Wydarzenia


Ekipa forum
Lewitująca wieża Big Bena
AutorWiadomość
Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]10.03.12 22:14
First topic message reminder :

Lewitująca wieża Big Bena

Burza, jaka w Noc Duchów 1956 r. nawiedziła Anglię, przełamała Big Bena na pół. Wejście do środka zostało zagrodzone, jednak niektórzy wciąż przemykali się do środka. Do czasu - podczas wojny w Londynie wiosną 1957 r. wieża została doszczętnie zniszczona ogniem. Opowieści mówią, że gdy ogień ją strawił i przewalił, bohaterska czarownica zatrzymała zegar przed upadkiem i zawiesiła go w powietrzu potężnym zaklęciem. Jego szczątki niebezpiecznie wiszą w ten sposób do dnia dzisiejszego.

Wnętrze zegara jest to rozległe pomieszczenie w kształcie kwadratu, które pełniło niegdyś funkcję strychu, dziś zaś służy głównie za atrakcję turystyczną oraz jeden z najlepszych punktów widokowych w całym mieście. Na wieżę prowadzą spiralne zrujnowane schody liczące niegdyś dokładnie trzysta trzydzieści cztery stopnie, dziś rozsypane, w wielu miejscach przerwane, w połowie oderwane. O ile ktoś wykaże się determinacją i odwagą, a także nie lada zwinnością, by wspiąć się na szczyt, dostrzeże zapierający dech w piersiach widok na nieskrytą już za popękaną szybą ogromną londyńską panoramę: dziesiątki rozmaitych budynków poprzecinanych sznurem dróg, mostów oraz sunącą spokojnie swym torem Tamizę. Miejsce to mimo szalejącej w Anglii wojny nie utraciło na swej popularności, każdego dnia będąc tłumnie odwiedzanym przez mrowie ciekawskich i zakochanych, a także przez liczne wycieczki szkolne. Na samym środku umiejscowiono dwa długie rzędy drewnianych, niewygodnych ławek, jak zwykle obleganych przez zmęczonych wspinaczką turystów, a także przyozdobionych wyżłobionymi scyzorykami lub magią napisami pamiątkowymi.
Zaś na każdej z czterech tarczy zegarów umiejscowiono łacińską sentencję: Domine salvam fac reginam nostram Victoriam primam, którą tłumaczyć można jako Panie, zachowaj naszą królową Victorię I.

W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.

[bylobrzydkobedzieladnie]
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Lewitująca wieża Big Bena - Page 3 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]19.02.16 20:13
No i co on miał teraz zrobić? Nie chciał nikomu mówić, ale jednocześnie poszukiwał pomocy. Pech trafił, że trawił na Herewarda i stał się ofiarą tego, czego chciał najbardziej uniknąć. Czemu dał jemu tak mało czasu? Miesiąc? To ma zacząć pakować się i wybywać na Karaiby, bo przecież jak to się wyda, to Barry straci swoją wolność. Nie chciał robić krzywdy swemu starszemu kuzynowi, a bał się powiedzieć prawdy rodzeństwu.Brawo Barry, gratuluje twojej głupoty. Trzeba było jemu od razu wszystko powiedzieć. Myśl nad wyjściem spod czarnej dupy. Przez chwilę wstrzymał chowanie pionków i zerknął ponuro na Herewarda. I co powie? Nic. W końcu i tak nie uda się jego przekonać do milczenia. Jak nie Hereward, to Samuel powie wszystko, albo część prawdy. Na własne życzenie skomplikował swoje życie. Chciał wybrać dobroć, lecz się okazywało, że jest nie do końca czysta i zamiast ratować się, popada w większe zło. Teraz nieświadomie wyciągnął rękę po pomoc, ale kto wie, czy jeszcze nie zmieni jej i nie wycofa? Skończył chowanie pionków i zerknął na Bartiusa obojętnym wzrokiem. Poddał się z walką o milczenie. I tak nie wygra. Przytaknął tylko głową nic nie mówiąc, po czym oparł się o framugę i z szachownicą pod pachami zaczął spoglądać na Londyn i jego codzienny rytm. Jakiś chłopczyk zgubił misia, któraś para wsiada do karocy, inni jeszcze idą wzdłuż Tamisy i spacerują z uśmiechami na twarzy. Czemu on nie może mieć łatwego życia? Czemu te życie jest tak mocno skomplikowane? Westchnął ponuro. - Nic, tylko grób mogę szykować.- mruknął pod nosem i pogardzając londyńskie życie, zaraz zszedł ze schodów na dół i ruszył na Nokturn, gdzie na niego czekała już wymagająca mniej nostalgii i pesymistycznego myślenia, praca.

zt
Barry Weasley
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Lewitująca wieża Big Bena - Page 3 Tumblr_n6gnr2EdcK1tq9875o1_400
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t1134-barry-weasley#7558 https://www.morsmordre.net/t1142-zjadacz-mebli https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f189-smiertelny-nokturn-19-4 https://www.morsmordre.net/t3342-skrytka-bankowa-nr-330#56362 https://www.morsmordre.net/t1144-barry-weasley#7771
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]03.05.16 17:58
Wieść o tym, że panieńskie dni Persefony mogą być już policzone, doprowadziła ją do stanu pomiędzy absolutną furią a absolutną rozpaczą. W jej idealnej wizji świata ojciec miał jeszcze długie lata borykać się z odnalezieniem kogoś, kto uwolni go od prawie najmłodszej a z pewnością najbardziej niesfornej z córek. A jednak ów ktoś napatoczył się akurat w porę, aby zburzyć właściwie wszystkie plany ambitnej Valhakisówny. Gdyby nie to, że kandydat chlubił się kolosalnie znaczącym nazwiskiem Lestrange, poczucie uwięzienia pewnie nie byłoby tak silne. Rodziny szlacheckie miewały niestety w zwyczaju dosyć jasno określać rolę kobiet - a rzeczona rola nijak nie pasowała spragnionej samospełnienia dziewczynie. I jakby tego było mało, to jeszcze mężczyzna sam w sobie kreował się na nierozwiązywalną zagadkę. Barthélemy Lestrange, stały bywalec Wenus, wirtuoz fortepianu i jeden z niewielu Lestrange'ów (jeśli nie jedyny), którego oświadczyny zostały odrzucone. O tej tajemniczej, nad wyraz odważnej pannie dowiedziała się Nemesis, najukochańsza Nemesis, od usłyszenia personaliów delikwenta dosyć niezdrowo dążąca do wyciągnięcia na jego temat wszystkich informacji tylko po to, żeby niczym nie mógł zaskoczyć jej siostry. W całym tym zamieszaniu to nie przeszłość szatyna okazywała się najdziwniejszą, tylko jego zachowanie. Pan Valhakis nie marnował czasu na zbędne podchody i momentalnie zorganizował spotkanie pomiędzy Persefoną a pięć lat starszym jegomościem, w którym to spotkaniu oczywiście sam uczestniczył. Całość przebiegała jak najchłodniejsze, biznesowe negocjacje i pewnie tak to by było zapamiętane przez Calliope, gdyby nie to, że Barthélemy... no właśnie, co? Zdawał się zakochać od pierwszego wejrzenia? Jego słowa i czyny były dalekie od normalnych, zwłaszcza że ich możliwe małżeństwo miałoby stanowić jedynie umowę między dwiema rodzinami, właściwie nic więcej. Dziewczę z obrzydzeniem spoglądało na zadowoloną twarz ojca, w stu procentach pewnego swojego zwycięstwa.
Aby jednak nie wywołać w wyższych sferach niepotrzebnego oburzenia, młody Lestrange zarządził pewne spowolnienie całego procesu. Podobno nestor rodu nieprzychylnie spoglądał na możliwość tego ożenku, nie ufając nagłemu uczuciu zrodzonemu w sercu Rémy'ego. Prawdę powiedziawszy, nie on jeden. Persephone zdążyła już zostać przez niego zasypana kilkoma stosunkowo drogimi podarkami, ale nawet na chwilę nie sprawiło to, że przestała podejrzewać misterny spisek przeciwko swojej osobie. Była nieskończenie pewna przekupstwa, jakie miało dokonać się między jej ojcem a może-kiedyś-narzeczonym, acz nie posiadała w tej sprawie żadnego dowodu poza własną, kobiecą intuicją. Tym niemniej, przedstawienie trwało. Lestrange uprzejmie zapraszał Valhakisównę w dosyć urokliwe miejsca - jednym z nich było wnętrze Big Bena, powszechnie znane z przewspaniałego widoku na cały Londyn. I choć Perse z całego serca wolała na przykład wpaść z wizytą do lady Rowle, aby przewertować jej niemałą bibliotekę, to wiedziona własnym interesem i zachęcana do tego przez Nemesis, przyjmowała każde z zaproszeń. Tak teraz, jak za każdym razem kroczyła obok Barthélemy'ego ubrana w najstosowniejszy możliwy sposób, w myślach dziękująca za ostrzeżenie przed potrzebą pokonania ponad trzystu stopni, które to ostrzeżenie uratowało ją od zakładania butów na jakimkolwiek obcasie. Nawet samo wyobrażenie mordęg, jakie musiałaby w podobnej sytuacji przechodzić, przyprawiała ją o swoiste mdłości. Chętnie skierowałaby swój umysł na inne tory, problem polegał jednak na tym, że jej towarzysz nie wykazywał wybitnie poważnych zamiarów utrzymania długiej, zajmującej konwersacji. Rzecz jasna odzywał się, bowiem to niechybnie pomagało zachowywać wrażenie, że jednak zależy mu na tym małżeństwie, ale niewystarczająco często.
- Powiedz mi, co czujesz, widząc ten bezkresny horyzont? - zapytała z pewną dozą filozoficznej dociekliwości. Nie trudziła się grzecznościowymi zwrotami pokroju "lordzie Lestrange", bowiem sam zainteresowany wcześniej ją o to poprosił - ku wygodzie obojga. Był to chyba jeden z niewielu aspektów jego osobowości, które rzeczywiście podobały się Persefonie. To, i fakt, że był starszy o zaledwie pięć lat. Przecież zawsze mogła trafić na kogoś, kto po dwóch latach małżeństwa musiałby już zostać pochowany. Uśmiechnąwszy się sama do siebie, spokojnie oczekiwała odpowiedzi, wpatrując się w jakiś punkt daleko za zabudowaniami stolicy. Nawet zaczęła zastanawiać się nad własnymi odczuciami, w razie gdyby pytanie miało zostać użyte przeciwko niej. Szczerze powiedziawszy, chyba nie popisałaby się w takim wypadku zbytnią twórczością.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]08.05.16 13:51
Zaprasza w najbardziej wyszukane, urokliwe miejsca, na powitanie ujmuje z delikatnością dłoń i składa na niej pocałunek, patrzy z zachwytem prosto w ciemne oczy, wyszukuje najsubtelniejsze komplementy, podaje jej ramię, zabawia rozmową.
Udaje.
Intrygującym jest jednak fakt, że nie chodzi jedynie o granie zakochanego śmiertelnie w czystej krwi panience szlachcica. Rola wydaje się być odpowiednio dobrana i opłacona, uszyta na miarę – doskonale dobrane proporcje zauroczenia i arystokratycznej powściągliwości nadają postaci realizmu. Ale jedna maska nie jest wystarczająca. Nawet oszukując – oszukuje. Valhakis sądzi bowiem, że znalazł kandydata dla swej córki, który za parę obietnic sprzeda część swej niezależności, ale myli się. Karmi się kolejną wykreowaną ułudą. Nie chodzi o pieniądze, artefakty czy czarnomagiczne zaklęcia – a przynajmniej nie przede wszystkim. Gdy wrócić bowiem myślą do rozmowy z Grekiem, na plan pierwszy nie wysuwają się liczne zobowiązania, lecz zwrot pozornie nieznaczący.
Poskromienie niesfornej córki.
W gruncie rzeczy nie można zaoferować Lestrange'owi niczego, co nie mogłoby zostać przez niego zdobyte bez aż tak wielkich wyrzeczeń, ale jest coś, co pociąga go bardziej od bogactwa. To nawet nie dosłowna władza, władza zakłada bowiem zetknięcie z obślizgłą, nieprzyjemną masą poddaną pewnej wyższości. Nie interesuje go obcowanie z bezmyślnością, a ciągłe tłamszenie – lecz jak złamać coś, co jest już złamane? Zdało mu się, że ma wreszcie szansę na napotkanie charakteru, który stawać zacznie opór, który wniesie odrobinę nowości w świat ogarnięty beznadziejną nijakością.
Tymczasem ona również udaje. Niby jest buntowniczką, niby walczy z nadawanymi odgórnie schematami – a jednak rozczarowuje go; zamiast obiecanej krnąbrności jest układność i ułożenie, jest z g o d a. To, czego najbardziej pożądał ze wszystkich obietnic złożonych przez Valhakisa jest skryte pod tchórzostwem dwudziestoletniej kłamczuchy.
A przecież gdyby chciał dobrze wychowanej, niewychylającej się panienki, mógłby przebierać wśród znacznie lepiej urodzonych, znaczących, włączających w rody o rozległych koneksjach. Nawracająca wciąż do głowy myśl wywołuje irytację, złość i niechęć – może to jednak nie on oszukuje. Może jest oszukiwany. Może cała ich trójka stara się kreować rzeczywistość, wynegocjować najdogodniejsze warunki i ugrać jak najwięcej, racząc otoczenie całymi pękami przemyślnych kłamstw. Nie chce, by nagle okazało się, że wszyscy zdobywają jakieś swoje cele, a on skończy z nudną żoną i brakiem realnego wynagrodzenia za resztę życia w bezsensownym przemijaniu pozbawionym ostrości barw – lub, ewentualnie, kilka lat zwieńczonych desperacką decyzją otrucia kobiety, której i tak nie będzie chciał tknąć. Przyszłość maluje się zatem w odcieniach brudnej, lekko zielonkawej szarości. To nie nestor wątpi, to Remi – choć wydawać by się mogło, że nie ma nad czym się zastanawiać. Jest do podjęcia decyzja; trwać w błędnym układzie albo się wycofać – wszak nie postawił jeszcze kropki nad i, wyraźnie zaznaczając w rozmowach, że nie chce wywierać nadmiernego nacisku na pannie Valhakis (oczywiście) – i po owym rozeznaniu zdaje się być całkiem proste zdecydowanie na jedną z opcji.
A jednak zdaje się wciąż c z e k a ć. Charakter nieprzywykły ma do wahania, do niepewności działań, do brnięcia w fałszywie brzmiący ton, a jednak coś go powstrzymuje. Może ten błysk, który dostrzega przypadkiem w oczach swej miłej, gdy ona o obserwację go nie podejrzewa – ciągła nadzieję, że z kajdan konwenansów uwolni się bestia poszukująca wolności na którą będzie wreszcie mógł zapolować. Może po prostu egzotyczna uroda młodej Persefony, tak wyróżniającej się spośród innych panien (jeśli nie charakterem, to choćby i tym). Może zwykła chęć pozostania chwilę jeszcze w roli zakochanego, zatopionego w pozornej normalności mężczyzny. Nie wie – nie zamierza się też nadmiernie zastanawiać, chwilowo przeżywając zaistniały z jego inicjatywy spacer na wieżę zegarową z której rozciąga się naprawdę przepiękny widok. Och, oczywiście musi najpierw wlepić dyskretne, lecz zachwycone spojrzenie w swą towarzyszkę – by przypadkiem nie miała żadnych wątpliwości co do tego, jaki tu widok naprawdę się liczy – a potem dopiero rozkoszować panoramą miasta i dalszych terenów. Nim jednak nacieszy się może w pełni rozległym obrazem, panna Valhakis raczy go jednym z pytań natury estetyczno-filozoficznej, wzbudzając tym samym w podejrzewającym ją o niedomiar wrażliwości towarzyszu mieszaninę ukrywanego rozbawienia i ciekawości.
- Samotność – odpowiada od razu, bez zastanowienia – zupełnie nieodpowiedzialnie, bez przemyślenia, nie w jego stylu – i karci się za pozwolenie, by nagła myśl tak lekkomyślnie uleciała spomiędzy rozchylonych warg, wybrzmiewając nagłą prawdą, która powinna być Persefonie niedostępna. - I wielkość – dodaje więc, wymazując melancholijność wcześniejszej wypowiedzi. Nie tłumaczy, czy chodzi o znaczenie ludzkiego gatunku zdolnego do wzniesienia tak imponujących budowli, czy o własną próżność łechtaną możliwością znalezienia się właśnie tutaj. Wbrew przypuszczeniom nie odwrócił pytania, pozostawiając na moment milczenie pomiędzy nimi.  Dzisiejszy dzień nie był przesadnie sprzyjający dla Big Bena – zainteresowane widokiem pojedyncze jednostki zanikały, pozostawiając parę ukochanych w całkowitej samotności.
- Masz czasem wrażenie – jego głos zniża się do szeptu, zaś cała postać przekracza przyjętą niegdyś granicę dzielącą ich życiowe przestrzenie w nagłej poufałości, swoistym wyzwaniu postawionym dziewczynie – że jesteś jedynie częścią wielkiego organizmu? Wszystko toczy się, rozwija, pcha do przodu i ciebie, a ty nie masz innego wyjścia, jak tylko... – Patrzy na nią z zainteresowaniem. Udawanym wciąż, czy wyjątkowo prawdziwym? Sprawdza, kpi, prowokuje.
Jakby miał n a d z i e j ę.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]09.05.16 16:35
Z pewnością nietrudnym byłoby odnalezienie w relacji Remiego z Persephone niejednego przezabawnego nieporozumienia, acz najistotniejszym zawsze pozostanie to, że wszystkie te maski, zakładane przez nich każdego dnia, każde z osobna kłamstwo, wypowiadane sobie nawzajem każdego dnia, a także żadna udawana uprzejmość, każdego dnia rządząca ich zachowaniami - wszystko to nie musiałoby istnieć, gdyby tylko obie strony wiedziały, że stosunkowo młody Lestrange w swój sposób grał ze stosunkowo starym Valhakisem. Że to on był stroną prowadzącą i cała zawarta umowa właściwie nie miała dla niego znaczenia. W tym wypadku dwudziestoletnia wybranka zapałałaby natychmiastową sympatią do przyszłego narzeczonego, choć jasnym jest, iż nie zdradziłaby mu natychmiast wszystkich sekretów, stając się w mgnieniu oka grzeczną, posłuszną żoną, której ten i tak wcale nie chciał. To nieco smutne nastawienie córki do ojca wynikało głównie z subiektywnie postrzeganej zdrady, za jaką Persefona uznała brak emocjonalnego wsparcia po smoczej wpadce, którego akurat wtedy niezwykle mocno potrzebowała. Nigdy wcześniej nie można było oznajmić, że którakolwiek z panien Valhakis nie darzyła rodziciela miłością - teraz również jest to niemożliwe, a pomimo to, gdyby dać jej okazję, Calliope z pewnością czerpałaby kolosalną przyjemność z zagrania mu na nosie.
Ale to mogłoby zajść jedynie w alternatywnej rzeczywistości. Tu oboje tkwili w tajemniczym teatrze, w sztuce przedstawianej sobie nawzajem, podczas której myśliwy starał się najpierw oswobodzić panterę, aby potem móc własnoręcznie ją uchwycić - dążenie jak najbardziej zrozumiałe, bo przecież ani to przyjemność, ani powód do dumy, chwalić się posiadaniem dzikiego zwierzęcia zamkniętego w klatce przez kogoś innego. Nieunikniona ironia tego położenia polegała jednak na tym, że to pantera sama wprowadziła się w niewolę, jak gdyby przeczuwając, że nieuważny i spragniony wyzwania myśliwy z własnego kaprysu narazi się na spotkanie z jej pazurami. Przeczucie, rzecz jasna, nie równało się wiedzy. Valhakisówna już domyślała się, że jest częścią widowni, ale nie potrafiła jeszcze stwierdzić, dokąd scenariusz prowadził fabułę. Możliwe, że gdzieś w głębi duszy również miała nadzieję na zmianę tempa, na dotarcie do punktu zwrotnego, który swoją impulsywnością i przepełnieniem akcją zawróci jej w głowie, na sprowokowanie do postawienia oporu.
Nie, lordzie Lestrange. To nie tchórzostwo dwudziestoletniej kłamczuchy tak mocno cię wtedy zawodziło - to jej posłuszeństwo siostrze i życiowa ambicja, aby stać się jej wierną kopią sprawiały, że pierwsze wrażenie wobec niesfornej Persephone mogłeś opisać jednym, prostym słowem: nudna, a gdybyś pokusił się o zwiększenie elokwencji, byłbyś pewnie w stanie dodać do tego jeszcze niewyróżniająca się, a może nawet pospolita. Gdybyś zdradził jej te myśli, szybko znalazłbyś się w diametralnie innej sytuacji. Cały ogień, jaki stanowił kwintesencję jej osoby, prędko i z furią zawładnąłby twym umysłem. Zwariowałbyś pod ciężarem impulsywności, dążeń do małżeńskiej wolności oraz smoczej obsesji, a brnąłbyś w to tylko dalej i dalej, pragnąć nad wszystkim zapanować. Nie pozwoliłaby ci, ale właśnie przez to z szaleńczym zadowoleniem nie chciałbyś przestać. Kto wie, drogi Barthélemy, może wystarczyłaby szczypta szczerości?
Otrzymana odpowiedź nie wywołała u Calliope silnych uczuć, choć oscylowała w rejonach, w które dziewczę poprowadziłoby własną, gdyby rzeczywiście odbito w jej stronę pewnego rodzaju piłeczkę, posłaną najpierw do arystokraty. Dało się zauważyć niewyraźną kontradykcję pomiędzy dwoma słowami, tę sprytnie ukrywaną pod nagłym przypływem kolejnych wyrazów, będących czystą prowokacją. Ciemnowłosa pokiwała machinalnie głową, jeszcze zanim została poddana temu nieczystemu na swój nietypowy sposób zabiegowi, szybko łącząc wielkość i samotność ze statusem społecznym, jaki przypadł jej kandydatowi na męża. Pycha, arogancja, pospolite cechy brytyjskich arystokratów, dla udowodnienia których nie należało szukać daleko - to samo pół-Greczynka miała dostrzec u Tristana Rosiera, na którego zostanie za parę dni skazana w roli prowadzącego rozmowę o pracę w smoczym rezerwacie. Całe szczęście nie on miał starać się o jej rękę, toteż nie jego brytyjskość, ohydną brytyjskość, musiała dzierżyć. Szczerze powiedziawszy, miała zamiar wypowiedzieć te myśli na głos. W pewnym sensie zaskoczyć Remiego uprzedzeniem do lordów i ladies, jakiego została nauczona nie przez przynależność do znacznie niższej warstwy społecznej, a po prostu do zagranicznej arystokracji, innej w każdym calu, drastycznie różniącej się obyczajami oraz tradycjami. Została jednak uprzedzona wspominaną już nawałnicą słów, drastyczną w swej prędkości, spokojną w swym szepcie, zaskakującą w swej bliskości. Persefona, z gracją godną kwiecistej bogini, najpierw niezwłocznie odchyliła głowę, uważnie słuchając każdego nacierającego wyrazu, a potem kładąc dłoń na piersi towarzysza, aby zdecydowanym, acz nad wyraz niewymuszonym, jak gdyby czysto instynktownym ruchem odsunąć go od siebie. Dla pewności wykonała jeszcze pojedynczy krok w lewo, posyłając Lestrange'owi spojrzenie z rodzaju tych, które wyrażały więcej niż miliardy głosek zbite w niby zrozumiałe przekazy. Nie myśl sobie, że moja uległość jest nieograniczona, lordzie Lestrange.
- Jak tylko co, Barthélemy? Płynąć z prądem w krwistym potoku świata? - roześmiała się z niemożliwą do ukrycia nutą pogardy - Nie. Nie mam takiego wrażenia, w żadnym wypadku. Dla mnie życie to rozszalały rumak, którego należy oswoić. Któremu należy dobrać odpowiednie lejce, odpowiednie siodło, a ponad wszystko odpowiednią metodę ujarzmienia. Mam zbyt wielkie plany, aby dać życiowej dzikości, lub powszechnym konwenansom, je wszystkie zaburzyć - skrzyżowała ręce pod biustem, nadal wpatrzona w Lestrange'a, tym razem dobitnie i wyraźnie sugerując, że zamknięcie jej w klatce nie będzie ni to proste, ni mądre - A ty? Czyżbyś czuł się obezwładniony samotnością i wielkością swego urodzenia? Czyżbyś wbrew wszystkiemu myślał, że lepiej będzie, gdy ot tak dasz się losowi pchnąć naprzód? - oto twa pantera, myśliwy, sprowokowana ku działaniu, rzuciła się do ataku, najwidoczniej znudzona już pozbawionym ekscytacji leżeniem i mruczeniem, gdy ją o to poproszono. A ty, Persefono? Czy myślisz, że Nemezys byłaby dumna, słysząc twe słowa? Czy nie uważasz, że właśnie zaprzepaściłaś szanse na wżenienie się w jedną z najbardziej liczących się czarodziejskich rodzin?
Gość
Anonymous
Gość
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]23.05.16 21:51
Pozwala.
Zupełnie wbrew przypuszczeniom nie oponuje, nie wzbrania, nie wytyka błędnego zachowania, lecz faktycznie podąża za naciskiem drobnej dłoni, cofając się o krok. Czujesz dumę, Persefono, zmuszając lorda Lestrange do zawrócenia, czy może jednak zdajesz sobie sprawę, że wszystkie gesty, na jakie składa się ta drobna nieścisłość są z góry zaplanowane, podjęte lub porzucone? Przecież i ty, przyznaj sama, pod pretekstem niewinności starasz się ukazać mu miejsce w szeregu. Tyle że, droga Persefono, nie ma żadnego szeregu. Jest on - i jego zafascynowane fascynujące oczy koloru ciemnego brązu, według jednych przywodzące na myśl rozgrzaną, gęstą czekoladę w środku zimy, według innych - kawałki ciemnego bursztynu przetykane drobinkami złota, choć zdarzają się i ci, dla których to jedynie dwa fragmenty drewna, tak ulubionego przez niego materiału. Miękkie, puste, pozbawione głębi. Może zaś dla ciebie są po prostu brązowe, bo zdajesz się zupełnie nie dostrzegać - t y, nie twoja siostra, ojciec czy otoczenie - korzyści płynących z małżeństwa z nikim innym, a właśnie stojącym przed tobą szlachcicem. Nie tylko materialnych, ale o innych nikt ci nie powie. Lecz dobrze; on nie naciska, nie wywiera presji, nie nakłania, jedynie obserwuje, jak zmienia się twoja twarz pod wpływem rozmowy, zwraca uwagę na dłonie - takie zawodowe przyzwyczajenie - przywiązuje wagę do ułożenia palców, do ich drżenia.
Na słowa reaguje rozbawieniem. Uśmiecha się w sposób niby dla szlachty charakterystyczny; zaznaczając uniesieniem kącików ust fakt, nie angażując się jednak całkowicie, a jednocześnie wyłamuje się ze schematu fałszywych min. Nie okazuje jawnie pobłażliwości czy kpiny, choć arystokracja nie czuje wobec niższych urodzeniem obowiązku ukrywania pogardy. On nie gardzi. On bada, sprawdza, poszukuje, prowadzi eksperymenty, i proszę - oto nadchodzi ich powodzenie. Greckie oczy niemal traktują go boskimi gromami, ciemne usta rozchylają się, by dotknąć i obrazić, ale te zabiegi sprawiają mu, nieco paradoksalnie, niewymowną przyjemność. Okazuje się, że decyzja o wyczekaniu jeszcze paru dni przed podjęciem ostatecznej decyzji nie była nietrafioną, że pod maską nijakości, pospolitości, dziewczęcej głupoty niemal kryje się faktycznie to, czego światło jego dni nie chciało mu wcześniej pokazać. Mądrze czy błędnie? Zależy; czy chciała pozbyć się konkurenta, czy chciała uwolnić od powoli zaciskających się więzów, czy chciała zostać stłamszona do roli ładnie wyglądającej panienki, czy może...
Więc tu się skryłaś.
- Doprawdy, jesteś dla mnie niezwykle okrutna, moja bogini - uśmiecha się, bo spokój razi bardziej niż zdenerwowanie. Zadziwia; bo który szlachcic, nawet z a k o c h a n y pozwoliłby zwracać się do siebie w tak pogardliwy i impertynencki sposób? On jednak łaskawie odwleka karę, wybacza pannie nieprzywykłej do nieco innego wtykania szpilek, chętnie ją nauczy. Bo wyczuwa, że natrafił na istotę pojętną, istotę zdolną do przełamania nudnej rutyny, do zaznaczenia się wśród banalnych akordów funkcyjnych zgrzytliwymi septymami, nonami, chromatyką nadającą życiu barwy, choć gdyby brać wszystko zatrważająco dosłownie, wprowadzającą zaledwie czerń. Nie, jego nie interesuje dosłowność. Nie interesuje zwyczajność. Nie interesuje bierność, uległość, łatwość. Chce magnetyzować i być magnetyzowany, intrygować i pozwalać się zaintrygować. - Poczułbym się urażony, gdyby nie fakt, że z zasady cenię bardziej czyny niż słowne zapewnienia.
Można powiedzieć; wszak nie wykraczasz poza rodowe schematy, nie łamiesz reguł, nie uciekasz przed zobowiązaniami, ale to byłaby bardzo powierzchowna i pochopna ocena. Nie chodzi bowiem o to, by w obawie przed jedną formą dać się wtłoczyć w drugą; buntownika od siedmiu boleści, którego spłycić można jedynie do słowa nie; ciągłej negacji zasad tworzących świat i niemożliwych do obalenia. Chodzi o to, by czerpać z tego, co dane jest za podstawę - pomimo nieuchronnych zależności pozostawać niezależnym, tworzyć i burzyć, nie dać się schwytać. Lestrange to klasa sama w sobie, ale nazwisko nie jest jedynym jego atutem. Niewykluczone, że nawet nie największym.
Mógłby spytać; kiedy masz zatem zamiar wcielić swe plany w życie, ale uznaje wypowiedziane słowa za dające wystarczająco do myślenia. Ufa, że jego droga towarzyszka jest inteligentną istotą; nie, w żadnym wypadku jej tego nie odmawia, wbrew temu, co mogłoby się wydawać. Nie przekracza też granicy, którą wyznaczyła chwilę wcześniej naciskiem dłoni, bo wie, wie doskonale, że wystarczy odrobina cierpliwości i sama zechce ją przesunąć. Albo i on jej w tym pomoże - tak czy inaczej, w tym momencie nie jest to sprawą priorytetową.
- Czym innym jest bierne poddawanie się nurtowi, czym innym - wyszukiwanie najsilniejszych prądów - dodaje wreszcie myśl, zdałoby się, oderwaną nieco, ukształtowaną własnym życiem. Nie czuje przymusu odpowiedzi na natarczywe pytania, z zasady zresztą nie poddaje się naciskowi wzniesienia głosu sugerującego wykorzystanie znaku zapytania. To nie wywiad. - natomiast czasem trzeba faktycznie iść w górę rzeki - przyznaje również. Ma niebywałą skłonność do metafor; kolejna z zawodowych przywar. W muzyce nie da się oddać wszystkiego konkretnymi słowami, a on zresztą brzydzi się rzemieślniczą terminologią czysto techniczną. Uważa bowiem, że muzyk jest artystą, płynie, kieruje się instynktem, zaś suche akcent na drugą nutę kierować się powinno w ostateczności do uroczych, zupełnie niezdatnych do instrumentu panienek z dobrych domów, w których mile widziana jest znajomość nut. - Czy twoje porównanie sugeruje zamiłowanie do jeździectwa? - pyta wreszcie, może odrobinę złośliwie, może z czystej ciekawości.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]29.05.16 12:59
I jedno, i drugie - doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej reakcja była jedną z kilku wcześniej przewidzianych, nie wiedząc jednak o tym, iż była pożądana. Duma zaś wynikała z samego zostania uznaną za osobę na tyle wartą wspólnej gry, że druga strona bezwzględnie respektowała naznaczoną granicę. To nie tak, że Remi figurował jako gracz co najmniej trzy klasy wyższy od Persefony - i właśnie w tym zawierało się całe jej zadowolenie. Panterze nie przeznaczono beznadziejnego zniewolenia. Świat stał przed nią otworem, jeśli tylko zapragnęłaby uciec myśliwemu. Nie zamykał się też nawet wtedy, gdy zostałaby złapana - wszak nie od tego ma swe siostry oraz własny intelekt, aby nie móc wymykać się z niewoli co jakiś czas, gdy tylko zajdzie ku temu potrzeba. A oczy? Jej własne stawały się jej wrogami, zaś jego jedną z kilku pułapek, które prześmiewczy los postanowił na nią zastawić. Nie widziała w nich czekolady, a już na pewno nie bursztynów. W swych wyobrażeniach odpływała z powrotem na Kretę, w tęczówkach Barthelemy'ego odnajdując pnie ukochanych, greckich drzew, nawet z rozbawieniem zauważając, że białka jego oczu przypominają równie białą farbę, którą mugole chronili owe rośliny przed słońcem czy szkodnikami. Przypominając jej ukochaną ojczyznę Lestrange stawał się więc niebezpieczny, choć nie do tego stopnia, aby miała uciąć znajomość. Była przecież zbyt odważna, butna i świadoma korzyści, jakie może z tego wszystkiego wyciągnąć - wszak Wielka Brytania przychylniej spoglądałaby na Persephone Lestrange, niźli na Persephone Valhakis.
- Okrucieństwo mam zapisane we krwi oraz w imieniu - odparła lekko, ostentacyjnie ignorując nadmiar komplementów zawarty w ostatnich dwóch słowach swojego towarzysza, a jednak nadal odwołując się do nich. Zdanie można było odebrać jako niedokończone, jak gdyby należało jeszcze dopowiedzieć coś w rodzaju "tak więc będziesz się musiał przyzwyczaić", acz nadal nic nie było tu pewnym. Nie nastąpiły zaręczyny, a nawet gdyby sytuacja wyglądała inaczej, wciąż dałoby się je zerwać, nieważne jak wielki byłby koszt w postaci zszarganej reputacji czy to jednej, czy drugiej strony. Ciekawe, komu żyłoby się potem gorzej - kawalerowi odrzuconemu po raz kolejny, czy jednak pannie bez statusu, mającej tupet wystarczająco ogromny, aby wzgardzić zalotami wysoko urodzonego? Jak dobrze, że Persefona nie musiała nad tym rozmyślać, ciągle pozostając pod wpływem najstarszej siostry, mającej w jak największym zamiarze doprowadzić do nadania swojej małej, ukochanej Erynii nazwiska o wiele bardziej respektowanego w Wielkiej Brytanii, niż jej własne. Oczywiście ani jedna, ani druga nie planowała wyzbycia się swej tożsamości - Perse od dawien dawna obiecywała sobie po możliwym małżeństwie przy każdej okazji zaznaczać, z jakiego domu pochodzi i jaki kraj nazywa swą jedyną, słuszną ojczyzną. Gdy zaś do czynów przychodziło, Valhakisówna doskonale wiedziała o nadchodzącej rozmowie o pracę w smoczym rezerwacie, będąc niemal pewną jej otrzymania. Z tegoż względu jej myśli rozbrzmiały radością i swoistą perfidią, dogłębnie przekonane, że oczekiwane przez Lestrange'a czyny powinny zadziwiająco prędko uświadomić mu, z kim ma do czynienia.
- Najsilniejszych prądów, hm? - powtórzyła odruchowo, racząc owe słowa nieco głębszym namysłem, w międzyczasie równie uważnie wysłuchując wzmianki o dążeniu w górę rzeki - I ileż to razy pan Lestrange musiał brnąć pod prąd, wbrew wszystkiemu? - spytała z czystą prowokacją w głosie, obdarowując Remiego ciekawskim spojrzeniem. Nie sądziła, aby miała otrzymać dużą liczbę, a przynajmniej nie większą od tej, którą sama mogłaby podać. Wiele aspektów jej życia wymuszało na niej podążanie pod górkę, nawet samo urodzenie się w ciele, któremu przeznaczone było wyrosnąć na kobietę już wystarczająco utrudniało jej całą drogę. I choć nauczyła się z niemal mistrzowską gracją przekuwać tę niby-przywarę na największego asa w całej talii, to w niektórych sytuacjach nawet to nie pomagało. Ciekawiła się więc, jakie panicz urodzony w tak poważanej, uprzywilejowanej rodzinie mógł napotkać na swej drodze przeszkody, mimo że sama nie pochodziła ze środowiska wyraźnie gorszego - pokusić się można nawet o stwierdzenie, że było ono nieco lepszym, bardziej radosnym i mniej uwiązanym nieznośnymi konwenansami, których na Krecie spotykało się o wiele mniej.
- Na konia wsiadłam raz w życiu. Myślę, że taka wiedza zupełnie ci wystarczy - odparła jeszcze na zasłyszane pytanie, wzruszając leniwie ramionami. Niezbyt widziało jej się wspominanie tamtego dnia, zwłaszcza że pozostawały setki o wiele przyjemniejszych lub też po prostu ciekawszych tematów do poruszenia.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]07.06.16 21:09
Gierki prowadzone w relacjach międzyludzkich stanowią źródło nieopisanej satysfakcji i przyjemności, posiadają jednak jedną zasadniczą wadę; zacierając bowiem granicę pomiędzy rzeczywistością a wykreowaną ułudą, w pewnym momencie traci się pewność, co jest jawą, a co jedynie fikcją, poddając wpływom własnej podświadomości dążącej do wcielenia wydumanych planów w życie. Jak dotąd szczycił się umiejętnością pełnego kontrolowania manipulacji, jakich się dopuszczał. Jak dotąd? Czyżby tym razem było inaczej, czyżby decydował się pokonać kolejny stopień w poszukiwaniu nowych doznań i dawał się porwać ciemnym oczom panienki Valhakis? Nie - z pewnością on nie nie jest na to gotowy. Pozwala na złudne współzawodnictwo, ale wciąż odczuwa niedostatek; nie jest jednak w stanie przyznać, nie jest w stanie nawet zrozumieć, że sednem nie jest konkurencja, lecz... partnerstwo? Nie. To nie dla niego. Podświadomość wyśmiewa sama siebie, Persefona zepchnięta zostaje znów do elementu niemal rozrywkowego - choć gdzieś tam, gdzieś na dnie umysłu wciąż cichutko wybrzmiewa niemal pozytywkowy motyw z Koncertu Cesarskiego Beethovena. Pojawia się niespodziewanie i równie niespodziewanie zniknie; bo wiotka, dziewczęca postać nie zostaje w pełni określona przy żadnym ze spotkań. Ale wcale go to nie martwi, właściwie - ciekawi.
- Zdawało mi się - zauważa uprzejmie, z wyraźnym zaznaczeniem własnej racji, choć bez typowego uporu; jakby rzeczywiście przyjmował możliwość pozostawania w błędzie - iż Kora-Persefona uznawana jest jednak za opiekunkę dusz. I władczynię podziemnego świata - dodaje ostatnie zdanie niemal mimochodem, nie decydując się jednak na zubożenie wyrazistości czy jawne wykpienie. Właściwie bardziej zastanawia się, rozważa niemal, zupełnie jakby badał brzmienie wypowiadanych przy sobie głosek, a nawet - próbował dopasować, oblec w ich znaczenie postać własnej towarzyszki. Nie pyta; czy naprawdę chcesz kojarzyć się z okrucieństwem? Nie uznaje tego za wadę, choć na moment brąz oczu staje się miększy, wzrok łagodnieje, powieki mrużą się niemal niedostrzegalne. Es-dur. Przez moment jest inny i inaczej ją również postrzega; przez ułamek sekundy wyrwany zostaje w świat, który został mu niegdyś tak brutalnie odebrany wraz z jedyną miłością, jakiej zdołał zaznać. Ułamek sekundy, mijający okrutnie i pozostawiający po sobie jedynie nieutuloną tęsknotę. Oraz lorda Lestrange'a, znów z nieco niepokojącym uśmiechem i niebezpiecznym błyskiem w oku.
- Czyżbyś namawiała mnie do wykazywania się małostkowością? - pyta, a lewy kącik ust unosi się nieznacznie do góry. Kpina. Pobłażliwość. Nie okazuje jej wprost, ale nie tym razem już się nie powstrzymuje. Nie ma zamiaru wyliczać, nie ma zamiaru niczego udowadniać; bo ona nie rozumie. Jest wytworem innego świata, inaczej toczonych walk i bitew, inaczej osiąganych kompromisów. Nie wyczuwa subtelności bijących po oczach - i on nie wytyka jej tego, bo jest to zupełnie naturalne. Nie - lepsze, nie - gorsze. Inne. Nie jest arystokratką.
Nie ma pewności, czy jest to wada, czy zaleta.
- Mam zatem rozumieć, że nie darzysz jeździectwa miłością? - pyta znów, choć ona bardzo chce zakończyć temat. Nie, nie chodzi o złośliwość, bardziej ciekawość; choć i to nie odzwierciedla pełni związanych z tym tematem zjawisk. - Widzisz, nie chciałbym zabierać cię w miejsca, które zupełnie cię nie zainteresują ani skłaniać do aktywności, których nie lubisz.
I jest w tym momencie całkiem szczery. Bo może i igra, może i bawi się (z) nią, ale wciąż poszukuje odpowiedniej drogi.
Nie wie jeszcze, czego właściwie oczekuje.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]20.06.16 13:20
Na tym chyba jednak polegała cała atrakcyjność ułud i kłamstw – powtarzane wystarczająco często, dokładały wszelkich starań, aby swe istnienie przekuć w niepodważalną prawdę. Ileż razy młodziutka Persefona wmawiała sobie, że jest wyczekiwanym przez Asteriona synem i ileż razy skutkowało to chociażby podcinaniem „zbyt długich jak na lorda” włosów! Wraz z nadejściem względnej dorosłości przestała łudzić się, że kontrolowała swoje młodzieńcze fanaberie i dopiero wtedy wpadła w pułapkę iluzji z nieustającym przekonaniem wmawiającej jej, iż jest u metaforycznego steru. Tak – wtedy, mając już tych -naście lat, nie mogła przecież popaść w żadne skrajności, zatracić się w żadnej obsesji, ani tym bardziej wszcząć antyojcowskiego buntu, czyż nie tak? Była już tak dorosła, tak dojrzała, na tyle, że nawet parę lat później, jej możliwy mąż nadal nie chciał odebrać jej statusu błahej rozrywki. Nie brzmiało to ani trochę dumnie. Gdyby miała się o tym dowiedzieć, już dawno pozostawiłaby Remiego samemu sobie, w całej swej boskiej furii niszcząc niejeden domowy bibelot. Element rozrywkowy.
Ach, Remi – westchnęła lekko, nadając swemu oddechowi charakter litościwego, greckiego wiatru – Czy tylko władcy charakteryzują się okrucieństwem? – spytała, zbliżając się na powrót do Lestrange’a i niespodziewanie kładąc mu dłoń na piersi, a spojrzenia dwóch par oczu łącząc w nierozerwalnej więzi – Czy ich żony nigdy nie zdarzały się kryć w sobie więcej nienawiści, więcej żądz, więcej destrukcyjnej potęgi? – ciągnęła dalej, bezlitośnie zrywając kontakt wzrokowy i, korzystając z pomocy wyższych niż by chciała obcasów, minimalnie uniosła się na palcach, usta zbliżając do ucha arystokraty – I wreszcie, czy bogowie i boginie sami w sobie nie są okrutni? Czy ich wyższość, boskość, czy ich potęga nie jest czystym okrucieństwem wobec ludzi? Czy ja, zostawszy opiekunką twojej duszy, nie byłabym okrutna, mając władzę wychodzącą daleko poza banalne, brytyjskie konwenanse, a co za tym idzie, bez trudu je łamiącą? Ach, Remi – powtórzyła, uśmiechając się w sposób, jakiego nie powstydziłby się sam Belzebub, czyste, nieprzeniknione zło, właściwie nieposiadające swego odpowiednika w greckiej mitologii. Niejeden raz mówiła najstarszej siostrze o owijaniu przyszłego męża wokół palca i gdyby należało wskazać jeden, definitywny moment, w którym zaczęła wprowadzać ów plan w życie, byłoby to właśnie jej pierwsze „Ach, Remi”. Miała całkowitą pewność, że prędzej czy później się uda – nie wierzyła jednak, że mogła natrafić na równego sobie przeciwnika.
Małostkowości? – zadziwiająco gładko powróciła do poprzedniego tematu, odpychając się po raz kolejny od Barthelemy’ego i organizując sobie stosunkowo krótki spacer plecami do niego – Naprawdę sądzisz, że moje zafascynowanie sprzeciwem wobec Wszechświata i walką o własne przekonania to małostkowość? – obróciła się nieco, pozwalając sobie na krótki powrót spojrzeniem – Nie miałam na myśli szczeniackiej kapryśności. Chodzi mi o trudności losu. O otoczenie zwalczające każdy przejaw twojej chęci życia po swojemu – znów stanęła przodem do Lestrange’a – Tak naprawdę… – westchnęła krótko – ani ja, ani ty nie możemy powiedzieć, że naprawdę się czemukolwiek sprzeciwiliśmy. Żebraka z ulicy, który po latach katorgi zapracuje na fortunę i ożeni się z najpiękniejszą kobietą w kraju, będę podziwiała do końca swego życia. O ile kiedykolwiek takiego spotkam – zakończyła z pewnym grymasem, doskonale wiedząc, że w tych czasach nie ma na to jakichkolwiek szans. Prawdę powiedziawszy, gdy już wypowiedziała te ostatnie słowa, całym sercem zapałała do ponownej zmiany tematu i ucieszyła się w głębi duszy, że powrócono do jeździectwa.
Nie miała chyba nawet dziesięciu lat, gdy doszło do jej pierwszego kontaktu z siodłem. Teraz już nie pamiętała, czy było to w Grecji, czy może w Wielkiej Brytanii, ale i tak nie uznawała owego szczegółu za istotny, skoro starała się wyprzeć podobne wspomnienia z pamięci, zostawiając sobie tylko świadomość, aby nigdy więcej nie zbliżać się do koni. Oczywiście wymknęła się opiekunom, pragnąc przeżyć wielką przygodę. Nie wiedziała, dlaczego stajni nie pilnowano akurat wtedy, kiedy zamierzała się wkradać do środka i potrzebowała dreszczyku emocji, ale nie zamierzała narzekać. W kilka chwil znalazła wyrychtowanego ogiera, najpewniej dopiero co przybyłego z jakiejś dalekiej wycieczki – oddychał ciężko i prychał niemal co chwilę. Mała zdobywczyni oczywiście nie czekała długo, w kilka chwil zabierając się do wdrapywania na siodło, ale nie miało się to skończyć narodzinami nowej, jeździeckiej gwiazdy. Jej dalsze wspomnienia składają się tylko z przerażonych krzyków sióstr, błysków rzucanych zaklęć i dudniącego w uszach „Gdyby nie ty, dawno by nie żyła,” skierowanego do ojca. Uratował małej życie, a mała tak czy inaczej pozostawała wobec niego niewdzięczna.
To jeździectwo nie darzy miłością mnie – streściła sprytnie, robiąc nieco nieporadną minę – Ale doceniam twoje starania. Jeśli chcesz, mogę ci nieco podpowiedzieć, ot, raz lub dwa, ale nie będzie to tak proste, jak myślisz. Rzucaj propozycjami, tylko bądź przy tym subtelny i kreatywny, a obiecuję, że od razu będziesz wiedział, czy popieram te pomysły – uśmiechnęła się delikatnie, acz niezobowiązująco – Opowiedz mi o swojej rodzinie – poprosiła, czy też może zarządziła, na powrót podchodząc kilka kroków w stronę szatyna. Miała najszczerszą nadzieję, że nie zostanie uraczona nudzącymi opowiastkami z salonów czy też faktami powszechnie znanymi. Jeśli miała stać się częścią wspomnianej rodziny, warto byłoby wiedzieć o niej to, czego nie wiedzieli wszyscy Brytyjczycy.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]07.07.16 12:56
Obserwuje; w jego oczach widać już nie tylko zainteresowanie, ale i zalążek fascynacji, która dodaje miękkim rysom dziwnie drapieżnej ostrości, gdy dystans pomiędzy ciałami zmniejsza się, ciemne oczy znów spotykają, a uprzejmy ton z racji bliskości cichnie. Zabawne, że w piano słychać o wiele lepiej niż w forte, a uzyskanie odpowiedniego brzmienia wymaga zdecydowanie większej energii, choć zdawać by się mogło, że powinno być zupełnie odwrotnie. Persefona kusi i on wcale nie ma zamiaru temu zaprzeczać, więc kiedy już jej usta znajdują się tuż przy jego wrażliwym uchu, przymyka nieco oczy, oddając się całkowicie jednemu tylko zmysłowi - ze świadomością jednak, iż chętnie zaangażowałby kolejny, przekonując się empirycznie co do wyznawanej przez Greczynkę filozofii.
Femme fatale nadają się jednak na kochanki, nie żony.
Dopiero, gdy Persefona znów się oddala, a wszystkie zmysły znów zostają zaangażowane, zdaje on sobie sprawę z subtelnej nuty jej perfum, które z każdym pokonywanym calem zdają się niknąć pośród chłodnego powietrza. I ma mieszane uczucia. Z jednej strony chce bowiem przyciągnąć ją na powrót do siebie, zacisnąć palce w stalowym uchwycie na drobnych przedramionach, stłumić protest gwałtownym pocałunkiem; sprawdzić, czy rzeczywiście potrafi potwierdzić słowa czynami. Z drugiej jest zwyczajnie zażenowany.
- Każdy tyran zostaje obalony, prędzej czy później - kwituje jedynie, nie siląc się na dalsze wyjaśnienia. Nie lubi mówić dużo, nie czuje potrzeby udowadniania swoich racji, tłumaczenia, gdy ktoś prezentuje zupełnie odmienne poglądy. Zresztą nie wątpi, że tak inteligentna osoba jak Persefona bez trudu wyczuje zarówno ciche ostrzeżenie, jak i wskazówkę. Problem z Remim jest taki, że póki nie odczuwa jeszcze presji ze strony nestora, pragnie znaleźć wybrankę idealną - niestety nie wie, co konkretnie miałoby to oznaczać. Czy chodzi o przedstawioną przez Persefonę kobietę władczą i okrutną, jeden z jego ideałów kochanki, czy może o istotę umiejącą zadbać o siebie i doskonale prezentującą się u boku w towarzystwie, a może nawet ktoś tak zraniony i z wypaczoną wizją rodziny poszukuje po prostu... nie, nie ma co się oszukiwać. Wyższe sfery czarodziejów - nie tylko arystokracja, ale i żądne dołączenia do niej ambitne rodziny - rządzą się swoimi prawami, wśród których nie ma miejsca na uczucia, których nie da się wykorzystać dla zdobycia większej władzy lub fortuny.
I właśnie to jest największą przeszkodą, Persefono. Nie krew, bogactwo czy wykształcenie wśród pragnących się wybić szaraczków, nie zdrowie czy nieprzychylność rodziny. Wiedząc, że dziewczyna nie chce kontynuować tematu, nie próbuje go podtrzymać, ale jest zdania, że prawdopodobieństwo ziszczenia jej wizji jest większe niż złamanie choćby pół reguły kierującej bezlitosnym światem szlachty. Tu gotowi są zdradzić cię przyjaciele, by utrzymać pozycję, tu każda niesubordynacja jest surowo tępiona, a przejaw buntu zamiatany pod fotel - bo ktoś jeszcze zorientowałby się, że w swej nienawiści do nierozerwalnych zasad nie jest jedyny. Właśnie, nienawiść, a zarazem opętańcza miłość do niepodważalnych fundamentów funkcjonowania świata. Każdy poddaje reguły w wątpliwość, ale nikt nie chce ich obalić, bo w rzeczywistości jest już oddanym trybikiem wielkiego mechanizmu.
- Pragnąłbym zmienić ten pogląd - wypowiada, przerywając na moment swoje ponure rozmyślania. - Może kiedyś - dodaje zaraz, choć bez przesadnego pośpiechu. Przecież nie chce jej nic narzucać (przynajmniej jeszcze, ale nie ma też tego w planach), nie pragnie negować jej upodobań i zmuszać do pokochania tej formy spędzania czasu, choć sam niezwykle ją ceni. Parę godzin spędzonych w siodle raz na jakiś czas jest dobrym odprężeniem dla przygarbionych przy pracy pleców i doskonałą możliwością do oddania się refleksji, lecz i w towarzystwie bez wątpienia jeździectwo posiada wiele uroku. - Nie ukrywam, że obecna pora roku nie sprzyja moim upodobaniom - wyznaje bez ogródek, bo faktycznie w zimowe dni trudno mu znaleźć odpowiednie miejsce na spotkanie z panną Valhakis. Nie lubi miejsc tłumnych, w których każda rozmowa zdaje mu się być sztuczną, z tego też powodu woli otwarty teren - a niestety pogoda skutecznie utrudnia dłuższe spacery. Praca i natura, do tego sprowadza się przed wszystkim jego życie. Do Wenus ani do Zielonej Wróżki jej przecież nie zabierze.
- Nie pytasz zapewne o historię rodu ani spis moich krewnych - rozpoczyna niechętnie, bo i temat nie jest jego ulubionym. Nie przywykł przecież do zwierzania się ze swego życia, a nie przychodzą mu do głowy historie, które były zarazem interesujące dla niej i niekoniecznie nieprzyjemne dla niego. Ojciec despota, matka którą zabił, brat, z którym nieudolnie naprawia relacje po wielu latach utajonej nienawiści, macocha mająca zastąpić matkę, obojętne przyrodni siostry, wreszcie - Ona, spoczywająca w zimnej ziemi na cmentarzu, za każdym razem na samą myśl nieuchronnie powodująca zatopienie sztyletu w poranionym sercu. A może bardziej łyżki, w końcu tępe narzędzia są bardziej bolesne. Mógłby opowiadać o swoich kuzynach, ale przychodzi mu na myśl temat o wiele lepszy niż ten zmuszający do ukrywania prawdziwych myśli. - Rodziną są mi kompozytorzy. - Twarz rozpogadza się, łagodnieje, a na usta wstępuje subtelny, niewymuszony uśmiech. - Zabawne, że pośród rodu o tak wiekowych tradycjach muzycznych, osoby podążające tą ścieżką są w mniejszości. - Bawi go to, bawi szczerze i zupełnie się z tym nie kryje, gdy oblicze traci powłokę zblazowania i na moment znów widać na nim życie. Pośród impulsów docierających z otoczenia, dziwnie słabych i intrygujących zaledwie na moment, samo wspomnienie o muzyce rozbudza w nim mnogość emocji. To ona jest jego wierną kochanką i oblubienicą, to ona stanowi faktyczny ideał, do którego chciałby porównywać swoją kandydatkę na żonę. Kobieta o wielu twarzach, okrutna i kojąca, kapryśna i słodka, niepozwalająca na żadną zdradę i oddająca mu się w zupełności.
Potrafiłabyś jej dorównać, Persefono?
- Nie chciałbym uprzedzać faktów - puentuje wreszcie, zdradzając zarówno swoje niezdecydowanie w kwestii ewentualnego ożenku, jak i niechęć do narzucania Persefonie własnej, subiektywnej wizji swoich bliskich. Znów; słowa, słowa, słowa. Czy ona zdecydowałaby się odmalować mu tym nieudolnym środkiem piękno jej ukochanej Grecji? I on odrobił zadanie, zresztą wiele dowiedział się od Valhakisa.
- Opowieści są zawsze jedynie cieniem rzeczywistości.

[bylobrzydkobedzieladnie]
Gość
Anonymous
Gość
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]21.01.17 22:55
10 kwietnia
Dzień wydawał jej się bardzo znajomy. Krople deszczu skąpały z nieba, mieszając pierwsze wiosenne słońce z wilgocią i srogim, zimny wiatrem odchodzącej zimy. Liczne kałuże pod stopami przechodniów sprawiały, że spacery stawały się coraz mniej atrakcyjne, nawet dla mieszkańców wiecznie zachmurzonego Londynu. To nie był przypadek, że swoje kroki Darcy postawiła na tej drodze. Stała w odaszonej przestrzeni, obserwując pośpiesznie mijających ją ludzi. Sama nie poruszała się mimo chłodu przedzierającego się przez cienki, już wiosenny, materiał szaty wierzchniej. Dzierżyła w dłoni list, z datą szóstego kwietnia, napisany zaledwie kilka dni temu. Jego zapach, nie opuścił jeszcze pergaminu, chociaż w większej mierze była to po prostu woń gorszego pergaminu niż ten, który używała Darcy, ale jak mniemała, Ramsey nigdy nie przywiązywał do tego wagi. Szukała go spojrzeniem, chowając otrzymane od niego gratulacje – możliwe nawet, że w jakimś stopniu szczere – do kieszeni szaty. Niebieskie, zmącone przez cień w jakim się znajdowała, tęczówki oczu szukały znajomej sylwetki pośród dziesiątek innych. Wszystkie wyglądały tak samo. Otoczeni płaszczami mugole przeplatali się z bardziej charakterystycznymi, kroczącymi pewniej czarodziejami. Jeden z nich poruszał się wyjątkowo. Niepozorny, ledwie dostrzegalny ruch, mimo swojej zwodniczej natury ściągnął jej spojrzenie. Ciemny płaszcz przemknął jej bardzo szybko pomiędzy obcymi sylwetkami. Instynktownie wciągnęła powietrze do płuc i wyprostowała się, raz tylko zerkając w czarne, wieczorne niebo nad ich głowami, zanim ze zdecydowaniem opuściła swoja bezpieczną od opadów przystań, ruszyła za nim. Krok za krokiem, podążając jego śladem. Czy wyłapał rytmiczny odgłos obcasów, uderzających o ziemię w niewielkim dystansie od siebie? Dźwięk zaraz potem zmienił swoje natężenie, kiedy chwytając go lekkim ruchem za ramię, pochyliła się nad uchem mężczyzny, szepcząc pełne sugestii słowa, dla pewności okraszone odrobiną nieinwazyjnej magii. Druga dłoń musiałaby sięgnąć jego ust, żeby wyłapał ironię tego spotkania. On przecież jednak nie powinien krzyczeć, dlatego opuszkami palców otarła się w przelocie o skórę na policzku i kącik warg, dając tylko lekki posmak niegdysiejszego spotkania. Odwróconych ról.
Może spróbujesz się nie opierać?
Chciała zasiać w głowie tą myśl, albo jedynie podbić ideę, która może sama zdążyła się już zrodzić w jego głowie. Lekkim chwytem na jego ramieniu i hipnotyczną namową, pociągnęła go za sobą w bok, odbijając z jego drogi powrotu z Ministerstwa do domu. Pozostawała za nim, prowadząc go do pobliskiej Wieży Zegarowej. O tej porze, w takiej pogodzie, nieuczęszczanej przez turystów. Zamkniętej. Może to i lepiej, że pozostawała przygotowana, wcześniej, wymuszając na prostym mugolu zdobycie dla niej klucza. Uchyliła drzwi. Wkroczyła do środka zaraz za Ramseyem. Zatrzymała się od razu za drzwiami, dopiero wtedy zrzucając kaptur z głowy.
Och, Ramsey, Ramsey — westchnęła zaciągając się jego zapachem, zadzierając podbródek wyżej, żeby szepnąć bliżej jego uch — tak bardzo tęskniłam.
Tylko powtarzała jego słowa, jej własne pozbawione cienia kłamstwa i kpiny. Zaraz potem puściła go, opierając się łopatkami o drzwi. Jedną ręką, zatrzaskując za nimi zamek, klucz do niego gubiąc w materiale sukni w dyskretnie doszytej kieszeni. Gdyby jej towarzyszowi przyszło przez myśl ją tu zostawić. Samą.
Wzrokiem obejmowała jego plecy, a zaraz potem twarz, odnajdując przyjemność w ciemnych tęczówkach oczu, nieważne czy patrzących na nią z nieprzychylnością czy obojętnością.


Persuasion is often more effectual than force.


Darcy Rosier
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2082-darcy-rosier https://www.morsmordre.net/t2119-arcobaleno#31733 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-kent-dover-chateau-rose https://www.morsmordre.net/t3412-skrytka-bankowa-nr-594#59045 https://www.morsmordre.net/t2125-darcy-s-rosier#31823
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]23.01.17 10:59
Promienie ledwie przemykającego pomiędzy chmurami słońca połyskiwały w mąconych kroplami deszczu kałużach. Ulice mieniły się, jakby obsypano je brokatem, drażniąc oczy przez chwilę, nim stalowe chmury znów nie zakryły nieba, zatapiając miasta w szarej, nieco ponurej londyńskiej rzeczywistości. Stawiał kroki nieuważnie, nie patrząc pod nogi, lecz unikanie mokrych plam na drodze zupełnie mijało się z celem. Po jego ciemnym płaszczu i tak spływały krople wody, nogawki były wilgotne od rozpryskujących kropel. Dłonie miał schowane w kieszeniach, pod peleryną; głowę ukrytą w głębokim kapturze, który chronił go przed zmoknięciem, choć krople ciurkiem spływały po jego obrzeżach, skapując na okrytą materiałem pierś. Zmierzał do domu, tą samą drogą, co zwykle. Rzeźkie powietrze pomagało mu zebrać myśli, które tego dnia rozbiegane pałętały się po jego głowie. Departament Tajemnic otwarł przed nim swoje drzwi, a on nie mógł jednoznacznie stwierdzić, czy to, co czuł to była radość; czy czuł coś w ogóle poza satysfakcją. Miał wiele do zrobienia. Już teraz konstruował w głowie cele, snuł plany na najbliższą przyszłość, szukał przedmiotu nowych badań.  Nie zwracał uwagi na ludzi, których mijał, a i oni nie przyglądali mu się, gdy przechodził, zaabsorbowani pogodą i tym, by jak najmniej zmoknąć.
W końcu zdał sobie jednak sprawę, że jest obserwowany, a później śledzony, choć nie miał żadnych pomysłów, co do osoby. Wiatr wiał lekko w jego stronę, na południowy wschód, lecz i tak w miejscu takim jak to, przy tej pogodzie trudno byłoby mu odnaleźć właściwy zapach. Zwolnił z ciekawości, uważnie nasłuchując kroków odbijających ten sam rytm co on, a gdy w końcu z pośród tych wszystkich dźwięków wyłonił zmniejszające tempo lekkiego stukotu obcasów jego ciekawość wzrosła, choć spłynął na niego spokój. Zdjął kaptur z głowy, który utrudniał nasłuchiwanie i wyciągnął ręce z kieszeni, gotów do ewentualnej reakcji, kiedy drobna dłoń pojawiła się na jego ramieniu. Zatrzymali się w końcu, lecz nie drgnął, czekając na to, co nastąpi. Otulił go ciepły, przyjemny oddech, a świeżo powietrze zapachniało kwiatami. Skupiony patrzył przed siebie, poddając się sugestii wyszeptanej do ucha. Ciekawość zawsze zwyciężała, mimo iż wiedział już kto zdecydował się go zaskoczyć w tym miejscu. Nie protestował, bo nie było powodu, by się opierał, więc uległ słowom melodyjnego głosu i ruszył dalej, w kierunku, który sama obrała.
Nie był zaskoczony wyborem. Patrzył na jej sylwetkę, gdy otwierała drzwi, a później wszedł bez słowa do środka, zatrzymując się od razu. Uśmiechnął się pod nosem, dobrowolnie stając zakładnikiem małej — zadziwiająco podstępnej — damy, róży Rosierów. Jej głos pozostał hipnotycznie melodyjny, lecz słuchanie go zawsze sprawiało mu niewysłowioną przyjemność. Słowa zaś rozbawiły, choć nie uśmiechnął się bardziej niż w chwili przekraczania progu starego zegara. Rozejrzał się, nie odpowiedziawszy jej od razu. Uczynił kilka kroków w przód, zatrzymując się  u podnóży krętych schodów prowadzących na górę, a wspomnienie tamtego dnia spłynęło na niego momentalnie. Pamiętał, że się pokłócili. Pamiętał też ile pasji i emocji wciąż kotłowało się w jego wnętrzu, choć a wszelką cenę uczył się to ukrywać. Nie chciał się jednak nad tym rozwodzić, nie zamierzał roztrząsać nad tym, jak było wtedy, a jak sprawy miały się tego dnia. Wiele rzeczy uległo zmianie, oni również się zmienili. Nie podejrzewał jej jednak, by roztrząsała stare sprawy, więc szybko rozdmuchał błąkające się w głowie obrazy.
— Tak bardzo, że musisz zamykać drzwi na klucz, bym nie uciekł?— w jego głosie zabrzmiała nuta drwiny i rozbawienia, ale doskonale wiedział skąd brała się jej przezorność. Wychodzenie w najdogodniejszym dla niego momencie, nawet jeśli rozmowa przez drugą stronę nie została uznana za zakończoną było zupełnie w jego typie. Ona doskonale o tym wiedziała. Dobrze go znała, a dziś zamierzała przejąć kontrolę.
Doprawdy, imponujące.
— Wspaniale wyglądasz, Darcy— powiedział zupełnie szczerze, tuż po tym jak odwrócił się do niej przodem, by na nią spojrzeć. — Czym sobie zasłużyłem na to porwanie?



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Lewitująca wieża Big Bena - Page 3 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]23.01.17 14:44
Śledziła kroki, które stawiał. Zatrzymał się przed krętymi schodami, więc i jej wzrok stanął w jednym miejscu. Tęczówki nieznacznie migotały, kiedy kontrolnie lustrowała jego sylwetkę w różnych punktach. Postąpiła kilka kroków za nim, wkraczając w przestrzeń, w której pozostawił woń swoich perfum, zintensyfikowaną przez wodę, jaka ostała się na jego płaszczu, uwydatniając zapach. Obserwując jak mężczyzna zadziera głowę, taksując spojrzeniem schody, dokładnie wiedziała wokół czego mogły skupiać się jego myśli. Instynktownie podążyła w swojej obserwacji za jego kierunkiem patrzenia. Wzrokiem objęła nic niezmieniające się od jej ostatniej wizyty w tym miejscu stopnie. Automatycznie jej wzrok zaraz potem zsunął się w dół. Kiedy przemknęła nim po jego łopatkach, zawiesiła go na dole jego krzyża, pamiętając, jak przy ich starciu ucierpiał jego kręgosłup. Zatrzymała się w miejscu, kiedy skierował swoje ciało w jej kierunku. Sama stała już przy podstawie schodów, opierając jedną dłoń na barierce. Uniosła podbródek wyżej do jego oczu.
Słowa nie były istotne, a jednak przelotne myśli nasuwające jej do glowy liczne wypowiedzi, przelatywały przez pamiętliwy umysł.
Przeciągnęła dłonią wyżej po poręczy i spuściła głowę, wpatrując się teraz w skupieniu na własną dłoń. Nie odpowiedziała mu jeszcze na żadne z zadanych pytań. Musiała? Znał na nie odpowiedzi. Mimo to wyłapała na powrót głębię jego spojrzenia, zwracając się do niego całkiem szczerze jak na siebie, bez podstępów, wprost wyrażając swoje stanowisko.
Tak bardzo, że chcę Cię prosić o oddanie mi różdżki.
Na cóż było zamykać za nimi drzwi, skoro mógł je otworzyć prostym zaklęciem? Rzeczywiście. Dzisiaj chciała mieć wszystko pod kontrolą. Rozciągnęła usta w lekkim uśmiechu, łagodnym, zanim ułożyła wargi w proste, ale silne w wybrzmieniu słowa.
Dlatego proszę Cię, Ramsey.
Nie wyciągała do niego dłoni, nie wywierała na nim presji. Jej głos pozostawał spokojny, tak samo melodyjny, jaki znał i jaki wcale się nie zmieniał przez te lata. Ten, który zawsze jej towarzyszył i który okazywał się naturalną pomocą podczas sesji hipnozy. Ten, który kiedyś mógł lubić. Dopóki przez każde słowo nie zaczęła przebijać się drwina i jad, za maską pozornej uprzejmości. Dopóki w każdym ich spotkaniu z jej tonem nie mieszało się rozdrażnienie i czasami bezpodstawna, złość.
To była jego wolna wola, czy chciał przystać na tą, drobną, prośbę. Zanim jednak ostatecznie zdecydował, szarpnęła za krawędź sukni, podciągając ją nieznacznie w gorę, kiedy stanęła na pierwszym stopniu.
Chodź.
Chcę Ci coś przypomnieć. Coś naprawić.
Nie spojrzała za nim, brnęła w obraną stronę, odprowadzając jeszcze krótkim spojrzeniem pojedynczą, nasuwającą pewne wspomnienia przestrzeń. Nie chcąc się w ten sposób rozpraszać, kontynuowała rozmowę, kierując się dalej w gorę schodów.
To dlatego, że Cię widzę. Jakbym to powiedziała, uwierzyłbyś? — odwróciła się do niego przez ramię, zatrzymując się na chwilę na jednym stopniu — Nie odpisałeś na list. Pomyślałam, że mogła Ci się nie spodobać odpowiedź; że lepiej ją sprostuję poza słowami pisanymi, które można zbyt łatwo źle zrozumieć. Mamy tak naprawdę wiele do nadrobienia. Po pierwsze…
Odwróciła się do niego, patrząc z góry na jego sylwetkę.
Przykro mi. Z powodu Grahama — czy naprawdę? Czy była to zwykła uprzejmość? — I gratuluję awansu, musiała dodawać? — Jestem ciekawa… — dodała na koniec, ale tej kwestii, czego, już nie sprecyzowała, czekając aż odpowie na wcześniejsze zagadnienia.


Persuasion is often more effectual than force.


Darcy Rosier
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2082-darcy-rosier https://www.morsmordre.net/t2119-arcobaleno#31733 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-kent-dover-chateau-rose https://www.morsmordre.net/t3412-skrytka-bankowa-nr-594#59045 https://www.morsmordre.net/t2125-darcy-s-rosier#31823
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]23.01.17 17:44
Czy zmieniła się? Nie. Darcy była jedną z tych kobiet, które się nie zmieniały. Wypielęgnowane, dbające o aparycję, sposób poruszania się i mimikę twarzy tak, by pozostawała adekwatna wobec sytuacji i zasad dobrego wychowania. Nie zmieniała się przez te wszystkie lata, choć pod tą zadbaną powłoką dojrzewała, zdobywała wiedzę, doświadczenie. Wiedziała więcej niż kilka lat temu, a jednak stojąc tak na schodach, przytrzymując starej poręczy dawała złudne wrażenie, jakby umieli cofać się w czasie. Dziś była bardziej zachowawcza, a jej posunięcia o wiele bardziej wyrachowane i przemyślane. Nie przerażała go obecność takiej kobiety w swoim towarzystwie. Nie na wszystkie kobiece uroki był odporny, lecz mimo to potrafił się kontrolować, pozostając bezpiecznym. Takie kobiety dobrze radziły sobie z partnerami, doskonale wodząc ich za nos. Był spokojny o jej umiejętności i przyszłość. I tak jak napisał kilka dni wcześniej — życzył jej jak najlepiej.
Przez krótką chwilę błądził wzrokiem po jej dziewczęcej twarzy. Rumianych policzkach, delikatnych rysach, czarnych kosmykach i gęstych, ciemnych rzęsach, otaczających duże niebieskie oczy. Widok miły dla oczu, głos przyjemny dla ucha. Lecz jej słowa... zupełnie zmazały mu z twarzy powagę. Zaśmiał się szczerze i dźwięcznie.
— Wiesz, że bez różdżki będę... prawie... bezbronny?— Bardziej spytał niż stwierdził. Kontrolnie, bo nie rozumiał tej prośby. Bez różdżki byłby jak charłak, pozbawiony tych wszystkich możliwości, z których na okrągło korzystał. Jak mógłby ją po prostu oddać? Jak mógłby ją oddać komukolwiek, kiedykolwiek?
Spoważniał szybciej niż wskazywał na to początkowo dobry humor, bowiem od razu na myśl przyszła mu od dawna niewspominana narzeczona. Lady Ollivander, która podczas ich pierwszego spotkania zarządała od niego różdżki.
Uniósł wzrok z powrotem na Darcy, jak drapieżnik którego pędzono w klatkę. Świadomość, że stojąca przed nim kobieta nie stanowi dla niego żadnego zagrożenia hamowała jego instynktowne zapędy. Zawsze mogła ją jednak złamać w ferworze gniewu, wyrzucić przez okno. Dlaczego miałby podejmować tak głupie ryzyko i spełnić jej prośbę. — Nie użyję tu swojej różdżki.— Niemalże obiecał z odpowiednią powagą, patrząc jej prosto w oczy, tak jak ona, gdy składali wieczystą przysięgę. Nim jednak otwarcie przyznał, że nie może tego zrobić, ruszyła schodami w górę. Nie zamierzał kazać na siebie czekać, więc poszedł tuż za nią, odrzucając materiał płaszcza w tył. Przeczesał wilgotne od deszczu włosy, które zdążyły nieco zamoknąć podczas krótkiego spaceru od miejsca spotkania Darcy do wieży, zastanawiając się do czego tak naprawdę zmierzała.
— Oczywiście, że bym uwierzył. Brzmi jakoś znajomo. To moje słowa?— spytał w zamyśleniu, próbując odnaleźć w głowie podobną sytuację. Uniósł głowę wyżej, dostrzegając jej nagłe zatrzymanie się i zmarszczył lekko brwi.
— Dziękuję?— odparł bo chyba tak powinno się reagować na kondolencje. Wydźwięk pytania wyniknął z niepewności wobec jej zachowania. Nie wiedziała, że nie cierpiał po śmierci brata. Pustka, którą nosił będąc jeszcze członkiem rodziny Rosierów nigdy nie została zapełniona. Nauczył się z nią żyć. Żałował wcześniej, że nie udało mu się z bratem naprawić utraconych relacji, ale już dawno temu o tym zapomniał.
Stał wyprostowany, przyglądając jej się z dołu. Była żywsza, bardziej zdeterminowana do działania, niewątpliwie posiadająca w głowie plan, który chciała za wszelką cenę zrealizować. Przeszedł dwa stopnie wyżej, przystając przy niej, dzięki czemu znajdywali się na równym poziomie. Niechęć do obserwowania ją z takiej perspektywy była oczywista i wynikała z jego przemieszczenia.
— Czego jesteś ciekawa? — spytał ciszej, bo już na tej wysokości ich głosy niosły się po wieży echem. Skupił wzrok na jej oczach, które miał na wysokości swoich własnych i uniósł brew z zaintrygowaniem.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Lewitująca wieża Big Bena - Page 3 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]23.01.17 21:36
Wpatrywała się w jego tęczówki oczu, kiedy już stała w miejscu. Stwierdziła, że nie tyle wahał się nad oddaniem jej różdżki, a zastanawiał się pewnie, dlaczego miałby to robić, albo może dlaczego ona go o to poprosiła. Utrzymując dłoń na poręczy, drugą ręką nieznacznie unosząc suknię w górę zeszła na niższy stopień, ledwie jeden. Nie zmieniło to wcale dużo róznicy w ich poziomie, ponieważ Ramsey znajdował się jeszcze kilka kroków za nią. Przechyliła głowę na bok, uśmiechając się trochę tajemniczo, a trochę z rozbawieniem na jego słowa, ale z początku nic nie powiedziała. Wpatrywała się, jak jego twarz nabiera sceptycznego wyrazu. Nie zrozumiał jej intencji. Spodziewała się, że mogło się tak zdarzyć. Nie wyraziła ich jasno. Nie wydawała się ani zawiedziona jego decyzją, ani nią ucieszona. Zwróciła się do niego ani chłodno, ani ciepło.
Spodziewasz się czyjegoś ataku? — dopytała, a zaraz potem ton stał się spokojniejszy. Obniżyła go do stopniowo cichnącego szeptu, aż w końcu ostatnie słowa musiał wyczytać z samego ruchu warg. Odległość ich dzieląca nie pozwoliłaby mu usłyszeć wszystkich słów wyraźnie.
Nie martw się. Obronię Cię.
I zaśmiała się, już chwilę później tyłem, nie spuszczając go z oczu, wspinając się po stopniach w górę.
To była tylko prośba. Niespełniona… mogłaby zaboleć. Gdybyś nie miał powodów mi na nią odmawiać. A masz?
Zawiesiła ton. Co mogła mu zrobić? Co mogła zrobić z jego różdżką? Ta różdżka i tak mnie nigdy nie słuchała. Wiedział. Ile razy w dzieciństwie trzymała ją w ręku. Jeszcze kiedy nie doszukiwał się dosłownie wszędzie podstępów i ewentualnego zagrożenia, czy ryzyka, nieważne jak niewiele prawdopodobnego. Nie naciskała jednak. Porzuciła tą kwestię. W zamian słuchała jego słów.
To ładne słowa. Czy Twoje? To zależy. Chcesz mi powiedzieć, że mój widok Cię cieszy i rozświetla Ci twarz? — kącik ust drgnął w lekko kpiącym wyrazie. Manipulowała faktami i słowami, które jeszcze nawet nie zostały wypowiedziane. Przypisała mu je odgórnie, korzystając z okoliczności. Dlatego jej wypowiedź zabrzmiała dwuznacznie, kiedy dorzuciła parafrazę wcześniej wypowiedzianego przez niego zdania:
Bardzo dobrze tak wyglądasz, Ramsey.
Pauza trwała krótko, tym razem
„Nic nie szkodzi, Darcy. To nie Twoja wina” — podpowiedziała mu co powinien powiedzieć w takiej sytuacji, zgodnie z zasadami etyki. Uśmiech na chwilę znów wpełzł na jej wargi, ale zaraz je opuścił. Zastąpiła go powaga i skupienie. Obserwowała jak Mulciber zbliża się w jej kierunku i staje kilka stopni pod nią, w idealnym dystansie od niej. Jego cichy, wibrujący ton, paradoksalnie, lepiej wypełnił przestrzeń. Niebieskie tęczówki oczu przysłoniła kaskada gęstych rzęs kiedy półprzymknęła powieki, opuszczając spojrzenie w dół, po jego sylwetce.
Jestem ciekawa — wznowiła swoją wypowiedź, wyrównując głośność wypowiedzi z jego tonem, ale zawiesiła ton na dłużej, zastanawiając się nad treścią następnego zagadnienia do poruszenia — Pokażesz mi je? Lustro? Jak działa w praktyce?
To nie byla jedyna kwestia, której była ciekawa.


Persuasion is often more effectual than force.


Darcy Rosier
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2082-darcy-rosier https://www.morsmordre.net/t2119-arcobaleno#31733 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-kent-dover-chateau-rose https://www.morsmordre.net/t3412-skrytka-bankowa-nr-594#59045 https://www.morsmordre.net/t2125-darcy-s-rosier#31823
Re: Lewitująca wieża Big Bena [odnośnik]24.01.17 14:46
Dlaczego pomyślał o tym, że Darcy zachowuje się figlarnie?
To spotkanie, choć nieplanowane i zaskakujące, w jego umyślenie nie zakładało pozbywania się różdzki. Nie zamierzał jej oddać, bo nie widział ku temu najmniejszego powodu. Darcy nie wiedziała, że gdyby tylko chciał opuścić wierzę uczyniłby to również bez użycia czarów, a przynajmniej nie tych, które znała. W każdej chwili mógł rozproszyć się w powietrzu, wznieść w górę i przez lukę w wieży zegarowej wydostać się na zewnątrz. Zamknięcie drzwi na klucz rozbawiło go, lecz nawet nie próbował jej opuścić. Nie złościł się na nią, choć z pewnością nie zapomniał żadnego ich spotkania, ani chwili, w którym kpina i złośliwość zaczęły być naprawdę dotkliwe. Już dawno postanowił nie tracić czasu na zgrzyty, które wpływały na ich relacje zupełnie bezsensownie.
Przestał się odzywać, słuchając za to jej niezwykle uważnie. Skrzyżował z nią spojrzenie, kiedy się zatrzymała i uniósł brew, a zdziwienie było jedynym, co ujawniała jego spokojna twarz. Nie spodziewał się żadnego ataku, a już z pewnością nie z jej strony. Mogła co najwyżej go zepchnąć ze schodów, w końcu wystarczyło by wyciągnęła przed siebie swoje drobne dłonie. Istniał jednak cień prawdopodobieństwa, że zdąży jej w tym przeszkodzić lub odzyska zachwianą równowagę, bo włożyłaby zbyt mało siły w swój morderczy akt. Nie wierzy tak naprawdę, że mogłaby go zaatakować, choć na Pokątnej bez słowa ostrzeżenia postanowiła pozbawić go różdżki. Zabawne, że próbowała to zrobić po raz kolejny.
Jej słowa były dźwięczne, przyjemnie roznosiły się po wieży. Idąc dalej patrzył pod nogi, choć w zasięgu jego wzroku znajdował się powłóczysty materiał jej sukni. Próbował nie zastanawiać się do czego właściwie zmierza i co chce osiągnąć tym spacerem, bo raczej nie czyniła tego w ramach sprawdzania kondycji. Frasował go jednak jej sposób zachowania. Miał wątpliwości co do tego, czy dziewczyna mówi prawdę, czy nieustannie z niego żartuje. Czekał aż głos zdradzi ją fałszywą nutą, załamie się, ukaże jej prawdziwe zamiary i intencje.
W końcu stanął z nią na równi. Powodził wzrokiem za jej spojrzeniem w dół, ale nie spodziewał się, że znajdzie tam jakieś odpowiedzi. Powrócił więc nim do jej twarzy, a na jego własnej zmalowała się konsternacja.
— Darcy... naczytałaś się jakiejś literatury kryminalnej dla mugoli? Powinienem wezwać policję? Dostrzegam tu ujawniające się powoli cechy psychopaty i zaczynam podejrzewać, że coś ci zaszkodziło— mruknął cicho i niepewnie, marszcząc brwi, a nad nosem pojawiła się pionowa zmarszczka. — Coś w jedzeniu? Narzeczony? Rzucił na ciebie klątwę znowu? Mogę cię zbadać?
Wspomniała o lustrze, ale teraz nie mógł uwierzyć w jej intencje.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Lewitująca wieża Big Bena - Page 3 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber

Strona 3 z 24 Previous  1, 2, 3, 4 ... 13 ... 24  Next

Lewitująca wieża Big Bena
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach