Salon
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon
Serce niewielkiej kawalerki, wynajmowanej przez Frances. Pomieszczenie jest pełne doniczek z roślinami - od tych, używanych do eliksirów przez zioła aż po najróżniejsze kwiaty we wszystkich odcieniach niebieskiego. Pomarańczowa kanapa jest rozkładana i służy właścicielce za łóżko. Obok niej stoi stary fotel w renesansowym stylu w kolorze zgniłej zieleni. Naprzeciwko kanapy znajduje się stary, wielki regał, pełen najróżniejszego rodzaju ksiąg... Które można znaleźć też w innych miejscach kawalerki. Stoi tu również całkiem spora szafa, mieszcząca stroje panienki Burroughs. W całym mieszkaniu unosi się zapach ziół i kwiatów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Ostatnio zmieniony przez Frances Burroughs dnia 27.01.20 19:42, w całości zmieniany 3 razy
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Steffen był prostolinijny i łasy na komplementy. Niestety (a może stety?) równie szczera Francis nie szastała pochwałami jak z rękawa, lecz używała ich tylko wtedy, kiedy okazja naprawdę na to pozwalała. Ale może to dobrze, Steffen na pewno zapamięta porównanie do morskiej bryzy na długo i bardziej trwale, niż jakby przy każdej okazji porównywano go do różnych zjawisk natury.
Z uznaniem spojrzał na delikatny rumieniec delikatnej Frances. Jeszcze chętniej porównałby ją do róży, jaskółki, albo motylka, ale trochę się wstydził. Był w końcu skutecznie sfriendzonowany, a przełamanie takiej bariery wymagało nie lada odwagi.
-To szczera prawda, moja droga. - a czasami nawet „najdroższa”, ale Steffen co tydzień zakochiwał się w nowej dziewczynie, więc hierarchia zmieniała się bardzo dynamicznie. Frances była najbardziej stałą w równaniu jego miłostek, ale pojawienie się Isabelli zmieniło nieco jego nawyki, bo przecież już dawno powinien zapomnieć o zaręczonej szlachciance, a jakoś nie mógł.
-Oww, Frances… - natychmiast uwierzył w jej zgorszenie i spojrzał na nią trochę błagalnie, spodziewając się nagany lub kary i próbując samym spojrzeniem przekonać Frances do złagodzenia jej nastawienia. O dziwo, udało się - po pełnych pasji wyrzutach na temat bezpieczeństwa, blondynka ucichła, tak jak zawsze, gdy się nad czymś intensywnie namyślała, gdy rozważała różne opcje i osądzała swoje emocje… Steffen wstrzymał oddech, mając nadzieję, że werdykt wypadnie na jego korzyść. Jakże brakowało mu beztroskiej adrenaliny, radosnego rozbawiania! Spełniał się w pracy do Zakonu, ale stawka w tych misjach była zbyt wysoka, by mógł do nich podejść z niefrasobliwą wesołością - ostatniej omal nie przypłacił życiem!
Zaklaskał i uśmiechnął się szeroko, gdy wyrok zapadł na jego korzyść. W jego oczach błysnęły rozbawione i nieco złośliwe iskierki i natychmiast zaczął rytmicznie przytakiwać planowi, zasugerowanemu przez Frances.
-Och, Frances, wiadomo, że jak się nie zamknie drzwi to myszy… albo szczury harcują. Właściiwe, każdy wtedy może wejść do środka i Ci zagrozić, więc to bardzo wpaniałomyślne jeśli kolega z pracy sprawdzi bezpieczeństwo Twoich fiolek i weźmie niebezpieczeństwo na siebie!- zachichotał i puścił Frani perskie oko.
-Pójdę już, ale do zobaczenia na obiedzie… i kto wie, może w Mungu, jeśli nie będziesz tępić gryzoni! - obiecał i wyszedł, wesoło pogwizdując na myśl o ich wspaniałym psikusie.
/zt x2
Z uznaniem spojrzał na delikatny rumieniec delikatnej Frances. Jeszcze chętniej porównałby ją do róży, jaskółki, albo motylka, ale trochę się wstydził. Był w końcu skutecznie sfriendzonowany, a przełamanie takiej bariery wymagało nie lada odwagi.
-To szczera prawda, moja droga. - a czasami nawet „najdroższa”, ale Steffen co tydzień zakochiwał się w nowej dziewczynie, więc hierarchia zmieniała się bardzo dynamicznie. Frances była najbardziej stałą w równaniu jego miłostek, ale pojawienie się Isabelli zmieniło nieco jego nawyki, bo przecież już dawno powinien zapomnieć o zaręczonej szlachciance, a jakoś nie mógł.
-Oww, Frances… - natychmiast uwierzył w jej zgorszenie i spojrzał na nią trochę błagalnie, spodziewając się nagany lub kary i próbując samym spojrzeniem przekonać Frances do złagodzenia jej nastawienia. O dziwo, udało się - po pełnych pasji wyrzutach na temat bezpieczeństwa, blondynka ucichła, tak jak zawsze, gdy się nad czymś intensywnie namyślała, gdy rozważała różne opcje i osądzała swoje emocje… Steffen wstrzymał oddech, mając nadzieję, że werdykt wypadnie na jego korzyść. Jakże brakowało mu beztroskiej adrenaliny, radosnego rozbawiania! Spełniał się w pracy do Zakonu, ale stawka w tych misjach była zbyt wysoka, by mógł do nich podejść z niefrasobliwą wesołością - ostatniej omal nie przypłacił życiem!
Zaklaskał i uśmiechnął się szeroko, gdy wyrok zapadł na jego korzyść. W jego oczach błysnęły rozbawione i nieco złośliwe iskierki i natychmiast zaczął rytmicznie przytakiwać planowi, zasugerowanemu przez Frances.
-Och, Frances, wiadomo, że jak się nie zamknie drzwi to myszy… albo szczury harcują. Właściiwe, każdy wtedy może wejść do środka i Ci zagrozić, więc to bardzo wpaniałomyślne jeśli kolega z pracy sprawdzi bezpieczeństwo Twoich fiolek i weźmie niebezpieczeństwo na siebie!- zachichotał i puścił Frani perskie oko.
-Pójdę już, ale do zobaczenia na obiedzie… i kto wie, może w Mungu, jeśli nie będziesz tępić gryzoni! - obiecał i wyszedł, wesoło pogwizdując na myśl o ich wspaniałym psikusie.
/zt x2
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1 kwietnia '57
Nie pamięta ostatnich godzin. Tylko amok. Ulice w kurzu zaklęć, ruiny poczucia bezpieczeństwa, na których wzniesiono mur odgradzający ich wszystkich od tego, co było jeszcze wczoraj. Wczoraj umarło w krwi niewinnych, szkielet dzisiaj zbudowano na ciałach. Nie wszyscy wrócili do domu. Nie wszyscy ten dom jeszcze mieli. Nie wszyscy w nim znaleźć mogli swych bliskich.
Niebo miało kolor czerni, całe skryte całunem dementorów, które wirowały w tańcu sączącego się mroku. Zesztywniał zimnem, chłodem skostniały też jego myśli - nie było już w nich miejsca na płomień radości.
Szaleństwo zastało go z dala od portu - w Oazie, gdzie czyjś patronus zaalarmował jednego z przebywających tam Zakonników. Gdy dotarł do Londynu, nie było już czasu na nic innego, wpakował się w sam środek walki. Księżyc zgasł.
Ale nawet noc nie była w stanie przerwać walk, miast rozbłysło smugami wszystkich kolorów zaklęć, wykrzykiwanych to gniewnie, to rozpaczliwie, to z mściwą satysfakcją, jakby czyjś sen właśnie się spełniał.
Nie został bohaterem.
Lamino, szczęśliwie rzucone niecelnie, minęło go o kilka cali. Jeden tylko nóż drasnął go w przedramię, pozostawiając po sobie linię pulsującą szkarłatem krwi, która ostatecznie zaschła, gdy trafiło go drugiego zaklęcie, a Keat runął spetryfikowany na ulicę.
Walczył - sam ze sobą, próbując przełamać zaklęcie, ale mógł tylko tkwić w tym surrealnym stanie, w poczuciu bezradności, gdy każda kolejna próba kończyła się fiaskiem. Poddał się w pewnym momencie. Tak zwyczajnie, po ludzku, nie miał już sił.
W końcu myśli popłynęły swoim torem, oczy przestały widzieć, odciął się od wszystkiego, co miało miejsce, a kiedy znajoma twarz jednego z dokowiczów pochyliła się nad nim, dostrzegł w końcu, że świt przedziera się przez szarość.
Koniec świata nadszedł, a po nim jak gdyby nigdy nic po prostu przyszedł nowy dzień.
Bał się tego, że w kamienicy ich nie będzie. Że gdy wbiegając po schodach minie wszystkie nabazgrane własną ręką napisy i dotrze do mieszań bliskich, na pukanie do drzwi odpowie mu tylko cisza.
Dłoń sama zacisnęła się w pięść, gdy zaczął dobijać się do siostry, w myślach niecierpliwie licząc sekundy - po dwóch minut wejdzie do środka w mniej subtelny sposób.
Nie musiał.
Drzwi skrzypią cicho, niemal nieśmiało - a ona przecież już wie, kto to, widzi jego twarz. Keat popycha drzwi, by jak najszybciej dostać się do środka, cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną. A potem...
Nie pamięta, kiedy ostatni raz zdobył się wobec niej na taki gest, ale teraz...
Nie ma znaczenia nic innego - tylko to, że jest cała.
Obejmuje ją nieporadnie w niezgrabnym uścisku, starając się tak wykręcić lewą rękę, żeby rękaw kurtki nasączonej krwią nie pobrudził ubrania Frances.
Nie potrafi wydusić z siebie ani jednego słowa.
Nic jej nie jest.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od dawna miała poczucie, że nie pasuje do swojego otoczenia. Eteryczna blondynka zdawała się być niepasującym elementem brutalnej, portowej układanki. Lękała się tych, których szło tu spotkać, bardziej niż podejrzanymi interesami interesowała się poszerzaniem swojej wiedzy a elegancja sprawiała, że wyróżniała się na tle brudnych i zaniedbanych uliczek… Tamtego wieczora, miała wrażenie, że nie pasuje również do świata, w którym przyszło jej żyć.
Frances nigdy nie wyrażała jakiegokolwiek zainteresowania sytuacją polityczną, mającą miejsce w magicznym świecie. Uparcie starała się być po za nim, trwać w swojej bańce ignorancji i udawać, że nic się nie dzieje. W końcu tak było nie tylko prościej, ale i bezpiecznej dla wrażliwej dziewczyny.
Dziwna była ta noc, gdy ulice Londynu spłynęły krwią.
Wszystko rozpoczęło się od niezapowiedzianej wizyty wuja, tak rzadko zaglądającego do jej kawalerki. Nie wiedziała o co chodzi, gdy jednak Boyle kazał jej zgasić światła i pod żadnym pozorem nie opuszczać mieszkania, wiedziała, że chodzi o coś poważnego. I nie miała najmniejszego zamiaru, aby zignorować polecenie. Nigdy nie należała do odważnych czy chociażby śmiałych. Jej serce pełne było trwogi oraz niepewności sprawiając, że preferowała bezpieczne otoczenia. Zamknęła wszystkie zamki, zgasiła światła i zasłoniła okna, pozostawiając jedynie delikatną przerwę w zasłonach kuchennego okna, by tylko raz zerknąć na ulicę, pełną rzucanych zaklęć i spłoszonych ludzi dochodząc do wniosku, że to nie są rzeczy, które chciałaby oglądać.
Trwała. W kolejnym zawieszeniu, w półśnie oddającym jej świadomość, gdy tylko słychać było głośniejszy dźwięk. Wuj Boyle powrócił jeszcze przed świtem, czując się w obowiązku uspokoić młodą alchemiczkę, zapewnić o bezpieczeństwie, poprosić o pozorne nieopuszczanie dziś mieszkania ale i kilka leczniczych maści dla jego “przyjaciół”.
Gwałtowne dobijanie się do drzwi wybiło ją z codziennych rytuałów, pozwalających wrócić jej do rzeczywistości po abstrakcji ostatniej nocy. Pewna, że w wypadku kłopotów wuj z pewnością nie pukałby do jej drzwi, uniosła w zaciekawieniu brew nie spodziewała się żadnych odwiedzin. Ostrożnie uchyliła delikatnie drzwi, niepewna intencji tego, kto mógłby stać po ich drugiej stronie, by ledwie chwilę później znaleźć się w jego ramionach.
Panna Burroughs zesztywniała, zaskoczona braterskim gestem. Ile to już lat minęło od ostatniego razu, gdy okazał jej jakąkolwiek czułość? Nie była w stanie sobie przypomnieć. To wszystko zdawało się być nierealne; oderwane od rzeczywistości do tego stopnia, że dziewczyna nie była przekonana, że to faktycznie miało miejsce. Ostrożnie odsunęła od siebie jego ramiona. Musiała to sprawdzić; musiała mieć pewność, że to faktycznie miało miejsce, a on na pewno jest nim.
Dziewczęce palce nieśmiało przejechały po szorstkich policzkach. Ostrożnie, powoli badając fakturę jego skóry. Zaszklone, podszyte strachem spojrzenie uważnie wyłapywało każdy detal znajomej buzi. Doskonale znała te szarozielone oczy, mimo iż nie raz unikały jej spojrzenia; znała blizny znaczące jego ciało, nadal mając w pamięci obraz świeżych rozcięć na płótnie jego skóry... Rozpoznawała zgrubienie nosa po którymś ze złamań, które już dawno przestała liczyć.
Wiedziona impulsem i wzruszeniem, jakie wywołał w niej ten niewielki gest, Frances przyciągnęła go do siebie. Ufnie, jak nigdy do tej pory wtuliła się w braterskie ramię, owijając wątłe ramiona wokół jego ciała z całą siłą, jaką posiadała. Niesnaski, nieporozumienia i żale w tej jednej, szczególnej chwili przestały mieć większe znaczenie, przyćmione wzruszeniem i zwykłą tęsknotą. W tej jednej chwili potrzebowała go bardziej, niż mogła sądzić. Potrzebowała tego dziwnego, niezrozumiałego dla niej poczucia bezpieczeństwa, związanego z obecnością starszego brata. Dziewczyna pociągnęła nosem, z całych sił próbując się nie rozkleić; nie pozwolić tej najwrażliwszej, skrzętnie ukrywanej przed światem części jej osobowości wyjść na światło dzienne nawet przy nim. Tym przy którym powinna czuć się swobodnie ze swoimi prawdziwymi uczuciami... Nie, nie mogła się teraz rozkleić. Nawet jeśli ostatnie dwadzieścia cztery godziny przypominały dziwną, książkową abstrakcję zamiast rzeczywistość.
Nie odzywała się. Nie chciała psuć, bądź choćby zakłócić tej, jakże rzadkiej chwili nikłego porozumienia. Czuła, że nie potrzebuje słów, aby przekazać mu to, co siedziało w jej głowie niemal pewna, że ten jeden, zapewne jedyny raz Keat doskonale ją zrozumie.
Frances nigdy nie wyrażała jakiegokolwiek zainteresowania sytuacją polityczną, mającą miejsce w magicznym świecie. Uparcie starała się być po za nim, trwać w swojej bańce ignorancji i udawać, że nic się nie dzieje. W końcu tak było nie tylko prościej, ale i bezpiecznej dla wrażliwej dziewczyny.
Dziwna była ta noc, gdy ulice Londynu spłynęły krwią.
Wszystko rozpoczęło się od niezapowiedzianej wizyty wuja, tak rzadko zaglądającego do jej kawalerki. Nie wiedziała o co chodzi, gdy jednak Boyle kazał jej zgasić światła i pod żadnym pozorem nie opuszczać mieszkania, wiedziała, że chodzi o coś poważnego. I nie miała najmniejszego zamiaru, aby zignorować polecenie. Nigdy nie należała do odważnych czy chociażby śmiałych. Jej serce pełne było trwogi oraz niepewności sprawiając, że preferowała bezpieczne otoczenia. Zamknęła wszystkie zamki, zgasiła światła i zasłoniła okna, pozostawiając jedynie delikatną przerwę w zasłonach kuchennego okna, by tylko raz zerknąć na ulicę, pełną rzucanych zaklęć i spłoszonych ludzi dochodząc do wniosku, że to nie są rzeczy, które chciałaby oglądać.
Trwała. W kolejnym zawieszeniu, w półśnie oddającym jej świadomość, gdy tylko słychać było głośniejszy dźwięk. Wuj Boyle powrócił jeszcze przed świtem, czując się w obowiązku uspokoić młodą alchemiczkę, zapewnić o bezpieczeństwie, poprosić o pozorne nieopuszczanie dziś mieszkania ale i kilka leczniczych maści dla jego “przyjaciół”.
Gwałtowne dobijanie się do drzwi wybiło ją z codziennych rytuałów, pozwalających wrócić jej do rzeczywistości po abstrakcji ostatniej nocy. Pewna, że w wypadku kłopotów wuj z pewnością nie pukałby do jej drzwi, uniosła w zaciekawieniu brew nie spodziewała się żadnych odwiedzin. Ostrożnie uchyliła delikatnie drzwi, niepewna intencji tego, kto mógłby stać po ich drugiej stronie, by ledwie chwilę później znaleźć się w jego ramionach.
Panna Burroughs zesztywniała, zaskoczona braterskim gestem. Ile to już lat minęło od ostatniego razu, gdy okazał jej jakąkolwiek czułość? Nie była w stanie sobie przypomnieć. To wszystko zdawało się być nierealne; oderwane od rzeczywistości do tego stopnia, że dziewczyna nie była przekonana, że to faktycznie miało miejsce. Ostrożnie odsunęła od siebie jego ramiona. Musiała to sprawdzić; musiała mieć pewność, że to faktycznie miało miejsce, a on na pewno jest nim.
Dziewczęce palce nieśmiało przejechały po szorstkich policzkach. Ostrożnie, powoli badając fakturę jego skóry. Zaszklone, podszyte strachem spojrzenie uważnie wyłapywało każdy detal znajomej buzi. Doskonale znała te szarozielone oczy, mimo iż nie raz unikały jej spojrzenia; znała blizny znaczące jego ciało, nadal mając w pamięci obraz świeżych rozcięć na płótnie jego skóry... Rozpoznawała zgrubienie nosa po którymś ze złamań, które już dawno przestała liczyć.
Wiedziona impulsem i wzruszeniem, jakie wywołał w niej ten niewielki gest, Frances przyciągnęła go do siebie. Ufnie, jak nigdy do tej pory wtuliła się w braterskie ramię, owijając wątłe ramiona wokół jego ciała z całą siłą, jaką posiadała. Niesnaski, nieporozumienia i żale w tej jednej, szczególnej chwili przestały mieć większe znaczenie, przyćmione wzruszeniem i zwykłą tęsknotą. W tej jednej chwili potrzebowała go bardziej, niż mogła sądzić. Potrzebowała tego dziwnego, niezrozumiałego dla niej poczucia bezpieczeństwa, związanego z obecnością starszego brata. Dziewczyna pociągnęła nosem, z całych sił próbując się nie rozkleić; nie pozwolić tej najwrażliwszej, skrzętnie ukrywanej przed światem części jej osobowości wyjść na światło dzienne nawet przy nim. Tym przy którym powinna czuć się swobodnie ze swoimi prawdziwymi uczuciami... Nie, nie mogła się teraz rozkleić. Nawet jeśli ostatnie dwadzieścia cztery godziny przypominały dziwną, książkową abstrakcję zamiast rzeczywistość.
Nie odzywała się. Nie chciała psuć, bądź choćby zakłócić tej, jakże rzadkiej chwili nikłego porozumienia. Czuła, że nie potrzebuje słów, aby przekazać mu to, co siedziało w jej głowie niemal pewna, że ten jeden, zapewne jedyny raz Keat doskonale ją zrozumie.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kiedy doki były całe we mgle, wtedy ona przypominała słoneczny promień, z początku nieśmiało, a z czasem coraz odważniej przebijający się przez szarości. On stapiał się z tłem, niknął w tłumie, szybko podłapał portową mowę (odzywki rodem z rynsztoka przyozdabiały jego jeszcze dziecięco pyzatą twarz), minęło kilka miesięcy - nikt nie powiedziałby już, że nie jest stąd, jednym z umorusanej bandy obdartusów, która przesiąknęła dokami na wskroś. Nie rozumiał, jak ona mogła pozostać wciąż taka, jaką pamiętał ją z salonu jeszcze przepełnionego głosami ich całej rodziny, nienadkruszonej przez wojnę. Jakby port nie był w stanie naruszyć jej struktury - i nawet jeśli była to tylko poza, jeśli wewnątrz zachodził nieodwracalny proces zmian, to Frances wciąż wyglądała jak panna z dobrego domu, całkowicie odstając od tego, co ją otaczało. Im starszy się stawał, tym większy wywoływało to w nim dyskomfort, choć sam nie wiedział, czemu tak właściwie mu to przeszkadza - może upatrywał się w jej niezmienności dowodu na to, jak łatwo okoliczności modelują jego charakter. Może to wtedy po raz pierwszy dostrzegł, że jest od niego silniejsza, w ten sposób, który nie ma nic wspólnego z odznaczającą się na koszuli muskulaturą, lecz charakterem zahartowanym trudnościami życia jak stal. Była najszlachetniejszą stalą.
Wiedział, że jest w stanie poradzić sobie z tym, co los ciągle zsyła na ich rodzinę - że jej dłonie z taką samą czułością, z jaką pielęgnują rośliny, które Fran wykorzystuje do warzenia eliksirów, dbają o rachityczne ciało starszej już matki, którą on widział może trzy tygodnie temu, przelotem, wymieniając z nią kilka uprzejmości jak z przypadkowo spotkaną osobą, nic nieznaczącą. I dziś pojawił się u matki tylko na chwilę, ciężkim spojrzeniem przygniótł ją do kanapy, zadając pospiesznie serię pytań, wydając kilka rozkazów, nie próśb, ton jego nie miał w sobie nic z delikatności; chciał, żeby została w mieszkaniu, dopóki sytuacja się nie wyklaruje - z wujem już wszystko dogadał, miał zadbać o to, żeby zarówno matka, jak i siostra dostały żywność, gdyby w ogarniętym wojną Londynie zapasy i racje szybko się skończyły. Kamienica na szczęście nie ucierpiała niemal w żaden sposób, kilka zaklęć poharatało tynk, ale równie dobrze ktoś mógł rzucić bombardę, a wtedy zniszczenia nie byłyby już subtelne. Mieli szczęście.
To do niej dotarł na samym końcu - z premedytacją zostawiając sobie to mieszkanie już na moment, w którym będzie po maratonie rozmów; gdy tu zmierzał, pewien był, że ich spotkanie skończy się kolejnym starciem, któremu będzie musiał stawić czoła - w walce nierównej, bo protego nie ochroni go w żaden sposób przed odsłoniętymi emocjami.
Ale zamiast tego tulił ją do siebie jak wtedy, gdy małą dziewczynkę kołysał szeptem, obiecując jej, że tata będzie nad nimi czuwał i że nie cierpiał ani trochę, kiedy oczy zamknął po raz ostatni. Przez chwilę w jego głowie zalęgła się ta jedna myśl - czy gdyby dziś zginął, przejęłaby się tak, jak tamtego dnia? Nie potrafił przegnać tego pytania, powracającego raz za razem, kiedy silne dłonie z zaskakującą łagodnością muskały siostrzane plecy. - Nie płacz, jeszcze wszystko będzie - dobrze? - jak kiedyś - cicho sączył kojącą biel kłamstwa w dobrej wierze, chciał, by te słowa zabrzmiały wiarygodnie, by była skłonna wyobrazić sobie swoją przyszłość pozbawioną wojennych akcentów. - To przeminie, jak wtedy - żadna wojna nie trwa wiecznie, to już kłamstwem nie było, może przypomnieniem (nie wiedziała jeszcze, nigdy pewnie się nie dowie, że i jego różdżka miała znaczenie, że i on rzucił się w wir walki pod sztandarem jutra wolnego od tych tłamszących innych swymi krwawymi roszczeniami), może obietnicą. Jedna z dłoni zawędrowała do jej włosów, czułym gestem odgarnął z jej twarzy odstający nieco kosmyk, jakby to właśnie mogło być największym zmartwieniem Fran. Chciałby, żeby tak było.
Zrobi wszystko, żeby nic im się nie stało. Jego czterem kobietom - czterem, nie trzem, Moss była dla niego jak siostra. - Młody bezpieczniejszy niż w Hogwarcie nie będzie - pewnie też o tym myślała, pewnie doszła do tego wniosku szybciej niż on, ale wypowiedział te słowa na głos, bo może wtedy mają większą moc? Ktoś mu to kiedyś powiedział. - Musimy zabezpieczyć całą kamienicę, każde okno, piwnicę, najmniejszą szparę - jeszcze stał tu, z nią, w miejscu, ale myśli biegły już do przodu; do działania. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nie mieli czasu do stracenia.
Wiedział, że jest w stanie poradzić sobie z tym, co los ciągle zsyła na ich rodzinę - że jej dłonie z taką samą czułością, z jaką pielęgnują rośliny, które Fran wykorzystuje do warzenia eliksirów, dbają o rachityczne ciało starszej już matki, którą on widział może trzy tygodnie temu, przelotem, wymieniając z nią kilka uprzejmości jak z przypadkowo spotkaną osobą, nic nieznaczącą. I dziś pojawił się u matki tylko na chwilę, ciężkim spojrzeniem przygniótł ją do kanapy, zadając pospiesznie serię pytań, wydając kilka rozkazów, nie próśb, ton jego nie miał w sobie nic z delikatności; chciał, żeby została w mieszkaniu, dopóki sytuacja się nie wyklaruje - z wujem już wszystko dogadał, miał zadbać o to, żeby zarówno matka, jak i siostra dostały żywność, gdyby w ogarniętym wojną Londynie zapasy i racje szybko się skończyły. Kamienica na szczęście nie ucierpiała niemal w żaden sposób, kilka zaklęć poharatało tynk, ale równie dobrze ktoś mógł rzucić bombardę, a wtedy zniszczenia nie byłyby już subtelne. Mieli szczęście.
To do niej dotarł na samym końcu - z premedytacją zostawiając sobie to mieszkanie już na moment, w którym będzie po maratonie rozmów; gdy tu zmierzał, pewien był, że ich spotkanie skończy się kolejnym starciem, któremu będzie musiał stawić czoła - w walce nierównej, bo protego nie ochroni go w żaden sposób przed odsłoniętymi emocjami.
Ale zamiast tego tulił ją do siebie jak wtedy, gdy małą dziewczynkę kołysał szeptem, obiecując jej, że tata będzie nad nimi czuwał i że nie cierpiał ani trochę, kiedy oczy zamknął po raz ostatni. Przez chwilę w jego głowie zalęgła się ta jedna myśl - czy gdyby dziś zginął, przejęłaby się tak, jak tamtego dnia? Nie potrafił przegnać tego pytania, powracającego raz za razem, kiedy silne dłonie z zaskakującą łagodnością muskały siostrzane plecy. - Nie płacz, jeszcze wszystko będzie - dobrze? - jak kiedyś - cicho sączył kojącą biel kłamstwa w dobrej wierze, chciał, by te słowa zabrzmiały wiarygodnie, by była skłonna wyobrazić sobie swoją przyszłość pozbawioną wojennych akcentów. - To przeminie, jak wtedy - żadna wojna nie trwa wiecznie, to już kłamstwem nie było, może przypomnieniem (nie wiedziała jeszcze, nigdy pewnie się nie dowie, że i jego różdżka miała znaczenie, że i on rzucił się w wir walki pod sztandarem jutra wolnego od tych tłamszących innych swymi krwawymi roszczeniami), może obietnicą. Jedna z dłoni zawędrowała do jej włosów, czułym gestem odgarnął z jej twarzy odstający nieco kosmyk, jakby to właśnie mogło być największym zmartwieniem Fran. Chciałby, żeby tak było.
Zrobi wszystko, żeby nic im się nie stało. Jego czterem kobietom - czterem, nie trzem, Moss była dla niego jak siostra. - Młody bezpieczniejszy niż w Hogwarcie nie będzie - pewnie też o tym myślała, pewnie doszła do tego wniosku szybciej niż on, ale wypowiedział te słowa na głos, bo może wtedy mają większą moc? Ktoś mu to kiedyś powiedział. - Musimy zabezpieczyć całą kamienicę, każde okno, piwnicę, najmniejszą szparę - jeszcze stał tu, z nią, w miejscu, ale myśli biegły już do przodu; do działania. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nie mieli czasu do stracenia.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie czuła, aby była silna. Od zawsze żyła w przekonaniu, że jest zbyt nieśmiała, krucha, delikatna, wrażliwa i strachliwa, aby być zaliczaną do grona silnych kobiet. Daleko było jej do heroicznych kobiet rewolucji, zmieniających bieg historii, dokonujących wielkich, ponadczasowych odkryć czy znolnych unieść na swoich barkach ciężary, których nawet nie potrafiła sobie wyobrazić. Bała się o wiele częściej niż przeciętni czarodzieje, mimo iż jej życie, zdawać by się mogło aż nazbyt spokojne. Znosiła to, co było rzucane jej pod nogi, nie widząc innego wyjścia. Czasem radziła sobie z tym lepiej, czasem gorzej, będąc wtedy na skraju wytrzymałości, uginając się pod ciężarem na jej barkach i przeklinając swoje istnienie. Nie, nigdy nie nazwałaby się silną.
Nawet teraz, gdy nic złego się nie wydarzyło (w końcu panna Burroughs nie miała najmniejszego pojęcia o konfliktach, jakie miały miejsce w czarodziejskim świecie ani o tym, co dokładnie działo się w nocy) stała wystraszona czymś, nie do końca jednak pewna czym, rozklejając się w bezpiecznych ramionach brata. Martwiła się. Nigdy tego nie okazywała, zawsze jednak gdzieś, z tyłu głowy martwiła się o brata. Doskonale wiedziała, że nie byli do siebie podobni. W czasie gdy Frances zastanawiała się nad każdym kolejnym krokiem, on leciał na złamanie karku, popędzany do działania przez nieznane jej siły. Nie raz również była świadkiem skutków tych działań, co nie uspokaja jej niewinnego serca.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust. Z całych sił próbowała powstrzymać łzy, napływające do jej oczu. Nie powinna rozklejać się w towarzystwie brata, zwłaszcza po tylu długich latach zimnej obojętności, jaką odczuwała z jego strony. Nie udało jej się jednak powstrzymać łez, znaczących teraz skrawek jego koszuli.
- Ja po prostu… - Zacięła się, by nie odklejając się od Keat’a unieść dłoń do policzka i zetrzeć z niego mokre ślady słonych łez. Nie spojrzała jednak na niego, bojąc się tego, co mogłaby zobaczyć w jego oczach. W końcu nie powinna tak otwarcie okazywać jakiejkolwiek słabości, zwłaszcza po tylu długich latach mieszkania w podłych, portowych dokach. Zamiast więc unieść głowę, ponowiła silny uścisk, wciskając twarz gdzieś między jego ramię a szyję, tym samym kryjąc twarz przed jego spojrzeniem. - Cieszę się, że jednak nie trafił Cię szlag. - Mruknęła cicho, na granicy słyszalności, jakby wstydziła się uczuć jakimi nadal, gdzieś głęboko w środku darzyła brata. Było w pannie Burroughs sporo żalu, rzeczy które najzwyczajniej w świecie chciała wykrzyczeć mu w twarz; wyrzucić z siebie i skonfrontować go z bólem, jaki nieraz jej zaserwował. Och, nie raz sama miała ochotę zaserwować mu najpodlejszą ze znanych trucizn! Pod tym wszystkim jednak, nadal był jej bratem, mającym miejsce w jej sercu i za nic nie chciała, aby kategorycznie i nieodwołalnie zniknął z tego świata.
Uspokajała się.
Powoli i stopniowo, zaczynając od oddechu oraz zablokowania emocji, napływających do jej niewielkiego ciałka. Robiła to, co zawsze w podobnych sytuacjach - brała się w garść. Chowała za maską perfekcji i odgrywanych od dawna pozorów idealnego, poukładanego życia.
- Wiem. Wysłałam mu już nawet sowę, wieści szybko się rozchodzą a nie chcę, aby się martwił. - W stosunku do młodszego brata, panna Burroughs żywiła iście matczyne uczucia, nie raz przejmując tę rolę, gdy ich matka nie domagała. Nawet nie wiedząc co dokładnie się dzieje, chciała zadbać, aby najmłodszy z rodzeństwa nie zatruwał sobie myśli czarnymi myślami.
Kolejne, ciężkie westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy trochę niechętnie odsunęła się od brata. Magiczna chwila pojednania zdawała się powoli rozpływać; uciekać, rozsiewana przez palce czasu. Przezornie dziewczyna zacisnęła palce na jego koszuli, by nie uciekł jej, nim uzyska odpowiedzi na pytania, kłębiące się w jej głowie.
- Najpierw powiedz mi, czy ucierpiałeś? - Ta kwestia, zdawała się mieć dla niej największe znaczenie, zwłaszcza, że znała magiczne zdolności Keatona do pakowania się w kłopoty. A kto jak kto, Frances posiadała całkiem interesującą kolekcję eliksirów w swojej domowej, niewielkiej pracowni. - I czy chcę wiedzieć, co się dzieje? - Dodała jeszcze, skupiając spojrzenie szaroniebieskich oczu na twarzy brata. Nie było tajemnicą, że panna Burroughs nie miała najmniejszego pojęcia o tym, co działo się w magicznym świecie, uznając ignorancję za bezpieczny wybór.
Nawet teraz, gdy nic złego się nie wydarzyło (w końcu panna Burroughs nie miała najmniejszego pojęcia o konfliktach, jakie miały miejsce w czarodziejskim świecie ani o tym, co dokładnie działo się w nocy) stała wystraszona czymś, nie do końca jednak pewna czym, rozklejając się w bezpiecznych ramionach brata. Martwiła się. Nigdy tego nie okazywała, zawsze jednak gdzieś, z tyłu głowy martwiła się o brata. Doskonale wiedziała, że nie byli do siebie podobni. W czasie gdy Frances zastanawiała się nad każdym kolejnym krokiem, on leciał na złamanie karku, popędzany do działania przez nieznane jej siły. Nie raz również była świadkiem skutków tych działań, co nie uspokaja jej niewinnego serca.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust. Z całych sił próbowała powstrzymać łzy, napływające do jej oczu. Nie powinna rozklejać się w towarzystwie brata, zwłaszcza po tylu długich latach zimnej obojętności, jaką odczuwała z jego strony. Nie udało jej się jednak powstrzymać łez, znaczących teraz skrawek jego koszuli.
- Ja po prostu… - Zacięła się, by nie odklejając się od Keat’a unieść dłoń do policzka i zetrzeć z niego mokre ślady słonych łez. Nie spojrzała jednak na niego, bojąc się tego, co mogłaby zobaczyć w jego oczach. W końcu nie powinna tak otwarcie okazywać jakiejkolwiek słabości, zwłaszcza po tylu długich latach mieszkania w podłych, portowych dokach. Zamiast więc unieść głowę, ponowiła silny uścisk, wciskając twarz gdzieś między jego ramię a szyję, tym samym kryjąc twarz przed jego spojrzeniem. - Cieszę się, że jednak nie trafił Cię szlag. - Mruknęła cicho, na granicy słyszalności, jakby wstydziła się uczuć jakimi nadal, gdzieś głęboko w środku darzyła brata. Było w pannie Burroughs sporo żalu, rzeczy które najzwyczajniej w świecie chciała wykrzyczeć mu w twarz; wyrzucić z siebie i skonfrontować go z bólem, jaki nieraz jej zaserwował. Och, nie raz sama miała ochotę zaserwować mu najpodlejszą ze znanych trucizn! Pod tym wszystkim jednak, nadal był jej bratem, mającym miejsce w jej sercu i za nic nie chciała, aby kategorycznie i nieodwołalnie zniknął z tego świata.
Uspokajała się.
Powoli i stopniowo, zaczynając od oddechu oraz zablokowania emocji, napływających do jej niewielkiego ciałka. Robiła to, co zawsze w podobnych sytuacjach - brała się w garść. Chowała za maską perfekcji i odgrywanych od dawna pozorów idealnego, poukładanego życia.
- Wiem. Wysłałam mu już nawet sowę, wieści szybko się rozchodzą a nie chcę, aby się martwił. - W stosunku do młodszego brata, panna Burroughs żywiła iście matczyne uczucia, nie raz przejmując tę rolę, gdy ich matka nie domagała. Nawet nie wiedząc co dokładnie się dzieje, chciała zadbać, aby najmłodszy z rodzeństwa nie zatruwał sobie myśli czarnymi myślami.
Kolejne, ciężkie westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy trochę niechętnie odsunęła się od brata. Magiczna chwila pojednania zdawała się powoli rozpływać; uciekać, rozsiewana przez palce czasu. Przezornie dziewczyna zacisnęła palce na jego koszuli, by nie uciekł jej, nim uzyska odpowiedzi na pytania, kłębiące się w jej głowie.
- Najpierw powiedz mi, czy ucierpiałeś? - Ta kwestia, zdawała się mieć dla niej największe znaczenie, zwłaszcza, że znała magiczne zdolności Keatona do pakowania się w kłopoty. A kto jak kto, Frances posiadała całkiem interesującą kolekcję eliksirów w swojej domowej, niewielkiej pracowni. - I czy chcę wiedzieć, co się dzieje? - Dodała jeszcze, skupiając spojrzenie szaroniebieskich oczu na twarzy brata. Nie było tajemnicą, że panna Burroughs nie miała najmniejszego pojęcia o tym, co działo się w magicznym świecie, uznając ignorancję za bezpieczny wybór.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ale on taką ją widział - silną pomimo albo na przekór wszystkiemu; nie nazwałby jej heroiczną bohaterką, która tworzy z siebie pomnik za życia (nie ze spiżu, a z popiołów Feniksa, spalając się w walce i odradzając skoro świt) - była raczej bohaterką codzienności, subtelnie wytrwałą, twardo osadzoną w realiach codzienności - nie odrywała się myślami ku przestworzom zagarniętym przez smocze skrzydła, dbała o przestrzeń sobie najbliższą, o matczyne zmartwienia, o pokonanie portowych niedogodności. Trzcina, smagana wiatrem, w centrum wojennej wichury - uginać się miała w każdą ze stron, lecz trwać wytrwale w porcie; zdawało mu się, że nic nie było w stanie jej nadkruszyć. Gdzieś dalej dęby łamały się w pół, jak najcieńsze gałęzie, trzcina wciąż tylko tańczyła na wietrze, nawet wtedy, gdy był to taniec śmierci.
I nawet jeśli bała się, i nawet kiedy drżała w braterskich ramionach - wciąż pozostawała w jego oczach silna. Nieustraszoność to oznaka szaleństwa, niczego więcej, strach był racjonalną reakcją, powinni się lękać tego, co nieść miało jutro - ale nigdy, nigdy nie wolno im było całkiem mu się poddać, strach mógł napędzać do działania, motywować do przekraczania własnych możliwości, sprawiać, że adrenalina zacznie znowu przyspieszać oddech, porwie do biegu, pomoże pokonać przeszkody - niech jednak nie obezwładnia, niech nie odbiera zdolności do racjonalnego myślenia.
On też go czuł. Zbyt często, może dlatego zdawać by się mogło, że już go oswoił. Że niewiele sprawić może, iż poczuje jak ciało sparaliżowane przestaje należeć do niego. Dziś niemal tak było. Kiedy kreślił pospiesznie kolejne listy - tuż po tym, jak Tonks dała mu znać, co się dzieje. Kiedy przed poinformowaniem tych, od których powinien był zacząć, napisał do ciotki, pewien, że zaalarmuje wuja, że przekaże tę wiadomość matce, że od nich dowiedzą się również siostry. Zmienił kolejność, priorytet nadał egoistycznie, wiedząc, iż nie wybaczyłby sobie nigdy, gdyby wojna odebrała mu kogoś jeszcze, kogoś więcej. Ledwie pozbierali się po wyrwie, którą w klatce piersiowej zostawiła śmierć ojca - a może tak naprawdę nie udało im się jej nigdy wypełnić; pustymi spojrzeniami i skąpymi słowami trudno było to zrobić, oddalali się od siebie, albo on oddalił się od nich lub oni od niego, nie chciał szukać winnych, najpewniej dlatego, że brakiem zaangażowania wykazywał się on sam.
Wstyd palił go tak jak ją - ona nie potrafiła ukazać przed nim twarzy, którą naznaczały łzy emocji, widział, jak pospiesznie odwraca wzrok, jak szybko opuszkami palców ściera dowody zbrodni z policzków, jak chowa się przed nim - on czuł się po prostu źle, kiedy zrozumiał, że najpewniej w obecności młodszej siostry albo brata nie krępowałaby się z tym, by w dniu takim jak ten po prostu pozwolić na to, żeby w ramionach bliskiej osoby całkiem się rozpaść. I w nim też coś pękło. A oczy zalśniły od kilku kropel emocji, gdy przywarł do niej mocniej, jakby obejmując ją tylko mógł ochronić ją przed wszystkim, co złe.
Cieszę się, że jednak nie trafił Cię szlag.
Parsknął nerwowym śmiechem, znajdując w nim ujście tych wszystkich emocji.
- Ani nawet żadna avada, chyba jeszcze będziesz musiała się trochę ze mną pomęczyć - ile razy w złości powiedział jej zbyt wiele, na co ona odpowiedziała spojrzeniem, które jasno oznajmiało, że ma go już serdecznie dość - tak całkiem, tak ostatecznie i definitywnie, wiele wody upływało w Tamizie, ale krew zawsze okazywała się od niej silniejsza. Mimo wszystko - byli rodziną.
Nasłuchiwał jej emocji, błąkając się dłonią po plecach siostry, które zaczęły poruszać się już w rytmie naturalnego oddechu, ten zdawał się regulować, ona cała nie drżała już pod jego palcami, odczuł tę wyraźną zmianę. Zaskoczyło go to, jak szybko potrafiła przeskoczyć ze stanu wzburzenia do tego, w którym - gdyby nie widział jej chwilę wcześniej - powiedziałby, że ledwie tylko zdaje się być rozstrojona.
- On... nie wiem, czy powinien wracać do Londynu, porozmawiasz z nim? Mnie nie posłucha, a to szaleństwo nie skończy się szybko, boję się, że coś strzeli mu do głowy i zacznie się angażować w bojówkę Longbottoma albo... nie wiem, cokolwiek nie zamierza, powinien przeczekać przynajmniej ten najgorszy okres jak najdalej od Londynu - nie dodał, że widział chłopców w wieku brata, maszerujących razem z nim, na ulicach, które gęste były od krwi jeszcze zanim zaczęło się to wszystko - teraz nikt już nie dbał o pozory, nie było przed kim udawać, że magia nie istnieje, otwarta walka pochłaniała tych krzyczących, umierali z rewolucyjnymi hasłami na ustach, za nic. Płacili życiem za bunt, który nie niósł za sobą nic więcej. Nie chciał, by najmłodszy z ich rodziny trafił w to środowisko - nie chciał go widzieć także w Zakonie, ścierającego się z największymi fanatykami czarnej magii. - Co z matką? Zostanie? - nie zapytał co z Tobą, nie chcąc, by myślała, że rozporządza i jej życiem, choć najchętniej zasugerowałby im wszystkim, żeby po prostu zniknęli z doków, na jakiś czas przynajmniej, zanim to wszystko się nie unormuje - zanim walka nie będzie już na pierwszym planie, lecz gdzieś w tle, bo nie będzie już wystarczająco dużo osób dzierżących różdżki w dłoni. - Nie wiem tylko, jak daleko musiałby uciec, żeby nie dosięgnęło go echo wojny, boję się, że na Londynie się nie skończy, że to dopiero początek - przedmurze tego, co wybudować chcą w całej Wielkiej Brytanii.
Pozwolił jej na to, by odsunęła się od niego, wciąż jednak opierała na nim swoje dłonie, a on w końcu po prostu położył swoją rękę na jej ramieniu, prowadząc ich ku salonowi - opadł na sofę, wciskając się w róg tak, by mogła usiąść tuż obok niego.
- Oberwałem petryfikusem, kiedy byłem już cholernie zmęczony, to było jak walka z olbrzymami, próbowałem jakoś przełamać to zaklęcie, ale nie miałem po prostu już żadnych sił, chyba się poddałem, ktoś, z kim poszedłem walczyć, znalazł mnie jakiś czas później, kiedy wszystko zaczęło już cichnąć, przynajmniej w tym miejscu, bo... to się rozprzestrzenia, w całym Londynie było mnóstwo ognisk, punktów, od których to wszystko się zaczęło, potem ogień walki niósł się dalej, przeszedł z jednego brzegu Tamizy na drugi, część mugoli spała nieświadoma, gdy za ich oknami, za jednym mostem, wszystko już płonęło, słyszałem szczątkowe relacje, to wszystko... to nie jest moja krew - dodał jeszcze, bo zdał sobie sprawę, pytała przecież o niego, a miał wciąż krew na tym cholernym rękawie, upadł wprost na kałużę szkarłatu, która wylewała się z jakiegoś ciała, pozbawionego nogi, kobieta bez różdżki, najpewniej mugolka, umarła szybko, miał wrażenie, że wylało się z niej morze krwi, w nim tez tonął może godzinę, a może całą wieczność - w każdym razie... oni, Ministerstwo, chcą stworzyć z Londynu jakąś zamkniętą strefę, wygnać stąd wszystkich mugoli i mugolaków, za wszelką cenę, tyle wiem, nie mam pojęcia, jak to wszystko ma funkcjonować, co jeszcze wymyślą - bo to, że wymyślą, jest pewne, nie zostawią tak tego, oni... będziesz musiała postępować według ich wytycznych, jeśli nie chcesz, żeby dotknęły cię jakieś represje - nie mówił tego z przyganą, tak właściwie wolałby, żeby pozostała w bezpieczniej przestrzeni swojego mieszkania. Żeby zamiast w wojennym kotle, mieszała eliksiry, za które ktoś zapłaci jej może nieco mniej niż wcześniej, bo sytuacja ekonomiczna bez wątpienia diametralnie się zmieni, ale wciąż wystarczająco dużo, by mogła godnie żyć. - Jesteśmy półkrwi, nie oberwie nam się aż tak bardzo, gdyby chcieli nam coś zrobić, musieliby się pozbyć ponad połowy magicznej społeczności, nawet oni nie wpadną na coś takiego...
I nawet jeśli bała się, i nawet kiedy drżała w braterskich ramionach - wciąż pozostawała w jego oczach silna. Nieustraszoność to oznaka szaleństwa, niczego więcej, strach był racjonalną reakcją, powinni się lękać tego, co nieść miało jutro - ale nigdy, nigdy nie wolno im było całkiem mu się poddać, strach mógł napędzać do działania, motywować do przekraczania własnych możliwości, sprawiać, że adrenalina zacznie znowu przyspieszać oddech, porwie do biegu, pomoże pokonać przeszkody - niech jednak nie obezwładnia, niech nie odbiera zdolności do racjonalnego myślenia.
On też go czuł. Zbyt często, może dlatego zdawać by się mogło, że już go oswoił. Że niewiele sprawić może, iż poczuje jak ciało sparaliżowane przestaje należeć do niego. Dziś niemal tak było. Kiedy kreślił pospiesznie kolejne listy - tuż po tym, jak Tonks dała mu znać, co się dzieje. Kiedy przed poinformowaniem tych, od których powinien był zacząć, napisał do ciotki, pewien, że zaalarmuje wuja, że przekaże tę wiadomość matce, że od nich dowiedzą się również siostry. Zmienił kolejność, priorytet nadał egoistycznie, wiedząc, iż nie wybaczyłby sobie nigdy, gdyby wojna odebrała mu kogoś jeszcze, kogoś więcej. Ledwie pozbierali się po wyrwie, którą w klatce piersiowej zostawiła śmierć ojca - a może tak naprawdę nie udało im się jej nigdy wypełnić; pustymi spojrzeniami i skąpymi słowami trudno było to zrobić, oddalali się od siebie, albo on oddalił się od nich lub oni od niego, nie chciał szukać winnych, najpewniej dlatego, że brakiem zaangażowania wykazywał się on sam.
Wstyd palił go tak jak ją - ona nie potrafiła ukazać przed nim twarzy, którą naznaczały łzy emocji, widział, jak pospiesznie odwraca wzrok, jak szybko opuszkami palców ściera dowody zbrodni z policzków, jak chowa się przed nim - on czuł się po prostu źle, kiedy zrozumiał, że najpewniej w obecności młodszej siostry albo brata nie krępowałaby się z tym, by w dniu takim jak ten po prostu pozwolić na to, żeby w ramionach bliskiej osoby całkiem się rozpaść. I w nim też coś pękło. A oczy zalśniły od kilku kropel emocji, gdy przywarł do niej mocniej, jakby obejmując ją tylko mógł ochronić ją przed wszystkim, co złe.
Cieszę się, że jednak nie trafił Cię szlag.
Parsknął nerwowym śmiechem, znajdując w nim ujście tych wszystkich emocji.
- Ani nawet żadna avada, chyba jeszcze będziesz musiała się trochę ze mną pomęczyć - ile razy w złości powiedział jej zbyt wiele, na co ona odpowiedziała spojrzeniem, które jasno oznajmiało, że ma go już serdecznie dość - tak całkiem, tak ostatecznie i definitywnie, wiele wody upływało w Tamizie, ale krew zawsze okazywała się od niej silniejsza. Mimo wszystko - byli rodziną.
Nasłuchiwał jej emocji, błąkając się dłonią po plecach siostry, które zaczęły poruszać się już w rytmie naturalnego oddechu, ten zdawał się regulować, ona cała nie drżała już pod jego palcami, odczuł tę wyraźną zmianę. Zaskoczyło go to, jak szybko potrafiła przeskoczyć ze stanu wzburzenia do tego, w którym - gdyby nie widział jej chwilę wcześniej - powiedziałby, że ledwie tylko zdaje się być rozstrojona.
- On... nie wiem, czy powinien wracać do Londynu, porozmawiasz z nim? Mnie nie posłucha, a to szaleństwo nie skończy się szybko, boję się, że coś strzeli mu do głowy i zacznie się angażować w bojówkę Longbottoma albo... nie wiem, cokolwiek nie zamierza, powinien przeczekać przynajmniej ten najgorszy okres jak najdalej od Londynu - nie dodał, że widział chłopców w wieku brata, maszerujących razem z nim, na ulicach, które gęste były od krwi jeszcze zanim zaczęło się to wszystko - teraz nikt już nie dbał o pozory, nie było przed kim udawać, że magia nie istnieje, otwarta walka pochłaniała tych krzyczących, umierali z rewolucyjnymi hasłami na ustach, za nic. Płacili życiem za bunt, który nie niósł za sobą nic więcej. Nie chciał, by najmłodszy z ich rodziny trafił w to środowisko - nie chciał go widzieć także w Zakonie, ścierającego się z największymi fanatykami czarnej magii. - Co z matką? Zostanie? - nie zapytał co z Tobą, nie chcąc, by myślała, że rozporządza i jej życiem, choć najchętniej zasugerowałby im wszystkim, żeby po prostu zniknęli z doków, na jakiś czas przynajmniej, zanim to wszystko się nie unormuje - zanim walka nie będzie już na pierwszym planie, lecz gdzieś w tle, bo nie będzie już wystarczająco dużo osób dzierżących różdżki w dłoni. - Nie wiem tylko, jak daleko musiałby uciec, żeby nie dosięgnęło go echo wojny, boję się, że na Londynie się nie skończy, że to dopiero początek - przedmurze tego, co wybudować chcą w całej Wielkiej Brytanii.
Pozwolił jej na to, by odsunęła się od niego, wciąż jednak opierała na nim swoje dłonie, a on w końcu po prostu położył swoją rękę na jej ramieniu, prowadząc ich ku salonowi - opadł na sofę, wciskając się w róg tak, by mogła usiąść tuż obok niego.
- Oberwałem petryfikusem, kiedy byłem już cholernie zmęczony, to było jak walka z olbrzymami, próbowałem jakoś przełamać to zaklęcie, ale nie miałem po prostu już żadnych sił, chyba się poddałem, ktoś, z kim poszedłem walczyć, znalazł mnie jakiś czas później, kiedy wszystko zaczęło już cichnąć, przynajmniej w tym miejscu, bo... to się rozprzestrzenia, w całym Londynie było mnóstwo ognisk, punktów, od których to wszystko się zaczęło, potem ogień walki niósł się dalej, przeszedł z jednego brzegu Tamizy na drugi, część mugoli spała nieświadoma, gdy za ich oknami, za jednym mostem, wszystko już płonęło, słyszałem szczątkowe relacje, to wszystko... to nie jest moja krew - dodał jeszcze, bo zdał sobie sprawę, pytała przecież o niego, a miał wciąż krew na tym cholernym rękawie, upadł wprost na kałużę szkarłatu, która wylewała się z jakiegoś ciała, pozbawionego nogi, kobieta bez różdżki, najpewniej mugolka, umarła szybko, miał wrażenie, że wylało się z niej morze krwi, w nim tez tonął może godzinę, a może całą wieczność - w każdym razie... oni, Ministerstwo, chcą stworzyć z Londynu jakąś zamkniętą strefę, wygnać stąd wszystkich mugoli i mugolaków, za wszelką cenę, tyle wiem, nie mam pojęcia, jak to wszystko ma funkcjonować, co jeszcze wymyślą - bo to, że wymyślą, jest pewne, nie zostawią tak tego, oni... będziesz musiała postępować według ich wytycznych, jeśli nie chcesz, żeby dotknęły cię jakieś represje - nie mówił tego z przyganą, tak właściwie wolałby, żeby pozostała w bezpieczniej przestrzeni swojego mieszkania. Żeby zamiast w wojennym kotle, mieszała eliksiry, za które ktoś zapłaci jej może nieco mniej niż wcześniej, bo sytuacja ekonomiczna bez wątpienia diametralnie się zmieni, ale wciąż wystarczająco dużo, by mogła godnie żyć. - Jesteśmy półkrwi, nie oberwie nam się aż tak bardzo, gdyby chcieli nam coś zrobić, musieliby się pozbyć ponad połowy magicznej społeczności, nawet oni nie wpadną na coś takiego...
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To co działo się teraz w jej mieszkaniu było dziwne. W pewien sposób nawet abstrakcyjne dla panny Burroughs. Przez te wszystkie lata milczenia i zaniedbywania relacji między rodzeństwem powstał dziwny mur sprawiając, że Frances nie czuła się pewnie ze swoimi emocjami i uczuciami w towarzystwie starszego brata. Była pewna, że nie rozumiał jej; nie wiedział co nią kierowało ani jakie rzeczy skrzętnie ukrywała przed światem mając nadzieję, że nigdy się z niej nie wyleją. Mimo to, stali tak teraz, naginając ten dziwny mur jaki wybudowali a panna Burroughs nie potrafiła zrozumieć tych wszystkich uczuć, jakie przewinęły się przez jej umysł. Zrobiła więc to, co wychodziło jej najlepiej - odsunęła je od siebie, odkładając ich analizę na później. Gdy już ochłonie i będzie w stanie myśleć w pełni logicznie.
Skłamałaby jednak gdyby stwierdziła, że to nie jest przyjemnie. Gdzieś w środku, w niewinnym dziewczęcym serduszku czuła ciepło na myśl, że brat w końcu okazał jej chociaż odrobinę zainteresowania i miłości, której tak cholernie potrzebowała przez te wszystkie, długie lata. Ostrożnie, nie chcąc go spłoszyć, wypuściła powietrze z piersi, ciesząc się tą, jakże rzadko spotykaną chwilą. Jego śmiech, nawet jeśli podszyty był nerwami sprawiał, że mięśnie dziewczęcia rozluźniły się nieco.
- Jak przedwcześnie przez Ciebie osiwieję, do końca życia będziesz kupował mi ingrediencje na eliksiry upiększające. - Mruknęła z ledwie wyczuwalnym rozbawieniem w głosie. Cisnęło się jej na usta, że wolała się z nim męczyć niż go grzebać, powstrzymała się jednak przed wypowiedzeniem tych słów. Jeszcze nie, nie teraz gdy oboje byli pod wpływem emocji z wiszącym nad nimi widmem obowiązków.
Ukrywanie się pod maskami obojętności było czymś, w czym panna Burroughs miała niesłychanie wielką wprawę. W końcu, robiła to od lat. Udawała, że wszystko jest w porządku; że pewne sytuacje w ogóle jej nie ruszają nawet jeśli sprawiały, że dziewczyna rozpadała się w środku; ukrywała to, co mogło najbardziej jej zaszkodzić. Tak też czyniła w tej chwili.
Eteryczna blondynka uważnie słuchała doskonale znanego jej głosu, nie odrywając szaroniebieskiego spojrzenia od twarzy brata. - Po kimś to ma i z pewnością nie jestem to ja. - W jej oczach podobieństwo między braćmi było spore, nawet jeśli ten młodszy przed nią nie uciekał. - Porozmawiam z nim. Do końca czerwca pozostanie w Hogwarcie, a później… Cóż, zobaczymy. Jeśli będzie możliwość, aby został tam również przez wakacje to z niej skorzystamy. Jeśli nie, zobaczymy jak rozwinie się sytuacja i coś wymyślimy. - Na myśl przyszło jej jedno miejsce. Położone gdzieś, nie wiedziała nawet gdzie. Miejsce które niegdyś pokazała jej babka i gdzie uciekła na kilka tygodni przed ostatnim rokiem nauki w Hogwarcie. Tak, tam byłby bezpieczny. Frances miała jednak nadzieję, że nie będą musieli z niego korzystać. Wspomnienie matki sprawiło, że z piersi dziewczyny wyrwało się ciężkie westchnienie. Czy naprawdę musiał się ją o to pytać? Była przekonana, że powinien znać odpowiedź. - Nie wiem, nie widziałam się jeszcze z nią. Nie wydaje mi się jednak, aby chciała wyjechać. Ja… Ja mam wrażenie, że jej coraz mniej zależy. - Wyznała, delikatnie wzruszając ramionami. Nie wiedziała co działo się z matką. Widywała zmęczenie oraz rezygnację na jej twarzy, gdy problemy ze zdrowiem nasilały się bądź powracały. Nie dziwiła się z resztą, zwłaszcza gdy miała okazję obserwować, jak męczące dla matki potrafi to wszystko być.
Frances pozwoliła się poprowadzić do niewielkiego saloniku zastawionego doniczkami z najróżniejszymi roślinami, cały czas trzymając się blisko brata. Na wszelki wypadek, gdyby chciał jej zwiać zanim odpowie na jej pytania.
W miarę jak jego opowieść postępowała, z twarzy Frances coraz ciężej było cokolwiek wyczytać. Przybrała znaną maskę obojętności by ukryć narastający gniew. Chcąc czy też nie, Keat zdradził jej o wiele więcej niż powinien, jeśli chciał w jakikolwiek sposób ją uspokoić. Nie podobały jej się pewne wyrywki jego opowieści, podsuwające do jej głowy nieprzyjemne scenariusze. Zaczęła jednak od lżejszej, w tym momencie z pewnością mniej istotnej kwestii.
- Znam jednego czarodzieja, pracującego w Ministerstwie. - Cień uśmiechu zagościł na wargach panny Burroughs. Była pewna, że Keat nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że pod niewielkim przymusem zatroskanej matki zaczęła stawiać pierwsze, bardzo nieśmiałe kroki w świecie relacji damsko - męskich o których do tej pory, nie miała najmniejszego pojęcia. - To inteligentny i oczytany czarodziej, mam z nim w miarę regularny kontakt. Jestem pewna, że poinformuje mnie, gdyby miały nastąpić zmiany, które mogłyby mi zagrażać, bądź jakieś nowe przepisy weszłyby w życie. - Miała wrażenie, że mężczyzna ten polubił ją tak samo, jak ona polubiła jego. Wierzyła również w jego dobre serce oraz ciepło, jakie potrafił przejawiać. Nie wątpiła, że dostałaby od niego informację, gdyby cokolwiek mogło jej zagrażać. Nie wątpiła również w znajomości, jakie posiadał jej wuj oraz w moc szpitalnych plotek powtarzanych podczas przerwy na lunch w kafeterii. Musiała sobie jakoś poradzić z balastem w postaci matki oraz rodzeństwa. Jak zawsze, nie posiadając innego wyjścia. Gdzieś w środku czuła, że i tym razem nie będzie mogła liczyć na pomoc starszego brata.
- Wyjaśnij mi proszę, co poszedłeś robić? - Spytała na pozór spokojnie, unosząc z zaciekawieniem brew. - Keatonie Hobarcie Burroughs czy gdzieś po drodze, gdy szlajałeś się niewiadomo gdzie, zamieniłeś się na rozumy z górskim trollem? - Proste, nieskomplikowane pytanie zdawało się wyrażać więcej niż tysiąc najróżniejszych słów. W tej jednej, konkretnej chwili wysnuła nawet podejrzenie, że ich matka, za pomocą jakiegoś dziwnego zaklęcia, wdawała się w romans z trollem będącym biologicznym ojcem Keatona. Szybko jednak uznała, że byłaby to zbyt wielka obraza dla ich matki… oraz samych trolli, oczywiście. Nawet one zdawały się być bystrzejsze do jej, pożal się Merlinie, starszego brata. - Wiem, że mało obchodzi Cię to, co się z nami dzieje, ale czy mógłbyś chociaż raz zastanowić się zanim pójdziesz pchać się w kłopoty? - Och, była pewna, że w coś się wpakował. Kłopoty zdawały się działać na Keata niczym złoto na niuchacze. Frances była pewna, że na ich widmo oczy Keata rozszerzały się, a ten leciał w ich objęcia, jakby nic innego w tym świecie nie istniało. - Choć raz, jeden jedyny raz, mógłbyś przyjąć do wiadomości, że Cię potrzebujemy… - Że ja Cię potrzebuję. Tak cholernie bardzo Cię potrzebuję, od tylu długich lat… - ... i pomyśleć, zamiast pchać się pod różdżki bądź pięści? - Nie sądziła, aby jej słowa cokolwiek dały. Powoli jednak czara nagromadzonej w niej goryczy i żalu żywionego do brata zaczynała się przelewać. Coraz ciężej było jej powstrzymywać gorzkie słowa, jakie cisnęły się jej na język. - Chciałabym choć raz w życiu móc na Ciebie liczyć… A nawet jeśli mam się z Tobą męczyć wolę to, niż organizowanie Twojego pogrzebu. - Dodała jeszcze, nieco ciszej, odwracając spojrzenie szaroniebieskich tęczówek w obawie przed emocjami, jakie mogły się w nich pojawić. I tak miała wrażenie, że powiedziała o tych parę słów za dużo. Słów, które z pewnością nie powinny paść z jej ust. Ale czy ktokolwiek mógł ją o to winić? Od wielu, nawet bardzo wielu długich lat żal do starszego brata narastał w raz z goryczą, jaką wywoływało obserwowanie go w jego środowisku. Z ludźmi, którzy znaczyli dla niego o wiele więcej niż ona; którzy mogli na niego liczyć w momencie, gdy przy niej go nie było. Było jej przykro, że Keat okazywał się być na tyle wielkim egoistom by nie myśleć o rodzinie i rodzeństwie, które go potrzebowało. Zwłaszcza teraz, gdy historia zdawała się w pewien sposób powtarzać.
Skłamałaby jednak gdyby stwierdziła, że to nie jest przyjemnie. Gdzieś w środku, w niewinnym dziewczęcym serduszku czuła ciepło na myśl, że brat w końcu okazał jej chociaż odrobinę zainteresowania i miłości, której tak cholernie potrzebowała przez te wszystkie, długie lata. Ostrożnie, nie chcąc go spłoszyć, wypuściła powietrze z piersi, ciesząc się tą, jakże rzadko spotykaną chwilą. Jego śmiech, nawet jeśli podszyty był nerwami sprawiał, że mięśnie dziewczęcia rozluźniły się nieco.
- Jak przedwcześnie przez Ciebie osiwieję, do końca życia będziesz kupował mi ingrediencje na eliksiry upiększające. - Mruknęła z ledwie wyczuwalnym rozbawieniem w głosie. Cisnęło się jej na usta, że wolała się z nim męczyć niż go grzebać, powstrzymała się jednak przed wypowiedzeniem tych słów. Jeszcze nie, nie teraz gdy oboje byli pod wpływem emocji z wiszącym nad nimi widmem obowiązków.
Ukrywanie się pod maskami obojętności było czymś, w czym panna Burroughs miała niesłychanie wielką wprawę. W końcu, robiła to od lat. Udawała, że wszystko jest w porządku; że pewne sytuacje w ogóle jej nie ruszają nawet jeśli sprawiały, że dziewczyna rozpadała się w środku; ukrywała to, co mogło najbardziej jej zaszkodzić. Tak też czyniła w tej chwili.
Eteryczna blondynka uważnie słuchała doskonale znanego jej głosu, nie odrywając szaroniebieskiego spojrzenia od twarzy brata. - Po kimś to ma i z pewnością nie jestem to ja. - W jej oczach podobieństwo między braćmi było spore, nawet jeśli ten młodszy przed nią nie uciekał. - Porozmawiam z nim. Do końca czerwca pozostanie w Hogwarcie, a później… Cóż, zobaczymy. Jeśli będzie możliwość, aby został tam również przez wakacje to z niej skorzystamy. Jeśli nie, zobaczymy jak rozwinie się sytuacja i coś wymyślimy. - Na myśl przyszło jej jedno miejsce. Położone gdzieś, nie wiedziała nawet gdzie. Miejsce które niegdyś pokazała jej babka i gdzie uciekła na kilka tygodni przed ostatnim rokiem nauki w Hogwarcie. Tak, tam byłby bezpieczny. Frances miała jednak nadzieję, że nie będą musieli z niego korzystać. Wspomnienie matki sprawiło, że z piersi dziewczyny wyrwało się ciężkie westchnienie. Czy naprawdę musiał się ją o to pytać? Była przekonana, że powinien znać odpowiedź. - Nie wiem, nie widziałam się jeszcze z nią. Nie wydaje mi się jednak, aby chciała wyjechać. Ja… Ja mam wrażenie, że jej coraz mniej zależy. - Wyznała, delikatnie wzruszając ramionami. Nie wiedziała co działo się z matką. Widywała zmęczenie oraz rezygnację na jej twarzy, gdy problemy ze zdrowiem nasilały się bądź powracały. Nie dziwiła się z resztą, zwłaszcza gdy miała okazję obserwować, jak męczące dla matki potrafi to wszystko być.
Frances pozwoliła się poprowadzić do niewielkiego saloniku zastawionego doniczkami z najróżniejszymi roślinami, cały czas trzymając się blisko brata. Na wszelki wypadek, gdyby chciał jej zwiać zanim odpowie na jej pytania.
W miarę jak jego opowieść postępowała, z twarzy Frances coraz ciężej było cokolwiek wyczytać. Przybrała znaną maskę obojętności by ukryć narastający gniew. Chcąc czy też nie, Keat zdradził jej o wiele więcej niż powinien, jeśli chciał w jakikolwiek sposób ją uspokoić. Nie podobały jej się pewne wyrywki jego opowieści, podsuwające do jej głowy nieprzyjemne scenariusze. Zaczęła jednak od lżejszej, w tym momencie z pewnością mniej istotnej kwestii.
- Znam jednego czarodzieja, pracującego w Ministerstwie. - Cień uśmiechu zagościł na wargach panny Burroughs. Była pewna, że Keat nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że pod niewielkim przymusem zatroskanej matki zaczęła stawiać pierwsze, bardzo nieśmiałe kroki w świecie relacji damsko - męskich o których do tej pory, nie miała najmniejszego pojęcia. - To inteligentny i oczytany czarodziej, mam z nim w miarę regularny kontakt. Jestem pewna, że poinformuje mnie, gdyby miały nastąpić zmiany, które mogłyby mi zagrażać, bądź jakieś nowe przepisy weszłyby w życie. - Miała wrażenie, że mężczyzna ten polubił ją tak samo, jak ona polubiła jego. Wierzyła również w jego dobre serce oraz ciepło, jakie potrafił przejawiać. Nie wątpiła, że dostałaby od niego informację, gdyby cokolwiek mogło jej zagrażać. Nie wątpiła również w znajomości, jakie posiadał jej wuj oraz w moc szpitalnych plotek powtarzanych podczas przerwy na lunch w kafeterii. Musiała sobie jakoś poradzić z balastem w postaci matki oraz rodzeństwa. Jak zawsze, nie posiadając innego wyjścia. Gdzieś w środku czuła, że i tym razem nie będzie mogła liczyć na pomoc starszego brata.
- Wyjaśnij mi proszę, co poszedłeś robić? - Spytała na pozór spokojnie, unosząc z zaciekawieniem brew. - Keatonie Hobarcie Burroughs czy gdzieś po drodze, gdy szlajałeś się niewiadomo gdzie, zamieniłeś się na rozumy z górskim trollem? - Proste, nieskomplikowane pytanie zdawało się wyrażać więcej niż tysiąc najróżniejszych słów. W tej jednej, konkretnej chwili wysnuła nawet podejrzenie, że ich matka, za pomocą jakiegoś dziwnego zaklęcia, wdawała się w romans z trollem będącym biologicznym ojcem Keatona. Szybko jednak uznała, że byłaby to zbyt wielka obraza dla ich matki… oraz samych trolli, oczywiście. Nawet one zdawały się być bystrzejsze do jej, pożal się Merlinie, starszego brata. - Wiem, że mało obchodzi Cię to, co się z nami dzieje, ale czy mógłbyś chociaż raz zastanowić się zanim pójdziesz pchać się w kłopoty? - Och, była pewna, że w coś się wpakował. Kłopoty zdawały się działać na Keata niczym złoto na niuchacze. Frances była pewna, że na ich widmo oczy Keata rozszerzały się, a ten leciał w ich objęcia, jakby nic innego w tym świecie nie istniało. - Choć raz, jeden jedyny raz, mógłbyś przyjąć do wiadomości, że Cię potrzebujemy… - Że ja Cię potrzebuję. Tak cholernie bardzo Cię potrzebuję, od tylu długich lat… - ... i pomyśleć, zamiast pchać się pod różdżki bądź pięści? - Nie sądziła, aby jej słowa cokolwiek dały. Powoli jednak czara nagromadzonej w niej goryczy i żalu żywionego do brata zaczynała się przelewać. Coraz ciężej było jej powstrzymywać gorzkie słowa, jakie cisnęły się jej na język. - Chciałabym choć raz w życiu móc na Ciebie liczyć… A nawet jeśli mam się z Tobą męczyć wolę to, niż organizowanie Twojego pogrzebu. - Dodała jeszcze, nieco ciszej, odwracając spojrzenie szaroniebieskich tęczówek w obawie przed emocjami, jakie mogły się w nich pojawić. I tak miała wrażenie, że powiedziała o tych parę słów za dużo. Słów, które z pewnością nie powinny paść z jej ust. Ale czy ktokolwiek mógł ją o to winić? Od wielu, nawet bardzo wielu długich lat żal do starszego brata narastał w raz z goryczą, jaką wywoływało obserwowanie go w jego środowisku. Z ludźmi, którzy znaczyli dla niego o wiele więcej niż ona; którzy mogli na niego liczyć w momencie, gdy przy niej go nie było. Było jej przykro, że Keat okazywał się być na tyle wielkim egoistom by nie myśleć o rodzinie i rodzeństwie, które go potrzebowało. Zwłaszcza teraz, gdy historia zdawała się w pewien sposób powtarzać.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie pamiętał, kto położył pierwszą cegłę, ale podbudową bez wątpienia były różniące ich charaktery; minęło kilka lat, a mur pomiędzy nimi był tak wysoki, że przedostanie się na drugą stronę zdawało się niemożliwe. Gdzieś w tych prześwitach, które pojawiały się sporadycznie, widzieli samych siebie, wiedząc, że zaraz znikną sobie ponownie ze wzroku, że stan, w którym są obok siebie, trwa tylko chwilę. Podążali dwiema różnymi drogami, ale wciąż brnęli w tę samą stronę, może gdyby nie wybudowali sobie tego muru we własnych głowach, nie byłoby go tam wcale.
Dzisiaj zrobił krok, na który powinien był się odważyć już dużo wcześniej, znalazł się po jej stronie, choć za wcześnie jeszcze, by zorientował się, że w gruncie rzeczy nie ma jego i jej strony, że to wszystko, co ich otacza, to sztuczny podział. Tak, jak dzisiaj, mogłoby być już zawsze.
Ale przecież wiedzieli, że po jednym kroku w przód nastąpią dwa w tył, zbliży się tylko po to, by oddalić się jeszcze bardziej. To chyba mechanizm obronny. Nigdy nie miał tak do końca pewności, jak powinien się przy niej zachowywać - wywoływała u niego poczucie winy, samą swoją obecnością uświadamiała mu, jak wiele w nim kryje się wad. Chyba wolał tego nie dostrzegać. Skryć się znowu, po swojej stronie - zaakcentować jej istnienie, buńczucznie, bezsensownie, byle tylko zrobić siostrze na przekór.
Ale on też tego łaknął; siostrzanego dotyku, kojącego, łagodnego, podszytego miłością, której nie potrafili okazać sobie w inny sposób. Wizja jej śmierci doprowadziła go na skraj równowagi; jedno z mijanych ciał wyglądało łudząco podobnie do niej - potrzebował dłuższej chwili, by zmusić skamieniałe mięśnie do poruszenia się, by przełamać się, podejść bliżej, skonfrontować z prawdą i sprawdzić.
Ścisnął ją mocniej, zbyt mocno, z opóźnieniem reflektując się, że może ją to zaboleć; w rękach trzymał ją żywą, nie martwą, to nie on pogrzebie ją - to ona powinna stać nad jego grobem kiedyś, za wiele długich lat, na końcu których spotkają się może w tym samym miejscu.
- Siwe włosy wyglądają całkiem... dostojnie? Chociaż może niekoniecznie przed trzydziestką - kącik ust drgnął odrobinę, a dłonie sięgnęły po jeden z jasnych kosmyków, ten wijący się gdzieś nad karkiem, którego nie mogła dostrzec z tej perspektywy. - Chociaż czekaj, pierwszego siwego już chyba masz... - skłamał bezczelnie. - Albo to tylko światło... - dodał dopiero po chwili. - Jeszcze więcej ingrediencji? Gdzie ty to będziesz trzymać, cały twój dom pęka w szwach od tego zielska - dał się wciągnąć w rozmowę, myśli odsunęły się na chwilę od tego, co zostało za progiem, zaczepiły się o bezpieczniejsze wyobrażenia.
Potrzebował teraz jej spokoju; chłodnego przeanalizowania tego, jak powinni postąpić. W gruncie rzeczy zawsze tak to wyglądało - po śmierci ojca podejmowali decyzje dotyczące ich rodziny we dwójkę, matka pozostawała w większości kwestii absolutnie bierna, przyzwalając na to, co postanowiła głównie Frances, choć Keatowi zdarzało się wtrącać swoje trzy knuty. Teraz liczył na jej rozsądek bardziej niż zwykle - ich młodsza siostra jakoś sobie poradzi, ale trzeba wymyślić, co z bratem.
- Nie jestem pewien, czy wezmą na siebie taką odpowiedzialność i pozwolą zostać części uczniów w zamku, a nawet jeśli, to pewnie siódmoklasista nie uzyskałby zgody na to, żeby spędzić tam wakacje, może gdyby był mugolakiem... powiedzą mu pewnie, że bardzo im przykro, ale nie ma dostatecznie przewalone w życiu, że mógłby mieć jeszcze gorzej, bo samo mieszkanie w mieście, w którym wybuchła wojna pomiędzy czarodziejami a mugolami kwalifikuje go co najwyżej do zostania poklepanym po plecach i dyplomu z napisem powodzenia - może brzmiało to szyderczo, ale w gruncie rzeczy ze swoim statusem krwi tkwili gdzieś pośrodku - nie przynależeli tak do końca do żadnego ze światów, które zaczęły się ze sobą ścierać. Nie zazdrościł nikomu, w kogo żyłach dominowała mugolska krew - ale czarodzieje półkrwi staną się zapewne zaledwie akceptowani, ich też dotnie to, co stało się z Londynem. Klasyfikacje i podziały, wrzucanie ludzi do kast naznaczonych piętnem, które ma się ciągnąć za daną jednostką do końca życia - nie chciał takiego świata. Ale to nie miało żadnego znaczenia, ten świat już się takim stał. Na ich oczach. - Nie zazdroszczę mu startu w dorosłość akurat teraz, zobaczysz, że zaczną zatrudniać na ważniejszych stanowiskach tylko czystokrwistych, a osoby półkrwi będą mogły co najwyżej pracować fizycznie, chyba że będą miały sporo szczęścia, koneksji, zaczną wchodzić w tyłek, komu trzeba... wiesz, jak to działa, w Londynie będzie mógł co najwyżej sprzątać statki albo stać za barem - jakby Keat sam tego nie robił w jego wieku - po prostu... mógłby mieć lepszą przyszłość, jak... - Ty.
Był cholernie zmęczony. Nie zauważył nawet, kiedy zaczął się wspierać na jej ramieniu.
- Nie wiem, trzeba z nim porozmawiać, podsunąć mu jakieś pomysły, ale tak, żeby nie wiedział, że to sugestia i żeby myślał, że wpadł na to sam... kontrolowany bunt - nie zrobi tego tak dobrze, jak ona, ale... - mogę spróbować umówić się z nim w Hogsmeade, żeby pogadać w cztery oczy, dopytam się go, kiedy mają następne wyjście ze szkoły - czasem czuł się tak, jakby miał na głowie dziecko, a nie brata. Wychowywanie go nie należało do najłatwiejszych zadań.
- Czemu tak długo to trwa? - to tylko retoryczne pytanie, Frances na nie nie odpowie, ale on nie potrafił stłumić żalu. Największym dzieckiem z nich wszystkich była matka. Oni już dawno pogodzili się z tym, na co nie mieli żadnego wpływu - a ona nieustannie rozpamiętywała przeszłość. - Powinna sobie z tym jakoś w końcu poradzić, ojciec... nie umarł wczoraj - matka umarła wtedy z nim, nie potrafiła odnaleźć się w świecie, w którym nie ma go u swojego boku. - Czasem zastanawiam się, czy nie byłaby szczęśliwsza, gdybyśmy nie zostali po tej mugolskiej stronie Londynu, gdyby nie musiała wracać do świata, który zdecydowała się zostawić, ona tak bardzo nienawidzi portu... albo tego, że jest zdana na łaskę brata, Boyle potrafi być zgryźliwym ku... no, wredny... dziwię się, że Dorothea wytrzymała z nim tyle czasu - nie chciał się w to wgłębiać; nie miał do wuja za knuta szacunku, ale zawdzięczali mu mnóstwo. Wylądowaliby wtedy na bruku, gdyby nie pojawił się on, wyjmując z kapelusza magiczną różdżkę i rozpoczynając swój spektakl.
Opadł ciężko na kanapę, odchylając głowę do tyłu tak, że położył ją na oparciu; kusiło go, żeby zamknąć oczy, w końcu zasnąć. Ale jej następne słowa otrzeźwiły go momentalnie.
- Znasz... jednego... czarodzieja, z którym masz w miarę regularny kontakt... - powtórzył za nią, starając się zorientować, czy to on coś pomylił, czy może jednak zinterpretował te słowa właściwie. Była w związku? Zmroziła go ta myśl. Ona naprawdę stała się kobietą, a wciąż miał przed oczami jedynie dziewczynę otoczoną wianuszkiem roślin, nie chłopców. - Ma względem ciebie jakieś poważniejsze... plany? - jasna avada, prawie się udławił tym pytaniem. Zadał je, zanim pomyślał, jak ono w ogóle brzmi. Ale to, co mówiła Frances... ten czarodziej mógł się nią chyba zaopiekować, a w gruncie rzeczy chyba tego właśnie potrzebowała. Kogoś u swojego boku - szczególnie teraz, w tak trudnych czasach. - Nie... nie odpowiadaj, jeśli nie chcesz, po prostu... mam nadzieję, że traktuje cię właściwie - że jest dobrym człowiekiem, któremu na niej zależy. - Mogę go znać? - był w jego wieku? Mieszkał w porcie? Nie, tę myśl odrzucił. Ona była wyjątkiem. Mało kto z portowej enklawy kończył w ministerialnym gmachu czy w Mungu.
- Może gdybym się z jakimś zamienił, jeszcze bym na tym skorzystał - zmęczony uśmiech pojawił się na jego twarzy, kiedy sięgnął po wyjątkowo kiepski żart, żeby choć na chwilę przerwać jej monolog. Czuł, że Francie dopiero się rozkręca, więc chciał ją trochę wytrącić z równowagi. Zastopować, póki był w stanie. - Chociaż wolałbym z jakimś udomowionym, są znacznie inteligentniejsze... chodź, usiądź tu - zrobił jej trochę więcej miejsca, przesuwając się na kanapie, po czym przerzucił prawą rękę przez oparcie kanapy, skubiąc palcami materiał. - Frances, jakkolwiek to wygląda z twojej perspektywy, nie szukam kłopotów na siłę, i przestań, nie będziesz mi szykować żadnego pogrzebu, ani nikomu z nas, nie... jestem najlepszym bratem, ale zrobię, co potrafię, żebyś czuła, że możesz na mnie liczyć - szczególnie teraz - choć raz w życiu - dodał po chwili, nie kryjąc gorzkiego posmaku tych słów, które przełknął z trudem. Więc naprawdę uważała, że nigdy wcześniej nie było to możliwe?
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Panna Burroughs wywróciła szaroniebieskimi tęczówkami.
- Owszem, może i wyglądają dostojnie lecz nie na mnie. Jeśli stracę przez Ciebie urodę, to się nie wywiniesz od tych ingrediencji. - Nuta rozbawienia pojawiła się w jej głosie. Chciała utrzymać młody, ponoć piękny wygląd najdłużej, jak to było możliwe... A biorąc pod uwagę jej stale rozwijane umiejętności alchemiczne mogło to być możliwe. Od dawna marzyła o osiągnięciach równie wielkich jak sławny Eliksir Życia i miała nadzieję, że kiedyś to marzenie się spełni. - Ingrediencji nigdy nie ma zbyt wiele, mój drogi. A to zielsko nie raz ratuje Wam tyłki. - Znała idealny sposób na rozwiązanie problemu niewielkiej przestrzeni. Wystarczyło znaleźć nowe lokum gdzieś na Pokątnej, a najlepiej domku na obrzeżach z dużym ogrodem, za każdym jednak razem, gdy była ledwie o krok od podjęcia tej decyzji coś zdawało się jej przeszkadzać. A to matka gorzej się czuła, a to wypadał jakiś zakup... Wyprowadzka na razie pozostawała w kwestii marzeń.
Dziewczę uważnie słuchało słów, jakie padały z jego ust zastanawiając się nad odpowiednim planem działania. Przez te wszystkie lata zaczęła obdarzać młodszego brata niemal matczyną opieką, zwłaszcza w momentach, gdy ich matka nie była do tego zdolna. Teraz również była pewna, że to na ich barkach spoczywa bezpieczeństwo młodego.
- Możesz mieć rację, nic jednak nie stracimy, jeśli wyślę list z zapytaniem. Będziemy mieli chociaż pewność, jak wygląda sytuacja oraz na co musimy się przygotować. - Zebranie odpowiednich informacji oraz ułożenie racjonalnego plany wydawało się racjonalnym oraz odpowiednim podejściem do sprawy. Frances nie znane były spontaniczne działania z którymi czuła się... dziwnie. I nienaturalnie. - Jeśli nie będzie mógł zostać w Hogwarcie, poszukamy odpowiedniego miejsca, gdzie moglibyśmy go ukryć. Pamiętasz, jak zniknęłam na kilka tygodni przed ostatnim rokiem? Byłam wtedy w takim jednym miejscu, które mogłoby się nadać. Co prawda trzeba będzie sprawdzić, czy nadal jest tam bezpiecznie bo dawno tam nie byłam... Ale to zawsze jakiś plan, czyż nie? - Uważnie śledziła spojrzeniem każdy, nawet najmniejszy ruch brata, próbując dowiedzieć się, co może o tym sądzić. W jej głowie pojawił się jeszcze jeden plan, bardziej odważny z jej strony, jednocześnie zapewniający większą kontrolę nad młodszym bratem. Nad tym jednak musiała głębiej się zastanowić, dokładnie przeanalizować każdy, nawet najmniejszy aspekt takiej decyzji, zdecydowała się więc nie mówić nic Keatowi. Przynajmniej na razie, póki nie będzie pewna swoich możliwości.
- Jak? - Brew młodej alchemiczki powędrowała ku górze, nie będąc pewną, o co chodzi bratu. Chwilę później zmarszczyła brwi z wyrazem niezadowolenia na twarzy. Słowa, jakie opuściły braterskie usta nie spodobały się dziewczęciu. Chciała jak najszybciej wrócić do normalnego życia, realizować ambitne plany zawodowe, zmienić miejsce zamieszkania i przestać wiecznie się bać. Sugestie brata jasno wykluczały niektóre z tych chęci. - Jeśli tak by było, półkrwiści czarodzieje mogliby się zbuntować, a Ministerstwo chyba nie może sobie na to pozwolić. - Nie była pewna, czy swoimi słowami próbuje przekonać Keatona czy siebie. Bądź co bądź, Frances nie posiadała najmniejszej wiedzy dotyczącej polityki, zawsze będąc pewną, że niewiedza zapewni jej bezpieczeństwo. W końcu to nauka powinna być tą, najważniejszą kwestią. - Nie pozwolę, aby źle skończył, Keat. Nie wiem, jak to wszystko się potoczy, ale coś wymyślę... - W jej spojrzeniu pojawił się upór. Nie chciała, aby ich brat przechodził przez to, co ona musiała przechodzić - poczucie braku wsparcia, nieustanny strach towarzyszący jej w porcie. Miała nadzieję, że uda im się zapewnić młodemu pomoc, aby wszedł na tę, dobrą drogę dorosłości, na której byłby w stanie zapewnić sobie bezpieczny byt, ze stabilną pracą.
Delikatny, nieśmiały uśmiech pojawił się na ustach eterycznego dziewczęcia.
- Dobrze, porozmawiaj z nim... Tylko proszę, zwróć uwagę na słowa, jakich będziesz używać. Ostatnim czego chcemy jest to, abyś przypadkiem podsunął mu jakiś dziwny pomysł. - Nie chciała w żaden sposób urazić brata, doskonale jednak wiedziała, jak wiele może zdziałać jedno, źle dobrane słowo. Nie chciała, aby młodszy brat na złość im wplątał się w tarapaty. - Po rozmowie wyślij mi proszę list. Jeśli rozmowa pójdzie nie tak, jak chcemy ja się z nim spotkam i dopilnuję, żeby przystał na nasz plan... Jak już go obmyślimy. - Była niemal pewna, że ta metoda może przynieść zamierzony rezultat. Jeśli Keat przypadkiem zdenerowałby młodszego brata, Frances była w stanie podejść go tak, aby podjął odpowiednie decyzje. Potrzebowali jedynie dokładniejszych wniosków i odpowiedniego, dobrze rozplanowanego planu, bez którego nie dało się przecież działać.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z ust jasnowłosej alchemiczki. Sama również nie była w stanie pojąć, czemu matka do tej pory nie poradziła sobie z przykrymi wydarzeniami. Wszak miała dla kogo żyć - posiadała dzieci, które od dawna jej potrzebowały. Nie odpowiedziała na pytanie. Nie była w stanie na nie odpowiedzieć, nawet jeśli nie raz chodziła z matką do uzdrowicieli, bądź próbowała skonsultować zachowanie swojej matki z magipsychiatrami, z którymi miała okazję pracować murach szpitalu Świętego Munga.
- Jeśli zostalibyśmy w mugolskiej części Londynu, zapewne bylibyśmy już dawno martwi. - Wyjątkowo beznamiętne stwierdzenie opuściło jej usta. Nie raz zastanawiała się, jakby to było, gdyby ominęli ten paskudny port... Za każdym razem dochodząc do tego samego wniosku. Faktów nie dało się ignorować, zwłaszcza będąc osobą o analitycznym sposobie myślenia.
- Nie jestem pewna, czy faktycznie nienawidzi tego miejsca. Za każdym razem gdy wspominam, że nie chcę tu mieszkać próbuje zmienić moje zdanie… W zasadzie nie jestem już pewna, co faktycznie siedzi w jej głowie. Odmawia, gdy proponuję spotkanie z magipsychiatrą. - Mimo, nie raz, wielu godzin spędzanych w matczynym towarzystwie, panna Burroughs nie była w stanie zrozumieć jej toku myślowego, który dla analitycznego umysłów dziewczęcia zdawał się być co najmniej niepojęty. - A Dorothea... Cóż, musi mieć jakiś powód. Jeśli by chciała, mogłaby się go pozbyć w każdej chwili... - Chociażby z pomocą Frances, która posiadała wiedzę dotyczącą najróżniejszych mikstur. Wystarczyła jedna, odpowiednia prośba aby pozbyć się... uporczywego krewnego, który i z nią nie grał fair. Kto wie, może im wszystkim wyszłoby to na dobre?
Delikatny rumieniec pojawił się na buzi dziewczęcia, gdy Keat podchwycił temat tej znajomości. Relacje damsko - męskie, mimo iż powoli stawiała w nich pierwsze kroczki nadal wydawały się jej… niepojęte. Niezrozumiane. W pewien sposób nawet abstrakcyjne. Przez chwilę wahała się nad odpowiedzią, nie pewna, czy w ogóle było o czym mówić.
- Ciężko powiedzieć... - Zaczęła, czując jednak, że jej słowa wymagają sprostowania. Regularny kontakt oraz brak jej pojęcia wydawał jej się nie wystarczającym, trochę sprzecznym zbiorem informacji. - W lutym mama zgłosiła mnie do konkursu na randkę w ciemno. Jak na złość wygrałam. Nie chciałam iść, ale mama tak odżyła… Pierwsze dziesięć minut było straszne. Wiesz, takie spotkania nie są moją mocną stroną… - A raczej takie spotkanie było pierwszym w jej życiu, gdyż wcześniej alchemiczka nie miała okazji aby iść na randkę, a próba chociażby rozmowy z podobającym się jej chłopcem skończyła się w skrzydle szpitalnym. -… Ale później zaczęliśmy rozmawiać o książkach i jakoś to tak wyszło, że cały czas utrzymujemy kontakt. Pożyczył mi nawet kilka książek, jedna z nich opisywała wyprawę badawczą w głąb Amazonki w poszukiwaniu oznak działalności magicznej i… - Mówiąc o książkach spojrzenie panny Burroughs wyraźnie się ożywiło... By chwilę później przygasnąć, gdy przerwała wypowiedź. Nie podejrzewała, że jej zainteresowania bądź czytelnicze upodobania zainteresują starszego brata; że zrozumie, jak ciepłym dla niej czynem było pożyczanie opasłych tomiszczy, w ostateczności zaniechując opowieści. I tak powiedziała wiele, za kilka dni pewnie uzna, że za wiele. - Nie wiem, czy możesz go znać. Dudley był ślizgonem, bodajże rok niżej ode mnie. Teraz udziela się w Klubie Pojedynków. - Kolejne wzruszenie ramion. Nie sądziła, aby obaj mężczyźni posiadali wspólne zainteresowania bądź okoliczności, które doprowadziłyby do ich spotkania. Chociaż kto wie, może przyjdzie jej się zaskoczyć?
Jednak nawet to zaskoczenie, nie byłoby w stanie w pełni uspokoić panny Burroughs. Nie rozumiała, jak ten troll był w stanie działać, bez chociażby odrobiny zastanowienia uważając to za lekkomyślne, abstrakcyjne i zadziwiające jednocześnie. - Z pewnością byś na tym skorzystał, Keaton. - Mruknęła, posyłając mu niezadowolone spojrzenie. Nie podobało jej się, że próbował odciągnąć ją od tematu, zwłaszcza w momencie, gdy w końcu odważyła się go poruszyć. Wypowiadanie tych słów nie było dla Frances czymś prostym. Ani przyjemnym. - Lepiej im tego nie mów, jeszcze je obrazisz. - Dodała, mimowolnie siadając na wskazanym miejscu. Szaroniebieskie tęczówki nie odrywały się do buzi mężczyzny, zapewne próbując cokolwiek z niej wyczytać. - Nie wierzę Ci, Keat. - Wyrwało się z jej ust, gdy stwierdził, że nie szuka kłopotów. Na Merlina nie znała go od wczoraj doskonale wiedząc, że kłopoty działają na niego niczym magnes. A Frances nie była głupia. - Cenię czyny o wiele bardziej niż nawet najpiękniejsze słowa, których wypowiadanie przychodzi prosto oraz bez większych konsekwencji. - Dziewczyna w końcu zwykła okłamywać wszystkich łącznie z samą sobą. - Pokaż mi, że mogę na Ciebie liczyć. I nie czekaj z tym do ostatniej chwili, moje siły kiedyś się skończą. - Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej ust, a szaroniebieskie spojrzenie zabarwiło się mieszaniną bezsilności oraz czystego smutku. Była zmęczona. Wiecznym strachem, niepewnością, poczuciem przytłoczenia pod obowiązkami zarzucanymi na jej barki, bezsilnością oraz brakiem wsparcia ze strony tych, którzy winni być jej najbliżsi. Czuła, że zbliża się do kresu swojej wytrzymałości; do kolejnego załamania pogłębiającego poczucie beznadziei, braku zrozumienia oraz osamotnienia wynikającego z prostego faktu, że nie pasowała do tej rodziny... Oraz poczucia, że byłoby im lepiej, gdyby nie stanowiła elementu Burroughsowej układanki.
- Owszem, może i wyglądają dostojnie lecz nie na mnie. Jeśli stracę przez Ciebie urodę, to się nie wywiniesz od tych ingrediencji. - Nuta rozbawienia pojawiła się w jej głosie. Chciała utrzymać młody, ponoć piękny wygląd najdłużej, jak to było możliwe... A biorąc pod uwagę jej stale rozwijane umiejętności alchemiczne mogło to być możliwe. Od dawna marzyła o osiągnięciach równie wielkich jak sławny Eliksir Życia i miała nadzieję, że kiedyś to marzenie się spełni. - Ingrediencji nigdy nie ma zbyt wiele, mój drogi. A to zielsko nie raz ratuje Wam tyłki. - Znała idealny sposób na rozwiązanie problemu niewielkiej przestrzeni. Wystarczyło znaleźć nowe lokum gdzieś na Pokątnej, a najlepiej domku na obrzeżach z dużym ogrodem, za każdym jednak razem, gdy była ledwie o krok od podjęcia tej decyzji coś zdawało się jej przeszkadzać. A to matka gorzej się czuła, a to wypadał jakiś zakup... Wyprowadzka na razie pozostawała w kwestii marzeń.
Dziewczę uważnie słuchało słów, jakie padały z jego ust zastanawiając się nad odpowiednim planem działania. Przez te wszystkie lata zaczęła obdarzać młodszego brata niemal matczyną opieką, zwłaszcza w momentach, gdy ich matka nie była do tego zdolna. Teraz również była pewna, że to na ich barkach spoczywa bezpieczeństwo młodego.
- Możesz mieć rację, nic jednak nie stracimy, jeśli wyślę list z zapytaniem. Będziemy mieli chociaż pewność, jak wygląda sytuacja oraz na co musimy się przygotować. - Zebranie odpowiednich informacji oraz ułożenie racjonalnego plany wydawało się racjonalnym oraz odpowiednim podejściem do sprawy. Frances nie znane były spontaniczne działania z którymi czuła się... dziwnie. I nienaturalnie. - Jeśli nie będzie mógł zostać w Hogwarcie, poszukamy odpowiedniego miejsca, gdzie moglibyśmy go ukryć. Pamiętasz, jak zniknęłam na kilka tygodni przed ostatnim rokiem? Byłam wtedy w takim jednym miejscu, które mogłoby się nadać. Co prawda trzeba będzie sprawdzić, czy nadal jest tam bezpiecznie bo dawno tam nie byłam... Ale to zawsze jakiś plan, czyż nie? - Uważnie śledziła spojrzeniem każdy, nawet najmniejszy ruch brata, próbując dowiedzieć się, co może o tym sądzić. W jej głowie pojawił się jeszcze jeden plan, bardziej odważny z jej strony, jednocześnie zapewniający większą kontrolę nad młodszym bratem. Nad tym jednak musiała głębiej się zastanowić, dokładnie przeanalizować każdy, nawet najmniejszy aspekt takiej decyzji, zdecydowała się więc nie mówić nic Keatowi. Przynajmniej na razie, póki nie będzie pewna swoich możliwości.
- Jak? - Brew młodej alchemiczki powędrowała ku górze, nie będąc pewną, o co chodzi bratu. Chwilę później zmarszczyła brwi z wyrazem niezadowolenia na twarzy. Słowa, jakie opuściły braterskie usta nie spodobały się dziewczęciu. Chciała jak najszybciej wrócić do normalnego życia, realizować ambitne plany zawodowe, zmienić miejsce zamieszkania i przestać wiecznie się bać. Sugestie brata jasno wykluczały niektóre z tych chęci. - Jeśli tak by było, półkrwiści czarodzieje mogliby się zbuntować, a Ministerstwo chyba nie może sobie na to pozwolić. - Nie była pewna, czy swoimi słowami próbuje przekonać Keatona czy siebie. Bądź co bądź, Frances nie posiadała najmniejszej wiedzy dotyczącej polityki, zawsze będąc pewną, że niewiedza zapewni jej bezpieczeństwo. W końcu to nauka powinna być tą, najważniejszą kwestią. - Nie pozwolę, aby źle skończył, Keat. Nie wiem, jak to wszystko się potoczy, ale coś wymyślę... - W jej spojrzeniu pojawił się upór. Nie chciała, aby ich brat przechodził przez to, co ona musiała przechodzić - poczucie braku wsparcia, nieustanny strach towarzyszący jej w porcie. Miała nadzieję, że uda im się zapewnić młodemu pomoc, aby wszedł na tę, dobrą drogę dorosłości, na której byłby w stanie zapewnić sobie bezpieczny byt, ze stabilną pracą.
Delikatny, nieśmiały uśmiech pojawił się na ustach eterycznego dziewczęcia.
- Dobrze, porozmawiaj z nim... Tylko proszę, zwróć uwagę na słowa, jakich będziesz używać. Ostatnim czego chcemy jest to, abyś przypadkiem podsunął mu jakiś dziwny pomysł. - Nie chciała w żaden sposób urazić brata, doskonale jednak wiedziała, jak wiele może zdziałać jedno, źle dobrane słowo. Nie chciała, aby młodszy brat na złość im wplątał się w tarapaty. - Po rozmowie wyślij mi proszę list. Jeśli rozmowa pójdzie nie tak, jak chcemy ja się z nim spotkam i dopilnuję, żeby przystał na nasz plan... Jak już go obmyślimy. - Była niemal pewna, że ta metoda może przynieść zamierzony rezultat. Jeśli Keat przypadkiem zdenerowałby młodszego brata, Frances była w stanie podejść go tak, aby podjął odpowiednie decyzje. Potrzebowali jedynie dokładniejszych wniosków i odpowiedniego, dobrze rozplanowanego planu, bez którego nie dało się przecież działać.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z ust jasnowłosej alchemiczki. Sama również nie była w stanie pojąć, czemu matka do tej pory nie poradziła sobie z przykrymi wydarzeniami. Wszak miała dla kogo żyć - posiadała dzieci, które od dawna jej potrzebowały. Nie odpowiedziała na pytanie. Nie była w stanie na nie odpowiedzieć, nawet jeśli nie raz chodziła z matką do uzdrowicieli, bądź próbowała skonsultować zachowanie swojej matki z magipsychiatrami, z którymi miała okazję pracować murach szpitalu Świętego Munga.
- Jeśli zostalibyśmy w mugolskiej części Londynu, zapewne bylibyśmy już dawno martwi. - Wyjątkowo beznamiętne stwierdzenie opuściło jej usta. Nie raz zastanawiała się, jakby to było, gdyby ominęli ten paskudny port... Za każdym razem dochodząc do tego samego wniosku. Faktów nie dało się ignorować, zwłaszcza będąc osobą o analitycznym sposobie myślenia.
- Nie jestem pewna, czy faktycznie nienawidzi tego miejsca. Za każdym razem gdy wspominam, że nie chcę tu mieszkać próbuje zmienić moje zdanie… W zasadzie nie jestem już pewna, co faktycznie siedzi w jej głowie. Odmawia, gdy proponuję spotkanie z magipsychiatrą. - Mimo, nie raz, wielu godzin spędzanych w matczynym towarzystwie, panna Burroughs nie była w stanie zrozumieć jej toku myślowego, który dla analitycznego umysłów dziewczęcia zdawał się być co najmniej niepojęty. - A Dorothea... Cóż, musi mieć jakiś powód. Jeśli by chciała, mogłaby się go pozbyć w każdej chwili... - Chociażby z pomocą Frances, która posiadała wiedzę dotyczącą najróżniejszych mikstur. Wystarczyła jedna, odpowiednia prośba aby pozbyć się... uporczywego krewnego, który i z nią nie grał fair. Kto wie, może im wszystkim wyszłoby to na dobre?
Delikatny rumieniec pojawił się na buzi dziewczęcia, gdy Keat podchwycił temat tej znajomości. Relacje damsko - męskie, mimo iż powoli stawiała w nich pierwsze kroczki nadal wydawały się jej… niepojęte. Niezrozumiane. W pewien sposób nawet abstrakcyjne. Przez chwilę wahała się nad odpowiedzią, nie pewna, czy w ogóle było o czym mówić.
- Ciężko powiedzieć... - Zaczęła, czując jednak, że jej słowa wymagają sprostowania. Regularny kontakt oraz brak jej pojęcia wydawał jej się nie wystarczającym, trochę sprzecznym zbiorem informacji. - W lutym mama zgłosiła mnie do konkursu na randkę w ciemno. Jak na złość wygrałam. Nie chciałam iść, ale mama tak odżyła… Pierwsze dziesięć minut było straszne. Wiesz, takie spotkania nie są moją mocną stroną… - A raczej takie spotkanie było pierwszym w jej życiu, gdyż wcześniej alchemiczka nie miała okazji aby iść na randkę, a próba chociażby rozmowy z podobającym się jej chłopcem skończyła się w skrzydle szpitalnym. -… Ale później zaczęliśmy rozmawiać o książkach i jakoś to tak wyszło, że cały czas utrzymujemy kontakt. Pożyczył mi nawet kilka książek, jedna z nich opisywała wyprawę badawczą w głąb Amazonki w poszukiwaniu oznak działalności magicznej i… - Mówiąc o książkach spojrzenie panny Burroughs wyraźnie się ożywiło... By chwilę później przygasnąć, gdy przerwała wypowiedź. Nie podejrzewała, że jej zainteresowania bądź czytelnicze upodobania zainteresują starszego brata; że zrozumie, jak ciepłym dla niej czynem było pożyczanie opasłych tomiszczy, w ostateczności zaniechując opowieści. I tak powiedziała wiele, za kilka dni pewnie uzna, że za wiele. - Nie wiem, czy możesz go znać. Dudley był ślizgonem, bodajże rok niżej ode mnie. Teraz udziela się w Klubie Pojedynków. - Kolejne wzruszenie ramion. Nie sądziła, aby obaj mężczyźni posiadali wspólne zainteresowania bądź okoliczności, które doprowadziłyby do ich spotkania. Chociaż kto wie, może przyjdzie jej się zaskoczyć?
Jednak nawet to zaskoczenie, nie byłoby w stanie w pełni uspokoić panny Burroughs. Nie rozumiała, jak ten troll był w stanie działać, bez chociażby odrobiny zastanowienia uważając to za lekkomyślne, abstrakcyjne i zadziwiające jednocześnie. - Z pewnością byś na tym skorzystał, Keaton. - Mruknęła, posyłając mu niezadowolone spojrzenie. Nie podobało jej się, że próbował odciągnąć ją od tematu, zwłaszcza w momencie, gdy w końcu odważyła się go poruszyć. Wypowiadanie tych słów nie było dla Frances czymś prostym. Ani przyjemnym. - Lepiej im tego nie mów, jeszcze je obrazisz. - Dodała, mimowolnie siadając na wskazanym miejscu. Szaroniebieskie tęczówki nie odrywały się do buzi mężczyzny, zapewne próbując cokolwiek z niej wyczytać. - Nie wierzę Ci, Keat. - Wyrwało się z jej ust, gdy stwierdził, że nie szuka kłopotów. Na Merlina nie znała go od wczoraj doskonale wiedząc, że kłopoty działają na niego niczym magnes. A Frances nie była głupia. - Cenię czyny o wiele bardziej niż nawet najpiękniejsze słowa, których wypowiadanie przychodzi prosto oraz bez większych konsekwencji. - Dziewczyna w końcu zwykła okłamywać wszystkich łącznie z samą sobą. - Pokaż mi, że mogę na Ciebie liczyć. I nie czekaj z tym do ostatniej chwili, moje siły kiedyś się skończą. - Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej ust, a szaroniebieskie spojrzenie zabarwiło się mieszaniną bezsilności oraz czystego smutku. Była zmęczona. Wiecznym strachem, niepewnością, poczuciem przytłoczenia pod obowiązkami zarzucanymi na jej barki, bezsilnością oraz brakiem wsparcia ze strony tych, którzy winni być jej najbliżsi. Czuła, że zbliża się do kresu swojej wytrzymałości; do kolejnego załamania pogłębiającego poczucie beznadziei, braku zrozumienia oraz osamotnienia wynikającego z prostego faktu, że nie pasowała do tej rodziny... Oraz poczucia, że byłoby im lepiej, gdyby nie stanowiła elementu Burroughsowej układanki.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Może nie chciała sobie wyobrażać, jak na jej twarzy prezentowałyby się gęste zmarszczki, wyżłobione doświadczeniem i upływem czasu, który przyjdzie im spędzić w jakimś stopniu razem (nie wierzył w to, że cokolwiek byłoby w stanie ich rozdzielić tak ostatecznie, na zawsze; choć brnęli różnymi drogami, te zawsze w końcu się przecinały).
- Daj spokój, Frances, nie udawaj, że nie wiesz, jaka jesteś piękna, ze zmarszczkami, czy bez, z siwym włosem albo całym ich tuzinem... - przecież widział; to nie był tylko obraz zakrzywiony przez łączące ich pokrewieństwo; widział, jak się na nią patrzą - ci przeładowujący towar na statkach, mijające ich ubzdryngolone zakapiory i wyszukana klientela z Parszywego. Miał ochotę napluć w oczy każdemu z nich - jadowitym słowem albo trochę mniej jadowitą śliną. - No nie wiem, zielsko, jak zielsko, cuchnie jakoś dziwnie, czasem gnije, nic w nim nadzwyczajnego. I wcale naszych tyłków nie ratuje, robią to dłonie, o, te właśnie - chwycił ją delikatnie na przeguby, uśmiechając się przy tym niemrawo. Niech mu nie wmawia, że te chaszcze do czegokolwiek by się przydały, gdyby nie dbały o nie te ręce; piekielnie zdolne, na dodatek. Bo takich cudów, jakie tylko Frances była w stanie stworzyć, on sam nigdy nie byłby w stanie zrobić. Mało wyszukanie żartował sobie często, że kiedy ona stała w kolejce po urodę i inteligencję, on wybrał się na fajkę. I było w tym nie ziarenko, a cały ich wór prawdy.
- Właściwie... nic nie stracimy, jeśli zapytasz. Zastanawiam mnie tylko, jak długo Hogwart w ogóle będzie jeszcze przyjmował osoby... niepewnego pochodzenia, że tak to ujmę. Wyobrażasz sobie, że któregoś dnia ktoś z Ministerstwa w końcu sobie przypomni o niepełnoletnich mugolakach i odbierze im wszystkim różdżki? Bo wrodzony talent do magii nie będzie miał już najmniejszego znaczenia? Wyrzucą dyrektora na zbity pysk, na jego miejsce znajdzie się jakaś marionetka... jak daleko to wszystko może zajść? - Hogwart nigdy nie był dla niego domem w takim stopniu, w jakim stał się nim port, lecz taka perspektywa wzbudzała w nim przerażenie; nie tak powinno to wszystko wyglądać. Czystokrwiści rościli sobie prawa, które im się nie należały. Kiedy wydawało się, że zaszli już o krok za daleko, stawiali następny, a potem jeszcze jeden, nieustannie przesuwając granicę. - Nie na wszystko możemy się przygotować, mam wrażenie, że coraz mniej będzie niezmienności w naszych życiach - ostatnie resztki stabilności runęły wczoraj, wraz z nadkruszonymi gmachami budynków wstrząsanych bombardami. - Pamiętam - naprawdę nietrudno było wrócić myślami do tamtej chwili - był dziwnie niespokojny, nie za bardzo wiedział, jak ma się odnaleźć w sytuacji, w której zamienili się poniekąd rolami. To on był tym, który znikał. I pojawiał się jak gdyby nigdy nic, jakiś - względnie długi bądź krótki - czas później. Nie przywykł do tego, by sumienna, zdyscyplinowana, odpowiedzialna Frances robiła coś takiego. Nie przywykł do tego, by to on musiał się martwić, czekać, zastanawiać. - Wybiorę się tam. To było w mugolskiej wiosce, prawda? - właściwie w przysiółku wioski; kilka domostw rozrzuconych w jej pobliżu, w tym to jedno, które mogło okazać się odpowiednim schronieniem - najważniejsze, żeby spełniało dwa warunki, jak najdalej od Londynu, i z dala od większych siedzib czarodziejów - miejsc, którymi władze mogłyby się w następnej kolejności zainteresować - najchętniej wysłałbym go do Stanów, może tam miałby szanse na to, żeby żyć normalnie, tutaj i tak nic - poza nami? nawet my? - go nie trzyma, to wszystko... to nie jest jego problem - o co miałby walczyć? O świat, który nawet do niego jeszcze nie należał? Którego nie zdążył poznać? W którym dopiero miał zacząć układać sobie życie? Nic tu dla niego nie było, nie czekało go to nic dobrego. Niech stąd znika, póki jeszcze może.
- Myślisz? - on w to wątpił, ale może nie powinien być w tej kwestii aż takim pesymistą. - To byłoby pocieszające, gdyby, no wiesz, jednak faktycznie było coś, na co nie mogą sobie pozwolić... - szkoda tylko, że zorganizowanie rzezi w Londynie nie znajdowało się na tej liście, ale mówią, że nie można mieć wszystkiego, prawda? - Nic mu nie będzie, ma twardą skórę, i... nas - Ciebie? Czy miał w ogóle prawo używać liczby mnogiej, zrównywać swoją rolę z tą, którą odkrywała w ich skomplikowanym rodzinnym mechanizmie Frances?
Właściwie z jakiegoś powodu jej spostrzeżenie zabolało go wyjątkowo mocno, nie myślał tak o tym wcześniej, ale przecież miała rację - najpewniej nie wydarliby się z płomieni trawiących mugolską dzielnicę, którą zamieszkiwali lata temu. Co właściwie z niej zostało? Same zgliszcza? Czy może jednak ostał się tam jakiś zalążek życia? Czy gdyby się tam wybrali, rozpoznaliby okolicę?
- Nie wiem, może to jej sposób na to, żeby wiecznie się udręczać? Nawet jeśli nienawidzi życia w porcie, to uwielbia na to narzekać? Na płace, warunki życia, sąsiadkę z naprzeciwka... może już się przyzwyczaiła i wcale nie chce niczego zmieniać? Nie rozumiem tylko, czemu miałaby robić wszystko, żebyś ty tutaj została, skoro wcale tego nie chcesz... wiesz, że... nie musisz zawsze być dla niej, masz prawo do własnego życia, a ona radzi sobie całkiem nieźle - jeśli tylko nie musi zadbać o kogoś więcej niż o samą siebie. - Pozbyć? - rzucił naiwnie, nie do końca rozumiejąc, co kryło się za tymi słowami. - Tak właściwie wszystko i tak zależy od niej, on tylko popisuje rozedrganą delirką ręką kolejne papiery, które Dorothea podsuwa mu w chwilach, gdy zdaje się być całkiem trzeźwy, jak na jego standardy, oczywiście. Po co odsuwać go oficjalnie od czegokolwiek? - z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej, a Boyle nie próbował nawet czegokolwiek zmieniać. Ot, smutne stadium rozpadu ludzkiego. - Czasem mi go szkoda, miał łeb nie od parady, sam dorobił się tego wszystkiego - nie do końca legalnie, nie do końca moralnie - a potem zaczął chlać na umór, nawet nie jest świadomy, na co wydaje te wszystkie pieniądze, kiedy akurat postanowi kupić coś innego niż kolejną butelkę, kurewsko paskudne życie - felerne wybory, skłonność do nałogów i co jeszcze? Czy odziedziczył to wszystko w genach? Czy skończy podobnie?
- Konkursu na randkę w ciemno? - powtórzył, całkowicie osłupiały. Czy matka całkiem zmysły postradała? To teraz tym się będzie zajmowała? Wydawaniem jego sióstr? No bo w jakim innym celu miałaby zmuszać Frances do brania udział w czymś takim? - Brzmi jak koszmar, a przynajmniej tak by się to mogło skończyć... dobrze, że... - trafiłaś na kogoś, kto lubi czytać książki i mogliście o tym porozmawiać? Czy to też nie brzmi jak koszmar? - no jednak ta twoja... para okazała się całkiem ogarnięta - czy ta rozmowa nie robiła się coraz bardziej abstrakcyjna? Konkurs na randkę w ciemno i płonący Londyn w tle? Dobór tematów dość osobliwy, trzeba przyznać. Ale może ta namiastka normalności miała pomóc im przetrwać to wszystko? - Merlinie, Frances, chyba tylko ciebie można wyrwać na książkę o wyprawie badawczej w głąb... Amazonki - gdziekolwiek to jest; wiedział tylko, że daleko i to mu do szczęścia wystarczyło. - To brzmi jak przeznaczenie - choć sam chyba nigdy w nie nie wierzył - z różdżką szukać... kogoś takiego - zaśmiał się cicho, zmęczonym głosem, lecz tliła się w nim prawdziwa, niewymuszona radość. Mimika jego twarzy nieco zmieniła się jednak, gdy wypowiedziała to jedno słowo; może odezwał się w nim uprzedzony Gryfon, ale... - nie znam nikogo takiego - dodał więc tylko ostrożnie, nie chcąc powiedzieć o słowo za dużo. Co powinien powiedzieć? "Uważaj na niego, nie znalazł się w tym domu przez przypadek?" Czy wtedy sam nie zabrzmiałby jak kretyn?
Oparł się bokiem o kanapę, podpierając głowę na ramieniu; był tak potwornie zmęczony, że powieki same zaczęły opadać, a on musiał walczyć z ich ciężarem.
- Kiedy to prawda, Frannie, one przecież same mnie znajdują - sprzeciwił się, choć bez nachalnego wzburzenia. Przywyknął już do tego, że kłopoty po prostu się z nim lubiły. - Możesz... przecież możesz na mnie liczyć - kłamał albo wierzył w to, co mówi, to i tak nie miało żadnego znaczenia. Prawda była zgoła inna. Mógł obiecać jej, że znajdzie się przy niej, gdy tylko będzie tego potrzebowała, ale czy nie nauczyli się już, że to tylko puste słowa, którymi łata swoje sumienie (a w nim zieją już spore dziury)? Że łatwo przychodzi mu złamanie każdej jednej obietnicy, nieważne jak bardzo prawdziwe byłyby jego intencje, gdy tylko je składa?
- Zostać dzisiaj na noc? - ten jeden raz. Zaśnie na kanapie, z różdżką w ręku, nasłuchując, czy nie zbliża się nikt, kto zakłócić mógłby nie tylko jego sen.
Wmawiał sobie, że to ona najpewniej potrzebuje tu teraz jego obecności - ale przecież on sam najbardziej na świecie bał się w tym momencie znowu znaleźć się na ulicach spijających krew niesprawiedliwości; pod niebem, na którym nie było już ani jednej gwiazdy, do której można by wyszeptać swoje marzenia.
Tam wszystko było obce. A tu wojna jeszcze nie dotarła.
Jak długo?
| zt
- Daj spokój, Frances, nie udawaj, że nie wiesz, jaka jesteś piękna, ze zmarszczkami, czy bez, z siwym włosem albo całym ich tuzinem... - przecież widział; to nie był tylko obraz zakrzywiony przez łączące ich pokrewieństwo; widział, jak się na nią patrzą - ci przeładowujący towar na statkach, mijające ich ubzdryngolone zakapiory i wyszukana klientela z Parszywego. Miał ochotę napluć w oczy każdemu z nich - jadowitym słowem albo trochę mniej jadowitą śliną. - No nie wiem, zielsko, jak zielsko, cuchnie jakoś dziwnie, czasem gnije, nic w nim nadzwyczajnego. I wcale naszych tyłków nie ratuje, robią to dłonie, o, te właśnie - chwycił ją delikatnie na przeguby, uśmiechając się przy tym niemrawo. Niech mu nie wmawia, że te chaszcze do czegokolwiek by się przydały, gdyby nie dbały o nie te ręce; piekielnie zdolne, na dodatek. Bo takich cudów, jakie tylko Frances była w stanie stworzyć, on sam nigdy nie byłby w stanie zrobić. Mało wyszukanie żartował sobie często, że kiedy ona stała w kolejce po urodę i inteligencję, on wybrał się na fajkę. I było w tym nie ziarenko, a cały ich wór prawdy.
- Właściwie... nic nie stracimy, jeśli zapytasz. Zastanawiam mnie tylko, jak długo Hogwart w ogóle będzie jeszcze przyjmował osoby... niepewnego pochodzenia, że tak to ujmę. Wyobrażasz sobie, że któregoś dnia ktoś z Ministerstwa w końcu sobie przypomni o niepełnoletnich mugolakach i odbierze im wszystkim różdżki? Bo wrodzony talent do magii nie będzie miał już najmniejszego znaczenia? Wyrzucą dyrektora na zbity pysk, na jego miejsce znajdzie się jakaś marionetka... jak daleko to wszystko może zajść? - Hogwart nigdy nie był dla niego domem w takim stopniu, w jakim stał się nim port, lecz taka perspektywa wzbudzała w nim przerażenie; nie tak powinno to wszystko wyglądać. Czystokrwiści rościli sobie prawa, które im się nie należały. Kiedy wydawało się, że zaszli już o krok za daleko, stawiali następny, a potem jeszcze jeden, nieustannie przesuwając granicę. - Nie na wszystko możemy się przygotować, mam wrażenie, że coraz mniej będzie niezmienności w naszych życiach - ostatnie resztki stabilności runęły wczoraj, wraz z nadkruszonymi gmachami budynków wstrząsanych bombardami. - Pamiętam - naprawdę nietrudno było wrócić myślami do tamtej chwili - był dziwnie niespokojny, nie za bardzo wiedział, jak ma się odnaleźć w sytuacji, w której zamienili się poniekąd rolami. To on był tym, który znikał. I pojawiał się jak gdyby nigdy nic, jakiś - względnie długi bądź krótki - czas później. Nie przywykł do tego, by sumienna, zdyscyplinowana, odpowiedzialna Frances robiła coś takiego. Nie przywykł do tego, by to on musiał się martwić, czekać, zastanawiać. - Wybiorę się tam. To było w mugolskiej wiosce, prawda? - właściwie w przysiółku wioski; kilka domostw rozrzuconych w jej pobliżu, w tym to jedno, które mogło okazać się odpowiednim schronieniem - najważniejsze, żeby spełniało dwa warunki, jak najdalej od Londynu, i z dala od większych siedzib czarodziejów - miejsc, którymi władze mogłyby się w następnej kolejności zainteresować - najchętniej wysłałbym go do Stanów, może tam miałby szanse na to, żeby żyć normalnie, tutaj i tak nic - poza nami? nawet my? - go nie trzyma, to wszystko... to nie jest jego problem - o co miałby walczyć? O świat, który nawet do niego jeszcze nie należał? Którego nie zdążył poznać? W którym dopiero miał zacząć układać sobie życie? Nic tu dla niego nie było, nie czekało go to nic dobrego. Niech stąd znika, póki jeszcze może.
- Myślisz? - on w to wątpił, ale może nie powinien być w tej kwestii aż takim pesymistą. - To byłoby pocieszające, gdyby, no wiesz, jednak faktycznie było coś, na co nie mogą sobie pozwolić... - szkoda tylko, że zorganizowanie rzezi w Londynie nie znajdowało się na tej liście, ale mówią, że nie można mieć wszystkiego, prawda? - Nic mu nie będzie, ma twardą skórę, i... nas - Ciebie? Czy miał w ogóle prawo używać liczby mnogiej, zrównywać swoją rolę z tą, którą odkrywała w ich skomplikowanym rodzinnym mechanizmie Frances?
Właściwie z jakiegoś powodu jej spostrzeżenie zabolało go wyjątkowo mocno, nie myślał tak o tym wcześniej, ale przecież miała rację - najpewniej nie wydarliby się z płomieni trawiących mugolską dzielnicę, którą zamieszkiwali lata temu. Co właściwie z niej zostało? Same zgliszcza? Czy może jednak ostał się tam jakiś zalążek życia? Czy gdyby się tam wybrali, rozpoznaliby okolicę?
- Nie wiem, może to jej sposób na to, żeby wiecznie się udręczać? Nawet jeśli nienawidzi życia w porcie, to uwielbia na to narzekać? Na płace, warunki życia, sąsiadkę z naprzeciwka... może już się przyzwyczaiła i wcale nie chce niczego zmieniać? Nie rozumiem tylko, czemu miałaby robić wszystko, żebyś ty tutaj została, skoro wcale tego nie chcesz... wiesz, że... nie musisz zawsze być dla niej, masz prawo do własnego życia, a ona radzi sobie całkiem nieźle - jeśli tylko nie musi zadbać o kogoś więcej niż o samą siebie. - Pozbyć? - rzucił naiwnie, nie do końca rozumiejąc, co kryło się za tymi słowami. - Tak właściwie wszystko i tak zależy od niej, on tylko popisuje rozedrganą delirką ręką kolejne papiery, które Dorothea podsuwa mu w chwilach, gdy zdaje się być całkiem trzeźwy, jak na jego standardy, oczywiście. Po co odsuwać go oficjalnie od czegokolwiek? - z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej, a Boyle nie próbował nawet czegokolwiek zmieniać. Ot, smutne stadium rozpadu ludzkiego. - Czasem mi go szkoda, miał łeb nie od parady, sam dorobił się tego wszystkiego - nie do końca legalnie, nie do końca moralnie - a potem zaczął chlać na umór, nawet nie jest świadomy, na co wydaje te wszystkie pieniądze, kiedy akurat postanowi kupić coś innego niż kolejną butelkę, kurewsko paskudne życie - felerne wybory, skłonność do nałogów i co jeszcze? Czy odziedziczył to wszystko w genach? Czy skończy podobnie?
- Konkursu na randkę w ciemno? - powtórzył, całkowicie osłupiały. Czy matka całkiem zmysły postradała? To teraz tym się będzie zajmowała? Wydawaniem jego sióstr? No bo w jakim innym celu miałaby zmuszać Frances do brania udział w czymś takim? - Brzmi jak koszmar, a przynajmniej tak by się to mogło skończyć... dobrze, że... - trafiłaś na kogoś, kto lubi czytać książki i mogliście o tym porozmawiać? Czy to też nie brzmi jak koszmar? - no jednak ta twoja... para okazała się całkiem ogarnięta - czy ta rozmowa nie robiła się coraz bardziej abstrakcyjna? Konkurs na randkę w ciemno i płonący Londyn w tle? Dobór tematów dość osobliwy, trzeba przyznać. Ale może ta namiastka normalności miała pomóc im przetrwać to wszystko? - Merlinie, Frances, chyba tylko ciebie można wyrwać na książkę o wyprawie badawczej w głąb... Amazonki - gdziekolwiek to jest; wiedział tylko, że daleko i to mu do szczęścia wystarczyło. - To brzmi jak przeznaczenie - choć sam chyba nigdy w nie nie wierzył - z różdżką szukać... kogoś takiego - zaśmiał się cicho, zmęczonym głosem, lecz tliła się w nim prawdziwa, niewymuszona radość. Mimika jego twarzy nieco zmieniła się jednak, gdy wypowiedziała to jedno słowo; może odezwał się w nim uprzedzony Gryfon, ale... - nie znam nikogo takiego - dodał więc tylko ostrożnie, nie chcąc powiedzieć o słowo za dużo. Co powinien powiedzieć? "Uważaj na niego, nie znalazł się w tym domu przez przypadek?" Czy wtedy sam nie zabrzmiałby jak kretyn?
Oparł się bokiem o kanapę, podpierając głowę na ramieniu; był tak potwornie zmęczony, że powieki same zaczęły opadać, a on musiał walczyć z ich ciężarem.
- Kiedy to prawda, Frannie, one przecież same mnie znajdują - sprzeciwił się, choć bez nachalnego wzburzenia. Przywyknął już do tego, że kłopoty po prostu się z nim lubiły. - Możesz... przecież możesz na mnie liczyć - kłamał albo wierzył w to, co mówi, to i tak nie miało żadnego znaczenia. Prawda była zgoła inna. Mógł obiecać jej, że znajdzie się przy niej, gdy tylko będzie tego potrzebowała, ale czy nie nauczyli się już, że to tylko puste słowa, którymi łata swoje sumienie (a w nim zieją już spore dziury)? Że łatwo przychodzi mu złamanie każdej jednej obietnicy, nieważne jak bardzo prawdziwe byłyby jego intencje, gdy tylko je składa?
- Zostać dzisiaj na noc? - ten jeden raz. Zaśnie na kanapie, z różdżką w ręku, nasłuchując, czy nie zbliża się nikt, kto zakłócić mógłby nie tylko jego sen.
Wmawiał sobie, że to ona najpewniej potrzebuje tu teraz jego obecności - ale przecież on sam najbardziej na świecie bał się w tym momencie znowu znaleźć się na ulicach spijających krew niesprawiedliwości; pod niebem, na którym nie było już ani jednej gwiazdy, do której można by wyszeptać swoje marzenia.
Tam wszystko było obce. A tu wojna jeszcze nie dotarła.
| zt
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się delikatnie, słysząc słowa brata. Miłe, przyjemne, podbudowujące zagubioną gdzieś pewność siebie. - Dziękuję. - Rzuciła cicho, na chwilę uciekając szaroniebieskim spojrzeniem. Delikatny rumieniec przykrył jasne lico, po kolejnych słowach, jakie uleciały z jego ust. - Bez nich nie jestem w stanie przyrządzać mikstur… - Mruknęła jedynie, powstrzymując się przed zabraniem wątłych dłoni. Doskonale wiedziała, że gdyby tylko Keat chciał również mógłby wykazać się się magicznych, naukowych dziedzinach. Nie był głupi, otoczenie jednak zdawało się wywierać na niego zbyt duży wpływ.
Malinowe wargi wykrzywiły się w niewielkim niezadowoleniu, słysząc jego kolejne słowa. Jak zwykle. Zauważał szersze sprawy zapominając o skupieniu się na tym, co było najważniejsze dla nich. Dla jego rodziny.
- Keat, w tym momencie mnie to nie obchodzi. Nie interesuje mnie, co się stanie po hipotetycznym wyrzuceniu dyrektora szkoły; nie interesuje mnie, co może wymyślić Ministerstwo za kilka, bądź kilkanaście miesięcy… Obchodzi mnie to co teraz Keat. I to, co dzieje się z moimi najbliższymi… Ty również powinieneś czasem o tym pomyśleć, zamiast bawić się w zbawcę świata. - Odpowiedziała, a z jej piersi uleciało delikatne westchnienie. Słowa brata bolały. Wiedziała, że oni się dla niego nie liczą, lecz przez jedną, krótką chwilę miała nadzieję, że coś podczas tej paskudnej nocy się w nim zmieniło. Nadzieja prysła równie szybko, jak się pojawiła.
- Nie, nie w wiosce. Gdzieś w górach, spróbuję znaleźć świstoklik, który tam prowadził… - Wzruszyła delikatnie ramionami, uważnie obserwując twarz swojego brata. Wiedziała, że zapewnienie bezpieczeństwa najmłodszemu z nich jest niezwykle ważnym zadaniem… Gdzieś w środku czuła jednak, że i ona chciałaby aby ktoś o nią zadbał. Zainteresował się jej bezpieczeństwem, nie pozostawiając niczego jedynie na jej ramionach. Najwidoczniej jednak w tym momencie taka ulga nie była jej pisana.
- Normalność może być ciężka do osiągnięcia, niezależnie od miejsca. - Odpowiedziała jedynie, ponownie uciekając spojrzeniem, na wypadek gdyby cokolwiek ze skrywanych emocji postanowiło wypłynąć na wierzch. Wracała za swoje maski, skrywając najdelikatniejsze części swojej osobowości, nie chcąc aby przypadkiem ujrzały światło dzienne. Nie teraz, nie podczas chwili pojednania i tak podszytych żalem minionych wydarzeń.
- Keat, nie mam najmniejszego pojęcia o polityce. Wydaje mi się jednak, że wybicie ponad połowy społeczeństwa jest posunięciem wyjątkowo nierozsądnym… - Ciężkie westchnienie uleciało z jej piersi. Zawsze skupiała się na alchemii, będąc pewną, iż ignorowanie sfer politycznych przyniesie jej spokój ducha. Powoli jednak zaczynała mieć wrażenie, iż błądziła z tym tokiem myślenia, obecnie nie potrafiąc odnaleźć się pośród tego, co się działo. - Z pewnością twardszą niż jedną z nas… - Wtrąciła jedynie, wzruszając wątłymi ramionami, a spojrzenie lokując gdzieś w jednej z doniczek.
Zamyślenie pojawiło się na buzi eterycznego dziewczęcia, gdy kolejny temat wszedł na wokandę. Frances delikatnie przygryzła wargę, próbując powstrzymać cisnące się na usta słowa. Chciała wyrzuć z siebie wszystko, co kłębiło się w niej przez te wszystkie lata.
- Nie wiem, co siedzi w głowie mamy. Z tygodnia na tydzień coraz trudniej mi ją zrozumieć… A prawo do własnego życia skutecznie mi odbieracie. Nie zaczynaj tego tematu, doskonale wiesz, że nie dojdziemy do porozumienia… - Odpowiedziała odrobinę zrezygnowana, tracąc resztki nadziei jakie mogły się w niej tlić. Ta kwestia w tamtym momencie życia nie jawiła jej się jako prosta. I jeszcze nie wiedziała, że bardzo szybko przyjdzie jej zmienić zdanie. - Powinieneś wiedzieć, Keat. Nie mniej, nadal uważam, że tę podłą tawernę powinno się już dawno temu zamknąć. Nie wiem co powstrzymuje ciotkę, nie jestem najlepsza w rozkładaniu czarodziejów na czynniki pierwsze… W przeciwieństwie do ksiąg. - Nie było tajemnicą, że panna Burroughs o wiele częściej miała do czynienia z księgami niż z innymi czarodziejami, zawsze pochłonięta zgłębianiem eliksilarnych tajemnic.
Kiwnęła jedynie głową, na potwierdzenie swoich słów. Sama również nie rozumiała zachowania matki, nagle chcącej, aby panna Burroughs ustatkowała się. Ona wolała zająć się rozwijaniem swoich umiejętności, nie do końca wiedząc, jak funkcjonują relacje damsko - męskie.
- Tak, mogło… mogło być znacznie gorzej. - Och, z pewnością! W końcu, mogła trafić na jednego z podłych typków przypominających klientelę Parszywego. A tego z pewnością nie chciała. Kolejne słowa sprawiły, że kąciki jej ust uniosły się delikatnie ku górze. - Wyrwać to za dużo powiedziane… Zaciekawić, zachęcić do kolejnego spotkania… Nic więcej. Nie trzymał mnie nawet za rękę. - Policzki Frances pokryły się delikatnym rumieńcem. Nie była pewna, co wyjdzie z tej znajomości. I wolała nie zapeszać, widząc w niej swoją jedyną szanse na własną rodzinę. Taką, która zaakceptowałaby ją w pełni. - Czas pokaże, czy to stwierdzenie jest trafne. - Stwierdziła jedynie, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Nie chciała zapeszać, nie chciała wdawać się w długie rozważania, tak naprawdę nie wiedząc, co ta świeża sprawa przyniesie jej w życiu.
Kolejne, ciężkie westchnienie opuściło usta eterycznej alchemiczki.
- Udowodnij, że mogę na ciebie liczyć, Keat. - Odpowiedziała jedynie, ponownie uciekając spojrzeniem. Puste słowa nie przynosiły odpowiedniego poczucia bezpieczeństwa bądź przekonania, że ten pospieszy jej na pomoc w wypadku jakichkolwiek problemów.
- Zostań. Weź gorący prysznic, a ja zaraz zrobię coś do jedzenia. - Chciała, żeby został. Chciała mieć go obok, na wszelki wypadek, gdyby nocna wrzawa jeszcze nie ucichła. Chciała chociaż przez kilka godzin czuć, że faktycznie może na niego liczyć.
| zt.
Malinowe wargi wykrzywiły się w niewielkim niezadowoleniu, słysząc jego kolejne słowa. Jak zwykle. Zauważał szersze sprawy zapominając o skupieniu się na tym, co było najważniejsze dla nich. Dla jego rodziny.
- Keat, w tym momencie mnie to nie obchodzi. Nie interesuje mnie, co się stanie po hipotetycznym wyrzuceniu dyrektora szkoły; nie interesuje mnie, co może wymyślić Ministerstwo za kilka, bądź kilkanaście miesięcy… Obchodzi mnie to co teraz Keat. I to, co dzieje się z moimi najbliższymi… Ty również powinieneś czasem o tym pomyśleć, zamiast bawić się w zbawcę świata. - Odpowiedziała, a z jej piersi uleciało delikatne westchnienie. Słowa brata bolały. Wiedziała, że oni się dla niego nie liczą, lecz przez jedną, krótką chwilę miała nadzieję, że coś podczas tej paskudnej nocy się w nim zmieniło. Nadzieja prysła równie szybko, jak się pojawiła.
- Nie, nie w wiosce. Gdzieś w górach, spróbuję znaleźć świstoklik, który tam prowadził… - Wzruszyła delikatnie ramionami, uważnie obserwując twarz swojego brata. Wiedziała, że zapewnienie bezpieczeństwa najmłodszemu z nich jest niezwykle ważnym zadaniem… Gdzieś w środku czuła jednak, że i ona chciałaby aby ktoś o nią zadbał. Zainteresował się jej bezpieczeństwem, nie pozostawiając niczego jedynie na jej ramionach. Najwidoczniej jednak w tym momencie taka ulga nie była jej pisana.
- Normalność może być ciężka do osiągnięcia, niezależnie od miejsca. - Odpowiedziała jedynie, ponownie uciekając spojrzeniem, na wypadek gdyby cokolwiek ze skrywanych emocji postanowiło wypłynąć na wierzch. Wracała za swoje maski, skrywając najdelikatniejsze części swojej osobowości, nie chcąc aby przypadkiem ujrzały światło dzienne. Nie teraz, nie podczas chwili pojednania i tak podszytych żalem minionych wydarzeń.
- Keat, nie mam najmniejszego pojęcia o polityce. Wydaje mi się jednak, że wybicie ponad połowy społeczeństwa jest posunięciem wyjątkowo nierozsądnym… - Ciężkie westchnienie uleciało z jej piersi. Zawsze skupiała się na alchemii, będąc pewną, iż ignorowanie sfer politycznych przyniesie jej spokój ducha. Powoli jednak zaczynała mieć wrażenie, iż błądziła z tym tokiem myślenia, obecnie nie potrafiąc odnaleźć się pośród tego, co się działo. - Z pewnością twardszą niż jedną z nas… - Wtrąciła jedynie, wzruszając wątłymi ramionami, a spojrzenie lokując gdzieś w jednej z doniczek.
Zamyślenie pojawiło się na buzi eterycznego dziewczęcia, gdy kolejny temat wszedł na wokandę. Frances delikatnie przygryzła wargę, próbując powstrzymać cisnące się na usta słowa. Chciała wyrzuć z siebie wszystko, co kłębiło się w niej przez te wszystkie lata.
- Nie wiem, co siedzi w głowie mamy. Z tygodnia na tydzień coraz trudniej mi ją zrozumieć… A prawo do własnego życia skutecznie mi odbieracie. Nie zaczynaj tego tematu, doskonale wiesz, że nie dojdziemy do porozumienia… - Odpowiedziała odrobinę zrezygnowana, tracąc resztki nadziei jakie mogły się w niej tlić. Ta kwestia w tamtym momencie życia nie jawiła jej się jako prosta. I jeszcze nie wiedziała, że bardzo szybko przyjdzie jej zmienić zdanie. - Powinieneś wiedzieć, Keat. Nie mniej, nadal uważam, że tę podłą tawernę powinno się już dawno temu zamknąć. Nie wiem co powstrzymuje ciotkę, nie jestem najlepsza w rozkładaniu czarodziejów na czynniki pierwsze… W przeciwieństwie do ksiąg. - Nie było tajemnicą, że panna Burroughs o wiele częściej miała do czynienia z księgami niż z innymi czarodziejami, zawsze pochłonięta zgłębianiem eliksilarnych tajemnic.
Kiwnęła jedynie głową, na potwierdzenie swoich słów. Sama również nie rozumiała zachowania matki, nagle chcącej, aby panna Burroughs ustatkowała się. Ona wolała zająć się rozwijaniem swoich umiejętności, nie do końca wiedząc, jak funkcjonują relacje damsko - męskie.
- Tak, mogło… mogło być znacznie gorzej. - Och, z pewnością! W końcu, mogła trafić na jednego z podłych typków przypominających klientelę Parszywego. A tego z pewnością nie chciała. Kolejne słowa sprawiły, że kąciki jej ust uniosły się delikatnie ku górze. - Wyrwać to za dużo powiedziane… Zaciekawić, zachęcić do kolejnego spotkania… Nic więcej. Nie trzymał mnie nawet za rękę. - Policzki Frances pokryły się delikatnym rumieńcem. Nie była pewna, co wyjdzie z tej znajomości. I wolała nie zapeszać, widząc w niej swoją jedyną szanse na własną rodzinę. Taką, która zaakceptowałaby ją w pełni. - Czas pokaże, czy to stwierdzenie jest trafne. - Stwierdziła jedynie, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Nie chciała zapeszać, nie chciała wdawać się w długie rozważania, tak naprawdę nie wiedząc, co ta świeża sprawa przyniesie jej w życiu.
Kolejne, ciężkie westchnienie opuściło usta eterycznej alchemiczki.
- Udowodnij, że mogę na ciebie liczyć, Keat. - Odpowiedziała jedynie, ponownie uciekając spojrzeniem. Puste słowa nie przynosiły odpowiedniego poczucia bezpieczeństwa bądź przekonania, że ten pospieszy jej na pomoc w wypadku jakichkolwiek problemów.
- Zostań. Weź gorący prysznic, a ja zaraz zrobię coś do jedzenia. - Chciała, żeby został. Chciała mieć go obok, na wszelki wypadek, gdyby nocna wrzawa jeszcze nie ucichła. Chciała chociaż przez kilka godzin czuć, że faktycznie może na niego liczyć.
| zt.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź