Herbaciarnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Herbaciarnia
Przy głównej drodze dzielnicy Enfield umiejscowiona jest maleńka, skromna herbaciarnia z pomarańczowymi kotarami w oknach i kolorowym szyldem ponad drzwiami, usytuowana między księgarnią a warzywniakiem. Już z oddali zauważa się przytulny wystrój wnętrz i miłą, przyjazną atmosferę, która tu panuje, lecz brak tu tłoku, a samo miejsce nie należy do szczególnie popularnych czy też często odwiedzanych. Dla ceniących sobie ciszę i samotność klientów nie jest to jednak bynajmniej wada.
Już od progu progu wyczuwa się słodką woń wanilii, mięty i cykorii, a także pomarańczy, które mieszają się ze sobą niczym najpiękniejsze perfumy, zachęcając do wejścia do środka, zajęcia miejsca przy jednym z dziesięciu stoliczków choć na chwilkę. Naprzeciw wejścia i okien znajduje się niewielka lada pełna słoiczków z najróżniejszymi herbatami, sprowadzanymi ze wszelkich zakątków świata. Nieopodal zaś umiejscowiono tacę z ciasteczkami. Na parapetach poustawiane zostały kolorowe obrazki w jasnych ramkach, jasne kafle na podłodze lśnią w blasku lamp. Całe to niewielkie pomieszczenie jest niewątpliwie miłym dla oka, przyjaznym, przytulnym i estetycznym miejscem.
Już od progu progu wyczuwa się słodką woń wanilii, mięty i cykorii, a także pomarańczy, które mieszają się ze sobą niczym najpiękniejsze perfumy, zachęcając do wejścia do środka, zajęcia miejsca przy jednym z dziesięciu stoliczków choć na chwilkę. Naprzeciw wejścia i okien znajduje się niewielka lada pełna słoiczków z najróżniejszymi herbatami, sprowadzanymi ze wszelkich zakątków świata. Nieopodal zaś umiejscowiono tacę z ciasteczkami. Na parapetach poustawiane zostały kolorowe obrazki w jasnych ramkach, jasne kafle na podłodze lśnią w blasku lamp. Całe to niewielkie pomieszczenie jest niewątpliwie miłym dla oka, przyjaznym, przytulnym i estetycznym miejscem.
Stolik, przy którym siedzę, pozwala bez odwracania się obserwować wejście, choć gdybym miała nagle myśleć o ucieczce, stanowi marny wybór. Dużo przeszkód na drodze, i to tak właściwie w każdym kierunku, na małej przestrzeni. Pannę Leighton widzę wcześniej, niż ona mnie, uśmiecham się serdecznie i na powitanie wstaję z miejsca.
- Charlie - zwracam się do niej, a spojrzenie niebieskozielonych oczu badawczo przemyka po wyrwanej wprost ze szpitala sylwetce alchemiczki i na dłużej zatrzymuje się na twarzy - wyglądasz - jak ponurak albo taki naprawdę przemęczony pracą cień, przychodzi mi na myśl w pierwszym odruchu, ale gryzę się w język i próbuję bardziej dyplomatycznie z tego wybrnąć, z większym taktem - jak ktoś, kogo nie spotyka ostatnio nic dobrego. Ale dobrze widzieć cię zdrową i żywą - kontynuuję, jeszcze zanim zdążę skląć się w myślach za bardzo kulawy początek rozmowy, bo widok znajomej wywołuje skuteczny bunt szczątkowych zasobów sumienia. Ściągnęłam ją tu w błahej sprawie, roszcząc sobie prawa do jej czasu, a tymczasem Charlene wygląda, jakby nie starczało jej go nawet na sen.
- To ja przepraszam - brzmię prawie szczerze, ale nędzna ze mnie aktorka, więc w głosie słychać, że cieszę się, że ją widzę, a wyrzuty sumienia umierają bardzo szybko - bo jesteś zapracowana, a pierwsze, z czym chciałam się zwrócić, już się nie dobija o uwagę tak aktywnie jak wcześniej, bahanki wzięłam na przeczekanie, zobaczymy, niech sobie żyją, i tak nie zostanę tam na długo, więc nie ma co truć - i to wcale nie dlatego, że nie mam serca, takiego alchemicznego, do mikstury, więc nie brałam się za bahanocyd, na pewno nie, chaotyczna plątanina słów wybrzmiewa w herbaciarni, przyciągając uwagę kelnerki, do której z uśmiechem macham, kiedy zajmujemy miejsca. Wtapiam się w tłum, w czystej, zadbanej szacie, podreperowanej dzięki może i niewielkim, ale znośnym uzdolnieniom w kierunku krawiectwa. Obrazek poglądowy z gatunku młoda czarownica spotyka znajomą, plotki nad herbatą.
- Druga sprawa dotyczy alchemii, ale tym na pewno nie zaskoczę, wpadło mi w ręce kilka ingrediencji, które są chyba zbyt dobre, żeby je zmarnować przy moich mikrych umiejętnościach w tym kierunku, chciałam prosić, żebyś rzuciła na nie okiem, przejęła, i wymienić na eliksiry, ale to nic pilnego, w przyszłości, dopiero kiedy będziesz miała czas - ciągnę wywód, pozorowana beztroska chyba nawet ma coś wspólnego z prawdą, ale świadomość obecności drobnych pakunków poupychanych w kieszeniach wierzchniego okrycia, przewieszonego przez podłokietnik fotela, jednak mi ciąży. Nie wyciągam ich jeszcze, jakbym spodziewała się odmowy, ale Charlie jest na to, najczęściej, zbyt miła, więc czuję się, jakbym bezwstydnie wykorzystywała jej dobroć. Nic nie mam na swoje usprawiedliwienie, może oprócz uśmiechu, ewentualnie silnego poczucia, że eliksiry przeciwbólowe, nasenne, prostsze lecznicze to coś, co naprawdę by się przydało, żyjemy w niespokojnych czasach.
- Jaśminową poproszę - zwracam się do kelnerki, zerkając na Charlie pytająco, co też takiego zamówi, bo przecież nie ma tu złych herbat. Nie wiem nawet, czy ma jakąś ulubioną, i takich nie wiem jest w tej relacji bardzo dużo, a punktem stycznym jest osoba zaginionej uzdrowicielki. Żadnych zmian, gdybym wiedziała coś więcej, byłaby to pierwsza wiadomość, którą zdążyłabym się z panną Leighton podzielić.
- Charlie - zwracam się do niej, a spojrzenie niebieskozielonych oczu badawczo przemyka po wyrwanej wprost ze szpitala sylwetce alchemiczki i na dłużej zatrzymuje się na twarzy - wyglądasz - jak ponurak albo taki naprawdę przemęczony pracą cień, przychodzi mi na myśl w pierwszym odruchu, ale gryzę się w język i próbuję bardziej dyplomatycznie z tego wybrnąć, z większym taktem - jak ktoś, kogo nie spotyka ostatnio nic dobrego. Ale dobrze widzieć cię zdrową i żywą - kontynuuję, jeszcze zanim zdążę skląć się w myślach za bardzo kulawy początek rozmowy, bo widok znajomej wywołuje skuteczny bunt szczątkowych zasobów sumienia. Ściągnęłam ją tu w błahej sprawie, roszcząc sobie prawa do jej czasu, a tymczasem Charlene wygląda, jakby nie starczało jej go nawet na sen.
- To ja przepraszam - brzmię prawie szczerze, ale nędzna ze mnie aktorka, więc w głosie słychać, że cieszę się, że ją widzę, a wyrzuty sumienia umierają bardzo szybko - bo jesteś zapracowana, a pierwsze, z czym chciałam się zwrócić, już się nie dobija o uwagę tak aktywnie jak wcześniej, bahanki wzięłam na przeczekanie, zobaczymy, niech sobie żyją, i tak nie zostanę tam na długo, więc nie ma co truć - i to wcale nie dlatego, że nie mam serca, takiego alchemicznego, do mikstury, więc nie brałam się za bahanocyd, na pewno nie, chaotyczna plątanina słów wybrzmiewa w herbaciarni, przyciągając uwagę kelnerki, do której z uśmiechem macham, kiedy zajmujemy miejsca. Wtapiam się w tłum, w czystej, zadbanej szacie, podreperowanej dzięki może i niewielkim, ale znośnym uzdolnieniom w kierunku krawiectwa. Obrazek poglądowy z gatunku młoda czarownica spotyka znajomą, plotki nad herbatą.
- Druga sprawa dotyczy alchemii, ale tym na pewno nie zaskoczę, wpadło mi w ręce kilka ingrediencji, które są chyba zbyt dobre, żeby je zmarnować przy moich mikrych umiejętnościach w tym kierunku, chciałam prosić, żebyś rzuciła na nie okiem, przejęła, i wymienić na eliksiry, ale to nic pilnego, w przyszłości, dopiero kiedy będziesz miała czas - ciągnę wywód, pozorowana beztroska chyba nawet ma coś wspólnego z prawdą, ale świadomość obecności drobnych pakunków poupychanych w kieszeniach wierzchniego okrycia, przewieszonego przez podłokietnik fotela, jednak mi ciąży. Nie wyciągam ich jeszcze, jakbym spodziewała się odmowy, ale Charlie jest na to, najczęściej, zbyt miła, więc czuję się, jakbym bezwstydnie wykorzystywała jej dobroć. Nic nie mam na swoje usprawiedliwienie, może oprócz uśmiechu, ewentualnie silnego poczucia, że eliksiry przeciwbólowe, nasenne, prostsze lecznicze to coś, co naprawdę by się przydało, żyjemy w niespokojnych czasach.
- Jaśminową poproszę - zwracam się do kelnerki, zerkając na Charlie pytająco, co też takiego zamówi, bo przecież nie ma tu złych herbat. Nie wiem nawet, czy ma jakąś ulubioną, i takich nie wiem jest w tej relacji bardzo dużo, a punktem stycznym jest osoba zaginionej uzdrowicielki. Żadnych zmian, gdybym wiedziała coś więcej, byłaby to pierwsza wiadomość, którą zdążyłabym się z panną Leighton podzielić.
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
Cieszył ją jej widok, całej i zdrowej. W tych niespokojnych czasach zawsze towarzyszyła jej pewna ulga podczas spotkań z rodziną i znajomymi, cieszyła się, że widzi tego kogoś w jednym kawałku. Wystarczyło, że przeżywała zaginięcie Very i naprawdę wolałaby, żeby na tym się skończyło. Jednak regularnie słyszała o zniknięciach, kilku koleżanek z pracy będących mugolskiego pochodzenia także już nie widywała i pozostawało mieć nadzieję, że odeszły i wyjechały z własnej woli, że schroniły się gdzieś, a nie spotkała ich żadna krzywda.
- Aż tak bardzo to widać? – westchnęła, ale dzielnie próbowała się uśmiechnąć. Niemniej jednak widać było po niej zmęczenie spowodowane dużą ilością obowiązków, bo oprócz pracy pozostawała też działalność dla Zakonu. No i zgryzoty powodowane wciąż nieodnajdującą się Verą. Pięć miesięcy, tyle czasu już trwała w niepewności. I te wszystkie stresy zaczynały być widoczne w postaci bladej cery i cieni pod oczami, a także ubrań, które robiły się coraz bardziej luźne. Niektórym jej sukienkom bardzo przydałoby się zwężenie w talii, by nie wisiały na niej jak worki. Zawsze była szczupła, ale teraz stała się wręcz chuda.
- Ale ciebie też dobrze widzieć – dodała, rozsiadając się wygodnie przy stoliku. Ostatnio rzeczywiście się mijały. Nawet na sylwestrze nie udało im się porozmawiać, po szukaniu skarbów gdzieś zgubiły się w tłumie, a później wydarzenia potoczyły się tak szybko i nieprzyjemnie... Zaś w kolejnych miesiącach Charlie częściej nie było w domu niż była i tak się złożyło, że Jenny jej nie zastała. Więc spotkały się tutaj, dzisiaj. – Trochę się zastanawiałam, jak się ostatnio miewasz, po tym jak... wiesz. – Miała na myśli zniknięcie uzdrowicielki, która uczyła Jenny i która je ze sobą zapoznała. Podejrzewała, że ta kobieta musiała być w pewien sposób bliska dla młodej, samotnej dziewczyny. – Nadal nic nie wiadomo? – spytała jeszcze, bo choć sama nic o uzdrowicielce nie słyszała, to może do Jenny dotarła jakaś wiadomość o tym, czy kobieta w ogóle żyje.
- Więc też zmagasz się z bahankami? – zdziwiła się. – Mnie ominęły, ale kilka dni temu pomagałam je wypędzić mojemu kuzynowi. – Wciąż pamiętała, jak Joseph był zmuszony aż zabarykadować się w łazience, bo tak doskwierały mu szkodniki. – Co to za ingrediencje? Chętnie je zobaczę. I wiesz, że jeśli będziesz potrzebować jakiegoś eliksiru, to zawsze możesz do mnie napisać. Mam dużo pracy, to prawda, ale po godzinach na pewno uda mi się znaleźć chwilkę czy dwie, by coś przygotować. – zapewniła ją. Większość eliksirów nie wymagała w końcu nie wiadomo ile pracy, więc jeśli Jenny nie planowała jej zlecić Felix Felicis lub eliksiru wielosokowego, to powinna się z tym sprawnie uporać. – I może kiedyś uda się znaleźć popołudnie, które pasowałoby nam obu, byśmy mogły uwarzyć coś razem. Nadal chcesz uczyć się eliksirów? – spytała, ciekawa czy to aktualne. Swego czasu, jeszcze wtedy, gdy żyła ich wspólna znajoma, dała dziewczynie kilka lekcji warzenia mikstur leczniczych. Nie było tego wiele, ale jeśli Jenny chciała dowiedzieć się więcej, to coś wymyślą.
Także zamówiła sobie herbatę, zieloną z dodatkiem trawy cytrynowej i z cytryną. Potem znowu spojrzała na Jenny.
- Jak sobie radzisz, tak ogólnie? Masz się gdzie podziać? – Empatia kazała jej upewnić się, czy Jenny na pewno ma dach nad głową i czy ma z czego żyć. Charlie, jak to Charlie, miała gołębie serce i mimo własnych problemów przejmowała się losem innych.
- Aż tak bardzo to widać? – westchnęła, ale dzielnie próbowała się uśmiechnąć. Niemniej jednak widać było po niej zmęczenie spowodowane dużą ilością obowiązków, bo oprócz pracy pozostawała też działalność dla Zakonu. No i zgryzoty powodowane wciąż nieodnajdującą się Verą. Pięć miesięcy, tyle czasu już trwała w niepewności. I te wszystkie stresy zaczynały być widoczne w postaci bladej cery i cieni pod oczami, a także ubrań, które robiły się coraz bardziej luźne. Niektórym jej sukienkom bardzo przydałoby się zwężenie w talii, by nie wisiały na niej jak worki. Zawsze była szczupła, ale teraz stała się wręcz chuda.
- Ale ciebie też dobrze widzieć – dodała, rozsiadając się wygodnie przy stoliku. Ostatnio rzeczywiście się mijały. Nawet na sylwestrze nie udało im się porozmawiać, po szukaniu skarbów gdzieś zgubiły się w tłumie, a później wydarzenia potoczyły się tak szybko i nieprzyjemnie... Zaś w kolejnych miesiącach Charlie częściej nie było w domu niż była i tak się złożyło, że Jenny jej nie zastała. Więc spotkały się tutaj, dzisiaj. – Trochę się zastanawiałam, jak się ostatnio miewasz, po tym jak... wiesz. – Miała na myśli zniknięcie uzdrowicielki, która uczyła Jenny i która je ze sobą zapoznała. Podejrzewała, że ta kobieta musiała być w pewien sposób bliska dla młodej, samotnej dziewczyny. – Nadal nic nie wiadomo? – spytała jeszcze, bo choć sama nic o uzdrowicielce nie słyszała, to może do Jenny dotarła jakaś wiadomość o tym, czy kobieta w ogóle żyje.
- Więc też zmagasz się z bahankami? – zdziwiła się. – Mnie ominęły, ale kilka dni temu pomagałam je wypędzić mojemu kuzynowi. – Wciąż pamiętała, jak Joseph był zmuszony aż zabarykadować się w łazience, bo tak doskwierały mu szkodniki. – Co to za ingrediencje? Chętnie je zobaczę. I wiesz, że jeśli będziesz potrzebować jakiegoś eliksiru, to zawsze możesz do mnie napisać. Mam dużo pracy, to prawda, ale po godzinach na pewno uda mi się znaleźć chwilkę czy dwie, by coś przygotować. – zapewniła ją. Większość eliksirów nie wymagała w końcu nie wiadomo ile pracy, więc jeśli Jenny nie planowała jej zlecić Felix Felicis lub eliksiru wielosokowego, to powinna się z tym sprawnie uporać. – I może kiedyś uda się znaleźć popołudnie, które pasowałoby nam obu, byśmy mogły uwarzyć coś razem. Nadal chcesz uczyć się eliksirów? – spytała, ciekawa czy to aktualne. Swego czasu, jeszcze wtedy, gdy żyła ich wspólna znajoma, dała dziewczynie kilka lekcji warzenia mikstur leczniczych. Nie było tego wiele, ale jeśli Jenny chciała dowiedzieć się więcej, to coś wymyślą.
Także zamówiła sobie herbatę, zieloną z dodatkiem trawy cytrynowej i z cytryną. Potem znowu spojrzała na Jenny.
- Jak sobie radzisz, tak ogólnie? Masz się gdzie podziać? – Empatia kazała jej upewnić się, czy Jenny na pewno ma dach nad głową i czy ma z czego żyć. Charlie, jak to Charlie, miała gołębie serce i mimo własnych problemów przejmowała się losem innych.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Ale wiesz, że nic złego się nie stanie, jeśli raz na jakiś czas sięgniesz po eliksir słodkiego snu, prawa? Albo uspokajający - bo owszem, widać. Martwię się, choć widzę ją jeszcze nawet nie pięć minut, a to oznacza, że na pewno nie jest dobrze. Zastanawiam się, czy Charlene widziała się ostatnio z jakimś uzdrowicielem, który mógłby powiedzieć jej dokładnie to samo. Mija ich pewnie wielu na korytarzach szpitala, z drugiej strony - czy oni również nie zaharowują się na śmierć? Zostawiam temat, teraz już tak całkiem, bo napomnienia z mojej strony i tak są tu nie na miejscu, ostatecznie jest starsza i na pewno wie, co robi. Do domu Roweny trafiają mądrzy ludzie, więc może po prostu nie powinnam się w to wtrącać.
- Niestety nic - kręcę tylko głową, niezdolna zdobyć się na większą teatralność w gestach i chociażby rozłożenie rąk. Nie do śmiechu mi, nie do zgrywy, nie wydrwię nawet własnej bezradności, choć miałabym powód - jaka jest ze mnie za jasnowidząca, żeby nie wiedzieć wszystkiego o wszystkich?
- A u mnie, jak sama widzisz, znakomicie i bez wielkich zmian - tu już się uśmiecham, zaczepnie i żywej - co ma wisieć nie utonie, topione zdąży zjeść skrzeloziele na czas. Chyba.
Czyli nie, żadnych problemów, nie dosięgła mnie zbłąkana klątwa i robię, co mogę, żeby nie szukać kłopotów. Większych, niż zwykle. Sumiennie ignoruję ostrzeżenia ze strony losu, nagromadzenie ponurych wróżb traktując powoli jako normę - pewnie nie wyjdzie mi to na dobre, ale na razie ponure omeny, zapowiedzi śmierci, nieszczęść i szczególnie złego losu sypią się jedne po drugich, niekonkretne jak zwykle, w dużej ilości robiące mniejsze wrażenie, niż występując pojedynczo.
- Chciałam poprosić cię o eliksir znieczulający, może i przeciwbólowy, ale szczególnie ten pierwszy. A tak naprawdę, to po prostu zapisałam na pergaminie, co by się mogło przydać, gdybyś czegoś miała w nadmiarze i nie czuła się stratna odstępując fiolkę lub dwie, zapłacę w ingrediencjach, chyba, że galeony będą potrzebne bardziej bo dalej wróżę, i chyba mi jeszcze w najbliższym czasie nie zabraknie chętnych do poznania pogmatwanych meandrów przyszłości - nie przerywając chaotycznej wypowiedzi przegrzebuję przepastne kieszenie płaszcza, by wyjąć z nich wspomniany skrawek pergaminu, który w początkowym zamyśle miał być listem, ma nawet stosowne formy grzecznościowe i wstęp, by później zamienić się w listę. Eliksir znieczulający i przeciwbólowy są podkreślone, to samo dotyczy eliksirów uspokajającego i słodkiego snu, znakami zapytania opatrzone są pasta na oparzenia, odmrożenia, maść z wodnej gwiazdy, wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu - środki lecznicze, dostępne uzdrowicielom w świętym Mungu, tu wyglądające zapewne, jakbym zamierzała trzymać się od szpitala najdalej, jak to możliwe. Albo robić mu nieoficjalną konkurencję, na miarę skromnych umiejętności w tym zakresie, nie pozwalających na dawkowanie najbardziej złożonych mikstur. Pozostałe punkty listy, to jest kameleon, wieczny płomień i wężowe usta, opatrzone są podwójną ilością znaków zapytania, choć do drugiego z tych eliksirów mam przy sobie serce, właśnie w tej chwili. Z wyłożeniem na stół drobnych paczuszek z ingrediencjami czekam do momentu, w którym już dociera do nas herbata, a kelnerka odchodzi w swoją stronę.
- Chcę się uczyć wszystkiego - odpowiadam, tonem lekkiej konwersacji, bo kto jak kto, ale Krukonka z pewnością to zrozumie, nawet jeśli z liczeniem sił na zamiary bywa u mnie różnie - więc jeśli tylko znajdziesz dla mnie chwilę, chętnie wchłonę dodatkową wiedzę. Czujne oko doświadczonej alchemiczki na pewno też nie zaszkodzi, może wyłapiesz błędy, zanim się utrwalą - dodaję, wyciągając pakunki zawierające w sobie serca do eliksirów. Po chwili domysłu dokładam jeszcze porcję proszku Fiuu, który nie ma nic wspólnego z eliksirowarstwem, ale pozostaje trochę wart, a ja nie lubię mieć długów. Szala współpracy łącząca mnie z Charlene i tak jest nierówno przesunięta, nie mam złudzeń. Nie potrzebuję potwierdzeń, by wiedzieć, że gdybym zwróciła się do niej o pomoc niczego nie oferując w zamian, tłumacząc to trudną sytuacją, pomogłaby bez słowa - więc tym bardziej nie zamierzam tego bez powodu nadużywać. Jest w tym coś z naiwnej, gryfońskiej dumy, nakazującej trzymać głowę wysoko.
- Obecnie spędzam spokojniejsze chwile nad zakurzonymi księgami o numerologii - i dalej nie potrafię stworzyć najprostszego świstoklika, ale wierzę, że to tylko kwestia czasu, musi się kiedyś udać. Wzmianka o spokojnych chwilach to odpowiedź na troskę, słyszalną w głosie alchemiczki. Mam gdzie się podziać, niczego mi nie brakuje, po prostu nie jestem, i nigdy nie byłam, szczególnie w tej kwestii wymagająca. Gdzie bym nie poszła, zawartość swojej głowy zabieram ze sobą, więc tak, kiwam głową, że wszystko w najlepszym porządku.
| Przekazuję Charlene: 1x jaja popiełka, 1x czułki szczuroszczeta, 1x płatki ciemiernika, 1x ślaz, 1x ogniste nasiona, 1x ropa z czyrakobulwy, 1x proszek Fiuu.
- Niestety nic - kręcę tylko głową, niezdolna zdobyć się na większą teatralność w gestach i chociażby rozłożenie rąk. Nie do śmiechu mi, nie do zgrywy, nie wydrwię nawet własnej bezradności, choć miałabym powód - jaka jest ze mnie za jasnowidząca, żeby nie wiedzieć wszystkiego o wszystkich?
- A u mnie, jak sama widzisz, znakomicie i bez wielkich zmian - tu już się uśmiecham, zaczepnie i żywej - co ma wisieć nie utonie, topione zdąży zjeść skrzeloziele na czas. Chyba.
Czyli nie, żadnych problemów, nie dosięgła mnie zbłąkana klątwa i robię, co mogę, żeby nie szukać kłopotów. Większych, niż zwykle. Sumiennie ignoruję ostrzeżenia ze strony losu, nagromadzenie ponurych wróżb traktując powoli jako normę - pewnie nie wyjdzie mi to na dobre, ale na razie ponure omeny, zapowiedzi śmierci, nieszczęść i szczególnie złego losu sypią się jedne po drugich, niekonkretne jak zwykle, w dużej ilości robiące mniejsze wrażenie, niż występując pojedynczo.
- Chciałam poprosić cię o eliksir znieczulający, może i przeciwbólowy, ale szczególnie ten pierwszy. A tak naprawdę, to po prostu zapisałam na pergaminie, co by się mogło przydać, gdybyś czegoś miała w nadmiarze i nie czuła się stratna odstępując fiolkę lub dwie, zapłacę w ingrediencjach, chyba, że galeony będą potrzebne bardziej bo dalej wróżę, i chyba mi jeszcze w najbliższym czasie nie zabraknie chętnych do poznania pogmatwanych meandrów przyszłości - nie przerywając chaotycznej wypowiedzi przegrzebuję przepastne kieszenie płaszcza, by wyjąć z nich wspomniany skrawek pergaminu, który w początkowym zamyśle miał być listem, ma nawet stosowne formy grzecznościowe i wstęp, by później zamienić się w listę. Eliksir znieczulający i przeciwbólowy są podkreślone, to samo dotyczy eliksirów uspokajającego i słodkiego snu, znakami zapytania opatrzone są pasta na oparzenia, odmrożenia, maść z wodnej gwiazdy, wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu - środki lecznicze, dostępne uzdrowicielom w świętym Mungu, tu wyglądające zapewne, jakbym zamierzała trzymać się od szpitala najdalej, jak to możliwe. Albo robić mu nieoficjalną konkurencję, na miarę skromnych umiejętności w tym zakresie, nie pozwalających na dawkowanie najbardziej złożonych mikstur. Pozostałe punkty listy, to jest kameleon, wieczny płomień i wężowe usta, opatrzone są podwójną ilością znaków zapytania, choć do drugiego z tych eliksirów mam przy sobie serce, właśnie w tej chwili. Z wyłożeniem na stół drobnych paczuszek z ingrediencjami czekam do momentu, w którym już dociera do nas herbata, a kelnerka odchodzi w swoją stronę.
- Chcę się uczyć wszystkiego - odpowiadam, tonem lekkiej konwersacji, bo kto jak kto, ale Krukonka z pewnością to zrozumie, nawet jeśli z liczeniem sił na zamiary bywa u mnie różnie - więc jeśli tylko znajdziesz dla mnie chwilę, chętnie wchłonę dodatkową wiedzę. Czujne oko doświadczonej alchemiczki na pewno też nie zaszkodzi, może wyłapiesz błędy, zanim się utrwalą - dodaję, wyciągając pakunki zawierające w sobie serca do eliksirów. Po chwili domysłu dokładam jeszcze porcję proszku Fiuu, który nie ma nic wspólnego z eliksirowarstwem, ale pozostaje trochę wart, a ja nie lubię mieć długów. Szala współpracy łącząca mnie z Charlene i tak jest nierówno przesunięta, nie mam złudzeń. Nie potrzebuję potwierdzeń, by wiedzieć, że gdybym zwróciła się do niej o pomoc niczego nie oferując w zamian, tłumacząc to trudną sytuacją, pomogłaby bez słowa - więc tym bardziej nie zamierzam tego bez powodu nadużywać. Jest w tym coś z naiwnej, gryfońskiej dumy, nakazującej trzymać głowę wysoko.
- Obecnie spędzam spokojniejsze chwile nad zakurzonymi księgami o numerologii - i dalej nie potrafię stworzyć najprostszego świstoklika, ale wierzę, że to tylko kwestia czasu, musi się kiedyś udać. Wzmianka o spokojnych chwilach to odpowiedź na troskę, słyszalną w głosie alchemiczki. Mam gdzie się podziać, niczego mi nie brakuje, po prostu nie jestem, i nigdy nie byłam, szczególnie w tej kwestii wymagająca. Gdzie bym nie poszła, zawartość swojej głowy zabieram ze sobą, więc tak, kiwam głową, że wszystko w najlepszym porządku.
| Przekazuję Charlene: 1x jaja popiełka, 1x czułki szczuroszczeta, 1x płatki ciemiernika, 1x ślaz, 1x ogniste nasiona, 1x ropa z czyrakobulwy, 1x proszek Fiuu.
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
- Wiem – westchnęła, poruszając się nieznacznie na krześle i na moment uciekając wzrokiem gdzieś na blat stolika, przy którym siedziały. – Staram się sypiać i pamiętać o tym, by czasami coś zjeść, ale naprawdę mam dużo pracy... Zresztą w domu wszystko przypomina mi o Verze, co nie wpływa dobrze na mój wypoczynek.
Ta cisza i pustka były przytłaczające. Nie dało się o nich zapomnieć mimo że już pięć miesięcy mieszkała bez siostry, która zaginęła. I rzeczywiście bywały dni, kiedy wspomagała swój sen eliksirami, by nie mieć koszmarów i móc rano wstać w lepszej formie, kluczowej dla jej wydajnej pracy w Mungu. Gdzie, swoją drogą, większość personelu była równie przepracowana i zmęczona jak ona.
Szkoda, że nie było nic wiadomo o ich wspólnej znajomej. Charlie to też martwiło. Zbyt wielu ludzi znikało. Ale uśmiechnęła się lekko na słowa Jenny, która zdawała się mimo wszystko dobrze znosić obecne trudy. Choć była kilka lat młodsza, zdawała się być silniejsza od Charlie, bardziej zahartowana niełatwymi warunkami, w jakich żyła. Charlie, dorastająca w ciepłej, sielankowej i kochającej się rodzinie nie była przygotowana na trudy wojennych czasów. Nie potrafiłaby się tak tułać i żyć z dnia na dzień, bez rutyny i stabilizacji, do jakich przywykła.
- Takie eliksiry przygotowuję regularnie. Nie tylko w Mungu są potrzebne, także poza nim czarodzieje potrzebują prostych medykamentów – powiedziała. Dla Zakonu warzyła tego sporo, często także robiła coś dla rodziny bądź znajomych spoza organizacji. Dla Jenny też mogła zrobić, spokojniej by się czuła, gdyby Jennifer była lepiej przygotowana na ewentualne niebezpieczeństwa. – Pergamin zatrzymam, by pamiętać o tym, czego potrzebujesz. Gdyby się okazało, że o czymś zapomniałaś, to zawsze możesz wysłać sowę w późniejszym terminie. A jeśli znowu nie będzie nam się dane spotkać, to fiolki nadeślę również sową. Moly nieźle radzi sobie ze sprawnym roznoszeniem przesyłek. Zakup własnej sowy był dobrym pomysłem, nie muszę już pożyczać jej od sąsiadki, gdy chcę do kogoś napisać lub wysłać jakiś eliksir.
Wzięła pergamin, odczytując zapisane nazwy eliksirów. Nie zdziwiła jej taka lista ani trochę, Zakonnikom też robiła takie mikstury, i nie tylko im. Była świadoma tego, że nie zawsze dało się szybko dostać do Munga, a niektórzy z różnych powodów nie chcieli szukać tam pomocy. Nie dziwiła się; skoro mugolacy mieli problemy, to mogli patrzeć na świat z rosnącą nieufnością i obawiać się, że w szpitalu, którego dyrektor znany był z otwartego popierania idei czystej krwi, znajdą nie pomoc, a kolejne kłopoty, jeśli akurat trafią w ręce jednego z tych uzdrowicieli, którzy wartościowali potrzebujących na lepszych i gorszych na podstawie ich pochodzenia.
- Masz dużo chętnych na wróżby? – zapytała nagle, tuż po tym, jak kelnerka, która przyniosła im herbatę, oddaliła się. Podejrzewała, że mimo wszystko wielu czarodziejów było skłonnych poszukiwać choć odrobiny nadziei na to, że będzie lepiej. Przyszłość wydawała się mroczna i nieprzenikniona, więc wróżbici pewnie nieźle zarabiali na zasiewaniu tych iskier nadziei. Charlie wiedziała, czym trudniła się Jenny, ale nie potępiała jej za to, że próbowała zarobić korzystając ze swojej pasji i umiejętności. Nie był to sposób gorszy od innych, na pewno dużo lepszy niż wszelkie nieuczciwe praktyki. Ufała, że Jenny nie należała do naciągaczy żerujących niecnie na cudzych nieszczęściach.
Przyjęła pakunki z ingrediencjami, pobieżnie zapoznając się z ich zawartością. I rzeczywiście doskonale rozumiała pragnienie wiedzy. W końcu ona też nie chciała się ograniczać do tylko jednej dziedziny. Żeby być dobrym alchemikiem, potrzebowała też astronomii, zielarstwa, opieki nad magicznymi stworzeniami... Podszkolenie się w anatomii i numerologii tez by nie zawadziło, ale w tej chwili, oprócz rzecz jasna eliksirów, najmocniej skupiała się na zielarstwie oraz transmutacji.
- Jasne. Miejmy nadzieję, że uda nam się znaleźć taki wolny dzień, który pasowałby nam obu, i będziemy kontynuować nauki, które już kiedyś zaczęłyśmy. Jestem ciekawa twoich postępów. Warzyłaś coś ostatnio, w czasie kiedy się nie widywałyśmy? – zapytała, ciekawa czy Jenny trenowała coś sama. W międzyczasie upiła łyk herbaty, upewniając się najpierw, czy nie jest za gorąca. – Och, lepsza znajomość numerologii by się przydała i mnie. Choć na ten moment, poza pracą, mocno absorbuje mnie zielarstwo. I transmutacja, bo po zakończeniu anomalii wzięłam sobie na cel, by podciągnąć umiejętności, skoro już mogę używać różdżki bez lęku, że stanie się coś okropnego.
Była beznadziejna w urokach, więc dobrze, że chociaż z transmutacją dobrze sobie radziła. A po odświeżeniu wiedzy coraz lepiej jej to szło.
- Twoja nauka numerologii ma jakiś konkretny cel, czy to po prostu kolejne hobby w czasie, kiedy nikomu nie wróżysz? – Spojrzała na swoją herbatę. Dostrzegła, że była ona sypana z fusów. – Swoją drogą... Nie zechciałabyś może powróżyć i mnie, kiedy już skończę pić?
To była nietypowa prośba. Charlie, jako osoba oddana nauce, zawsze podchodziła do wróżbiarstwa z dużą dozą rozsądku i zdrowego sceptycyzmu. Choć znała Jenny już trochę, raczej nieczęsto wyrażała chęć oddania się praktykom wróżbiarskim. Ale nagle, gdy tak spojrzała w swoją filiżankę, pojawiła się w jej umyśle pewna myśl, ciekawość, czy Jenny potrafiłaby dostrzec coś w jej fusach i na ile znalazłoby to pokrycie w rzeczywistości. Bo może coś w tym było, że w chwilach kryzysu czarodzieje chwytali się wszystkiego i częściej zwracali wzrok ku tym, którzy mogli rzucić odrobinę światła na przyszłość.
Ta cisza i pustka były przytłaczające. Nie dało się o nich zapomnieć mimo że już pięć miesięcy mieszkała bez siostry, która zaginęła. I rzeczywiście bywały dni, kiedy wspomagała swój sen eliksirami, by nie mieć koszmarów i móc rano wstać w lepszej formie, kluczowej dla jej wydajnej pracy w Mungu. Gdzie, swoją drogą, większość personelu była równie przepracowana i zmęczona jak ona.
Szkoda, że nie było nic wiadomo o ich wspólnej znajomej. Charlie to też martwiło. Zbyt wielu ludzi znikało. Ale uśmiechnęła się lekko na słowa Jenny, która zdawała się mimo wszystko dobrze znosić obecne trudy. Choć była kilka lat młodsza, zdawała się być silniejsza od Charlie, bardziej zahartowana niełatwymi warunkami, w jakich żyła. Charlie, dorastająca w ciepłej, sielankowej i kochającej się rodzinie nie była przygotowana na trudy wojennych czasów. Nie potrafiłaby się tak tułać i żyć z dnia na dzień, bez rutyny i stabilizacji, do jakich przywykła.
- Takie eliksiry przygotowuję regularnie. Nie tylko w Mungu są potrzebne, także poza nim czarodzieje potrzebują prostych medykamentów – powiedziała. Dla Zakonu warzyła tego sporo, często także robiła coś dla rodziny bądź znajomych spoza organizacji. Dla Jenny też mogła zrobić, spokojniej by się czuła, gdyby Jennifer była lepiej przygotowana na ewentualne niebezpieczeństwa. – Pergamin zatrzymam, by pamiętać o tym, czego potrzebujesz. Gdyby się okazało, że o czymś zapomniałaś, to zawsze możesz wysłać sowę w późniejszym terminie. A jeśli znowu nie będzie nam się dane spotkać, to fiolki nadeślę również sową. Moly nieźle radzi sobie ze sprawnym roznoszeniem przesyłek. Zakup własnej sowy był dobrym pomysłem, nie muszę już pożyczać jej od sąsiadki, gdy chcę do kogoś napisać lub wysłać jakiś eliksir.
Wzięła pergamin, odczytując zapisane nazwy eliksirów. Nie zdziwiła jej taka lista ani trochę, Zakonnikom też robiła takie mikstury, i nie tylko im. Była świadoma tego, że nie zawsze dało się szybko dostać do Munga, a niektórzy z różnych powodów nie chcieli szukać tam pomocy. Nie dziwiła się; skoro mugolacy mieli problemy, to mogli patrzeć na świat z rosnącą nieufnością i obawiać się, że w szpitalu, którego dyrektor znany był z otwartego popierania idei czystej krwi, znajdą nie pomoc, a kolejne kłopoty, jeśli akurat trafią w ręce jednego z tych uzdrowicieli, którzy wartościowali potrzebujących na lepszych i gorszych na podstawie ich pochodzenia.
- Masz dużo chętnych na wróżby? – zapytała nagle, tuż po tym, jak kelnerka, która przyniosła im herbatę, oddaliła się. Podejrzewała, że mimo wszystko wielu czarodziejów było skłonnych poszukiwać choć odrobiny nadziei na to, że będzie lepiej. Przyszłość wydawała się mroczna i nieprzenikniona, więc wróżbici pewnie nieźle zarabiali na zasiewaniu tych iskier nadziei. Charlie wiedziała, czym trudniła się Jenny, ale nie potępiała jej za to, że próbowała zarobić korzystając ze swojej pasji i umiejętności. Nie był to sposób gorszy od innych, na pewno dużo lepszy niż wszelkie nieuczciwe praktyki. Ufała, że Jenny nie należała do naciągaczy żerujących niecnie na cudzych nieszczęściach.
Przyjęła pakunki z ingrediencjami, pobieżnie zapoznając się z ich zawartością. I rzeczywiście doskonale rozumiała pragnienie wiedzy. W końcu ona też nie chciała się ograniczać do tylko jednej dziedziny. Żeby być dobrym alchemikiem, potrzebowała też astronomii, zielarstwa, opieki nad magicznymi stworzeniami... Podszkolenie się w anatomii i numerologii tez by nie zawadziło, ale w tej chwili, oprócz rzecz jasna eliksirów, najmocniej skupiała się na zielarstwie oraz transmutacji.
- Jasne. Miejmy nadzieję, że uda nam się znaleźć taki wolny dzień, który pasowałby nam obu, i będziemy kontynuować nauki, które już kiedyś zaczęłyśmy. Jestem ciekawa twoich postępów. Warzyłaś coś ostatnio, w czasie kiedy się nie widywałyśmy? – zapytała, ciekawa czy Jenny trenowała coś sama. W międzyczasie upiła łyk herbaty, upewniając się najpierw, czy nie jest za gorąca. – Och, lepsza znajomość numerologii by się przydała i mnie. Choć na ten moment, poza pracą, mocno absorbuje mnie zielarstwo. I transmutacja, bo po zakończeniu anomalii wzięłam sobie na cel, by podciągnąć umiejętności, skoro już mogę używać różdżki bez lęku, że stanie się coś okropnego.
Była beznadziejna w urokach, więc dobrze, że chociaż z transmutacją dobrze sobie radziła. A po odświeżeniu wiedzy coraz lepiej jej to szło.
- Twoja nauka numerologii ma jakiś konkretny cel, czy to po prostu kolejne hobby w czasie, kiedy nikomu nie wróżysz? – Spojrzała na swoją herbatę. Dostrzegła, że była ona sypana z fusów. – Swoją drogą... Nie zechciałabyś może powróżyć i mnie, kiedy już skończę pić?
To była nietypowa prośba. Charlie, jako osoba oddana nauce, zawsze podchodziła do wróżbiarstwa z dużą dozą rozsądku i zdrowego sceptycyzmu. Choć znała Jenny już trochę, raczej nieczęsto wyrażała chęć oddania się praktykom wróżbiarskim. Ale nagle, gdy tak spojrzała w swoją filiżankę, pojawiła się w jej umyśle pewna myśl, ciekawość, czy Jenny potrafiłaby dostrzec coś w jej fusach i na ile znalazłoby to pokrycie w rzeczywistości. Bo może coś w tym było, że w chwilach kryzysu czarodzieje chwytali się wszystkiego i częściej zwracali wzrok ku tym, którzy mogli rzucić odrobinę światła na przyszłość.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Wpatruję się w Charlene, w to, jak ucieka wzrokiem, i cieszę się, że nie powiedziałam na ten temat nic więcej. Bo może to wyniszczanie się ciągłym przepracowaniem też jest ucieczką, taką samą, jak moja nieumiejętność do pozostania w jednym miejscu, otoczenia się bańką spokojnej stabilizacji. Milczę przez chwilę i tylko słucham.
- Dziękuję - kwituję jednym słowem ustalenia dotyczące mikstur. Myślami jestem przy rodzinnej sytuacji alchemiczki, które to zagadnienie najwyraźniej wyciągnęłam na światło dzienne, rozgrzebując otwartą ranę.
Upijam duży łyk herbaty, praktycznie nie czując jej smaku, tylko sam gorąc. Odstawiam filiżankę, zaplatam przed sobą ręce i w zastanowieniu podpieram na nich brodę, z łokciami niezbyt elegancko, ale wygodnie opartymi o stół. Tak lepiej mi się myśli, a pytanie o wróżbę padające z ust panny Leighton, której nigdy nie nazwałabym przesądną, w moich oczach praktycznie urastającej do miana personifikacji rozsądku, skutecznie sprowadza mnie na ziemię. Bardzo skutecznie, bo zamiast błądzić myślami, nagle jestem wyłącznie tu i teraz, całkowicie skupiona, próbująca wyczytać, czy w tej niezobowiązującej sugestii zajrzenia w herbaciane fusy kryje się prawdziwa miara desperacji. A tego się boję, choć znacznie wygodniej jest mi zachowywać się tak, jakbym nie bała się niczego - z arogancją przypisywaną, może nie bez ziarna prawdy, Gryfonom.
- W niespokojnych czasach chętnych do zaglądania przyszłości pod spódnicę siłą rzeczy musi być znacznie więcej niż w tych krótkich chwilach, w których nie myśli się o niepewności jutra - odpowiadam, dość wymijająco, na wcześniejsze pytanie, bo tak, ludzi szukających sensu w kaprysach losu jest wielu, a ja mogę ich tylko rozczarować. Czasami podtrzymać nadzieję, ale tych przypadków jest mniej, a ile bym się nie zgrywała, nie jestem wcale najgorszą wróżbitką, pisane palcem na wodzie symbole zdarza mi się interpretować na tyle trafnie, że zdają się sprawdzać.
- Zajrzę dla ciebie w fusy - stwierdzam poważnie, z ciepłym uśmiechem, w którym próbuję zawrzeć całą pewność, której nie mam, wychodzi więc trochę bledszy, niż zwykle, mniej szeroki - tylko, Charlie, miej na uwadze, że to tak naprawdę nic pewnego, mgliste wskazówki, nie odpowiedzi. Nie doszukuj się w tym więcej, niż jest, większość sprawdza się na zasadzie samospełniającej się przepowiedni, kiedy już po fakcie przypiszesz im na podstawie wydarzeń z życia dodatkowe znaczenie.
Nie tak powinna przemawiać wróżbitka, której zależy na zareklamowaniu swojej sztuki, bo jej nie zapłacą, i prawdopodobnie widać po mnie, że doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Ale na zniechęceniu Charlene do pomysłu zajrzenia w fusy mi nie zależy, bo nie widzę w tym tak naprawdę nic złego. Nie naciągam jej na pieniądze, nie próbuję wykorzystać, więc to chyba nie jest żerowanie na nieszczęściu, nie w stopniu, w którym byłoby wmawianie komuś, że odpowiem na pytania dotyczące zaginionych bliskich. Po części liczę na jej sceptycyzm, po części jestem zaciekawiona, a po części to chyba za bardzo lubię wróżyć, żeby to sobie odpuścić.
- I chyba fusy to jest lepszy pomysł, niż tarot - kontynuuję - bo karty wyciągam ostatnio głównie mieczowe, a wielkie arkana zapowiadają zmiany, nieszczęścia i zawzięły się na prorokowanie problemów. Może herbata będzie łaskawsza w swoich prognozach.
Wypowiedź kończę ponownym sięgnięciem po filiżankę, ale ani nie poganiam siedzącej naprzeciw panny Leighton, ani nie opróżniam swojej do końca. Niech to sobie przemyśli, jeżeli nagle zdecyduje się rozmyślić, nie będę miała jej za złe. Do nieco już zapomnianego tematu numerologii wracam później, niż powinnam, ale wypada odpowiedzieć, ponadto widzę w tym furtkę do uniknięcia niezręcznej ciszy, którą decyduję się uchylić, gdyby Charlie zdecydowała się jednak zmienić temat.
- Chciałabym kiedyś wiedzieć dość, by stworzyć świstoklik - metod ucieczki nigdy dość, teleportacja jest zawodna, jeszcze niedawno była niemożliwa - a z resztą znasz mnie, rozdrobniłam się na wszystko, więc do mistrzostwa w czymkolwiek droga jest daleka, wyboista i kręta.
Podstawowe zaklęcia potrafiłam przecież rzucać w każdej z dziedzin niezwiązanych z czarną magią. Tyle, że efekt był taki, że więcej się nie udawało, niż udawało, bo ani jedna nie była w pełni dopracowana, może z jedną transmutacją wybijającą się na tym tle. Choć byłam pewna, że akurat na tym polu Charlene, jako zarejestrowany animag, radzi sobie znacznie lepiej. Ciekawe, czy ma mi za złe zagadywanie jej kotów w próbie rozpoznania, czy przypadkiem nie jest jednym z nich.
- Dziękuję - kwituję jednym słowem ustalenia dotyczące mikstur. Myślami jestem przy rodzinnej sytuacji alchemiczki, które to zagadnienie najwyraźniej wyciągnęłam na światło dzienne, rozgrzebując otwartą ranę.
Upijam duży łyk herbaty, praktycznie nie czując jej smaku, tylko sam gorąc. Odstawiam filiżankę, zaplatam przed sobą ręce i w zastanowieniu podpieram na nich brodę, z łokciami niezbyt elegancko, ale wygodnie opartymi o stół. Tak lepiej mi się myśli, a pytanie o wróżbę padające z ust panny Leighton, której nigdy nie nazwałabym przesądną, w moich oczach praktycznie urastającej do miana personifikacji rozsądku, skutecznie sprowadza mnie na ziemię. Bardzo skutecznie, bo zamiast błądzić myślami, nagle jestem wyłącznie tu i teraz, całkowicie skupiona, próbująca wyczytać, czy w tej niezobowiązującej sugestii zajrzenia w herbaciane fusy kryje się prawdziwa miara desperacji. A tego się boję, choć znacznie wygodniej jest mi zachowywać się tak, jakbym nie bała się niczego - z arogancją przypisywaną, może nie bez ziarna prawdy, Gryfonom.
- W niespokojnych czasach chętnych do zaglądania przyszłości pod spódnicę siłą rzeczy musi być znacznie więcej niż w tych krótkich chwilach, w których nie myśli się o niepewności jutra - odpowiadam, dość wymijająco, na wcześniejsze pytanie, bo tak, ludzi szukających sensu w kaprysach losu jest wielu, a ja mogę ich tylko rozczarować. Czasami podtrzymać nadzieję, ale tych przypadków jest mniej, a ile bym się nie zgrywała, nie jestem wcale najgorszą wróżbitką, pisane palcem na wodzie symbole zdarza mi się interpretować na tyle trafnie, że zdają się sprawdzać.
- Zajrzę dla ciebie w fusy - stwierdzam poważnie, z ciepłym uśmiechem, w którym próbuję zawrzeć całą pewność, której nie mam, wychodzi więc trochę bledszy, niż zwykle, mniej szeroki - tylko, Charlie, miej na uwadze, że to tak naprawdę nic pewnego, mgliste wskazówki, nie odpowiedzi. Nie doszukuj się w tym więcej, niż jest, większość sprawdza się na zasadzie samospełniającej się przepowiedni, kiedy już po fakcie przypiszesz im na podstawie wydarzeń z życia dodatkowe znaczenie.
Nie tak powinna przemawiać wróżbitka, której zależy na zareklamowaniu swojej sztuki, bo jej nie zapłacą, i prawdopodobnie widać po mnie, że doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Ale na zniechęceniu Charlene do pomysłu zajrzenia w fusy mi nie zależy, bo nie widzę w tym tak naprawdę nic złego. Nie naciągam jej na pieniądze, nie próbuję wykorzystać, więc to chyba nie jest żerowanie na nieszczęściu, nie w stopniu, w którym byłoby wmawianie komuś, że odpowiem na pytania dotyczące zaginionych bliskich. Po części liczę na jej sceptycyzm, po części jestem zaciekawiona, a po części to chyba za bardzo lubię wróżyć, żeby to sobie odpuścić.
- I chyba fusy to jest lepszy pomysł, niż tarot - kontynuuję - bo karty wyciągam ostatnio głównie mieczowe, a wielkie arkana zapowiadają zmiany, nieszczęścia i zawzięły się na prorokowanie problemów. Może herbata będzie łaskawsza w swoich prognozach.
Wypowiedź kończę ponownym sięgnięciem po filiżankę, ale ani nie poganiam siedzącej naprzeciw panny Leighton, ani nie opróżniam swojej do końca. Niech to sobie przemyśli, jeżeli nagle zdecyduje się rozmyślić, nie będę miała jej za złe. Do nieco już zapomnianego tematu numerologii wracam później, niż powinnam, ale wypada odpowiedzieć, ponadto widzę w tym furtkę do uniknięcia niezręcznej ciszy, którą decyduję się uchylić, gdyby Charlie zdecydowała się jednak zmienić temat.
- Chciałabym kiedyś wiedzieć dość, by stworzyć świstoklik - metod ucieczki nigdy dość, teleportacja jest zawodna, jeszcze niedawno była niemożliwa - a z resztą znasz mnie, rozdrobniłam się na wszystko, więc do mistrzostwa w czymkolwiek droga jest daleka, wyboista i kręta.
Podstawowe zaklęcia potrafiłam przecież rzucać w każdej z dziedzin niezwiązanych z czarną magią. Tyle, że efekt był taki, że więcej się nie udawało, niż udawało, bo ani jedna nie była w pełni dopracowana, może z jedną transmutacją wybijającą się na tym tle. Choć byłam pewna, że akurat na tym polu Charlene, jako zarejestrowany animag, radzi sobie znacznie lepiej. Ciekawe, czy ma mi za złe zagadywanie jej kotów w próbie rozpoznania, czy przypadkiem nie jest jednym z nich.
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
Dla Charlie tak właśnie było. Praca stanowiła ucieczkę, topiła w kociołku swoje smutki po zaginięciu Very i zarazem pragnęła czuć się potrzebna, robić coś dobrego dla świata. Dla siostry nie mogła, ale nadal mogła nieść pomoc tym, którzy przychodzili do Munga i potrzebowali leczniczych mikstur, podawanych przez uzdrowicieli, ale warzonych jej rękami. Co by zrobiła, gdyby już nie mogła tego robić? Nie wiedziała jeszcze, że to jej ostatnie dni w Mungu, że niedługo straci nie tylko siostrę, ale też swoje powołanie. Że jej życie wywróci się do góry nogami.
Póki co żyła dniem dzisiejszym i cieszyła się, że wreszcie miała okazję spokojnie porozmawiać z Jenny i upewnić się, że miała się dobrze. W każdym razie jak na nią. Była zaradna i wyglądało na to, że potrafiła wiele znieść, podczas gdy Charlie kochała stabilizację i spokój, bała się zmian i niepewności. Charlie była takim typem osoby, która najszczęśliwsza się czuła mając swoją ukochaną pracę, życiowe powołanie, całą i zdrową rodzinę, miejsce do którego po pracy można wracać oraz stadko mruczących kotów. Choć obecnie pewne elementy już szwankowały, bo rodzina nie była w komplecie, a dom zaczął przynosić smutne skojarzenia, odkąd zabrakło w nim Very.
Herbata była gorąca, ale ostrożnie upiła łyczek. Sama nie wiedziała, co podkusiło ją do zapytania o wróżby. Nigdy specjalnie nie interesowała się wróżbiarstwem ani przesądami. Nigdy co prawda nie pozwoliła sobie na żadne uwagi, które mogłyby urazić Jenny, ale zawsze była dość sceptyczna wobec tej mało ścisłej dziedziny magii. Podchodziła do świata dość zdroworozsądkowo, ale też z dużą dozą tolerancji wobec innych. No i wiedziała, że istnieli ludzie z darem jasnowidzenia, którzy naprawdę mogli zobaczyć przyszłość.
- W sumie to teraz trudno mi się temu dziwić. Każdy z nas pragnie odrobiny nadziei, choć nikłych poszlak dotyczących zaginionych bliskich – powiedziała. To rzeczywiście była desperacja. I już nie potrafiła się zbytnio dziwić tym krewnym zaginionych, którzy szukali pomocy u wróżbitów, licząc na to, że któryś rzuci światło na los bliskiej osoby. Ona także pragnęła czegokolwiek, nawet czegoś tak mglistego, ponieważ całkowity brak wiedzy o Verze był okropny.
Tak więc to właśnie to skłoniło ją do tej prośby. Niepokój o Verę i ciekawość, czy fusy mogą cokolwiek jej o siostrze powiedzieć. W spokojnych czasach traktowałaby wróżenie z fusów jako ciekawostkę, formę zabawy i rozrywki. Ale czasy nie były spokojne.
- Wiem – powiedziała. – Jak pewnie wiesz, zawsze byłam... sceptyczna. Nie rozumiałam ludzi, którzy traktują takie znaki jak pewną wyrocznię przyszłych wydarzeń. Ale, jak to mówią, tonący nawet brzytwy się chwyta. Poza tym, może to też trochę zwykłej ciekawości.
Jenny miała rację, to, że wróżby na pewno czasem się sprawdzały, działało na zasadzie samospełniającej się przepowiedni, którą można było dopasować do tego, co się w życiu działo. Nie liczyła przecież na to, że Jenny z garstki fusów mogłaby wyczytać losy Very i przedstawić jej ze szczegółami, co się teraz działo z jej siostrą.
- Więc teraz przeważają negatywne znaki od losu? – zapytała. Ale w sumie chyba każdy to widział, że ich świat się zmieniał na gorsze, że działo się źle, że rzeczywistości nawet po zakończeniu anomalii daleko było od sielankowej, choć wtedy, tamtej nocy, kiedy Zakonnicy pokonali anomalie i spadł biały deszcz, tak bardzo pragnęła wierzyć, że to początek powrotu do normy. Myliła się.
Piła jednak swoją herbatę, a każdy kolejny łyk zbliżał ją do opróżnienia filiżanki.
- Umiem tylko aktywować świstoklik, ale stworzyć... do tego sporo mi brakuje. Ale przydałoby się to potrafić – pokiwała głową. Zgodziłaby się z tym, że możliwość ucieczki jest bardzo w cenie, tym bardziej, że w jej przypadku w sytuacji zagrożenia pierwszą myślą byłoby nie stanięcie do walki, a właśnie ucieczka. Cóż, w jej przypadku Tiara nawet przez sekundę nie rozważała Gryffindoru. – Ja też swego czasu dość mocno się rozdrobniłam, nigdy nie potrafiąc ograniczyć swych zainteresowań tylko do jednej rzeczy. Owszem, eliksiry są tą największą i najgłówniejszą pasją, ale pragnęłam i nadal pragnę poznać i inne dziedziny, które sprawią, że będę lepszym, skuteczniejszym alchemikiem. A ty jesteś młoda, jeszcze zdążysz się nauczyć różnych rzeczy. – Charlie co prawda w wieku Jenny miała już duże umiejętności alchemiczne i konkretny plan na siebie, ale rozumiała, że ludzie byli różni i że Jenny skupiła się na czymś innym, że poszukiwała swojej ścieżki i czegoś, w czym mogłaby się sprawdzić. To ona raczej była wyjątkiem od reguły, jeśli chodzi o wierne i wytrwałe trzymanie się marzenia o zostaniu alchemiczką, które z biegiem lat ewoluowało i po śmierci Helen ostatecznie zdecydowała robić kurs w Mungu, czego absolutnie nie żałowała, bo czuła, że ten w ministerstwie nigdy nie dałby jej takiego spełnienia, takiego poczucia przydatności. Był też taki moment, kiedy usilnie próbowała schwycić za ogon kilka srok naraz i jednocześnie przechodziła kurs alchemiczny oraz uczyła się animagii. Ale ostatecznie przetrwała to i dziś była jednocześnie dobrym alchemikiem, ale także animagiem. W alchemii doszła do mistrzostwa i była naprawdę biegła w tej dziedzinie, z transmutacją było trochę gorzej, ale wcale nie źle; eliksiry były ważniejsze i dlatego transmutacji poświęcała mniej czasu. Jennifer jednak nie skończyła Hogwartu, nie zdała owutemów, więc miała marne szanse dostania się na jakikolwiek kurs, zwłaszcza w tych czasach, kiedy uprzedzenia na tle krwi narastały.
Skończyła pić herbatę. Zawahała się, patrząc w swoją filiżankę, ale jej fusy nie mówiły nic, więc z bladym, niepewnym uśmiechem przesunęła ją w stronę Jenny, ciekawa, co ona tam zobaczy.
- W porządku... No cóż, przekonajmy się, co powiedzą ci moje fusy – rzuciła pozornie lekkim tonem.
Póki co żyła dniem dzisiejszym i cieszyła się, że wreszcie miała okazję spokojnie porozmawiać z Jenny i upewnić się, że miała się dobrze. W każdym razie jak na nią. Była zaradna i wyglądało na to, że potrafiła wiele znieść, podczas gdy Charlie kochała stabilizację i spokój, bała się zmian i niepewności. Charlie była takim typem osoby, która najszczęśliwsza się czuła mając swoją ukochaną pracę, życiowe powołanie, całą i zdrową rodzinę, miejsce do którego po pracy można wracać oraz stadko mruczących kotów. Choć obecnie pewne elementy już szwankowały, bo rodzina nie była w komplecie, a dom zaczął przynosić smutne skojarzenia, odkąd zabrakło w nim Very.
Herbata była gorąca, ale ostrożnie upiła łyczek. Sama nie wiedziała, co podkusiło ją do zapytania o wróżby. Nigdy specjalnie nie interesowała się wróżbiarstwem ani przesądami. Nigdy co prawda nie pozwoliła sobie na żadne uwagi, które mogłyby urazić Jenny, ale zawsze była dość sceptyczna wobec tej mało ścisłej dziedziny magii. Podchodziła do świata dość zdroworozsądkowo, ale też z dużą dozą tolerancji wobec innych. No i wiedziała, że istnieli ludzie z darem jasnowidzenia, którzy naprawdę mogli zobaczyć przyszłość.
- W sumie to teraz trudno mi się temu dziwić. Każdy z nas pragnie odrobiny nadziei, choć nikłych poszlak dotyczących zaginionych bliskich – powiedziała. To rzeczywiście była desperacja. I już nie potrafiła się zbytnio dziwić tym krewnym zaginionych, którzy szukali pomocy u wróżbitów, licząc na to, że któryś rzuci światło na los bliskiej osoby. Ona także pragnęła czegokolwiek, nawet czegoś tak mglistego, ponieważ całkowity brak wiedzy o Verze był okropny.
Tak więc to właśnie to skłoniło ją do tej prośby. Niepokój o Verę i ciekawość, czy fusy mogą cokolwiek jej o siostrze powiedzieć. W spokojnych czasach traktowałaby wróżenie z fusów jako ciekawostkę, formę zabawy i rozrywki. Ale czasy nie były spokojne.
- Wiem – powiedziała. – Jak pewnie wiesz, zawsze byłam... sceptyczna. Nie rozumiałam ludzi, którzy traktują takie znaki jak pewną wyrocznię przyszłych wydarzeń. Ale, jak to mówią, tonący nawet brzytwy się chwyta. Poza tym, może to też trochę zwykłej ciekawości.
Jenny miała rację, to, że wróżby na pewno czasem się sprawdzały, działało na zasadzie samospełniającej się przepowiedni, którą można było dopasować do tego, co się w życiu działo. Nie liczyła przecież na to, że Jenny z garstki fusów mogłaby wyczytać losy Very i przedstawić jej ze szczegółami, co się teraz działo z jej siostrą.
- Więc teraz przeważają negatywne znaki od losu? – zapytała. Ale w sumie chyba każdy to widział, że ich świat się zmieniał na gorsze, że działo się źle, że rzeczywistości nawet po zakończeniu anomalii daleko było od sielankowej, choć wtedy, tamtej nocy, kiedy Zakonnicy pokonali anomalie i spadł biały deszcz, tak bardzo pragnęła wierzyć, że to początek powrotu do normy. Myliła się.
Piła jednak swoją herbatę, a każdy kolejny łyk zbliżał ją do opróżnienia filiżanki.
- Umiem tylko aktywować świstoklik, ale stworzyć... do tego sporo mi brakuje. Ale przydałoby się to potrafić – pokiwała głową. Zgodziłaby się z tym, że możliwość ucieczki jest bardzo w cenie, tym bardziej, że w jej przypadku w sytuacji zagrożenia pierwszą myślą byłoby nie stanięcie do walki, a właśnie ucieczka. Cóż, w jej przypadku Tiara nawet przez sekundę nie rozważała Gryffindoru. – Ja też swego czasu dość mocno się rozdrobniłam, nigdy nie potrafiąc ograniczyć swych zainteresowań tylko do jednej rzeczy. Owszem, eliksiry są tą największą i najgłówniejszą pasją, ale pragnęłam i nadal pragnę poznać i inne dziedziny, które sprawią, że będę lepszym, skuteczniejszym alchemikiem. A ty jesteś młoda, jeszcze zdążysz się nauczyć różnych rzeczy. – Charlie co prawda w wieku Jenny miała już duże umiejętności alchemiczne i konkretny plan na siebie, ale rozumiała, że ludzie byli różni i że Jenny skupiła się na czymś innym, że poszukiwała swojej ścieżki i czegoś, w czym mogłaby się sprawdzić. To ona raczej była wyjątkiem od reguły, jeśli chodzi o wierne i wytrwałe trzymanie się marzenia o zostaniu alchemiczką, które z biegiem lat ewoluowało i po śmierci Helen ostatecznie zdecydowała robić kurs w Mungu, czego absolutnie nie żałowała, bo czuła, że ten w ministerstwie nigdy nie dałby jej takiego spełnienia, takiego poczucia przydatności. Był też taki moment, kiedy usilnie próbowała schwycić za ogon kilka srok naraz i jednocześnie przechodziła kurs alchemiczny oraz uczyła się animagii. Ale ostatecznie przetrwała to i dziś była jednocześnie dobrym alchemikiem, ale także animagiem. W alchemii doszła do mistrzostwa i była naprawdę biegła w tej dziedzinie, z transmutacją było trochę gorzej, ale wcale nie źle; eliksiry były ważniejsze i dlatego transmutacji poświęcała mniej czasu. Jennifer jednak nie skończyła Hogwartu, nie zdała owutemów, więc miała marne szanse dostania się na jakikolwiek kurs, zwłaszcza w tych czasach, kiedy uprzedzenia na tle krwi narastały.
Skończyła pić herbatę. Zawahała się, patrząc w swoją filiżankę, ale jej fusy nie mówiły nic, więc z bladym, niepewnym uśmiechem przesunęła ją w stronę Jenny, ciekawa, co ona tam zobaczy.
- W porządku... No cóż, przekonajmy się, co powiedzą ci moje fusy – rzuciła pozornie lekkim tonem.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Minuta zawahania. Może dwie. Na tyle mnie stać, zanim ponownie zaczynam mówić - a wiele oddałabym za umiejętność doboru właściwych słów, może więcej, niż tak naprawdę mam.
- W kupczeniu nadzieją nie ma nic dobrego - odzywam się nagle, omijając wzrok Charlie, jakby trzymana w dłoniach filiżanka z resztką jaśminowej herbaty była najciekawszą rzeczą w pomieszczeniu, stworzoną, żeby się w nią wpatrywać. Wnikliwie, doszukując się czegoś więcej w prostych kwiatowych wzorkach zdobiących porcelanę. Skupiając się na cieple, którego jeszcze nie zdążyła do końca wytracić.
- I gdybym chciała żyć z wmawiana ludziom, że mam dla nich cudowne odpowiedzi, a los najbliższych da się określić na podstawie mętnych przesłanek, to byłabym bogata. Z wielu rzeczy sobie kpię, nie będę udawać, że jest inaczej, ale nie z zaginionych. Przykro mi, ale takiej odpowiedzi, ani takiej pewności, nie mogę ci dać - potrząsam głową, mówię cicho, nawet nie wiem, jak wyraźnie Charlene mnie słyszy. Czuję się, cóż za nowina, jak oszust. Myślałby kto, że przywyknę do tego przez kilkanaście lat życia. Zdolność do obracania tematu w żart jakby zapadła się pod ziemię, jestem więc zdana na szczerość, i nie podoba mi się, że nie potrafię wystarczająco dobrze kłamać. Gdzie są te wszystkie uspokajające bzdury, które powinno się powiedzieć człowiekowi w takiej sytuacji, kiedy już są potrzebne? Mam przykre wrażenie, że uciekły, nie kłopocząc się o pozór zachowania godności i zatajenie pośpiechu. Ukrywanie zmiennego nastroju, niczym nieuzasadnionego uczucia irytacji, które z panną Leighton nie ma nic wspólnego, nie do końca mi się udaje.
Ale, rzecz jasna, próbuję. Silę się na lekkość i znośną podróbkę beztroski, akcentuję je dodatkowo, kiedy proszę Charlie o zakręcenie filiżanką, na dnie której spoczywają fusy. Rozmokłe herbaciane liście. Już to kiedyś słyszałam, ale porzucam pomysł przytoczenia tego sformułowania w tej rozmowie.
- Na pewno nie zaszkodzi, jeżeli skupisz się na swoich pytaniach - posyłam jej uspokajający, w zamyśle, uśmiech, choć zgadzam się, że ostatnio nic nikomu nie sprzyja. Odpycham tą myśl, w tej chwili herbaciarnia przypomina mi salę wróżbiarstwa, skojarzenie jest pozytywne, zapisane w pamięci jako jedna z lepszych stron Hogwartu. Uważnie spoglądam, jak ułożyły się fusy, jaki przybrały kształt. Rzadko jest jeden, wbrew pozorom. Nakładają się na siebie, wiele zależy od tego, w której części dna filiżanki się znajdują, jeszcze więcej - od natury wiedzy, jakiej pragnie osoba, dla której się wróży. Odpuszczam otoczkę, która wymagałaby trzymania alchemiczki w niepewności, prawdopodobnie odzierając cały proces z należnej mu magii. Uszko filiżanki mam po swojej prawej, i od tego zaczynam wytłumaczenia.
- Przeważnie przyjmuje się, że wzdłuż uszka filiżanki przechodzi linia. Podział, góra i dół, czyli na zdarzenia przyszłe i te, które już miały miejsce, chociaż interpretacje są zmienne. Im bliżej krawędzi filiżanki fusy, tym szybciej powinny wkraczać w życie dostrzeżone symbole. Działać. Sam środek to zwykle wydarzenia odleglejsze w czasie. No i im mniejszy symbol, tym mniejszy jego wpływ, choć z tym też różnie bywa. Wróżbiarstwo jest z założenia nieprecyzyjne.
Zaglądam w fusy, jak wiele razy w życiu, starając się nie sugerować niczym więcej, żeby nie wpłynęło to na wróżbę. Układ jest... zgodnie z przewidywaniami, złożony i niejasny. Czyli ani konkretnych odpowiedzi, ani jasnego, bardzo wyraźnego przekazu, bo ilość linii na dnie filiżanki wcale a wcale mi się nie podoba. Niektóre są proste, zakończone czymś, co wygląda jak grot strzały, inne falowane, w większości bliżej środka, w kilku miejscach zdają się też ze sobą krzyżować, choć tylko w górnej części filiżanki, przy brzegu. Największa kupka fusów tkwi praktycznie na środku, dla mnie wygląda jak chmury.
- Nie są jakoś bardzo skore do podpowiedzi - stwierdzam, zerkając na Charlie i podsuwając filiżankę bliżej niej, a następnie wskazując na centralną część dna.
- Przesłanie chmur jest dość proste, kłopoty, jak w powiedzeniu, że ciemne chmury gromadzą się na horyzoncie. Sięgają w przyszłość i kryją się w przeszłości, ten konkretny symbol nic nie robi sobie z linii podziału, choć to raczej jego obszerność, niż ogólne niezdecydowanie - wyrokuję, nic z resztą odkrywczego. Kłopoty za tobą, kłopoty przed tobą, to już wygląda na prawdziwą wróżbę, taką, którą do każdego można dopasować.
- Linie, z nimi jest więcej pola do interpretacji. Skrzyżowane to nie jest pozytywny znak, w falowanych dopatruję się węży - czyli omen negatywny, ale nie w tym stopniu, co ponurak, nie zapowiada twojej śmierci, ani tego, by miała podążać za tobą krok w krok, może to po prostu kwestia ostatnich wydarzeń. Zauważ, że więcej ich w dolnej części filiżanki, przy ostatnim nagromadzeniu nieszczęść nie są jakoś bardzo zaskakujące. Fusy chyba też nie planują nieść pozytywnych przesłań, jak karty tarota - przerywam na chwilę, szukając właściwych słów, by opisać resztę wróżby.
- Strzały jako takie są neutralne. Wskazują na wiadomości, tu jest ich kilka, zwróconych w różnych kierunkach, więc co konkretnie miałyby znaczyć, albo czego dotyczyć, pomijając fakt, że czekają cię, w bliskim i dalszym czasie jakieś wieści, nie potrafię stwierdzić. Pewnie więcej, niż jedne, tylko tyle.
Pokazuję palcem dwie mniejsze kupki fusów, kolejno.
- Przypominają ptaki, prawda? To akurat dobry znak. Bliżej krawędzi górnej części filiżanki, czyli mogłyby być większe, bo to szczęście, czasem podróż, w każdym razie wyłamują się z reszty pozytywnie. Powinny cię, w pewnym sensie, chronić przed nieszczęściami, mają skrzydła - do ucieczki, szybkie, być może na tyle, by prześcignąć ogólny pech.
- W każdym razie, to tylko wróżba. One mają to do siebie, że zawsze można je dopasować do wydarzeń w życiu, szczególnie po czasie. Inaczej horoskopy nie cieszyłyby się takim powodzeniem. A ja chyba musiałabym znaleźć sobie inną pracę.
Uśmiecham się, trochę pocieszająco, trochę próbując zburzyć ponury nastrój, którego spodziewam się, pstryknięciem w zewnętrzny brzeg porcelanowej filiżanki wydobywając irytujący dźwięk. W końcu fusy nie powiedziały mi dziś nic konkretnego, nieszczególnie pomocne.
- W kupczeniu nadzieją nie ma nic dobrego - odzywam się nagle, omijając wzrok Charlie, jakby trzymana w dłoniach filiżanka z resztką jaśminowej herbaty była najciekawszą rzeczą w pomieszczeniu, stworzoną, żeby się w nią wpatrywać. Wnikliwie, doszukując się czegoś więcej w prostych kwiatowych wzorkach zdobiących porcelanę. Skupiając się na cieple, którego jeszcze nie zdążyła do końca wytracić.
- I gdybym chciała żyć z wmawiana ludziom, że mam dla nich cudowne odpowiedzi, a los najbliższych da się określić na podstawie mętnych przesłanek, to byłabym bogata. Z wielu rzeczy sobie kpię, nie będę udawać, że jest inaczej, ale nie z zaginionych. Przykro mi, ale takiej odpowiedzi, ani takiej pewności, nie mogę ci dać - potrząsam głową, mówię cicho, nawet nie wiem, jak wyraźnie Charlene mnie słyszy. Czuję się, cóż za nowina, jak oszust. Myślałby kto, że przywyknę do tego przez kilkanaście lat życia. Zdolność do obracania tematu w żart jakby zapadła się pod ziemię, jestem więc zdana na szczerość, i nie podoba mi się, że nie potrafię wystarczająco dobrze kłamać. Gdzie są te wszystkie uspokajające bzdury, które powinno się powiedzieć człowiekowi w takiej sytuacji, kiedy już są potrzebne? Mam przykre wrażenie, że uciekły, nie kłopocząc się o pozór zachowania godności i zatajenie pośpiechu. Ukrywanie zmiennego nastroju, niczym nieuzasadnionego uczucia irytacji, które z panną Leighton nie ma nic wspólnego, nie do końca mi się udaje.
Ale, rzecz jasna, próbuję. Silę się na lekkość i znośną podróbkę beztroski, akcentuję je dodatkowo, kiedy proszę Charlie o zakręcenie filiżanką, na dnie której spoczywają fusy. Rozmokłe herbaciane liście. Już to kiedyś słyszałam, ale porzucam pomysł przytoczenia tego sformułowania w tej rozmowie.
- Na pewno nie zaszkodzi, jeżeli skupisz się na swoich pytaniach - posyłam jej uspokajający, w zamyśle, uśmiech, choć zgadzam się, że ostatnio nic nikomu nie sprzyja. Odpycham tą myśl, w tej chwili herbaciarnia przypomina mi salę wróżbiarstwa, skojarzenie jest pozytywne, zapisane w pamięci jako jedna z lepszych stron Hogwartu. Uważnie spoglądam, jak ułożyły się fusy, jaki przybrały kształt. Rzadko jest jeden, wbrew pozorom. Nakładają się na siebie, wiele zależy od tego, w której części dna filiżanki się znajdują, jeszcze więcej - od natury wiedzy, jakiej pragnie osoba, dla której się wróży. Odpuszczam otoczkę, która wymagałaby trzymania alchemiczki w niepewności, prawdopodobnie odzierając cały proces z należnej mu magii. Uszko filiżanki mam po swojej prawej, i od tego zaczynam wytłumaczenia.
- Przeważnie przyjmuje się, że wzdłuż uszka filiżanki przechodzi linia. Podział, góra i dół, czyli na zdarzenia przyszłe i te, które już miały miejsce, chociaż interpretacje są zmienne. Im bliżej krawędzi filiżanki fusy, tym szybciej powinny wkraczać w życie dostrzeżone symbole. Działać. Sam środek to zwykle wydarzenia odleglejsze w czasie. No i im mniejszy symbol, tym mniejszy jego wpływ, choć z tym też różnie bywa. Wróżbiarstwo jest z założenia nieprecyzyjne.
Zaglądam w fusy, jak wiele razy w życiu, starając się nie sugerować niczym więcej, żeby nie wpłynęło to na wróżbę. Układ jest... zgodnie z przewidywaniami, złożony i niejasny. Czyli ani konkretnych odpowiedzi, ani jasnego, bardzo wyraźnego przekazu, bo ilość linii na dnie filiżanki wcale a wcale mi się nie podoba. Niektóre są proste, zakończone czymś, co wygląda jak grot strzały, inne falowane, w większości bliżej środka, w kilku miejscach zdają się też ze sobą krzyżować, choć tylko w górnej części filiżanki, przy brzegu. Największa kupka fusów tkwi praktycznie na środku, dla mnie wygląda jak chmury.
- Nie są jakoś bardzo skore do podpowiedzi - stwierdzam, zerkając na Charlie i podsuwając filiżankę bliżej niej, a następnie wskazując na centralną część dna.
- Przesłanie chmur jest dość proste, kłopoty, jak w powiedzeniu, że ciemne chmury gromadzą się na horyzoncie. Sięgają w przyszłość i kryją się w przeszłości, ten konkretny symbol nic nie robi sobie z linii podziału, choć to raczej jego obszerność, niż ogólne niezdecydowanie - wyrokuję, nic z resztą odkrywczego. Kłopoty za tobą, kłopoty przed tobą, to już wygląda na prawdziwą wróżbę, taką, którą do każdego można dopasować.
- Linie, z nimi jest więcej pola do interpretacji. Skrzyżowane to nie jest pozytywny znak, w falowanych dopatruję się węży - czyli omen negatywny, ale nie w tym stopniu, co ponurak, nie zapowiada twojej śmierci, ani tego, by miała podążać za tobą krok w krok, może to po prostu kwestia ostatnich wydarzeń. Zauważ, że więcej ich w dolnej części filiżanki, przy ostatnim nagromadzeniu nieszczęść nie są jakoś bardzo zaskakujące. Fusy chyba też nie planują nieść pozytywnych przesłań, jak karty tarota - przerywam na chwilę, szukając właściwych słów, by opisać resztę wróżby.
- Strzały jako takie są neutralne. Wskazują na wiadomości, tu jest ich kilka, zwróconych w różnych kierunkach, więc co konkretnie miałyby znaczyć, albo czego dotyczyć, pomijając fakt, że czekają cię, w bliskim i dalszym czasie jakieś wieści, nie potrafię stwierdzić. Pewnie więcej, niż jedne, tylko tyle.
Pokazuję palcem dwie mniejsze kupki fusów, kolejno.
- Przypominają ptaki, prawda? To akurat dobry znak. Bliżej krawędzi górnej części filiżanki, czyli mogłyby być większe, bo to szczęście, czasem podróż, w każdym razie wyłamują się z reszty pozytywnie. Powinny cię, w pewnym sensie, chronić przed nieszczęściami, mają skrzydła - do ucieczki, szybkie, być może na tyle, by prześcignąć ogólny pech.
- W każdym razie, to tylko wróżba. One mają to do siebie, że zawsze można je dopasować do wydarzeń w życiu, szczególnie po czasie. Inaczej horoskopy nie cieszyłyby się takim powodzeniem. A ja chyba musiałabym znaleźć sobie inną pracę.
Uśmiecham się, trochę pocieszająco, trochę próbując zburzyć ponury nastrój, którego spodziewam się, pstryknięciem w zewnętrzny brzeg porcelanowej filiżanki wydobywając irytujący dźwięk. W końcu fusy nie powiedziały mi dziś nic konkretnego, nieszczególnie pomocne.
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
Charlie skinęła głową.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że nie powiesz mi, gdzie jest Vera. Nawet aurorom nie udało się jeszcze tego odkryć – powiedziała. Fusy na pewno nie ukształtują się w nazwę miejsca przebywania jej siostry. Nie łudziła się, że jakikolwiek wróżbita może ją do niej doprowadzić. Była tylko ciekawa, czy fusy w ogóle mogą zobaczyć i oddać spotykające ją problemy, czy może ułożą się w kształty zupełnie nie przystające do rzeczywistości, w której żyła.
- Niczego nie pragnę bardziej niż jej odnalezienia się całej i zdrowej, ale byłabym naiwna, gdybym nie dopuszczała do siebie możliwości, że może się stać inaczej.
Wieści nie musiały być dobre. Liczyła się z tym, że może nigdy nie odzyskać siostry, z każdym kolejnym mijającym tygodniem szanse spadały coraz bardziej. W przypadku zaginięć to pierwsze dni były decydujące, tak przynajmniej powiedział jej kiedyś jeden z ludzi, którym dawno temu zgłosiła sprawę zniknięcia siostry. Później sprawa została pogrzebana pod całym stosem kolejnych podobnych, choć pan Rineheart wlał w jej serce trochę nadziei, gdy zaoferował, że może się temu przyjrzeć. Ale od ich grudniowej rozmowy też minęło parę miesięcy i również nie doczekała żadnych wieści. Może więc nikt nie natrafił na żaden trop Very, która mogła być wszędzie, żywa lub martwa.
Doceniała to, że Jenny była z nią szczera i nie próbowała karmić jej fałszywą nadzieją, a mówiła jak jest. Nie próbowała nawet podkolorować tego wszystkiego, by „lepiej się sprzedać”. Charlie nie była zresztą jej typową klientką, ich znajomość miała inny charakter i alchemiczka nie zwracała się do niej jako do przypadkowej wróżbitki, a do koleżanki, która już co nieco wiedziała o jej sytuacji.
Po wypiciu herbaty zgodnie z poleceniem zakręciła filiżanką, a potem przesunęła ją w stronę Jenny, ciekawa, co ona tam zobaczy. Wysłuchała jej wyjaśnień, kiwając głową na znak, że rozumie. Przynajmniej teoretycznie, bo dla niej nadal była to kupka rozmokłych fusów, ale Charlie znała się na wróżbiarstwie w mniej więcej takim stopniu, co na mugolskiej technologii, czyli w ogóle.
Splotła dłonie na stoliku, wpatrując się w twarz Jenny, która uważnie analizowała układ fusów, próbując odczytać zawarte w nim symbole i wytłumaczyć je Charlie. Zerknęła też w filiżankę, by próbować zobaczyć to, o czym Jenny mówiła.
- Cóż... Teraz chyba wielu czarodziejów może powiedzieć, że nad jego życiem gromadzą się ciemne chmury. Ze mną nie jest inaczej – rzekła. Ale w istocie tak było, w jej przypadku także. Przyszłość wydawała się mroczna, niejasna, a już od pewnego czasu działo się źle. Nad kraj nadciągała wojna, już zdążyła zebrać pierwsze żniwa, a Charlie też ucierpiała w jakiś sposób, bo wskutek anomalii zaginęła jej siostra. – Czyli przesłanie fusów, ogólnie rzecz biorąc, jest negatywne, wieszczą mi komplikacje, nieszczęścia, a także... jakieś wiadomości? – Czyżby miała wreszcie poznać losy Very? Czy może chodziło o jeszcze inne wieści? Szkoda, że fusy nie były zdolne układać się w konkretne słowa i nie wiadomo było, co to będą za wiadomości i kiedy do niej dotrą. – Ale ogólnie nie umrę w najbliższym czasie? Ptaki to znak, że w tych całych nieszczęściach czeka mnie też coś bardziej pozytywnego?
Tak czy inaczej pewnie rzeczywiście mogłaby tę wróżbę dopasować do swojego obecnego życia, a jak będzie z przyszłością, to czas pokaże. Nawet bez wróżb pewnym było, że jej nadchodzące tygodnie nie będą łatwe, choć nie wiedziała jeszcze, jak bardzo. Nie mogła wiedzieć, że to jeden z ostatnich względnie spokojnych dni.
- Źle się dzieje na świecie, Jenny. Jak mówisz, nawet fusy to chyba widzą. W każdym razie... Dużo trudniej mi wybiegać myślami w przyszłość. Nie potrafię już planować z taką lekkością jak kiedyś. Kiedyś często rozmyślałam o tym, czego pragnę dokonać w przyszłości, ale teraz, odkąd zaginęła Vera... Już nie potrafię. – Już nie umiała marzyć o przyszłych badaniach i odkryciach, których chciałaby kiedyś w nieokreślonej przyszłości dokonać. Gdzieś uleciał jej radosny optymizm, nie fantazjowała o odkrywaniu lekarstw na nieuleczalne choroby, skoro nie wiadomym było, co przyniosą nadchodzące miesiące. Nie umiała walczyć, więc miała marne szanse wyjść cało z sytuacji zagrożenia. Jeśli ktoś znający czarną magię ją napadnie, to albo zdoła uciec, albo zginie. Jakie więc miały znaczenie śmiałe marzenia, które kiedyś, w spokojnych czasach, tak lubiła snuć, marząc o tym, że dokona czegoś, co realnie pomoże innym ludziom? Żyła tu i teraz, skupiała się na tym, co mogła zrobić, a myśli o przyszłości dotyczyły głównie obaw co do tego, jak będzie wyglądała i ile jeszcze potrwa. – Kiedyś łudziłam się, że koniec anomalii sprawi, że wszystko się uspokoi. Że Vera stanie w progu domu, że ustaną te wszystkie bzdurne konflikty. Szkoda, że tak się nie stało. – Ludzie zbyt mocno kochali podziały. Co musiało się wydarzyć, by w końcu się opamiętali i przestali nawzajem wyniszczać? I czy kiedyś Zakon mógł wygrać? I czy ona miała szansę dożyć tego dnia?
- Zdaję sobie sprawę z tego, że nie powiesz mi, gdzie jest Vera. Nawet aurorom nie udało się jeszcze tego odkryć – powiedziała. Fusy na pewno nie ukształtują się w nazwę miejsca przebywania jej siostry. Nie łudziła się, że jakikolwiek wróżbita może ją do niej doprowadzić. Była tylko ciekawa, czy fusy w ogóle mogą zobaczyć i oddać spotykające ją problemy, czy może ułożą się w kształty zupełnie nie przystające do rzeczywistości, w której żyła.
- Niczego nie pragnę bardziej niż jej odnalezienia się całej i zdrowej, ale byłabym naiwna, gdybym nie dopuszczała do siebie możliwości, że może się stać inaczej.
Wieści nie musiały być dobre. Liczyła się z tym, że może nigdy nie odzyskać siostry, z każdym kolejnym mijającym tygodniem szanse spadały coraz bardziej. W przypadku zaginięć to pierwsze dni były decydujące, tak przynajmniej powiedział jej kiedyś jeden z ludzi, którym dawno temu zgłosiła sprawę zniknięcia siostry. Później sprawa została pogrzebana pod całym stosem kolejnych podobnych, choć pan Rineheart wlał w jej serce trochę nadziei, gdy zaoferował, że może się temu przyjrzeć. Ale od ich grudniowej rozmowy też minęło parę miesięcy i również nie doczekała żadnych wieści. Może więc nikt nie natrafił na żaden trop Very, która mogła być wszędzie, żywa lub martwa.
Doceniała to, że Jenny była z nią szczera i nie próbowała karmić jej fałszywą nadzieją, a mówiła jak jest. Nie próbowała nawet podkolorować tego wszystkiego, by „lepiej się sprzedać”. Charlie nie była zresztą jej typową klientką, ich znajomość miała inny charakter i alchemiczka nie zwracała się do niej jako do przypadkowej wróżbitki, a do koleżanki, która już co nieco wiedziała o jej sytuacji.
Po wypiciu herbaty zgodnie z poleceniem zakręciła filiżanką, a potem przesunęła ją w stronę Jenny, ciekawa, co ona tam zobaczy. Wysłuchała jej wyjaśnień, kiwając głową na znak, że rozumie. Przynajmniej teoretycznie, bo dla niej nadal była to kupka rozmokłych fusów, ale Charlie znała się na wróżbiarstwie w mniej więcej takim stopniu, co na mugolskiej technologii, czyli w ogóle.
Splotła dłonie na stoliku, wpatrując się w twarz Jenny, która uważnie analizowała układ fusów, próbując odczytać zawarte w nim symbole i wytłumaczyć je Charlie. Zerknęła też w filiżankę, by próbować zobaczyć to, o czym Jenny mówiła.
- Cóż... Teraz chyba wielu czarodziejów może powiedzieć, że nad jego życiem gromadzą się ciemne chmury. Ze mną nie jest inaczej – rzekła. Ale w istocie tak było, w jej przypadku także. Przyszłość wydawała się mroczna, niejasna, a już od pewnego czasu działo się źle. Nad kraj nadciągała wojna, już zdążyła zebrać pierwsze żniwa, a Charlie też ucierpiała w jakiś sposób, bo wskutek anomalii zaginęła jej siostra. – Czyli przesłanie fusów, ogólnie rzecz biorąc, jest negatywne, wieszczą mi komplikacje, nieszczęścia, a także... jakieś wiadomości? – Czyżby miała wreszcie poznać losy Very? Czy może chodziło o jeszcze inne wieści? Szkoda, że fusy nie były zdolne układać się w konkretne słowa i nie wiadomo było, co to będą za wiadomości i kiedy do niej dotrą. – Ale ogólnie nie umrę w najbliższym czasie? Ptaki to znak, że w tych całych nieszczęściach czeka mnie też coś bardziej pozytywnego?
Tak czy inaczej pewnie rzeczywiście mogłaby tę wróżbę dopasować do swojego obecnego życia, a jak będzie z przyszłością, to czas pokaże. Nawet bez wróżb pewnym było, że jej nadchodzące tygodnie nie będą łatwe, choć nie wiedziała jeszcze, jak bardzo. Nie mogła wiedzieć, że to jeden z ostatnich względnie spokojnych dni.
- Źle się dzieje na świecie, Jenny. Jak mówisz, nawet fusy to chyba widzą. W każdym razie... Dużo trudniej mi wybiegać myślami w przyszłość. Nie potrafię już planować z taką lekkością jak kiedyś. Kiedyś często rozmyślałam o tym, czego pragnę dokonać w przyszłości, ale teraz, odkąd zaginęła Vera... Już nie potrafię. – Już nie umiała marzyć o przyszłych badaniach i odkryciach, których chciałaby kiedyś w nieokreślonej przyszłości dokonać. Gdzieś uleciał jej radosny optymizm, nie fantazjowała o odkrywaniu lekarstw na nieuleczalne choroby, skoro nie wiadomym było, co przyniosą nadchodzące miesiące. Nie umiała walczyć, więc miała marne szanse wyjść cało z sytuacji zagrożenia. Jeśli ktoś znający czarną magię ją napadnie, to albo zdoła uciec, albo zginie. Jakie więc miały znaczenie śmiałe marzenia, które kiedyś, w spokojnych czasach, tak lubiła snuć, marząc o tym, że dokona czegoś, co realnie pomoże innym ludziom? Żyła tu i teraz, skupiała się na tym, co mogła zrobić, a myśli o przyszłości dotyczyły głównie obaw co do tego, jak będzie wyglądała i ile jeszcze potrwa. – Kiedyś łudziłam się, że koniec anomalii sprawi, że wszystko się uspokoi. Że Vera stanie w progu domu, że ustaną te wszystkie bzdurne konflikty. Szkoda, że tak się nie stało. – Ludzie zbyt mocno kochali podziały. Co musiało się wydarzyć, by w końcu się opamiętali i przestali nawzajem wyniszczać? I czy kiedyś Zakon mógł wygrać? I czy ona miała szansę dożyć tego dnia?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Drżą mi ręce, bicie serca przyspiesza, spokojne trwanie w miejscu wymaga wysiłku, tak samo jak skupienie się na rozmowie. Wsłuchuję się w słowa Charlene, przeczuwając nadejście wizji, jeszcze odległej, zapowiadającej się z kilkugodzinnym wyprzedzeniem zmianami nastroju. Ani do popłochu, ani przeplecionej z nim irytacji nie mam żadnych innych podstaw, tymczasem co raz trudniej mi zachować spokój. Płynnie odpowiadać na pytania, nie poddawać się złości - ta zaś, z chwili na chwilę, rozpala się stopniowo gorętszym ogniem, kiedy słyszę w głosie alchemiczki... co właśnie, rezygnację? Może ją sobie tylko wymyślam. Dostrzegam coś, czego nie ma. Zmianę tonu, która czasami, zanim nauczyłam się w porę wyłapywać wahania nastroju, wystarczała mi z naddatkiem do wszczęcia pełnowymiarowej kłótni. Albo nierozważnego szukania zaczepki. Wiem, że rozsądek w takich chwilach nie jest moją najmocniejszą stroną, impulsywny charakter źle się sprawdza w roli doradcy. Zanim powiem coś, czego będę żałować, powinnam wymówić się od dalszej rozmowy, o wróżbach, paskudnych czasach, o czymkolwiek innym, jakby podszepty czarnowidzenia i bez tego nie wyciągały na światło dzienne samych ponurych myśli, zgodnych ze słowami Charlie. Jeśli moje bywają podobne, to jakie ja mam prawo, żeby ją oceniać, w jakikolwiek sposób? Żadne.
- Charlie - mówię więc, zastanawiając się nad doborem słów o kilka sekund zbyt długo, by wypadło to naturalnie - poumieramy wszyscy. Kiedyś. Ale na razie się to jeszcze nie stało, więc nie widzę żadnego powodu, żeby dobrowolnie kłaść się do grobu. Nie wiem, czy coś takiego ma szansę podniesienia cię na duchu, pewnie nie, ale jeśli kojarzysz kogokolwiek, kto mógłby się ucieszyć z tego, że popadniesz w marazm, poddasz się i umrzesz, to może jednak warto pomyśleć o zrobieniu mu na złość.
Chyba łatwo mi mówić. O życiu na złość innym, skoro i tak nie spodziewam się żyć długo. Charlene nie wydaje mi się złośliwa, w żaden sposób, więc pewnie nie uzna tego za śmieszne, ale próby obracania spraw poważnych w niepoważny, kiepski żart, mają dla mnie coś z przemiany bogina w groteskową karykaturę najgorszego lęku.
- Wybacz, ale nie zostanę długo - podnoszę się z fotela, sięgam po przewieszone przez oparcie wierzchnie okrycie i uśmiechem, niezbyt co prawda wesołym, ale nadal obecnym, nieudolnie maskuję niepokój.
- Uważaj na siebie - żegnam się z panną Leighton, kładąc jej dłoń na ramieniu, a później już mnie nie ma, zanim padną słowa do widzenia, bądź inne, właściwe w takich chwilach słowa. Obietnic nie lubię, a bez pewności, że spotkanie faktycznie nastąpi - kto może być dziś pewny czegokolwiek? - smakują kłamstwem bardziej, niż zwykle. Wychodząc zamieniam słowo z kelnerką, reguluję należność za herbaty i udaję, że wcale nic mnie nie ściga. Nie pogania, by jak najszybciej wynieść się do siebie.
To tylko trzecie oko.
zt
| rzut na wizję, bonus +82, wątki do wyboru na kości k6: 1, 2, 3, 4, 5, 6.
- Charlie - mówię więc, zastanawiając się nad doborem słów o kilka sekund zbyt długo, by wypadło to naturalnie - poumieramy wszyscy. Kiedyś. Ale na razie się to jeszcze nie stało, więc nie widzę żadnego powodu, żeby dobrowolnie kłaść się do grobu. Nie wiem, czy coś takiego ma szansę podniesienia cię na duchu, pewnie nie, ale jeśli kojarzysz kogokolwiek, kto mógłby się ucieszyć z tego, że popadniesz w marazm, poddasz się i umrzesz, to może jednak warto pomyśleć o zrobieniu mu na złość.
Chyba łatwo mi mówić. O życiu na złość innym, skoro i tak nie spodziewam się żyć długo. Charlene nie wydaje mi się złośliwa, w żaden sposób, więc pewnie nie uzna tego za śmieszne, ale próby obracania spraw poważnych w niepoważny, kiepski żart, mają dla mnie coś z przemiany bogina w groteskową karykaturę najgorszego lęku.
- Wybacz, ale nie zostanę długo - podnoszę się z fotela, sięgam po przewieszone przez oparcie wierzchnie okrycie i uśmiechem, niezbyt co prawda wesołym, ale nadal obecnym, nieudolnie maskuję niepokój.
- Uważaj na siebie - żegnam się z panną Leighton, kładąc jej dłoń na ramieniu, a później już mnie nie ma, zanim padną słowa do widzenia, bądź inne, właściwe w takich chwilach słowa. Obietnic nie lubię, a bez pewności, że spotkanie faktycznie nastąpi - kto może być dziś pewny czegokolwiek? - smakują kłamstwem bardziej, niż zwykle. Wychodząc zamieniam słowo z kelnerką, reguluję należność za herbaty i udaję, że wcale nic mnie nie ściga. Nie pogania, by jak najszybciej wynieść się do siebie.
To tylko trzecie oko.
zt
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
Ostatnio zmieniony przez Jennifer Leach dnia 29.02.20 19:14, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Jennifer Leach' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 18
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 18
Charlie zmrużyła lekko oczy, przypatrując się Jennifer jeszcze uważniej niż przedtem. Mogła przysiąc, że dziewczyna zaczęła zachowywać się nieco nerwowo. Tylko dlaczego? Czy zobaczyła w fusach coś, co ją przeraziło, a czego wolała jej nie mówić? Czy może chodziło o coś innego? Zobaczyła kogoś niepokojącego? Odruchowo się rozejrzała, ale żaden z nielicznych ludzi siedzących przy innych stolikach nie wzbudził w niej większej podejrzliwości. Dlaczego więc Jenny zaczęła się inaczej zachowywać?
- Wiem, ale... nie spieszy mi się do tego – powiedziała. Nie chciała umierać, a już na pewno nie zabita przez kogoś. Nie chciała ginąć od czarnej magii, tego panicznie się bała. Tak zwyczajnie, po ludzku, bała się bólu i śmierci. Dlatego unikała ryzyka, kłopotów i walki, bo zbyt mocno bała się konsekwencji, tego że zginie, a przedtem będzie cierpieć. Bała się też tego, że cierpieć mogła Vera. Albo ktokolwiek z jej bliskich i przyjaciół. Dawniej optymistyczna, pogodna i radosna, od pewnego czasu była kłębkiem nerwów i lęków. Przykre wydarzenia zmieniały ludzi, ją też zmieniły. – Wolałabym dokonać żywota jako staruszka w ciepłym łóżku, ze świadomością, że za życia zdążyłam pomóc swoimi eliksirami tylu ludziom, ile mogłam. – Jednak taki scenariusz w obecnych czasach wydawał się nieskończenie naiwny i nieprawdopodobny. Czuła też, że Jenny, jako osoba dużo bardziej zahartowana i obyta z trudami życia (w końcu była samotną, pozbawioną bliskich mugolaczką żyjącą w świecie, który gardził „brudną” krwią i robił takim ludziom coraz bardziej pod górkę) pewnie nie rozumiała lęków Charlie. Dla kogoś, kto żył z dnia na dzień, tułał się i starał się utrzymać z wróżenia ludziom lęki osoby wychowanej w pełnej rodzinie, w ciepłym i przytulnym domu oraz mającej stałą, stabilną pracę wydawały się abstrakcyjne i trywialne. Bo Charlie nie znała prawdziwych trudów życia, choć poznała już niestety ból straty. Helen umarła, a Vera zaginęła, co kładło głęboki cień na jej sielankowym, miłym życiu.
Czy byłby ktoś, kto by się cieszył z jej stanu, tego że się bała? Tego nie wiedziała. Raczej nie miała wrogów, przez całe życie starała się żyć z ludźmi w zgodzie, a tych, z którymi się nie dogadywała, unikała, nigdy nie dążąc do konfrontacji. Oczywiście w tych czasach pewnie byliby ludzie, którzy życzyliby jej źle z samego powodu jej bycia nieczystej krwi oraz popierania Zakonu, ale o nikim konkretnym nie wiedziała. Nie była też osobą złośliwą, ba, nie miała w sobie choćby grama złośliwości i nigdy nawet nie myślałaby w tych kategoriach.
- Tak czy inaczej, niezależnie od tego co mówią wróżby, co ma być to będzie – westchnęła w końcu. Losu nie zmienią, co będzie miało się stać, to i tak się stanie. Przeznaczenie było nieubłagane i dla każdego miało jakiś plan, nikt nie mógł zostać pominięty, nawet zachowawcza, ostrożna Charlie.
Jenny nagle wstała, wciąż zachowując się nieco nerwowo, co sprawiło, że w oczach Charlie pojawił się niepokój i troska.
- Wszystko w porządku? – zapytała; empatia nie pozwoliłaby jej tego zignorować. Ale Jenny już nie odpowiedziała, opuszczając herbaciarnię niezwykle szybko. Alchemiczka jeszcze przez chwilę siedziała w miejscu, zastanawiając się nad tym, czy może powiedziała lub zrobiła coś nie tak? Przejęła się myślą, że może w jakiś sposób uraziła wróżbitkę, choć zawsze, mimo pewnej sceptyczności co do wróżbiarstwa, okazywała jej szacunek i nigdy nie krytykowała sposobu, w jaki zarabiała na życie.
Po chwili także wstała. Zapłaciła za herbatę i założyła płaszczyk, po czym także opuściła herbaciarnię. Jenny już oczywiście nie było nigdzie w zasięgu wzroku, zwlekała z wyjściem zbyt długo, by mieć szansę zobaczyć ją choćby z daleka. Wracając do domu rozmyślała o ich rozmowie, o wróżbach i późniejszej nagłej nerwowości panny Leach. Była też ciekawa, kiedy uda im się spotkać ponownie; naprawdę trudno było to przewidzieć, biorąc pod uwagę niepewność jutra a także to, że Jenny w gruncie rzeczy była jak bezpański kot, który przychodził wtedy, kiedy sam miał na to ochotę. Tak czy inaczej miała nadzieję, że Jennifer nie ma jej niczego za złe i że przy następnym spotkaniu wszystko będzie w porządku. Oby tylko obie dotrwały go w jednym kawałku i bez żadnych tragedii po drodze.
| zt.
- Wiem, ale... nie spieszy mi się do tego – powiedziała. Nie chciała umierać, a już na pewno nie zabita przez kogoś. Nie chciała ginąć od czarnej magii, tego panicznie się bała. Tak zwyczajnie, po ludzku, bała się bólu i śmierci. Dlatego unikała ryzyka, kłopotów i walki, bo zbyt mocno bała się konsekwencji, tego że zginie, a przedtem będzie cierpieć. Bała się też tego, że cierpieć mogła Vera. Albo ktokolwiek z jej bliskich i przyjaciół. Dawniej optymistyczna, pogodna i radosna, od pewnego czasu była kłębkiem nerwów i lęków. Przykre wydarzenia zmieniały ludzi, ją też zmieniły. – Wolałabym dokonać żywota jako staruszka w ciepłym łóżku, ze świadomością, że za życia zdążyłam pomóc swoimi eliksirami tylu ludziom, ile mogłam. – Jednak taki scenariusz w obecnych czasach wydawał się nieskończenie naiwny i nieprawdopodobny. Czuła też, że Jenny, jako osoba dużo bardziej zahartowana i obyta z trudami życia (w końcu była samotną, pozbawioną bliskich mugolaczką żyjącą w świecie, który gardził „brudną” krwią i robił takim ludziom coraz bardziej pod górkę) pewnie nie rozumiała lęków Charlie. Dla kogoś, kto żył z dnia na dzień, tułał się i starał się utrzymać z wróżenia ludziom lęki osoby wychowanej w pełnej rodzinie, w ciepłym i przytulnym domu oraz mającej stałą, stabilną pracę wydawały się abstrakcyjne i trywialne. Bo Charlie nie znała prawdziwych trudów życia, choć poznała już niestety ból straty. Helen umarła, a Vera zaginęła, co kładło głęboki cień na jej sielankowym, miłym życiu.
Czy byłby ktoś, kto by się cieszył z jej stanu, tego że się bała? Tego nie wiedziała. Raczej nie miała wrogów, przez całe życie starała się żyć z ludźmi w zgodzie, a tych, z którymi się nie dogadywała, unikała, nigdy nie dążąc do konfrontacji. Oczywiście w tych czasach pewnie byliby ludzie, którzy życzyliby jej źle z samego powodu jej bycia nieczystej krwi oraz popierania Zakonu, ale o nikim konkretnym nie wiedziała. Nie była też osobą złośliwą, ba, nie miała w sobie choćby grama złośliwości i nigdy nawet nie myślałaby w tych kategoriach.
- Tak czy inaczej, niezależnie od tego co mówią wróżby, co ma być to będzie – westchnęła w końcu. Losu nie zmienią, co będzie miało się stać, to i tak się stanie. Przeznaczenie było nieubłagane i dla każdego miało jakiś plan, nikt nie mógł zostać pominięty, nawet zachowawcza, ostrożna Charlie.
Jenny nagle wstała, wciąż zachowując się nieco nerwowo, co sprawiło, że w oczach Charlie pojawił się niepokój i troska.
- Wszystko w porządku? – zapytała; empatia nie pozwoliłaby jej tego zignorować. Ale Jenny już nie odpowiedziała, opuszczając herbaciarnię niezwykle szybko. Alchemiczka jeszcze przez chwilę siedziała w miejscu, zastanawiając się nad tym, czy może powiedziała lub zrobiła coś nie tak? Przejęła się myślą, że może w jakiś sposób uraziła wróżbitkę, choć zawsze, mimo pewnej sceptyczności co do wróżbiarstwa, okazywała jej szacunek i nigdy nie krytykowała sposobu, w jaki zarabiała na życie.
Po chwili także wstała. Zapłaciła za herbatę i założyła płaszczyk, po czym także opuściła herbaciarnię. Jenny już oczywiście nie było nigdzie w zasięgu wzroku, zwlekała z wyjściem zbyt długo, by mieć szansę zobaczyć ją choćby z daleka. Wracając do domu rozmyślała o ich rozmowie, o wróżbach i późniejszej nagłej nerwowości panny Leach. Była też ciekawa, kiedy uda im się spotkać ponownie; naprawdę trudno było to przewidzieć, biorąc pod uwagę niepewność jutra a także to, że Jenny w gruncie rzeczy była jak bezpański kot, który przychodził wtedy, kiedy sam miał na to ochotę. Tak czy inaczej miała nadzieję, że Jennifer nie ma jej niczego za złe i że przy następnym spotkaniu wszystko będzie w porządku. Oby tylko obie dotrwały go w jednym kawałku i bez żadnych tragedii po drodze.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Herbaciarnia
Szybka odpowiedź