Lewitująca wieża Big Bena
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Lewitująca wieża Big Bena
Burza, jaka w Noc Duchów 1956 r. nawiedziła Anglię, przełamała Big Bena na pół. Wejście do środka zostało zagrodzone, jednak niektórzy wciąż przemykali się do środka. Do czasu - podczas wojny w Londynie wiosną 1957 r. wieża została doszczętnie zniszczona ogniem. Opowieści mówią, że gdy ogień ją strawił i przewalił, bohaterska czarownica zatrzymała zegar przed upadkiem i zawiesiła go w powietrzu potężnym zaklęciem. Jego szczątki niebezpiecznie wiszą w ten sposób do dnia dzisiejszego.
Wnętrze zegara jest to rozległe pomieszczenie w kształcie kwadratu, które pełniło niegdyś funkcję strychu, dziś zaś służy głównie za atrakcję turystyczną oraz jeden z najlepszych punktów widokowych w całym mieście. Na wieżę prowadzą spiralne zrujnowane schody liczące niegdyś dokładnie trzysta trzydzieści cztery stopnie, dziś rozsypane, w wielu miejscach przerwane, w połowie oderwane. O ile ktoś wykaże się determinacją i odwagą, a także nie lada zwinnością, by wspiąć się na szczyt, dostrzeże zapierający dech w piersiach widok na nieskrytą już za popękaną szybą ogromną londyńską panoramę: dziesiątki rozmaitych budynków poprzecinanych sznurem dróg, mostów oraz sunącą spokojnie swym torem Tamizę. Miejsce to mimo szalejącej w Anglii wojny nie utraciło na swej popularności, każdego dnia będąc tłumnie odwiedzanym przez mrowie ciekawskich i zakochanych, a także przez liczne wycieczki szkolne. Na samym środku umiejscowiono dwa długie rzędy drewnianych, niewygodnych ławek, jak zwykle obleganych przez zmęczonych wspinaczką turystów, a także przyozdobionych wyżłobionymi scyzorykami lub magią napisami pamiątkowymi.
Zaś na każdej z czterech tarczy zegarów umiejscowiono łacińską sentencję: Domine salvam fac reginam nostram Victoriam primam, którą tłumaczyć można jako Panie, zachowaj naszą królową Victorię I.
Wnętrze zegara jest to rozległe pomieszczenie w kształcie kwadratu, które pełniło niegdyś funkcję strychu, dziś zaś służy głównie za atrakcję turystyczną oraz jeden z najlepszych punktów widokowych w całym mieście. Na wieżę prowadzą spiralne zrujnowane schody liczące niegdyś dokładnie trzysta trzydzieści cztery stopnie, dziś rozsypane, w wielu miejscach przerwane, w połowie oderwane. O ile ktoś wykaże się determinacją i odwagą, a także nie lada zwinnością, by wspiąć się na szczyt, dostrzeże zapierający dech w piersiach widok na nieskrytą już za popękaną szybą ogromną londyńską panoramę: dziesiątki rozmaitych budynków poprzecinanych sznurem dróg, mostów oraz sunącą spokojnie swym torem Tamizę. Miejsce to mimo szalejącej w Anglii wojny nie utraciło na swej popularności, każdego dnia będąc tłumnie odwiedzanym przez mrowie ciekawskich i zakochanych, a także przez liczne wycieczki szkolne. Na samym środku umiejscowiono dwa długie rzędy drewnianych, niewygodnych ławek, jak zwykle obleganych przez zmęczonych wspinaczką turystów, a także przyozdobionych wyżłobionymi scyzorykami lub magią napisami pamiątkowymi.
Zaś na każdej z czterech tarczy zegarów umiejscowiono łacińską sentencję: Domine salvam fac reginam nostram Victoriam primam, którą tłumaczyć można jako Panie, zachowaj naszą królową Victorię I.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Milczał, stwarzając jej okazję do rozwinięcia szerzej kwestii, które poruszała. Nie mogła nie zauważyć, jak bacznie się jej przyglądał. Doszukiwał się podstępu, chociaż nie dawała mu żadnych powodów aby mógł sądzić, że jej obecność w jakikolwiek sposób mu zagraża. Może nie o zagrożenie chodziło. Przechyliła głowę na bok, sprawiając wrażenie, jakby nie widziała, w jaką konsternację wprawia go jej inny niż zwykle nastrój i zupełnie nowe podejście do rozmowy. Nie zrażała się jednak, odnajdując jakiś sposób w zwykłej rozmowie. Dla odmiany zdrowej, nawet jeśli jednostronnej. Nie starała się trajkotać jak katarynka. Słowa wypowiadała nieśpiesznie i wyraźnie, znanym mu tonem. Jeśli jednak jej nie chciał powstrzymywać, nie przestawała rozmawiać. Zamilkła dopiero, kiedy urwała wszystkie kwestie. Jej wzrok błądził wtedy po jego twarzy i wydawała się zupełnie nie zauważyć, że właśnie udzielił jej odpowiedzi. W finiszu zadanych przez niego pytań, podnosiła wzrok w górę, bo ten zdążył uciec już dawno poza jego rysy. Na chwilę nawet zawiesiła go na oknie za plecami mężczyzny.
Uśmiechnęła się trochę perfidnie, a trochę zaczepnie kącikiem ust z początku jego wypowiedzi, chociaż zaraz, przez twarz przemknął intuicyjnie wyraz całkowitego zniesmaczenia na słowo o szlamach, które Ramsey, bardzo kulturalnie, w obecności damy, zwał inaczej.
— Literatura dla… — zawiesiła ton w niezrozumieniu, ale zaraz pokręciła nieznacznie głową, wracając sobie trzeźwość. Wstrząsnęła włosami, których część opadła jej na twarz. Odgarniała je smukłymi palcami w tył, kiedy zakończyła — Nie bądź głupi. Na to nie muszę chyba odpowiadać?
Zauważyła wstępującą na jego czoło bruzdę na twarzy, więc spoważniała, pozornie, bo wcale nie zmieniła tonu i intencji wypowiedzi.
— Zauważyłeś, ze mój narzeczony ostatnio jakby lekko przybrał na wadze? Mniemam, że nie zmieściłby się w moim jedzeniu — mruknęła z przekąsem, nie gubiąc jednak wątku. Zeszła jeden stopień niżej, stając tym samym tuż obok niego, opierając się biodrem o poręcz, żeby się tam zmieścić. Tym samym teraz znów musiała patrzeć na niego z dołu.
— Jak dokładnie chcesz mnie zbadać, Ramsey? Obiecałeś nie używać różdżki — zauważyła ledwie wybijając się tak cichym szeptem ponad dochodzące ich z góry dźwięki tykania zegara.
Uśmiechnęła się trochę perfidnie, a trochę zaczepnie kącikiem ust z początku jego wypowiedzi, chociaż zaraz, przez twarz przemknął intuicyjnie wyraz całkowitego zniesmaczenia na słowo o szlamach, które Ramsey, bardzo kulturalnie, w obecności damy, zwał inaczej.
— Literatura dla… — zawiesiła ton w niezrozumieniu, ale zaraz pokręciła nieznacznie głową, wracając sobie trzeźwość. Wstrząsnęła włosami, których część opadła jej na twarz. Odgarniała je smukłymi palcami w tył, kiedy zakończyła — Nie bądź głupi. Na to nie muszę chyba odpowiadać?
Zauważyła wstępującą na jego czoło bruzdę na twarzy, więc spoważniała, pozornie, bo wcale nie zmieniła tonu i intencji wypowiedzi.
— Zauważyłeś, ze mój narzeczony ostatnio jakby lekko przybrał na wadze? Mniemam, że nie zmieściłby się w moim jedzeniu — mruknęła z przekąsem, nie gubiąc jednak wątku. Zeszła jeden stopień niżej, stając tym samym tuż obok niego, opierając się biodrem o poręcz, żeby się tam zmieścić. Tym samym teraz znów musiała patrzeć na niego z dołu.
— Jak dokładnie chcesz mnie zbadać, Ramsey? Obiecałeś nie używać różdżki — zauważyła ledwie wybijając się tak cichym szeptem ponad dochodzące ich z góry dźwięki tykania zegara.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mógł uwierzyć, że to wszystko co miał przed sobą, podane jak na dłoni jest zasługą dobrego nastroju. Jej perfidny uśmiech odwzajemnił w ten sam sposób, czując swobodę w złośliwościach, które zupełnie jak dawniej, nie budziły w nich gniewu i żalu. Patrzyła na niego tak, jakby próbowała go przekonać, że bez trudu mógłby zapomnieć o tych wszystkich ostatnich spotkaniach, których nie można było zaliczyć do najbardziej udanych. Był pamiętliwy, choć w magazynowanych wspomnieniach nie czaił się sentymentalizm. Z biegiem czasu starał się okiełznać swoje ludzkie, a nawet męskie słabości jak najlepiej tylko potrafił. Uczył się wyjaśniania samemu sobie, że rozgoryczenie, żal i smutek nie pomogą mu w rozwiązaniu sprawy, nie zadziałają korzystnie na jego umysł i zmuszą go do bezmyślnych działań. Pamiętał, jak ostatnie spotkania z Darcy paliły go wewnętrznie, wzbudzały w nim to, co uśpione i dawno poukładane. Szybko zrozumiał, że powodowały to wiszące w próżni, nigdy niewypowiedziane słowa, zachowania, których nie próbował nawet przeanalizować. Ale rozłożył swoje błędy na czynniki pierwsze i pogrzebał pewne sprawy głęboko w zimnej, wilgotnej ziemi. Był już dużym chłopcem, powinien więc nie tylko myśleć, ale i zachowywać się jak mężczyzna.
— Tylko cię sprawdzam — odpowiedział konspiracyjnym szeptem, mrużąc oczy. Zawsze każdy jej gest był dumny i wdzięczny. Nawet odgarnianie włosów pachnących różanymi olejkami. Nie skupiał się jednak na tym, a na jej twarzy i tym, że zeszła kolejny stopień w jego stronę i nie został jej już żaden następny.
— Niespecjalnie. To, że jestem kawalerem niekoniecznie świadczy o tym, że interesuje mnie Twój narzeczony pod jakimkolwiek względem — wyjaśnił w podobnym tonie na wszelki wypadek, aby nawet przez moment nie przemknęła przez jej umysł jakaś inna niepokojąca myśl.
Zamilkł na chwilę, gdy była tak blisko. Prawdziwa, namacalna, bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Nie musiała robić zbyt wiele, by skupić na sobie jego uwagę — zawsze udawało jej się to z łatwością. A teraz nie odrywał od niej wzroku, uświadamiając sobie, że już niedługo będzie mężatką. Kiedy tak wyrosłaś, chciało by się powiedzieć, by przerwać głuchą ciszę pomiędzy nimi, ale zamiast tego uśmiechnął się, przerywając ich kontakt wzrokowy.
— Bardzo, bardzo dokładnie — mruknął. — Ale oględziny miałyby charakter czysto naukowy. Nie wypada ci ze mną flirtować, Darcy— dodał, spoglądając na nią jeszcze na moment. — Zamierzasz wejść na samą górę?
— Tylko cię sprawdzam — odpowiedział konspiracyjnym szeptem, mrużąc oczy. Zawsze każdy jej gest był dumny i wdzięczny. Nawet odgarnianie włosów pachnących różanymi olejkami. Nie skupiał się jednak na tym, a na jej twarzy i tym, że zeszła kolejny stopień w jego stronę i nie został jej już żaden następny.
— Niespecjalnie. To, że jestem kawalerem niekoniecznie świadczy o tym, że interesuje mnie Twój narzeczony pod jakimkolwiek względem — wyjaśnił w podobnym tonie na wszelki wypadek, aby nawet przez moment nie przemknęła przez jej umysł jakaś inna niepokojąca myśl.
Zamilkł na chwilę, gdy była tak blisko. Prawdziwa, namacalna, bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Nie musiała robić zbyt wiele, by skupić na sobie jego uwagę — zawsze udawało jej się to z łatwością. A teraz nie odrywał od niej wzroku, uświadamiając sobie, że już niedługo będzie mężatką. Kiedy tak wyrosłaś, chciało by się powiedzieć, by przerwać głuchą ciszę pomiędzy nimi, ale zamiast tego uśmiechnął się, przerywając ich kontakt wzrokowy.
— Bardzo, bardzo dokładnie — mruknął. — Ale oględziny miałyby charakter czysto naukowy. Nie wypada ci ze mną flirtować, Darcy— dodał, spoglądając na nią jeszcze na moment. — Zamierzasz wejść na samą górę?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Jej kącik ust ledwie drgnął. Chciała się uśmiechnąć, ale zamiast tego przechyliła twarz na bok, na chwilę przerzucając wzrok na schody nad nimi. Palcami wodziła po gładkim drewnie poręczy, w krótkim zastanowieniu nad pewną myślą, która zrodziła się wyłącznie za sprawą jego niepotrzebnego sprostowania tematu jej narzeczonego.
— Nigdy nie widziałam Cię z kobietą ani narzeczoną. Słyszałam o nich, ale żadnej nie widziałam u Twojego boku.
Co nie do końca było prawdą. W pierwszym momencie jednak całkiem o pewnych okolicznościach zapomniała:
— Nie. Błąd. Pamiętam jedną, Cassiopeię. Co się z nią stało, Ramsey? — zgadywała, że on lepiej powinien wiedzieć. Ten traf był całkiem pewien. Ją z lady Rowle niewiele wiązało wspólnego.
Wróciła spojrzeniem do mężczyzny, czując intensywność ciemnych tęczówek oczu patrzących w pewien charakterystyczny dla niego sposób. Ściągnęła łopatki obu ramion za sobą, zsuwając dłonie na poręczy razem, odchylając się - ledwie co - od tego samego rodzaju woni i postawy, co samo spojrzenie mężczyzny. Magnetyczne, ale ułudne zarazem. Rozumiała, jak łatwo kobiety mogłyby mu ulec. Nie odzywała się przez chwilę. Pozwalając i sobie i jemu oswoić się z nową sytuacją, w której stali bliżej siebie. Czuła bijące od niego ciepło i mogłaby usłyszeć dudnienie serca, gdyby takowe miał. Ale gruby płaszcz skrywał je bardzo pieczołowicie. Zamiast tego słyszała własne, głośne, pod naporem tego wzroku. Na krótko, bo zaraz przerwał go.
— Nie wypada — potwierdziła obciążając ciężarem swojego ciala jedną nogę. Nie chciała pozwolić mu wybierać kiedy mógł, a kiedy nie musiał na nią patrzeć. Puściła się poręczy, pochylając się w jego kierunku — Ale ty nie zawsze robisz to, co wypada. Przepraszam… — mało było skruchy i pokory w jej przeprosinach, a więcej uszczypliwości — To znaczy, że chcesz, czy nie chcesz, żebym z Tobą flirtowała, Ramsey? Łatwo można się zgubić.
Wpatrywała się akurat znów w gorę, kiedy on zwrócił twarz na chwilę w jej kierunku. Ciepłe powietrze owiało jej szyję, a zaraz potem zimny dreszcz przeszedł cialo. W wieży zegarowej panował chłód. Drgnęła, już chwilę później wchodząc na powrót stopień wyżej i następny.
— To było wysoko? Nie pamiętam.
Ramsey? — zwróciła twarz w jego kierunku, oczekując odpowiedzi, chociaż nie zadała pytania.
— Nigdy nie widziałam Cię z kobietą ani narzeczoną. Słyszałam o nich, ale żadnej nie widziałam u Twojego boku.
Co nie do końca było prawdą. W pierwszym momencie jednak całkiem o pewnych okolicznościach zapomniała:
— Nie. Błąd. Pamiętam jedną, Cassiopeię. Co się z nią stało, Ramsey? — zgadywała, że on lepiej powinien wiedzieć. Ten traf był całkiem pewien. Ją z lady Rowle niewiele wiązało wspólnego.
Wróciła spojrzeniem do mężczyzny, czując intensywność ciemnych tęczówek oczu patrzących w pewien charakterystyczny dla niego sposób. Ściągnęła łopatki obu ramion za sobą, zsuwając dłonie na poręczy razem, odchylając się - ledwie co - od tego samego rodzaju woni i postawy, co samo spojrzenie mężczyzny. Magnetyczne, ale ułudne zarazem. Rozumiała, jak łatwo kobiety mogłyby mu ulec. Nie odzywała się przez chwilę. Pozwalając i sobie i jemu oswoić się z nową sytuacją, w której stali bliżej siebie. Czuła bijące od niego ciepło i mogłaby usłyszeć dudnienie serca, gdyby takowe miał. Ale gruby płaszcz skrywał je bardzo pieczołowicie. Zamiast tego słyszała własne, głośne, pod naporem tego wzroku. Na krótko, bo zaraz przerwał go.
— Nie wypada — potwierdziła obciążając ciężarem swojego ciala jedną nogę. Nie chciała pozwolić mu wybierać kiedy mógł, a kiedy nie musiał na nią patrzeć. Puściła się poręczy, pochylając się w jego kierunku — Ale ty nie zawsze robisz to, co wypada. Przepraszam… — mało było skruchy i pokory w jej przeprosinach, a więcej uszczypliwości — To znaczy, że chcesz, czy nie chcesz, żebym z Tobą flirtowała, Ramsey? Łatwo można się zgubić.
Wpatrywała się akurat znów w gorę, kiedy on zwrócił twarz na chwilę w jej kierunku. Ciepłe powietrze owiało jej szyję, a zaraz potem zimny dreszcz przeszedł cialo. W wieży zegarowej panował chłód. Drgnęła, już chwilę później wchodząc na powrót stopień wyżej i następny.
— To było wysoko? Nie pamiętam.
Ramsey? — zwróciła twarz w jego kierunku, oczekując odpowiedzi, chociaż nie zadała pytania.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— O co ci chodzi?— spytał od razu, niemalże wchodząc w jej słowo. Uniósł brwi wyczekująco, powstrzymując się przed rytmicznym stukaniem palcami o poręcz, kilkanaście cali od jej dłoni. Nie spodziewał się, że podchwyci jego żartobliwą odpowiedź i sama zrobi z niej właściwy użytek. — Insynuujesz coś? — Brzmiał poważnie, choć dobrze wiedział, że nie mogła myśleć w ten sposób. Jemu to się wydawało całkiem oczywiste — nie miał stałej partnerki na dłużej. Wszystkie jego relacje z kobietami były krótkotrwałe, więc określanie mianem związku cokolwiek, w czym uczestniczył było sporym nadużyciem. Związki wymagały zaangażowania, uczuciowości, a on nie miał na to czasu. Tak sądził, bo w gruncie rzeczy unikał tego jak ognia z wielu innych powodów. Jaki był więc sens? Nie wiedział również, co się działo z Cassiopeią. Po raz ostatni widział ją w styczniu, w Dziurawym Kotle, a później żadne nie pokwapiło się, aby skreślić kilka słów i posłać sowę.
Chciał spytać, czy Tristan wie, gdzie i z kim przebywa, lecz szybko uświadomił sobie, że w przeciwieństwie do niego miał własną rodzinę, a Darcy lada chwila miała poślubić młodego lorda i to on miał prawo wyrażać niezadowolenie wobec takich spotkań. Zatrzymał się w jakimś miejscu w przeszłości, nie wiedzieć czemu. Wciąż zapominał o tym, jak czas szybko leci, jak ucieka bezpowrotnie, postarza go. Była już dorosłą kobietą, która brała odpowiedzialność za swoje czyny, a on winien przestać przywodzić na myśl jej starszego brata.
— Rzadko robię to, co wypada. Ale ja to ja, a nie ty — poprawił ją, unosząc na nią wzrok. Patrzył w jej duże, błękitne oczy przez dłuższą chwilę, nie czując żadnego skrępowania ciszą, która pomiędzy nimi trwała. Nie miała powodu, aby go przepraszać, skoro nie zrobiła nic złego. Przemilczał jednak większość kwestii, które pomimo jej dobrego humoru wolał zostawić bez odpowiedzi.
— Jak wiosna w Dover?— spytał w końcu, mijając ją na schodach, by wejść wyżej. Wciąż nie ustalili do czego tak naprawdę zmierzają i po co wspinają się na górę. — I co było wysoko, tak właściwie?
Chciał spytać, czy Tristan wie, gdzie i z kim przebywa, lecz szybko uświadomił sobie, że w przeciwieństwie do niego miał własną rodzinę, a Darcy lada chwila miała poślubić młodego lorda i to on miał prawo wyrażać niezadowolenie wobec takich spotkań. Zatrzymał się w jakimś miejscu w przeszłości, nie wiedzieć czemu. Wciąż zapominał o tym, jak czas szybko leci, jak ucieka bezpowrotnie, postarza go. Była już dorosłą kobietą, która brała odpowiedzialność za swoje czyny, a on winien przestać przywodzić na myśl jej starszego brata.
— Rzadko robię to, co wypada. Ale ja to ja, a nie ty — poprawił ją, unosząc na nią wzrok. Patrzył w jej duże, błękitne oczy przez dłuższą chwilę, nie czując żadnego skrępowania ciszą, która pomiędzy nimi trwała. Nie miała powodu, aby go przepraszać, skoro nie zrobiła nic złego. Przemilczał jednak większość kwestii, które pomimo jej dobrego humoru wolał zostawić bez odpowiedzi.
— Jak wiosna w Dover?— spytał w końcu, mijając ją na schodach, by wejść wyżej. Wciąż nie ustalili do czego tak naprawdę zmierzają i po co wspinają się na górę. — I co było wysoko, tak właściwie?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Traciła go. Traciła jego zainteresowanie, skupienie i cierpliwość. Był ciężkim rozmówcą. Łatwo było na chwilę przyćmić jego czujność, jeśli wiedziało się jak, ale jeszcze prościej było stracić przewagę. Albo uwierzyć, że w ogóle się ją miało na początku, choć możliwe, że było to tylko głupie łudzenie się, że można było wywołać w nim jakiekolwiek kontrolowane reakcje. Ramsey był zbyt wierny sobie i swoim ideom, swoim wewnętrznym zasadom, chociaż ogólna była taka, żeby nie przestrzegać żadnych, tylko podążać za swoimi celami. Teraz obserwowała jak jej postawa powoli zaczęła go raczej męczyć. Nie użyłaby słowa przytłaczać, bo jego byłoby ciężko czymś obciążyć. O ile wcześniej mógł się zastanawiać, o co mogło jej chodzić, o tyle teraz wszystko uległo zmianie. Nie widziała już konsternacji, więc i nie było żadnej emocji w sposobie, w jaki odwracał się do niej plecami. Użył najgorszej broni, obojętności. Nienawidziła jej. Przeszedł obok niej, pozwalając jej odprowadzić się spojrzeniem. Nie ruszyła się z miejsca. Jej dobry nastrój łatwo było popsuć. On był na dobrej drodze.
Przystanęła przy jednym z okien, kiedy on ruszył w górę schodów. Wyraźnie zwolniła tempo dotarcia do szczytu wieży, kiedy oparła się dłonią o zimny kamień obok podłużnego, niewielkiego okienka w murze.
Była stracona, od momentu kiedy przestał zwracać na nią uwagę. Owszem, patrzył, ale nie dostrzegła, żeby naprawdę ją widział. Przechyliła głowę na bok, obserwując oddalające się na schodach plecy. Tym razem to ona zignorowała większość jego wypowiedzi.
— Stój — nagły chłód wypowiedzi kontrastował z wcześniejszym rozbawieniem. To wbrew pozorom wcale nie był rozkaz. Prośba raczej, chociaż żadna wypowiedziana z jej ust na taką nie brzmiała — wysoko, znajdowało się coś co tutaj zgubiliśmy. Pięć lat temu.
Poczekała aż przystanie. Zrozumie. To nie jednak zrozumienie nastąpiło, a odizolowanie. Dostrzegła niezbitą maskę, której nie roztrzaskałoby nawet zrzucenie go ze szczytu wieży, jakby założyć, że w ogóle dałby jej ku temu sposobność.
— Przepadło — zakończyła — daremnie byłoby tam tego szukać.
Pozostała obok okna, spoglądając przez niewielką lukę w kamieniu na panoramę miasta, na pewno piękniejszą z najwyższego punktu na wieży.
— Możesz chcieć to zobaczyć
Zachęciła go, żeby do niej podszedł. Podzielił z nią ten widok.
Przystanęła przy jednym z okien, kiedy on ruszył w górę schodów. Wyraźnie zwolniła tempo dotarcia do szczytu wieży, kiedy oparła się dłonią o zimny kamień obok podłużnego, niewielkiego okienka w murze.
Była stracona, od momentu kiedy przestał zwracać na nią uwagę. Owszem, patrzył, ale nie dostrzegła, żeby naprawdę ją widział. Przechyliła głowę na bok, obserwując oddalające się na schodach plecy. Tym razem to ona zignorowała większość jego wypowiedzi.
— Stój — nagły chłód wypowiedzi kontrastował z wcześniejszym rozbawieniem. To wbrew pozorom wcale nie był rozkaz. Prośba raczej, chociaż żadna wypowiedziana z jej ust na taką nie brzmiała — wysoko, znajdowało się coś co tutaj zgubiliśmy. Pięć lat temu.
Poczekała aż przystanie. Zrozumie. To nie jednak zrozumienie nastąpiło, a odizolowanie. Dostrzegła niezbitą maskę, której nie roztrzaskałoby nawet zrzucenie go ze szczytu wieży, jakby założyć, że w ogóle dałby jej ku temu sposobność.
— Przepadło — zakończyła — daremnie byłoby tam tego szukać.
Pozostała obok okna, spoglądając przez niewielką lukę w kamieniu na panoramę miasta, na pewno piękniejszą z najwyższego punktu na wieży.
— Możesz chcieć to zobaczyć
Zachęciła go, żeby do niej podszedł. Podzielił z nią ten widok.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zareagował z opóźnieniem wyłącznie dlatego, że nie przywykł do reagowania na rozkazy. Stawianą na kolejnym stopniu stopę zatrzymał w powietrzu, by po chwili wrócić ją na jeden niżej i odwrócić się w jej kierunku. Obejrzawszy się na nią przez ramię, ujrzał ją wyglądającą przez okno. Jej delikatną, dziewczęcą buzię oświetlało światło z zewnątrz, a błękit jej oczu z chmurnego stał się krystalicznie niebieski. Nie męczyła go swoją obecnością ani tym niezapowiedzianym spotkaniem. Gdyby tak było zakończyłby je wcześniej, jeszcze nim rozpoczęli wędrówkę w górę. Nie wiedział, nie rozumiał do czego zmierza. Wspomnienia z tego miejsca były wyraźne, lecz od samego początku nie chciał do nich wracać, nie widząc najmniejszego sensu w rozpamiętywaniu przeszłości.
Westchnął cicho, nie mogąc dłużej odpierać jej prób. Zdecydował się do niej dołączyć, podejść bliżej i podążyć za jej nostalgicznym spojrzeniem na Londyn.
— Darcy... — zaczął cicho, opierając się barkiem o chłodną, wilgotną ścianę. Przeniósł na nią wzrok i aby ściągnąć na siebie jej, ujął ja pod brodę i obrócił delikatnie twarz. — Żeby coś stracić wpierw trzeba coś mieć. My nie mieliśmy nic— powiedział to cicho, prawie szeptem, choć w wieży byli zupełnie sami. Obie ręce wsunął do kieszeni, i zgniótł papierki po cytrynowych cukierkach.
Jej widok interesował go bardziej niż to, co dostrzegała za oknem. Mógł wyciągnąć paczkę papierosów, zapalić, bo pewnie wtedy też palił, jakby przekornie i na złość, bo zawsze jej to przeszkadzało. Lecz była za mała, by zrozumieć to, co działo się w jego życiu, gdy poznał prawdę. Była za mała, by móc rościć do niego pretensje, że zmienił nazwisko, a jego relacje z Rosierami poluźniły samoistnie. Patrzył jak rośnie, jak z dziecka staje się panienką, przegapiając zupełnie moment, w którym dorosła. Kiedy się spotkali w wieży, a złość znalazła ujście zagalopowali się w swoich przemyśleniach. Nie rozumieli się. Niewiadomo skąd między nich wkradł się żal, który złośliwość zmieniał w szpilki, które zranić. Lecz on nie czuł się zraniony. Zawód jakiego doświadczył z jej strony dokładnie przeanalizował. Nie miał powodu, by się na nią wściekać, bo przecież przyszedł do niej dobrowolnie, chcąc by pomogła mu odszukać wspomnienia. Czuł zawód, bo nie chciał, by w jego umyśle ujrzała rzeczy, które chciał zataić, a nie był w stanie przewidzieć jak daleko dotrze. Zasiała w nim ziarno niepewności, że nie jest w stanie panować nad hipnozą, a później uczyniła to, chociaż zrezygnował. Zawód wziął się z utraty kontroli. Wymierzył w nią bezpodstawną złość, bo sprawiała, że robił się sentymentalny. Czuł w jej obecności, że ma jakąś lukę, przez którą ona się może przedrzeć, tylko jeśli tego zechce. Potrzebował czasu, by się z tym uporać, by to zrozumieć i zepchnąć we własną pustkę, gdzie trzymał wszystkie niechciane uczucia.
Był wolny. Czuł się wolny, nawet gdy patrzyła na niego w ten sposób.
— Darcy?
Westchnął cicho, nie mogąc dłużej odpierać jej prób. Zdecydował się do niej dołączyć, podejść bliżej i podążyć za jej nostalgicznym spojrzeniem na Londyn.
— Darcy... — zaczął cicho, opierając się barkiem o chłodną, wilgotną ścianę. Przeniósł na nią wzrok i aby ściągnąć na siebie jej, ujął ja pod brodę i obrócił delikatnie twarz. — Żeby coś stracić wpierw trzeba coś mieć. My nie mieliśmy nic— powiedział to cicho, prawie szeptem, choć w wieży byli zupełnie sami. Obie ręce wsunął do kieszeni, i zgniótł papierki po cytrynowych cukierkach.
Jej widok interesował go bardziej niż to, co dostrzegała za oknem. Mógł wyciągnąć paczkę papierosów, zapalić, bo pewnie wtedy też palił, jakby przekornie i na złość, bo zawsze jej to przeszkadzało. Lecz była za mała, by zrozumieć to, co działo się w jego życiu, gdy poznał prawdę. Była za mała, by móc rościć do niego pretensje, że zmienił nazwisko, a jego relacje z Rosierami poluźniły samoistnie. Patrzył jak rośnie, jak z dziecka staje się panienką, przegapiając zupełnie moment, w którym dorosła. Kiedy się spotkali w wieży, a złość znalazła ujście zagalopowali się w swoich przemyśleniach. Nie rozumieli się. Niewiadomo skąd między nich wkradł się żal, który złośliwość zmieniał w szpilki, które zranić. Lecz on nie czuł się zraniony. Zawód jakiego doświadczył z jej strony dokładnie przeanalizował. Nie miał powodu, by się na nią wściekać, bo przecież przyszedł do niej dobrowolnie, chcąc by pomogła mu odszukać wspomnienia. Czuł zawód, bo nie chciał, by w jego umyśle ujrzała rzeczy, które chciał zataić, a nie był w stanie przewidzieć jak daleko dotrze. Zasiała w nim ziarno niepewności, że nie jest w stanie panować nad hipnozą, a później uczyniła to, chociaż zrezygnował. Zawód wziął się z utraty kontroli. Wymierzył w nią bezpodstawną złość, bo sprawiała, że robił się sentymentalny. Czuł w jej obecności, że ma jakąś lukę, przez którą ona się może przedrzeć, tylko jeśli tego zechce. Potrzebował czasu, by się z tym uporać, by to zrozumieć i zepchnąć we własną pustkę, gdzie trzymał wszystkie niechciane uczucia.
Był wolny. Czuł się wolny, nawet gdy patrzyła na niego w ten sposób.
— Darcy?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Źle zrozumiał jej intencje. Ona nie próbowała wracać do przeszłości. Starała się, poprzez echo tamtejszych dni, napisać dla nich jakąś przyszłość. Przypomnieć mu, że mogli taką mieć. Wspólną to byłoby nad wyraz powiedziane. Nie mogli posiadać niczego wspólnego, ale nikt nie zabroniłby im aby w dalszych perspektywach, mogli uwzględnić swoje towarzystwo, w możliwie mniej wiążący sposób. Realnie brakowało jej jego złośliwości i starań wytrącenia ją z równowagi. Krótkich… momentów, w których czasem było coś więcej niż tylko nadmierny wysiłek we wzajemnym uprzykrzeniu sobie życia.
— Mylisz się — stwierdziła, a jej wzrok, nie całkiem dobrowolnie spoczął na jego oczach. Wydawały się jaśniejsze, kiedy stanął obok. Zwykle widziała je w cieniu – to było całkiem zabawne, że częściej widzieli się właśnie w takich okolicznościach, na uboczu, spowici mrokiem. Jakby mieli coś do ukrycia, a przecież mimo łamania granic, żadne z nich nigdy całkiem ich nie przekroczyło. Teraz, spoglądając w jaśniejszy odcień jego tęczówek, odnajdowała w nich obcą łagodność, z jaką nie czuła się komfortowo, nawet jeśli to była tylko niezamierzona gra światła. Powolnym, pozbawionym pośpiechu ruchem, uwolniła swoją twarz z pod lekkiego dotyku jego palców. Nie było to ciężkie, skoro zaraz potem schował ręce do kieszeni spodni, a jej wzrok umknął w bok na chłodny mur, aby mogła pozostać bezstronna w swojej wypowiedzi.
— Mieliśmy zawsze mniej niż sięgały ambicje. To było ulotne i niepewne, ale było. Dopiero teraz zaczynamy nie mieć nic.
Sunąc spojrzeniem wzdłuż kamieni, z powrotem natrafiła na wyrwę w murze, sięgając wzrokiem pochmurnego Londynu. Chłód przedostawał się przez niewielkie okienko i bił od murów wieży. Jak można się było spodziewać po tym mieście. Największe jednak oziębienie czuła pod naporem jego spojrzenia. Paradoksalnie, bo wcale nie było aż tak zimne, jak mroźny wiatr wdzierający się przez okienko, wywołujący nieprzyjemne, ignorowane przez nią dreszcze. Na krótko jedynie objęła się ramionami, co nie pomagało jej zachować ciepła przy sobie, tylko raczej uchwycić myśli, które licznie umykały jej, część z nich dyktowana wrażeniami serca.
—Znam swoje miejsce — upomniała go, bo wnioskując po jego dzisiejszym zachowaniu, mógł mieć co do tego wątpliwości — To ty zawsze szukałeś swojego. Znalazłeś je?
Pytanie zabrzmiało, ale wcale nie oczekiwała, że udzieli jej na nie odpowiedzi. Rozplotła przedramiona i opuściła ręce w dół, prostując się mimochodem. Zerknęła przez ramię, ale nie na jego twarz. Wzrokiem odnalazła ułożenie jego ramion, sylwetki i na moment uniosła wzrok do oczu.
— Żyjemy w czasach, w których teraz warto mieć po swojej stronie zaufanych czarodziei. Raz odrzuciłam to którym darzyłam Ciebie, chociaż nie dałeś mi powodów, żebym mogła sądzić, ze możesz je zawieść. Pokładałam je w złych osobach i więcej nie zamierzam ponawiać tego błędu. Mało jest osób, którym mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, ze im ufam.
Wzrok sunął wzdłuż jego barku przez ramię do przegubu ręki, a potem dłoni, którą smagnęła opuszkami palców ledwie wyczuwalnie. Przechyliła własną dłoń, jej wierzchem gładząc jego skórę. Dopiero kiedy z wolna odwróciła się w jego stronę, cofnęła rękę, zadzierając podbródek, żeby przeszyć błękitem oczu jego tęczówki, kiedy dokończyła swoją wypowiedź.
— Tobie ufam. Nawet jeśli ty mi nie.
Zbliżyła się do niego wspinając się na palce, żeby sięgnąć ustami blisko jego ucha. Nie chciała opierać dłoni na jego piersi, dlatego lewą rękę wsparła na murze, obok jego barku. Złożyła kilka słów w cichszy niż jego szept.
— Zmieniłeś się. Straciliśmy całe lata, kiedy to nastąpiło. Nie chcę, żeby to się więcej powtórzyło.
Opadła znów na stopy. Była zdecydowana, chociaż po prawdzie, nie wszystko zależało od niej, a w tym samym stopniu od niego. Jej wzrok jasno jednak wskazywał jej zamiary. Co do tej kwestii była pewna i nie dopuszczała odmowy.
— Mylisz się — stwierdziła, a jej wzrok, nie całkiem dobrowolnie spoczął na jego oczach. Wydawały się jaśniejsze, kiedy stanął obok. Zwykle widziała je w cieniu – to było całkiem zabawne, że częściej widzieli się właśnie w takich okolicznościach, na uboczu, spowici mrokiem. Jakby mieli coś do ukrycia, a przecież mimo łamania granic, żadne z nich nigdy całkiem ich nie przekroczyło. Teraz, spoglądając w jaśniejszy odcień jego tęczówek, odnajdowała w nich obcą łagodność, z jaką nie czuła się komfortowo, nawet jeśli to była tylko niezamierzona gra światła. Powolnym, pozbawionym pośpiechu ruchem, uwolniła swoją twarz z pod lekkiego dotyku jego palców. Nie było to ciężkie, skoro zaraz potem schował ręce do kieszeni spodni, a jej wzrok umknął w bok na chłodny mur, aby mogła pozostać bezstronna w swojej wypowiedzi.
— Mieliśmy zawsze mniej niż sięgały ambicje. To było ulotne i niepewne, ale było. Dopiero teraz zaczynamy nie mieć nic.
Sunąc spojrzeniem wzdłuż kamieni, z powrotem natrafiła na wyrwę w murze, sięgając wzrokiem pochmurnego Londynu. Chłód przedostawał się przez niewielkie okienko i bił od murów wieży. Jak można się było spodziewać po tym mieście. Największe jednak oziębienie czuła pod naporem jego spojrzenia. Paradoksalnie, bo wcale nie było aż tak zimne, jak mroźny wiatr wdzierający się przez okienko, wywołujący nieprzyjemne, ignorowane przez nią dreszcze. Na krótko jedynie objęła się ramionami, co nie pomagało jej zachować ciepła przy sobie, tylko raczej uchwycić myśli, które licznie umykały jej, część z nich dyktowana wrażeniami serca.
—Znam swoje miejsce — upomniała go, bo wnioskując po jego dzisiejszym zachowaniu, mógł mieć co do tego wątpliwości — To ty zawsze szukałeś swojego. Znalazłeś je?
Pytanie zabrzmiało, ale wcale nie oczekiwała, że udzieli jej na nie odpowiedzi. Rozplotła przedramiona i opuściła ręce w dół, prostując się mimochodem. Zerknęła przez ramię, ale nie na jego twarz. Wzrokiem odnalazła ułożenie jego ramion, sylwetki i na moment uniosła wzrok do oczu.
— Żyjemy w czasach, w których teraz warto mieć po swojej stronie zaufanych czarodziei. Raz odrzuciłam to którym darzyłam Ciebie, chociaż nie dałeś mi powodów, żebym mogła sądzić, ze możesz je zawieść. Pokładałam je w złych osobach i więcej nie zamierzam ponawiać tego błędu. Mało jest osób, którym mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, ze im ufam.
Wzrok sunął wzdłuż jego barku przez ramię do przegubu ręki, a potem dłoni, którą smagnęła opuszkami palców ledwie wyczuwalnie. Przechyliła własną dłoń, jej wierzchem gładząc jego skórę. Dopiero kiedy z wolna odwróciła się w jego stronę, cofnęła rękę, zadzierając podbródek, żeby przeszyć błękitem oczu jego tęczówki, kiedy dokończyła swoją wypowiedź.
— Tobie ufam. Nawet jeśli ty mi nie.
Zbliżyła się do niego wspinając się na palce, żeby sięgnąć ustami blisko jego ucha. Nie chciała opierać dłoni na jego piersi, dlatego lewą rękę wsparła na murze, obok jego barku. Złożyła kilka słów w cichszy niż jego szept.
— Zmieniłeś się. Straciliśmy całe lata, kiedy to nastąpiło. Nie chcę, żeby to się więcej powtórzyło.
Opadła znów na stopy. Była zdecydowana, chociaż po prawdzie, nie wszystko zależało od niej, a w tym samym stopniu od niego. Jej wzrok jasno jednak wskazywał jej zamiary. Co do tej kwestii była pewna i nie dopuszczała odmowy.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mógł się z nią zgodzić. Powstrzymał się przed ostentacyjnym kiwnięciem głową, bo wiedział, że każda próba uargumentowania jego punktu widzenia — a więc i prawdy, oczywiście — skończyłaby się gorzej niż mogła przypuszczać. Chciała go przekonać, że ostatni czas spychał ich w pustkę, lecz on miał wrażenie, że w tej pustce byli zawsze, tylko zbyt ślepi, by to dostrzec. Coś uległo zmianie, a on, choć nie potrafił tego nazwać, uświadomił sobie, że w końcu przejrzał na oczy i zrozumiał to, co winno być oczywiste. Dlaczego on to zrozumiał, a ona wciąż tkwiła w tym odległym, nieosiągalnym punkcie?
— Doprawdy? Więc co to było, Darcy? — spytał, mrużąc przy tym oczy z teatralnym wręcz zainteresowaniem. Była pewna swoich słów i przeszłości, więc czekał, aż zacznie konkretyzować swoje myśli, zamiast pozostawiać słowa zawoalowane i puszczone w przestrzeń pomiędzy nimi. Nie mógł się doczekać, by usłyszeć w jaki sposób ona to wszystko postrzega(ła?).
Wyjrzał w końcu przez okno, by ogarnąć wzrokiem panoramę, jaka się rozciągała z tego miejsca. Nie mógł stwierdzić jednoznacznie, czy to było to miejsce, czy stali wtedy wyżej, ale to nie miało żadnego znaczenia — widok był ten sam, zmieniała się jedynie perspektywa. Podobnie było w ich przypadku i należało to zaakceptować.
— Oczywiście, że znasz — odparł bez wahania, unosząc brwi. Zawsze wiedziała, gdzie jest jej miejsce, a gdzie wszystkich innych i nie trudziła się, aby to ukryć. Ale znajdywał na nią odpowiednie słowa, które irytowały ją jeszcze bardziej. Kiedy starała się sprowadzić go na ziemię jego żarty nie miały końca. Czy nagle okazało się, że żadne z nich nie miało już chęci do wzajemnego ataku? Czy tą błahostkę miała na myśli?[/b] — Nie sądzę, bym je kiedykolwiek znalazł. Pewnie jestem typem odkrywcy, który nie znosi stagnacji i pozostaje w ciągłym ruchu, szukając czegoś innego. [/b]
Co do jednego się nie myliła. Mulciber nie miał powodu, aby jej w jakikolwiek zagrażać. Znał ją od dziecka, z jej rodziną niegdyś łączyły go bardziej zażyłe stosunki, a lojalność wobec Tristana nie pozwoliłaby mu jej skrzywdzić nawet w ramach osobistej zemsty — gdyby kiedykolwiek takowa potrzeba go napadła. Nie nazwałby tego zaufaniem, którym mogła go darzyć ani sojuszem, który stawiał go po tej samej stronie. A jednak była bezpieczna w jego towarzystwie, o ile słowa, które wypowiadał nie były w stanie jej zranić.
Z mokrego, wcale nieokazałego Londynu przeniósł wzrok na jej dłoń. Jej palce smagnęły go delikatnie, w jakiejś niewypowiedzianej głośno prośbie o reakcję. Robiła to z czułością, w sposób nad wyraz delikatny, jakby nawoływała do tego, co tkwiło w nim głęboko, choć nie była w stanie się przebić przez mur. Nie odpowiadał jej, niewiele również ruszył ręką, lekko ją obracając, lec nie na tyle, by w końcu ująć jej dłoń. Pozostawił to bez odpowiedzi. Czuł również pierścień, który ciążył na jej delikatnym palcu.
W końcu uniósł na nią wzrok, nim jeszcze się zbliżyła. Stała wyżej, lecz mimo tego musiała stanąć na palcach, by szepnąć mu na ucho kilka słów, chociaż nikt nie mógł ich tu podsłuchać. Byli kompletnie sami w tak niestosownym półmroku, dostatecznie blisko siebie, by czuć bijące od siebie wzajemnie ciepło, by czuć zapach swoich perfum, słyszeć w ciszy ciche oddechy. Napawał się przez chwilę tym milczeniem i bodźcami, które do niego docierały. Przymknął oczy, a na jego twarz wkradł się niepokorny, szelmowski uśmiech, gdy jej melodyjny głos rozbrzmiał mu do ucha.
— To zrozumiałe, zmiany są wszechobecne. Ale czego tak naprawdę chcesz? — spytał w podobnym tonie, nim jeszcze się odsunęła, a kiedy to nastąpiło zupełnie go olśniło. To pewnie jej spojrzenie zadziałało na niego w ten sposób, więc gwałtownie spoważniał i złapał się za pierś. — Oczywiście. Nie mam pojęcia co we mnie wstąpiło, lady Rosier. Uroczyście obiecuję się poprawić — przyrzekł z przesadną drwiną, patrząc jej prosto w oczy. Po chwili uniósł dwa palce w geście służebnej obietnicy i pokornie pochylił głowę, swoim zachowaniem odejmując sobie kilka, a może nawet kilkanaście lat. — Zapomniałem, że kobietom czas ucieka szybciej — mruknął jeszcze, gdy krzyżował z nią znów spojrzenie.
— Doprawdy? Więc co to było, Darcy? — spytał, mrużąc przy tym oczy z teatralnym wręcz zainteresowaniem. Była pewna swoich słów i przeszłości, więc czekał, aż zacznie konkretyzować swoje myśli, zamiast pozostawiać słowa zawoalowane i puszczone w przestrzeń pomiędzy nimi. Nie mógł się doczekać, by usłyszeć w jaki sposób ona to wszystko postrzega(ła?).
Wyjrzał w końcu przez okno, by ogarnąć wzrokiem panoramę, jaka się rozciągała z tego miejsca. Nie mógł stwierdzić jednoznacznie, czy to było to miejsce, czy stali wtedy wyżej, ale to nie miało żadnego znaczenia — widok był ten sam, zmieniała się jedynie perspektywa. Podobnie było w ich przypadku i należało to zaakceptować.
— Oczywiście, że znasz — odparł bez wahania, unosząc brwi. Zawsze wiedziała, gdzie jest jej miejsce, a gdzie wszystkich innych i nie trudziła się, aby to ukryć. Ale znajdywał na nią odpowiednie słowa, które irytowały ją jeszcze bardziej. Kiedy starała się sprowadzić go na ziemię jego żarty nie miały końca. Czy nagle okazało się, że żadne z nich nie miało już chęci do wzajemnego ataku? Czy tą błahostkę miała na myśli?[/b] — Nie sądzę, bym je kiedykolwiek znalazł. Pewnie jestem typem odkrywcy, który nie znosi stagnacji i pozostaje w ciągłym ruchu, szukając czegoś innego. [/b]
Co do jednego się nie myliła. Mulciber nie miał powodu, aby jej w jakikolwiek zagrażać. Znał ją od dziecka, z jej rodziną niegdyś łączyły go bardziej zażyłe stosunki, a lojalność wobec Tristana nie pozwoliłaby mu jej skrzywdzić nawet w ramach osobistej zemsty — gdyby kiedykolwiek takowa potrzeba go napadła. Nie nazwałby tego zaufaniem, którym mogła go darzyć ani sojuszem, który stawiał go po tej samej stronie. A jednak była bezpieczna w jego towarzystwie, o ile słowa, które wypowiadał nie były w stanie jej zranić.
Z mokrego, wcale nieokazałego Londynu przeniósł wzrok na jej dłoń. Jej palce smagnęły go delikatnie, w jakiejś niewypowiedzianej głośno prośbie o reakcję. Robiła to z czułością, w sposób nad wyraz delikatny, jakby nawoływała do tego, co tkwiło w nim głęboko, choć nie była w stanie się przebić przez mur. Nie odpowiadał jej, niewiele również ruszył ręką, lekko ją obracając, lec nie na tyle, by w końcu ująć jej dłoń. Pozostawił to bez odpowiedzi. Czuł również pierścień, który ciążył na jej delikatnym palcu.
W końcu uniósł na nią wzrok, nim jeszcze się zbliżyła. Stała wyżej, lecz mimo tego musiała stanąć na palcach, by szepnąć mu na ucho kilka słów, chociaż nikt nie mógł ich tu podsłuchać. Byli kompletnie sami w tak niestosownym półmroku, dostatecznie blisko siebie, by czuć bijące od siebie wzajemnie ciepło, by czuć zapach swoich perfum, słyszeć w ciszy ciche oddechy. Napawał się przez chwilę tym milczeniem i bodźcami, które do niego docierały. Przymknął oczy, a na jego twarz wkradł się niepokorny, szelmowski uśmiech, gdy jej melodyjny głos rozbrzmiał mu do ucha.
— To zrozumiałe, zmiany są wszechobecne. Ale czego tak naprawdę chcesz? — spytał w podobnym tonie, nim jeszcze się odsunęła, a kiedy to nastąpiło zupełnie go olśniło. To pewnie jej spojrzenie zadziałało na niego w ten sposób, więc gwałtownie spoważniał i złapał się za pierś. — Oczywiście. Nie mam pojęcia co we mnie wstąpiło, lady Rosier. Uroczyście obiecuję się poprawić — przyrzekł z przesadną drwiną, patrząc jej prosto w oczy. Po chwili uniósł dwa palce w geście służebnej obietnicy i pokornie pochylił głowę, swoim zachowaniem odejmując sobie kilka, a może nawet kilkanaście lat. — Zapomniałem, że kobietom czas ucieka szybciej — mruknął jeszcze, gdy krzyżował z nią znów spojrzenie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Jej rozbawienie i uszczypliwość gdzieś się ulotniły, kiedy stała, naprzeciwko niego, lustrując go bacznie spojrzeniem. Był tak piekielnie oporny w zrozumieniu jakiejkolwiek kwestii, którą poruszała, ze czasami zastanawiała się czy żyli w jednej rzeczywistości, a może każde z nich kreowało sobie własną. W końcu oparła jedną z dłoni na biodrze, wwiercając się spojrzeniem w jego twarz.
O czym myślisz, Ramsey? — chciałaby wiedzieć, bo miała wrażenie, że ich sposób postrzegania świata zawsze się różnił, ale teraz powstawała między nimi przepaść ciężka do pokonania. Przechyliła głowę na bok. Jej spojrzenie było intensywne, jakby chciała się wedrzeć w jego duszę siłą. Rzeczywiście – chciała, ale opierała się tej pokusie zrozumienia jego sposobu myślenia. Rodzinie i przyjaciołom – a dalej chciała jednego z nich w nim widzieć – nie mogła tego zrobić. Dlatego w końcu z rezygnacją odwróciła wzrok za jego ramię. Wyglądało to trochę lekceważąco, ale chciała uniknąć ewentualnych nieprzyjemności.
— Nie wiem. Zastanawiam się. Jeśli ktoś poświęca drugiej osobie tyle rozmów i czasu, może komuś ufać, jak byś to nazwał, Ramsey? — nie chciał jej pomóc, dlatego wróciła do niego spojrzeniem, rzucając stwierdzenie, którego nie mogła być całkiem pewna, chociaż w jej tonie zabrzmiało zdecydowanie — Przyjaźń? Myślisz, że to odpowiednie słowo?
Cofnęła się w bok, opierając się plecami o zimny mur za sobą. Zsunęła się nieco w dół. Potrzebowała poczucia pewności twardego gruntu pod stopami i stabilizacji. Kwestie, które poruszali, były zbyt chwiejne i niepewne.
— Oboje popełnialiśmy jakieś błędy. Mogę ci Twoje wybaczyć, jeśli ty wybaczysz mi moje.
Wpatrywała się w jego twarz tym razem już bacznie. Nie było łatwo go odczytać. Pozostawał zawsze w swojej sferze bezpieczeństwa, w której nikt nie mógł obalić muru, którym mężczyzna się otaczał. Zastanawiała się nad czymś jeszcze…
— Bo najgorsze byłoby gdybyś nie miał mi czego wybaczać…
Wtedy nie mielibyśmy czego ze sobą dzielić. Wypowiadała głośno swoje obawy, a mimo to, ton głosu sugerował jakby rozmawiali o pogodzie. Oboje mieli jakieś metody do spłaszczenia znaczenia wielu rozmów. W przypadku Ramseya, on spłaszczał nie tylko te, ale też spłycał relacje. Robili to dla własnego bezpieczeństwa — trzymając się swojej strefy komfortu. Przynajmniej ona widziała w tym głęboki sens, odgradzając się od silnych emocji. Powodów Mulcibera mogła się tylko domyślać.
— Ale ty masz mi co wybaczać — zauważyła ściągając razem łopatki, chłodne od kamienia za jej plecami. Oderwała się od kamienia, unosząc dłoń do mulciberowej twarzy. Chciała skupić na sobie jego wzrok. Dłoń zawisła jednak w powietrzu, kiedy przypomniała sobie, jak unikał jej dotyku. Dlatego, już wyprowadzony ruch, zakończyła oparciem dłoni na jego ramieniu, zamiast policzka. Zrobiła to luźno, prawie bez żadnego oporu na jego bark. — Byłeś na mnie zły. Przypomnij sobie, dlaczego i czy byłbyś, gdybyśmy – jak twierdzisz – nie mieli niczego.
Zawiesiła ton, chwilę się nie odzywając. Tylko patrzyła. Może ten dotyk był dla niego tylko gestem naiwnej dziewczyny podążającej za mrzonkami, ale ona dokładnie znała swoje cele i zamiary. Kiedyś, w którymś momencie, będzie musiała znaleźć sposób, żeby do niego dotrzeć, nawet jeśli w tej chwili jej działania wydawały się zupełnie bezowocne.
Słuchała jego wypowiedzi i zaśmiała się dość kpiąco pod nosem, postanawiając zignorować znaczną część jego słów – tych wybitnie kpiących, nieadekwatnych do kierunku ich rozmowy.
— Natomiast to, co mamy teraz, tego, owszem, nie potrafię nazwać. Martwy punkt, w którym stoimy nie przyniesie nam niczego. Wolisz mieć we mnie wroga, czy przyjaciela, Ramsey? Bo możemy iść tylko jedną z tych dwóch dróg. Innych nie widzę.
Podpierając się dłonią na jego piersi, podniosła się do góry, składając pożegnalny pocałunek na jego policzku.
— Chcę od Ciebie przyjaźni.
Udzieliła mu w końcu odpowiedzi na zadaną przez niego kwestię, nawet jeśli rzuconą tylko przypadkiem, poza jego czujnością.
— A czego ty chcesz? Zastanów się nad tym.
Pozostawiła go z tym pytaniem, cofając się już całkiem. Zarzuciła kaptur na głowę, wymijając go. Rozmowa trwała za długo. Rzuciła za dużo słów. Zbyt wiele sugestii i pytań, na które Ramsey nie udzielał jej odpowiedzi. Na przynajmniej jedno – ostatnie – musiał. Jeśli tylko chciał coś z tym zrobić.
| zt
O czym myślisz, Ramsey? — chciałaby wiedzieć, bo miała wrażenie, że ich sposób postrzegania świata zawsze się różnił, ale teraz powstawała między nimi przepaść ciężka do pokonania. Przechyliła głowę na bok. Jej spojrzenie było intensywne, jakby chciała się wedrzeć w jego duszę siłą. Rzeczywiście – chciała, ale opierała się tej pokusie zrozumienia jego sposobu myślenia. Rodzinie i przyjaciołom – a dalej chciała jednego z nich w nim widzieć – nie mogła tego zrobić. Dlatego w końcu z rezygnacją odwróciła wzrok za jego ramię. Wyglądało to trochę lekceważąco, ale chciała uniknąć ewentualnych nieprzyjemności.
— Nie wiem. Zastanawiam się. Jeśli ktoś poświęca drugiej osobie tyle rozmów i czasu, może komuś ufać, jak byś to nazwał, Ramsey? — nie chciał jej pomóc, dlatego wróciła do niego spojrzeniem, rzucając stwierdzenie, którego nie mogła być całkiem pewna, chociaż w jej tonie zabrzmiało zdecydowanie — Przyjaźń? Myślisz, że to odpowiednie słowo?
Cofnęła się w bok, opierając się plecami o zimny mur za sobą. Zsunęła się nieco w dół. Potrzebowała poczucia pewności twardego gruntu pod stopami i stabilizacji. Kwestie, które poruszali, były zbyt chwiejne i niepewne.
— Oboje popełnialiśmy jakieś błędy. Mogę ci Twoje wybaczyć, jeśli ty wybaczysz mi moje.
Wpatrywała się w jego twarz tym razem już bacznie. Nie było łatwo go odczytać. Pozostawał zawsze w swojej sferze bezpieczeństwa, w której nikt nie mógł obalić muru, którym mężczyzna się otaczał. Zastanawiała się nad czymś jeszcze…
— Bo najgorsze byłoby gdybyś nie miał mi czego wybaczać…
Wtedy nie mielibyśmy czego ze sobą dzielić. Wypowiadała głośno swoje obawy, a mimo to, ton głosu sugerował jakby rozmawiali o pogodzie. Oboje mieli jakieś metody do spłaszczenia znaczenia wielu rozmów. W przypadku Ramseya, on spłaszczał nie tylko te, ale też spłycał relacje. Robili to dla własnego bezpieczeństwa — trzymając się swojej strefy komfortu. Przynajmniej ona widziała w tym głęboki sens, odgradzając się od silnych emocji. Powodów Mulcibera mogła się tylko domyślać.
— Ale ty masz mi co wybaczać — zauważyła ściągając razem łopatki, chłodne od kamienia za jej plecami. Oderwała się od kamienia, unosząc dłoń do mulciberowej twarzy. Chciała skupić na sobie jego wzrok. Dłoń zawisła jednak w powietrzu, kiedy przypomniała sobie, jak unikał jej dotyku. Dlatego, już wyprowadzony ruch, zakończyła oparciem dłoni na jego ramieniu, zamiast policzka. Zrobiła to luźno, prawie bez żadnego oporu na jego bark. — Byłeś na mnie zły. Przypomnij sobie, dlaczego i czy byłbyś, gdybyśmy – jak twierdzisz – nie mieli niczego.
Zawiesiła ton, chwilę się nie odzywając. Tylko patrzyła. Może ten dotyk był dla niego tylko gestem naiwnej dziewczyny podążającej za mrzonkami, ale ona dokładnie znała swoje cele i zamiary. Kiedyś, w którymś momencie, będzie musiała znaleźć sposób, żeby do niego dotrzeć, nawet jeśli w tej chwili jej działania wydawały się zupełnie bezowocne.
Słuchała jego wypowiedzi i zaśmiała się dość kpiąco pod nosem, postanawiając zignorować znaczną część jego słów – tych wybitnie kpiących, nieadekwatnych do kierunku ich rozmowy.
— Natomiast to, co mamy teraz, tego, owszem, nie potrafię nazwać. Martwy punkt, w którym stoimy nie przyniesie nam niczego. Wolisz mieć we mnie wroga, czy przyjaciela, Ramsey? Bo możemy iść tylko jedną z tych dwóch dróg. Innych nie widzę.
Podpierając się dłonią na jego piersi, podniosła się do góry, składając pożegnalny pocałunek na jego policzku.
— Chcę od Ciebie przyjaźni.
Udzieliła mu w końcu odpowiedzi na zadaną przez niego kwestię, nawet jeśli rzuconą tylko przypadkiem, poza jego czujnością.
— A czego ty chcesz? Zastanów się nad tym.
Pozostawiła go z tym pytaniem, cofając się już całkiem. Zarzuciła kaptur na głowę, wymijając go. Rozmowa trwała za długo. Rzuciła za dużo słów. Zbyt wiele sugestii i pytań, na które Ramsey nie udzielał jej odpowiedzi. Na przynajmniej jedno – ostatnie – musiał. Jeśli tylko chciał coś z tym zrobić.
| zt
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie rozumiała. Nie próbowała nawet zrozumieć, że owa przepaść, która przy każdym kolejnym spotkaniu wydawała się coraz większa miała swoje racjonalne uzasadnienie, a on jako ktoś kto myślał takimi kategoriami uznawał to za zwykły fakt, który należało zaakceptować, zamiast się nad nim niepotrzebnie rozwodzić. Kiedyś było inaczej. Kiedy miał dziesięć lat była berbeciem, nie wyściubiającym nosa za spódnicę guwernantki. Patrzył na nią w sposób, w jaki przygląda się nieznanym okazom, próbując pojąć ich fizjonomię i sposób zachowania. Kiedy miał szesnaście, ona kończyła osiem. Była już młodą damą, której nie w głowie były psoty typowe dla Druelli, a on przez wzgląd na swoją złośliwą naturę zaczepiał ją przy każdej możliwej okazji. I mimo różnic wydawało się, że są rodziną, więc musiała go tolerować — lub raczej zasłaniała się przymusem akceptowania go w pobliżu siebie, bo nie wypadało jej przyznać, że była go po prostu ciekawa. Później stał się Mulciberem, a jego świat przewrócił się do góry nogami. W czasie kiedy ona dojrzewała do normalnej znajomości, jego trawiła wściekłość i żal do przedstawiciela już nie jego, a jej rodziny. Im silniej się odsuwał tym mocniej na niego napierała, próbując udowodnić, że kiedyś między nimi istniała nić porozumienia. Teraz tego nie widział, może wypierając to ze świadomości.
Patrzył na nią przez chwilę, nie czując ignorancji w jej odwróconym wzroku. W jej jasnych jak letnie niebo tęczówkach widział rozczarowanie i przygnębienie jego postawą, ale nawet gdyby chciał, nie był w stanie tego zmienić. Brak sentymentów przychodził mu naturalnie, jak więc mógł nagle zaprzeczyć samemu sobie i przyznać jej rację? Każdy miewał chwile słabości. On doświadczył takiej całkiem niedawno w jej towarzystwie, nim zrozumiał, że problem nie tkwił w niej, a kimś innym. Stała się ofiarą jego nastrojów.
— Jesteśmy przyjaciółmi? — spytał z niedowierzaniem, lecz szybko przywrócił się do porządku, ukrywając chwilową konsternację pod maską obojętności. Nie było powodu, dla którego miałby się z nią kłócić. To była Darcy, siostra Tristana, Druelli, Marianny, córka Cedriny. Nie miał powodu, aby ją ranić, krzywdzić, upokarzać. Szybko doszedł do wniosku, że jeśli chce mieć w nim przyjaciela to nie ma podstaw, aby zaprzeczyć. Pokiwał głową, przystając na jej sugestię, jakby cudzem uświadomił sobie, że jednak ma rację.
Widział jakiś dziwny ciężar na jej ramionach, kiedy z nim rozmawiała, jakby temat,który poruszali był niezwykle trudny, wymagający, choć on sam sprawnie omijał wszystkie przeszkody.
— Nie bawię się w wybaczanie, Darcy— odpowiedział w końcu, zerkając na nią nieco pobłażliwie. — Ale to nie znaczy, że musimy się na siebie gniewać. — W jego rzeczywistości jedno nie przeczyło drugiemu. Mogli się widywać, jakby wszystko było w porządku — przecież było! Mulciber miał po prostu to do siebie, że pamiętał zbyt wiele.
Skrzyżował z nią spojrzenie. Patrzył na nią nieco spod byka, szeroko otwartymi oczami, a jego stalowe tęczówki pociemniały, gdy oparł się o ścianę barkiem, a jej sylwetka okryła jego twarz cieniem. Nie zareagował, gdy jej delikatna, smukła dłoń spoczęła na jego ramieniu. Nie obawiał się bliskości, a dotyk sam w sobie nie był wcale niczym nieporządnym. Unikał tego, co niewygodne, a każdy jej gest zawierał w sobie więcej czułości niż złośliwości. Emanował dziwną nostalgią za tym, czego nigdy nie mieli i mieć już nie będą. Pozostawał więc oszczędny w słowach i gestach, skupiając się na wnikliwej obserwacji jej twarzy, która choć chciała ukryć wszystkie emocje — nie mogła. Znał ją lepiej niż sądziła.
— Byłem zły bo wodziłaś mnie za nos i czerpałaś z tego satysfakcję. Zawiodłaś, jak to nazywasz, zaufanie — wyjaśnił, nie odrywając od niej spojrzenia. Uniósł brew wyżej, ledwie powstrzymując się przed cichym westchnięciem.
Był zamknięty i nie zamierzał ułatwiać jej wejścia do środka. Swoim działaniem nie zachęcał jej do włamu i nie prowokował do podjęcia próby. Był murem nie do przebicia, ani niezadowolonym, ani zadowolonym z takiego obrotu spraw. Traktował to jak normalną rzeczywistość i nie rozumiał jej potrzebny wniknięcia cichaczem do środka.
Słodki jak miód, delikatny jak płatek róży pocałunek pozostawił lekki ślad na policzku. Lekko obrócił głowę, by na nią spojrzeć, pozostawiając jej słowa bez odpowiedzi. Dźwięczało jedynie echo, odbijając się od murów wierzy zegarowej. Minęła go, schodząc w dół. On sam pozostał jeszcze chwilę w tym samym miejscu, nie czując się w obowiązku towarzyszenia jej na sam dół. Nie odprowadził jej bezpiecznie do wyjścia, nie stał się amortyzacją podczas ewentualnego upadku. Nie spojrzał za nią, wyglądając przez okno, przy którym stali. Wsłuchiwał się tylko w cichy stukot jej obcasów i szelest ubrań.
Było inaczej niż wtedy.
| zt
Patrzył na nią przez chwilę, nie czując ignorancji w jej odwróconym wzroku. W jej jasnych jak letnie niebo tęczówkach widział rozczarowanie i przygnębienie jego postawą, ale nawet gdyby chciał, nie był w stanie tego zmienić. Brak sentymentów przychodził mu naturalnie, jak więc mógł nagle zaprzeczyć samemu sobie i przyznać jej rację? Każdy miewał chwile słabości. On doświadczył takiej całkiem niedawno w jej towarzystwie, nim zrozumiał, że problem nie tkwił w niej, a kimś innym. Stała się ofiarą jego nastrojów.
— Jesteśmy przyjaciółmi? — spytał z niedowierzaniem, lecz szybko przywrócił się do porządku, ukrywając chwilową konsternację pod maską obojętności. Nie było powodu, dla którego miałby się z nią kłócić. To była Darcy, siostra Tristana, Druelli, Marianny, córka Cedriny. Nie miał powodu, aby ją ranić, krzywdzić, upokarzać. Szybko doszedł do wniosku, że jeśli chce mieć w nim przyjaciela to nie ma podstaw, aby zaprzeczyć. Pokiwał głową, przystając na jej sugestię, jakby cudzem uświadomił sobie, że jednak ma rację.
Widział jakiś dziwny ciężar na jej ramionach, kiedy z nim rozmawiała, jakby temat,który poruszali był niezwykle trudny, wymagający, choć on sam sprawnie omijał wszystkie przeszkody.
— Nie bawię się w wybaczanie, Darcy— odpowiedział w końcu, zerkając na nią nieco pobłażliwie. — Ale to nie znaczy, że musimy się na siebie gniewać. — W jego rzeczywistości jedno nie przeczyło drugiemu. Mogli się widywać, jakby wszystko było w porządku — przecież było! Mulciber miał po prostu to do siebie, że pamiętał zbyt wiele.
Skrzyżował z nią spojrzenie. Patrzył na nią nieco spod byka, szeroko otwartymi oczami, a jego stalowe tęczówki pociemniały, gdy oparł się o ścianę barkiem, a jej sylwetka okryła jego twarz cieniem. Nie zareagował, gdy jej delikatna, smukła dłoń spoczęła na jego ramieniu. Nie obawiał się bliskości, a dotyk sam w sobie nie był wcale niczym nieporządnym. Unikał tego, co niewygodne, a każdy jej gest zawierał w sobie więcej czułości niż złośliwości. Emanował dziwną nostalgią za tym, czego nigdy nie mieli i mieć już nie będą. Pozostawał więc oszczędny w słowach i gestach, skupiając się na wnikliwej obserwacji jej twarzy, która choć chciała ukryć wszystkie emocje — nie mogła. Znał ją lepiej niż sądziła.
— Byłem zły bo wodziłaś mnie za nos i czerpałaś z tego satysfakcję. Zawiodłaś, jak to nazywasz, zaufanie — wyjaśnił, nie odrywając od niej spojrzenia. Uniósł brew wyżej, ledwie powstrzymując się przed cichym westchnięciem.
Był zamknięty i nie zamierzał ułatwiać jej wejścia do środka. Swoim działaniem nie zachęcał jej do włamu i nie prowokował do podjęcia próby. Był murem nie do przebicia, ani niezadowolonym, ani zadowolonym z takiego obrotu spraw. Traktował to jak normalną rzeczywistość i nie rozumiał jej potrzebny wniknięcia cichaczem do środka.
Słodki jak miód, delikatny jak płatek róży pocałunek pozostawił lekki ślad na policzku. Lekko obrócił głowę, by na nią spojrzeć, pozostawiając jej słowa bez odpowiedzi. Dźwięczało jedynie echo, odbijając się od murów wierzy zegarowej. Minęła go, schodząc w dół. On sam pozostał jeszcze chwilę w tym samym miejscu, nie czując się w obowiązku towarzyszenia jej na sam dół. Nie odprowadził jej bezpiecznie do wyjścia, nie stał się amortyzacją podczas ewentualnego upadku. Nie spojrzał za nią, wyglądając przez okno, przy którym stali. Wsłuchiwał się tylko w cichy stukot jej obcasów i szelest ubrań.
Było inaczej niż wtedy.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| 25 czerwca
Cienie coraz liczniej tańczyły na ścianie w dzielonym zwyczajowo z innym aurorem pokoju. Wieczór powoli miał przeradzać się w noc, a Samuel uparcie przeglądał zebrane notki, rozsypane na niedużym biurku. Pomieszczenie zdawało się chłodne, a miejsce zajmowane przez drugiego pracownika Biura - puste. Skamander od dłuższego czasu siedział sam, pochylając nad przerzucanym z miejsca na miejsca pergaminem. Listy od szlacheckich gnid, które wykręcały się zbyt skutecznie, by uznać to za normalne. Ale to co drażniło go najmocniej, to własna bezsilność. Pies uwiązany na łańcuchu, akurat, gdy obok przechodzili złodzieje.
Szczęki zacisnęły się mocniej, ale żadne słowo nie przecięło panującego milczenia i nienaturalnego spokoju. Tylko szum wertowanych kartek, dźwięk łamiącego się w palcach ołówka i... coś jeszcze. Ledwie wyczuwalny zapach irytująco wręcz podobny do dymu? Papiery upadły na blat biurka, razem z częściami połamanego rysika.
Ze zmarszczonymi brwiami i różdżką wysuniętą z rękawa wyszedł na korytarz. Wzdłuż sufitu ciągnęła się długa, wijąca cieniem smuga. Czarne języki osmoleń rysowały ścianę nad głową, niczym dziki artysta. Smród spalenizny uderza gwałtownie, atakując nozdrza, dławiąc i wywołując gwałtowny, przerywany wołaniem kaszel. Rękaw koszuli, to jedyna osłona przed mdlącą wonią kłębiącego się dymu, ale wystarcza, by złapać krótki oddech. Pierwsza myśl kazałaby biec w stronę źródła ognia. Pomóc ugasić szalejący gdzieś żywioł, ale napięcie drga w powietrzu, niby zbliżająca się burza. Dostrzegają to również dwaj aurorzy wychylający się z pokoju obok i zanim jakiekolwiek słowo padło, dzieje się coś zbyt gwałtownego, by mieć chociaż cień szansy na reakcję.
Huk rozsadza korytarz a fala wybuchu idąca od windy powala wszystko na swej drodze, łącznie ze stojącymi w wejściu mężczyznami. Gorący podmuch przypomina smoczy oddech, a zderzenie z ziemią oplata Samuela migającą, jak świetlik ciemnością. Przeraźliwi pisk tłumił jakiekolwiek inne odgłosy. Oddech urywa się, opadając ciężarem na klatkę piersiową. Pierwszy oddech jest bolesny, a wracająca do umysłu świadomość wyje alarmująco, zmuszając ciało do zwarcia. W głowie panuje szum, a świszczący pisk wyrywa punkty podparcia w rzeczywistości. Wciąż trzymającą się w pionie ściana pozwala się podciągnąć wyżej, ale to co roztacza się przed zamglonym spojrzeniem Samandera, skutecznie przywraca jasność. Dwóch aurorów nie rusza się, przygnieciona przeciwległą ścianą. Nikt nie mógł przeżyć, a jednak Skamander rzuca sie do przodu w bezsilnej próbie pomocy.
Ogień bucha coraz silniej, przedzierając się bliżej, zaścielając coraz większą przestrzeń niemal dantejskimi obrazami. Nieme przekleństwo gaśnie na popękanych wargach, a osmolona twarz Skamandera zatrzymuje się na okrwawionych ciałach towarzyszy. Jeśli miał odkryć źródło wybuchu, jeśli miał znaleźć winowajców, musiał przeżyć. A duszący gorąc groził, że za kilka chwil ktoś znajdzie w pobojowisku i jego ciało.
Płomienie sunął do przodu pożerając ściany i podłogi i Samuel nie potrafi wyrwać z głowy porównania, do ognistych bestii, żarłocznych węży, które rzuciło mściwe bóstwo śmierci. Ciemność była wyczuwalna niemal z każdej strony, a szalejący żywioł - w całej zabójczej okazałości, nie mógł należeć do naturalnych. Śmiercionośny ogień pochłaniał wszystko, a ciemna moc zbyt często przelewała sie przez doświadczenia aurora, by mógł oderwać jego działanie od panującego właśnie koszmaru.
Bieg nie jest sprężysty. Samuel potyka się, kaszle, podpierając od czasu do czasu o ścianę, czy powalony fragment podłogi. A ogień pędzie, sunie wężową fakturą, czernią, magia plugawą, z którą walczył. A teraz? Uciekał. Po drodze mija ciała, dłonie chwytają obce dłonie, podciąga upadającą sylwetkę i popycha do przodu, jak najdalej poza zasięg pożogi. Ale pożar jest zachłanny. Pożera olejne ofiary i rośnie, rozrywając pomieszczenia w posadach. Podłoga dra, sufit opada, miażdżąc wszystko, co miało nieszczęście spotkać. Widok zamazywał się, płomienie szalały rysując kolejny z obrazów mugolskich piekieł. Wrzaski co chwilę przecinają dławiące powietrze, a ciemność miesza się z dymem. Jedynym światłem wydaje się zdradziecki ogień. Na koniec była cisza, w której rozsadzał go ból.
Powietrze, które czysta falą uderzyło - uznał za sen, niekończący się i przeradzający w koszmar. A jednak wybiegł z budynku, na ulicę, obleczony w tumany czarnego dymu, przylegającego do ciała, niby mroczne skrzydła. Potem upada, spazmatycznie łapiąc powietrze i kaszląc. Szum przeradza się w głosy, rozmazana ciemność przybiera postać ludzi, a on z trudem podnosi się na kolana. Umazane we krwi dłonie opierał o ziemię. Jeden z upiorów, które umknęły pożodze.
Obrażenia: 20 tłuczone, 25 psychiczne.
Cienie coraz liczniej tańczyły na ścianie w dzielonym zwyczajowo z innym aurorem pokoju. Wieczór powoli miał przeradzać się w noc, a Samuel uparcie przeglądał zebrane notki, rozsypane na niedużym biurku. Pomieszczenie zdawało się chłodne, a miejsce zajmowane przez drugiego pracownika Biura - puste. Skamander od dłuższego czasu siedział sam, pochylając nad przerzucanym z miejsca na miejsca pergaminem. Listy od szlacheckich gnid, które wykręcały się zbyt skutecznie, by uznać to za normalne. Ale to co drażniło go najmocniej, to własna bezsilność. Pies uwiązany na łańcuchu, akurat, gdy obok przechodzili złodzieje.
Szczęki zacisnęły się mocniej, ale żadne słowo nie przecięło panującego milczenia i nienaturalnego spokoju. Tylko szum wertowanych kartek, dźwięk łamiącego się w palcach ołówka i... coś jeszcze. Ledwie wyczuwalny zapach irytująco wręcz podobny do dymu? Papiery upadły na blat biurka, razem z częściami połamanego rysika.
Ze zmarszczonymi brwiami i różdżką wysuniętą z rękawa wyszedł na korytarz. Wzdłuż sufitu ciągnęła się długa, wijąca cieniem smuga. Czarne języki osmoleń rysowały ścianę nad głową, niczym dziki artysta. Smród spalenizny uderza gwałtownie, atakując nozdrza, dławiąc i wywołując gwałtowny, przerywany wołaniem kaszel. Rękaw koszuli, to jedyna osłona przed mdlącą wonią kłębiącego się dymu, ale wystarcza, by złapać krótki oddech. Pierwsza myśl kazałaby biec w stronę źródła ognia. Pomóc ugasić szalejący gdzieś żywioł, ale napięcie drga w powietrzu, niby zbliżająca się burza. Dostrzegają to również dwaj aurorzy wychylający się z pokoju obok i zanim jakiekolwiek słowo padło, dzieje się coś zbyt gwałtownego, by mieć chociaż cień szansy na reakcję.
Huk rozsadza korytarz a fala wybuchu idąca od windy powala wszystko na swej drodze, łącznie ze stojącymi w wejściu mężczyznami. Gorący podmuch przypomina smoczy oddech, a zderzenie z ziemią oplata Samuela migającą, jak świetlik ciemnością. Przeraźliwi pisk tłumił jakiekolwiek inne odgłosy. Oddech urywa się, opadając ciężarem na klatkę piersiową. Pierwszy oddech jest bolesny, a wracająca do umysłu świadomość wyje alarmująco, zmuszając ciało do zwarcia. W głowie panuje szum, a świszczący pisk wyrywa punkty podparcia w rzeczywistości. Wciąż trzymającą się w pionie ściana pozwala się podciągnąć wyżej, ale to co roztacza się przed zamglonym spojrzeniem Samandera, skutecznie przywraca jasność. Dwóch aurorów nie rusza się, przygnieciona przeciwległą ścianą. Nikt nie mógł przeżyć, a jednak Skamander rzuca sie do przodu w bezsilnej próbie pomocy.
Ogień bucha coraz silniej, przedzierając się bliżej, zaścielając coraz większą przestrzeń niemal dantejskimi obrazami. Nieme przekleństwo gaśnie na popękanych wargach, a osmolona twarz Skamandera zatrzymuje się na okrwawionych ciałach towarzyszy. Jeśli miał odkryć źródło wybuchu, jeśli miał znaleźć winowajców, musiał przeżyć. A duszący gorąc groził, że za kilka chwil ktoś znajdzie w pobojowisku i jego ciało.
Płomienie sunął do przodu pożerając ściany i podłogi i Samuel nie potrafi wyrwać z głowy porównania, do ognistych bestii, żarłocznych węży, które rzuciło mściwe bóstwo śmierci. Ciemność była wyczuwalna niemal z każdej strony, a szalejący żywioł - w całej zabójczej okazałości, nie mógł należeć do naturalnych. Śmiercionośny ogień pochłaniał wszystko, a ciemna moc zbyt często przelewała sie przez doświadczenia aurora, by mógł oderwać jego działanie od panującego właśnie koszmaru.
Bieg nie jest sprężysty. Samuel potyka się, kaszle, podpierając od czasu do czasu o ścianę, czy powalony fragment podłogi. A ogień pędzie, sunie wężową fakturą, czernią, magia plugawą, z którą walczył. A teraz? Uciekał. Po drodze mija ciała, dłonie chwytają obce dłonie, podciąga upadającą sylwetkę i popycha do przodu, jak najdalej poza zasięg pożogi. Ale pożar jest zachłanny. Pożera olejne ofiary i rośnie, rozrywając pomieszczenia w posadach. Podłoga dra, sufit opada, miażdżąc wszystko, co miało nieszczęście spotkać. Widok zamazywał się, płomienie szalały rysując kolejny z obrazów mugolskich piekieł. Wrzaski co chwilę przecinają dławiące powietrze, a ciemność miesza się z dymem. Jedynym światłem wydaje się zdradziecki ogień. Na koniec była cisza, w której rozsadzał go ból.
Powietrze, które czysta falą uderzyło - uznał za sen, niekończący się i przeradzający w koszmar. A jednak wybiegł z budynku, na ulicę, obleczony w tumany czarnego dymu, przylegającego do ciała, niby mroczne skrzydła. Potem upada, spazmatycznie łapiąc powietrze i kaszląc. Szum przeradza się w głosy, rozmazana ciemność przybiera postać ludzi, a on z trudem podnosi się na kolana. Umazane we krwi dłonie opierał o ziemię. Jeden z upiorów, które umknęły pożodze.
Obrażenia: 20 tłuczone, 25 psychiczne.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Dyżur wzięty jeszcze tego samego dnia, podczas którego urządzał osobiste wycieczki w zaciszne miejsca Londynu, nie był niczym dziwnym. Nie potrafił spędzić całego dnia na absolutnym rozleniwianiu się i czerpaniu z życia tak po prostu. Praca nadawała Zachary’emu rytm, z którego wypadnięcie groziło popadnięciem w marazm i stagnację niemożliwą do powstrzymania. Nie chciał być cieniem i pomimo tego, co już dzisiaj przeżył, potrzebował więcej. Spokojne życie z dala od cierpiących pacjentów było mu niemal nie na rękę. Wprawdzie nie był tym, który życzył wszystkim źle i wylądowali na jego oddziale, by miał co robić, jednak możliwość niesienia pomocy i spełniania tego podstawowego pragnienia wprawiała go w zadowolenie. Tak proste w swej idei zajęcie czyniło z niego człowieka szczęśliwego oraz gotowego na stawienie czoła przeciwnościom charakterystycznych dla jego pracy.
Spędzanie całych dni w szpitalu – w nawale wielu obowiązków wynikających z poszerzających się anomalii – dawało tę satysfakcję, ale też przyprawiało o jeszcze większe zmęczenie. Nie raz i nie dwa zapomniał o skorzystaniu z chwili przerwy. Bez reszty poświęcał się temu. Wiedział to doskonale, jak bardzo dobrze wiedzieli jego krewni, kogo zastaną po powrocie z Londynu. Sprawianie im tego przykrego obowiązku nie leżało w jego gestii, toteż planował jak najpóźniej zawitać w progi rezydencji, poświęcając mnóstwo czasu z nadciągającego wieczora na przeprowadzenie szczegółowych badań jednego z pacjentów. Przypadek ten od samego początku wydawał się być typowy, lecz nie pozwolił mężczyźnie wrócić do domu. Zatrzymał go w szpitalu, podał doraźne eliksiry, stanowczo odmawiając rzucania bardziej inwazyjnych zaklęć. W ostatnim czasie do magii uciekał się w ostateczności, czując się znacznie bezpieczniej w otoczeniu znanych mu ziół i eliksirów, których bezpiecznie mógł użyć w zaciszu swojego oddziału. Miejsce to traktował jak własne i dbał o nie, oraz o jego mieszkańców, z należytym obowiązkiem, będąc niezmiernie wdzięcznym za dary, które otrzymał od przodków.
Siedząc jednak w zaciszu gabinetu, będąc pochylonym nad stosikiem naprędce stworzonych notatek, starał się stworzyć z nich pełną historię choroby, którą zamierzał uleczyć. Nie wiedział, ile czasu minęło, jedynie świadomość, że było późno, tliła się gdzieś pośród myśli skierowanych ku kolejnym dawkom eliksirów oraz dodatkowych sposób pozbycia się resztek trucizny z organizmu pacjenta. Nie słyszał popłochu ani na ulicach miasta, ani tego, który powoli ogarniał budynek. Był wyraźnie głuchy na otaczającą go rzeczywistość do momenty, w którym jeden z uzdrowicieli nie przerwał tego stanu i nie oznajmił o katastrofie w Ministerstwie Magii. Wieść ta oderwała go od podjętej pracy. To, co stało się w mieście, okazało się być dużo ważniejsze i nie potrzebował zbyt wiele czasu, aby nałożyć wierzchnie szaty i owinąć szal wokół głowy, żeby równie szybko wydostać się ze szpitala i popędzić na miejsce. Gnany nagłym przypływem oraz dobrym chęciami nie zabrał żadnego z eliksirów, które mogłyby mu pomóc. W dłoni dzierżył jedynie różdżkę, kierując się odgłosami dobiegającymi zewsząd. Widział rannych pospiesznie dostarczanych w ręce innych uzdrowicieli. Miał pewność, że znaleźli się w dobrych rękach, a przed samym sobą musiał postawić inny cel – znaleźć tych, którzy nie mieli szansy przedostać się bliżej tłumu. Nie kierował się żadnym logicznym myśleniem, prąc naprzód. Siłę, by dotrzeć do kogokolwiek znajdował we własnym wewnętrznym przekonaniu, że ktoś potrzebował pomocy. Nie wiedział, kto to mógłby być ani w jaki sposób miałby się znaleźć. Determinacja była dla niego wystarczająca, żeby udzielić pomocy potrzebującemu.
Parł przez otaczających go ludzi z trudem. Strużka potu raźnie spływała wzdłuż kręgosłupa i była chyba jedynym źródłem ochłody w otaczającym go zaduchu. Czuł ją każdym skrawkiem skóry napinającej się na kościach, gdy stawiał kolejne kroki, powoli dostrzegając postać, która wydawała się być bezradna wobec przygniatającej go tragedii. Czy była to prawda, czy jedynie wytwór jego rozpędzonych myśli, nie wiedział. Widział człowieka wspartego na rękach i kolanach. Widział jego ból, choć jeszcze dzieliło go kilka kroków przed znalezieniem się na miejscu. Gdy tylko do niego dotarł, uklęknął przy nim, poprawiając szaty, by nie czyniły nikomu przeszkody i nikt trzeci przypadkiem nie nadepnął na materiał, potykając się i sprawiając sobie niemiłą niespodziankę w postaci złamanego nosa.
Klęcząc przy mężczyźnie, wolną ręką złapał go za podbródek i lekkim, niemalże proszącym gestem, zadarł jego głowę, spoglądając na niego tak naturalnie, jak miał w zwyczaju postępować ze swoimi codziennymi pacjentami.
— Przysłali mnie ze szpitala — powiedział, uważnie przyglądając się jego twarzy, dostrzegając wyraźne objawy nadmiernego wysiłku i zmęczenia pośród pierwszych zranień, które zobaczył. Przez krótki moment patrzył nań, zastanawiając się, czy nie trapiły go inne dolegliwości, oceniając widziane stłuczenia jako niegroźne.
— Spokojnie — mruknął cicho, zaciskając palce nieco mocniej na różdżce, zdając sobie sprawę z tego, że była jedynym narzędziem, z którego mógł teraz skorzystać. — Episkey — wyrwało mu się z ust, gdy już upewnił się, że celuje końcem różdżki we właściwe miejsce, będąc na wskroś przerażonym przypadkiem uzdrowiciela, który lubował się w niemagicznych sposobach radzenia sobie z obrażeniami ciała i umysłu.
— Dolega ci coś jeszcze poza tym, co widzę? — zapytał powoli, rzucając mężczyźnie uważne spojrzenie, z wolna zastanawiając się, co na bogów wydarzyło się w Ministerstwie. Ciekawość odnośnie tego wzbudziła się w nim mocno i pragnął poznać szczegóły, lecz nie uważał tego za dobry czas oraz miejsce, by wesoło gawędzić sobie o tragedii, która pustoszyła jedno z najważniejszych miejsc w Londynie.
Spędzanie całych dni w szpitalu – w nawale wielu obowiązków wynikających z poszerzających się anomalii – dawało tę satysfakcję, ale też przyprawiało o jeszcze większe zmęczenie. Nie raz i nie dwa zapomniał o skorzystaniu z chwili przerwy. Bez reszty poświęcał się temu. Wiedział to doskonale, jak bardzo dobrze wiedzieli jego krewni, kogo zastaną po powrocie z Londynu. Sprawianie im tego przykrego obowiązku nie leżało w jego gestii, toteż planował jak najpóźniej zawitać w progi rezydencji, poświęcając mnóstwo czasu z nadciągającego wieczora na przeprowadzenie szczegółowych badań jednego z pacjentów. Przypadek ten od samego początku wydawał się być typowy, lecz nie pozwolił mężczyźnie wrócić do domu. Zatrzymał go w szpitalu, podał doraźne eliksiry, stanowczo odmawiając rzucania bardziej inwazyjnych zaklęć. W ostatnim czasie do magii uciekał się w ostateczności, czując się znacznie bezpieczniej w otoczeniu znanych mu ziół i eliksirów, których bezpiecznie mógł użyć w zaciszu swojego oddziału. Miejsce to traktował jak własne i dbał o nie, oraz o jego mieszkańców, z należytym obowiązkiem, będąc niezmiernie wdzięcznym za dary, które otrzymał od przodków.
Siedząc jednak w zaciszu gabinetu, będąc pochylonym nad stosikiem naprędce stworzonych notatek, starał się stworzyć z nich pełną historię choroby, którą zamierzał uleczyć. Nie wiedział, ile czasu minęło, jedynie świadomość, że było późno, tliła się gdzieś pośród myśli skierowanych ku kolejnym dawkom eliksirów oraz dodatkowych sposób pozbycia się resztek trucizny z organizmu pacjenta. Nie słyszał popłochu ani na ulicach miasta, ani tego, który powoli ogarniał budynek. Był wyraźnie głuchy na otaczającą go rzeczywistość do momenty, w którym jeden z uzdrowicieli nie przerwał tego stanu i nie oznajmił o katastrofie w Ministerstwie Magii. Wieść ta oderwała go od podjętej pracy. To, co stało się w mieście, okazało się być dużo ważniejsze i nie potrzebował zbyt wiele czasu, aby nałożyć wierzchnie szaty i owinąć szal wokół głowy, żeby równie szybko wydostać się ze szpitala i popędzić na miejsce. Gnany nagłym przypływem oraz dobrym chęciami nie zabrał żadnego z eliksirów, które mogłyby mu pomóc. W dłoni dzierżył jedynie różdżkę, kierując się odgłosami dobiegającymi zewsząd. Widział rannych pospiesznie dostarczanych w ręce innych uzdrowicieli. Miał pewność, że znaleźli się w dobrych rękach, a przed samym sobą musiał postawić inny cel – znaleźć tych, którzy nie mieli szansy przedostać się bliżej tłumu. Nie kierował się żadnym logicznym myśleniem, prąc naprzód. Siłę, by dotrzeć do kogokolwiek znajdował we własnym wewnętrznym przekonaniu, że ktoś potrzebował pomocy. Nie wiedział, kto to mógłby być ani w jaki sposób miałby się znaleźć. Determinacja była dla niego wystarczająca, żeby udzielić pomocy potrzebującemu.
Parł przez otaczających go ludzi z trudem. Strużka potu raźnie spływała wzdłuż kręgosłupa i była chyba jedynym źródłem ochłody w otaczającym go zaduchu. Czuł ją każdym skrawkiem skóry napinającej się na kościach, gdy stawiał kolejne kroki, powoli dostrzegając postać, która wydawała się być bezradna wobec przygniatającej go tragedii. Czy była to prawda, czy jedynie wytwór jego rozpędzonych myśli, nie wiedział. Widział człowieka wspartego na rękach i kolanach. Widział jego ból, choć jeszcze dzieliło go kilka kroków przed znalezieniem się na miejscu. Gdy tylko do niego dotarł, uklęknął przy nim, poprawiając szaty, by nie czyniły nikomu przeszkody i nikt trzeci przypadkiem nie nadepnął na materiał, potykając się i sprawiając sobie niemiłą niespodziankę w postaci złamanego nosa.
Klęcząc przy mężczyźnie, wolną ręką złapał go za podbródek i lekkim, niemalże proszącym gestem, zadarł jego głowę, spoglądając na niego tak naturalnie, jak miał w zwyczaju postępować ze swoimi codziennymi pacjentami.
— Przysłali mnie ze szpitala — powiedział, uważnie przyglądając się jego twarzy, dostrzegając wyraźne objawy nadmiernego wysiłku i zmęczenia pośród pierwszych zranień, które zobaczył. Przez krótki moment patrzył nań, zastanawiając się, czy nie trapiły go inne dolegliwości, oceniając widziane stłuczenia jako niegroźne.
— Spokojnie — mruknął cicho, zaciskając palce nieco mocniej na różdżce, zdając sobie sprawę z tego, że była jedynym narzędziem, z którego mógł teraz skorzystać. — Episkey — wyrwało mu się z ust, gdy już upewnił się, że celuje końcem różdżki we właściwe miejsce, będąc na wskroś przerażonym przypadkiem uzdrowiciela, który lubował się w niemagicznych sposobach radzenia sobie z obrażeniami ciała i umysłu.
— Dolega ci coś jeszcze poza tym, co widzę? — zapytał powoli, rzucając mężczyźnie uważne spojrzenie, z wolna zastanawiając się, co na bogów wydarzyło się w Ministerstwie. Ciekawość odnośnie tego wzbudziła się w nim mocno i pragnął poznać szczegóły, lecz nie uważał tego za dobry czas oraz miejsce, by wesoło gawędzić sobie o tragedii, która pustoszyła jedno z najważniejszych miejsc w Londynie.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Ogień pod powiekami. Widział go niezależnie od tego, czy zamykał piekące od dymu powieki, czy rozpaczliwie próbował widzieć. Nawet jeśli widział za dużo. Obrazy wtapiały się w rozszerzone adrenaliną źrenice, wyrysowywały niezmywalne kreski scen, które wpisywały się w kolejce tych, których nie mógł zapomnieć. Nie powinien był nawet. Śmierć. Zachłannymi ramionami pożerała olejne ofiary, nie pozostawiając po sobie nic, prócz zgliszczy. Znowu. I raz jeszcze, jak piekielne fatum musiał trwać w bezsilnej kawalkadzie zdarzeń, akurat, gdy on żył. Przeżył. Na jego rękach umierała dziewczyna, dusząc się tumanami gorącego dymu. Na jego oczach zawaliły sie ściany aurorskiego piętra, pochłaniając pod sobą życie, które kila chwil wcześniej wyglądało czujnie zagrożenia. Wszystko na marne. I choćby chciał, nie potrafił oderwać bolesnego przeświadczenia, że był temu winny.
To, co zdawało się jedną z ostatnich ostoi sprawiedliwości, runęło. A aurorom znowu rzucono w twarz brudem, zdradą. Plugawa magia wdarła sie w mury ministerstwa już dawno, ale pierwszy raz atak okazał się...armagedonem. Zdrada wisiała w powietrzu? I chociaż mógł celować w kogokolwiek, to pierwszą, wrzaskliwą myślą, przebijającą się przez szum wrzasków, umierających jęków i trzasku ognistych węży - byli właśnie rycerze. Parszywe gnidy.
Dym wdzierał się przez zatykany nos, usta i dławił gorącem, paląc każda próbę oddechu. Nie czuł bólu obtłuczeń, nie pamiętał kiedy zsunęła mu sie belka na ramię, nie pamiętał, próbując wyciągnąć jednego z aurorów z gruzowiska. Szkarłat mieszał się z czernią spalenizny i parł dalej, gasnąć w oczach, jak przecięta świeczka. Bolał go przeraźliwy, duszący zapach czarnej magii. Mroku, który - ironicznie wręcz - płoną jasno, żywo, pochłaniając wszystko, co spotkało na drodze. Czy Skamander nie powinien sie tam znaleźć?
Powietrze chwytał łapczywie, urwanym spazmem, jednocześnie krztusząc się i łapiąc zbawienny oddech. A pod palcami, które opierał o bruk ulicy? czuł dudnienie wciąż walącego sie budynku. Musiał tam wrócić. Musiał.
Prawie się szarpnął, gdy poczuł dotyk na twarzy? Nie dostrzegł cienia zbliżającej się sylwetki, chociaż nawyk pracy wymagał od niego gotowości na każda ewentualność. Czarne źrenice aurora zderzyły się z równie ciemnym spojrzeniem nieznajomego. Pierwsze zdanie zagłuszył nieustający pisk w uszach, ale całkiem spokojnie odsunął się od męskiej dłoni. Poważny wzrok mężczyzny przeczył jednak chaosowi i niebezpieczeństwu, które huczało paniką na wszystkie strony. Potrzebował opanowania - Spokojnie wcale nie ugasiło tłuczącego się w głowie alarmu. Tym bardziej podniesiona różdżka, ale wypowiedziana cicho, zbyt znajoma formuła zaklęcia poskładała w całość sens obecności nieznajomego. Uzdrowiciel. Ile razy słyszał podobne inkantacje z ust Justine? - Chyba nie - odpowiedział w końcu krótko, urwane zanosząc się ciężkim kaszlem. Ślady krwi większości nie należały do niego - Muszę tam wrócić - nie wiedział, czy mówił do uzdrowiciela, czy do siebie samego. Podniósł dłonie z ziemi i oparł się tylko jednym kolanem. Czuł na barach coś ciężkiego, ale nie należało do fizycznych dolegliwości. Odpowiedzialność, wina, szarpnęły go w dół. Odwróciła twarz za siebie, szukając w dymie sylwetek, które wciąż mogły żyć.
To, co zdawało się jedną z ostatnich ostoi sprawiedliwości, runęło. A aurorom znowu rzucono w twarz brudem, zdradą. Plugawa magia wdarła sie w mury ministerstwa już dawno, ale pierwszy raz atak okazał się...armagedonem. Zdrada wisiała w powietrzu? I chociaż mógł celować w kogokolwiek, to pierwszą, wrzaskliwą myślą, przebijającą się przez szum wrzasków, umierających jęków i trzasku ognistych węży - byli właśnie rycerze. Parszywe gnidy.
Dym wdzierał się przez zatykany nos, usta i dławił gorącem, paląc każda próbę oddechu. Nie czuł bólu obtłuczeń, nie pamiętał kiedy zsunęła mu sie belka na ramię, nie pamiętał, próbując wyciągnąć jednego z aurorów z gruzowiska. Szkarłat mieszał się z czernią spalenizny i parł dalej, gasnąć w oczach, jak przecięta świeczka. Bolał go przeraźliwy, duszący zapach czarnej magii. Mroku, który - ironicznie wręcz - płoną jasno, żywo, pochłaniając wszystko, co spotkało na drodze. Czy Skamander nie powinien sie tam znaleźć?
Powietrze chwytał łapczywie, urwanym spazmem, jednocześnie krztusząc się i łapiąc zbawienny oddech. A pod palcami, które opierał o bruk ulicy? czuł dudnienie wciąż walącego sie budynku. Musiał tam wrócić. Musiał.
Prawie się szarpnął, gdy poczuł dotyk na twarzy? Nie dostrzegł cienia zbliżającej się sylwetki, chociaż nawyk pracy wymagał od niego gotowości na każda ewentualność. Czarne źrenice aurora zderzyły się z równie ciemnym spojrzeniem nieznajomego. Pierwsze zdanie zagłuszył nieustający pisk w uszach, ale całkiem spokojnie odsunął się od męskiej dłoni. Poważny wzrok mężczyzny przeczył jednak chaosowi i niebezpieczeństwu, które huczało paniką na wszystkie strony. Potrzebował opanowania - Spokojnie wcale nie ugasiło tłuczącego się w głowie alarmu. Tym bardziej podniesiona różdżka, ale wypowiedziana cicho, zbyt znajoma formuła zaklęcia poskładała w całość sens obecności nieznajomego. Uzdrowiciel. Ile razy słyszał podobne inkantacje z ust Justine? - Chyba nie - odpowiedział w końcu krótko, urwane zanosząc się ciężkim kaszlem. Ślady krwi większości nie należały do niego - Muszę tam wrócić - nie wiedział, czy mówił do uzdrowiciela, czy do siebie samego. Podniósł dłonie z ziemi i oparł się tylko jednym kolanem. Czuł na barach coś ciężkiego, ale nie należało do fizycznych dolegliwości. Odpowiedzialność, wina, szarpnęły go w dół. Odwróciła twarz za siebie, szukając w dymie sylwetek, które wciąż mogły żyć.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Patrząc na mężczyznę przed sobą, myśli Zachary’ego raz po raz kierowały się w stronę kłębów dymu oraz krzyków ofiar katastrofy. Tylko to jedno słowo pchało się na jego usta, choć nie miał absolutnie zielonego pojęcia o tym, co zaszło w centrum Londynu. Nie wiedział, gdzie istniało źródło ani tym bardziej nie był świadom przyczyny zajścia. Być może z tą wiedzą byłby w stanie lepiej się przygotować do tego, co mogło nadejść. Zbyt dobrze jednak zdawał sobie sprawę z tego, jak łatwo i pochopnie rzucał się w stronę zagrożenia, zaprzeczając całkowicie swojemu opanowaniu oraz trzeźwej ocenie sytuacji. Starał się nimi kierować zawsze, bez względu na porę, lecz wcześniej musiał dać ponieść się skrzętnie skrywanym emocjom; ustąpiły one wraz z chwilą skutecznego działania zaklęcia. Gromadzący się w nim stres wynikał wyłącznie z determinacji, aby jak najszybciej pomóc znalezionemu czarodziejowi i równie szybko pójść w poszukiwaniu pozostałych rannych lub umierających. Niemal wyczuwał aurę śmierci roztaczającą się wzdłuż ulic, czuł jej gorzki smak na języku i pragnął splunąć, dając upust ogarniającej go złości. Nie było na to czasu. Wiedział to i chyba tylko widok rannego dawał mu nadzieję, że rzeczywistość nie mogła być w istocie tak straszna i okrutna, jak próbowała mu pokazać to jego własna fantazja.
Przyglądając się swojemu pacjentowi, analizował potencjalne obrażenia i żałował, że nie zabrał ze sobą żadnego z eliksirów. Dzierżona w dłoni różdżka wciąż pozostawiała wrażenie ciepła po udanym zaklęciu i czekał ją jeszcze jeden wysiłek ku przerażeniu Zachary’ego. Bogowie mu świadkiem, że nie chciał tego robić. Prawdopodobnie znajdował się w takim samym stanie jak jego pacjent, co właściwie nigdy nie powinno mieć miejsca. Będąc uzdrowicielem emanował spokojem i opanowaniem, a teraz zdawał się jedynie utrzymywać pozory tego, czego był świadkiem.
— Jeszcze jedno zaklęcie — odpowiedział cicho, unosząc różdżkę do góry. — Jeśli chcesz tam wrócić, musisz być spokojny. — Nie zastanawiał się nad tym, skąd brał się w nim spokój, o którym mówił. Był właściwie czymś obcym w życiu uzdrowiciela i zajmował skromne miejsce na końcu listy podczas nocnego dyżuru zanim wystąpiły te anomalie. Ich obecność stanowiła główną przyczynę paniki i zniszczeń, na które szukał remedium. Bezskutecznie, bowiem w obecnej chwili myśli Zachary’ego błądziły wokół innych rannych, przeplatając się z pobudzoną przed sekundą potrzebą niesienia pomocy.
— Paxo Horribilis. — Inkantacja silnego zaklęcia cicho wypłynęła z jego ust, będąc niemal idealnym odbiciem tego, jak bardzo potrzebny był spokój. Nie chciał wyrządzić mu krzywdy; jemu ani nikomu innemu. Bał się nie bardziej niż ci, których krzyki słyszał wokół. Nie sądził jednak, by jego własny strach miał w czymś pomóc. Potrzebował zdecydowania i tak starał się brzmieć, choć tak naprawdę było zupełnie inaczej. Dłoń lekko zadrżała wraz z ostatnią głoską formuły czaru uspokajającego i mogła go wesprzeć albo przynieść kolejne cierpienie.
Przyglądając się swojemu pacjentowi, analizował potencjalne obrażenia i żałował, że nie zabrał ze sobą żadnego z eliksirów. Dzierżona w dłoni różdżka wciąż pozostawiała wrażenie ciepła po udanym zaklęciu i czekał ją jeszcze jeden wysiłek ku przerażeniu Zachary’ego. Bogowie mu świadkiem, że nie chciał tego robić. Prawdopodobnie znajdował się w takim samym stanie jak jego pacjent, co właściwie nigdy nie powinno mieć miejsca. Będąc uzdrowicielem emanował spokojem i opanowaniem, a teraz zdawał się jedynie utrzymywać pozory tego, czego był świadkiem.
— Jeszcze jedno zaklęcie — odpowiedział cicho, unosząc różdżkę do góry. — Jeśli chcesz tam wrócić, musisz być spokojny. — Nie zastanawiał się nad tym, skąd brał się w nim spokój, o którym mówił. Był właściwie czymś obcym w życiu uzdrowiciela i zajmował skromne miejsce na końcu listy podczas nocnego dyżuru zanim wystąpiły te anomalie. Ich obecność stanowiła główną przyczynę paniki i zniszczeń, na które szukał remedium. Bezskutecznie, bowiem w obecnej chwili myśli Zachary’ego błądziły wokół innych rannych, przeplatając się z pobudzoną przed sekundą potrzebą niesienia pomocy.
— Paxo Horribilis. — Inkantacja silnego zaklęcia cicho wypłynęła z jego ust, będąc niemal idealnym odbiciem tego, jak bardzo potrzebny był spokój. Nie chciał wyrządzić mu krzywdy; jemu ani nikomu innemu. Bał się nie bardziej niż ci, których krzyki słyszał wokół. Nie sądził jednak, by jego własny strach miał w czymś pomóc. Potrzebował zdecydowania i tak starał się brzmieć, choć tak naprawdę było zupełnie inaczej. Dłoń lekko zadrżała wraz z ostatnią głoską formuły czaru uspokajającego i mogła go wesprzeć albo przynieść kolejne cierpienie.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lewitująca wieża Big Bena
Szybka odpowiedź