Lewitująca wieża Big Bena
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Lewitująca wieża Big Bena
Burza, jaka w Noc Duchów 1956 r. nawiedziła Anglię, przełamała Big Bena na pół. Wejście do środka zostało zagrodzone, jednak niektórzy wciąż przemykali się do środka. Do czasu - podczas wojny w Londynie wiosną 1957 r. wieża została doszczętnie zniszczona ogniem. Opowieści mówią, że gdy ogień ją strawił i przewalił, bohaterska czarownica zatrzymała zegar przed upadkiem i zawiesiła go w powietrzu potężnym zaklęciem. Jego szczątki niebezpiecznie wiszą w ten sposób do dnia dzisiejszego.
Wnętrze zegara jest to rozległe pomieszczenie w kształcie kwadratu, które pełniło niegdyś funkcję strychu, dziś zaś służy głównie za atrakcję turystyczną oraz jeden z najlepszych punktów widokowych w całym mieście. Na wieżę prowadzą spiralne zrujnowane schody liczące niegdyś dokładnie trzysta trzydzieści cztery stopnie, dziś rozsypane, w wielu miejscach przerwane, w połowie oderwane. O ile ktoś wykaże się determinacją i odwagą, a także nie lada zwinnością, by wspiąć się na szczyt, dostrzeże zapierający dech w piersiach widok na nieskrytą już za popękaną szybą ogromną londyńską panoramę: dziesiątki rozmaitych budynków poprzecinanych sznurem dróg, mostów oraz sunącą spokojnie swym torem Tamizę. Miejsce to mimo szalejącej w Anglii wojny nie utraciło na swej popularności, każdego dnia będąc tłumnie odwiedzanym przez mrowie ciekawskich i zakochanych, a także przez liczne wycieczki szkolne. Na samym środku umiejscowiono dwa długie rzędy drewnianych, niewygodnych ławek, jak zwykle obleganych przez zmęczonych wspinaczką turystów, a także przyozdobionych wyżłobionymi scyzorykami lub magią napisami pamiątkowymi.
Zaś na każdej z czterech tarczy zegarów umiejscowiono łacińską sentencję: Domine salvam fac reginam nostram Victoriam primam, którą tłumaczyć można jako Panie, zachowaj naszą królową Victorię I.
Wnętrze zegara jest to rozległe pomieszczenie w kształcie kwadratu, które pełniło niegdyś funkcję strychu, dziś zaś służy głównie za atrakcję turystyczną oraz jeden z najlepszych punktów widokowych w całym mieście. Na wieżę prowadzą spiralne zrujnowane schody liczące niegdyś dokładnie trzysta trzydzieści cztery stopnie, dziś rozsypane, w wielu miejscach przerwane, w połowie oderwane. O ile ktoś wykaże się determinacją i odwagą, a także nie lada zwinnością, by wspiąć się na szczyt, dostrzeże zapierający dech w piersiach widok na nieskrytą już za popękaną szybą ogromną londyńską panoramę: dziesiątki rozmaitych budynków poprzecinanych sznurem dróg, mostów oraz sunącą spokojnie swym torem Tamizę. Miejsce to mimo szalejącej w Anglii wojny nie utraciło na swej popularności, każdego dnia będąc tłumnie odwiedzanym przez mrowie ciekawskich i zakochanych, a także przez liczne wycieczki szkolne. Na samym środku umiejscowiono dwa długie rzędy drewnianych, niewygodnych ławek, jak zwykle obleganych przez zmęczonych wspinaczką turystów, a także przyozdobionych wyżłobionymi scyzorykami lub magią napisami pamiątkowymi.
Zaś na każdej z czterech tarczy zegarów umiejscowiono łacińską sentencję: Domine salvam fac reginam nostram Victoriam primam, którą tłumaczyć można jako Panie, zachowaj naszą królową Victorię I.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
| stąd
Nie wiedziała ile czasu minęło od momentu, gdy uleczyła Lucindę i ruszyła dalej. Wiedziała, że Selwyn będzie pomagać tak bardzo jak tylko będzie w stanie - znała ją dostatecznie by być tego pewną. Nie wątpiła też, że zastosuje się do jej wskazówek. Rozumiała ją - sama w pędzie i chęci pomocy zgłosiła się na próbę o wiele za wcześnie. Nie była gotowa, do tego nosiła na ramionach demona, którego kobieta pomogła jej odgonić. Fakt, że nie byliśmy dostatecznie by coś zrobić bolał, uwierał okropnie, jednak chęć do działania źle wykorzystana mogła też stać się kulą u nogi.
Biegała, nie było czasu na swobodne spacerowanie. I gdy tylko dostrzegała kogoś, kim ktoś się jeszcze nie zajmował zatrzymywała się by to zrobić. Później biegła dalej, mimo zmęczenia, mimo ciepła które nawet dalej emanowało od budynku. Nie wiedziała kiedy na jej dłoniach osiadała ciemna sadza. Ta sama zdobiła jej policzek który otarła wstając po ostatnim razie. Podniosła się i rozejrzała dokładnie wokół mrużąc oczy, wypatrując kolejnej z osób której mogła pomóc. Jej głowa pełna była niepokoju. O wszystkich bliskich, którzy pracowali w Ministerstwie, o wszystkich tych, którzy mogli się tam stawić by coś załatwić. Również o tych, którzy zostali wezwani na miejsce - ona sama posłała patronusa do Brendana, co jeśli coś mu się stanie? Czy będzie to jej winą? Nawet jeśli z nie z pewnością to właśnie siebie postanowi obwiniać.
Wtedy go dostrzegła. Opierającego się o ziemię jednym kolanem, z barkami nisko. Jak zwykle dźwigał cały ciężar świata na ramionach, zbierał winy, wszystkie, nawet te które nie należało do niego i Just bała się, że pewnego dnia go to zniszczy, całkowicie przygwoździ do ziemi nie pozwalając podnieść się ponownie.
Odwróciła spojrzenie na kilka sekund jeszcze raz rozglądając się wokół. Chwilowy brak poszkodowanych nie znaczył końca tego koszmaru w którym uczestniczyła. Rzuciła się biegiem, najszybciej jak tylko mogła korzystając z chwili pozornego oddechu. Biegnąc rozpoznała też mężczyznę obok, Zachary - w jego rękach Samuel był bezpieczny, wiedziała że tak, ale nie o to teraz chodziło. Gdy zobaczyła go, żywego, całego, nie potrafiła zapanować nad porywami postrzępionego serca. Minęła Safiqa w pędzie, opadając na kolana przed Skamanderem, kolana głucho uderzyły o ziemię brudząc mocniej ubranie. Ale nie miało to znaczenia, nie teraz kiedy był przed nią, kiedy żył. Nie zastanawiała się - najgorsze co mógł zrobić to odepchnąć ją pozostawiając ze złamanym sercem. Dłonie znalazły się po bokach jego twarzy, którą przyciągnęła bliżej już po chwili odnajdując jego usta. Sięgając po nie zachłannie, bez pozwolenia, na prędce nie mając czasu na więcej. Odsunęła się, jeszcze przez sekundę, dwie, gładząc jego policzek i spojrzeniem oceniając rany. Żył. I to było najważniejsze. Ale noc się jeszcze nie skończyła, a wręcz przeciwnie, Just odnosiła wrażenie, że pomoc będzie potrzebna aż do porannych godzin. Podniosła się wyciągając do niego rękę. Chciałaby odprowadzić go do najbliższego kominka, wysłać na kontrolne badanie do Munga, albo kazać wrócić do domu. Ale wiedziała, że jej nie posłucha, sama nie posłuchałaby siebie, gdyby była na jego miejscu. Miał zamiar tam wrócić, prosto do środka, budynku pożartego ogniem. - Nie waż się umierać, Skamander. - zwróciła się do niego z cichą prośbą i groźbą czającą się w głosie. Potem odwróciła głowę by spojrzeć na uzdrowiciela, lekko speszona porywem własnego serca. - Jesteś cały? - chciała wiedzieć, nie znali się długo może też nie jakoś dobrze, ale Shafiq nie był dla niej okrutny, a wręcz przeciwnie, czasem w egzotycznych rysach widziała coś na kształt zrozumienia. Pytanie zawisło w powietrzu. Znów rozejrzała się dookoła. Nie mogła tu długo zostać. Pozostawały jej jedynie chwile, po których musiała ruszyć dalej.
Nie wiedziała ile czasu minęło od momentu, gdy uleczyła Lucindę i ruszyła dalej. Wiedziała, że Selwyn będzie pomagać tak bardzo jak tylko będzie w stanie - znała ją dostatecznie by być tego pewną. Nie wątpiła też, że zastosuje się do jej wskazówek. Rozumiała ją - sama w pędzie i chęci pomocy zgłosiła się na próbę o wiele za wcześnie. Nie była gotowa, do tego nosiła na ramionach demona, którego kobieta pomogła jej odgonić. Fakt, że nie byliśmy dostatecznie by coś zrobić bolał, uwierał okropnie, jednak chęć do działania źle wykorzystana mogła też stać się kulą u nogi.
Biegała, nie było czasu na swobodne spacerowanie. I gdy tylko dostrzegała kogoś, kim ktoś się jeszcze nie zajmował zatrzymywała się by to zrobić. Później biegła dalej, mimo zmęczenia, mimo ciepła które nawet dalej emanowało od budynku. Nie wiedziała kiedy na jej dłoniach osiadała ciemna sadza. Ta sama zdobiła jej policzek który otarła wstając po ostatnim razie. Podniosła się i rozejrzała dokładnie wokół mrużąc oczy, wypatrując kolejnej z osób której mogła pomóc. Jej głowa pełna była niepokoju. O wszystkich bliskich, którzy pracowali w Ministerstwie, o wszystkich tych, którzy mogli się tam stawić by coś załatwić. Również o tych, którzy zostali wezwani na miejsce - ona sama posłała patronusa do Brendana, co jeśli coś mu się stanie? Czy będzie to jej winą? Nawet jeśli z nie z pewnością to właśnie siebie postanowi obwiniać.
Wtedy go dostrzegła. Opierającego się o ziemię jednym kolanem, z barkami nisko. Jak zwykle dźwigał cały ciężar świata na ramionach, zbierał winy, wszystkie, nawet te które nie należało do niego i Just bała się, że pewnego dnia go to zniszczy, całkowicie przygwoździ do ziemi nie pozwalając podnieść się ponownie.
Odwróciła spojrzenie na kilka sekund jeszcze raz rozglądając się wokół. Chwilowy brak poszkodowanych nie znaczył końca tego koszmaru w którym uczestniczyła. Rzuciła się biegiem, najszybciej jak tylko mogła korzystając z chwili pozornego oddechu. Biegnąc rozpoznała też mężczyznę obok, Zachary - w jego rękach Samuel był bezpieczny, wiedziała że tak, ale nie o to teraz chodziło. Gdy zobaczyła go, żywego, całego, nie potrafiła zapanować nad porywami postrzępionego serca. Minęła Safiqa w pędzie, opadając na kolana przed Skamanderem, kolana głucho uderzyły o ziemię brudząc mocniej ubranie. Ale nie miało to znaczenia, nie teraz kiedy był przed nią, kiedy żył. Nie zastanawiała się - najgorsze co mógł zrobić to odepchnąć ją pozostawiając ze złamanym sercem. Dłonie znalazły się po bokach jego twarzy, którą przyciągnęła bliżej już po chwili odnajdując jego usta. Sięgając po nie zachłannie, bez pozwolenia, na prędce nie mając czasu na więcej. Odsunęła się, jeszcze przez sekundę, dwie, gładząc jego policzek i spojrzeniem oceniając rany. Żył. I to było najważniejsze. Ale noc się jeszcze nie skończyła, a wręcz przeciwnie, Just odnosiła wrażenie, że pomoc będzie potrzebna aż do porannych godzin. Podniosła się wyciągając do niego rękę. Chciałaby odprowadzić go do najbliższego kominka, wysłać na kontrolne badanie do Munga, albo kazać wrócić do domu. Ale wiedziała, że jej nie posłucha, sama nie posłuchałaby siebie, gdyby była na jego miejscu. Miał zamiar tam wrócić, prosto do środka, budynku pożartego ogniem. - Nie waż się umierać, Skamander. - zwróciła się do niego z cichą prośbą i groźbą czającą się w głosie. Potem odwróciła głowę by spojrzeć na uzdrowiciela, lekko speszona porywem własnego serca. - Jesteś cały? - chciała wiedzieć, nie znali się długo może też nie jakoś dobrze, ale Shafiq nie był dla niej okrutny, a wręcz przeciwnie, czasem w egzotycznych rysach widziała coś na kształt zrozumienia. Pytanie zawisło w powietrzu. Znów rozejrzała się dookoła. Nie mogła tu długo zostać. Pozostawały jej jedynie chwile, po których musiała ruszyć dalej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Czemu wciąż tkwił na kolanach? Smugi czarnego dymu coraz liczniej zaścielały powietrze wokół i ciemne niebo, które zdawało się trwać nieruchomo, jak sędzia, czekający na finalny atak. Tylko czyj? Kto miał zadać ostateczny cios? I komu? Przepełniony wysiłkiem umysł, przerzucał kolejne wspomnienia, jak migawki w mugolskim aparacie. Obrazy przesuwały się, rzucały urwanym słowem, pytaniem i płynęły dalej, niezmierzoną falą. Chaos. Ogień. Ból i wrzaski umierających, tworzyły wspólnie dantejski obraz, żywcem wyrwany ze stronic natchnionego piekłem pisarza. A może filozofa? Jasnowidza?
Piekielna aura gorąca nie pozwalała wyrwać się z objęć rzeczywistości. Samuel nie próbował nawet, twardo pozostając przy bólu, który go trawił i przypominał o misji, jaką dzierżył nie tylko jako gwardzista, ale auror. To czego był świadkiem, ognista chmura, wijące się w żarze węże, mogły należeć tylko do najpotężniejszej i najbardziej plugawej magii. Pożoga. Myśl, która zawyła pod czaszką, popłynęła głębiej, na język, by w końcu wypluć to jedno słowo zdławionym szeptem - Pożoga - uniósł spojrzenie wyżej, do góry, jakby tam miał znaleźć potwierdzenie, wysoko na niebie. Czy znak czaszki chełpił się nad pozostawionym w niemocy armagedonie?
Przez całość panującego chaosu przebijał się tylko głos uzdrowiciela. Pozorny spokój, który słyszał i tak miał znaczenie. A magia płynęła od różdżki nieznajomego medyka ciepłem zupełnie innym od tego, który wdzierał się pod skórę, wgryzał się pod powieki i atakował oddech. Rozumiał obecność, miał pomóc, taka była jego misja. A Skamander musiał podjąć próbę odpowiedzi na własną. Podnieść sie z kolan, ruszyć się, wedrzeć się na nowo w poszarpane, trawione bólem i wrzaskiem umierających, ramy ognistego horroru, z którego przed chwilą wyszedł.
Powoli, kiwnął głową. Podniósł się wyżej, opierając jedna dłonią o nagrzaną od ognia ziemię. Bru zaściełała smolista czerń opadającego popiołu i niezidentyfikowanych skrawków. Czegoś, a może kogoś? Zapachy mieszały się ze sobą, spalenizna i metaliczna wiązanka woni, których nie chciał nazywać. Na olejne stwierdzenie, poczuł dziwny, groteskowy przypał, który wygiął do góry kącik spierzchniętych i poranionych warg - Jeszcze nie widziałeś mnie niespokojnego - bezsensowne zdanie, które urwało się z całej puli absurdu i tłoczącego sie wokół cierpienia. Szaleńczy kiełkujący gdzieś głębiej głosik miał ochotę się roześmiać, ale usta pozostały nieruchomo - Dziękuję - szczęki poruszyły się, gdy przypomniał o tak oczywistej a niemal zapomnianej rzeczy, jak wdzięczność. Zanim jednak podniósł się, dźwigając ciało wyżej, w rozmazanej dymem scenerii zadziało się coś więcej. Błysk jasnych włosów i dwie dłonie, które zatrzymały się na jego twarz. Nagłe, gwałtowne pulsowanie w skroni i szaleńcze zrozumienie, że przecież mogła być w ministerstwie, mogła umierać, przygnieciona gdzieś na korytarzu podczas, gdy on wciąż trwał na kolanach, daleko poza zachłannymi objęciami pożogi - Jus... - zdołał niemal w pełni uformować imię, które jednak zniknęło pod ustami, które zamknęły jego własne. Ramię mimowolnie objęło drobna sylwetkę, by ostatecznie zatrzymać dłoń na kobiecym karku. Tylko na chwilę smakując słodycz warg. Odsunął ja równie szybko, skupiając rozszerzone źrenice na jasnym licu - Nie dzisiaj - cicha odpowiedź i równoczesna obietnica. I sobie i jej.
Dźwignął się chwiejnie do pionu, czując jak mdłości atakują ciało. Dym nieprzerwaną falą zaściełał okolicę, a gorąc i płomienne jęzory pożerały coraz większą przestrzeń. Jeśli miał wyciągnąć kogokolwiek, musiał sie śpieszyć. Jandą dłoń wciąż trzymał na ramieniu ratowniczki, pomagając jej tym samym wstać - To pożoga - mówił już głośniej, by dwójka towarzyszy słyszała dokładnie jego słowa. Różdżka pojawiła się w dłoni, wysunięta z nadpalonego rękawa.
Piekielna aura gorąca nie pozwalała wyrwać się z objęć rzeczywistości. Samuel nie próbował nawet, twardo pozostając przy bólu, który go trawił i przypominał o misji, jaką dzierżył nie tylko jako gwardzista, ale auror. To czego był świadkiem, ognista chmura, wijące się w żarze węże, mogły należeć tylko do najpotężniejszej i najbardziej plugawej magii. Pożoga. Myśl, która zawyła pod czaszką, popłynęła głębiej, na język, by w końcu wypluć to jedno słowo zdławionym szeptem - Pożoga - uniósł spojrzenie wyżej, do góry, jakby tam miał znaleźć potwierdzenie, wysoko na niebie. Czy znak czaszki chełpił się nad pozostawionym w niemocy armagedonie?
Przez całość panującego chaosu przebijał się tylko głos uzdrowiciela. Pozorny spokój, który słyszał i tak miał znaczenie. A magia płynęła od różdżki nieznajomego medyka ciepłem zupełnie innym od tego, który wdzierał się pod skórę, wgryzał się pod powieki i atakował oddech. Rozumiał obecność, miał pomóc, taka była jego misja. A Skamander musiał podjąć próbę odpowiedzi na własną. Podnieść sie z kolan, ruszyć się, wedrzeć się na nowo w poszarpane, trawione bólem i wrzaskiem umierających, ramy ognistego horroru, z którego przed chwilą wyszedł.
Powoli, kiwnął głową. Podniósł się wyżej, opierając jedna dłonią o nagrzaną od ognia ziemię. Bru zaściełała smolista czerń opadającego popiołu i niezidentyfikowanych skrawków. Czegoś, a może kogoś? Zapachy mieszały się ze sobą, spalenizna i metaliczna wiązanka woni, których nie chciał nazywać. Na olejne stwierdzenie, poczuł dziwny, groteskowy przypał, który wygiął do góry kącik spierzchniętych i poranionych warg - Jeszcze nie widziałeś mnie niespokojnego - bezsensowne zdanie, które urwało się z całej puli absurdu i tłoczącego sie wokół cierpienia. Szaleńczy kiełkujący gdzieś głębiej głosik miał ochotę się roześmiać, ale usta pozostały nieruchomo - Dziękuję - szczęki poruszyły się, gdy przypomniał o tak oczywistej a niemal zapomnianej rzeczy, jak wdzięczność. Zanim jednak podniósł się, dźwigając ciało wyżej, w rozmazanej dymem scenerii zadziało się coś więcej. Błysk jasnych włosów i dwie dłonie, które zatrzymały się na jego twarz. Nagłe, gwałtowne pulsowanie w skroni i szaleńcze zrozumienie, że przecież mogła być w ministerstwie, mogła umierać, przygnieciona gdzieś na korytarzu podczas, gdy on wciąż trwał na kolanach, daleko poza zachłannymi objęciami pożogi - Jus... - zdołał niemal w pełni uformować imię, które jednak zniknęło pod ustami, które zamknęły jego własne. Ramię mimowolnie objęło drobna sylwetkę, by ostatecznie zatrzymać dłoń na kobiecym karku. Tylko na chwilę smakując słodycz warg. Odsunął ja równie szybko, skupiając rozszerzone źrenice na jasnym licu - Nie dzisiaj - cicha odpowiedź i równoczesna obietnica. I sobie i jej.
Dźwignął się chwiejnie do pionu, czując jak mdłości atakują ciało. Dym nieprzerwaną falą zaściełał okolicę, a gorąc i płomienne jęzory pożerały coraz większą przestrzeń. Jeśli miał wyciągnąć kogokolwiek, musiał sie śpieszyć. Jandą dłoń wciąż trzymał na ramieniu ratowniczki, pomagając jej tym samym wstać - To pożoga - mówił już głośniej, by dwójka towarzyszy słyszała dokładnie jego słowa. Różdżka pojawiła się w dłoni, wysunięta z nadpalonego rękawa.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nadal miała nadzieję, choć ta tliła się słabo, że gdy będzie obok wystarczająco długo, wystarczająco cierpliwie, wtedy przestanie się zamykać. Przestanie sypiać z daleka na kanapie, patrząc się z niezmienną troską.
Domyślała się, oczywiście że tak. Choć we wnętrzu jego duszy skrywało się coś wiecej, coś o czym nie mówił. Coś czego ona nie wiedziała.
Sądziła, że nie chce pozwolić jej cierpieć. Zgodził się oddać duszę, podjąć walkę za innych - za cały świat, nie chciał by jej serce strzaskało się ponownie, gdy przyjdzie mu zginąć na polu walki. Ciągle widział w niej kogoś kruchego, możliwe, że niewystarczająco silnego. A może tylko ona odnosiła takie wrażenie. Nie chciał by ktoś ją ranił, a jednak mimo miłości, którą go darzyła cierpiała nie tylko przez świat, ale i przez niego.
Nadal nie potrafiąc zrozumieć...
Zazdrościła w jakiś sposób Wilde. Jej się udało. Choć wiedziała, że to nie sielanka. Że codziennie będzie niezmiennie drżała o zdrowie, dobro i życie Bartiusa. Tak jak i ona, codziennie drżała o niego. Bartius jednak wracał do domu, dzień zamykał oplatając wokół niej ramiona. Dając jej tą chwilę, ledwie namiastkę, chwilę, która znaczyła najwięcej.
Tonks jednak jeszcze się nie poddała, a może jeszcze nie przestała czekać. A to potrafiła - była przecież cierpliwa. Dziś jednak, w momencie gdy zobaczyła przerażający ogień, ponurą czaskę nad budynkiem trawionym pożogą. Dziś nie była w stanie całkowicie odsunąć uczuć. I miała być za to na siebie zła. Nocą, gdy znów będzie brakowało mu jej ramion. Nie zamierzała jednak przepraszać. Nie odepchnął jej. Pozwolił posmakować swoich warg, które niezmienne smakowały jej jabłkami, tym razem zmieszanymi z gorzkim dymem. Czuła dłoń na karku, od której pobiegło elektryczne uczucie roznoszące się na całe jej drobne ciało.
A potem zniknęło. Wraz z oderwanymi ustami i zabraną dłonią. Nie smuciła się jednak. Żył - a to znaczyło na więcej. Cicha prośba wydobyła się z jej ust. Wzrok mierzył czarne tęczówki. Skinęła głową, zatwierdzając otrzymaną odpowiedź. O więcej nie prosiła. Więcej nie był w stanie jej dać.
Podniosła się przy jego pomocy, a jej jasne spojrzenie pomknęło ku budynkowi, gdy wymówił na głos myśl, która nieśmiało przedarła się przez jej spojrzenie.
- Atak na Ministerstwo? - zapytała, choć nie była pewna, czy bardziej nie stwierdzała. Widniejąca nad nim czaszka, zdawała się jasno świadczyć o sprawie. Jak wielu starszych rzeczy mogli się jeszcze spodziewać?
I wtedy ich zobaczyła. Dwójkę ludzi w jednym z wejść. Kilka krótkich sekund, które miała na odpoczynek właśnie się skończył.
- Tam. - zwróciła się do Skamandera, wskazując dłonią kierunek i wejście o które jej chodziło. Jeszcze raz spojrzała na niego. Dłoń uniosła się i poprawiła kosmyk jego ciemnych włosów. - Ruszajmy, zapytasz ich czy widzieli kogoś w środku. Pomożesz mi ich trochę odciągnąć, żebym mogła ich wyleczyć. - dłoń zeszła niżej zacisnęła się na przegubie. Pociągnęła go lekko zmuszając by na nią spojrzał. Prosiła niewerbalnie by wezwał ją, lub kogokolwiek, gdy zacznie być nie tak. Już tam w środku. Nie miała pojęcia, co miał tam zastać. Nie mówiła dalej. Oboje wiedzieli, co stanie się następnie. Wejdzie do środka. Prosto w gębę ognistego potwora.
Domyślała się, oczywiście że tak. Choć we wnętrzu jego duszy skrywało się coś wiecej, coś o czym nie mówił. Coś czego ona nie wiedziała.
Sądziła, że nie chce pozwolić jej cierpieć. Zgodził się oddać duszę, podjąć walkę za innych - za cały świat, nie chciał by jej serce strzaskało się ponownie, gdy przyjdzie mu zginąć na polu walki. Ciągle widział w niej kogoś kruchego, możliwe, że niewystarczająco silnego. A może tylko ona odnosiła takie wrażenie. Nie chciał by ktoś ją ranił, a jednak mimo miłości, którą go darzyła cierpiała nie tylko przez świat, ale i przez niego.
Nadal nie potrafiąc zrozumieć...
Zazdrościła w jakiś sposób Wilde. Jej się udało. Choć wiedziała, że to nie sielanka. Że codziennie będzie niezmiennie drżała o zdrowie, dobro i życie Bartiusa. Tak jak i ona, codziennie drżała o niego. Bartius jednak wracał do domu, dzień zamykał oplatając wokół niej ramiona. Dając jej tą chwilę, ledwie namiastkę, chwilę, która znaczyła najwięcej.
Tonks jednak jeszcze się nie poddała, a może jeszcze nie przestała czekać. A to potrafiła - była przecież cierpliwa. Dziś jednak, w momencie gdy zobaczyła przerażający ogień, ponurą czaskę nad budynkiem trawionym pożogą. Dziś nie była w stanie całkowicie odsunąć uczuć. I miała być za to na siebie zła. Nocą, gdy znów będzie brakowało mu jej ramion. Nie zamierzała jednak przepraszać. Nie odepchnął jej. Pozwolił posmakować swoich warg, które niezmienne smakowały jej jabłkami, tym razem zmieszanymi z gorzkim dymem. Czuła dłoń na karku, od której pobiegło elektryczne uczucie roznoszące się na całe jej drobne ciało.
A potem zniknęło. Wraz z oderwanymi ustami i zabraną dłonią. Nie smuciła się jednak. Żył - a to znaczyło na więcej. Cicha prośba wydobyła się z jej ust. Wzrok mierzył czarne tęczówki. Skinęła głową, zatwierdzając otrzymaną odpowiedź. O więcej nie prosiła. Więcej nie był w stanie jej dać.
Podniosła się przy jego pomocy, a jej jasne spojrzenie pomknęło ku budynkowi, gdy wymówił na głos myśl, która nieśmiało przedarła się przez jej spojrzenie.
- Atak na Ministerstwo? - zapytała, choć nie była pewna, czy bardziej nie stwierdzała. Widniejąca nad nim czaszka, zdawała się jasno świadczyć o sprawie. Jak wielu starszych rzeczy mogli się jeszcze spodziewać?
I wtedy ich zobaczyła. Dwójkę ludzi w jednym z wejść. Kilka krótkich sekund, które miała na odpoczynek właśnie się skończył.
- Tam. - zwróciła się do Skamandera, wskazując dłonią kierunek i wejście o które jej chodziło. Jeszcze raz spojrzała na niego. Dłoń uniosła się i poprawiła kosmyk jego ciemnych włosów. - Ruszajmy, zapytasz ich czy widzieli kogoś w środku. Pomożesz mi ich trochę odciągnąć, żebym mogła ich wyleczyć. - dłoń zeszła niżej zacisnęła się na przegubie. Pociągnęła go lekko zmuszając by na nią spojrzał. Prosiła niewerbalnie by wezwał ją, lub kogokolwiek, gdy zacznie być nie tak. Już tam w środku. Nie miała pojęcia, co miał tam zastać. Nie mówiła dalej. Oboje wiedzieli, co stanie się następnie. Wejdzie do środka. Prosto w gębę ognistego potwora.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zdawał się nie dawać wiary w to, że jego próby odniosły tak spektakularny efekt. Przerażenie skrywane głęboko w sobie, choć tak łatwo do dostrzeżenia w jego oczach, wymuszało w nim ostrożność w czynach; w słowach zawsze zachowywał odpowiedni dystans. Rzeczywistość jednak regulowała sprawy, których zazwyczaj unikał. Zbyt dobrze wiedział, że nie był w rękach potęgi zdolnej powstrzymać zło szerzące się pośród nich. Wszystko, co robił, zmierzało do złagodzenia skutków i udawania, że to wystarczy, lecz nie sądził, by oszukiwał samego siebie.
Tkwiąc przy mężczyźnie, obserwując jego poprawę, zastanawiał się, co mógł jeszcze zrobić. Nie mógł tak po prostu odwrócić się i zostawić świat samemu sobie. Był tym, który czuwał nad delikatną równowagą zaburzaną każdego dnia i nie potrafił zniknąć, aby zaszyć się na wyspie, gdzie poniekąd było najmniejsze prawdopodobieństwo, że zjawi się jakaś katastrofa. Znajdował się w centrum wydarzeń, zdając sobie sprawę z istoty odgrywanej roli, choć nie uważał się za bohatera tego rodzaju, jak uzdrowiony właśnie mężczyzna. Choć go nie znał, miał wobec niego szacunek. Nie dostrzegał w nim tchórzostwa, widział za to chęć jak najszybszego powrotu w płomienie trawiące Londyn, jakby od tego zależało jego życie. Nie miał najmniejszego pojęcia, skąd brał się w nim ten zapał i nie zamierzał dopytywać o szczegóły, poniekąd próbując zachować neutralny stosunek do tego wszystkiego.
Odruchowo, całkowicie bez udziału własnej woli skinął głową na podziękowanie mężczyzny. Słowo to miało wielką moc, choć było tak proste i neutralne. Słyszał je każdego dnia w swojej pracy. Słyszał je tyle razy, iż przestało mieć dla niego prawdziwe znaczenie. Było tylko słowem, które wypowiadało się, by w jakiś sposób załagodzić wyrzuty sumienia własnej głupoty, na które powinien też coś odpowiedzieć, jednak swym uzdrowicielskim zwyczajem pozwolił sobie jedynie na rozluźnienie ust i wykrzywienie ich w namiastkę uśmiechu. Wstając z klęczek, rozejrzał się nieco, nie dostrzegając wyraźnie szczegółów wokół. Nie zauważył kolejnej osoby, która do nich dotarła. Spojrzeniem przez chwilę błądził po ulicy skąpanej w bólu i cierpieniu, całkowicie ignorując to, co działo się tuż obok. Dopiero słowa skierowane w jego stronę wyrwały go z lekkiego otępienia i Zachary skierował wzrok ku kobiecie, przywołując w myślach jej nazwisko.
— Tak — zdołał jedynie cicho odpowiedzieć na jej pytanie, po czym znowu usunął się nieco w cień, tkwiąc gdzieś na granicy cudzych języków rozpaczy a własnych myśli. Choć przysłuchiwał się rozmowie, nie była dla niego istotna. Nie zawierała w sobie nic, co mogłoby stanowić dla niego powód do uczestniczenia w niej. Później zastanowi się nad tym wszystkim. Teraz mógł jedynie kontynuować pracę i w miarę własnych możliwości zadbać o bezpieczeństwo rannych.
— Możecie liczyć na moją różdżkę — stwierdził tak samo cicho jak wcześniej, nie siląc się na głośny ton, gdy poprawiał uchwyt na rączce i poprawiał osmolone szaty przed dalszą drogą.
Tkwiąc przy mężczyźnie, obserwując jego poprawę, zastanawiał się, co mógł jeszcze zrobić. Nie mógł tak po prostu odwrócić się i zostawić świat samemu sobie. Był tym, który czuwał nad delikatną równowagą zaburzaną każdego dnia i nie potrafił zniknąć, aby zaszyć się na wyspie, gdzie poniekąd było najmniejsze prawdopodobieństwo, że zjawi się jakaś katastrofa. Znajdował się w centrum wydarzeń, zdając sobie sprawę z istoty odgrywanej roli, choć nie uważał się za bohatera tego rodzaju, jak uzdrowiony właśnie mężczyzna. Choć go nie znał, miał wobec niego szacunek. Nie dostrzegał w nim tchórzostwa, widział za to chęć jak najszybszego powrotu w płomienie trawiące Londyn, jakby od tego zależało jego życie. Nie miał najmniejszego pojęcia, skąd brał się w nim ten zapał i nie zamierzał dopytywać o szczegóły, poniekąd próbując zachować neutralny stosunek do tego wszystkiego.
Odruchowo, całkowicie bez udziału własnej woli skinął głową na podziękowanie mężczyzny. Słowo to miało wielką moc, choć było tak proste i neutralne. Słyszał je każdego dnia w swojej pracy. Słyszał je tyle razy, iż przestało mieć dla niego prawdziwe znaczenie. Było tylko słowem, które wypowiadało się, by w jakiś sposób załagodzić wyrzuty sumienia własnej głupoty, na które powinien też coś odpowiedzieć, jednak swym uzdrowicielskim zwyczajem pozwolił sobie jedynie na rozluźnienie ust i wykrzywienie ich w namiastkę uśmiechu. Wstając z klęczek, rozejrzał się nieco, nie dostrzegając wyraźnie szczegółów wokół. Nie zauważył kolejnej osoby, która do nich dotarła. Spojrzeniem przez chwilę błądził po ulicy skąpanej w bólu i cierpieniu, całkowicie ignorując to, co działo się tuż obok. Dopiero słowa skierowane w jego stronę wyrwały go z lekkiego otępienia i Zachary skierował wzrok ku kobiecie, przywołując w myślach jej nazwisko.
— Tak — zdołał jedynie cicho odpowiedzieć na jej pytanie, po czym znowu usunął się nieco w cień, tkwiąc gdzieś na granicy cudzych języków rozpaczy a własnych myśli. Choć przysłuchiwał się rozmowie, nie była dla niego istotna. Nie zawierała w sobie nic, co mogłoby stanowić dla niego powód do uczestniczenia w niej. Później zastanowi się nad tym wszystkim. Teraz mógł jedynie kontynuować pracę i w miarę własnych możliwości zadbać o bezpieczeństwo rannych.
— Możecie liczyć na moją różdżkę — stwierdził tak samo cicho jak wcześniej, nie siląc się na głośny ton, gdy poprawiał uchwyt na rączce i poprawiał osmolone szaty przed dalszą drogą.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
paskudny ból głowy i mdląca aura czarnej magii - zelżała. Samuel wiedział, że zasługę mógł przypisać uzdrowicielowi, który przyszedł mu pomóc. Był wdzięczny, chociaż miał trudności z rzeczywistym przekazaniem słów. Jedno, wydobyte z ust kumulowało się w chaosie zalewających Skamandera uczuć, w większości oscylujących wokół gniewu i silnej potrzebie działania. Bezpieczeństwo już wiele lat temu odrzucił, wybierając ścieżkę aurora, potem zakonnika, ostatecznie Gwardzisty. Żadna ze wskazanych dróg nie zatrzymywała go w miejscu. Nie, kiedy na szali stawiano innych, bardziej zagrożonych.
Tumany unoszonego ku górze dymu wiły się wokół walącego i płonącego budynku. Piętrowy gmachowiec przypominał bardziej osmolony czernią, domek z kart, na który ktoś złośliwy rzucił zapałkę. Stłumione krzyki, jęki i płacz nadawały całości groteskowy, chociaż przerażający ton. I w tę sama czeluść, Skamander musiał wrócić - Nie zaprzeczę - chociaż chciałby. Chciałby wierzyć, że wężowa pożoga nie miała nic wspólnego z czarodziejską społecznością, że w przegniłych głowach plugawców tli się jeszcze nic rozsądku, ale nie potrafił. Ciemność wypaczała, pozbawiała człowieczeństwa, pozostawiając zdradliwym, chociaż pustym, niby kościana skorupa. Kiedy ich miała sięgnąć kara? Kiedy na Merlina, sprawiedliwość dorwie te parszywe gnidy? Bo do tej pory zdawało się, że omijała ich szerokim łukiem. Nawet drobne sukcesy, ostatecznie umykały w czeliści dokonywanych zbrodni.
Przetarł dłonią skroń, rozmazując brudne smugi popiołu. Tym był, tym kiedyś miał się stać - ale nie dziś. Tak jak obiecał. Spojrzał na stojącego obok mężczyznę - Oboje się im przydacie - w polu widzenia znalazła się okrwawiona kobieta, której zduszony krzyk umilkł wraz ze świadomością, gdy upadała na ziemię. Ktoś obok upadł obok, ale zatrzymał się na klęczkach. Samuel odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę poszkodowanych, nie patrząc czy dwójka mu towarzysząca podażą jego śladem. Wiedział, że tak. nachylił się przy mężczyźnie, którego połowa twarzy przypominała dosłowne pogorzelisko. Coś niebezpiecznie szarpnęło się w piersi Samuela i nie zareagował cofnięciem, gdy dłoń nieznajomego gwałtownie zacisnęła się na osmolonej koszuli aurora - Nie...dałem rady... oni tam zostali.. - głos miał ochrypły, drżący, a ból wżerał się w spojrzenie jak trucizna - Gdzie - krótkie pytanie, które zmierzyło się z przerażeniem mężczyzny, tym bardziej, gdy leżąca kobieta szarpnęła się do góry i upadła ponownie. Plama szkarłatu rozlała się wokół jej twarzy - Boczny hol - wydusił, wypuszczając materiał i uwalniając Samuela z niewidzialnej więzi - Znajdę ich - żywych lub martwych, albo sam trafi pod gruzowiska. Zanim wyrwał się do przodu, w ziejąca ogniem paszczę budynku, jeszcze tylko raz spojrzał za siebie, zapamiętując błysk błękitnej, kobiecej źrenicy i spokój malujący się na twarzy ciemnowłosego uzdrowiciela.
Tumany unoszonego ku górze dymu wiły się wokół walącego i płonącego budynku. Piętrowy gmachowiec przypominał bardziej osmolony czernią, domek z kart, na który ktoś złośliwy rzucił zapałkę. Stłumione krzyki, jęki i płacz nadawały całości groteskowy, chociaż przerażający ton. I w tę sama czeluść, Skamander musiał wrócić - Nie zaprzeczę - chociaż chciałby. Chciałby wierzyć, że wężowa pożoga nie miała nic wspólnego z czarodziejską społecznością, że w przegniłych głowach plugawców tli się jeszcze nic rozsądku, ale nie potrafił. Ciemność wypaczała, pozbawiała człowieczeństwa, pozostawiając zdradliwym, chociaż pustym, niby kościana skorupa. Kiedy ich miała sięgnąć kara? Kiedy na Merlina, sprawiedliwość dorwie te parszywe gnidy? Bo do tej pory zdawało się, że omijała ich szerokim łukiem. Nawet drobne sukcesy, ostatecznie umykały w czeliści dokonywanych zbrodni.
Przetarł dłonią skroń, rozmazując brudne smugi popiołu. Tym był, tym kiedyś miał się stać - ale nie dziś. Tak jak obiecał. Spojrzał na stojącego obok mężczyznę - Oboje się im przydacie - w polu widzenia znalazła się okrwawiona kobieta, której zduszony krzyk umilkł wraz ze świadomością, gdy upadała na ziemię. Ktoś obok upadł obok, ale zatrzymał się na klęczkach. Samuel odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę poszkodowanych, nie patrząc czy dwójka mu towarzysząca podażą jego śladem. Wiedział, że tak. nachylił się przy mężczyźnie, którego połowa twarzy przypominała dosłowne pogorzelisko. Coś niebezpiecznie szarpnęło się w piersi Samuela i nie zareagował cofnięciem, gdy dłoń nieznajomego gwałtownie zacisnęła się na osmolonej koszuli aurora - Nie...dałem rady... oni tam zostali.. - głos miał ochrypły, drżący, a ból wżerał się w spojrzenie jak trucizna - Gdzie - krótkie pytanie, które zmierzyło się z przerażeniem mężczyzny, tym bardziej, gdy leżąca kobieta szarpnęła się do góry i upadła ponownie. Plama szkarłatu rozlała się wokół jej twarzy - Boczny hol - wydusił, wypuszczając materiał i uwalniając Samuela z niewidzialnej więzi - Znajdę ich - żywych lub martwych, albo sam trafi pod gruzowiska. Zanim wyrwał się do przodu, w ziejąca ogniem paszczę budynku, jeszcze tylko raz spojrzał za siebie, zapamiętując błysk błękitnej, kobiecej źrenicy i spokój malujący się na twarzy ciemnowłosego uzdrowiciela.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Kierowany własnym przestrachem, ruszył za mężczyzną. Choć zdołał uleczyć jego rany, nie miał wobec niego zbyt wielkiego zaufania. Nie wiedział o nim nic. Nie miał pojęcia, z kim mógłby się zmierzyć. Zachowywał bezpieczny dystans i trzymał się nieco z tyłu, chcąc być w możliwie bezpiecznym położeniu. Absurdalnie, całkowicie świadomie zdawał sobie sprawę, że w obecnej sytuacji pojęcie to nie miało racji bytu, jednak poszukiwał spokoju i sposobów zażegnania kryzysu, brnąc dalej i dalej. Zatrzymywanie się w miejscu nie przyniosłoby niczego dobrego.
Stawiając kolejne kroki za przewodzącym im mężczyzną, przyjął do wiadomości, że musiał on dobrze znać miejsce oraz przynajmniej część z poszkodowanych. Może był urzędnikiem, a może należał do którejś z dużo ważniejszych sekcji Ministerstwa; tego nie wiedział. Ba, nie zamierzał o to pytać, będąc w istocie skupionym na rzucaniu uważnych spojrzeń wokół. Gdy dostrzegł rannych, palce zacisnął na różdżce ze wszystkich sił. Wiedział, że magia była mu potrzebna, lecz nie miał w sobie dość odwagi, by ryzykować po raz kolejny. Oboje, mężczyzna i kobieta znajdowali się w tak dramatycznym stanie, iż nie sądził, aby był w stanie doraźnie im pomóc. Tak rozległe obrażenia wymagały skorzystania z magii, do której nie rościł sobie praw. Nie był specjalistą w tej dziedzinie i mógł jedynie pochylić się nad ich bólem, oceniając tempo z jakim wkroczą w objęcia śmierci.
Patrząc na kałużę krwi oraz zmasakrowaną twarz, poczuł nieprzyjemny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. W swojej krótkiej karierze widywał już drastyczne przypadki, lecz na coś takiego nie miał prawa być przygotowany. Zdołał jedynie uzmysłowić sobie, że pomimo całej swojej wiedzy jako jednostka nie był w stanie wiele zrobić. Uważnym spojrzeniem jedynie prześledził zranienia na twarzy mężczyzny, dostrzegając także ból oraz ogrom toczącego się w nim cierpienia. Zerknąwszy na kobietę, zdołał przesunąć się nieco, skupionym wzrokiem chłonąc to, jak niewiele czasu jej zostało.
— Muszą natychmiast znaleźć się w szpitalu — wymamrotał właściwie do samego siebie, nie zwracając większej uwagi na pytania zadawane przez czarodzieja – którego uleczył – ani na towarzyszącą im Tonks. Podniósł za to głowę i szybko wyprostował się, unosząc do góry wolną rękę i machając ku sylwetkom majaczącym w oddali. Z daleka rozpoznał uzdrowicielskie szaty i nie pomylił się, dostrzegając jedną z twarzy mijanych w szpitalnych korytarzach. Nie potrzebował słów, by przekazać to, co chciał zrobić. Wystarczyło jedno znaczące spojrzenie na rannych, krótkie skinięcie głową i minęło zaledwie kilka sekund, a Zachary ruszył za oddalającym się mężczyzną z przekonaniem, że tam zrobi większy użytek ze swoich umiejętności, a rannymi, których minęli, zajmą się prawdziwi specjaliści w dziedzinie urazów. Jemu pozostawało liczyć na nieszczęście trafienia na kogoś, kto uległ jakiemuś zatruciu.
Stawiając kolejne kroki za przewodzącym im mężczyzną, przyjął do wiadomości, że musiał on dobrze znać miejsce oraz przynajmniej część z poszkodowanych. Może był urzędnikiem, a może należał do którejś z dużo ważniejszych sekcji Ministerstwa; tego nie wiedział. Ba, nie zamierzał o to pytać, będąc w istocie skupionym na rzucaniu uważnych spojrzeń wokół. Gdy dostrzegł rannych, palce zacisnął na różdżce ze wszystkich sił. Wiedział, że magia była mu potrzebna, lecz nie miał w sobie dość odwagi, by ryzykować po raz kolejny. Oboje, mężczyzna i kobieta znajdowali się w tak dramatycznym stanie, iż nie sądził, aby był w stanie doraźnie im pomóc. Tak rozległe obrażenia wymagały skorzystania z magii, do której nie rościł sobie praw. Nie był specjalistą w tej dziedzinie i mógł jedynie pochylić się nad ich bólem, oceniając tempo z jakim wkroczą w objęcia śmierci.
Patrząc na kałużę krwi oraz zmasakrowaną twarz, poczuł nieprzyjemny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. W swojej krótkiej karierze widywał już drastyczne przypadki, lecz na coś takiego nie miał prawa być przygotowany. Zdołał jedynie uzmysłowić sobie, że pomimo całej swojej wiedzy jako jednostka nie był w stanie wiele zrobić. Uważnym spojrzeniem jedynie prześledził zranienia na twarzy mężczyzny, dostrzegając także ból oraz ogrom toczącego się w nim cierpienia. Zerknąwszy na kobietę, zdołał przesunąć się nieco, skupionym wzrokiem chłonąc to, jak niewiele czasu jej zostało.
— Muszą natychmiast znaleźć się w szpitalu — wymamrotał właściwie do samego siebie, nie zwracając większej uwagi na pytania zadawane przez czarodzieja – którego uleczył – ani na towarzyszącą im Tonks. Podniósł za to głowę i szybko wyprostował się, unosząc do góry wolną rękę i machając ku sylwetkom majaczącym w oddali. Z daleka rozpoznał uzdrowicielskie szaty i nie pomylił się, dostrzegając jedną z twarzy mijanych w szpitalnych korytarzach. Nie potrzebował słów, by przekazać to, co chciał zrobić. Wystarczyło jedno znaczące spojrzenie na rannych, krótkie skinięcie głową i minęło zaledwie kilka sekund, a Zachary ruszył za oddalającym się mężczyzną z przekonaniem, że tam zrobi większy użytek ze swoich umiejętności, a rannymi, których minęli, zajmą się prawdziwi specjaliści w dziedzinie urazów. Jemu pozostawało liczyć na nieszczęście trafienia na kogoś, kto uległ jakiemuś zatruciu.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tik tak. Czas gonił, a może to on gonił czas? Rzeczywistość, która rysowała obraz pogorzeliska, gorące powiewy niosące jęki, rumor walących się gruzów i coś, czego nawet Skamander nie chciał nazywać. Jak miał uwierzyć, że cokolwiek jeszcze może być dobrze? Jakie sile, mocy zawierzyć, by podźwignąć rozsypującą się przestrzeń popielną? Ile obrazów z przeszłości musiało minąć, spłonąć i powstać na nowo, żeby mógł złapać się tlącej nadziei, że jego działanie miało jakiś sens?
Trudno było uwierzyć, ile myśli przemykało przez głowę Skamandera w zaledwie uderzenie serca. Ministerstwo rzeczywiście upadło. Płomienne jęzory węży pochłaniały ze sobą wszystko. I gruzy i stłoczonych we wnętrzu ludzi. Pożerało tyle istnień, że Samuel nie umiał nawet policzyć strat, które siały rozmachem na cały Londyn. Gmach, który stanowił dziwną podstawę - właśnie runęło.
Czarne smugi dymu niosły się wysoko, sadza osiadała na twarzy, włosach i stopionym w wielu miejscach ubraniu. Jeszcze trochę, a wszyscy będą przypominać koszmarne kukły, które ktoś powołał do życia. Tak jak pogożelcy, którzy wychylili się z walącego wejścia. Kobieta umierała. Auror wiedział to już w momencie, gdy upadała na obsypaną popiołem ziemię. Mężczyzna miał jeszcze szansę, ale w oczach, w których malowało się czyste przerażenie, trudno było o iskrę "chcenia". Jakby śmierć nucona bezdusznym głosem czarnej magii, przenikała umysły i porywała duszę. Możliwe, że tak własnie było.
Skamander nie wiedział, czy powrót w otchłań grzmiących popiołem ścian miało znaczenie. Cokolwiek miał spotkać w środku, nie mógł i nie potrafił się zatrzymać. Umarłby stojąc w miejscu, bezsilnie patrząc na rozgrywające sie piekło. Inaczej nie mógł tego nazwać i mugolskie wierzenia miały tutaj idealne odzwierciedlenie.
Potrzebował sekundy, by dźwignąć sie z kolan, zostawiając, a może oddając w ręce nadbiegających uzdrowicieli. Była szansa, że zdołają jeszcze komuś pomóc, że użyczą siły tym, którym już jej zabrakło. Wzmocniony magią lecznicą nieznajomego czarodzieja, parł do przodu. I chociaż nie było to logiczne wytłumaczenie, słyszał za sobą idącego z nim mężczyznę. Zasłonił usta urwany fragmentem koszuli i oddał się gorącej fali ognistej paszczy w wejściu. Musiało się udać. Stłumiony jęk, dokładnie tam gdzie wskazał mu umierający nieznajomy, wskazała mu drogę.
zt
Trudno było uwierzyć, ile myśli przemykało przez głowę Skamandera w zaledwie uderzenie serca. Ministerstwo rzeczywiście upadło. Płomienne jęzory węży pochłaniały ze sobą wszystko. I gruzy i stłoczonych we wnętrzu ludzi. Pożerało tyle istnień, że Samuel nie umiał nawet policzyć strat, które siały rozmachem na cały Londyn. Gmach, który stanowił dziwną podstawę - właśnie runęło.
Czarne smugi dymu niosły się wysoko, sadza osiadała na twarzy, włosach i stopionym w wielu miejscach ubraniu. Jeszcze trochę, a wszyscy będą przypominać koszmarne kukły, które ktoś powołał do życia. Tak jak pogożelcy, którzy wychylili się z walącego wejścia. Kobieta umierała. Auror wiedział to już w momencie, gdy upadała na obsypaną popiołem ziemię. Mężczyzna miał jeszcze szansę, ale w oczach, w których malowało się czyste przerażenie, trudno było o iskrę "chcenia". Jakby śmierć nucona bezdusznym głosem czarnej magii, przenikała umysły i porywała duszę. Możliwe, że tak własnie było.
Skamander nie wiedział, czy powrót w otchłań grzmiących popiołem ścian miało znaczenie. Cokolwiek miał spotkać w środku, nie mógł i nie potrafił się zatrzymać. Umarłby stojąc w miejscu, bezsilnie patrząc na rozgrywające sie piekło. Inaczej nie mógł tego nazwać i mugolskie wierzenia miały tutaj idealne odzwierciedlenie.
Potrzebował sekundy, by dźwignąć sie z kolan, zostawiając, a może oddając w ręce nadbiegających uzdrowicieli. Była szansa, że zdołają jeszcze komuś pomóc, że użyczą siły tym, którym już jej zabrakło. Wzmocniony magią lecznicą nieznajomego czarodzieja, parł do przodu. I chociaż nie było to logiczne wytłumaczenie, słyszał za sobą idącego z nim mężczyznę. Zasłonił usta urwany fragmentem koszuli i oddał się gorącej fali ognistej paszczy w wejściu. Musiało się udać. Stłumiony jęk, dokładnie tam gdzie wskazał mu umierający nieznajomy, wskazała mu drogę.
zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Będąc otoczonym przez tak wielkie zniszczenie, na myśl przychodziła mu jedynie wojna. Wojna, której nie znał, której nie był świadkiem ani nie był jej uczestnikiem. Szczęśliwie był zbyt młody, aby się mieszać w politykę i łamać lekcje odebrane od dziadka. Był zamknięty we własnych ambicjach podążania uzdrowicielską ścieżką, gdy to wszystko miało miejsce, a dziś pozostawał świadkiem i uczestnikiem zdarzeń zmieniających cały czarodziejski świat. Choć nie miał szczególnego pojęcia o świecie zamkniętym w grze kłamstw, złudzeń i pustych obietnic, jako członek szlachetnej rodziny wiedział, że ta katastrofa odbije się echem nie tylko w Europie. Był niemal dogłębnie przekonany, że lada dzień nadejdą listy z Kairu pełne pytań. Niemal żałował, iż straci okazję na ich przeczytanie, będąc jedynie poinformowanym z drugiej ręki o zaistniałym fakcie. Niemal, bowiem to jemu przyszło stanąć dziś w pierwszym szeregu i brać udział, i chyba był zadowolony z takiego przebiegu zdarzeń. Niestety nie umniejszało to strachowi przeistaczającemu się w przerażenie, który krążył w żyłach i sycił się każdym widokiem rannych, błagających o pomoc i umierających. To właśnie jednak ten konkretny zlepek emocji utrzymywał go w ryzach. Czynił go tym, kim był. Definiował jego kolejne poczynania, nie wywołując wyrzutów sumienia, nie powodując rozważań tak niepotrzebnych w tej chwili. Swoją pomyślność tego wieczora zawdzięczał strachowi podsycanemu przez własną determinację.
Gnając za mężczyzną przed nim, niewiele myślał o konsekwencjach. Były tylko niewielkim dodatkiem do tego, czego nie zdołał uczynić, a co mógł jeszcze zrobić. Niemal biegł, prawie potykając się o własne nogi, choć z koordynacją ruchową nie miał nigdy problemów. Nie, w jego zapędzie tkwiło coś, co kazało mu dotrzymać kroku nieznajomemu czarodziejowi, lecz także kazało zatrzymać w miejscu, w którym on poszedł dalej. To właśnie tutaj znalazł swoje miejsce, widząc innych, którzy ratowali się z płomieni, którzy potrzebowali ratunku. Choć nie powiedział mężczyźnie ani jednego słowa, miał pewność, że nie zaistnieje między nimi ewentualny żal. Obaj mieli własne zadania do wykonania i Zachary właśnie tutaj spełniał swoje. Znajdował się pośród ludzi, uważnie doglądając obrażeń, starając się pomóc, nim przybędą pozostali uzdrowiciele. Skupił się jedynie na niwelowaniu jak największych szkód, doskonale wiedząc, że zajmie mu to naprawdę dużo czasu. Nawet gdyby zdołał uwinąć się naprawdę szybko, wciąż czekał go powrót do szpitala, gdzie czekali ci, którym potrzebne było dalsze wsparcie.
| zt
Gnając za mężczyzną przed nim, niewiele myślał o konsekwencjach. Były tylko niewielkim dodatkiem do tego, czego nie zdołał uczynić, a co mógł jeszcze zrobić. Niemal biegł, prawie potykając się o własne nogi, choć z koordynacją ruchową nie miał nigdy problemów. Nie, w jego zapędzie tkwiło coś, co kazało mu dotrzymać kroku nieznajomemu czarodziejowi, lecz także kazało zatrzymać w miejscu, w którym on poszedł dalej. To właśnie tutaj znalazł swoje miejsce, widząc innych, którzy ratowali się z płomieni, którzy potrzebowali ratunku. Choć nie powiedział mężczyźnie ani jednego słowa, miał pewność, że nie zaistnieje między nimi ewentualny żal. Obaj mieli własne zadania do wykonania i Zachary właśnie tutaj spełniał swoje. Znajdował się pośród ludzi, uważnie doglądając obrażeń, starając się pomóc, nim przybędą pozostali uzdrowiciele. Skupił się jedynie na niwelowaniu jak największych szkód, doskonale wiedząc, że zajmie mu to naprawdę dużo czasu. Nawet gdyby zdołał uwinąć się naprawdę szybko, wciąż czekał go powrót do szpitala, gdzie czekali ci, którym potrzebne było dalsze wsparcie.
| zt
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tu także w wyniku magicznych wyładowań i szalejącej nad Wielką Brytanią burzy, pojawiły się anomalie destabilizujące energię otoczenia. Ministerstwo Magii było jednak zbyt zajęte reorganizacją służb w nowo wybudowanej siedzibie, aby to miejsce zabezpieczyć i zamknąć. Niestabilna magicznie lokacja pozostawała niestrzeżona przez żadną ze służb. Okolica wciąż była niebezpieczna, a przebywanie w pobliżu groziło śmiercią lub zapadnięciem na sinicę, złapanie na gorącym uczynku posadzeniem w celi Tower, ale póki co — wszyscy śmiałkowie mogli działać.
Do czasu uspokojenia się magii nie można rozgrywać tu wątków innych niż te polegające na jej naprawie.
Co stało się z Big Benem, widział niemal każdy w mieście: potężny piorun uderzył w wieżę zegarową, przecinając zegar na dwie połówki - z czego jedna upadła, a druga wciąż trwała. Pod zegarem wciąż znajdowały się kamienie i kurz po zawalisku, nikt nie miał czasu uprzątnąć gruzów. A sama wieża naznaczona została chaotyczną magią, z którą niewielu miało odwagę się mierzyć. Patrol Egzekucyjny odciął to miejsce od ulic, zabraniając wstępu każdemu czarodziejowi - a wokół straszyły tabliczki o terenie wyjątkowo niebezpiecznym.
Jeśli ktokolwiek zapragnie zbliżyć się do wnętrza zegara, dostrzeże chwiejące się schody, które raz za razem znikały i pojawiały się gdzie indziej, przemieszczały się, a niektóre - lewitowały w powietrzu. Droga w górę, ku szczytowi wieży, na którym niegdyś znajdował się urokliwy punkt widokowy, a gdzie dziś biło czarne serce anomalii, wiodła po nich, ale wymagała nie lada odwagi i determinacji.
Wymaganie: Aby pokonać znikające schodki należy przezwyciężyć test na zwinność o ST 60 (zwinność mnożymy x2), sukces muszą odnieść obaj czarodzieje.
W razie niepowodzenia postać ześlizguję się i spada, otrzymując obrażenia równe 100-k100 wyrzuconego rzutu (miażdżone).
Przed rozpoczęciem kolejnego etapu należy odczekać co najmniej 24h. W tym czasie do lokacji może przybyć kolejna (wyłącznie jedna) grupa chcąca ją przejąć, by naprawić magię na sposób inny, niż miała być naprawiona dotychczas.
Walka odbywa się zgodnie z forumową mechaniką oraz z arbitrażem mistrza gry do momentu, w którym któraś z grup zdecyduje się na ucieczkę bądź nie będzie w stanie prowadzić dalszej walki.
Wymaganie: ST ujarzmienia magii jest równe 130, a sposób obliczania otrzymanego wyniku zależny jest od wybranej metody naprawiania magii.
Uwaga - jeżeli postać posiada zerowy poziom biegłości organizacji, mnoży statystykę nie razy ½, a razy 1.
W metodzie neutralnej każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+Z; wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Rycerzy Walpurgii każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(CM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Zakonu Feniksa każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(OPCM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
Ustabilizowana magia zmaterializowała schodki z powrotem; wejście na wieżę wydawało się stabilne i stałe. Szybko jednak okazało się, że ta sytuacja nie była dla was korzystna - u dołu wieży zaczęli gromadzić się policjanci. Zapewne oczekiwali wyjaśnień. Udało wam się dostrzec dwie miotły wsparte o pobliską ścianę, najpewniej to one były waszą jedyną drogą ucieczki w tym momencie.
Wymaganie: Ucieczka przed policjantami wymaga, by czarodzieje dosiedli mioteł i wykonali poprawny lot, uciekając z miejsca zdarzenia (rzut na latanie na miotle, ST 60). Sukces muszą osiągnąć obydwoje czarodzieje.
W przypadku niepowodzenia policjanci zakładają wam na ręce magiczne kajdany i zapraszają do Tower of London, gdzie spędzicie na wyjaśnieniach najbliższe trzy dni.
Listopad
Z opowieści bliskich znała los Big Bena, londyńskiego symbolu, którego nieuprzątnięte gruzy zalegały teraz na chodniku, bo przez kilka dni od tragedii nikt nie był w stanie ich sprzątnąć. Frustrowało ją to zaniedbanie, a chociaż miesiące walki z anomaliami utwierdziły ją jedynie w przekonaniu, że rząd ma wszystko w nosie, tym razem niezmiernie irytował ją fakt, że bali się doprowadzić do porządku nawet takie miejsce, jak to. Najbardziej charakterystyczne miejsce w stolicy omijano teraz szerokim łukiem, lecz to akurat było na rękę pannie Diggory, która zamierzała przyjrzeć się tej niestabilnej energii z bliska. Musiała mieć oczywiście dobre wsparcie, dlatego szybko nakreśliła list do przyjaciółki i posłała Krasną do Swansea, gdzie mieszkała Maxine. Ich ostatnia próba okiełznania anomalii skończyła się rozstrojem żołądka i rudowłosa miała nadzieję, że tym razem będzie lepiej.
Na miejscu pojawiła się o umówionej godzinie, po zmierzchu, skrywając twarz pod kapturem peleryny, a całą sylwetkę w cieniu pobliskiego budynku. Oczekując na przybycie Desmond, przyglądała się ruinie, jaka się przed nią jawiła i próbowała rozpracować pojawiające się i znikające schody, lecz najwyraźniej nie działały one według konkretnego schematu lub Jessa była po prostu za mało bystra, by to rozgryźć.
Gdy przyjaciółka pojawiła się na miejscu, czarownica wyszła z cienia i dołączyła do niej, witając się krótkim skinieniem głowy.
- Jak tam sytuacja z Jean? Porozmawiałyście? – poruszyła temat, który poprzednim razem trapił Max; nie miały okazji go zakończyć, gdyż przeklęta mumia owiała ich paskudnym dymem, po którym obie wymiotowały przez trzy dni.
- W pobliżu nikogo nie ma, ale te schody… - mruknęła, spoglądając na lewitujące stopnie – Będzie cholernie ciężko się po nich wspiąć.
Obie były jednak na tyle odważne, by spróbować to zrobić. Dlatego po rozejrzeniu się i upewnieniu, że okolica rzeczywiście była opuszczona, Jessa schowała miotłę do zaczarowanej torby, w której miała już eliksiry i ruszyła w stronę klatki schodowej. Raz Gryfonce śmierć! Wskoczyła na pierwszy stopień, jaki zauważyła i skupiona zaczęła przeskakiwać dalej, coraz wyżej, próbując dotrzeć do punktu widokowego.
| różdżka, miotła bez bonusu, zaczarowana torba i eliksiry z ekwipunku
Z opowieści bliskich znała los Big Bena, londyńskiego symbolu, którego nieuprzątnięte gruzy zalegały teraz na chodniku, bo przez kilka dni od tragedii nikt nie był w stanie ich sprzątnąć. Frustrowało ją to zaniedbanie, a chociaż miesiące walki z anomaliami utwierdziły ją jedynie w przekonaniu, że rząd ma wszystko w nosie, tym razem niezmiernie irytował ją fakt, że bali się doprowadzić do porządku nawet takie miejsce, jak to. Najbardziej charakterystyczne miejsce w stolicy omijano teraz szerokim łukiem, lecz to akurat było na rękę pannie Diggory, która zamierzała przyjrzeć się tej niestabilnej energii z bliska. Musiała mieć oczywiście dobre wsparcie, dlatego szybko nakreśliła list do przyjaciółki i posłała Krasną do Swansea, gdzie mieszkała Maxine. Ich ostatnia próba okiełznania anomalii skończyła się rozstrojem żołądka i rudowłosa miała nadzieję, że tym razem będzie lepiej.
Na miejscu pojawiła się o umówionej godzinie, po zmierzchu, skrywając twarz pod kapturem peleryny, a całą sylwetkę w cieniu pobliskiego budynku. Oczekując na przybycie Desmond, przyglądała się ruinie, jaka się przed nią jawiła i próbowała rozpracować pojawiające się i znikające schody, lecz najwyraźniej nie działały one według konkretnego schematu lub Jessa była po prostu za mało bystra, by to rozgryźć.
Gdy przyjaciółka pojawiła się na miejscu, czarownica wyszła z cienia i dołączyła do niej, witając się krótkim skinieniem głowy.
- Jak tam sytuacja z Jean? Porozmawiałyście? – poruszyła temat, który poprzednim razem trapił Max; nie miały okazji go zakończyć, gdyż przeklęta mumia owiała ich paskudnym dymem, po którym obie wymiotowały przez trzy dni.
- W pobliżu nikogo nie ma, ale te schody… - mruknęła, spoglądając na lewitujące stopnie – Będzie cholernie ciężko się po nich wspiąć.
Obie były jednak na tyle odważne, by spróbować to zrobić. Dlatego po rozejrzeniu się i upewnieniu, że okolica rzeczywiście była opuszczona, Jessa schowała miotłę do zaczarowanej torby, w której miała już eliksiry i ruszyła w stronę klatki schodowej. Raz Gryfonce śmierć! Wskoczyła na pierwszy stopień, jaki zauważyła i skupiona zaczęła przeskakiwać dalej, coraz wyżej, próbując dotrzeć do punktu widokowego.
| różdżka, miotła bez bonusu, zaczarowana torba i eliksiry z ekwipunku
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
The member 'Jessa Diggory' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Krasna przysiadła na parapecie Maxine w okolicach obiadu i huknęła na nią gniewnie, że uchyliła okno zbyt opieszale, przez co mokła w tak paskudną pogodę o kilka sekund za długo. Aby przekonać ptaszysko, by zaczekała, aż nakreśli na czystej rolce pergaminu odpowiedzi, musiała użyć skutecznego argumentu - przysmaku dla sów. Niemal straciła przy tym palce, bo Leopoldina - ten lis chytrus - nie lubiła się dzielić. Zgodziła się, oczywiście, chciała zatrzeć złe wrażenia po ich ostatniej, niezbyt udanej próbie, a także zastąpić wspomnienia z Domu Petriego nowymi - miała nadzieję, że sukcesem. Rozstroju żołądka i rozwolnienia nie wspominała zbyt dobrze.
Ledwie skończyła obiad, a musiała zbierać się do podróży; drogę do Londynu miała daleką, zwłaszcza w taką pogodę, kiedy to musiała lecieć dużo ostrożniej i wolniej, nie mogła rozwinąć pełnej prędkości, w obawie, że w tak silną wichurę po prostu z niej zleci pomimo mistrzowskich wręcz umiejętności latania.
Na całe szczęście udało jej się pojawić punktualnie; wciąż nie mogła się nadziwić, że pierwszego listopada rozszalała się burza tak potężna, że zdołała przełamać wieżę zegarową na pół... Londyn bez niej wydawał się dziwnym, obcym miejscem. Londyn bez Big Bena nie był Londynem. Do tego jeszcze w jego ruinach rozpanoszyła się kolejna anomalia; musiały położyć temu kres.
- Tak, ale... Ja wiem, że ona wie, że jej czegoś nie mówię. Zawsze mówiłyśmy sobie wszystko... - odparła Maxine, a w jej głosie wyraźnie zabrzmiała gorycz i żal. - Nie wiem, czy to dobry pomysł, abym mówiła jej o Zakonie. Będzie chciała do niego dołączyć, a ona... to moja mała siostrzyczka... Boję się po prostu, że... - że zginie. Tego nie musiała tłumaczyć. Wiedziała, że Jessa po prostu zrozumie.
Spojrzała na niestabilne, zniszczone schody; pozwoliła przyjaciółce ruszyć przodem i już wiedziała, że to nie był dobry pomysł. Rudowłosa zachwiała się wyraźnie i runęła w dół, a choć Maxine próbowała ją złapać choć za ramię, by po części zniwelować upadek, nie zdążyła.
- Chyba zwichnęłaś łokieć... - powiedziała ze współczuciem Maxine, natychmiast znajdując się przy przyjaciółce, by pomóc jej wstać; łowczyni talentów z trudem ruszała ręką, nie mogła w takim stanie spróbować wspiąć się jeszcze raz. Musiały odwiedzić uzdrowiciela; najwyżej powrócą tu jeszcze raz.
| ztx2
Ledwie skończyła obiad, a musiała zbierać się do podróży; drogę do Londynu miała daleką, zwłaszcza w taką pogodę, kiedy to musiała lecieć dużo ostrożniej i wolniej, nie mogła rozwinąć pełnej prędkości, w obawie, że w tak silną wichurę po prostu z niej zleci pomimo mistrzowskich wręcz umiejętności latania.
Na całe szczęście udało jej się pojawić punktualnie; wciąż nie mogła się nadziwić, że pierwszego listopada rozszalała się burza tak potężna, że zdołała przełamać wieżę zegarową na pół... Londyn bez niej wydawał się dziwnym, obcym miejscem. Londyn bez Big Bena nie był Londynem. Do tego jeszcze w jego ruinach rozpanoszyła się kolejna anomalia; musiały położyć temu kres.
- Tak, ale... Ja wiem, że ona wie, że jej czegoś nie mówię. Zawsze mówiłyśmy sobie wszystko... - odparła Maxine, a w jej głosie wyraźnie zabrzmiała gorycz i żal. - Nie wiem, czy to dobry pomysł, abym mówiła jej o Zakonie. Będzie chciała do niego dołączyć, a ona... to moja mała siostrzyczka... Boję się po prostu, że... - że zginie. Tego nie musiała tłumaczyć. Wiedziała, że Jessa po prostu zrozumie.
Spojrzała na niestabilne, zniszczone schody; pozwoliła przyjaciółce ruszyć przodem i już wiedziała, że to nie był dobry pomysł. Rudowłosa zachwiała się wyraźnie i runęła w dół, a choć Maxine próbowała ją złapać choć za ramię, by po części zniwelować upadek, nie zdążyła.
- Chyba zwichnęłaś łokieć... - powiedziała ze współczuciem Maxine, natychmiast znajdując się przy przyjaciółce, by pomóc jej wstać; łowczyni talentów z trudem ruszała ręką, nie mogła w takim stanie spróbować wspiąć się jeszcze raz. Musiały odwiedzić uzdrowiciela; najwyżej powrócą tu jeszcze raz.
| ztx2
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
| 21.11
To co stało się z Big Benem wiedział niemalże każdy, więc nic dziwnego, że wieść o osobliwości doszły także do Eddarda. Szlachic, czując niedosyt po ostatniej porażce ponownie skontaktował się z Goyle'm, tym razem chcąc spróbować swoich sił właśnie przy tej anomalii. W końcu kiedyś musiało się udać, prawda? A przynajmniej tak uważał Eddard, który pod osłoną nocy, zarzuciwszy na swoje ramiona czarny płaszcz, gdy opuszczał potężne mury Ashfield Manor. W domu ostatnio czuł się jak w klatce - zawsze miał takie wrażenie, gdy spędzał czas w zamknięciu. Atmosfera panująca w posiadłości sprawiała, że ciężko było oddychać, a sama świadomość tego, że nieprędko wyrwie się na kolejną wyprawę dobijała go jeszcze bardziej. Jednakże musiał zaadaptować się, wkomponować się w wizję przyszłości, w której to on miał starać się o odzyskanie dobrego imienia szlachetnego rodu Nott. Zapewne niedługo także Lysander dostanie wiadomość o swoich planowanych zaręczynach.
Na miejscu pojawił się punktualnie. Stał na uboczu, nie rzucając się w oczy, z kapturem naciągniętym na głowę tak, aby niepożądany świadek nie zobaczył jego oblicza. Chociaż? Przecież oficjalnie wystąpił przed szereg rozbitych nieoczekiwaną zdradą Nottów i stanął po właściwej stronie. Czy to nie genialny motyw dla pisarzy, lubujących się w tragicznych historiach? Niegdyś bracia, teraz wrogowie. Potrząsnął głową, nie chciał specjalnie o tym myśleć - nie teraz. Z mroku wyłoniła się postać Caelena. Po krótkim przywitaniu ramię w ramię ruszyli w stronę anomalii. Już na początku przyszło im się zmierzyć z niespodzianką. Ściągnął brwi widząc to, co osobliwość zrobiła ze schodami prowadzącymi na górę, do samego serca anomalii. Posłał krótkie spojrzenie w stronę Caelena, dając do zrozumienia towarzyszowi co zamierza zrobić. Oczywiście, że chciał zmierzyć się ze schodami, mimo iż ryzyko zrobienia sobie krzywdy było naprawdę duże. I może właśnie to sprawiło, że Eddard niemalże od razu podjął próbę walki ze schodami, prowadzącymi na zrujnowany punkt widokowy.
To co stało się z Big Benem wiedział niemalże każdy, więc nic dziwnego, że wieść o osobliwości doszły także do Eddarda. Szlachic, czując niedosyt po ostatniej porażce ponownie skontaktował się z Goyle'm, tym razem chcąc spróbować swoich sił właśnie przy tej anomalii. W końcu kiedyś musiało się udać, prawda? A przynajmniej tak uważał Eddard, który pod osłoną nocy, zarzuciwszy na swoje ramiona czarny płaszcz, gdy opuszczał potężne mury Ashfield Manor. W domu ostatnio czuł się jak w klatce - zawsze miał takie wrażenie, gdy spędzał czas w zamknięciu. Atmosfera panująca w posiadłości sprawiała, że ciężko było oddychać, a sama świadomość tego, że nieprędko wyrwie się na kolejną wyprawę dobijała go jeszcze bardziej. Jednakże musiał zaadaptować się, wkomponować się w wizję przyszłości, w której to on miał starać się o odzyskanie dobrego imienia szlachetnego rodu Nott. Zapewne niedługo także Lysander dostanie wiadomość o swoich planowanych zaręczynach.
Na miejscu pojawił się punktualnie. Stał na uboczu, nie rzucając się w oczy, z kapturem naciągniętym na głowę tak, aby niepożądany świadek nie zobaczył jego oblicza. Chociaż? Przecież oficjalnie wystąpił przed szereg rozbitych nieoczekiwaną zdradą Nottów i stanął po właściwej stronie. Czy to nie genialny motyw dla pisarzy, lubujących się w tragicznych historiach? Niegdyś bracia, teraz wrogowie. Potrząsnął głową, nie chciał specjalnie o tym myśleć - nie teraz. Z mroku wyłoniła się postać Caelena. Po krótkim przywitaniu ramię w ramię ruszyli w stronę anomalii. Już na początku przyszło im się zmierzyć z niespodzianką. Ściągnął brwi widząc to, co osobliwość zrobiła ze schodami prowadzącymi na górę, do samego serca anomalii. Posłał krótkie spojrzenie w stronę Caelena, dając do zrozumienia towarzyszowi co zamierza zrobić. Oczywiście, że chciał zmierzyć się ze schodami, mimo iż ryzyko zrobienia sobie krzywdy było naprawdę duże. I może właśnie to sprawiło, że Eddard niemalże od razu podjął próbę walki ze schodami, prowadzącymi na zrujnowany punkt widokowy.
Eddard Nott
Zawód : quia nominor leo
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
So crawl on my belly 'til the sun goes down
I'll never wear your broken crown
I'll never wear your broken crown
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Eddard Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Lewitująca wieża Big Bena
Szybka odpowiedź