieństwie do Horyzontów Zaklęć, czytam również poza dłuższym posiedzeniem w łazience. DRAMA ALERT to jedyny alarm, który wyrwie mnie z łóżka przed ósmą rano, na przykład. Kiedy w Hogwarcie urządzali nam ćwiczenia przeciwpożarowe raz straciłem pięćdziesiąt punktów, bo nie opuściłem wyra, no i oczywiście zorientowali się podczas przeliczania, że kogoś brakuje. Zanim doszli, że to ja, zdążyłem się co prawda ogarnąć i zejść do Wielkiej Sali, ale i tak było już po ptakach.
-Pióro i anonimowość, co? Ty wiesz, że za pomówienia możesz iść do pierdla? - pytam, zezując na niewinną twarz chłopaszka. Oj tam, to by mu się dostała szkoła życia. Ja zderzyłem się z rzeczywistością tak mocno, jakbym jebnął o barierkę między mugolską stacją a peronem 9 i 3/4. Zamiast siniaka jednak dostaję za to pewną dozę pokory i to właściwie wymiana na moją korzyść.
-Powiedzmy, że posługujemy się powszechnie przyjętymi moralnymi standardami. Nie czyń drugiemu co tobie nie mile i tak dalej - warczę, spoglądając na Steve'a ostrzegawczo. Może już wystarczy tego dobrego, czy cytowanie mojej korespondencji to jakiś wstęp do dalszej eksploracji mego prywatnego życia? Co dalej? Wyskoczy mi z szuflady z bielizną, czy z kosza na brudne ubrania?
-Musisz mówić prościej, chłopcze - przerywam mu w połowie tego wywodu, zniecierpliwiony. Jasne, łapię to, nietrudno dotrzymać kroku w jego rozumowaniu, lecz skoro nie boi się głosić tu herezji pod przykrywką, niech wypowie je głośniej i dosadniej, nie kryjąc się za przykładami codziennego życia. Jakbym do kurwy nędzy nie robił przy kucharzu, to skąd miałbym wiedzieć, jak zachowuje się nadgnita marchew? Już nie wiem, czy to ja jestem bardziej odklejony od rzeczywistości, czy on, że posądza mnie o takie rzeczy.
-Chcę, przecież przed chwilą to powiedziałem - mruczę, zaplatając sobie ręce na piersiach. To żadna tajemnica - no, może nie zwierzałem się z tego głośno, nie wie o tym papa, ani nestor - który swoją drogą zadowolony ze mnie nie będzie, lecz klarownie ujawniam zamiary tudzież ich brak w staraniu się o ręce panien podsuwanych mi na tacy przez swatki - a ty co, taki zaskoczony? - burczę, nachmurzając się, co może i zrobi dobry efekt zdjęć. Zazwyczaj wychodzę dobrze, jeśli akurat dzień przed nie zachleję, to się sobie podobam. A te dla Czarownicy muszą wyjść przezajebiste, może za tak ekskluzywny materiał zgarnę od razu nagrodę za najbardziej czarujący uśmiech? To, że jestem wolny podbija moje szanse, a umówmy się, to i bycie na karcie z Czekoladowych Żab to jedyne czarodziejskie wyróżnienia, które mają jakiekolwiek znaczenie. Co się robi z Orderem Merlina? Trzeba go polerować i tyle, zresztą, wystarczy sypnąć złotem, ufundować jakąś salę w Mungu czy skrzydło w Ministerstwie Magii albo kurwa kupić ławki do sali od transmutacji w Hogwarcie i już. Takich sprzedajnych nagród to ja dostawać sobie nie życzę.
-Miałem, ale żadnej się nie oświadczyłem - kurwa - a może by mu tak wspomnieć o ślubie z Sheltą wziętym prawie-po-pijaku na statku? Jezu, nie, jak to się wyda, to będę musiał zaszyć się na jakiejś Australii, bo inaczej nestor wydyma mnie w dupę tak, że nawet gdybym był pedałem, to bym tego żałował - z różnych powodów, zaczynając od nieodwzajemnionego uczucia, kończąc na przeszkodach natury bardziej przyziemnej - takich jak mój stan, jej stan. Raczej mój, to ja jestem problemem.
-Merlinie, człowieku, czy tyś oszalał? Donaty na piwo? - łapię się za głowę, bo to chory pomysł - obcy ludzie, mieliby przekazywać pieniądze d l a m n i e? - jakbym tego potrzebował, Morgan klepie biedę dlatego, że sobie tego życzę, nie inaczej - on nie wziąłby jałmużny - gderam, oburzony, bo już mówię stricte za siebie. Za niego. Gubię się w tej narracji, czuję się jak w połowie zmiany skóry.
-Morgan sobie radzi, pracuje to tu, to tam - błagam, nie podawaj żadnych nazw, bo jeszcze ktoś pójdzie go szukać i zrobi się nieprzyjemnie. Nie chcę kłopotów dla nikogo, kto okazał mi życzliwość, zrozumiano? - Steve chyba nie do końca łapie, o co gramy. Nie tylko o moją niezależność, ale o kurwa spokój dla tych biedaków, co trzymają sztamę z moim portowym wcieleniem. Irytacja idealnie zgrywa się z czasem medialnym Morgana, bardziej nieprzyjemnym z gęby niż Fran. On nie uśmiecha się tak szeroko, ręce trzyma wepchnięte głęboko w kieszeniach, a jednego szluga odpala od drugiego.
-Dobra, a teraz razem - zarządzam - panno - rzucam na siebie zaklęcie i cyk, tuż obok mnie materializuje się drugi obdartus, spoglądający na mnie chytrze - tylko błagam, niech to wygląda naturalnie - przestrzegam Steve'a, wracając do swoich jedwabiów - nie wiem, mamy się uściskać, stanąć do siebie plecami? - polegam na nim całkowicie, pieprzona wyrocznia. Mam nadzieję, że wie, co robi.
-Wróciła, bo dostałeś awans w pracy, czy tamtego nagle trafił magiczny szlag? Jego i jego gruby portfel? - pytam, nim zdołam ugryźć się w język. Jednak jestem ciekawski, no co, kocham ploteczki, a Czarownicę w przeciwieństwie do Horyzontów Zaklęć, czytam również poza dłuższym posiedzeniem w łazience. DRAMA ALERT to jedyny alarm, który wyrwie mnie z łóżka przed ósmą rano, na przykład. Kiedy w Hogwarcie urządzali nam ćwiczenia przeciwpożarowe raz straciłem pięćdziesiąt punktów, bo nie opuściłem wyra, no i oczywiście zorientowali się podczas przeliczania, że kogoś brakuje. Zanim doszli, że to ja, zdążyłem się co prawda ogarnąć i zejść do Wielkiej Sali, ale i tak było już po ptakach.
-Pióro i anonimowość, co? Ty wiesz, że za pomówienia możesz iść do pierdla? - pytam, zezując na niewinną twarz chłopaszka. Oj tam, to by mu się dostała szkoła życia. Ja zderzyłem się z rzeczywistością tak mocno, jakbym jebnął o barierkę między mugolską stacją a peronem 9 i 3/4. Zamiast siniaka jednak dostaję za to pewną dozę pokory i to właściwie wymiana na moją korzyść.
-Powiedzmy, że posługujemy się powszechnie przyjętymi moralnymi standardami. Nie czyń drugiemu co tobie nie mile i tak dalej - warczę, spoglądając na Steve'a ostrzegawczo. Może już wystarczy tego dobrego, czy cytowanie mojej korespondencji to jakiś wstęp do dalszej eksploracji mego prywatnego życia? Co dalej? Wyskoczy mi z szuflady z bielizną, czy z kosza na brudne ubrania?
-Musisz mówić prościej, chłopcze - przerywam mu w połowie tego wywodu, zniecierpliwiony. Jasne, łapię to, nietrudno dotrzymać kroku w jego rozumowaniu, lecz skoro nie boi się głosić tu herezji pod przykrywką, niech wypowie je głośniej i dosadniej, nie kryjąc się za przykładami codziennego życia. Jakbym do kurwy nędzy nie robił przy kucharzu, to skąd miałbym wiedzieć, jak zachowuje się nadgnita marchew? Już nie wiem, czy to ja jestem bardziej odklejony od rzeczywistości, czy on, że posądza mnie o takie rzeczy.
-Chcę, przecież przed chwilą to powiedziałem - mruczę, zaplatając sobie ręce na piersiach. To żadna tajemnica - no, może nie zwierzałem się z tego głośno, nie wie o tym papa, ani nestor - który swoją drogą zadowolony ze mnie nie będzie, lecz klarownie ujawniam zamiary tudzież ich brak w staraniu się o ręce panien podsuwanych mi na tacy przez swatki - a ty co, taki zaskoczony? - burczę, nachmurzając się, co może i zrobi dobry efekt zdjęć. Zazwyczaj wychodzę dobrze, jeśli akurat dzień przed nie zachleję, to się sobie podobam. A te dla Czarownicy muszą wyjść przezajebiste, może za tak ekskluzywny materiał zgarnę od razu nagrodę za najbardziej czarujący uśmiech? To, że jestem wolny podbija moje szanse, a umówmy się, to i bycie na karcie z Czekoladowych Żab to jedyne czarodziejskie wyróżnienia, które mają jakiekolwiek znaczenie. Co się robi z Orderem Merlina? Trzeba go polerować i tyle, zresztą, wystarczy sypnąć złotem, ufundować jakąś salę w Mungu czy skrzydło w Ministerstwie Magii albo kurwa kupić ławki do sali od transmutacji w Hogwarcie i już. Takich sprzedajnych nagród to ja dostawać sobie nie życzę.
-Miałem, ale żadnej się nie oświadczyłem - kurwa - a może by mu tak wspomnieć o ślubie z Sheltą wziętym prawie-po-pijaku na statku? Jezu, nie, jak to się wyda, to będę musiał zaszyć się na jakiejś Australii, bo inaczej nestor wydyma mnie w dupę tak, że nawet gdybym był pedałem, to bym tego żałował - z różnych powodów, zaczynając od nieodwzajemnionego uczucia, kończąc na przeszkodach natury bardziej przyziemnej - takich jak mój stan, jej stan. Raczej mój, to ja jestem problemem.
-Merlinie, człowieku, czy tyś oszalał? Donaty na piwo? - łapię się za głowę, bo to chory pomysł - obcy ludzie, mieliby przekazywać pieniądze d l a m n i e? - jakbym tego potrzebował, Morgan klepie biedę dlatego, że sobie tego życzę, nie inaczej - on nie wziąłby jałmużny - gderam, oburzony, bo już mówię stricte za siebie. Za niego. Gubię się w tej narracji, czuję się jak w połowie zmiany skóry.
-Morgan sobie radzi, pracuje to tu, to tam - błagam, nie podawaj żadnych nazw, bo jeszcze ktoś pójdzie go szukać i zrobi się nieprzyjemnie. Nie chcę kłopotów dla nikogo, kto okazał mi życzliwość, zrozumiano? - Steve chyba nie do końca łapie, o co gramy. Nie tylko o moją niezależność, ale o kurwa spokój dla tych biedaków, co trzymają sztamę z moim portowym wcieleniem. Irytacja idealnie zgrywa się z czasem medialnym Morgana, bardziej nieprzyjemnym z gęby niż Fran. On nie uśmiecha się tak szeroko, ręce trzyma wepchnięte głęboko w kieszeniach, a jednego szluga odpala od drugiego.
-Dobra, a teraz razem - zarządzam - panno - rzucam na siebie zaklęcie i cyk, tuż obok mnie materializuje się drugi obdartus, spoglądający na mnie chytrze - tylko błagam, niech to wygląda naturalnie - przestrzegam Steve'a, wracając do swoich jedwabiów - nie wiem, mamy się uściskać, stanąć do siebie plecami? - polegam na nim całkowicie, pieprzona wyrocznia. Mam nadzieję, że wie, co robi.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Steffen jakoś nie zamierzał słuchać rad sercowych Bojczuka ani Marcela, z całym szacunkiem do przyjaciół. A jedyna osoba, która mogłaby przemówić mu do rozsądku, leżała sześć stóp pod ziemią (albo w jeszcze gorszym miejscu, ten brak pochówku nadal dołował Steffka) - Bertie zawsze jednak reagował na rozmowy o Belli entuzjastycznie, więc pewnie wspierałby miłosną sagę Cattermole'a. Wydął dumnie wargi, gdy lord Francis zaczął powątpiewać w prawdziwą miłość.
-Wybrała mnie, a nie pieniądze. Zresztą, przecież nie zarabiam tak źle. A skoro przy tym jesteśmy, to namyśliłem się odnośnie pańskiej wdzięczności za tą przysługę. - wziął głęboki wdech, a w jego oczach rozbłysły łobuzerskie iskierki. -Toujours Pur, posmakowało mi. Chcę się napić z przyjaciółmi przy wyjątkowej okazji. Dwie skrzynki, po tuzin w każdej, odbiorę je osobiście. Może być? - poprosił, a może zarządał. Podobało mu się to trzymanie Franciso-Morgana w szachu. -I polecam się do innych zleceń. - dodał czarująco.
-Do jakiego pierdla, mam czystą krew. - zażartował bezczelnie, bo więzienia pękały teraz w mugolakach, cmentarze zresztą też, kto by się tam interesował dziennikarzami. Niech Steve ma czystą krew, a co tam. Półkrwi to prawie jak czysta, zresztą już obliczył sobie, że dzieci jako i Belli będą czystokrwiste. -A "Czarownica" ma chody u władz, ten artykuł o lady Selwyn też był zamówiony. - poinformował uprzejmie, żeby lord Lestrange nie wierzył, że to wszystko prawda. Artykuł o krwi dziewic nadal był jego solą w oku. -Choć nie ja go pisałem. - dodał pośpiesznie.
Wzruszył lekko ramionami, urywając swe filozoficzne wywody. Lord Lestrange albo był powolny umysłowo albo tchórzliwy, no ale to już nie Steffa problem. Chętnie wyprowadziłby go z równowagi jeszcze bardziej, niewinnie wtrącając, że wyśle mu zaproszenia na pogrzeby porzuconych kumpli, ale ze śmierci nie wolno żartować. Poza tym, nie martwił się o lorda Archibalda, który siedział bezpiecznie w Weymouth. Bardziej o Francisa, który najwyraźniej szlajał się po portach.
-Nieodwzajemnego uczcuia? Jakaś panna dała lordowi kosza? Myślałem, że arystokraci nie żenią się z miłości. Pewnie wydadzą lorda za jakąś pannę z rodu, z którym akurat będziecie musieli zawrzeć sojusz, a jak się pan nie zgodzi to ześlą pana na wygnanie do Francji. - przypomniał uprzejmie, cytując opowieści Bertiego o Titusie, no bo na historii szlacheckich małżeństw to jednak się nie znał.
Przewrócił oczyma, bo lord Francis naprawdę nie wierzył w potęgę mediów.
-Jak zobaczą takiego biednego, przystojnego Morgana, któremu podobieństwo do lorda niszczy życie i który utrzymuje matkę i siostrę, to pewnie, że postawią panu piwo. Ani się pan nie obejrzy. Zorientuje się pan lord że to jałmużna, dopiero jak pan przepije ostatnie zarobione pieniądze jakiś czytelniczek! - ostrzegł usłużnie. -Spokojna głowa, nie podam. A o swoich przyjaciół niech pan dba. Skoro lubią tego prawie bezrobotnego bawidamka to... cóż, lepszych pan lord nie znajdzie. Tylko po co te kłamstwa? - zatroszczył się. Gwizdnął z podziwu, widząc iluzję, a potem wszedł w tryb reżysera. -Napiszę, że piliście razem wino i że jemu nie smakowało, bo woli sikacze. Proszę siąść, o tutaj, a iluzja tutaj, z nadąsaną miną, i voila! - uśmiechnął się promiennie. -Spróbuję pana lorda wbić na czołówkę październikowego albo wrześniowego wydania - wcześniej byłoby dopiero na trzeciej stronie, a zależy nam na rozgłosie, nie? To tyle? - upewnił się, a potem ze zdumieniem i w doskonałym nastroju pomaszerował do redakcji.
/zt x 2
-Wybrała mnie, a nie pieniądze. Zresztą, przecież nie zarabiam tak źle. A skoro przy tym jesteśmy, to namyśliłem się odnośnie pańskiej wdzięczności za tą przysługę. - wziął głęboki wdech, a w jego oczach rozbłysły łobuzerskie iskierki. -Toujours Pur, posmakowało mi. Chcę się napić z przyjaciółmi przy wyjątkowej okazji. Dwie skrzynki, po tuzin w każdej, odbiorę je osobiście. Może być? - poprosił, a może zarządał. Podobało mu się to trzymanie Franciso-Morgana w szachu. -I polecam się do innych zleceń. - dodał czarująco.
-Do jakiego pierdla, mam czystą krew. - zażartował bezczelnie, bo więzienia pękały teraz w mugolakach, cmentarze zresztą też, kto by się tam interesował dziennikarzami. Niech Steve ma czystą krew, a co tam. Półkrwi to prawie jak czysta, zresztą już obliczył sobie, że dzieci jako i Belli będą czystokrwiste. -A "Czarownica" ma chody u władz, ten artykuł o lady Selwyn też był zamówiony. - poinformował uprzejmie, żeby lord Lestrange nie wierzył, że to wszystko prawda. Artykuł o krwi dziewic nadal był jego solą w oku. -Choć nie ja go pisałem. - dodał pośpiesznie.
Wzruszył lekko ramionami, urywając swe filozoficzne wywody. Lord Lestrange albo był powolny umysłowo albo tchórzliwy, no ale to już nie Steffa problem. Chętnie wyprowadziłby go z równowagi jeszcze bardziej, niewinnie wtrącając, że wyśle mu zaproszenia na pogrzeby porzuconych kumpli, ale ze śmierci nie wolno żartować. Poza tym, nie martwił się o lorda Archibalda, który siedział bezpiecznie w Weymouth. Bardziej o Francisa, który najwyraźniej szlajał się po portach.
-Nieodwzajemnego uczcuia? Jakaś panna dała lordowi kosza? Myślałem, że arystokraci nie żenią się z miłości. Pewnie wydadzą lorda za jakąś pannę z rodu, z którym akurat będziecie musieli zawrzeć sojusz, a jak się pan nie zgodzi to ześlą pana na wygnanie do Francji. - przypomniał uprzejmie, cytując opowieści Bertiego o Titusie, no bo na historii szlacheckich małżeństw to jednak się nie znał.
Przewrócił oczyma, bo lord Francis naprawdę nie wierzył w potęgę mediów.
-Jak zobaczą takiego biednego, przystojnego Morgana, któremu podobieństwo do lorda niszczy życie i który utrzymuje matkę i siostrę, to pewnie, że postawią panu piwo. Ani się pan nie obejrzy. Zorientuje się pan lord że to jałmużna, dopiero jak pan przepije ostatnie zarobione pieniądze jakiś czytelniczek! - ostrzegł usłużnie. -Spokojna głowa, nie podam. A o swoich przyjaciół niech pan dba. Skoro lubią tego prawie bezrobotnego bawidamka to... cóż, lepszych pan lord nie znajdzie. Tylko po co te kłamstwa? - zatroszczył się. Gwizdnął z podziwu, widząc iluzję, a potem wszedł w tryb reżysera. -Napiszę, że piliście razem wino i że jemu nie smakowało, bo woli sikacze. Proszę siąść, o tutaj, a iluzja tutaj, z nadąsaną miną, i voila! - uśmiechnął się promiennie. -Spróbuję pana lorda wbić na czołówkę październikowego albo wrześniowego wydania - wcześniej byłoby dopiero na trzeciej stronie, a zależy nam na rozgłosie, nie? To tyle? - upewnił się, a potem ze zdumieniem i w doskonałym nastroju pomaszerował do redakcji.
/zt x 2
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
List do lorda Francisa Lestrange skreślił kilka tygodni wcześniej, jeszcze wiosną, w nadziei, że zgodzi się na spotkanie. Dołączył płytę do magicznego gramofonu z kilkoma swoimi utworami, by nie być gołosłownym i dowieść, że to nie kłamstwo, podstęp, próba oszustwa. Chyba jakaś część niego nie spodziewała się odpowiedzi, bo list przyniesiony przez nieco zmęczoną życiem sowę trochę go zaskoczył. Mówią jednak, że lepiej się mile zaskoczyć, niż rozczarować, czyż nie?
Do spotkania z lordem Francisem Lestrange podchodził wcześniej dwa razy. Za pierwszym razem pojawił się w restauracji Wenus, zgodnie z instrukcjami w liście, zapytał o niejakiego Andrzeja, nikogo takiego jednak nie zastał i nie potrafiono mu pomóc, kazano wrócić później. Wrócił do siebie z poczuciem zawodu, później pochłonęły go próby i występy, z którymi podróżował wciąż po kraju - bo w Londynie niewiele się działo na scenie artystycznej. Ludzie się bali. Uciekali z tego miasta, którego ulice spłynęły krwią.
Smith nie poddawał się jednak i wyruszył do Wenus po raz drugi. Nieopodal restauracji zatrzymało go jednak dwóch magipolicjantów, nieprzyjemnych i wyraźnie szukających zaczepki, bo mimo posiadanych dokumentów, zarejestrowanej różdżki, stwierdzili, że należy sprawdzić to dokładniej i zaprowadzili go na posterunek. Kilka godzin później Harry został wypuszczony, lecz zgodnie z ich słowami - długo nie pokazywał się w tamtej okolicy ze strachu, że spotka ich ponownie. Był jedynie muzykiem, śpiewakiem. Nie chciał wchodzić w konflikt z prawem - zwłaszcza po tym jak nieszczęśliwie skończyła się próba rejestracji różdżki - i unikał kłopotów.
Nie potrafił jednak zapomnieć i odpuścić. Już i tak bał się, że lord Lestrange nie zechce go widzieć, skoro zjawiał się po czasie, że pomyślał, że mu nie zależy, a sam do niego pisał. Taki miał mętlik w głowie, kiedy ostrożnie przemierzał kolejne ulice, wciąż oglądając się za siebie. W lipcowe, ciepłe popołudnie udało mu się jednak dotrzeć na miejsce bez szwanku. Jedynie czarne loki miał na głowie poczochrane jak zawsze. Poprawił kołnierzyk butelkowo-zielonej szaty i przy progu restauracji zapytał o czarodzieja imieniem Andrzej. Tym razem się pojawił i Harry poczuł lekki niepokój w jego towarzystwie, lecz pewnym tonem wytłumaczył po co i dlaczego się zjawił. Pokazał też list podpisany przez lorda Lestrange, z jego pieczęcią, by mieć dowód, że nie kłamie - wtedy ów Andrzej poprowadził go korytarzem w głąb restauracji. O tej porze nie było wielu gości, co Harry mógl stwierdzić, gdy ciekawsko zapuścił żurawia w głąb sali, kiedy mijali restaurację.
Zaprowadzono go pod gabinet lorda Lestrange, gdzie miał zaczekać, aż ten zgodzi się go przyjąć i zaprosi do środka - i cały ten czas modlił się, by arystokrata zdania zdążył nie zmienić.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Ostatnio zmieniony przez Harry Smith dnia 23.01.21 20:05, w całości zmieniany 1 raz
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Na oczy to ja już ledwo widzę. Na chuj mi było tyle tankować?
Ciężka sprawa, to po raz kolejny pokazuje przewagę choćby takiego zioła, zero bólu głowy, zero odruchu wymiotnego, zero pieprzonego kołowrotka i zawodzącego błędnika. Mój to jęczy, żeby go w spokoju zostawić: pięknie daję po sobie poznać odpowiedzialność, ale jakoś zwlekam się z łóżka, teraz byle siąść za biurkiem i tak siedzieć. Do której? Mamy dziewiątą, to do piętnastej przynajmniej, później mogę spadać i dospać.
Ugh, woda z cytrynką i jazda, chociaż barman Ben wymownie daje mi znaki, że warto by spróbować sztuczki z klinem i krwawej Mary. Nie no, twardy będę, jak kamień, dam radę. Mam swoją wodę i wraz z silną wolą to zestaw wystarczający do wykonania minimum moich obowiązków. Co na dziś? Odebranie szuru-buru, pokwitowanie faktur u szwaczki, co miesięczna kontrola uzdrowiciela, degustacja nowej pozycji w menu. Na samą myśl o jedzeniu mi się cofa, coś czuję, że kibel doświadczy dziś trzech rodzajów płynów wychodzących z człowieka. Żeby nie było - nie, to nie jest rekord. Do dwunastej, dwie rzeczy z głowy, dwie zostały i będę na czysto, życie jest piękne. Otępienie zasnuwa me zwykłe frasunki, bo jak tu się trapić losami świata, kiedy sam z sobą sobie rady nie daję? I jeszcze to łupanie w głowie, kurwa, zaraz chyba zejdę. Brzmi to jak najgorszy niedzielny remont od siódmej rano, w dodatku po nocce. ŁUP ŁUP ŁUP. Wiertarka udarowa skrzyżowana z młotem pneumatycznym nie wydawałaby takich dźwięków, przysięgam, WIĘC CO JEST?
-CISZA - ryczę poirytowany, przykładając sobie palce do skroni. Nagle - magia, słyszę tylko ciszę, a wówczas do mnie dociera, że to ani remont, ani nic w mojej łepetynie, tylko ktoś pukał do drzwi. Wcale nie głośno, tylko ja jestem przewrażliwiony, co potrwa pewnie do jutrzejszego poranka Dżizys, oby to nic ważnego, wyrażam nadzieję i pobożne życzenie do Merlina. Niech to będzie Deborah albo Lewis, byle nic problematycznego, proszę, proszę, proszę.
-Wejść - udzielam pozwolenia, kuląc się za biurkiem, by nieco sprasować swoją sylwetkę. Nie zmieniłem ubrania, nie ogoliłem się, nawet nie umyłem zębów, pewnie śmierdzę - jak to bywa, po łojeniu słodkiego wińska. Zdradliwe to-to, zwłaszcza, jeśli brakuje ci umiaru. Po proszeniu, do mego gabinetu ładuje się jakiś mężczyzna, a ja oddycham z ulgą, że panika nie była wskazana. Ot taki, nikt specjalny i nikt ważny. Buźkę ma ładną, charakterystyczną dość, krzywy nos i gęste brwi nadają mu wyrazu. Spodoba się. Mi się podoba, a jak wiadomo, ja gust mam konesera.
-A ty to kto? Nie znam cię - jako wracający do formy ozdrowieniec, za miły nie jestem - czego chcesz, bąbel? Kto cię tu w ogóle wpuścił? - dopytuję, niezwykle opornie łącząc fakty. Patrzę na mężczyznę przekrwionymi oczami, ale nic, pustka - ja pierdolę, byliśmy umówieni? Nie pamiętam - dyszę, to mają być przeprosiny, wygłoszone na maksa otępiałym tonem. Gestem zachęcam go by usiadł i wyjaśniał. Lord wskakuje mi na kolana i daje się podrapać za uchem, wstawionego mnie toleruje, pewnie to skojarzenia jeszcze za życia na wolności.
Ciężka sprawa, to po raz kolejny pokazuje przewagę choćby takiego zioła, zero bólu głowy, zero odruchu wymiotnego, zero pieprzonego kołowrotka i zawodzącego błędnika. Mój to jęczy, żeby go w spokoju zostawić: pięknie daję po sobie poznać odpowiedzialność, ale jakoś zwlekam się z łóżka, teraz byle siąść za biurkiem i tak siedzieć. Do której? Mamy dziewiątą, to do piętnastej przynajmniej, później mogę spadać i dospać.
Ugh, woda z cytrynką i jazda, chociaż barman Ben wymownie daje mi znaki, że warto by spróbować sztuczki z klinem i krwawej Mary. Nie no, twardy będę, jak kamień, dam radę. Mam swoją wodę i wraz z silną wolą to zestaw wystarczający do wykonania minimum moich obowiązków. Co na dziś? Odebranie szuru-buru, pokwitowanie faktur u szwaczki, co miesięczna kontrola uzdrowiciela, degustacja nowej pozycji w menu. Na samą myśl o jedzeniu mi się cofa, coś czuję, że kibel doświadczy dziś trzech rodzajów płynów wychodzących z człowieka. Żeby nie było - nie, to nie jest rekord. Do dwunastej, dwie rzeczy z głowy, dwie zostały i będę na czysto, życie jest piękne. Otępienie zasnuwa me zwykłe frasunki, bo jak tu się trapić losami świata, kiedy sam z sobą sobie rady nie daję? I jeszcze to łupanie w głowie, kurwa, zaraz chyba zejdę. Brzmi to jak najgorszy niedzielny remont od siódmej rano, w dodatku po nocce. ŁUP ŁUP ŁUP. Wiertarka udarowa skrzyżowana z młotem pneumatycznym nie wydawałaby takich dźwięków, przysięgam, WIĘC CO JEST?
-CISZA - ryczę poirytowany, przykładając sobie palce do skroni. Nagle - magia, słyszę tylko ciszę, a wówczas do mnie dociera, że to ani remont, ani nic w mojej łepetynie, tylko ktoś pukał do drzwi. Wcale nie głośno, tylko ja jestem przewrażliwiony, co potrwa pewnie do jutrzejszego poranka Dżizys, oby to nic ważnego, wyrażam nadzieję i pobożne życzenie do Merlina. Niech to będzie Deborah albo Lewis, byle nic problematycznego, proszę, proszę, proszę.
-Wejść - udzielam pozwolenia, kuląc się za biurkiem, by nieco sprasować swoją sylwetkę. Nie zmieniłem ubrania, nie ogoliłem się, nawet nie umyłem zębów, pewnie śmierdzę - jak to bywa, po łojeniu słodkiego wińska. Zdradliwe to-to, zwłaszcza, jeśli brakuje ci umiaru. Po proszeniu, do mego gabinetu ładuje się jakiś mężczyzna, a ja oddycham z ulgą, że panika nie była wskazana. Ot taki, nikt specjalny i nikt ważny. Buźkę ma ładną, charakterystyczną dość, krzywy nos i gęste brwi nadają mu wyrazu. Spodoba się. Mi się podoba, a jak wiadomo, ja gust mam konesera.
-A ty to kto? Nie znam cię - jako wracający do formy ozdrowieniec, za miły nie jestem - czego chcesz, bąbel? Kto cię tu w ogóle wpuścił? - dopytuję, niezwykle opornie łącząc fakty. Patrzę na mężczyznę przekrwionymi oczami, ale nic, pustka - ja pierdolę, byliśmy umówieni? Nie pamiętam - dyszę, to mają być przeprosiny, wygłoszone na maksa otępiałym tonem. Gestem zachęcam go by usiadł i wyjaśniał. Lord wskakuje mi na kolana i daje się podrapać za uchem, wstawionego mnie toleruje, pewnie to skojarzenia jeszcze za życia na wolności.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Pukał Andrzej, którego Harry w myślach nazywał rodzimym Andrew, nie potrafiąc sobie poradzić z tym niesłychanie dziwnym zbitkiem liter, a on czekał z niecierpliwością przed gabinetem. Usłyszawszy władcze wejść z głębi komnaty sprawiło, że wyprostował się dumnie i z uniesioną brodą wmaszerował do gabinetu lorda Lestrange. Nie mógł oprzeć się pokusie, by nie rozejrzeć się po wnętrzu przelotnie, od razu zachwycając elegancją wystroju, przez to poczuł się jednak jednocześnie bardziej nieswojo. Taki malutki. Jakby tu nie pasował, bo przecież Harry Smith nie należał do tego świata. Jeszcze, powtarzał sobie uparcie. Nie chcąc wyjść jednak na niegrzecznego, odnalazł spojrzeniem mężczyznę, który musiał być lordem Francisem Lestrange, bratem pięknej Evandry, co Harry wiedział rzecz jasna z łam czasopisma Czarownica - czytanego namiętnie w tajemnicy.
Zatrzymał się, kompletnie zaskoczony, nie bardzo wiedział co powiedzieć. Spodziewał się ujrzeć eleganckiego, dostojnego mężczyznę, który najpewniej zawstydzi go swoimi dobrymi manierami, pewnością siebie i królewską postawą. Tymczasem Harry miał przed sobą człowieka wyraźnie zmęczonego życiem, w drogiej, lecz wymiętej szacie, jakby wyplutego przez dzień wczorajszy. W dodatku kiedy znalazł się bliżej wyraźnie wyczuł zapach alkoholu i papierosów. Zakrwawione oczy i zmęczony ton wyraźnie sugerowały, że... cóż, lord Francis Lestrange miał za sobą ciężką noc.
Harry odchrząknął lekko, nim się odezwał.
- W istocie, lordzie Lestrange, to nasze pierwsze spotkanie i chciałbym podziękować za to, że lord się zgodził. To dla mnie zaszczyt - powiedział pewnym szacunku tonem. Czy powinien podejść i wyciągnąć do niego rękę, by ją uścisnąć na powitanie? Smith nie miał pewności, czy mógł zrobić to pierwszy, czy może to lord Lestrange miał zdecydować. Mina Harry'ego trochę zrzedła, kiedy arystokrata przyznał, że nie ma pojęcia kim jest i zastanawia się, czy w ogóle byli umówieni. Nie byli, ale to nic - nie zrażał się tym. Minęło trochę czasu, lord Lestrange miał pełne prawo zapomnieć o tym liście. - Nazywam się Harry Smith. Pisałem do lorda jakiś czas temu. W sprawie przesłuchania. Otrzymałem od lorda odpowiedź, bym przybył i pytał o Andrew. Tak też zrobiłem. On mnie wpuścił, proszę pana - wyjaśnił powoli. Miał nadzieję, że to przypomni Francisowi o kilku wymienionych przezeń listach. - Jeśli to nieodpowiednia pora, to zrozumiem... - odezwał się ostrożnie, delikatnie, nie chcąc lorda Lestrange urazić, lecz jednocześnie nie przyciskać do muru. - Jestem muzykiem. Śpiewam i komponuję. Gram też na gitarze. Zastanawiałem się... zastanawiałem się, czy nie szuka lord może kogoś, kto mógłby uprzyjemnić gościom wieczory muzyką na żywo - uściślił, przywołując na usta swój najbardziej czarujący uśmiech.
Zatrzymał się, kompletnie zaskoczony, nie bardzo wiedział co powiedzieć. Spodziewał się ujrzeć eleganckiego, dostojnego mężczyznę, który najpewniej zawstydzi go swoimi dobrymi manierami, pewnością siebie i królewską postawą. Tymczasem Harry miał przed sobą człowieka wyraźnie zmęczonego życiem, w drogiej, lecz wymiętej szacie, jakby wyplutego przez dzień wczorajszy. W dodatku kiedy znalazł się bliżej wyraźnie wyczuł zapach alkoholu i papierosów. Zakrwawione oczy i zmęczony ton wyraźnie sugerowały, że... cóż, lord Francis Lestrange miał za sobą ciężką noc.
Harry odchrząknął lekko, nim się odezwał.
- W istocie, lordzie Lestrange, to nasze pierwsze spotkanie i chciałbym podziękować za to, że lord się zgodził. To dla mnie zaszczyt - powiedział pewnym szacunku tonem. Czy powinien podejść i wyciągnąć do niego rękę, by ją uścisnąć na powitanie? Smith nie miał pewności, czy mógł zrobić to pierwszy, czy może to lord Lestrange miał zdecydować. Mina Harry'ego trochę zrzedła, kiedy arystokrata przyznał, że nie ma pojęcia kim jest i zastanawia się, czy w ogóle byli umówieni. Nie byli, ale to nic - nie zrażał się tym. Minęło trochę czasu, lord Lestrange miał pełne prawo zapomnieć o tym liście. - Nazywam się Harry Smith. Pisałem do lorda jakiś czas temu. W sprawie przesłuchania. Otrzymałem od lorda odpowiedź, bym przybył i pytał o Andrew. Tak też zrobiłem. On mnie wpuścił, proszę pana - wyjaśnił powoli. Miał nadzieję, że to przypomni Francisowi o kilku wymienionych przezeń listach. - Jeśli to nieodpowiednia pora, to zrozumiem... - odezwał się ostrożnie, delikatnie, nie chcąc lorda Lestrange urazić, lecz jednocześnie nie przyciskać do muru. - Jestem muzykiem. Śpiewam i komponuję. Gram też na gitarze. Zastanawiałem się... zastanawiałem się, czy nie szuka lord może kogoś, kto mógłby uprzyjemnić gościom wieczory muzyką na żywo - uściślił, przywołując na usta swój najbardziej czarujący uśmiech.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bycie sobotnim w środku tygodnia to moja niechlubna domena. Miałem z tym skończyć, ale proszę, ten smród ciągnie się za mną, jakbym skarpet nie zmieniał przez tydzień. Moje, owszem, są średnio świeże, ale bez takich. Wczorajszy, co najwyżej. Na tyle się mogę zgodzić, a jeszcze nim mój niezapowiedziany (?) gość właduje mi się do gabinetu, wącham się pod pachą. Jeśli będzie bardzo źle, trafię pod prysznic, a jeśli nie... Zaciągam się, no i wychodzi na to, że kąpieli w trybie nagłym nie wymagam. Jednodniowy pot wytrzyma, jeśli jest mężczyzną, a przecież widzę, że jest.
Powinienem ruszyć tyłek i wymienić z nim uścisk dłoni albo coś w tym rodzaju, a że siły nie mam, macham tylko ręką, żeby siadał, kładł się, czy jak mu tam wygodniej.
-Mów prościej - wstrzymuję go, zanim znów wypluje z siebie jakieś złożone zdanie, z którego w połowie uleci mi sens - zabalowałem i dociera do mnie wolniej, niż zwykle, rozumiesz? - tępym wzrokiem sunę po twarzy Harry'ego, chamsko wgapiając się w jego nos - grałeś w qudditcha, czy co ci się właściwie stało? - pytam zaintrygowany tym tworem, co wygląda, jakby rzeźbiarz ewidentnie coś spierdolił. Przy tym, z resztą mordy komponuje się całkiem-całkiem, nikomu oka tym raczej nie wydłubie, więc nie mam się co czepiać.
-Do rzeczy, skarbie, jakbym chciał, żeby mi tak cukrowano, to bym się przeszedł przez Pokątną - zaszczyty i honory gówno są warte, jak będę w potrzebie, to nawet sobie nimi dupy nie podetrę. Taka prawda, ale że miękkie mam serducho, to klaszczę w dłonie, a niewidzialna służba, już wie, co robić.
-No dobra, nie zostawię cię o suchym pysku - mamroczę, a przed mężczyzną materializuje się taca z różnymi rodzaju alkoholu, dzbankiem wody oraz sokiem z granatu - ja dziś się pilnuję, ale ty sobie nie żałuj - zarządzam, patrząc mu przy tym na ręce. Duże dłonie o długich palcach mówią o nim sporo. Uśmiecham się do swoich myśli - kolejny pianista, jak nic.
-Aaa, coś kojarzę - kiwam głową, że tak, chociaż w żadnym kościele nie dzwoni - no, jak już jesteś, to zostań - burczę, że niby łachę mu robię, coby se nie myślał, że ze mną tak łatwo. Muszę wziąć się w garść, skoro wkraczamy w biznesową arenę - aktualnie mamy zespół, który przygrywa gościom w restauracji - mówię, wydymając wargi, niezadowolony, że przerżnąłem z tym pianistą - pokaż, co potrafisz, a może wskoczysz na zastępstwo, gdyby wokalista lub gitarzysta się wysypał - decyduję tak na początek, chociaż w głowie kiełkuje mi pewien plan. Wymaga on jednak wpierw zarzucenia przynęty, a Harry wygląda mi na takiego, co haczyk połknie. Niewykluczone, że z wędką i trzymającą ją ręką. Usta ma prawie tak duże, jak nos.
Powinienem ruszyć tyłek i wymienić z nim uścisk dłoni albo coś w tym rodzaju, a że siły nie mam, macham tylko ręką, żeby siadał, kładł się, czy jak mu tam wygodniej.
-Mów prościej - wstrzymuję go, zanim znów wypluje z siebie jakieś złożone zdanie, z którego w połowie uleci mi sens - zabalowałem i dociera do mnie wolniej, niż zwykle, rozumiesz? - tępym wzrokiem sunę po twarzy Harry'ego, chamsko wgapiając się w jego nos - grałeś w qudditcha, czy co ci się właściwie stało? - pytam zaintrygowany tym tworem, co wygląda, jakby rzeźbiarz ewidentnie coś spierdolił. Przy tym, z resztą mordy komponuje się całkiem-całkiem, nikomu oka tym raczej nie wydłubie, więc nie mam się co czepiać.
-Do rzeczy, skarbie, jakbym chciał, żeby mi tak cukrowano, to bym się przeszedł przez Pokątną - zaszczyty i honory gówno są warte, jak będę w potrzebie, to nawet sobie nimi dupy nie podetrę. Taka prawda, ale że miękkie mam serducho, to klaszczę w dłonie, a niewidzialna służba, już wie, co robić.
-No dobra, nie zostawię cię o suchym pysku - mamroczę, a przed mężczyzną materializuje się taca z różnymi rodzaju alkoholu, dzbankiem wody oraz sokiem z granatu - ja dziś się pilnuję, ale ty sobie nie żałuj - zarządzam, patrząc mu przy tym na ręce. Duże dłonie o długich palcach mówią o nim sporo. Uśmiecham się do swoich myśli - kolejny pianista, jak nic.
-Aaa, coś kojarzę - kiwam głową, że tak, chociaż w żadnym kościele nie dzwoni - no, jak już jesteś, to zostań - burczę, że niby łachę mu robię, coby se nie myślał, że ze mną tak łatwo. Muszę wziąć się w garść, skoro wkraczamy w biznesową arenę - aktualnie mamy zespół, który przygrywa gościom w restauracji - mówię, wydymając wargi, niezadowolony, że przerżnąłem z tym pianistą - pokaż, co potrafisz, a może wskoczysz na zastępstwo, gdyby wokalista lub gitarzysta się wysypał - decyduję tak na początek, chociaż w głowie kiełkuje mi pewien plan. Wymaga on jednak wpierw zarzucenia przynęty, a Harry wygląda mi na takiego, co haczyk połknie. Niewykluczone, że z wędką i trzymającą ją ręką. Usta ma prawie tak duże, jak nos.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Choć Harry bardzo chciał i wielkie miał ambicje, aby obracać się wśród ludzi - a przynajmniej tak mu się dotychczas wydawało - takich jak lord Lestrange, to nie miał zbyt wielu okazji, by obcować z klasą wyższą, toteż wciąż nie do końca zdawał sobie sprawę z tego jak powinien się zachować. Bazował na tym, co wyczytał w książkach i zdołał podsłuchać, kiedy przyszło mu występować przed szlachetnie urodzonymi gośćmi. Wydawało mu się zatem, że odezwał się do właściciela restauracji "Wenus" w sposób właściwy, z szacunkiem, lecz znowu musiał się pomylić...
- Tak, rozumiem, proszę pana - odparł Harry. Lord Lestrange bez ceregieli zaczął zwracać się do niego per ty, lecz on miał chyba do tego prawo. Ze Smitha był żaden pan, dlatego nie pozwolił sobie uczynić tego samego. Co, jeśli to był test? Jeśli lord Lestrange sprawdzał, czy Smith potrafi się zachować? Tylko to, że arystokrata poprzedniego wieczoru zabalował nie ulegało żadnej wątpliwości. Po zapachu i aparycji nasuwał się dokładnie taki wniosek. Wyglądał trochę jak on sam albo Bojczuk po szalonej nocy w magicznym porcie... Nie zdawał sobie sprawy z tego, że lordom również zdarzają się takie ekscesy. Oczyma wyobraźni widział ich jako grzecznych, zawsze wyperfumowanych i eleganckich. Nie miał pojęcia jak to wygląda naprawdę.
- Słucham?
Na twarzy Smitha pojawił się wyraz niezrozumienia, kiedy Lestrange spytał, czy grał w quidditcha, bezwstydnie wgapiając się w jego nos. Dopiero po chwili pojął, że bezceremonialnie pyta o jego krzywiznę. Zmieszał się lekko.
- Nie, nie, nie grałem w quidditcha. Taki już po prostu... jest. Krzywy. To nie przeszkadza jednak w śpiewaniu. Zapewniam - wyjaśnił, unosząc dłoń do twarzy, by dotknąć orlego nosa. Kiedyś miał z jego powodu kompleksy, nie znosił jego widoku w lustrze, lecz z czasem do niego przywykł. Chyba nadawał jego twarzy bardziej charakterystycznego, zapadającego w pamięć wyrazu - a to było przecież ważne w jego przypadku. Zwłaszcza, jeśli nosiło się tak pospolite imię i nazwisko jak Harry Smith.
- Dziękuję - odparł, wodząc spojrzeniem po tacy, na której pojawiły się karafki z alkoholami, dzbanek z wodą i sokiem z granatu. Chyba nigdy w życiu nie pił tak drogich alkoholi i prawdopodobnie tego soku również nie. Na początku chciał sięgnąć tylko po wodę, skoro miał zaśpiewać, ale ostatecznie wybrał brandy. Spodziewał się czegoś zupełnie innego po tym spotkaniu. Zachowanie Lestrange'a wprawiało naprawdę go konfundowało. Pojawiła się szklanka wypełniona wybranym alkoholem i Harry uniósł ją do ust - łyczek dla odwagi, a co.
Otwierał już usta, by znów palnąć coś o zaszczycie, czy radości z tego, że Lestrange to kojarzy i pozwolił mu zostać, lecz kazał mu przecież nie słodzić sobie, więc zamknął usta. Wydawał się w nie w humorze, burczał i był zmęczony, nie chciał go niepotrzebnie denerwować. Przydałaby się jakaś instrukcja jak postępować z kapryśnymi arystokratami.
Nie mógł się powstrzymać od tego, by nie przyjrzeć się twarzy Francisa, doszukując się w niej podobieństw do młodszej siostry. Nie wydawali się jednak podobni. Zwłaszcza w tym stanie. Harry nie wyobrażał sobie lady Evandry, słodkiej i delikatnej jak wodna nimfa, tak wymiętej... Zawsze - dobrze, przynajmniej w szkole, bo wczoraj spotkał ją po raz pierwszy od ukończenia Hogwartu... - była taka elegancka, szykowna, piękna... Przyłapał się na tym, że odpływa myślami, a Francis chciał, by pokazał co potrafi. Odchrząknął lekko, przywołując się do porządku.
- Tak, wiem, że ma pan zespół, pomyślałem jednak, że gościom mogłoby spodobać się urozmaicenie, prawda? - zaproponował. Widział siebie jako kogoś więcej niż tylko zastępstwo dla pijanego wokalisty albo gitarzysty. Oczywiście więc, że połknął ten haczyk jak pelikan. Wstał z miejsca i wygładziwszy materiał szaty, zaczął śpiewać:
- Weź jeden świeży i delikatny pocałunek,
dodaj noc skradzionej rozkoszy,
jedno dziewczę, jednego chłopca,
trochę smutku, nieco radości,
wspomnienia są z tego utkane.
Nie zapomnij o blasku księżyca,
delikatnie ze snem splecionym.
Twe usta i moje,
dwa łyki wina,
tym właśnie smakują wspomnienia.
- Tak, rozumiem, proszę pana - odparł Harry. Lord Lestrange bez ceregieli zaczął zwracać się do niego per ty, lecz on miał chyba do tego prawo. Ze Smitha był żaden pan, dlatego nie pozwolił sobie uczynić tego samego. Co, jeśli to był test? Jeśli lord Lestrange sprawdzał, czy Smith potrafi się zachować? Tylko to, że arystokrata poprzedniego wieczoru zabalował nie ulegało żadnej wątpliwości. Po zapachu i aparycji nasuwał się dokładnie taki wniosek. Wyglądał trochę jak on sam albo Bojczuk po szalonej nocy w magicznym porcie... Nie zdawał sobie sprawy z tego, że lordom również zdarzają się takie ekscesy. Oczyma wyobraźni widział ich jako grzecznych, zawsze wyperfumowanych i eleganckich. Nie miał pojęcia jak to wygląda naprawdę.
- Słucham?
Na twarzy Smitha pojawił się wyraz niezrozumienia, kiedy Lestrange spytał, czy grał w quidditcha, bezwstydnie wgapiając się w jego nos. Dopiero po chwili pojął, że bezceremonialnie pyta o jego krzywiznę. Zmieszał się lekko.
- Nie, nie, nie grałem w quidditcha. Taki już po prostu... jest. Krzywy. To nie przeszkadza jednak w śpiewaniu. Zapewniam - wyjaśnił, unosząc dłoń do twarzy, by dotknąć orlego nosa. Kiedyś miał z jego powodu kompleksy, nie znosił jego widoku w lustrze, lecz z czasem do niego przywykł. Chyba nadawał jego twarzy bardziej charakterystycznego, zapadającego w pamięć wyrazu - a to było przecież ważne w jego przypadku. Zwłaszcza, jeśli nosiło się tak pospolite imię i nazwisko jak Harry Smith.
- Dziękuję - odparł, wodząc spojrzeniem po tacy, na której pojawiły się karafki z alkoholami, dzbanek z wodą i sokiem z granatu. Chyba nigdy w życiu nie pił tak drogich alkoholi i prawdopodobnie tego soku również nie. Na początku chciał sięgnąć tylko po wodę, skoro miał zaśpiewać, ale ostatecznie wybrał brandy. Spodziewał się czegoś zupełnie innego po tym spotkaniu. Zachowanie Lestrange'a wprawiało naprawdę go konfundowało. Pojawiła się szklanka wypełniona wybranym alkoholem i Harry uniósł ją do ust - łyczek dla odwagi, a co.
Otwierał już usta, by znów palnąć coś o zaszczycie, czy radości z tego, że Lestrange to kojarzy i pozwolił mu zostać, lecz kazał mu przecież nie słodzić sobie, więc zamknął usta. Wydawał się w nie w humorze, burczał i był zmęczony, nie chciał go niepotrzebnie denerwować. Przydałaby się jakaś instrukcja jak postępować z kapryśnymi arystokratami.
Nie mógł się powstrzymać od tego, by nie przyjrzeć się twarzy Francisa, doszukując się w niej podobieństw do młodszej siostry. Nie wydawali się jednak podobni. Zwłaszcza w tym stanie. Harry nie wyobrażał sobie lady Evandry, słodkiej i delikatnej jak wodna nimfa, tak wymiętej... Zawsze - dobrze, przynajmniej w szkole, bo wczoraj spotkał ją po raz pierwszy od ukończenia Hogwartu... - była taka elegancka, szykowna, piękna... Przyłapał się na tym, że odpływa myślami, a Francis chciał, by pokazał co potrafi. Odchrząknął lekko, przywołując się do porządku.
- Tak, wiem, że ma pan zespół, pomyślałem jednak, że gościom mogłoby spodobać się urozmaicenie, prawda? - zaproponował. Widział siebie jako kogoś więcej niż tylko zastępstwo dla pijanego wokalisty albo gitarzysty. Oczywiście więc, że połknął ten haczyk jak pelikan. Wstał z miejsca i wygładziwszy materiał szaty, zaczął śpiewać:
- Weź jeden świeży i delikatny pocałunek,
dodaj noc skradzionej rozkoszy,
jedno dziewczę, jednego chłopca,
trochę smutku, nieco radości,
wspomnienia są z tego utkane.
Nie zapomnij o blasku księżyca,
delikatnie ze snem splecionym.
Twe usta i moje,
dwa łyki wina,
tym właśnie smakują wspomnienia.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ciężko to idzie, więc przysysam się do szklanki wody, wypijam ją duszkiem, uzupełniam i wypijam znowu.
-Przepraszam na moment - mruczę do Smitha i kieruję się do łazienki, by po pierwsze się odlać, a po drugie, już po umyciu rąk, potraktować się zimną wodą. Póki co toaleta twarzy pomaga, odbicie z lustra patrzy na mnie już bardziej przytomne. Oczy co prawda dalej dają czerwienią, zdartą z nieprzyjemnej części Amsterdamu, ale na efekty wizualne nie mam już wpływu. Biorę oddech, jeden, drugi, trzeci, trzyminutowy masaż skroni i do dzieła. Wracam do gabinetu pewnie po upływie kwadransa, choć na moje, to Harry nie czekał długo.
-Dzięki. Niech skonam, która w ogóle jest godzina? - pytam go, bo chociaż tuż przede mną znajduje się zegar, to z jego wskazówek za wiele odczytać nie jestem w stanie. No dramat, nie pamiętam, kiedy ostatnio się tak porobiłem - a może po prostu po takich melanżach nie zwykłem wstawać rano i chodzić do pracy. Chyba jednak powinienem coś zjeść, dociera do mnie, kiedy z mojego brzucha zaczynają dochodzić dziwne dźwięki. Dla bezpieczeństwa, zadowalam się jednak bułeczką grubo posmarowaną masłem, coby jeszcze bardziej nie podrażnić żołądka. Dziś ścisła dietka, a słyszałem, że w kuchni szykują się do robienia pasta allo scarpariello. To moja ulubiona, zwłaszcza latem, kiedy mamy pyszne, pełne smaku pomidory, ale ni chuja, nici z makaronu. Powinienem zamknąć kanjpę - jak ja nie mogę jeść, to nikt nie powinien, ale Borgia by mnie udusiła. Czasami tylko groźby z jej strony trzymają mój rozsądek na wodzy.
-Ach. Oo - no grzecznością to się nie popisałem, elokwencją również. Zbitki samogłosek za to w podskokach opuszczają me gardło, przy czym dociera do mnie, że niechcący mogłem chłopaka urazić - ale nie bierz tego do siebie, w porządku, Harry? - upewniam się, zapijając zmieszanie wodą. Merlinie, jak zwykle muszę coś palnąć, kretyn, tak to się musztruję w myślach - gdzie w ogóle występowałeś wcześniej? Przed jak dużą publicznością? - dopytuję, bo kompletnie wylatuje mi z głowy, że przerabialiśmy to w naszej korespondencji - masz swój autorski materiał? - dociekam, by nieco wynagrodzić mu nieprofesjonalne przyjęcie. Dziwię się, że pomimo nich, wciąż tu siedzi i wygląda, jakby mu zależało. To musi być rzecz biedaków, ale nawet oni mogliby nie dawać tak sobą pomiatać, tylko dlatego, że znudzony hierarcha mnie ustawił przed nim w łańcuchu pokarmowym.
-Częstuj się - macham ręką, że cokolwiek sobie zażyczy, jest do jego dyspozycji, a sam odchylam się na skórzanym fotelu - pozwolisz? - udaję, że pytam go o zgodę, a tak naprawdę po prostu wykładam kopyta przed sobą, lecz wyjątkowo nie na biurku, a na podnóżku.
-Nasi goście lubią standardy. Poradzisz sobie z klasykami, Harry? - unoszę lekko brew, bo na pierwszy rzut oka, typ ma gębę romantyka i wygląda na takiego, co lubi po swojemu kombinować. Na głównej scenie ja wiem, że to się nie sprawdzi, ale, najpierw to se posłucham, jak śpiewa. Zaczyna, a ja kiwam głową, że całkiem-całkiem. Głos ma miękki i głęboki, przyjąłby się wśród klientów, choć początkowo określam go jako zbyt absorbującego.
-Niezłe - nie jestem zbyt wylewny, ale chwalę go po swojemu - zagraj coś jeszcze. Coś żywszego. Coś, co wszyscy znają - życzę sobie, prostując się na krześle - Chałupy welcome to albo coś w tym stylu - żądam bardziej rozrywkowych numerów. Muszę sprawdzić repertuar, zobaczyć, do czego się nadaje. To, że umie śpiewać, o niczym nie świadczy.
-Przepraszam na moment - mruczę do Smitha i kieruję się do łazienki, by po pierwsze się odlać, a po drugie, już po umyciu rąk, potraktować się zimną wodą. Póki co toaleta twarzy pomaga, odbicie z lustra patrzy na mnie już bardziej przytomne. Oczy co prawda dalej dają czerwienią, zdartą z nieprzyjemnej części Amsterdamu, ale na efekty wizualne nie mam już wpływu. Biorę oddech, jeden, drugi, trzeci, trzyminutowy masaż skroni i do dzieła. Wracam do gabinetu pewnie po upływie kwadransa, choć na moje, to Harry nie czekał długo.
-Dzięki. Niech skonam, która w ogóle jest godzina? - pytam go, bo chociaż tuż przede mną znajduje się zegar, to z jego wskazówek za wiele odczytać nie jestem w stanie. No dramat, nie pamiętam, kiedy ostatnio się tak porobiłem - a może po prostu po takich melanżach nie zwykłem wstawać rano i chodzić do pracy. Chyba jednak powinienem coś zjeść, dociera do mnie, kiedy z mojego brzucha zaczynają dochodzić dziwne dźwięki. Dla bezpieczeństwa, zadowalam się jednak bułeczką grubo posmarowaną masłem, coby jeszcze bardziej nie podrażnić żołądka. Dziś ścisła dietka, a słyszałem, że w kuchni szykują się do robienia pasta allo scarpariello. To moja ulubiona, zwłaszcza latem, kiedy mamy pyszne, pełne smaku pomidory, ale ni chuja, nici z makaronu. Powinienem zamknąć kanjpę - jak ja nie mogę jeść, to nikt nie powinien, ale Borgia by mnie udusiła. Czasami tylko groźby z jej strony trzymają mój rozsądek na wodzy.
-Ach. Oo - no grzecznością to się nie popisałem, elokwencją również. Zbitki samogłosek za to w podskokach opuszczają me gardło, przy czym dociera do mnie, że niechcący mogłem chłopaka urazić - ale nie bierz tego do siebie, w porządku, Harry? - upewniam się, zapijając zmieszanie wodą. Merlinie, jak zwykle muszę coś palnąć, kretyn, tak to się musztruję w myślach - gdzie w ogóle występowałeś wcześniej? Przed jak dużą publicznością? - dopytuję, bo kompletnie wylatuje mi z głowy, że przerabialiśmy to w naszej korespondencji - masz swój autorski materiał? - dociekam, by nieco wynagrodzić mu nieprofesjonalne przyjęcie. Dziwię się, że pomimo nich, wciąż tu siedzi i wygląda, jakby mu zależało. To musi być rzecz biedaków, ale nawet oni mogliby nie dawać tak sobą pomiatać, tylko dlatego, że znudzony hierarcha mnie ustawił przed nim w łańcuchu pokarmowym.
-Częstuj się - macham ręką, że cokolwiek sobie zażyczy, jest do jego dyspozycji, a sam odchylam się na skórzanym fotelu - pozwolisz? - udaję, że pytam go o zgodę, a tak naprawdę po prostu wykładam kopyta przed sobą, lecz wyjątkowo nie na biurku, a na podnóżku.
-Nasi goście lubią standardy. Poradzisz sobie z klasykami, Harry? - unoszę lekko brew, bo na pierwszy rzut oka, typ ma gębę romantyka i wygląda na takiego, co lubi po swojemu kombinować. Na głównej scenie ja wiem, że to się nie sprawdzi, ale, najpierw to se posłucham, jak śpiewa. Zaczyna, a ja kiwam głową, że całkiem-całkiem. Głos ma miękki i głęboki, przyjąłby się wśród klientów, choć początkowo określam go jako zbyt absorbującego.
-Niezłe - nie jestem zbyt wylewny, ale chwalę go po swojemu - zagraj coś jeszcze. Coś żywszego. Coś, co wszyscy znają - życzę sobie, prostując się na krześle - Chałupy welcome to albo coś w tym stylu - żądam bardziej rozrywkowych numerów. Muszę sprawdzić repertuar, zobaczyć, do czego się nadaje. To, że umie śpiewać, o niczym nie świadczy.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chwilę nieobecności lorda Lestrange - któremu jedynie kiwnął głową, wyraźnie skonfundowany - wykorzystał, by rozejrzeć się po wnętrzu jego gabinetu. Elegancki, urządzony z gustem, naprawdę przyjemny. Aż dziw go brał, że w takim miejscu jak to spotkał się z kimś tak... Przeczącym wyobrażeniu arystokraty Harry'ego. Wyobraził sobie samego siebie w jego fotelu, dlaczego by nie? Miał nadzieję - chciał w to wierzyć - że pewno dnia podobne wnętrza będą dla niego codziennością, że do nich przywyknie i nie będą na nim ro bić takiego wrażenia.
Lestrange wrócił, wcale jednak nie wyglądał lepiej, krótka wizyta w toalecie raczej nie pomogła. Nie szkodzi. Harry starał się maskować zaskoczenie pod uprzejmym uśmiechem. Obrzydzony raczej się nie czuł. Widywał Bojczuka w jeszcze gorszym stanie. W środowisku muzycznym zaś, przynajmniej tym nie najwyższej klasy, podobne noce ekscesy nie były niczym obcym...
- Nic nie szkodzi, proszę pana - zapewnił Smith natychmiast, uśmiechając się szerzej na dowód tego, że bynajmniej nie czuł się urażony. - Dość często słyszę to pytanie - przyznał szczerze. Niestety, taki miał nos, a nie inny, od zawsze wielki i krzywy, obcy myśleli, że albo lubił się bić albo dostał tłuczkiem prosto w twarz i trafił na uzdrowiciela, który krzywo mu ten nos nastawił. Gdy był dzieciakiem, wyglądało to gorzej. Nos wydawał się nieproporcjonalnie duży.
- Razem z moim pierwszym listem przysłałem panu nagranie do magicznego gramofonu z autorskim materiałem. Sowa zgubiła paczkę? - spytał zaniepokojony Harry. Markiza zwykła dostarczać korespondencję niezawodnie, ale może akurat coś się stało... Albo Lestrange po prostu nie pamiętał. Teraz Harry przypuszczał, że to właśnie może być przyczyna. - Naturalnie. Nie jestem amatorem, proszę pana. Daję koncerty w teatrach, podczas różnych uroczystości, niekiedy też umilam gościom muzyką i śpiewem w restauracjach takich jak to. Często gram w Globie Księżyca. Mogą na pewno przysłać referencje. Wczoraj, chociażby, śpiewałem w Złotym Zniczu... - opowiadał z entuzjazmem, a na koniec zawahał się. Powinien był wspomnieć, ze spotkał tam jego młodszą siostrę i o tych wszystkich słowach, które wciąż rozbrzmiewały mu w uszach jak muzyka? Nie. To jego skarb. Chciał też dowieść, że jest na tyle utalentowany i ambitny, że może wspiąć się na szczyt bez wsparcia. - Naturalnie - mruknął Smith, ale Lestrange już i tak zakładał nogi na podnóżek nonszalancko, nie czekając wcale na zgodę, pytał jedynie z uprzejmości. Harry natomiast wciąż trzymał się dość sztywno. To w końcu umowa o pracę, nie? Francis Lestrange sprawiał wrażenie ekstrawaganckiego i swobodnego jak na angielskiego lorda, lecz ile w tym było gry, a ile prawdy? Nie znał go. Wolał zachować ostrożność.
- Oczywiście - żachnął się. - W Globie Księżyca i Złotym Zniczu tego właśnie ode mnie oczekiwano. Mam przygotowany spory repertuar klasycznych pieśni, które powinny pańskich gości zachwycić - mówił dalej, a w jego glosie rozbrzmiewała pewność siebie.
Gdy śpiewał całe poddenerwowanie zaś poszło w niepamięć. Nie krępował się podczas tego krótkiego występu wcale. Poczuł się nawet lepiej, gdy skończył. Może dlatego, że lord Lestrange chciał słuchać dalej.
- Hmm... - zamyślił się Smith. Co prawda wspomnianego Chałupy welcome to nie kojarzył, lecz przyszedł mu na myśl Rick i Jego Zmiataczki i kawałek, który każdego poderwałby do tańca. Nie było innej opcji.
- Gdy zmieniacz czasu wybija drugą, trzecią i czwartą,
jeśli orkiestra zwolni, my mamy ochotę na więcej!
Będziemy kołysać się wkoło zmieniacza czasu dziś wieczór,
będziemy kołysać się aż do białego rana, będziemy kołysać się,
kołysać dzisiejszej nocy!
Gdy wybije piąta, szósta i siódma,
my będziemy dokładnie w siódmym niebie.
Będziemy kołysać się wkoło zegara dziś wieczór,
będziemy kołysać się aż do białego rana,
będziemy kołysać się, kołysać dzisiejszej nocy!
Lestrange wrócił, wcale jednak nie wyglądał lepiej, krótka wizyta w toalecie raczej nie pomogła. Nie szkodzi. Harry starał się maskować zaskoczenie pod uprzejmym uśmiechem. Obrzydzony raczej się nie czuł. Widywał Bojczuka w jeszcze gorszym stanie. W środowisku muzycznym zaś, przynajmniej tym nie najwyższej klasy, podobne noce ekscesy nie były niczym obcym...
- Nic nie szkodzi, proszę pana - zapewnił Smith natychmiast, uśmiechając się szerzej na dowód tego, że bynajmniej nie czuł się urażony. - Dość często słyszę to pytanie - przyznał szczerze. Niestety, taki miał nos, a nie inny, od zawsze wielki i krzywy, obcy myśleli, że albo lubił się bić albo dostał tłuczkiem prosto w twarz i trafił na uzdrowiciela, który krzywo mu ten nos nastawił. Gdy był dzieciakiem, wyglądało to gorzej. Nos wydawał się nieproporcjonalnie duży.
- Razem z moim pierwszym listem przysłałem panu nagranie do magicznego gramofonu z autorskim materiałem. Sowa zgubiła paczkę? - spytał zaniepokojony Harry. Markiza zwykła dostarczać korespondencję niezawodnie, ale może akurat coś się stało... Albo Lestrange po prostu nie pamiętał. Teraz Harry przypuszczał, że to właśnie może być przyczyna. - Naturalnie. Nie jestem amatorem, proszę pana. Daję koncerty w teatrach, podczas różnych uroczystości, niekiedy też umilam gościom muzyką i śpiewem w restauracjach takich jak to. Często gram w Globie Księżyca. Mogą na pewno przysłać referencje. Wczoraj, chociażby, śpiewałem w Złotym Zniczu... - opowiadał z entuzjazmem, a na koniec zawahał się. Powinien był wspomnieć, ze spotkał tam jego młodszą siostrę i o tych wszystkich słowach, które wciąż rozbrzmiewały mu w uszach jak muzyka? Nie. To jego skarb. Chciał też dowieść, że jest na tyle utalentowany i ambitny, że może wspiąć się na szczyt bez wsparcia. - Naturalnie - mruknął Smith, ale Lestrange już i tak zakładał nogi na podnóżek nonszalancko, nie czekając wcale na zgodę, pytał jedynie z uprzejmości. Harry natomiast wciąż trzymał się dość sztywno. To w końcu umowa o pracę, nie? Francis Lestrange sprawiał wrażenie ekstrawaganckiego i swobodnego jak na angielskiego lorda, lecz ile w tym było gry, a ile prawdy? Nie znał go. Wolał zachować ostrożność.
- Oczywiście - żachnął się. - W Globie Księżyca i Złotym Zniczu tego właśnie ode mnie oczekiwano. Mam przygotowany spory repertuar klasycznych pieśni, które powinny pańskich gości zachwycić - mówił dalej, a w jego glosie rozbrzmiewała pewność siebie.
Gdy śpiewał całe poddenerwowanie zaś poszło w niepamięć. Nie krępował się podczas tego krótkiego występu wcale. Poczuł się nawet lepiej, gdy skończył. Może dlatego, że lord Lestrange chciał słuchać dalej.
- Hmm... - zamyślił się Smith. Co prawda wspomnianego Chałupy welcome to nie kojarzył, lecz przyszedł mu na myśl Rick i Jego Zmiataczki i kawałek, który każdego poderwałby do tańca. Nie było innej opcji.
- Gdy zmieniacz czasu wybija drugą, trzecią i czwartą,
jeśli orkiestra zwolni, my mamy ochotę na więcej!
Będziemy kołysać się wkoło zmieniacza czasu dziś wieczór,
będziemy kołysać się aż do białego rana, będziemy kołysać się,
kołysać dzisiejszej nocy!
Gdy wybije piąta, szósta i siódma,
my będziemy dokładnie w siódmym niebie.
Będziemy kołysać się wkoło zegara dziś wieczór,
będziemy kołysać się aż do białego rana,
będziemy kołysać się, kołysać dzisiejszej nocy!
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W łazience to niewiele brakuje, bym wpadł do kibla - na szczęście zapobiega temu mój refleks i sarnia zwinność. Nie chroni to jednak kluczy, które z tylnej kieszeni spodni lądują w muszli z donośnym chlupotem. Ja walę, dobrze, że to nie była grubsza sprawa, myślę, dziarsko podciągając rękawy marynarki i szukając mojej zguby. Zdeka obrzydliwe, w publicznym klopie bym tego nie zrobił, z tego korzystam tylko ja plus ewentualni goście, więc... Hulaj dusza, piekła nie ma. Po wszystkim dokładnie myję ręce, dwa razy śpiewając refren Białej Armii, żeby na poważnie wybić wszystkie zaraszczydła. Kto wie, może będziemy się z Harrym dotykać, pewno mu podam rękę na pożegnanie. Na wszelki wypadek, szoruję się aż do łokci, profilaktyka, no i niech to będzie za ten prysznic. Pewnie jak wlezę do wanny, to już będzie wieczór, bo jak na złość, grafik zdaję się mieć zawalony. Jest ciężko, przyznaję.
-A to niewychowane małe skurwysyny - komentuję, gdy już wracam do siebie, a Harry zwierza mi się z trudnego dzieciństwa i właściwie do teraz niewyleczonych kompleksów. Pomijam, że sam dogadałem mu jak knur - nosy ogólnie są problematyczne, co nie? - zagaduję, macając się po swoim, który też jakiś piękny nie jest. Gdybym nie miał szczęki Batmana, byłbym skończony z takim nosem.
-Kiedy to było? - marszczę brwi, jakby ten gest aktywował szare komórki i zmuszał je do wzmożonej pracy. No niestety, nie działa, a ja bladego pojęcia nie mam, co się zadziało z listem i płytą pana Smitha - Musiałem słuchać, skoro kazałem, żebyś się pofatygował - stwierdzam, idąc drogą dedukcji. Inaczej pewnie bym go nie prosił a płytę sprezentował matce, która ma słabość do przystojnych grajków. Jakby go zobaczyła, pewnie zechciałaby go sobie sprowadzić, żeby nam śpiewał do kotleta z jagnięciny.
-No dobra, rozumiem, że na scenie zęby zjadłeś. A jak sobie radzisz z tremą? Ze stresem? Co zrobisz, jeśli ktoś cię poprosi, żebyś zagrał kawałek, którego nie znasz? - dopytuję, bo muszę wiedzieć, czy chłop sobie poradzi, jeśli faktycznie go wezmę. Podoba mi się coraz bardziej, ale ocenianie po buźce to domena biznesu z drugiej strony drzwi. Ten roi mi się jako taka dobra duszyczka, no wypisz wymaluj boy next door. Właśnie. Strzelam palcami.
-Musicale. Znasz piosenki z musicali? Uwielbiam je - mówię to niskim tonem i oblizuję usta, by mu przekazać, jakiego rodzaju jest to uwielbienie. Klasyki, nowości, kurwa, cały West End mój, za lepszych czasów oglądałem każdą premierę.
-Wspaniale, odhaczam - komunikuję mu, jakoby był coraz bliżej swojej upragnionej, ciepłej posadki. Nadal to na dwoje babka wróżyła, bo takich jak Harry, to tu chadzają na pęczki, ale za tupet coś tam mu się należy. Choćby i ten awaryjny gitarzysta, który pokiwa się w tle za spijającym całą śmietankę wokalistą - no właśnie - kontynuuję temat prosto z mej głowy - a jak sobie radzisz w zespole, co? Umiesz współpracować, czy jesteś samotnym wilkiem? - zaczepiam go, małymi łyczkami popijając wodę. Znowu chce mi się do łazienki, ale wytrzymam, szczególnie, że Smith znowu zaczyna śpiewać. Jakim chamem bym był, gdybym w środku jego popisów postanowił się ewakuować?
Nóżką tupać zaczynam, głową też kręcę, no ma to potencjał przeboju, przyznam.
-Chałupy to nie są - krzywię się jeszcze, ale kończę już z tymi manierami i uśmiecham się szeroko - no dobra, jeszcze coś. Elvisa może. In the ghetto, moja ulubiona - życzę sobie, zaplatając ramiona na piersi.
-Fuchę szarpidruta na zastępstwo już masz. Od ciebie zależy, czy na tym poprzestaniesz - dodaję, do jego szklanki dolewając brandy. Zdrówko.
-A to niewychowane małe skurwysyny - komentuję, gdy już wracam do siebie, a Harry zwierza mi się z trudnego dzieciństwa i właściwie do teraz niewyleczonych kompleksów. Pomijam, że sam dogadałem mu jak knur - nosy ogólnie są problematyczne, co nie? - zagaduję, macając się po swoim, który też jakiś piękny nie jest. Gdybym nie miał szczęki Batmana, byłbym skończony z takim nosem.
-Kiedy to było? - marszczę brwi, jakby ten gest aktywował szare komórki i zmuszał je do wzmożonej pracy. No niestety, nie działa, a ja bladego pojęcia nie mam, co się zadziało z listem i płytą pana Smitha - Musiałem słuchać, skoro kazałem, żebyś się pofatygował - stwierdzam, idąc drogą dedukcji. Inaczej pewnie bym go nie prosił a płytę sprezentował matce, która ma słabość do przystojnych grajków. Jakby go zobaczyła, pewnie zechciałaby go sobie sprowadzić, żeby nam śpiewał do kotleta z jagnięciny.
-No dobra, rozumiem, że na scenie zęby zjadłeś. A jak sobie radzisz z tremą? Ze stresem? Co zrobisz, jeśli ktoś cię poprosi, żebyś zagrał kawałek, którego nie znasz? - dopytuję, bo muszę wiedzieć, czy chłop sobie poradzi, jeśli faktycznie go wezmę. Podoba mi się coraz bardziej, ale ocenianie po buźce to domena biznesu z drugiej strony drzwi. Ten roi mi się jako taka dobra duszyczka, no wypisz wymaluj boy next door. Właśnie. Strzelam palcami.
-Musicale. Znasz piosenki z musicali? Uwielbiam je - mówię to niskim tonem i oblizuję usta, by mu przekazać, jakiego rodzaju jest to uwielbienie. Klasyki, nowości, kurwa, cały West End mój, za lepszych czasów oglądałem każdą premierę.
-Wspaniale, odhaczam - komunikuję mu, jakoby był coraz bliżej swojej upragnionej, ciepłej posadki. Nadal to na dwoje babka wróżyła, bo takich jak Harry, to tu chadzają na pęczki, ale za tupet coś tam mu się należy. Choćby i ten awaryjny gitarzysta, który pokiwa się w tle za spijającym całą śmietankę wokalistą - no właśnie - kontynuuję temat prosto z mej głowy - a jak sobie radzisz w zespole, co? Umiesz współpracować, czy jesteś samotnym wilkiem? - zaczepiam go, małymi łyczkami popijając wodę. Znowu chce mi się do łazienki, ale wytrzymam, szczególnie, że Smith znowu zaczyna śpiewać. Jakim chamem bym był, gdybym w środku jego popisów postanowił się ewakuować?
Nóżką tupać zaczynam, głową też kręcę, no ma to potencjał przeboju, przyznam.
-Chałupy to nie są - krzywię się jeszcze, ale kończę już z tymi manierami i uśmiecham się szeroko - no dobra, jeszcze coś. Elvisa może. In the ghetto, moja ulubiona - życzę sobie, zaplatając ramiona na piersi.
-Fuchę szarpidruta na zastępstwo już masz. Od ciebie zależy, czy na tym poprzestaniesz - dodaję, do jego szklanki dolewając brandy. Zdrówko.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Jak każdy śpiewak Harry miał słuch bardzo dobry. Mógłby przysiąc, że słyszał chlupot w pomieszczenia obok, lecz udawał przed samym sobą, że tylko mu się wydawało. Wrócił do podziwiania eleganckich mebli i przyglądania się portretom dopóki Lestrange nie wrócił.
- Ludzie zawsze będą gadać - powiedział, wzruszając przy tym ramionami; powstrzymał kolejne uniesienie gęstych brwi, gdy Lestrange między innymi siebie nazwał małym skurwysynem. Harry dochodził do wniosku, że to co pił wczorajszego wieczoru musiało być mocne. Może nawet nielegalnie mocne, skoro doszło do tego, że miał problemy z pamięcią krótkotrwałą. Francis mógłby zdradzić co i ostrzec, żeby Harry tego nie tykał... Głupio mu było jednak zapytać tak prosto z mostu. Bądź, co bądź, to wciąż lord Lestrange. Nieistotne jak wymiętolony.
- Kilka tygodni temu. Jeszcze wiosną - przypomniał mu Harry, lecz ostrożnie, nie tak dosłownie wprost, żeby samemu się nie wkopać, nadepnąć na zakopaną miksturę buchorożca. Zależało mu na posadzie, więc nie chciał lorda Lestrange urazić. To w połowie. Po części... Był bratem lady Evandry.
Harry rozpromienił się jeszcze bardziej na samo wspomnienie musicali.
- Naturalnie. Zna pan My fair lady? - spytał podekscytowany. Może Francis miał na myśli coś bardziej... klasycznego, ale Harry już zdążył zacząć nucić... - Mógłbym przetańczyć całą noc, i ciągle nie mieć dość. Mogę rozwinąć skrzydła l robić rzeczy, których nigdy nie robiłem, o których tylko śniłem. Doprawdy nie wiem, co sprawiło dziś, że serce zaczęło mi tak bić...
Trudno Smithowi było rozgryźć tego człowieka. Niby miał wrażenie, że jego śpiew przypadł mu do gustu, nie wygnał go od razu, zachęcał by śpiewał dalej, lecz to wszystko wydawało się... Jakieś dziwne. Chyba wciąż tkwiące w nim kompleksy doszukiwały się podstępu.
- Oficjalnie nie należę do żadnego zespołu, jeśli pan o to pyta, ale często współpracuję z innymi muzykami. Sam gram na gitarze, lecz niekiedy to za mało. Często gram ze świetnym pianistą i skrzypkiem, gdy chcę zagrać i zaśpiewać klasycznie. Jeśli chodzi o świeższe brzmienia... - celowo nie używał określenia rock'n'roll, nieświadom jeszcze, że Lestrange sam przywoła zaraz Presleya - ... to także z perkusistą i drugim gitarzystą. Może się pan o to nie obawiać. Umiem grać w zespole - uspokoił go.
Choć tak naprawdę, oczywiście, interesowała go kariera solowa. W skrytości ducha wiedział, że nie chce się dzielić ani sławą, ani pieniędzmi. Bo myślał, że kiedyś zarobi ich sporo.
- Naprawdę zna pan Elvisa... Presleya? - wydukał Harry, nie mogąc otrząsnąć się ze zdziwienie, bo przecież to był... mugol. Mugol zza oceanu. Tymczasem Francis nosił nazwisko Lestrange. Nie powinien nienawidzić mugoli? Harry unikał rock'n'rollowych kawałków autorstwa niemagicznych w takim towarzystwie. Wiedział co się dzieje w Wielkiej Brytanii i jak nowy rząd podchodził do mugoli. Nie potrzebował jednak dodatkowej zachęty, ani też powtórzenia prośby - jeśli tylko sobie życzył... Nie było żadnego problemu. Smith dobrze to znał.
- People, don't you understand
A child needs a helping hand
Or he'll grow to be an angry young man some day
Take a look at you and me
Are we too blind to see?
Do we simply turn our heads
And look the other way?
Fuchę na zastępstwo? Tylko? Uśmiechnął się, lecz był pewien, że nie na długo. Nie dlatego, że wyleci. Co to, to nie. Na pewno nie wyleci. Już wkrótce to ten ich wokalista będzie jego zastępstwem. A tak się składało, że Harry Smith był zdrów jak koń i zastępstwa nigdy nie potrzebował. Ot co. Chwycił za szklankę brandy, z której już pił, napełniła się ponownie. Wzniósł szkło w odpowiedzi na zdrowie Francisa i napił się. Nigdy nie pił tak dobrej brandy, to trzeba było przyznać.
- Ludzie zawsze będą gadać - powiedział, wzruszając przy tym ramionami; powstrzymał kolejne uniesienie gęstych brwi, gdy Lestrange między innymi siebie nazwał małym skurwysynem. Harry dochodził do wniosku, że to co pił wczorajszego wieczoru musiało być mocne. Może nawet nielegalnie mocne, skoro doszło do tego, że miał problemy z pamięcią krótkotrwałą. Francis mógłby zdradzić co i ostrzec, żeby Harry tego nie tykał... Głupio mu było jednak zapytać tak prosto z mostu. Bądź, co bądź, to wciąż lord Lestrange. Nieistotne jak wymiętolony.
- Kilka tygodni temu. Jeszcze wiosną - przypomniał mu Harry, lecz ostrożnie, nie tak dosłownie wprost, żeby samemu się nie wkopać, nadepnąć na zakopaną miksturę buchorożca. Zależało mu na posadzie, więc nie chciał lorda Lestrange urazić. To w połowie. Po części... Był bratem lady Evandry.
Harry rozpromienił się jeszcze bardziej na samo wspomnienie musicali.
- Naturalnie. Zna pan My fair lady? - spytał podekscytowany. Może Francis miał na myśli coś bardziej... klasycznego, ale Harry już zdążył zacząć nucić... - Mógłbym przetańczyć całą noc, i ciągle nie mieć dość. Mogę rozwinąć skrzydła l robić rzeczy, których nigdy nie robiłem, o których tylko śniłem. Doprawdy nie wiem, co sprawiło dziś, że serce zaczęło mi tak bić...
Trudno Smithowi było rozgryźć tego człowieka. Niby miał wrażenie, że jego śpiew przypadł mu do gustu, nie wygnał go od razu, zachęcał by śpiewał dalej, lecz to wszystko wydawało się... Jakieś dziwne. Chyba wciąż tkwiące w nim kompleksy doszukiwały się podstępu.
- Oficjalnie nie należę do żadnego zespołu, jeśli pan o to pyta, ale często współpracuję z innymi muzykami. Sam gram na gitarze, lecz niekiedy to za mało. Często gram ze świetnym pianistą i skrzypkiem, gdy chcę zagrać i zaśpiewać klasycznie. Jeśli chodzi o świeższe brzmienia... - celowo nie używał określenia rock'n'roll, nieświadom jeszcze, że Lestrange sam przywoła zaraz Presleya - ... to także z perkusistą i drugim gitarzystą. Może się pan o to nie obawiać. Umiem grać w zespole - uspokoił go.
Choć tak naprawdę, oczywiście, interesowała go kariera solowa. W skrytości ducha wiedział, że nie chce się dzielić ani sławą, ani pieniędzmi. Bo myślał, że kiedyś zarobi ich sporo.
- Naprawdę zna pan Elvisa... Presleya? - wydukał Harry, nie mogąc otrząsnąć się ze zdziwienie, bo przecież to był... mugol. Mugol zza oceanu. Tymczasem Francis nosił nazwisko Lestrange. Nie powinien nienawidzić mugoli? Harry unikał rock'n'rollowych kawałków autorstwa niemagicznych w takim towarzystwie. Wiedział co się dzieje w Wielkiej Brytanii i jak nowy rząd podchodził do mugoli. Nie potrzebował jednak dodatkowej zachęty, ani też powtórzenia prośby - jeśli tylko sobie życzył... Nie było żadnego problemu. Smith dobrze to znał.
- People, don't you understand
A child needs a helping hand
Or he'll grow to be an angry young man some day
Take a look at you and me
Are we too blind to see?
Do we simply turn our heads
And look the other way?
Fuchę na zastępstwo? Tylko? Uśmiechnął się, lecz był pewien, że nie na długo. Nie dlatego, że wyleci. Co to, to nie. Na pewno nie wyleci. Już wkrótce to ten ich wokalista będzie jego zastępstwem. A tak się składało, że Harry Smith był zdrów jak koń i zastępstwa nigdy nie potrzebował. Ot co. Chwycił za szklankę brandy, z której już pił, napełniła się ponownie. Wzniósł szkło w odpowiedzi na zdrowie Francisa i napił się. Nigdy nie pił tak dobrej brandy, to trzeba było przyznać.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oho. Trafiam na jakiegoś filozofa, ale dobrze, dobrze, mówmy o naszej skłonności do wymiany informacji. Stosunkowo wyższej niż przeciętna, ci, co twierdzą, że to baby plotkują, to chyba życia nie znają. Proste, kto ma najwięcej do powiedzenia, więc tak samo, w ilości proporcjonalnej, z nas się to wydobywa.
-A żebyś ty wiedział - przytakuję mu, lecz zamiast iść tym duchowym nurtem, skręcam ostro w lewo. Do prostoty - co najgorszego o tobie mówili, co, Harry? - pytam i uśmiecham się do niego z niemałym wysiłkiem. Tak na zachętę i żeby zadbać trochę o tą miłą atmosferę, co panować powinna, a ja o niej zapominam.
-Kilka tygodni temu? Stary, ja nie pamiętam, co jadłem wczoraj na śniadanie - zwierzam mu się absolutnie szczerze. Gotów jestem się założyć, że tej jego płyty, tego demo, co przysłał, w ogóle nie posłuchałem, a tylko odrzuciłem gdzieś na stos rzeczy na później. To chwiejna wieża rozmaitości, od listów, książek, poprzez jakieś bohomazy niskoligowego malarza. Ludzie se myślą, że jak nazywam się Lestrange, to jestem pierdolonym mecenasem i wysyłają mi dosłownie wszystko, co kojarzy się ze sztuką, co choćby koło niej stało. Ot, na przykład, znalazłem się w ten sposób w posiadaniu całkiem wdzięcznego kompletu wypalanych, glinianych kubków oraz wełnianych rękawic z jednym palcem. To i tak, rzekłbym, klasyki, dziwactw jest znacznie więcej. Umówiona paczka Harry'ego musiała tam utknąć, a ja już wolę udawać, że zapomniałem, niż że przyznać, że tak po prostu go olałem. Szlachetne urodzenie daje mi niby prawo, by traktować go jak robaka, ale ja to jestem z niższego rzędu drapieżników. Upośledzony lew, co zamiast zjadać antylopę, zaprasza ją na partyjkę poola.
-Chłopie, ja znam wszystko - podkreślam, a stopa mi zaczyna chodzić, no i tak dołączam się do nucącego Smitha, choć wejście w rytm początkowo sprawia mi problem, to później, prowadzony jego głosem, daję se radę. Nie wyciągam wszystkich gór i dolin, co prawda, ale brzmi to, nie powiem, zawodowo.
- Wiem tylko, że gdy on, tak zawirował mną... Mogłabym tańczyć, tańczyć... Całą noc! - dośpiewuję końcówkę zwrotki, lecąc już solo, bez kontrolującego linię melodyczną Harry'ego. Na samym końcu nieco mnie wygięło, ale wątpię, by śpiewak mi coś dogadał. A powinien, bo przecież słyszę, że ten ostatni dźwięk, to jakby kotu na ogon nadepnąć.
-Interesuje mnie, czy wiesz, co to współpraca - uściślam, zerkając na niego już poważniejszym wzrokiem - czy potrafisz być tłem. Czy umiesz rozpoznać, kiedy jest twój czas, by błyszczeć - wykładam mu w szczegółach - tutaj to ci się przyda. Rozumiesz, że nie zawsze możesz grać pierwsze skrzypce, Harry? - magluję gościa, przypuszczając, że trzy razy padnie magiczne tak. No bo co miałby zrobić? Fiknąć fikołka, orzec wszem i wobec, dziękuję, jestem gwiazdą i wymaszerować przez otwarte drzwi?
-A znam. Takie to dziwne? - jasno sugeruję mu, żeby zamknął jadaczkę, jeśli nie zamierza śpiewać. Cover na szczęście działa na mnie, jak prochy od uzdrowiciela, więc łagodnieję i na sercu robi mi się lekko.
Well the world turns
And a hungry little boy with a runny nose
Plays in the street as the cold wind blows
In the ghetto
Dośpiewuję sobie pod nosem, po czym dolewam sobie wody, bo zaschło mi w gardle. W całkowitej ciszy lustruję swego śpiewaka wzrokiem, by po dłuższej chwili odstawić szklankę na stół.
-Dobrze więc. Ty - przerywam i wskazuję na niego palcem - ty jesteś gość. Nie tak łatwo cię zbić z tropu, co? - wieszam retoryczne pytanie w powietrzu, jak pranie na sznurku - za portretem Wenus, jest ukryta sala. Andrzej zaraz cię tam zaprowadzi, żebyś się rozejrzał. Tam będziesz grać. Dziś zapoznaj się z warunkami, oswój się, sprawdź, czy taka publika ci odpowiada. Jutro, jeśli się zdecydujesz, ustalimy repertuar - powiadamiam go o pomyślnym rezultacie tego przesłuchania - to, plus fucha awaryjnego grajka. Bierzesz wszystko albo nic - informuję dalej, gestem zapraszając go do drzwi. Ściskam mu dłoń, będąc tak enigmatycznym, jak tylko się da. Jutro wróci, na pewno. A ja już będę mógł trzymać na kolanach jedną czy drugą piękną, gdyby było mi tak samotnie i źle, jak dziś.
ztx2
-A żebyś ty wiedział - przytakuję mu, lecz zamiast iść tym duchowym nurtem, skręcam ostro w lewo. Do prostoty - co najgorszego o tobie mówili, co, Harry? - pytam i uśmiecham się do niego z niemałym wysiłkiem. Tak na zachętę i żeby zadbać trochę o tą miłą atmosferę, co panować powinna, a ja o niej zapominam.
-Kilka tygodni temu? Stary, ja nie pamiętam, co jadłem wczoraj na śniadanie - zwierzam mu się absolutnie szczerze. Gotów jestem się założyć, że tej jego płyty, tego demo, co przysłał, w ogóle nie posłuchałem, a tylko odrzuciłem gdzieś na stos rzeczy na później. To chwiejna wieża rozmaitości, od listów, książek, poprzez jakieś bohomazy niskoligowego malarza. Ludzie se myślą, że jak nazywam się Lestrange, to jestem pierdolonym mecenasem i wysyłają mi dosłownie wszystko, co kojarzy się ze sztuką, co choćby koło niej stało. Ot, na przykład, znalazłem się w ten sposób w posiadaniu całkiem wdzięcznego kompletu wypalanych, glinianych kubków oraz wełnianych rękawic z jednym palcem. To i tak, rzekłbym, klasyki, dziwactw jest znacznie więcej. Umówiona paczka Harry'ego musiała tam utknąć, a ja już wolę udawać, że zapomniałem, niż że przyznać, że tak po prostu go olałem. Szlachetne urodzenie daje mi niby prawo, by traktować go jak robaka, ale ja to jestem z niższego rzędu drapieżników. Upośledzony lew, co zamiast zjadać antylopę, zaprasza ją na partyjkę poola.
-Chłopie, ja znam wszystko - podkreślam, a stopa mi zaczyna chodzić, no i tak dołączam się do nucącego Smitha, choć wejście w rytm początkowo sprawia mi problem, to później, prowadzony jego głosem, daję se radę. Nie wyciągam wszystkich gór i dolin, co prawda, ale brzmi to, nie powiem, zawodowo.
- Wiem tylko, że gdy on, tak zawirował mną... Mogłabym tańczyć, tańczyć... Całą noc! - dośpiewuję końcówkę zwrotki, lecąc już solo, bez kontrolującego linię melodyczną Harry'ego. Na samym końcu nieco mnie wygięło, ale wątpię, by śpiewak mi coś dogadał. A powinien, bo przecież słyszę, że ten ostatni dźwięk, to jakby kotu na ogon nadepnąć.
-Interesuje mnie, czy wiesz, co to współpraca - uściślam, zerkając na niego już poważniejszym wzrokiem - czy potrafisz być tłem. Czy umiesz rozpoznać, kiedy jest twój czas, by błyszczeć - wykładam mu w szczegółach - tutaj to ci się przyda. Rozumiesz, że nie zawsze możesz grać pierwsze skrzypce, Harry? - magluję gościa, przypuszczając, że trzy razy padnie magiczne tak. No bo co miałby zrobić? Fiknąć fikołka, orzec wszem i wobec, dziękuję, jestem gwiazdą i wymaszerować przez otwarte drzwi?
-A znam. Takie to dziwne? - jasno sugeruję mu, żeby zamknął jadaczkę, jeśli nie zamierza śpiewać. Cover na szczęście działa na mnie, jak prochy od uzdrowiciela, więc łagodnieję i na sercu robi mi się lekko.
Well the world turns
And a hungry little boy with a runny nose
Plays in the street as the cold wind blows
In the ghetto
Dośpiewuję sobie pod nosem, po czym dolewam sobie wody, bo zaschło mi w gardle. W całkowitej ciszy lustruję swego śpiewaka wzrokiem, by po dłuższej chwili odstawić szklankę na stół.
-Dobrze więc. Ty - przerywam i wskazuję na niego palcem - ty jesteś gość. Nie tak łatwo cię zbić z tropu, co? - wieszam retoryczne pytanie w powietrzu, jak pranie na sznurku - za portretem Wenus, jest ukryta sala. Andrzej zaraz cię tam zaprowadzi, żebyś się rozejrzał. Tam będziesz grać. Dziś zapoznaj się z warunkami, oswój się, sprawdź, czy taka publika ci odpowiada. Jutro, jeśli się zdecydujesz, ustalimy repertuar - powiadamiam go o pomyślnym rezultacie tego przesłuchania - to, plus fucha awaryjnego grajka. Bierzesz wszystko albo nic - informuję dalej, gestem zapraszając go do drzwi. Ściskam mu dłoń, będąc tak enigmatycznym, jak tylko się da. Jutro wróci, na pewno. A ja już będę mógł trzymać na kolanach jedną czy drugą piękną, gdyby było mi tak samotnie i źle, jak dziś.
ztx2
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
15.12.1957
Przechadzam się po gabinecie niegdyś należącym do Francisa i przyglądam się zdjęciom roznegliżowanych pań. Mrugają one zalotnie do mnie, gotowe na wszystko, nie przejmując się tym, że mijam je już trzeci raz, wciąż tak samo mną zainteresowane jak zatym pierwszym. I dopada mnie myśl, że czasami chciałbym, żeby kobiety z mojej sfery przypominały te – uwiecznione na fotografii w odcieniach sepii. Może gdyby tak było, byłbym dla nich interesującą partią i nie zostałbym z niczym po całym miesiącu zaręczyn. Ba, połowe miesiąca nie byłem dostępny dla narzeczonej a w drugą nie było mnie w kraju, ale gdyby była chociaż odrobinę tak jak panie zerkające na mnie ze ścian Wenus, zamiast postarać się o nasz rozwód – przedślubny – ucieszyłaby się, widząc jak wróciłem z początkiem grudnia.
Ale może zbyt późno zdecydowałem się, by poinformować ją o tym. Nim minął 5 dzień grudnia, dostałem uprzejme zawiadomienie o zakończeniu zaręczyn, a moje zbieranie się do wyjaśnień, okazało się zupełnie niepotrzebne. Schowałem więc do wielkiego pudła prezenty, którymi chciałem obdarować młodą narzeczoną i w milczeniu postanowiłem zapomnieć o tym, co i tak już się nigdy nie wydarzy.
Pech chciał, że kiedy ja przeżywałem rozstanie, później wielkiego kaca, którego nabawiłem się świętując z lordem Traversem, przypomniałem sobie o tym, o czym zapomniałem w całym tym zamieszaniu związanym z powrotem – zerwaniem zaręczyn – imprezowaniem. O lordzie Black. Nie panu Rigelu, którego serdecznie polubiłem, ale o sir Perseusie. To, jakie dotąd mieliśmy znikome kontakty musi wynikać z wyjątkowego niedogadania charakterów. Myślałem dotąd, że jesteśmy zupełnie różni, ale kiedy powołał się na znajomość z panną Sprout, zrozumiałem, że może jesteśmy zbyt do siebie podobni?
Tak, zdumiało mnie to, że nie powolał się na nic innego, ale właśnie na znajomość z Aurorą. To, że dla mnie ta znajomość jest trochę kłopotliwa, a mianowicie jej natura jest kłopotliwa dla mojej rodziny i ich poglądów, to jedno. Ale to, że lord Black rozmawia z Aurorą i najwyraźniej dowiaduje się o niej o moim stanie psychicznym, to rzecz zupełnie dla mnie nowa i nie wiedziałem absolutnie co o tym myśleć. Wyszedłem z propozycją wizyty na gruncie neutralnym, ale jednak będącym bardziej w mojej przewadze, jako że byłem przyjacielem zmarłego niedawno właściciela.
- Lord Black – przywitałem się, z mężczyzną, przyprowadzonym tu przez dwie blondynki. Może to przewrotne, że akurat one się nim zajęły, skoro mają barwę włosów tak podobną do włosów panny Sprout… - Dziękuję, ze znalazł lord dla mnie chwilę czasu, myślę, że tutaj będzie nam się rozmawiało najwygodniej. Założę się, że takiej wizyty jeszcze lord nie miał -chciałem zażartować, ale cały czas obserwuję go. A więc to ten młody pajac chodzi do Aurory i wyciąga z niej wszystkie wstydliwe informację na mój temat. Lord Aaaron przestrzegał mnie, że jeżeli pociągnę znajomość z kobietą tego typu to właśnie skończy się tak: moją kompromitacją z ręki jakiegoś randomowego mężczyzny, któremu ta opowie wszystko.
Bo przecież obiecywaliśmy sobie milczenie. Ale to było kiedyś. Teraz, kiedy złamałem jej już serce, najwyraźniej nie obowiązują już więcej ustalenia.
- Od razu przyznam, że zdumiał mnie Pański list. I dodatkowo to, kto był pańskim informatorem. Długo zna się pan z panną Sprout?
Przechadzam się po gabinecie niegdyś należącym do Francisa i przyglądam się zdjęciom roznegliżowanych pań. Mrugają one zalotnie do mnie, gotowe na wszystko, nie przejmując się tym, że mijam je już trzeci raz, wciąż tak samo mną zainteresowane jak zatym pierwszym. I dopada mnie myśl, że czasami chciałbym, żeby kobiety z mojej sfery przypominały te – uwiecznione na fotografii w odcieniach sepii. Może gdyby tak było, byłbym dla nich interesującą partią i nie zostałbym z niczym po całym miesiącu zaręczyn. Ba, połowe miesiąca nie byłem dostępny dla narzeczonej a w drugą nie było mnie w kraju, ale gdyby była chociaż odrobinę tak jak panie zerkające na mnie ze ścian Wenus, zamiast postarać się o nasz rozwód – przedślubny – ucieszyłaby się, widząc jak wróciłem z początkiem grudnia.
Ale może zbyt późno zdecydowałem się, by poinformować ją o tym. Nim minął 5 dzień grudnia, dostałem uprzejme zawiadomienie o zakończeniu zaręczyn, a moje zbieranie się do wyjaśnień, okazało się zupełnie niepotrzebne. Schowałem więc do wielkiego pudła prezenty, którymi chciałem obdarować młodą narzeczoną i w milczeniu postanowiłem zapomnieć o tym, co i tak już się nigdy nie wydarzy.
Pech chciał, że kiedy ja przeżywałem rozstanie, później wielkiego kaca, którego nabawiłem się świętując z lordem Traversem, przypomniałem sobie o tym, o czym zapomniałem w całym tym zamieszaniu związanym z powrotem – zerwaniem zaręczyn – imprezowaniem. O lordzie Black. Nie panu Rigelu, którego serdecznie polubiłem, ale o sir Perseusie. To, jakie dotąd mieliśmy znikome kontakty musi wynikać z wyjątkowego niedogadania charakterów. Myślałem dotąd, że jesteśmy zupełnie różni, ale kiedy powołał się na znajomość z panną Sprout, zrozumiałem, że może jesteśmy zbyt do siebie podobni?
Tak, zdumiało mnie to, że nie powolał się na nic innego, ale właśnie na znajomość z Aurorą. To, że dla mnie ta znajomość jest trochę kłopotliwa, a mianowicie jej natura jest kłopotliwa dla mojej rodziny i ich poglądów, to jedno. Ale to, że lord Black rozmawia z Aurorą i najwyraźniej dowiaduje się o niej o moim stanie psychicznym, to rzecz zupełnie dla mnie nowa i nie wiedziałem absolutnie co o tym myśleć. Wyszedłem z propozycją wizyty na gruncie neutralnym, ale jednak będącym bardziej w mojej przewadze, jako że byłem przyjacielem zmarłego niedawno właściciela.
- Lord Black – przywitałem się, z mężczyzną, przyprowadzonym tu przez dwie blondynki. Może to przewrotne, że akurat one się nim zajęły, skoro mają barwę włosów tak podobną do włosów panny Sprout… - Dziękuję, ze znalazł lord dla mnie chwilę czasu, myślę, że tutaj będzie nam się rozmawiało najwygodniej. Założę się, że takiej wizyty jeszcze lord nie miał -chciałem zażartować, ale cały czas obserwuję go. A więc to ten młody pajac chodzi do Aurory i wyciąga z niej wszystkie wstydliwe informację na mój temat. Lord Aaaron przestrzegał mnie, że jeżeli pociągnę znajomość z kobietą tego typu to właśnie skończy się tak: moją kompromitacją z ręki jakiegoś randomowego mężczyzny, któremu ta opowie wszystko.
Bo przecież obiecywaliśmy sobie milczenie. Ale to było kiedyś. Teraz, kiedy złamałem jej już serce, najwyraźniej nie obowiązują już więcej ustalenia.
- Od razu przyznam, że zdumiał mnie Pański list. I dodatkowo to, kto był pańskim informatorem. Długo zna się pan z panną Sprout?
Gabinet Francisa Lestrange
Szybka odpowiedź