Morsmordre :: Devon :: Okolice
Canonteign Falls
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Canonteign Falls
Canonteign Falls to urokliwe miejsce położone w okolicach wioski Christow. Właśnie tu, w Devon, z dala od cywilizacji, znajduje się najwyższy wodospad w Anglii, skryty na terenie parku znanego z zapierających dech w piersiach widoków oraz piękna naturalnej przyrody. Można tu spotkać paprocie wyższe od człowieka, kręte strumienie, wyjątkowo rzadkie kwiaty i niespotykane nigdzie indziej gatunki ptaków. Spacery wzdłuż malowniczych ścieżek pozwalają na odcięcie się od rzeczywistości, sprzyjają rozmarzeniu i zadumie. Dotarcie na sam szczyt wodospadu nie należy do najprostszych, droga jest zawiła i niebezpieczna - warta jednak swojej ceny.
Spojrzała z nieukrywanym zaskoczeniem na dziewczynę. Kiwnęła głową na jej słowa.
-Masz rację. - W stresie nie pomyślała o tak oczywistej kwestii jak użycie magii. -Na pewno też talizman mógłby pomóc. - Dodała jeszcze od siebie starając w głowie przypomnieć sobie jaki artefakt miał działania wspomagające wydostanie się z sytuacji kryzysowej lub zwiększający szansę na przeżycie. -Uporem i determinacją? - Zapytała unosząc lekko brwi, a potem uśmiechnęła się nieznacznie. -Podoba mi się takie podejście. - Powiedziała po chwili uznając, że mogłaby się zgodzić z takim stwierdzeniem. Sama wciąż dążyła uparcie do realizacji własnych celów i marzeń. Determinacja towarzyszyła jej na każdym kroku kiedy podejmowała kolejne decyzje i starała się przezwyciężyć trudności jakie stawiał przed nią los. -Mieszkająca tam kobieta była uprzejma powiedzieć mi gdzie się znajduję. - Wyjaśniła całą tajemnicę związaną z pobytem w Londynie. -Wysłała też list do mojej rodziny by się nie martwili, ale wtedy… hep… przepraszam, wtedy też wyrzuciło mnie tutaj. - List dotrze do brata i kuzynów kiedy już jej dawno w mieście nie będzie. Zaczynała czuć narastający niepokój kiedy pomyślała o kolejnej niespodziewanej podróży. Pamiętała Evandrę, która też zachorowała na tę przypadłość. -Nie. - Pokręciła głowa. -Nie jestem. A to piękna okolica. - Potrafiła docenić wygląd otoczenia chociaż ziemia należała do zdrajców. Nie winą było gór i drzew, że zarządzali nimi ludzie, którzy postanowili porzucić najważniejsze wartości w życiu arystokraty i sprzymierzyli się z rebeliantami.
Uniosła zaskoczone spojrzenie na dziewczynę kiedy podała jej ręcznik. Ujęła go ostrożnie.
-Dziękuję. - Powiedziała przyjmując go i opatuliła ramiona. Dodatkowa warstwa ubrania zawsze pomagała choć trochę zachować ciepła. -Mam nadzieję, że już więcej… hep… nigdzie mnie nie wyrzuci. - Dodała jeszcze na wspomnienie Waltera, z którym nie chciała się spotkać. Obawiała się, że dorosły może skojarzyć jej ubiór i wygląd. Nie wiedziała kim jest Walter więc spodziewała się najgorszego. Musiała być gotować na konfrontację. Czkawka znów nabierała na sile, a to budziło niepokój u lady Burke, która już się zorientowała, że poprzednio było tak samo. Coraz więcej czknięć oznaczało kolejną niechcianą podróż.
-Jak masz na imię? - Zagadnęła jeszcze dziewczynę wypatrując przybycia Waltera.
-Masz rację. - W stresie nie pomyślała o tak oczywistej kwestii jak użycie magii. -Na pewno też talizman mógłby pomóc. - Dodała jeszcze od siebie starając w głowie przypomnieć sobie jaki artefakt miał działania wspomagające wydostanie się z sytuacji kryzysowej lub zwiększający szansę na przeżycie. -Uporem i determinacją? - Zapytała unosząc lekko brwi, a potem uśmiechnęła się nieznacznie. -Podoba mi się takie podejście. - Powiedziała po chwili uznając, że mogłaby się zgodzić z takim stwierdzeniem. Sama wciąż dążyła uparcie do realizacji własnych celów i marzeń. Determinacja towarzyszyła jej na każdym kroku kiedy podejmowała kolejne decyzje i starała się przezwyciężyć trudności jakie stawiał przed nią los. -Mieszkająca tam kobieta była uprzejma powiedzieć mi gdzie się znajduję. - Wyjaśniła całą tajemnicę związaną z pobytem w Londynie. -Wysłała też list do mojej rodziny by się nie martwili, ale wtedy… hep… przepraszam, wtedy też wyrzuciło mnie tutaj. - List dotrze do brata i kuzynów kiedy już jej dawno w mieście nie będzie. Zaczynała czuć narastający niepokój kiedy pomyślała o kolejnej niespodziewanej podróży. Pamiętała Evandrę, która też zachorowała na tę przypadłość. -Nie. - Pokręciła głowa. -Nie jestem. A to piękna okolica. - Potrafiła docenić wygląd otoczenia chociaż ziemia należała do zdrajców. Nie winą było gór i drzew, że zarządzali nimi ludzie, którzy postanowili porzucić najważniejsze wartości w życiu arystokraty i sprzymierzyli się z rebeliantami.
Uniosła zaskoczone spojrzenie na dziewczynę kiedy podała jej ręcznik. Ujęła go ostrożnie.
-Dziękuję. - Powiedziała przyjmując go i opatuliła ramiona. Dodatkowa warstwa ubrania zawsze pomagała choć trochę zachować ciepła. -Mam nadzieję, że już więcej… hep… nigdzie mnie nie wyrzuci. - Dodała jeszcze na wspomnienie Waltera, z którym nie chciała się spotkać. Obawiała się, że dorosły może skojarzyć jej ubiór i wygląd. Nie wiedziała kim jest Walter więc spodziewała się najgorszego. Musiała być gotować na konfrontację. Czkawka znów nabierała na sile, a to budziło niepokój u lady Burke, która już się zorientowała, że poprzednio było tak samo. Coraz więcej czknięć oznaczało kolejną niechcianą podróż.
-Jak masz na imię? - Zagadnęła jeszcze dziewczynę wypatrując przybycia Waltera.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zamyśliłam się na odpowiedź, którą dostałam, trochę - a nawet bardziej - zadowolona że pochwałą zostałam obdzielona. Zmarszczyłam jednak brwi kiedy tak myślałam. - Na talizmanach właściwie się nie znam, ale mam takiego przyjaciela, co ponoć robić rzeczy piękne umie. Są takie? Co chronią od utonięcia? - chciałam wiedzieć, bo w tym kontekście i czkawki która trapiła kobietę była to ciekawa sprawa. Ale nagle na chwilę zamarłam. A co jeśli… TA CZKAWKA BYŁA ZARAŹLIWA? Przełknęłam ślinę. Nie dość, że na pewno byłam przeklęta. Los i wszechświat kpił sobie ze mnie nagminnie, to jeszcze miałam po kraju być rzucana na środki oceanów i nie wiadomo gdzie?! Co teraz? Za późno chyba było już tak czy siak. Ale mina i tak trochę mi zrzedła. Odchrząknęłam i pokiwałam głową na zadane pytanie. - Uporem i determinacją. - potwierdziłam potakując do tego głową. Uniosłam wargi w uśmiechu, ale taki mniejszy ten uśmiech był, bo ciągle o tej zaraźliwości czkawki myślałam. Groźne to było, czy jednak wcale nie? Uniosłam trochę brwi, by zaraz jeszcze raz skinąć głową w krótkiej jakby uldze, że nieznajoma kobieta pomogła nieznajomej kobiecie, mimo że to Londyn był. Po Londynie właściwie nie wiedziałam, czego się spodziewać. A może, nie spodziewałam się niczego dobrego. Londyn był przegrany - słowa wujka dźwięczały mi w głowie i wiedziałam, że teraz ostatnie miejsce w jakim powinnam się znaleźć to Londyn właśnie. - To dobrze, że udało się pani, pani Wood trafić na kogoś życzliwego. - orzekłam więc. - Devon każdej pory roku zachwyca swoim własnym blaskiem. - zgodziłam się spokojnie unosząc łagodnie usta w uśmiechu. Basil zaciekawił się jakoś tym postojem bardziej, wysuwając się spod płaszcza i siadając na moim ramieniu. Zdjęłam z szyi szalik w kolorze wina i podałam go kobiecie, chwilę się siłując z pazurem Basila, który zaplątał się w materiał. - Nie ma za co. - odpowiedziałam wzruszając ramionami. Proponując pomoc w imieniu Waltera, ale wiedziałam, że ten pomoże bo taki już był Walter. Odwróciłam głowę, żeby zerknąć, czy nie idzie ty już przypadkiem, ale go nadal nie było. - Oh, to by na pewno zapobiegło niespodziewanemu. Liczę, że los wspomoże panią tym razem, pani Wood. - wypowiedziałam pokrzepiające słowa, próbując uśmiechem wziąć i jakoś łagodzić to skakanie całe. Ostatnie pytanie jednak mnie zmroziło na chwilę całkiem. Pamiętałam słowa pana Cedrica. Uważać musiałam bardziej. Zawahałam się starając się to ukryć jednak. Ale czy mi wyszło pojęcia nie miałam ani trochę. - Keeva. - sięgnęłam więc po drugie imię. Ale brzmiało ono jakoś tak samotnie i dziwnie bez poprzedzającej ją Neali. Mimo to uśmiechnęłam się licząc, że jakoś to będzie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Talizmany były jej dobrze znane więc gdy mogła o nich mówić to chętnie dzieliła się swoją wiedzą. Teraz zaś rozmowa, która odegna ponure myśli była jej bardzo potrzebna. Czuła chłód jaki się wdzierał pod ubranie pomimo szalika jaki dostała od dziewczyny. Gest ten był miły i bezinteresowny. Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
-Nie spotkałam się z talizmanem, który chroni od utonięcia, ale jest to ciekawy pomysł. - Odpowiedziała sama zaintrygowana rzeczonym tematem. Kto wie, może są jakieś artefakty z tym związane?-Jest zaś talizman, który pomaga wrócić do domu. Teraz by się przydał. - Uśmiechnęła się smutno na samą myśl. Robiła przecież taki dla Xaviera i podarowała mu z okazji świąt. Chciała aby zawsze wracał do domu, do swojej rodziny, żony i dzieci. Troszczyła się o innych, a o sobie zapominała. Zawsze tak było.
Czy powinna spróbować się teleportować? Czy ryzykować rozczepienie? Nie mogła siedzieć w Devon i czekać na Waltera, który nie wiadomo kim jest. Dziewczyna jej była życzliwa, ale człowiek, o którym mówiła mógł chętnie rzucić w stronę lady Burke paroma zaklęciami. -Może jeszcze dziś mi się poszczęści. - Zwróciła się do swojej towarzyszki i spojrzała na niebo. Powoli się ściemniało, a to oznaczało, że zdecydowanie zbyt długo zabawiła w tym miejscu. Ostrożnie wstała ze swojego miejsca poprawiając szalik, którym była opatulona. -Ściemnia się. Powinnam spróbować jakoś dotrzeć do domu. - Oznajmiła już pewnym głosem, a spojrzenie miała czyste i zdecydowanie spokojniejsze niż jeszcze jakiś czas temu. -Dziękuję ci, za pomoc. - Posłała Keevie delikatny uśmiech, który lekko rozjaśnił jasną i ozdobioną piegami twarz czarownicy. Gdy wypowiedziała te słowa poczuła nieprzyjemne ściągnięcie w brzuchu. Tak już jej dobrze znane. Takie samo było w Kent i w Londynie a także teraz; zwiastowało niechcianą teleportację. Cała nadzieja, że nieprzyjemna przygoda się zakończyła, prysła niczym bańka mydlana. -O nie… - Szepnęła Primrose i po chwili z cichym - hep - zniknęła z pola widzenia. Na ziemię zaś upadła jedna z pozłacanych wsuwek z rubinem jakimi były upięte ciemne pukle czarownicy. Śnieg na chwilę otulił ozdobę, a w powietrze uniósł się głośny trzask informujący, że pani Wood właśnie się teleportowała.
Hep!
|zt dla Prim
-Nie spotkałam się z talizmanem, który chroni od utonięcia, ale jest to ciekawy pomysł. - Odpowiedziała sama zaintrygowana rzeczonym tematem. Kto wie, może są jakieś artefakty z tym związane?-Jest zaś talizman, który pomaga wrócić do domu. Teraz by się przydał. - Uśmiechnęła się smutno na samą myśl. Robiła przecież taki dla Xaviera i podarowała mu z okazji świąt. Chciała aby zawsze wracał do domu, do swojej rodziny, żony i dzieci. Troszczyła się o innych, a o sobie zapominała. Zawsze tak było.
Czy powinna spróbować się teleportować? Czy ryzykować rozczepienie? Nie mogła siedzieć w Devon i czekać na Waltera, który nie wiadomo kim jest. Dziewczyna jej była życzliwa, ale człowiek, o którym mówiła mógł chętnie rzucić w stronę lady Burke paroma zaklęciami. -Może jeszcze dziś mi się poszczęści. - Zwróciła się do swojej towarzyszki i spojrzała na niebo. Powoli się ściemniało, a to oznaczało, że zdecydowanie zbyt długo zabawiła w tym miejscu. Ostrożnie wstała ze swojego miejsca poprawiając szalik, którym była opatulona. -Ściemnia się. Powinnam spróbować jakoś dotrzeć do domu. - Oznajmiła już pewnym głosem, a spojrzenie miała czyste i zdecydowanie spokojniejsze niż jeszcze jakiś czas temu. -Dziękuję ci, za pomoc. - Posłała Keevie delikatny uśmiech, który lekko rozjaśnił jasną i ozdobioną piegami twarz czarownicy. Gdy wypowiedziała te słowa poczuła nieprzyjemne ściągnięcie w brzuchu. Tak już jej dobrze znane. Takie samo było w Kent i w Londynie a także teraz; zwiastowało niechcianą teleportację. Cała nadzieja, że nieprzyjemna przygoda się zakończyła, prysła niczym bańka mydlana. -O nie… - Szepnęła Primrose i po chwili z cichym - hep - zniknęła z pola widzenia. Na ziemię zaś upadła jedna z pozłacanych wsuwek z rubinem jakimi były upięte ciemne pukle czarownicy. Śnieg na chwilę otulił ozdobę, a w powietrze uniósł się głośny trzask informujący, że pani Wood właśnie się teleportowała.
Hep!
|zt dla Prim
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie potrafiłam mimo wszystko nie zastanawiać się nad dwoma rzeczami. Po pierwsze nad tym, czy czkawka teleportacyjna nie była przypadkiem zaraźliwa i czy dało się wychwycić pierwsze jej symptomy i jakoś ją wyleczyć, zanim tak weźmie i zacznie rzucać tobą w różne miejsca. Nie chciałam oddawać kontroli nad tym, gdzie się znajdowałam przypadkowi - a może bardziej losowi. Bo los - tego byłam pewna - szczerze mnie nie znosił, albo może bardziej w moim nieszczęściu odnajdywał sobie rozrywkę jakąś. Druga sprawa to taka była, że odrobinę jednak coś ekscytującego w niej samej było i w tej niewiadomej. Pomijając wszystkie wymienione wyżej rzeczy. Kwestia talizmanów znów wcale nie była mi bliższa, choć od jakiegoś czasu chodziło mi już po głowie, by tematem samym w sobie mocniej się trochę zainteresować.
- Naprawdę?! - zainteresowałam się żywo zwracając całą swoją uwagę na kobietę, której nie kojarzyłam znikąd. A może nie znikąd - a z miejsc, które znałam. - Ciekawe w jaki sposób działa. Może jak kompas czy coś. - zastanowiłam się na głos, unosząc rękę, żeby podrapać się lekko po boku nosa. No cóż, nie mając go nie miałam jak sprawdzić tak, czy siak. Ale kwestia taka była, że postanowiłam o wszystko wziąć i zapytać Castora jak już go o talizmany będę pytać.
- Ślę gorące myśli ku temu, by wszystko zgodnie z pani życzeniem poszło. - powiedziałam do pani Wood rozciągając usta w uśmiechu. Kiedy wspomniała o ściemnianiu uniosłam głowę do góry, żeby wziąć i samej spojrzeć na niebo. Chmury kłębiły się i zapowiadały, że jeszcze dziś może spaść deszcz, przynajmniej z tego co czytałam wcześniej. - Proszę uważać na siebie. - powiedziałam, nie ściągając spojrzenia na dół na razie, jeszcze wpatrując się w niebo. Spojrzałam na kobietę dopiero kiedy podziękowała za pomoc. Wzruszyłam ramionami uśmiechając się lekko. - Dosłownie, nie ma za co. - bo nie było, niewiele zrobiłam i niewiele zrobić mogłam. Usłyszałam za plecami głos Waltera wołający moje imię. Odwróciłam głowę i uniosłam rękę do niego akcentując swoją obecność. A gdy zwróciłam spojrzenie ponownie w stronę pani Woods, by powiedzieć jej, że zbierać się muszę, jej już nie było. Rozejrzałam się na boki w zastanowieniu w końcu odchodząc, żeby zrównać się z Walterem. Ja też musiałam wrócić do domu zanim zrobi się całkiem ciemno.
zt
- Naprawdę?! - zainteresowałam się żywo zwracając całą swoją uwagę na kobietę, której nie kojarzyłam znikąd. A może nie znikąd - a z miejsc, które znałam. - Ciekawe w jaki sposób działa. Może jak kompas czy coś. - zastanowiłam się na głos, unosząc rękę, żeby podrapać się lekko po boku nosa. No cóż, nie mając go nie miałam jak sprawdzić tak, czy siak. Ale kwestia taka była, że postanowiłam o wszystko wziąć i zapytać Castora jak już go o talizmany będę pytać.
- Ślę gorące myśli ku temu, by wszystko zgodnie z pani życzeniem poszło. - powiedziałam do pani Wood rozciągając usta w uśmiechu. Kiedy wspomniała o ściemnianiu uniosłam głowę do góry, żeby wziąć i samej spojrzeć na niebo. Chmury kłębiły się i zapowiadały, że jeszcze dziś może spaść deszcz, przynajmniej z tego co czytałam wcześniej. - Proszę uważać na siebie. - powiedziałam, nie ściągając spojrzenia na dół na razie, jeszcze wpatrując się w niebo. Spojrzałam na kobietę dopiero kiedy podziękowała za pomoc. Wzruszyłam ramionami uśmiechając się lekko. - Dosłownie, nie ma za co. - bo nie było, niewiele zrobiłam i niewiele zrobić mogłam. Usłyszałam za plecami głos Waltera wołający moje imię. Odwróciłam głowę i uniosłam rękę do niego akcentując swoją obecność. A gdy zwróciłam spojrzenie ponownie w stronę pani Woods, by powiedzieć jej, że zbierać się muszę, jej już nie było. Rozejrzałam się na boki w zastanowieniu w końcu odchodząc, żeby zrównać się z Walterem. Ja też musiałam wrócić do domu zanim zrobi się całkiem ciemno.
zt
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiedziałam, że ciocia nie zostawi mnie przez ten tydzień samej sobie, ale że da mi tylko jeden dzień na rozpacz wielką jaka targała moim niewielkim ciałem - no tego nie spodziewałam się całkiem. Po prawdzie patrzeć nie mogłam na siebie wcale. Teraz już nie tylko wewnątrz, ale i na zewnątrz byłam potworem. Wcześniej jeszcze, z Celine obok jakoś się trzymałam, nie chciałam żeby mnie miała na sumieniu, bo to ciocia była wszystkiemu winna. Jak wuja wrócił wieczorem i zeszłam - a raczej zostałam zmuszona do zejścia na kolację - to ten śmiał się bez przerwy z pół godziny dobre. A potem co chwile w coś wtykał różowe. Mnie do śmiechu ani trochę nie było. Cały kolejny dzień w sumie przeleżałam pogrążona w najgłębszych otchłaniach depresji, co jakiś czas spisując przemyślenia swoje. Ale na wieczór ciocia okazała się jeszcze okrutniejszym tworem niż była. Weszła - bez pukania!!! - oznajmiając, że następnego dnia pojadę do Sidmouth pomóc tam w remizie na zbiórce, a jakby tego było mało, dodała że Jamesa ze sobą zabiorę. Znaczy, że on pojedzie ze mną, żebym kogoś przy sobie miała. Pamiętałam jak planowali to wcześniej, ale to było ZANIM ta tragedia się stała. Dzisiaj cały dzień do okna nie podchodziłam nawet, gdyby przypadkiem w nie spojrzał - bo przecież nie spoglądał by w nie specjalnie. A teraz od tak mi ciocia brała i oznajmiała jak moje życie będzie straszne. A ziemia - już wiedziałam - na pewno się nie zapadnie. Na koniec dała mi trochę gotówki i powiedziała że obudzi z rana. Poinstruowała na co zwrócić uwagę, kompletnie się nie przejmując, że będę tam największym dziwadłem. Zapytałam jej nawet, czy wstyd jej nie będzie jak pojadę tam taka różowa i że może chociaż na jutro byśmy mogły powstrzymać tą karę. Ale ona mi tylko powiedziała, że to nie kara, a lekcja, że nie mogę zapominać, że nie zawsze da się cofnąć konsekwencje czynów własnych przez machnięcie różdżką. I że ze wstydu to się zapadnie tylko, jeśli będę się zachowywała nieodpowiednio. Wtedy już wiedziałam na pewno - Sidmouth będzie moją własną, osobistą, prywatną tragedią. Cichą strasznie. A na następny dzień na językach będę całego Devon. Wiedziałam to dokładnie.
Długo spać nie mogłam, znaczy zasnąć tak właściwie. Ale zanim zasnęłam postanowiłam, że zniosę to tak, jak powiedziałam Celine - z dumą. Nie dam się sprowokować, brodę zadzierać będę, jak ciocia chciała - choć to kompletnie nieczułe - własnych pragnień poniosę konsekwencje. Śniadanie jednak zjedliśmy w milczeniu, wuja chyba nie przywykł do mnie milczącej, bo podniósł się szybciej niż zwyczajnie mrucząc coś że pomoże Jamesowi osiodłać konie. Ja zostałam z ciocią przygotować prowiant i wodę, obie równie milczące. Ja nie próbowałam przekonać jej ponownie zadzierając brodę, a ona nie zamierzała ugiąć się w swoim postanowieniu. No i dobrze, poradzę sobie.
W końcu już nie mogłam dłużej zwlekać choć chwilę wyjścia z domu przeciągałam do ostatniego momentu. Wzięłam głęboki wdech w płuca zbierając rude pukle i żeby zebrać je na czubku głowy sięgnęłam po wstążkę, którą zawsze miałam przy sobie i związałam nią je. Wykrzywiłam usta w niezadowoleniu. Niewiele to pomogło. Z każdym krokiem i tak było widać, że są po prostu różowe. Sądziłam, że może związane w oczy rzucać się będą mniej. Ale nie sięgnęłam po czapkę, chustkę, czy kapelusz. Pod nimi też nie dało się skryć ich całkiem i dobrze. Poprawiłam czerwoną spódnicę sięgającą trochę za kolana i sprawdziłam czy jasna koszula nie wystaje jakoś dziwnie. Potem z ciężkim westchnieniem wsunęłam na nogi brązowe półbuty. Poczułam że chce mi się płakać, ale zamrugałam kilka razy żeby łzy wziąć i rozgonić. Narzuciłam na ramiona płaszcz czerwony i wyszłam, nie żegnając się w ogóle.
Droga zdawała się długa, dłuższa niż normalnie. A serce prawie mi stanęło i ścisnęło boleśnie, kiedy zobaczyłam, że wuja otwiera drzwi od stajni i wychodzą na dwór. Uniosłam brodę, wykrzywiając usta nieznacznie. Wdech i wydech, Neala. Nie ugniesz się, dasz radę, jakoś to będzie. Nie zatrzymałam się, czując jak ciepło wędruje mi po szyi - nawet ono było straszliwie zdradziecki. Zacisnęłam usta unosząc jeszcze trochę brodę, odwracając spojrzenie. Złapie to jego, kiedy to będzie konieczne. Och każdy krok ku nim był prawdziwą udręką. Większą, że nie wiedziała, czy już dostrzegł mnie - a raczej włosy - czy miał na razie inne zajęcie. W końcu znalazłam się obok, już samym spojrzeniem pełnym złości i ostrzeżenia cichego próbując mu przekazać, że lepiej będzie jak będzie milczeć. - Nic nawet nie mów. - powiedziałam - rozkazałam, a może wycedziłam, tylko podchodząc do Montygona i pozwalając by wuja pomógł mi spakować to co przyniosłam z widoczną złością w każdym geście by potem wsiąść na swoje miejsce. Serce biło mi jak oszalałe. Wuja coś mówił, ale ledwie to do mnie docierało, mimo, że patrzyłam na niego. Pokiwałam głową, a potem uderzyłam w boki konia nie czekając za Jamesem, pilnując, żeby broda nie opadła mi nawet trochę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Ostatnio zmieniony przez Neala Weasley dnia 09.08.22 22:57, w całości zmieniany 1 raz
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mijały dni, a te zmieniły się w końcu w tygodnie. Nie mógł nie zauważyć, że o ile wcześniej wypełnione były dziewczęcą paplaniną, tak teraz głównie towarzyszyło mu końskie pochrapywanie. Nie przeszkadzało mu to, kochał konie i wierzył, że doskonale się z nimi rozumiał. Potrafiły pocieszyć i rozbawić, obrazić się i kopnąć, gdy były złe. I choć nie należały do niego zdążył je pokochać całym sercem, z uczuciem o nie dbając i pilnując, by ich nieco monotonne życie było szczęśliwe. Na tyle, na ile mógł. Mimo to stajnia zdawała się opustoszeć, odkąd przestała bywać w niej tak często. A kiedy już się pojawiała, wydawała się rzeczowa i skoncentrowana na tym, co należało zrobić. Dni pełne śmiechu odeszły w zapomnienie, pozostała już tylko praca.
Nigdy tak naprawdę nie przyzwyczaił się do samotności, chociaż był czas, że istniał tylko on w obcym, nieznanym świecie. Odkąd opuścili Birmingham byli otoczeni przez ludzi, rodzinę żyjącą w cygańskich wozach, a później uczniów szkoły, którzy przysparzali mu wiele nerwów, ale i nieporównywalnie więcej radości. Przynajmniej ta garstka osób, która każdego dnia udowadniała mu, że nie był gorszym człowiekiem od innych. Dwa lata tułaczki i poszukiwania bliskich były udręką, która odcisnęła na nim piętno. Uczyniła go marnym, żałosnym. Nie czuł tego od dawna. W domu czekała na niego rodzina, nie tak wielka i pełna jak kiedyś, ale jakaś. Jego. Czasem poutykana w osobnych pomieszczeniach, ogrodach i okolicach, przez co budynek wydawał się zupełnie pusty. Przerażająco opustoszały. W pracy otaczały go konie, ale także ludzie, także ona. I nagle tu też zrobiło się pusto. Cicho. Smutno. Obserwował, jak ich relacja się zmienia, a jednocześnie milcząco pozostaje stała — gwarantem tego stanu miała być czerwona wstążka, którą zawsze miała przy sobie.
Dziś też, to właśnie do niej uciekł wpierw wzrokiem, jakby od tego zależało jego własne podejście. Jej wuj przyszedł pomógł mu przygotować konie do drogi, traktował tego człowieka z szacunkiem i wdzięcznością. Dał mu pracę, z której próbował wywiązać się najlepiej jak potrafił. Kiedy Neala zjawiła się w stajni wszystko było już gotowe. Zerknął na nią, kontrolnie szukając przy niej wstążki — nie widział jej od kilku dni, był pewien, że coś się stało. Kolor włosów zauważył po chwili, choć to on najmocniej rzucał się w oczy. Uśmiechnął się na jej widok choć kąciki ust zadrżały mu w powstrzymanym, przełkniętym wręcz parsknięciu. Nie wyglądała wcale ładnie. Właściwie ten kolor był paskudny, raził w oczy. Wyglądała w nim okropnie. Jej skóra wydawała się różowa, piegi nikły w barwie rozlewającej się po twarzy, a jasne oczy straciły wyrazistość rdzawych rzęs. Wszystko przysłaniał ten fatalny róż. Nie widział jej od kilku dni, wiedział, że to nie z powodu włosów go unikała. Ostrzeżenie, przestroga wskazywały na to, że nie do końca była zadowolona z efektu lub drażniły ją komentarze ludzi, którzy nie mogli nie zauważyć tego dziwactwa. Nic nie powiedział, jak chciała. Zawiesił na niej spojrzenie, ale unikała jego wzroku, wic zerknął na jej wuja, który pomagał jej siąść w siodle. Sam chwycił za wodze Bibi, uniósł nogę, wkładając ją w strzemię i sprężystym ruchem odepchnął się, by zająć miejsce. Ruszyła od razu, jeszcze dobrze się nie rozsiadła.
— Proszę się nie martwić, będzie bezpieczna — zapewnił wuja, nim ruszył. Nie pognał za nią, stępem, w żwawym tempie utrzymał dystans, który zdążyła utworzyć nagłym startem. Milczał przez chwilę, obserwując ją z tyłu. Przypominała tą siebie, która wpadła do potoku i z dumą udowadniała, że poradzi sobie sama. Zaśmiał się na samo to wspomnienie, ale nie powiedział do niej słowa. Miał nic nie mówić — ale śpiewać mu nie zabroniła... — Da daj, da daj, da daj... O, skrzypku, zagraj mi coś, pozwól mi poczuć rytm — zaczął śpiewać po romsku, jedną ze starych piosenek często przygrywanych i wyśpiewywanych w ich taborze. Przyspieszył nieco, szedł tuż za nią, trzymając jedną ręką wodze kobyły. — Dam ci złoto, dam wino. Ta historia, którą śpiewasz jest moja. Dam ci złoto, dam wino, historia jest moja. Da daj, da daj, da daj, da daj. Stary skrzypku, zagraj mi coś. Wiesz, muszę zapomnieć. Bo kiedyś to wszystko minie...To moja skrucha. Bo kiedyś to minie, to moja skrucha. Da daj, da daj... Och, skrzypku dotknij swoich strun i śpiewaj o mojej najsłodszej miłości. Zmieniła moje zdanie, zmieniła moją duszę. Przyleciała niczym gołąb. Zmieniła moje zdanie, zmieniła duszę, przylatując jak gołąb. Da daj, da daj, da daj. — Uśmiechał się pod nosem, nie przejmując niczym. Rozejrzał się dookoła, kiedy Bibi zadarła mocniej głowę.
Nigdy tak naprawdę nie przyzwyczaił się do samotności, chociaż był czas, że istniał tylko on w obcym, nieznanym świecie. Odkąd opuścili Birmingham byli otoczeni przez ludzi, rodzinę żyjącą w cygańskich wozach, a później uczniów szkoły, którzy przysparzali mu wiele nerwów, ale i nieporównywalnie więcej radości. Przynajmniej ta garstka osób, która każdego dnia udowadniała mu, że nie był gorszym człowiekiem od innych. Dwa lata tułaczki i poszukiwania bliskich były udręką, która odcisnęła na nim piętno. Uczyniła go marnym, żałosnym. Nie czuł tego od dawna. W domu czekała na niego rodzina, nie tak wielka i pełna jak kiedyś, ale jakaś. Jego. Czasem poutykana w osobnych pomieszczeniach, ogrodach i okolicach, przez co budynek wydawał się zupełnie pusty. Przerażająco opustoszały. W pracy otaczały go konie, ale także ludzie, także ona. I nagle tu też zrobiło się pusto. Cicho. Smutno. Obserwował, jak ich relacja się zmienia, a jednocześnie milcząco pozostaje stała — gwarantem tego stanu miała być czerwona wstążka, którą zawsze miała przy sobie.
Dziś też, to właśnie do niej uciekł wpierw wzrokiem, jakby od tego zależało jego własne podejście. Jej wuj przyszedł pomógł mu przygotować konie do drogi, traktował tego człowieka z szacunkiem i wdzięcznością. Dał mu pracę, z której próbował wywiązać się najlepiej jak potrafił. Kiedy Neala zjawiła się w stajni wszystko było już gotowe. Zerknął na nią, kontrolnie szukając przy niej wstążki — nie widział jej od kilku dni, był pewien, że coś się stało. Kolor włosów zauważył po chwili, choć to on najmocniej rzucał się w oczy. Uśmiechnął się na jej widok choć kąciki ust zadrżały mu w powstrzymanym, przełkniętym wręcz parsknięciu. Nie wyglądała wcale ładnie. Właściwie ten kolor był paskudny, raził w oczy. Wyglądała w nim okropnie. Jej skóra wydawała się różowa, piegi nikły w barwie rozlewającej się po twarzy, a jasne oczy straciły wyrazistość rdzawych rzęs. Wszystko przysłaniał ten fatalny róż. Nie widział jej od kilku dni, wiedział, że to nie z powodu włosów go unikała. Ostrzeżenie, przestroga wskazywały na to, że nie do końca była zadowolona z efektu lub drażniły ją komentarze ludzi, którzy nie mogli nie zauważyć tego dziwactwa. Nic nie powiedział, jak chciała. Zawiesił na niej spojrzenie, ale unikała jego wzroku, wic zerknął na jej wuja, który pomagał jej siąść w siodle. Sam chwycił za wodze Bibi, uniósł nogę, wkładając ją w strzemię i sprężystym ruchem odepchnął się, by zająć miejsce. Ruszyła od razu, jeszcze dobrze się nie rozsiadła.
— Proszę się nie martwić, będzie bezpieczna — zapewnił wuja, nim ruszył. Nie pognał za nią, stępem, w żwawym tempie utrzymał dystans, który zdążyła utworzyć nagłym startem. Milczał przez chwilę, obserwując ją z tyłu. Przypominała tą siebie, która wpadła do potoku i z dumą udowadniała, że poradzi sobie sama. Zaśmiał się na samo to wspomnienie, ale nie powiedział do niej słowa. Miał nic nie mówić — ale śpiewać mu nie zabroniła... — Da daj, da daj, da daj... O, skrzypku, zagraj mi coś, pozwól mi poczuć rytm — zaczął śpiewać po romsku, jedną ze starych piosenek często przygrywanych i wyśpiewywanych w ich taborze. Przyspieszył nieco, szedł tuż za nią, trzymając jedną ręką wodze kobyły. — Dam ci złoto, dam wino. Ta historia, którą śpiewasz jest moja. Dam ci złoto, dam wino, historia jest moja. Da daj, da daj, da daj, da daj. Stary skrzypku, zagraj mi coś. Wiesz, muszę zapomnieć. Bo kiedyś to wszystko minie...To moja skrucha. Bo kiedyś to minie, to moja skrucha. Da daj, da daj... Och, skrzypku dotknij swoich strun i śpiewaj o mojej najsłodszej miłości. Zmieniła moje zdanie, zmieniła moją duszę. Przyleciała niczym gołąb. Zmieniła moje zdanie, zmieniła duszę, przylatując jak gołąb. Da daj, da daj, da daj. — Uśmiechał się pod nosem, nie przejmując niczym. Rozejrzał się dookoła, kiedy Bibi zadarła mocniej głowę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Ostatni miesiąc był dziwaczny. To wszystko co powiedziała Sheila tłukło mi się w głowie i zaczęłam się obawiać. Wstrzymywać. Ostrożniej stąpać - nie chciałam, żeby była na mnie zła. Choć nadal nie widziałam swojego błędu w jakimkolwiek działaniu. Mówiła o tym kłóceniu się z żoną i o tym jaka byłam dziwna i o tym, że nie miło jej było, kiedy James mnie czegoś uczył czy że nie powinnam z nim być sam na sam. A uczył mnie przecież, pokazywał co i jak robić przy koniach. I zdarzało się, że byliśmy sami, ale przecież co się wtedy miało zdarzyć takiego? Nie bardzo rozumiałam te obiekcje, lubiłam się uczyć, lubiłam z nim rozmawiać, śmiać się, przebywać, chociaż czasem chciałam go zdzielić kolejny raz. A jednocześnie zaczęłam myśleć, może się bać, że Sheila obrazi się śmiertelnie na mnie, kiedy nauczy mnie jeszcze czegoś, do tego - całkowicie, konkretnie, kompletnie nie mogłam dopuścić. Długo biłam się z myślami wisząc gdzieś pomiędzy tym co chciałam, co powiedziałam mu jeszcze w lutym i tym co powinnam, żeby nie zranić znów bratniej mi duszy. Dwie noce płakałam, choć nie rozumiałam dokładnie dlaczego. I śniły mi się koszmary okropne - może przez to, że sama tak okropna byłam. Doszła do wszystkiego jeszcze ręka Marcela i ta nieszczęsna bluzka. Może przez to, że wszystko skomplikowane zrobiło się strasznie a ja nie rozumiałam dlaczego. A potem sam Marcel. Może powinnam mu podziękować, że w końcu to zrozumiałam. Nie powinnam niczego dotykać, na nikogo wpływać. W moich dłoniach wszystko się rozpadało. Może to to niezdecydowanie czy bezsilność, może to ta żmija która wiła się wewnątrz mnie okropnie sprawiła, bym w końcu zdecydować z bolącym sercem, że nie pójdę tam sama z siebie więcej. Z Roratio nie był żaden problem, bo to nie mnie miał uczyć tylko jego, a ja obiecałam to mu już wcześniej. I kiedy znalazłam się tam ponownie po tym krótkim odwyku, tylko na chwilę próbowałam mówić jak zawsze. Bardziej trywialnego i ponurego tematu od pogody nie mogąc wybrać i tak mi się wymsknęło o tym kochaniu zupełnie przypadkiem. To nawet sobie sprawy nie zdawałam póki tego nie powiedziałam, że przez ten tydzień tęskniłam też do naszych rozmów. A potem ciocia nie była już tak wspaniałomyślna i co jakiś czas kazała mi jednak chodzić i pomagać na stajnie. Więc chodziłam, ale do zadań brałam się tylko tych w których wiedziałam co i jak. Czasem coś powiedziałam, o coś zapytałam, ale nie poruszałam tematów głębszych czy ważniejszych. Pilnowałam, żeby nie rozmawiać nie tak, czasem plotłam chwilę o czymś nic nie ważnym chyba żeby zabić ciszę, może żeby się nie poznał i być tylko tyle ile trzeba było. Ale wstążkę miałam zawsze. Coraz bardziej zapadałam się w niepewności, coraz trudniej było mi lawirować pomiędzy dotrzymaniem obietnicy, słów, które powiedziałam, coraz rzadziej mogłam być choćby pobłyskiem przyjemności, zaczynając samej siebie nie znosić jeszcze, jeszcze bardziej, kiedy obawiałam się że każde słowo czy gest może rozzłościć Sheilę a naprawdę tego nie chciałam. To nie byłam ja. Dusiłam się. Nie rozumiałam. Nie mogliśmy się przyjaźnić? Wszyscy, wspólnie. Nie biegałam za nim, nie miałam nadziei przecież żadnych - wyjaśniliśmy to wszystko - no i wiedziałam że nie wymieniłby pięknej Eve na kogoś takiego jak ja. Nawet nie chciałam tego, nie mogłabym. Gdybym chciała byłabym największym potworem jakiego znał świat. Poza tym, bratnie dusze zawsze do siebie wracały tak czy siak. A on, nie był moją, nie mógł być - wiedziałabym gdyby było inaczej. Czym zawiniłam chcąc po prostu pomóc? Być stałym miejscem, do którego mógł się zwrócić zawsze. Przyjść, odpocząć, porozmawiać, żeby dla tych co byli dla niego najważniejsi był niezłomną siłą. Tylko… ostatnio nawet tym nie byłam właśnie. Siedząc w domu wyglądałam przez okno, właściwie siedziałam na nim z notatnikiem na kolanach. Czasem zwieszałam na nim spojrzenie kiedy wyprowadzał konie na padok. Tęskniłam do naszych rozmów i nie mogłam się nie zastanawiać - czy to naprawdę było w porządku? Ale chyba było, bo nie mówił nic. Może właśnie musiało i powinno być tak. Może wygłupiłam się wcześniej, zrobiłam z siebie pośmiewisko, głupio próbowałam dać mu coś, czego wcale nie było mu brak. Może rzeczywiście chciał tylko pracy, a ja po prostu byłam obok. Nieważna, niezauważalna jak wiatr. A potem stały się obie te tragedie, po pierwsze polecenie cioci że mamy razem jechać, a po drugie te nieszczęsne włosy. Powiedziałam tylko jedno zdanie zanim wsiadłam na Montygona i pognałam w kierunku Sidmouth. Byłam wściekła za ten uśmiech który wykwitł na jego ustach. I zła, że ze mną jechał. To nie była daleka droga, ledwie kilka mil. Mogłam załatwić to sama. Ale widać nie mogłam. Nie czekałam, uciekłam, choć ucieczka przecież i tak była bezcelowa. Wiedziałam, że zaraz mnie dogoni, lepiej trzymał się w siodle. Poza tym, niejako pilnowanie mnie dziś to był jego obowiązek. Tym tylko byłam, obowiązkiem. No tak. Wzięłam oddech, przymykając powieki. Uniosłam brodę. Posłuchał mnie. Przyjęłam to z ulgą i zdziwieniem. Ale jego usta jednak wydały dźwięk na który spięłam się i zamarłam. Zaczął śpiewać. Moja głowa powoli zaczęła się odwracać w jego strona wabiona przyjemnym głosem. Nie rozumiałam ani słowa. Nie miałam pojęcia o czym śpiewa, ale melodia uderzyła we mnie zdawała mi się… smutna. A jednocześnie przywodziła mi na myśl ten moment kiedy zanucił przy mnie pierwszy raz. Kiedy prowadził mnie na koniu, obiecując milczeć jak grób. Kiedy obserwowałam jego plecy, kiedy nie mogłam znieść sposobu w jaki się uśmiech i kiedy ziemia nie chciała mnie pochłonąć. Jak wiele zmieniło się od tego czasu? Patrzyłam tak na niego, zaskoczona, zachwycona, przerażona, nie wiedząc kiedy z moich oczu pociekła łza. Zdumiona uniosłam rękę na chwilę puszczając wodze by wierzchem dłoni ją zetrzeć.
- Ładne. - powiedziałam czując jak zadrżała mi warga. Dźwignęłam usta, ale te nie sięgnęły oczu. - Masz dobry humor. - zauważyłam siląc się na spokój. Chociaż on, chociaż on. Trochę spokojniejsza, może nawet wdzięczna że nie mówił nic o włosach. Jeszcze. Odchrząknęłam. - Wiesz… - zaczęłam unosząc tą dłoń, zaciskając wargi na chwilę na palcu wskazującym marszcząc mocno brwi. Wzięłam wdech a potem wypuściłam go z ust. Zaciągnęłam kosmyk włosów, przerażająco różowych za ucho. - Nie musisz tam zostawać ze mną, poradzę sobie, tam będą też inni. - tłumaczyłam, myślałam o tym już wcześniej. - Może zrobisz sobie…wolne? Posiedzisz z Sheilą i… - żoną nie przeszło mi przez gardło. - Ja sobie poradzę. - zapewniłam jeszcze raz łapiąc za wodze, zaciskając na nich mocno ręce. Tak mocno, że aż napięły mi się wszystkie mięśnie. Zacisnęłam usta, uderzyłam w boki Montygona prosząc, żeby jednak przyśpieszył trochę. Nic nie było wspaniałomyślnego w tej propozycji. Nie tak jak wcześniej. Teraz chciałam ulżyć sobie, a nie jemu. Jednocześnie nie chcąc, żeby na nią poszedł. Odwróciłam spojrzenie, unosząc brodę. Powinien trzymać się daleko, a jeśli naprawdę chciałam pomóc, nie powinnam pozwalać by zbliżał się do mnie, przebywał obok zbyt długo, trudno było powiedzieć, czy destrukcyjne moce nie przenosiły się po ludziach jak choroby najgorsze.
- Ładne. - powiedziałam czując jak zadrżała mi warga. Dźwignęłam usta, ale te nie sięgnęły oczu. - Masz dobry humor. - zauważyłam siląc się na spokój. Chociaż on, chociaż on. Trochę spokojniejsza, może nawet wdzięczna że nie mówił nic o włosach. Jeszcze. Odchrząknęłam. - Wiesz… - zaczęłam unosząc tą dłoń, zaciskając wargi na chwilę na palcu wskazującym marszcząc mocno brwi. Wzięłam wdech a potem wypuściłam go z ust. Zaciągnęłam kosmyk włosów, przerażająco różowych za ucho. - Nie musisz tam zostawać ze mną, poradzę sobie, tam będą też inni. - tłumaczyłam, myślałam o tym już wcześniej. - Może zrobisz sobie…wolne? Posiedzisz z Sheilą i… - żoną nie przeszło mi przez gardło. - Ja sobie poradzę. - zapewniłam jeszcze raz łapiąc za wodze, zaciskając na nich mocno ręce. Tak mocno, że aż napięły mi się wszystkie mięśnie. Zacisnęłam usta, uderzyłam w boki Montygona prosząc, żeby jednak przyśpieszył trochę. Nic nie było wspaniałomyślnego w tej propozycji. Nie tak jak wcześniej. Teraz chciałam ulżyć sobie, a nie jemu. Jednocześnie nie chcąc, żeby na nią poszedł. Odwróciłam spojrzenie, unosząc brodę. Powinien trzymać się daleko, a jeśli naprawdę chciałam pomóc, nie powinnam pozwalać by zbliżał się do mnie, przebywał obok zbyt długo, trudno było powiedzieć, czy destrukcyjne moce nie przenosiły się po ludziach jak choroby najgorsze.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Ostatnio zmieniony przez Neala Weasley dnia 09.08.22 22:58, w całości zmieniany 1 raz
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Barman, jeszcze kolejkę, chcę pić dziś sam. Jestem tak zagubiony, nikogo nie obchodzi, wiesz, to, że nie mam domu. Jestem zagubiony, nikogo nie obchodzi, nie mam domu. Da daj, da daj, da daj... Po prostu pozwól mi trwać, spadam w dół. Straciłem wolę, muszę się spić, potem zaśpiewać, bo wciąż ją kocham. Straciłem wolę, muszę się spić, potem zaśpiewać bo wciąż ją kocham. Da daj, da daj, da daj— śpiewał dalej, widząc jak się odwraca. Nie raz grał to na skrzypcach; balladę do skrzypka. Przechylił głowę w bok, wciąż jadąc za nią. Płakała? Zdawało mu się, że dostrzegł srebrzysty blask na jej policzku. Wtedy przerwał, spoważniał. Popędził konia, by znaleźć się bliżej, ale nie zrównał Bibi z Montygonem. Szła obok, kilka kroków za nim. — Przepraszam. Nie chciałem cię urazić — podjął w końcu. Nie mógł zignorować jej smutku; jeśli to wszystko było przez niego. Poczuł palący wyrzut sumienia w trzewiach. — Zachowałem się jak idiota — przyznał ze skruchą, zerkając na nią. Miała rację, miał lepszy humor. Nie wiedział, że brakowało mu jej przytyków i poetycznych wynurzeń, dopóki nie przestała przychodzić. — Nie powinienem był tak mówić o tobie i Roratio. Nie wiem, co sobie pomyślałem... Nie chciałem, żeby tak wyszło. Rozumiem, że nie chcesz mnie widzieć, ale... Przepraszam, wygłupiłem się. I nie chcę żebyś była przeze mnie smutna. Naprawdę. — I nie wiedział, po co w ogóle to powiedział. Uniósł brew, kiedy przyznała, że sobie poradzi. — Już kiedyś to słyszałem — mruknął z mglistym uśmiechem. Wtedy, nad strumieniem też zarzekała się, że sobie poradzi, a kulawa nie przeszłaby kilkunastu jardów. — Nie przeszkadzają mi ci inni — odparł z zacięciem i wzruszył ramionami, a później przyspieszył znów konia, by się z nią zrównać. Pochyliwszy głowę zmrużył oczy. — Chyba nie planujesz się gdzieś wymknąć, kiedy twój wuj kazał mi cię strzec jak oka w głowie? — Nie podejrzewał ją o bycie tak niepokorną, ale ta myśl rozbawiła go, a to odbiło się na jego twarzy wyraźnie. — Tak na wszelki wypadek, gdybyś planowała się z kimś spotkać potajemnie — dodał szeptem z głupim uśmiechem. — Możesz mnie ignorować, zrozumiem. Nie będę ci wadził, ale mam pilnować, żeby ktoś nie zrobił ci krzywdy. I żeby nikt cię nie zaczepiał. Postaraj się nie zgubić. Choć... Znalezienie cię dzisiaj nie powinno być wielkim wyzwaniem. Wyglądasz... oryginalnie... — wydukał, nie wiedząc jakiego słowa użyć, by jej nie urazić. — Chcę powiedzieć, że raczej trudno będzie cię zgubić... — Spojrzał przed siebie, miasto zamajaczyło przed nimi. Z daleka dostrzegł też urwiska i klify po prawej. — Mogę o coś spytać? — spytał, ale nie zaczekał na odpowiedź. — Co cię skłoniło do tej... ehm... zmiany? — Podobał mu się tamten kolor włosów. Rudy, ognisty. Inny niż wszystkie. Cygańskie dziewczęta zawsze miały ciemne włosy, więc kiedy poszedł do szkoły to właśnie wszystkie pozostałe przyciągały jego spojrzenia. A niewiele było dziewcząt o takich włosach jak Neali. Przypominających lisią kitę. Zdawały mu się rzadkie, a to, co było mało spotykane zawsze uznawano za cenne. Zaraz jednak parsknął śmiechem, szczerze zdumiony. —Co-o?— Skąd jej to przyszło do głowy, że powinien posiedzieć z siostrą? Kochał Sheilę całym sercem, była jego młodszą siostrą, ale pomysł wydał mu się dziwnie absurdalny — miała swoje sprawy i znając ją była i tak zajęta. I niepokojący. Spoważniał więc, marszcząc brwi. Zerknął na Nealę. — Co się stało Sheili? Zwierzała ci się? Coś jej dolega? — Była chora? To było pierwsze, co przyszło mu do głowy. Zawsze stawiała go na pierwszym miejscu, a po tym, co mu ostatnio powiedziała i tym, że obawiała się winy, która na nią spadnie wierzył, że w takiej sytuacji nie chciałaby go martwić niczym. Ostatnie miesiące były trudne i wyczerpujące, a samodzielne życie, mimo zaradności, której byli uczeni od małego, było trudniejsze niż pośród starszych, którzy zawsze sprawowali nad wszystkim pieczę; trudniejsze niż przy Adeli, która mogła być dla niej podporą i z pewnością była przez te dwa lata. Wiele na nią spadło. — Co się stało?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wzięłam wdech nie zwalniając mocnego uścisku na wodzach. Słyszałam, że zbliżyl się bardziej, ale patrzyłam przed siebie uparcie pilnując, żeby nie opadła mi broda. Ale nawet to zdawało mi się jakieś ciężkie i inne. A moja duma, nadal smakowała tym okropnym uczuciem w którym przez chwilę było mi wszystko jedno. Przypominała o spojrzeniu Marcela i okrutnych słowach. Ale nie spodziewałam się przeprosin. To ja przecież byłam wszystkiemu winna. Opuściłam brodę spoglądając na niego trochę zaskoczona. Niepewna. Wyczekująco, pytająco. Wypuściłam z płuc powietrze kiedy wspomniał Roratio. Już nawet o tym nie pamiętałam. Znaczy pamiętałam - ale złość przeszła mi równie szybko co przyszła. Bo to… nie miało znaczenia. Wywróciłam oczami na tego idiotę - jak zawsze, na chwilę odnajdując dawną siebie. Ale nim złapałam ją całkiem. Uciekła - umknęła przede mną samą. - Nie gniewam się, o to z Roratio. - zapewniłam go, bo tamto zdawało się tak okrutnie nieważne. - Chcę cię widzieć. - zaprzeczyłam, marszcząc brwi, nie zgadzając się z tym co powiedział. Ale nic nie wyjaśniałam. Bo nie wiedziałam nawet jak bym miała to wszystko wyjaśnić. Sheila nie byłaby zadowolona chyba, pewnie, gdybym powiedziała. Nie do końca przez niego byłam smutna, ale chyba był tego smutku częścią. - O czym ona była? Wydawała mi się… - może nie smutna. W tej melodii było chyba więcej. Odwróciłam spojrzenie spoglądając znów przed siebie. Milknąc. Sama byłam tego przyczyną. Sama włożyłam sobie na szyję pętle trzymając w dłoniach części wagi, mierząc, próbując wybrać co było ważniejsze. Postąpić tak, jak ode mnie oczekiwano, porzucając na poczet tego coś, co miało dla mnie znaczenie. Ale kolejne mruknięcie sprawiło, że wyprostowałam się i spojrzałam na niego wydymając w niezadowoleniu wargi.
- Poradziłabym sobie. - zapewniłam go bez ciebie wątpliwości zadzierając brodę. Znowu ją łapiąc. Chwytając, przypominając sobie. Za nią - też tęskniłam. Uniosłam brwi to na innych nie przeszkadzanie. Wiedzieć musiał że mówiłam o nich w myśli, że nie będę sama. Że ktoś się tam mną zajmie w razie czego - choć pewności nie miałam żadnej. Patrzyłam znów przed siebie z zacięciem nawet kiedy zrównał konia. Dopiero kiedy sylwetka się poruszyła najpierw ledwie zerknęłam ku niemu, odwracając wzrok by zaraz przeciągnąć na niego głowę wraz ze spojrzeniem. Patrzyłam unosząc tylko trochę brwi, może aż nazbyt wyniośle, ale te uniosły się jeszcze wyżej na kolejną insynuację. Poczułam czerwień rozbijającą się na mojej szyi zdradliwie zalewającą też policzki. Nie powinnam dać się sprowokować. Dać wciągnąć w tak bzdurną rozmowę. Ale wabiła mnie jak ćma wabiła ogień. Łaknęłam jej w jakiś sposób. Walczyłam z sobą. Rozchyliłam usta na kilka sekund, by zaraz zmarszczyć brwi. Uniosłam je znów na tą oryginalność, wykrzywiając usta w niezadowoleniu w końcu odwróciłam wzrok. Na ustach zamajaczył mi cień uśmiechu. Uniosłam rękę i przyłożyłam ją do czoła odrzucając odrobinę głowę. Uległam - Wydało się wszystko.
On ziemią jest ja ogniem. - rozrzuciłam dłonie na bok, teatralnie, wyraziście. - Być nam pisane nie jest, tylko nasze listy trzymają nas przy życiu, nasze listy i nadzieja. Nasze rodziny, nam być razem nie pozwolą. Ale, pójdziemy dalej, razem, w przyszłość. - opowiadałam z przejęciem, przykładając na chwilę dłoń do serca. - Jedna szansa by wyrwać się z paszczy losu okrutnego jest dzisiaj. Oh, jedna jedyna, a ja mam nadzór. - wskazałam na niego oskarżycielsko palcem. Podprowadziłam Montygona trochę bliżej, tak by sięgnąć do pochylonej w moją stronę głowy i dłonią przysłonić mu oczy, jeśli zdołam sięgnąć. - Więc może byłabyś tak miły, Jimmy i spuścił mnie z oka dziś na chwilę, albo dwie. - poprosiłam. - Bardzo by mi to pomogło. - zapewniłam, popychając dłoń zmuszając go, by cofnął głowę, przez chwilę spoglądając na niego roziskrzonym spojrzeniem. Zaraz odwróciłam jednak wzrok przypominając sobie, że nie powinnam. Znów założyłam za ucho kosmyk włosów, zamyślając się. Dłoń bezwiednie pomknęła do wstążki, jakby sprawdzając czy była gdzie powinna a potem przesunęła się po różowych włosach. Chciałam. Nie mogłam. Byłam winna. Uniosłam ręce, popędzając znów konia. Szybko jednak pozwoliłam by zwolnił, zaraz znów był obok zadając pytanie o włosy. Zmarszczyłam trochę brwi nie spoglądając na niego, zamiast tego zadarłam głowę spoglądając na niebo.
- Leśne nimfy istnieją, wiesz? - zapytałam zerkając tylko w jego stronę. - Są tak piękne, że samo patrzenie na nie w skręt żołądka wprawia z zazdrości. A jednocześnie tak kruche się zdają, jakby mocniejsze dotknięcie mogło je okropnie zranić. Są manifestacją tego, co natura oferuje najpiękniejsze. - uniosłam łagodnie wargę na spotkanie, które odbyło się tak niedawno. Na chwilę odciągając moje myśli od tego wszystkiego innego. Przechyliłam głowę w bok. - Minąłeś się z nią ledwie o dzień. - rzuciłam do niego z nieukrywanym zadowoleniem. - A jak się okazało, ta którą poznałam, miłą była istotą. Chciała pomóc mi spełnić moje wieczne marzenie, po które sama bałam się sięgnąć. Więc rzuciła dla mnie zaklęcie. - wskazałam na głowę swoją. Westchnęłam wykrzywiając usta. - Nie wszystko poszło jak powinno, miałam nosić piękny, królewski zachwycający blond, w końcu może raz być niezaprzeczalnie piękną. - rozmarzyłam się na chwilę odwracając znów tęczówki na niebo. Wykrzywiając w smutku usta. - Ciocia nie pozwoliła czaru cofnąć. - wyznałam pozwalając by ramionami mi opadły, opuściłam głowę, spoglądając na ścieżkę przed sobą. - Nazywa to konsekwencją i lekcją. - wywróciłam oczami marszcząc nos. Zerknęłam na niego kontrolnie kiedy zdziwił się tą Sheilą. Kiedy właściwie zaśmiał się. Przygryzłam dolną wargę odwracając zaraz wzrok, marszcząc brwi w niezrozumieniu reakcji. Ta chwila tego co było, chwilowy powrót zgasł tak szybko jak się pojawił. Nie powinnam była, zrozumiałam to od razu. Znów wchodzić w wywody, dać się porwać głośno mówionym fantazją, historią które przyjmował ode mnie. Nie powinnam była, bo komuś tak okropnemu nie należały się nawet chwile czegoś tak przyjemnego.
- Nic jej nie jest. - zaprzeczyłam szybko podrywając na niego spojrzenie przestraszona nagle, że może jednak było. Ale nie wyglądała na chorą. - Nic się nie stało. - zapewniłam go jeszcze z całą pewnością którą posiadam. Przynajmniej ja o niczym nie wiedziałam. - Nie chcę żeby było jej nie miło, że czas mi poświęcasz, kiedy mógłbyś jej, albo… - w gardle mi zaschło, ale tym razem już zmusiłam się żeby powiedzieć dalej. - …albo Eve.- wypadło szybko. Choć wcale nie łatwo. Nie miałam pojęcia jak między nimi było. Zwyczajowo nikt mi nie powiedział. Może nie powinnam wspominać jej istnienia. Mrgunęłam odwracając spojrzenie, znów winna, winna, winna. Żmija przesunęła się we mnie powodując nieprzyjemne odczucie. A może to ja cała byłam nieprzyjemna. - Mówiłam o tym wychodzeniu. A to to.... -zastanowiłam się chwilę - ...prawie to samo, tylko na koniec musiałbyś się zjawić, żeby wrócić ze mną. - powiedziałam wtedy więcej. Powiedziałam że jak zrobimy coś szybciej, to on więcej mieć będzie czasu, mówiłam że nie musiał być sam. A teraz nie umiałam, nie mogłam, wypełnić nawet tego. Czasem udawało się szybciej, to prawda, ale nie znów jakoś strasznie znacząco. Ale ostatnia część zdawała się nic nie wartą już obietnicą. A to, że nie mogłam, nie powinnam jej dotrzymywać bolało mnie najbardziej. - Więc pomyślałam, że… - uniosłam rękę, żeby podrapać się po policzku. Czując jak coś wrednie kuje mnie w klatce. -...że no mógłbyś lepiej wykorzystać ten czas. - lepiej niż na mnie. Mnie się on nie należał. - Przeznaczyć dla siebie, dla was. Jak chcesz. To Sidmouth, nic mi tu nie grozi przecież. - zapewniłam go, spoglądając w jego stronę i unosząc usta w uśmiechu. Choć uśmiech ten omijał spojrzenie.
- Poradziłabym sobie. - zapewniłam go bez ciebie wątpliwości zadzierając brodę. Znowu ją łapiąc. Chwytając, przypominając sobie. Za nią - też tęskniłam. Uniosłam brwi to na innych nie przeszkadzanie. Wiedzieć musiał że mówiłam o nich w myśli, że nie będę sama. Że ktoś się tam mną zajmie w razie czego - choć pewności nie miałam żadnej. Patrzyłam znów przed siebie z zacięciem nawet kiedy zrównał konia. Dopiero kiedy sylwetka się poruszyła najpierw ledwie zerknęłam ku niemu, odwracając wzrok by zaraz przeciągnąć na niego głowę wraz ze spojrzeniem. Patrzyłam unosząc tylko trochę brwi, może aż nazbyt wyniośle, ale te uniosły się jeszcze wyżej na kolejną insynuację. Poczułam czerwień rozbijającą się na mojej szyi zdradliwie zalewającą też policzki. Nie powinnam dać się sprowokować. Dać wciągnąć w tak bzdurną rozmowę. Ale wabiła mnie jak ćma wabiła ogień. Łaknęłam jej w jakiś sposób. Walczyłam z sobą. Rozchyliłam usta na kilka sekund, by zaraz zmarszczyć brwi. Uniosłam je znów na tą oryginalność, wykrzywiając usta w niezadowoleniu w końcu odwróciłam wzrok. Na ustach zamajaczył mi cień uśmiechu. Uniosłam rękę i przyłożyłam ją do czoła odrzucając odrobinę głowę. Uległam - Wydało się wszystko.
On ziemią jest ja ogniem. - rozrzuciłam dłonie na bok, teatralnie, wyraziście. - Być nam pisane nie jest, tylko nasze listy trzymają nas przy życiu, nasze listy i nadzieja. Nasze rodziny, nam być razem nie pozwolą. Ale, pójdziemy dalej, razem, w przyszłość. - opowiadałam z przejęciem, przykładając na chwilę dłoń do serca. - Jedna szansa by wyrwać się z paszczy losu okrutnego jest dzisiaj. Oh, jedna jedyna, a ja mam nadzór. - wskazałam na niego oskarżycielsko palcem. Podprowadziłam Montygona trochę bliżej, tak by sięgnąć do pochylonej w moją stronę głowy i dłonią przysłonić mu oczy, jeśli zdołam sięgnąć. - Więc może byłabyś tak miły, Jimmy i spuścił mnie z oka dziś na chwilę, albo dwie. - poprosiłam. - Bardzo by mi to pomogło. - zapewniłam, popychając dłoń zmuszając go, by cofnął głowę, przez chwilę spoglądając na niego roziskrzonym spojrzeniem. Zaraz odwróciłam jednak wzrok przypominając sobie, że nie powinnam. Znów założyłam za ucho kosmyk włosów, zamyślając się. Dłoń bezwiednie pomknęła do wstążki, jakby sprawdzając czy była gdzie powinna a potem przesunęła się po różowych włosach. Chciałam. Nie mogłam. Byłam winna. Uniosłam ręce, popędzając znów konia. Szybko jednak pozwoliłam by zwolnił, zaraz znów był obok zadając pytanie o włosy. Zmarszczyłam trochę brwi nie spoglądając na niego, zamiast tego zadarłam głowę spoglądając na niebo.
- Leśne nimfy istnieją, wiesz? - zapytałam zerkając tylko w jego stronę. - Są tak piękne, że samo patrzenie na nie w skręt żołądka wprawia z zazdrości. A jednocześnie tak kruche się zdają, jakby mocniejsze dotknięcie mogło je okropnie zranić. Są manifestacją tego, co natura oferuje najpiękniejsze. - uniosłam łagodnie wargę na spotkanie, które odbyło się tak niedawno. Na chwilę odciągając moje myśli od tego wszystkiego innego. Przechyliłam głowę w bok. - Minąłeś się z nią ledwie o dzień. - rzuciłam do niego z nieukrywanym zadowoleniem. - A jak się okazało, ta którą poznałam, miłą była istotą. Chciała pomóc mi spełnić moje wieczne marzenie, po które sama bałam się sięgnąć. Więc rzuciła dla mnie zaklęcie. - wskazałam na głowę swoją. Westchnęłam wykrzywiając usta. - Nie wszystko poszło jak powinno, miałam nosić piękny, królewski zachwycający blond, w końcu może raz być niezaprzeczalnie piękną. - rozmarzyłam się na chwilę odwracając znów tęczówki na niebo. Wykrzywiając w smutku usta. - Ciocia nie pozwoliła czaru cofnąć. - wyznałam pozwalając by ramionami mi opadły, opuściłam głowę, spoglądając na ścieżkę przed sobą. - Nazywa to konsekwencją i lekcją. - wywróciłam oczami marszcząc nos. Zerknęłam na niego kontrolnie kiedy zdziwił się tą Sheilą. Kiedy właściwie zaśmiał się. Przygryzłam dolną wargę odwracając zaraz wzrok, marszcząc brwi w niezrozumieniu reakcji. Ta chwila tego co było, chwilowy powrót zgasł tak szybko jak się pojawił. Nie powinnam była, zrozumiałam to od razu. Znów wchodzić w wywody, dać się porwać głośno mówionym fantazją, historią które przyjmował ode mnie. Nie powinnam była, bo komuś tak okropnemu nie należały się nawet chwile czegoś tak przyjemnego.
- Nic jej nie jest. - zaprzeczyłam szybko podrywając na niego spojrzenie przestraszona nagle, że może jednak było. Ale nie wyglądała na chorą. - Nic się nie stało. - zapewniłam go jeszcze z całą pewnością którą posiadam. Przynajmniej ja o niczym nie wiedziałam. - Nie chcę żeby było jej nie miło, że czas mi poświęcasz, kiedy mógłbyś jej, albo… - w gardle mi zaschło, ale tym razem już zmusiłam się żeby powiedzieć dalej. - …albo Eve.- wypadło szybko. Choć wcale nie łatwo. Nie miałam pojęcia jak między nimi było. Zwyczajowo nikt mi nie powiedział. Może nie powinnam wspominać jej istnienia. Mrgunęłam odwracając spojrzenie, znów winna, winna, winna. Żmija przesunęła się we mnie powodując nieprzyjemne odczucie. A może to ja cała byłam nieprzyjemna. - Mówiłam o tym wychodzeniu. A to to.... -zastanowiłam się chwilę - ...prawie to samo, tylko na koniec musiałbyś się zjawić, żeby wrócić ze mną. - powiedziałam wtedy więcej. Powiedziałam że jak zrobimy coś szybciej, to on więcej mieć będzie czasu, mówiłam że nie musiał być sam. A teraz nie umiałam, nie mogłam, wypełnić nawet tego. Czasem udawało się szybciej, to prawda, ale nie znów jakoś strasznie znacząco. Ale ostatnia część zdawała się nic nie wartą już obietnicą. A to, że nie mogłam, nie powinnam jej dotrzymywać bolało mnie najbardziej. - Więc pomyślałam, że… - uniosłam rękę, żeby podrapać się po policzku. Czując jak coś wrednie kuje mnie w klatce. -...że no mógłbyś lepiej wykorzystać ten czas. - lepiej niż na mnie. Mnie się on nie należał. - Przeznaczyć dla siebie, dla was. Jak chcesz. To Sidmouth, nic mi tu nie grozi przecież. - zapewniłam go, spoglądając w jego stronę i unosząc usta w uśmiechu. Choć uśmiech ten omijał spojrzenie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Ostatnio zmieniony przez Neala Weasley dnia 09.08.22 22:58, w całości zmieniany 1 raz
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uniósł brwi, kiedy zaprzeczyła. Jeśli nie chodziło o Roratio to o co właściwie? Uśmiechnął się lekko, kąciki ust drgnęły. Naprawdę? Jego mina mogła być tym pytaniem, ale zaraz zmieniła się w niezrozumienie, a ona przecież nie patrzyła. Nie rozumiał. Nie tylko jej, zdawał sobie sprawę, że zwyczajnie nie rozumiał kobiet. Tego, co mówią między wierszami, kiedy dzieje się coś złego. Kiedy próbują coś ukryć i powiedzieć tak dużo jednocześnie, nie mówiąc zupełnie nic.
— Więc... — Zastanawiał się, jak ubrać to pytanie. Przychodziła do stajni, nie mógł jej zarzucić, że tego nie robiła. Rozmawiała z nim, choć robiła to tak, jakby się do tego czasem zmuszała. Jak miał wyrazić więc, że czuł to — to, że coś się zmieniło, a jednak nie potrafił znaleźć odpowiednich dowodów na to, że tak było? — Coś się zmieniło — rzucił więc w ciemno, licząc, że to wystarczy. Powiedzieć coś, nie mówiąc wiele, może ta taktyka działała, może trzeba było w ten sposób znaleźć nić porozumienia. Nie wiedział, nie miał pojęcia. Uniósł brwi pytająco, sugerując, że domaga się rozwinięcia, mimo, że sam nie sprecyzował niczego. To nie było w jego stylu, nie działał tak, ale nie wiedział jak ją podejść. A kiedy spytała o piosenkę uśmiechnął się lekko.
— O miłości— odpowiedział. — Nieszczęśliwej miłości — dodał zaraz, spoglądając na nią. — Jak większość piosenek i pieśni. O niczym nie śpiewa się piękniej niż o miłości.– Zawsze to wiedział. Miłość była natchnieniem. — Ta jest o mężczyźnie, którego porzuciła ukochana. Zapija swoje smutki i prosi skrzypka, by mu coś zagrał, a on jego uczucia wygrywa na skrzypcach. Zmienia je w melodię, tak prawdziwą i poruszającą. Do głębi serca. Aż on sam nie wie, czy to tylko gra, czy prawda. — Zamyślił się na moment. Wiedział, dlaczego jego życie było puste; suche, pozbawione szczęścia. Brakowało w nim muzyki, brakowało chwil, w których to wszystko, co czuł zmieniał w melodię płynącą prosto z serca. Po Tower nie potrafił wziąć do ręki skrzypiec, przerażony tym, co usłyszy, gdy spróbuje. Bał się popsutego dźwięku, fałszu, harczenia i niemocy w łamanych i składanych, i znów łamanych palcach. Ćwiczył, choć nie zdawał sobie sprawy. Ledwie miesiąc temu otworzył futerał po raz pierwszy, tylko po to, by przetrzeć smyczek tłuszczem, wytrzeć struny, przykurzony gryf. Bawił się strunami, skakał po nich palcami, ale wciąż nie przyłożył smyczka ani razu. Za każdym razem ściskała go w sercu obawa.
Kiedy zrównał się z nią i w końcu dobrze dostrzegł jej w twarz, nie umknęła mu czerwień przyozdabiająca jej policzki, szyję. Miała czerwony kubraczek, różowe włosy. Widząc to poczuł ukłucie wyrzutów sumienia, ale odwdzięczyła się za to doskonale.
Spoważniał; rozczarowanie spowiło jego spojrzenie, ale usta wykrzywił uśmiech. Nie miał pojęcia, że z niego żartuje. Patrzył na nią z powagą, wsłuchując się w jej słowa. Jej język był taki... wzniosły, poetycki. Dlatego lubił jej słuchać. Jej opowieści brzmiały jak piosenki pisane przez poetów, artystów. Była małą artystka, choć zapewne nie zdawała sobie sprawy, że świetność jej języka była zawstydzająca dla kogoś tak prostego i niewyuczonego jak on. Gdy przysłoniła mu oczy, uśmiechnął się szerzej i odsunął, pchnięty w bok, znad jej dłoni zerkając na nią. Chwilę nie odpowiadał, spoglądając przed siebie, aż w końcu przyznał cicho:
— Jeśli jesteś go pewna... i mu ufasz... prawdziwie — próbował ją naśladować tą wzniosłością deklaracji. — Nie mam serca stawać między wami. Mógłbym spuścić cię z oczu na chwilę lub dwie... A jeśli chcesz uciec... — zawahał się, podnosząc na nią wzrok. — Wezmę to na siebie.— Jej krewni byliby wściekli, pokładali w nim zaufanie. Ale jeśli tego by chciała, jeśli ego była pewna, a jej uczucie prowadziło ją ku temu, czym był, by ją powstrzymać? Zawsze wierzył, że żyje się właśnie dla takich chwil. Wyprzedziła go, powiódł za nią wzrokiem w zamyśleniu.
— Nie kpisz ze mnie, prawda? — zawołał, mrużąc oczy. Nie otrzymawszy jednak odpowiedzi ścisnął łydkami konia i podjechał do niej, znów równając się z Montygonem. — Prawda? — Nie to, co powiedziała przed chwilą, lecz to co przyznała później wpędziło go w prawdziwe zakłopotanie. Oszalała, naprawdę.
— Leśne nimfy nie istnieją — zaprzeczył poważnie, cicho. — Okej, nie chcesz mówić to nie mów — odpowiedział obrażony tą bajką o nimfach, które zmieniły jej włosy na różowo. Musiały być stuknięte, by jej dać podobną nauczkę, to za dużo. Nawet dla niego. — Jesteś kompletną bajkopisarką. Jaki blond? — Skrzywił się, co ona bredziła. Pomyślałby, że nawdychała się jakiś ziół, ale jechał z nią od początku. Niemożliwe, by dopiero teraz zaczęły działać. — To nie jest zabawne. Teraz na pewno cię nie spuszczę z oka — burknął z niezadowoleniem. Plotła jakby miała nierówno pod sufitem, co jeszcze mogło się wydarzyć? Brakowało, by ktoś wziął ją za obłąkana. Weasleyowa rudość zdawała się być przy tym różu świetnym kamuflażem w Devon. — Tak swoją drogą, blond nie jest królewski. Nigdy nie słyszałem, by jakakolwiek blondynka była królową... — mruknął z powątpiewaniem. Zerknął na nią, nie mówiąc nic więcej. Aż nie zmartwił się o siostrę. Sposób w jaki Neala to powiedziała go zaniepokoił. Odczuła to też Bibi, zadzierając brodę, ale złapał mocniej za wodze, nie odrywając pytającego spojrzenia od Neali. Uniósł brew, gdy przyznała, że nic jej nie jest, a on znów niczego nie rozumiał. W tym mówieniu i niemówieniu jednocześnie. — Dlaczego... — zadziwił się powoli, bardzo intensywnie analizując jej słowa. — Miałoby być jej niemiło, że spędzam czas z tobą? — Zmarszczył brwi. — Jesteś jej przyjaciółką, cieszy się, że... Jestem tu, a nie włóczę się po Londynie. — dodał, spoglądając przed siebie. Nie lubiła tego. Ani teraz ani nigdy wcześniej. Kiedy wychodził, zostawiał ją — a przecież wymykali się notorycznie. Jako chłopcy miewali swoje sprawy, zostawiali młodszą siostrę z babcią, innymi dziewczętami w taborze, by robić chłopięce rzeczy. Zawsze czuł, że tęskniła, kiedy wracał, choć nie pojmował dlaczego. — Chciała tego — powiedział w końcu z pewnością. — I myślę, że tego oczekiwała. Że przestanę się obijać, wezmę za pracę. Więc... pracuję — wzruszył ramionami. — Wiesz... — zaczął, zamyślając się. Na drodze przed nimi pojawił się jakiś wóz, zwolnił więc i wjechał za Montygona. Nie był pewien, jak powiedzieć jej to, co chciał.— Praca to praca. Lubię to, lubię konie. Macie wspaniałe konie. Piękne, zdrowe, zadbane. — Nie chciał jej narzekać na monotonnie, zwykle pracowali sezonowo, od wielu lat się uczyli. Teraz robił to samo od miesięcy; pracując u kogoś żył inaczej niż pamiętał u dziadka. Dziadek robił to dla nich. Dla siebie. — Ale dni takie jak ten nie są tylko pracą. To właściwie jak czas wolny. Mogę wsiąść na takiego konia, przejechać się wierzchem, jakby był mój. Spędzamy razem czas, nie robiąc tego co zawsze. Myślę, że jest fajnie. Nie muszę wracać, Neala. — I choć dziś pilnowanie jej było jego obowiązkiem, miał zapewnić asystą spokój, czuł się jakby to była niedziela. — Jest w tym namiastka wolności. Coś, co pamiętam z dawnych czasów — dodał po chwili. Bo właśnie tak wyglądał jego czas wolny. Wsiadał na jednego z koni dziadka i jechał przed siebie, po polach, po lasach, łąkach, miastach, nie przejmując się obowiązkami, które czekały w domu.
Nie był zbyt dumnym człowiekiem. Zerknął na nią, jadącą przed nim, a później na mężczyznę, który ich mijał, przyglądając się podejrzliwie. Jej czy jemu? Uśmiechnął się; dziś czuł, że to nie ma znaczenia. On cygan nie rzucał się w oczy bardziej niż ona.
— Zostanę — mruknął z rozbawieniem. Odwróciła się i uśmiechnęła, ale nie uśmiechały się jej oczy. Odpowiedział jej tym samym, ale nie był smutny. — Poza tym nie poradzisz sobie beze mnie w Sidemouth. Zgubisz się, albo spadniesz z konia. Twój dosiad woła o pomstę do tęczowych końskich pastwisk — mruknął z westchnieniem. — Jesteś taka sztywna — Uniósł brwi, przecierając dłonią połowę twarzy.
— Więc... — Zastanawiał się, jak ubrać to pytanie. Przychodziła do stajni, nie mógł jej zarzucić, że tego nie robiła. Rozmawiała z nim, choć robiła to tak, jakby się do tego czasem zmuszała. Jak miał wyrazić więc, że czuł to — to, że coś się zmieniło, a jednak nie potrafił znaleźć odpowiednich dowodów na to, że tak było? — Coś się zmieniło — rzucił więc w ciemno, licząc, że to wystarczy. Powiedzieć coś, nie mówiąc wiele, może ta taktyka działała, może trzeba było w ten sposób znaleźć nić porozumienia. Nie wiedział, nie miał pojęcia. Uniósł brwi pytająco, sugerując, że domaga się rozwinięcia, mimo, że sam nie sprecyzował niczego. To nie było w jego stylu, nie działał tak, ale nie wiedział jak ją podejść. A kiedy spytała o piosenkę uśmiechnął się lekko.
— O miłości— odpowiedział. — Nieszczęśliwej miłości — dodał zaraz, spoglądając na nią. — Jak większość piosenek i pieśni. O niczym nie śpiewa się piękniej niż o miłości.– Zawsze to wiedział. Miłość była natchnieniem. — Ta jest o mężczyźnie, którego porzuciła ukochana. Zapija swoje smutki i prosi skrzypka, by mu coś zagrał, a on jego uczucia wygrywa na skrzypcach. Zmienia je w melodię, tak prawdziwą i poruszającą. Do głębi serca. Aż on sam nie wie, czy to tylko gra, czy prawda. — Zamyślił się na moment. Wiedział, dlaczego jego życie było puste; suche, pozbawione szczęścia. Brakowało w nim muzyki, brakowało chwil, w których to wszystko, co czuł zmieniał w melodię płynącą prosto z serca. Po Tower nie potrafił wziąć do ręki skrzypiec, przerażony tym, co usłyszy, gdy spróbuje. Bał się popsutego dźwięku, fałszu, harczenia i niemocy w łamanych i składanych, i znów łamanych palcach. Ćwiczył, choć nie zdawał sobie sprawy. Ledwie miesiąc temu otworzył futerał po raz pierwszy, tylko po to, by przetrzeć smyczek tłuszczem, wytrzeć struny, przykurzony gryf. Bawił się strunami, skakał po nich palcami, ale wciąż nie przyłożył smyczka ani razu. Za każdym razem ściskała go w sercu obawa.
Kiedy zrównał się z nią i w końcu dobrze dostrzegł jej w twarz, nie umknęła mu czerwień przyozdabiająca jej policzki, szyję. Miała czerwony kubraczek, różowe włosy. Widząc to poczuł ukłucie wyrzutów sumienia, ale odwdzięczyła się za to doskonale.
Spoważniał; rozczarowanie spowiło jego spojrzenie, ale usta wykrzywił uśmiech. Nie miał pojęcia, że z niego żartuje. Patrzył na nią z powagą, wsłuchując się w jej słowa. Jej język był taki... wzniosły, poetycki. Dlatego lubił jej słuchać. Jej opowieści brzmiały jak piosenki pisane przez poetów, artystów. Była małą artystka, choć zapewne nie zdawała sobie sprawy, że świetność jej języka była zawstydzająca dla kogoś tak prostego i niewyuczonego jak on. Gdy przysłoniła mu oczy, uśmiechnął się szerzej i odsunął, pchnięty w bok, znad jej dłoni zerkając na nią. Chwilę nie odpowiadał, spoglądając przed siebie, aż w końcu przyznał cicho:
— Jeśli jesteś go pewna... i mu ufasz... prawdziwie — próbował ją naśladować tą wzniosłością deklaracji. — Nie mam serca stawać między wami. Mógłbym spuścić cię z oczu na chwilę lub dwie... A jeśli chcesz uciec... — zawahał się, podnosząc na nią wzrok. — Wezmę to na siebie.— Jej krewni byliby wściekli, pokładali w nim zaufanie. Ale jeśli tego by chciała, jeśli ego była pewna, a jej uczucie prowadziło ją ku temu, czym był, by ją powstrzymać? Zawsze wierzył, że żyje się właśnie dla takich chwil. Wyprzedziła go, powiódł za nią wzrokiem w zamyśleniu.
— Nie kpisz ze mnie, prawda? — zawołał, mrużąc oczy. Nie otrzymawszy jednak odpowiedzi ścisnął łydkami konia i podjechał do niej, znów równając się z Montygonem. — Prawda? — Nie to, co powiedziała przed chwilą, lecz to co przyznała później wpędziło go w prawdziwe zakłopotanie. Oszalała, naprawdę.
— Leśne nimfy nie istnieją — zaprzeczył poważnie, cicho. — Okej, nie chcesz mówić to nie mów — odpowiedział obrażony tą bajką o nimfach, które zmieniły jej włosy na różowo. Musiały być stuknięte, by jej dać podobną nauczkę, to za dużo. Nawet dla niego. — Jesteś kompletną bajkopisarką. Jaki blond? — Skrzywił się, co ona bredziła. Pomyślałby, że nawdychała się jakiś ziół, ale jechał z nią od początku. Niemożliwe, by dopiero teraz zaczęły działać. — To nie jest zabawne. Teraz na pewno cię nie spuszczę z oka — burknął z niezadowoleniem. Plotła jakby miała nierówno pod sufitem, co jeszcze mogło się wydarzyć? Brakowało, by ktoś wziął ją za obłąkana. Weasleyowa rudość zdawała się być przy tym różu świetnym kamuflażem w Devon. — Tak swoją drogą, blond nie jest królewski. Nigdy nie słyszałem, by jakakolwiek blondynka była królową... — mruknął z powątpiewaniem. Zerknął na nią, nie mówiąc nic więcej. Aż nie zmartwił się o siostrę. Sposób w jaki Neala to powiedziała go zaniepokoił. Odczuła to też Bibi, zadzierając brodę, ale złapał mocniej za wodze, nie odrywając pytającego spojrzenia od Neali. Uniósł brew, gdy przyznała, że nic jej nie jest, a on znów niczego nie rozumiał. W tym mówieniu i niemówieniu jednocześnie. — Dlaczego... — zadziwił się powoli, bardzo intensywnie analizując jej słowa. — Miałoby być jej niemiło, że spędzam czas z tobą? — Zmarszczył brwi. — Jesteś jej przyjaciółką, cieszy się, że... Jestem tu, a nie włóczę się po Londynie. — dodał, spoglądając przed siebie. Nie lubiła tego. Ani teraz ani nigdy wcześniej. Kiedy wychodził, zostawiał ją — a przecież wymykali się notorycznie. Jako chłopcy miewali swoje sprawy, zostawiali młodszą siostrę z babcią, innymi dziewczętami w taborze, by robić chłopięce rzeczy. Zawsze czuł, że tęskniła, kiedy wracał, choć nie pojmował dlaczego. — Chciała tego — powiedział w końcu z pewnością. — I myślę, że tego oczekiwała. Że przestanę się obijać, wezmę za pracę. Więc... pracuję — wzruszył ramionami. — Wiesz... — zaczął, zamyślając się. Na drodze przed nimi pojawił się jakiś wóz, zwolnił więc i wjechał za Montygona. Nie był pewien, jak powiedzieć jej to, co chciał.— Praca to praca. Lubię to, lubię konie. Macie wspaniałe konie. Piękne, zdrowe, zadbane. — Nie chciał jej narzekać na monotonnie, zwykle pracowali sezonowo, od wielu lat się uczyli. Teraz robił to samo od miesięcy; pracując u kogoś żył inaczej niż pamiętał u dziadka. Dziadek robił to dla nich. Dla siebie. — Ale dni takie jak ten nie są tylko pracą. To właściwie jak czas wolny. Mogę wsiąść na takiego konia, przejechać się wierzchem, jakby był mój. Spędzamy razem czas, nie robiąc tego co zawsze. Myślę, że jest fajnie. Nie muszę wracać, Neala. — I choć dziś pilnowanie jej było jego obowiązkiem, miał zapewnić asystą spokój, czuł się jakby to była niedziela. — Jest w tym namiastka wolności. Coś, co pamiętam z dawnych czasów — dodał po chwili. Bo właśnie tak wyglądał jego czas wolny. Wsiadał na jednego z koni dziadka i jechał przed siebie, po polach, po lasach, łąkach, miastach, nie przejmując się obowiązkami, które czekały w domu.
Nie był zbyt dumnym człowiekiem. Zerknął na nią, jadącą przed nim, a później na mężczyznę, który ich mijał, przyglądając się podejrzliwie. Jej czy jemu? Uśmiechnął się; dziś czuł, że to nie ma znaczenia. On cygan nie rzucał się w oczy bardziej niż ona.
— Zostanę — mruknął z rozbawieniem. Odwróciła się i uśmiechnęła, ale nie uśmiechały się jej oczy. Odpowiedział jej tym samym, ale nie był smutny. — Poza tym nie poradzisz sobie beze mnie w Sidemouth. Zgubisz się, albo spadniesz z konia. Twój dosiad woła o pomstę do tęczowych końskich pastwisk — mruknął z westchnieniem. — Jesteś taka sztywna — Uniósł brwi, przecierając dłonią połowę twarzy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaprzeczyłam machinalnie, poddając się słowom, które znalazły się na języku. Nieprzemyślanie, bo chyba nie powinnam tego przyznawać. Może właściwej, wygodniej, łatwiej, przyznać by było, że to właśnie przez Roratio wszystko. Ale on nie był niczemu winien. Kiedy wypadły między nas kolejne słowa zamarłam. Spięłam się. Wstrzymując oddech. Nie spojrzałam ku niemu. Ale potaknęłam głową.
- Coś się zmieniło. - zgodziłam się, wypuszczając słowa praktycznie szeptem z moich ust. - Albo zmienić powinno. - przyznałam więc, mrugając kilka razy, odsuwając łzy. - Nie chcę, ale chyba tak należy. Przepraszam. - wyznałam nie mając odwagi spojrzeć w jego stronę. Znajdując, inny temat. Czepiając się go, bo ten pozostawić za sobą. Powiedziałam chyba już i tak za dużo, choć zdawać by się mogło, że nie powiedziałam nic.
No tak. Była o miłości. Nieszczęśliwej. Nie zerknęłam ku niemu. Chociaż czułam jego wzrok. Kogoś wzrok na sobie dało się czasem poczuć - nie zawsze. Ale ten teraz, czułam dokładnie. Miał rację, jak większość piosenek i ta traktowała o tym właśnie. Z milczeniem przyjęła to tłumaczenie. Czując na końcu języka pojawiające się pytanie. Ale zdusiłam je w sobie. Wielu rzeczy nie powinnam, do nich pewnie też zaliczała się prośba by zagrał coś dla mnie. Odsunęłam je - falę łez, które wspinały się już do oczu. Nie rozumiałam, czemu ten fragment który wcześniej śpiewał na chwilę mnie wzruszył.
Ale szybko się poddałam, przekonał mnie. Uśmiechem, słowem, wyzwaniem - a może prowokacją. Ugięłam się, uległam. Coś dziwnego pojawiło się w jego oczach, ale nie mogłam tego sklasyfikować. Musiało mi się przewidzieć, uśmiech mówił co innego. A gdy skończyłam mówić popędziłam Montygona krótko się śmiejąc. I uśmiechałam się jeszcze, kiedy zrównał się ze mną ponawiając pytanie. Spojrzałam na niego rozbawiona zatrzymując konia. Bez pytania czy ostrzeżenia. Przytknęłam palec do ust nakazując mu ciszę.
- Słyszysz? - zapytałam cicho nachylając się do niego, a potem podnosząc głowę spoglądając na korony drzew. - Ptaki właśnie się unoszą. - wyjaśniłam mu konspiracyjnie nie podnosząc głosu. - Szepczą mocno między sobą - że po Sidmouth wieść się niesie, że mój miły, ten jedyny, ten co przyrzekł mi na wieczność, ten co z losem tak chciał walczyć, nie ma jednej swej wybranki. - podnosiłam siłę głosu prostując się w siodle. Wlewając w głos niedowierzanie. W pierwszej chwili miałam zamiast ptaków mówić o drzewach - ale ptaki były bardziej realne. Czytałam kiedyś o ludziach co rozumieli zwierzęta. - Że te listy co je pisał, tak skwapliwie potem trzymał, jak trofea swoje małe, oblegają Siiiiiiiiidmouth całe. - przeciągnęłam zgłoski, zataczając krąg ręką wskazując na miasteczko.- Nelu, Melu, czy Cassandro, kwiecie życia dziś mojego, gdy cię wezmę w ręce moje już nie stanie się nic złego. W kilku kopiach taki leży, tam przy baszcie obok wieży. - wskazałam ręką na miejsce, które widocznie i realnie istniało. Starając się zachować powagę, ale coraz gorzej mi to szło. - Wszystkie właśnie takie same, jak na kalce odbijane, kropka w kropkę, kreska w kreskę, jeno imię pozmieniane. Tyle listów napisałam, tyle łez w nie swych wylałam, tyle litrów atramentu, by stać częścią się zamętu?! Jedno tylko mam pytanie, jedno się kołacze w głowie może ktoś mi weźmie powie: Co ja teraz biedna zrobię? - jak zaczęłam, tak też skończyłam, unosząc rękę do czoła i odchylając dramatycznie głowę. Zerknęłam ku Jamesowi, rozciągając usta w uśmiechu który pokazywał mu rząd zębów. - Prosiłeś się. - wyjaśniłam się. Opuszczając głowę na zwyczajowe miejsce. Za to głupie gadanie. Też mogłam głupio gadać. - Ale to miłe. - dodałam marszcząc odrobinę nos. - Choć wuja wyszedłby z siebie. I mógłbyś przypłacić to życiem. - zastanowiłam się w głos. - Znów jakie dramatycznie romantyczne, gdyby było prawdziwe. - westchnęłam lekko do siebie. - Bez tej drugiej części - oczywiście.
- Jimmy… - wypadło z moich ust z lekkim pobłażaniem ale i jakąś nieopisaną ulgą. To naprawdę było tak złe i dziwne? Zaśmiałam się, kiedy nazwał mnie bajkopisarką. - Może. - nie zgodziłam się i nie zaprzeczyłam rozciągając usta w zadowolonym uśmiechu. Może właśnie nią byłam. Figle pojawiały mi się w oczach, kiedy patrzyłam jak jak obraża się i zapewnia, że nie spuści mnie z oka. - Sam mi pokazałeś, że historie ciekawsze być mogą, gdy w odpowiedni sposób je ubierzesz, czy nie? - zapytałam, miasto znajdowało się już coraz bliżej. - Poznałam kogoś w niedziele. Duszę dobrą. Urok jej mnie zachwycił po prostu. Imię nimfy jest jej bezsprzecznie należne. Naprawdę rzuciła zaklęcie. Ale coś nie tak poszło. Przejęła się tym strasznie, zresztą ja też się nie cieszę - żeby była jasność - wskazałam na niego palcem. - Ale jak ciocia kazała mi je nosić takie przez tydzień, to nie mam wyjścia. A że to tragedia z dobroci serca, to nie będę się zasłaniać, tylko ciężar swój poniosę dumnie. Potem to uczczę. Wieczór wyzwolenia. - przesunęłam przed sobą dłonią, jakbym sprawdzała jak wygląda nazwa. Zmarszczyłam lekko nos, nie do końca zadowolona z brzmienia. Marszcząc go bardziej. - A jaki jest królewski? - zapytałam najpierw wzruszając ramionami zaraz. - Jest czy nie jest, jest piękny. Zawsze chciałam sprawdzić, jakby mi z nim było. Może lepiej. Ale po tym - wskazałam ręką na głowę - chyba porzucę kolejne podejścia. - orzekłam trochę smutno. Ciągle marzyłam, wierzyłam, liczyłam, że mogę stać się piękna. Ale coś zawsze stawało mi na drodze.
Ale kiedy temat przesunęłam się dalej, na coś poważniejszego i cięższego uśmiech zszedł mi z ust. Szybko nie było śladu po iskrach które zakwitły w spojrzeniu. Odwróciłam wzrok na bok, czując się winnam za to, że dopuściłam się tej swobody. Zacisnęłam usta spoglądając przed siebie. Przygryzłam dolną wargę. Milcz głupia, powtarzałam w myślach. o kiedy otworzę usta wyjdzie jak z Marcelem na pewno. Zepsuje wszystko.
- Ja… - zaczęłam, czując, że chciałaby coś ode mnie usłyszeć. Ale bałam się już powtórzyć cokolwiek. - Może… - powiedziałam niepewnie, czując jak w oczach zbierają mi się łzy. Nie byłam już taka pewna, czy Sheila się z tego cieszyła, jeśli za tego sylwestra zła była. Zamrugałam kilka razy, i choć bardzo chciałam, zwyczajowo słowa same wypadły. Przy nim, przez niego? Nie byłam pewna. - Nie chcę żeby mnie znienawidziła, nie chcę być dziwna - słowa obleczone brzmiało, jakby było niesmaczne. Bo takie właśnie wtedy, było dla mnie. - nie chcę robić rzeczy które się nikomu nie przydają, robione ze mną. Może… naucz ją się bić. I nic mi nie pokazuj. - zakończyłam koślawo. Powodzenia w zrozumieniu gdzie tu sens. Sama nie wiedziałam. Wylało się. Normalnie, jak zwykle. Już nawet przestałam się dziwić, że ostatecznie powiem, gdy zapyta. Choć nie widziałam sensu w tym żadnego. Gdybym mogła chciałabym być piękna i niema. Wtedy na pewno nie powiedziałabym nic głupiego. Czułam, że serce mi się rozpędziło. Wzięłam kilka wdechów i zamilkłam. Milczałam słuchając tego co mówił. Dopiero gdy do koni doszedł przenosząc na niego spojrzenie. Tylko je, głowę pozostawiając gdzie była. Serce zatłukło mi mocniej kiedy to powiedział. Nie muszę wracać, Neala. Nie musiał, wiedziałam, że nie. Ale nie chciał? Nie wolał? Odwróciłam trochę głowę badając go wzrokiem. Posmutniałam trochę, odwracając głowę. Spoglądając w niebo na kształt, który pomknął dalej, choć nie rozpoznałam co to było - było za daleko. - Nie mogłam go długo znaleźć. - odezwałam się jakby poza tematem. - Ale już wiem. - nie spuściłam wzroku z nieba. - Przypominasz mi jastrzębia. - wyznałam w końcu. Unosząc rękę, żeby założyć za ucho kosmyk włosów. - To jak o niej mówisz, jak czujesz, sprawia że wierzę, że znasz ją naprawdę. - zmarszczyłam lekko nos. Czując jak łzy zbierają mi się w oczach. Zamrugałam kilka razu i uniosłam rękę by potrzeć prawe oko. - W końcu stąd odlecisz, prawda? Chociaż… - nie skończyłam, pokręciłam lekko głową unosząc usta w uśmiechu. Wiedziałam to chyba od początku. Urwałam ten wątek, nie powinnam przyznawać się do tego na głos. Rozpromieniam się zaraz i klasnęłam w ręce. - Mogę ich poprosić, żebyś jeździł ze mną częściej. - zmarszczyłam zaraz brwi. A może jednak nie powinnam. Opuściłam dłonie spoglądając znów przed siebie. Mijał nas jakiś mężczyzna. Patrzył, a ja poczęstowałam go szerokim uśmiechem i przywitałam się grzecznie. Ale kiedy postanowił że zostanie zaskoczona odwróciłam w jego stronę gwałtownie głowę. Różowa kita zafalowała, Montygon nawet się obruszył trochę. A w środku poczułam ulgę. Zaraz jednak zamrugałam, unosząc brwi, układając dłoń na biodrze. - Nie spadnę. - zaprzeczyłam wywracając oczami. - Sidmouth znam jak własną kieszeń, przyjeżdżaliśmy tu na plażę. Jeśli się zgubię, to specjalnie i to tak, drogie panie, że mnie wtedy nie znajdziesz. - zapewniłam z pewnością, która biła z głosu. - Oh, jeszcze wcześnie jest, pojedźmy nią. - zdecydowałam pociągając Montygona bardziej w bok. Zaraz jednak otworzyłam w oburzeniu całkowitym usta. Uniosłam brodę. - Nie jestem SZTYWNA. - nie zgodziłam się odwracając głowę. Ale zaraz wróciłam do niego spojrzeniem. - Chyba. - zwątpiłam. - Jestem? - zapytałam zaczynając trochę powątpiewając, marszcząc brwi. Wywróciłam oczami. Nieważne. Uderzyłam w boki kierując się w stronę plaży. - Jeśli spadnę, to będzie twoja wina! - krzyknęłam do niego odwracając na chwilę głowę, uśmiech rozciągnął mi się na ustach.
- Coś się zmieniło. - zgodziłam się, wypuszczając słowa praktycznie szeptem z moich ust. - Albo zmienić powinno. - przyznałam więc, mrugając kilka razy, odsuwając łzy. - Nie chcę, ale chyba tak należy. Przepraszam. - wyznałam nie mając odwagi spojrzeć w jego stronę. Znajdując, inny temat. Czepiając się go, bo ten pozostawić za sobą. Powiedziałam chyba już i tak za dużo, choć zdawać by się mogło, że nie powiedziałam nic.
No tak. Była o miłości. Nieszczęśliwej. Nie zerknęłam ku niemu. Chociaż czułam jego wzrok. Kogoś wzrok na sobie dało się czasem poczuć - nie zawsze. Ale ten teraz, czułam dokładnie. Miał rację, jak większość piosenek i ta traktowała o tym właśnie. Z milczeniem przyjęła to tłumaczenie. Czując na końcu języka pojawiające się pytanie. Ale zdusiłam je w sobie. Wielu rzeczy nie powinnam, do nich pewnie też zaliczała się prośba by zagrał coś dla mnie. Odsunęłam je - falę łez, które wspinały się już do oczu. Nie rozumiałam, czemu ten fragment który wcześniej śpiewał na chwilę mnie wzruszył.
Ale szybko się poddałam, przekonał mnie. Uśmiechem, słowem, wyzwaniem - a może prowokacją. Ugięłam się, uległam. Coś dziwnego pojawiło się w jego oczach, ale nie mogłam tego sklasyfikować. Musiało mi się przewidzieć, uśmiech mówił co innego. A gdy skończyłam mówić popędziłam Montygona krótko się śmiejąc. I uśmiechałam się jeszcze, kiedy zrównał się ze mną ponawiając pytanie. Spojrzałam na niego rozbawiona zatrzymując konia. Bez pytania czy ostrzeżenia. Przytknęłam palec do ust nakazując mu ciszę.
- Słyszysz? - zapytałam cicho nachylając się do niego, a potem podnosząc głowę spoglądając na korony drzew. - Ptaki właśnie się unoszą. - wyjaśniłam mu konspiracyjnie nie podnosząc głosu. - Szepczą mocno między sobą - że po Sidmouth wieść się niesie, że mój miły, ten jedyny, ten co przyrzekł mi na wieczność, ten co z losem tak chciał walczyć, nie ma jednej swej wybranki. - podnosiłam siłę głosu prostując się w siodle. Wlewając w głos niedowierzanie. W pierwszej chwili miałam zamiast ptaków mówić o drzewach - ale ptaki były bardziej realne. Czytałam kiedyś o ludziach co rozumieli zwierzęta. - Że te listy co je pisał, tak skwapliwie potem trzymał, jak trofea swoje małe, oblegają Siiiiiiiiidmouth całe. - przeciągnęłam zgłoski, zataczając krąg ręką wskazując na miasteczko.- Nelu, Melu, czy Cassandro, kwiecie życia dziś mojego, gdy cię wezmę w ręce moje już nie stanie się nic złego. W kilku kopiach taki leży, tam przy baszcie obok wieży. - wskazałam ręką na miejsce, które widocznie i realnie istniało. Starając się zachować powagę, ale coraz gorzej mi to szło. - Wszystkie właśnie takie same, jak na kalce odbijane, kropka w kropkę, kreska w kreskę, jeno imię pozmieniane. Tyle listów napisałam, tyle łez w nie swych wylałam, tyle litrów atramentu, by stać częścią się zamętu?! Jedno tylko mam pytanie, jedno się kołacze w głowie może ktoś mi weźmie powie: Co ja teraz biedna zrobię? - jak zaczęłam, tak też skończyłam, unosząc rękę do czoła i odchylając dramatycznie głowę. Zerknęłam ku Jamesowi, rozciągając usta w uśmiechu który pokazywał mu rząd zębów. - Prosiłeś się. - wyjaśniłam się. Opuszczając głowę na zwyczajowe miejsce. Za to głupie gadanie. Też mogłam głupio gadać. - Ale to miłe. - dodałam marszcząc odrobinę nos. - Choć wuja wyszedłby z siebie. I mógłbyś przypłacić to życiem. - zastanowiłam się w głos. - Znów jakie dramatycznie romantyczne, gdyby było prawdziwe. - westchnęłam lekko do siebie. - Bez tej drugiej części - oczywiście.
- Jimmy… - wypadło z moich ust z lekkim pobłażaniem ale i jakąś nieopisaną ulgą. To naprawdę było tak złe i dziwne? Zaśmiałam się, kiedy nazwał mnie bajkopisarką. - Może. - nie zgodziłam się i nie zaprzeczyłam rozciągając usta w zadowolonym uśmiechu. Może właśnie nią byłam. Figle pojawiały mi się w oczach, kiedy patrzyłam jak jak obraża się i zapewnia, że nie spuści mnie z oka. - Sam mi pokazałeś, że historie ciekawsze być mogą, gdy w odpowiedni sposób je ubierzesz, czy nie? - zapytałam, miasto znajdowało się już coraz bliżej. - Poznałam kogoś w niedziele. Duszę dobrą. Urok jej mnie zachwycił po prostu. Imię nimfy jest jej bezsprzecznie należne. Naprawdę rzuciła zaklęcie. Ale coś nie tak poszło. Przejęła się tym strasznie, zresztą ja też się nie cieszę - żeby była jasność - wskazałam na niego palcem. - Ale jak ciocia kazała mi je nosić takie przez tydzień, to nie mam wyjścia. A że to tragedia z dobroci serca, to nie będę się zasłaniać, tylko ciężar swój poniosę dumnie. Potem to uczczę. Wieczór wyzwolenia. - przesunęłam przed sobą dłonią, jakbym sprawdzała jak wygląda nazwa. Zmarszczyłam lekko nos, nie do końca zadowolona z brzmienia. Marszcząc go bardziej. - A jaki jest królewski? - zapytałam najpierw wzruszając ramionami zaraz. - Jest czy nie jest, jest piękny. Zawsze chciałam sprawdzić, jakby mi z nim było. Może lepiej. Ale po tym - wskazałam ręką na głowę - chyba porzucę kolejne podejścia. - orzekłam trochę smutno. Ciągle marzyłam, wierzyłam, liczyłam, że mogę stać się piękna. Ale coś zawsze stawało mi na drodze.
Ale kiedy temat przesunęłam się dalej, na coś poważniejszego i cięższego uśmiech zszedł mi z ust. Szybko nie było śladu po iskrach które zakwitły w spojrzeniu. Odwróciłam wzrok na bok, czując się winnam za to, że dopuściłam się tej swobody. Zacisnęłam usta spoglądając przed siebie. Przygryzłam dolną wargę. Milcz głupia, powtarzałam w myślach. o kiedy otworzę usta wyjdzie jak z Marcelem na pewno. Zepsuje wszystko.
- Ja… - zaczęłam, czując, że chciałaby coś ode mnie usłyszeć. Ale bałam się już powtórzyć cokolwiek. - Może… - powiedziałam niepewnie, czując jak w oczach zbierają mi się łzy. Nie byłam już taka pewna, czy Sheila się z tego cieszyła, jeśli za tego sylwestra zła była. Zamrugałam kilka razy, i choć bardzo chciałam, zwyczajowo słowa same wypadły. Przy nim, przez niego? Nie byłam pewna. - Nie chcę żeby mnie znienawidziła, nie chcę być dziwna - słowa obleczone brzmiało, jakby było niesmaczne. Bo takie właśnie wtedy, było dla mnie. - nie chcę robić rzeczy które się nikomu nie przydają, robione ze mną. Może… naucz ją się bić. I nic mi nie pokazuj. - zakończyłam koślawo. Powodzenia w zrozumieniu gdzie tu sens. Sama nie wiedziałam. Wylało się. Normalnie, jak zwykle. Już nawet przestałam się dziwić, że ostatecznie powiem, gdy zapyta. Choć nie widziałam sensu w tym żadnego. Gdybym mogła chciałabym być piękna i niema. Wtedy na pewno nie powiedziałabym nic głupiego. Czułam, że serce mi się rozpędziło. Wzięłam kilka wdechów i zamilkłam. Milczałam słuchając tego co mówił. Dopiero gdy do koni doszedł przenosząc na niego spojrzenie. Tylko je, głowę pozostawiając gdzie była. Serce zatłukło mi mocniej kiedy to powiedział. Nie muszę wracać, Neala. Nie musiał, wiedziałam, że nie. Ale nie chciał? Nie wolał? Odwróciłam trochę głowę badając go wzrokiem. Posmutniałam trochę, odwracając głowę. Spoglądając w niebo na kształt, który pomknął dalej, choć nie rozpoznałam co to było - było za daleko. - Nie mogłam go długo znaleźć. - odezwałam się jakby poza tematem. - Ale już wiem. - nie spuściłam wzroku z nieba. - Przypominasz mi jastrzębia. - wyznałam w końcu. Unosząc rękę, żeby założyć za ucho kosmyk włosów. - To jak o niej mówisz, jak czujesz, sprawia że wierzę, że znasz ją naprawdę. - zmarszczyłam lekko nos. Czując jak łzy zbierają mi się w oczach. Zamrugałam kilka razu i uniosłam rękę by potrzeć prawe oko. - W końcu stąd odlecisz, prawda? Chociaż… - nie skończyłam, pokręciłam lekko głową unosząc usta w uśmiechu. Wiedziałam to chyba od początku. Urwałam ten wątek, nie powinnam przyznawać się do tego na głos. Rozpromieniam się zaraz i klasnęłam w ręce. - Mogę ich poprosić, żebyś jeździł ze mną częściej. - zmarszczyłam zaraz brwi. A może jednak nie powinnam. Opuściłam dłonie spoglądając znów przed siebie. Mijał nas jakiś mężczyzna. Patrzył, a ja poczęstowałam go szerokim uśmiechem i przywitałam się grzecznie. Ale kiedy postanowił że zostanie zaskoczona odwróciłam w jego stronę gwałtownie głowę. Różowa kita zafalowała, Montygon nawet się obruszył trochę. A w środku poczułam ulgę. Zaraz jednak zamrugałam, unosząc brwi, układając dłoń na biodrze. - Nie spadnę. - zaprzeczyłam wywracając oczami. - Sidmouth znam jak własną kieszeń, przyjeżdżaliśmy tu na plażę. Jeśli się zgubię, to specjalnie i to tak, drogie panie, że mnie wtedy nie znajdziesz. - zapewniłam z pewnością, która biła z głosu. - Oh, jeszcze wcześnie jest, pojedźmy nią. - zdecydowałam pociągając Montygona bardziej w bok. Zaraz jednak otworzyłam w oburzeniu całkowitym usta. Uniosłam brodę. - Nie jestem SZTYWNA. - nie zgodziłam się odwracając głowę. Ale zaraz wróciłam do niego spojrzeniem. - Chyba. - zwątpiłam. - Jestem? - zapytałam zaczynając trochę powątpiewając, marszcząc brwi. Wywróciłam oczami. Nieważne. Uderzyłam w boki kierując się w stronę plaży. - Jeśli spadnę, to będzie twoja wina! - krzyknęłam do niego odwracając na chwilę głowę, uśmiech rozciągnął mi się na ustach.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Coś zmienić się powinno. Poczuł w piersi ukłucie goryczy. Nie wiedział jak to skomentować — czy powinien w ogóle? Nie chciała, ale tak było trzeba. To dlatego, że był cyganem, człowiekiem z gminu? Marginesu? Chłopakiem o wątpliwej reputacji? Wiedział, że Weasleyowie nie oceniali ludzi w ten sposób, zawsze dobrze go traktowali, ale pewnych faktów nie dało się ignorować. Spędzała z nim za dużo czasu? Wujostwo miało dla niej plany i nadszedł czas, żeby oddzieliła pewne rzeczy grubą kreską. Bo co innego mogło się wydarzyć? Przełknął ślinę, patrząc przez krótką chwilę w grzbiet konia, falującą na wietrze grzywę. Nie była zła, nie o Roratio, o to co powiedział i mimo tamtego chciała go widzieć — z jakiegoś powodu nie mogła. Wizja przyszłych tygodni bladła, praca stanie się prawdą, rutyną, nudną monotonią. Chciał to zrozumieć i rozumiał, ale akceptować nie potrafił. Zamrugał, nie wiedząc, dlaczego to go tak ukłuło. Może miało coś wspólnego z tą przysięgą, którą złożyła, a która brzmiała dziś jak echo przeszłości, spisane poezją wersy pogrzebane na wieki. Przez ten moment zdawało się być tylko snem; pięknym, przyjemnym. Słodkim wspomnieniem młodości. Zawód sięgał jego twarzy, odmalowując się na posępnej twarzy, ale nie zwrócił jej ku niej. Przyjął jej decyzję pokornie, bo o co miałby walczyć? Niczego nie mól wymagać ani żądać. Dobry humor nie pozostawił po sobie śladu, czar prysł, cieniem okrywając kolejne minuty i napływające zdania.
Popatrzył na nią, biorąc ją już na poważnie. Bez żartów, na serio. Bo jak mogłaby z niego kpić w takiej chwili, po tym, co mu powiedziała. Patrzył na nią, gdy mówiła o ptakach, przechodząc z tamtym wyznaniem do porządku dziennego, jakby to wszystko dotąd było nieistotne nieważne. Patrzył na nią, zastanawiając się, czy mogłaby ich połączyć kiedyś przyjaźń, czy ta znajomość — gdyby nie te zakazy i dzielące ich przepaści — mogłaby stać się tak czysta i bliska. Nie mogła, sama to powiedziała. Coś się zmieniło, albo zmienić powinno.
Przeniósł wzrok na miasteczko, wsłuchując się w jej słowa. Brzmiały jak powieść, historia — brzmiały jak słowa do melodii, którą mógłby zagrać. Nie rozpoznał jej intencji. Kwiecisty język zawsze brzmiał tak samo, obrał więc jej słowa za pewnik i prawdę, łatwowiernie dając się nabrać na miłosną historię. Czy właśnie to chciała mu przekazać? O to chodziło? Dlatego nie mogli się już widywać? Gdy ją skończyła uśmiechnęła się, zaśmiała. Śmiała z niego? Coś przegapił, był pewien. Patrzył na nią chwilę skołowany, wygłupił się — zamyślił, stracił wątek.
— Tak, prosiłem — odpowiedział jej więc, nie potrafiąc znaleźć innych słów w odpowiedzi.— Nie pierwszy raz — mógłby przypłacić za to życiem. Zdawało się, że mimo olbrzymiej woli przetrwania nie miał za grosz instynktu samozachowawczego, pakując się w te wszystkie kłopoty zagrażające życiu. — A przy odrobinie szczęścia i nie ostatni. Przywykłem tak bardzo, że przestałem na to zwracać uwagę — mruknął smętnie, z westchnieniem. Zerknął na nią, na te koszmarnie różowe włosy. Otworzył usta by jej powiedzieć raz jeszcze, że popełniła błąd, a żadne zmiany nie są jej potrzebne, ale się powstrzymał. Uniósł ostatecznie brew i zamknął usta, obracając głowę do przodu, na majaczące przed nimi budynki.
— Twoja ciocia jest za dobra na takie okrutne kary, musiała mieć gorszy dzień — zaprzeczył, a jednocześnie potwierdził, że kara była olbrzymia. Zmuszała ją, by wyglądała jak straszydło, rzucała się w oczy. Jeszcze chwilę temu go to bawiło; jej duma i godność. Obie te cechy sprawiały, że imponowała mu sobą. Tym jak znosiła przeciwności losu, jak radziła sobie z porażką. Nie przejmując się opinią innych, będąc sobą. Zastanawiał się chwilę, milcząc — bo zaczął milczeć zaskakująco dużo nagle — czy te pokłady dumy, która zadzierała jej brodę; która roziskrzała jej spojrzenie podczas spotkania z oburzonym nieznajomym były prawdą czy tylko przykrywką. Czy miała w sobie taką siłę i pewność, że ten obraz nie mógł jej załamać, czy grała tak dobrze, skrywając w sobie ból i rozpacz. Zdawało mu się, że jej wiara była niezłomna, a ona, dzięki przeciwnościom losu stawała się coraz silniejsza i coraz bardziej niezwykła. Inspirująca. Dziewczęta potrafiły rozpaczać z powodu plamy na sukience, jej to wszystko nie dotyczyło, nie zajmowała głowy głupotami — i nawet to, soczysty róż na głowie nie sprawiał, że jej życie runęło w gruzach na kilka dni. Może była dojrzalsza niż sądził. Doroślejsza od niego. Jej wzrok sięgał dalej, ponad horyzont, potrafiąc wyłapać rzeczy ważne i ważniejsze, kiedy on zajmował głowę głupotami, a każda porażką była dla niego tragedią, którą ledwie mógł znieść. Może ta zmiana, której nie chciała, a którą powinna wprowadzić także tym była. Momentem, który trzeba było przetrwać. Plastrem, który należało zerwać szybko, by zaraz pójść dalej. Uniósł na nią piwne spojrzenie, wiedząc, że by dotrzymać jej kroku musi zrobić tak samo. Inaczej wyjdzie na słabeusza.
— Jesteś pewna, że to była nimfa, a nie elf? Elfy ponoć są złośliwe — a kolor włosów wskazywał na to, że brak tej nimfie było umiejętności lub dobrej woli. — Może zrobiła to celowo, zazdroszcząc ci urody.— Postanowiła ją oszpecić, zazdrosna o wyjątkowość jej ognistych włosów. Kobiety bywały bardziej złośliwe i pamiętliwe niż mężczyźni. Wiedział po sobie, po swoich braciach — Thomasie, Marcelu, że czasem wystarczyła odpowiednia awantura, by zapomnieć, pójść dalej. Zlanie się po pysku, wyrzucenie z siebie tego, co gnębiło. Dziewczęta bywały okropne, złośliwość i zadrę nosiły latami, karmiąc nielubianych uszczypliwościami z uśmiechem fałszywej przyjaźni. — Kolor? Nie wiem — zadumał się na chwilę. — Jak mogłoby być lepiej? — zdziwił się, marszcząc brwi. — Urodziłaś się taka, natura nie popełnia takich błędów. Sprawia, że wszystko do siebie pasuje, jest na swoim miejscu. Niebieskie oczy do rudego, jak błękitne niebo do rdzawych liści jesienią.— Wszystko u niej taki było, pasujące — i piegi i rude rzęsy, brwi, włosy. Jasna, zaróżowioną cera z kontrastującym niebieskim spojrzeniem. — Możesz mieć włosy w kolorze piasku, oczy w kolorze morza, ale wciąż cała reszta nie będzie miała tej naturalnej harmonii. Dlaczego tak próbujecie to wszystko... zmienić? Poprawić? Jakimś makijażem, zaklęciami. Po co? — Nie rozumiał tego. Kiedy zobaczył umalowaną siostrę uznał, że wygląda wyuzdanie, nie potrzebowała poprawiać tego, co miała. Była piękna bez tych wszystkich specyfików.
Pociągnął lekko wodze, zbliżali się do miasta, z boku zamajaczyło morze i plaża. Obrócił się w tamtym kierunku, podziwiając widoki — zapierające dech w piersi, orzeźwiające. Mimochodem prześlizgnął się spojrzeniem na bok, widząc, że stara się opanować emocje, powstrzymać wzbierające w oczach łzy. Coś zacisnęło się w jego żołądku; czuł jak zasycha mu w gardle. Nie znosił tego widoku, był absolutnie bezbronny.
— Co? Nie jesteś dziwna — mruknął z niedowierzaniem. — Dlaczego miałaby cię znienawidzić, jesteś jej przyjaciółką. Bratnią duszą. Jest bardzo wdzięczna za to, jak ją przyjęliście. Za zaufanie. Za okazaną dobroć. Za to, że byłaś przy niej kiedy... była sama — Wiedział to na pewno, nie rozumiał skąd brały się obawy Neali. Zmarszczył brwi jeszcze mocniej, nie docierało do niego znaczenie tych zlepków słów. O ile jej kwiecisty język w historiach zdawał się trafiać do niego bez trudu, tak zlepek słów brzmiał jak obcy język. O czym ona mówiła? Jak nieprzydatnych rzeczy?— Co?— powtórzył zna, tym razem z kpiącym prychnięciem. — Co to za absurdalny pomysł? Po co miałbym ją uczyć się bić? — Zmrużył oczy. — Wyobrażasz sobie Sheilę, która próbuje się z kimś boksować? — spytał, unosząc brwi i spoglądając na dziewczynę. On nie umiał. — To dopiero dziwne — żeby uczył siostrę się bić. — Oszalałaś — stwierdził z całą pewnością. — Gra na harfie. Wystarczy jedno nieodpowiednie uderzenie, żeby złamała sobie palce. I już nigdy nie będzie grać... tak pięknie jak dotąd. — Przełknął ślinę, spuszczając wzrok. — Dziewczyny się nie biją. Po to mają chłopaków, żeby bili się za nie — skwitował, wzruszając ramionami. — Albo i nie. Tego też nie lubią. Ja... nie wiem — rzucił w końcu z bezradnością; nie wiedział już sam, co lubią, a co nie. Sam wszystko robił na opak. — Nie będę. Nie będę jeśli nie chcesz — odpowiedział, wzruszając znów ramionami. Wyraźnie dziś już podkreśliła, że miał się nie narzucać. Nie będzie więc. Trochę przypomniało mu to pierwsze spotkanie, kiedy podkreślała, że ze wszystkim da sobie radę. Wszystko umiała i wszystko chciała zrobić sama. Taka już była. — Jastrzębia? — zdumiał się, spoglądając na nią. — Jastrząb to drapieżnik. I samotnik. Mówi się, że to milczący ptak, rzadko go widać i rzadko się odzywa. — Nie zgadzał się z tym; nie pasował na drapieżnika, ale nie powiedział nic więcej. Kiedy wspomniała, że odleci nie odpowiedział. Nie wiedział. Rutyna go zabijała, chociaż lubił tę pracę, konie, to miejsce. To co robił. Jej towarzystwo sprawiało, że dzień nie wyglądał tak samo — a jeśli tego drobnego elementu braknie, dni zleją się w tygodnie. Co wtedy pozostanie?
— Nie powinnaś — przypomniał jej od razu, nieco cierpko i surowo. Z niewysłowionym żalem w głosie.— Nie wypada.
Obrócił za nią głowę, kiedy nagle, niespodziewanie zboczyła z trasy na plażę. Zmarszczył brwi, zatrzymując Bibi. Co ona znów wymyśliła? Zaraz potem uniósł brwi, spoglądając na nią z powątpiewaniem. Droga kierowała nieco w dół, jeśli rzuci się w nią galopem albo jej albo koniowi stanie się krzywda. Ale ruszyła. Mógł tylko mieć nadzieję, że jeśli spadnie to twarzą w piasek, a nie w trawę czy kamienie. Coś go tknęło. Nie wiedział, czy to obawa o jej los, czy podekscytowany zew przygody. Nie czekając długo popędził Bibi, ruszając za nią, choć nie prędko, a ostrożnie, puszczając nieco wodze, by dać kłączy przestrzeni i możliwości do rozpoznania otoczenia, patrzenia pod nogi, wyciągnięcia się w trudniejszym terenie. Przed nimi rozciągała się plaża, gry trafią na piasek popędzi ją z galopu w cwał. Usta wyciągnęły się w uśmiechu bezwiednie; wiatr rozwiał mu włosy i choć przed nimi rozpościerał się jeszcze kawałek, już czuł morską bryzę na twarzy, świeży zapach. Konie biegły, zbaczając ze ścieżki w porośnięte trawą wydmy, wolniej przeskakując kępki roślin, aż w końcu zbiegając z impetem w piach. — Zwolnij! — krzyknął za nią, samemu nie rozpędzając się jeszcze. Teren był trudny, ale od wypłaszczenia dzieliły ich pojedyncze jardy. A wtedy będzie tylko idealnie równa plaża i podmywająca ją zimna woda.
Popatrzył na nią, biorąc ją już na poważnie. Bez żartów, na serio. Bo jak mogłaby z niego kpić w takiej chwili, po tym, co mu powiedziała. Patrzył na nią, gdy mówiła o ptakach, przechodząc z tamtym wyznaniem do porządku dziennego, jakby to wszystko dotąd było nieistotne nieważne. Patrzył na nią, zastanawiając się, czy mogłaby ich połączyć kiedyś przyjaźń, czy ta znajomość — gdyby nie te zakazy i dzielące ich przepaści — mogłaby stać się tak czysta i bliska. Nie mogła, sama to powiedziała. Coś się zmieniło, albo zmienić powinno.
Przeniósł wzrok na miasteczko, wsłuchując się w jej słowa. Brzmiały jak powieść, historia — brzmiały jak słowa do melodii, którą mógłby zagrać. Nie rozpoznał jej intencji. Kwiecisty język zawsze brzmiał tak samo, obrał więc jej słowa za pewnik i prawdę, łatwowiernie dając się nabrać na miłosną historię. Czy właśnie to chciała mu przekazać? O to chodziło? Dlatego nie mogli się już widywać? Gdy ją skończyła uśmiechnęła się, zaśmiała. Śmiała z niego? Coś przegapił, był pewien. Patrzył na nią chwilę skołowany, wygłupił się — zamyślił, stracił wątek.
— Tak, prosiłem — odpowiedział jej więc, nie potrafiąc znaleźć innych słów w odpowiedzi.— Nie pierwszy raz — mógłby przypłacić za to życiem. Zdawało się, że mimo olbrzymiej woli przetrwania nie miał za grosz instynktu samozachowawczego, pakując się w te wszystkie kłopoty zagrażające życiu. — A przy odrobinie szczęścia i nie ostatni. Przywykłem tak bardzo, że przestałem na to zwracać uwagę — mruknął smętnie, z westchnieniem. Zerknął na nią, na te koszmarnie różowe włosy. Otworzył usta by jej powiedzieć raz jeszcze, że popełniła błąd, a żadne zmiany nie są jej potrzebne, ale się powstrzymał. Uniósł ostatecznie brew i zamknął usta, obracając głowę do przodu, na majaczące przed nimi budynki.
— Twoja ciocia jest za dobra na takie okrutne kary, musiała mieć gorszy dzień — zaprzeczył, a jednocześnie potwierdził, że kara była olbrzymia. Zmuszała ją, by wyglądała jak straszydło, rzucała się w oczy. Jeszcze chwilę temu go to bawiło; jej duma i godność. Obie te cechy sprawiały, że imponowała mu sobą. Tym jak znosiła przeciwności losu, jak radziła sobie z porażką. Nie przejmując się opinią innych, będąc sobą. Zastanawiał się chwilę, milcząc — bo zaczął milczeć zaskakująco dużo nagle — czy te pokłady dumy, która zadzierała jej brodę; która roziskrzała jej spojrzenie podczas spotkania z oburzonym nieznajomym były prawdą czy tylko przykrywką. Czy miała w sobie taką siłę i pewność, że ten obraz nie mógł jej załamać, czy grała tak dobrze, skrywając w sobie ból i rozpacz. Zdawało mu się, że jej wiara była niezłomna, a ona, dzięki przeciwnościom losu stawała się coraz silniejsza i coraz bardziej niezwykła. Inspirująca. Dziewczęta potrafiły rozpaczać z powodu plamy na sukience, jej to wszystko nie dotyczyło, nie zajmowała głowy głupotami — i nawet to, soczysty róż na głowie nie sprawiał, że jej życie runęło w gruzach na kilka dni. Może była dojrzalsza niż sądził. Doroślejsza od niego. Jej wzrok sięgał dalej, ponad horyzont, potrafiąc wyłapać rzeczy ważne i ważniejsze, kiedy on zajmował głowę głupotami, a każda porażką była dla niego tragedią, którą ledwie mógł znieść. Może ta zmiana, której nie chciała, a którą powinna wprowadzić także tym była. Momentem, który trzeba było przetrwać. Plastrem, który należało zerwać szybko, by zaraz pójść dalej. Uniósł na nią piwne spojrzenie, wiedząc, że by dotrzymać jej kroku musi zrobić tak samo. Inaczej wyjdzie na słabeusza.
— Jesteś pewna, że to była nimfa, a nie elf? Elfy ponoć są złośliwe — a kolor włosów wskazywał na to, że brak tej nimfie było umiejętności lub dobrej woli. — Może zrobiła to celowo, zazdroszcząc ci urody.— Postanowiła ją oszpecić, zazdrosna o wyjątkowość jej ognistych włosów. Kobiety bywały bardziej złośliwe i pamiętliwe niż mężczyźni. Wiedział po sobie, po swoich braciach — Thomasie, Marcelu, że czasem wystarczyła odpowiednia awantura, by zapomnieć, pójść dalej. Zlanie się po pysku, wyrzucenie z siebie tego, co gnębiło. Dziewczęta bywały okropne, złośliwość i zadrę nosiły latami, karmiąc nielubianych uszczypliwościami z uśmiechem fałszywej przyjaźni. — Kolor? Nie wiem — zadumał się na chwilę. — Jak mogłoby być lepiej? — zdziwił się, marszcząc brwi. — Urodziłaś się taka, natura nie popełnia takich błędów. Sprawia, że wszystko do siebie pasuje, jest na swoim miejscu. Niebieskie oczy do rudego, jak błękitne niebo do rdzawych liści jesienią.— Wszystko u niej taki było, pasujące — i piegi i rude rzęsy, brwi, włosy. Jasna, zaróżowioną cera z kontrastującym niebieskim spojrzeniem. — Możesz mieć włosy w kolorze piasku, oczy w kolorze morza, ale wciąż cała reszta nie będzie miała tej naturalnej harmonii. Dlaczego tak próbujecie to wszystko... zmienić? Poprawić? Jakimś makijażem, zaklęciami. Po co? — Nie rozumiał tego. Kiedy zobaczył umalowaną siostrę uznał, że wygląda wyuzdanie, nie potrzebowała poprawiać tego, co miała. Była piękna bez tych wszystkich specyfików.
Pociągnął lekko wodze, zbliżali się do miasta, z boku zamajaczyło morze i plaża. Obrócił się w tamtym kierunku, podziwiając widoki — zapierające dech w piersi, orzeźwiające. Mimochodem prześlizgnął się spojrzeniem na bok, widząc, że stara się opanować emocje, powstrzymać wzbierające w oczach łzy. Coś zacisnęło się w jego żołądku; czuł jak zasycha mu w gardle. Nie znosił tego widoku, był absolutnie bezbronny.
— Co? Nie jesteś dziwna — mruknął z niedowierzaniem. — Dlaczego miałaby cię znienawidzić, jesteś jej przyjaciółką. Bratnią duszą. Jest bardzo wdzięczna za to, jak ją przyjęliście. Za zaufanie. Za okazaną dobroć. Za to, że byłaś przy niej kiedy... była sama — Wiedział to na pewno, nie rozumiał skąd brały się obawy Neali. Zmarszczył brwi jeszcze mocniej, nie docierało do niego znaczenie tych zlepków słów. O ile jej kwiecisty język w historiach zdawał się trafiać do niego bez trudu, tak zlepek słów brzmiał jak obcy język. O czym ona mówiła? Jak nieprzydatnych rzeczy?— Co?— powtórzył zna, tym razem z kpiącym prychnięciem. — Co to za absurdalny pomysł? Po co miałbym ją uczyć się bić? — Zmrużył oczy. — Wyobrażasz sobie Sheilę, która próbuje się z kimś boksować? — spytał, unosząc brwi i spoglądając na dziewczynę. On nie umiał. — To dopiero dziwne — żeby uczył siostrę się bić. — Oszalałaś — stwierdził z całą pewnością. — Gra na harfie. Wystarczy jedno nieodpowiednie uderzenie, żeby złamała sobie palce. I już nigdy nie będzie grać... tak pięknie jak dotąd. — Przełknął ślinę, spuszczając wzrok. — Dziewczyny się nie biją. Po to mają chłopaków, żeby bili się za nie — skwitował, wzruszając ramionami. — Albo i nie. Tego też nie lubią. Ja... nie wiem — rzucił w końcu z bezradnością; nie wiedział już sam, co lubią, a co nie. Sam wszystko robił na opak. — Nie będę. Nie będę jeśli nie chcesz — odpowiedział, wzruszając znów ramionami. Wyraźnie dziś już podkreśliła, że miał się nie narzucać. Nie będzie więc. Trochę przypomniało mu to pierwsze spotkanie, kiedy podkreślała, że ze wszystkim da sobie radę. Wszystko umiała i wszystko chciała zrobić sama. Taka już była. — Jastrzębia? — zdumiał się, spoglądając na nią. — Jastrząb to drapieżnik. I samotnik. Mówi się, że to milczący ptak, rzadko go widać i rzadko się odzywa. — Nie zgadzał się z tym; nie pasował na drapieżnika, ale nie powiedział nic więcej. Kiedy wspomniała, że odleci nie odpowiedział. Nie wiedział. Rutyna go zabijała, chociaż lubił tę pracę, konie, to miejsce. To co robił. Jej towarzystwo sprawiało, że dzień nie wyglądał tak samo — a jeśli tego drobnego elementu braknie, dni zleją się w tygodnie. Co wtedy pozostanie?
— Nie powinnaś — przypomniał jej od razu, nieco cierpko i surowo. Z niewysłowionym żalem w głosie.— Nie wypada.
Obrócił za nią głowę, kiedy nagle, niespodziewanie zboczyła z trasy na plażę. Zmarszczył brwi, zatrzymując Bibi. Co ona znów wymyśliła? Zaraz potem uniósł brwi, spoglądając na nią z powątpiewaniem. Droga kierowała nieco w dół, jeśli rzuci się w nią galopem albo jej albo koniowi stanie się krzywda. Ale ruszyła. Mógł tylko mieć nadzieję, że jeśli spadnie to twarzą w piasek, a nie w trawę czy kamienie. Coś go tknęło. Nie wiedział, czy to obawa o jej los, czy podekscytowany zew przygody. Nie czekając długo popędził Bibi, ruszając za nią, choć nie prędko, a ostrożnie, puszczając nieco wodze, by dać kłączy przestrzeni i możliwości do rozpoznania otoczenia, patrzenia pod nogi, wyciągnięcia się w trudniejszym terenie. Przed nimi rozciągała się plaża, gry trafią na piasek popędzi ją z galopu w cwał. Usta wyciągnęły się w uśmiechu bezwiednie; wiatr rozwiał mu włosy i choć przed nimi rozpościerał się jeszcze kawałek, już czuł morską bryzę na twarzy, świeży zapach. Konie biegły, zbaczając ze ścieżki w porośnięte trawą wydmy, wolniej przeskakując kępki roślin, aż w końcu zbiegając z impetem w piach. — Zwolnij! — krzyknął za nią, samemu nie rozpędzając się jeszcze. Teren był trudny, ale od wypłaszczenia dzieliły ich pojedyncze jardy. A wtedy będzie tylko idealnie równa plaża i podmywająca ją zimna woda.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 5
'k100' : 5
Słowa, które wypadły ciążyły mi strasznie. Kuły w serce okropnie, kiedy je mówiłam. Bo nie chciałam, żeby się coś zmieniało. Ja nie chciałam się zmieniać, nawet jeśli powinnam. A on milczał, nie mówiąc nic już więcej. I to też przyjemne nie było. Może myślałam o sobie więcej, niż powinnam była. Próbowałam znaleźć humor który miał i którego go pozbawiłam tą historią kolejną. Myślałam - sądziłam, że moja historia spotka się z… cóż większą aprobatą. W sensie rozbawi go wprawi w humor dobry ponownie, ale chyba zadziałało całkiem na odwrót. Milcząco zlustrowałam go przez chwilę dostrzegając skołowanie.
- Przepraszam? - zaryzykowałam pytająco wypuszczając słowo z ust. - To żart był tylko, a kilka słów aż prosiło się o historię całą. Z Leonie czasem tak robiłyśmy, myślałam… Mówiłam przecież, nie zamierzam się zakochać. - odwróciłam wzrok, po drodze oczami wywracając. Brew mi drgnęła jednak zaraz. Zerknęłam w jego stronę kiedy mruknął smętnie. - Nie chciałabym… - urwałam. - Nie mógłbyś wiesz… To średnio szczęście. Brakowałoby mi cię. - przyznałam, choć dopiero po fakcie uznałam, że w język powinnam się ugryźć chyba. Odwróciłam wzrok próbując opanować zdradziecką czerwień trochę z ulgą wracając na tematy które znałam lepiej. Zaśmiałam się odrobinę nerwowo i pokręciłam głową.
- Ciocia potrafi straszniejsza być niż wuja. - orzekałam. - Powiedziała, że to nie kara, tylko konsekwencja mojej próżności. - westchnęłam. - Tylko do końca tego nie rozumiem - jak próżnym można być kiedy niezaprzeczalnie pięknym się nie jest. - zastanowiłam się na głos odchylając lekko głowę. Zaśmiałam się na kolejne pytanie, żeby pokręcić głową. - Nie zrobiła. - zaoponowałam spokojnie bezbrzeżnie wierząc w dobre chęci Celine i niefortunny wypadek. - Uwierz, Jimmy z nią łatwiej się nie porównywać, bo każde ze słów zbyt mało odpowiednie jest by opisać ten rodzaj urody. Prawdziwym i szczerym będzie przyznać, że to ja byłam tą, która zazdrościła. - wzruszyłam ramionami łagodnie. Bo taka była prawda, zazdrościłam jej. Wolałabym by padające na mnie spojrzenia wyrażały zachwyt nad pięknem, niż zaciekawienie nad tym jak się wyróżniałam. No, ale na to pierwsze nie miałam co liczyć.
- Oh, hm… - zmarszczyłam brwi na to pytanie o bycie lepiej. No zwyczajnie, po prostu - lepiej. Rozszerzyłam oczy w krótkim zdumieniu, kiedy mówił dalej. Zamrugałam kilka razy, odwróciłam głowę. - Wiec… No… żeby się czuć ładnie? I może… podobać się? - zaryzykowałam marszcząc brwi. - Więc mówisz… że tak jak jest, jest dobrze…? - zawiesiłam głos nie do końca tym przekonana. Marzyłam żeby być bezsprzecznie piękną, a nie jakąś tam inną po prostu.
Nie jesteś dziwna.
Łzy zatrzymały się w miejscu a rozszerzone oczy podążyły do niego, jakbym chciała zapytać, a może sprawdzić, czy naprawdę właśnie tak myślał. Ale milczałam odwracając głowę, opuszczając ją. To nie tak, że to co mówił to nie była prawda. Ale prawdą było też to że Sheila była zła i zdradzona się czuła. Otworzyłam usta na to bicie ale zacisnęłam je zaraz sama nie pewna czy powinnam mówić coś więcej. Czy mówić powinnam coś w ogóle. Mówić, nie mówić? Mówiłam zawsze a potem kończyło się strasznie więc postanowiłam milczeć chociaż słów cisnęło mi się sporo na usta.
- Więc mnie pokazałeś bo nie mam chłopaka który biłby się za mnie? - zapytałam marszcząc brwi. No tak w sumie jasne to teraz było. Sheila miała braci i Aidana. Eve męża. Anne… chyba Marcela? Nie byłam pewna. A ja byłam i planowałam pozostać sama, choć jednocześnie ukuło mnie to w serce. Może jednak nie chciałam? - Nie… zaczekaj. - wypadło z moich ust szybko, odrobinę zlęknione, kiedy się zgodził. Zamknęłam usta jednak, przygryzłam wargę. Puściłam ją, a ona zadrżała lekko. Odwróciłam spojrzenie. - To nie tak. - szepnęłam do siebie czując jak coś okrutnie rwie mi się w klatce piersiowej. Pogubiłam się już w tym wszystkim całkiem. Musiałam pomyśleć, znaleźć odpowiednią drogę.
- To jako jakie siebie widzisz? - zapytałam zainteresowana jego własnym osądem. Wtedy w lutym wydawał mi się samotny mimo tych, których kochał. Nie spojrzałam na niego. Nie wiedziałam dlaczego.
- Nie… Nie wypada… - powtórzyłam po nim cicho. A może nie chciał po prostu jeździć nigdzie ze mną. Albo może jednak coś w tych cygańskich zasadach było. Może naprawdę nie chciał się ze mną zdawać - był miły bo znałam się z Sheilą. Bywał może właściwsze było. Zabolała mnie cierpkość w głosie.
Może lepiej było uciec - z nie do końca prawdziwym uśmiechem pognać szybciej. Podczas pracy będę mogła pomyśleć na spokojnie. Ta rozmowa dała mi… dużo i nie jednocześnie. W jakiś sposób obawiałam się, że go stracę chociaż nie należał do mnie ani trochę. Ale jazda potrafiła poprawić humor, a ja… ja musiałam się teraz skupić na tym co do zrobienia w Sidmouth było. Zwolniłam kiedy zawołał. Przez chwilę sądząc, że naprawdę spadnę. Wiatr rozwiał mi włosy - czy może popsuł trochę różową kitę - a policzki smagane wiatrem nabrały różowego odcienia. Zwolniłam, bo tego chciał. I choć kusiło, nie zsunęłam się z siodła kierując Montygona pod znajomy mi budynek w którym wszystko miało się odbyć.
Czas przygotowań na popołudnie minął szybko. Właściwie każdy swoje zadanie dostał - i ja i James. Jego poprosili by pomógł ustawiać stoły i skrzynie mające prowizorycznie służyć do siedzenia. Wytachać coś, co miało być podwyższeniem z innymi. Mnie pani Dorothea wzięła żebym pomogła dekorować i gotować. Wyjaśniła jaki mają plan na dzisiaj chociaż w większości znałam go dość dobrze. Miejscowy muzyk - pan Boghdan wraz z synami przyszedł zaraz po własnym obiedzie - nam dali do jedzenia po trochu z tego co przygotowaliśmy. Przywitał się z nami a potem rozstawił na scenie i zaczął przygrywać, dzięki czemu od razu praca szła lepiej i szybciej. Sprawa była prosta. Jeśli ktoś potrzebował mógł przyjść i dostać - czy to koce, czy jedzenie, czy nawet ubrania kogoś, kto ich nie używał. Jeśli miał, mógł przynieść - do nas należała segregacja. Ludzi nawet zjechało się trochę, co w moje serce radość wlało sporą - że Devon, mimo wszystko jednoczyło się dalej. Nie obyło się bez kilku komentarzy chłopców, których znałam i docinek na temat włosów - i pytań o to co w ogóle się stało. A kiedy miejsce zatętniło życiem już całkiem, pan Boghdan zawołał mnie do siebie. Podeszłam, a on wciągnął mnie na górę. Spojrzałam na niego bez zrozumienia, kiedy krzyknął na salę że gadać będę a potem nachylił się do mnie mówiąc, że tak pięknie jak ja mało kto gadać umie. Przesunęłam spojrzeniem po ludziach próbując znaleźć Jamesa, ale nie mogłam. Spojrzenia zwróciły się na mnie a ja lekko westchnęłam. Uniosłam rękę żeby podrapać się po policzku.
- Wiecie, dzisiaj na głowie mam konsekwencje. - powiedziałam wskazując na różową czuprynę. Zaśmiałam się, mając nadzieję że kilka głosów mi zawtóruje. - Ciocia kazała mi tak zostać, pewnie dlatego, żebym pojęła dobrze i dokładnie, że każdy czyn ma jakieś następstwo. Szczerze wierzę, że dobro nie jest rzeczą która zanika, tylko wędruje z jednego miejsca do drugiego. Dlatego kocham Devon, bo też zdaje się to rozumieć wymieniając tym, co ma, prosząc o to, czego mu brakuje. - splotłam dłonie przed sobą zaciskając jedną dłoń na drugiej. - Jak zawsze, nie wahajcie się o pomoc prosić, sąsiadów, mnie, czy okoliczne wioski. Bądźcie dla siebie uprzejmi. Uważajcie na siebie w tym trudnym czasie. Wierzcie w tych, co walczą dla nas wszystkich. A dzisiaj odetchnijmy wszyscy! Podziękujemy sobie samym za to jacy jesteśmy. - poprosiłam kłaniając się lekko. - Gdzie zgoda, tam zwycięstwo! - zakrzyknęłam jeszcze unosząc rękę jak wuja robił czasem. Pan Boghdan zaczął grać skoczną muzykę a ja ledwo zeszłam porwana została na dwór przez młodsze dziewczyny. Jeszcze było jasno, jeszcze chwil kilka było, ludzie rozmawiali w środku, niektórzy za tańczenie się brali i choć odmawiałam, pani Dorothea porwać im mnie pozwoliła. Ale chwilę tylko - zastrzegłam dziewczynkom pozwalając się prowadzić. Przysiadając na chwilę z nimi na zewnątrz. Dopytując o to, co u nich wydarzyło się ostatnimi czasy i pozwalając, żeby zrobiły mi fryzurę wtykając w okropnie różowe włosy kwiaty i splatając je w wymyśloną fryzurę. Wróciłam trochę później skrywając za plecami wianek tym razem przesuwając spojrzeniem, żeby znaleźć Jamesa. A kiedy go znalazłam odchrząknęłam, żeby zwrócić na niego swoją uwagę. - Zrobiłyśmy coś dla ciebie. - oznajmiłam wyciągając zza pleców wianek, jednak nie miał kwiatów a same liście i gałązki. - Tylko na chwilę. - poprosiłam unosząc ręce z wiankiem do góry i uśmiechem, trochę niepewnym po tej wcześniejszej rozmowie. - Laura kazała mi zapytać, czy oddałbyś jej jeden taniec. - wskazałam brodą dziewczynkę w brązowych włosach zaplecionych w dwa warkocze. Miała kilka lat mniej ode mnie.
Pani Dorothea zawołała mnie na zaraz potem oznajmiając, że mogę powoli się zbierać, żeby po ciemku nie jechać całkiem. Wsadziła mi w dłonie dwa pudełka i skinęła głową. Dziewczyny pociągnęły mnie na środek do jednej z przeplatanych z mężczyznami tańców - ten akurat znałam, kiedyś go tańczyłam. Niech będzie, jedna piosenka i do domu. Nic więcej.
- Idę pożegnać się z morzem. I będziemy wracać. - oznajmiłam trochę później Jamesowi. - Właściwie to idziemy, bo… Oh, chodźmy po prostu. - mruknęłam jednak nie oznajmiając że postanowiłam powiedzieć wszystko. Poza tym, miał mnie pilnować, więc lepiej było jakbym się nie wymykała sama. Te kilka godzin pracy, czasem przeplatane rozmową, dały mi też czas do myślenia. Czasem zerkałam ku niemu, ale nie złapałam jego spojrzenia zastanawiając się nad tym wszystkim. Wyszłam, nie czekając na niego, zaciskając dłonie w kieszeniach spódnicy. Marszczyłam lekko brwi milcząc widocznie zbierając się do tego, by w końcu się odezwać. Kiedy pojawił się piasek ściągnęłam buty wędrując boso w stronę wody.
- Po prostu to powiem, dobra? - wypuściłam z ust. Dobra. - Wszystko. Po prostu. - potwierdziłam, ale nie byłam pewna, czy mówię to jemu czy sobie. Zamilkłam znów. Splotłam dłonie na ramionach. Rozplotłam je zaraz nadal marszcząc brwi. Zakładając za uszy różowe włosy by ponownie je spleść na ramionach. Wzięłam wdech w płuca.
- Próbuję... - zaczęłam i już wiedziałam, że zaraz się rozpędzę całkiem. Nie patrzyłam na niego. Wyciągnęłam stopę, żeby palcem sprawdzić jak zimna była woda. Nie rozumiałam. Próbowałam prawie miesiąc robić jak sądziłam, że powinnam. Ale to sprawiało że nie czułam się szczęśliwa, ograniczona czymś czego nie potrafiłam zrozumieć. Po raz pierwszy jak w prawdziwej klatce, nie tylko tej z nazwy. - Bo.. hm.. Paprotka nie wiedziała o tym że mi pokazałeś jak się bić, okej? Opowiadałam jej o Leonie jak przyszła i o tym jego chodzeniu na całowanie całym i o tej herbacie co na jego głowie skończyła i o tym, że przecież bym i tak z nim nie poszła bo nie chciałam i byłam zajęta trafieniem ciebie. Marcel powiedział, że to bzdura. Ale no Sheila to moja przyjaciółka. No i - ja nie wiedziałam James, okej? - wypluwałam z siebie słowa coraz szybciej, czując że oczy zaczynają mi moknąć. - Że nie było ci tego potrzeba wtedy…. tego ze mną… I.. Że za kimś, a może cyganami konkretnie, się nie powinno chodzić jak mają żonę i się z nią kłócą. U nas to tak nie działa. W sensie, nie wiem jak działa bo męża nie mam. I raczej mieć nie będę nawet gdybym chciała - a nie chcę - to nikt ze mną nie wytrzyma przecież. Nieważne, nie o to mi chodzi. Chodzi o to, że nie poszłam z tobą, żeby za tobą latać czy coś. Tylko… uznałam że przydałoby ci się towarzystwo. Tak po przyjacielsku. Nie wiedziałam… że nie powinnam…. Za tobą iść i że sam na sam z tobą być. Zresztą tam i tak nie byliśmy sami. Ale nawet gdyby… To co niby miałoby się stać jak będziemy sami? Nie znam tych wszystkich zasad waszych, może zrobiłam coś źle. Więc… Więc pomyślałam, że powinnam… zachować dystans, żebyś nie miał, nie wiem, kłopotów, rozumiesz? Zresztą, ostatnio wszystko czego się dotykam rozpada się całkiem. Więc, uznałam, że lepiej będzie jak się będę trzymać z daleka. I pogubiłam się, bo… bo… - zacięłam się łapiąc powietrze po w słowotoku nagle zabrakło mi powietrze. Broda mi zadrżała. Wzięłam wdech. - …to GŁUPIE! - uniosłam głos rozkładając dłonie na boki w końcu spoglądając na niego. - Nie rozumiem, co złego jest w nas, kiedy czuję się dobrze z tobą. Czy to naprawdę jest złe i nieodpowiednie? A jeśli takie jest, to czemu źlej i nieodpowiedniej było mi przez cały miesiąc kiedy próbowałam zachowywać się tak jak niby wypada. Nie możemy się przyjaźnić wszyscy, razem? To taka zbrodnia straszna jest, bo jestem kobietą? - to było pierwsze pytanie w tym całym monologu które skierowałam do niego. Wzięłam wdech w płuca, jakby dopiero zdając sobie sprawę, że powiedziałam to wszystko. Cofnęłam się o kilka kroków. - Myślałam, że… że nasze dusze grają podobnie, może nie są bratnie - bo ty masz Marcela i Eve, a ja nie szukam tej wiesz - ale zrozumieć się potrafią. A może wydawało mi się tylko, dla ciebie będąc jedynie żywą formą wystroju w miejscu w którym pracujesz. Że wiesz, miły jesteś bo przyjaźnie się z Sheilą. Ale ogólnie to ci... ci wszystko jedno. A ja niepotrzebnie przejmuje się wszystkim. Tak też może zostać. Nie każdy musi mnie potrzebować czy lubić w ogóle. - z gniewną manierą usiadłam na piasku, podciągając trochę nogi, układając łokieć na jednej z nich a twarz opierając na ręce. Wykrzywiając usta. Bo jednak wolałam jak lubił mnie każdy. Ale przyznać się do tego nie zamierzałam. Już widocznie zła byłam. A może zagubiona po prostu. Oddychałam trochę ciężej, ale nie patrzyłam na niego, spoglądałam na horyzont. - Oh zapomnij, nie powinnam nic mówić w ogóle. Jak zwykle. - mruknęłam podnosząc się równie energicznie i sięgając do kieszeni żeby wyciągnąć z nich czekoladowe żaby. Czerwona byłam już cała na pewno. - Wybierz jedną. - poleciłam, chcąc zmienić temat tak szybko jak się tylko dało. Wygłupiłam się znowu i strasznie. Nie powinnam była chyba mówić że go lubię - tak po przyjacielsku rzecz jasna, głównie dlatego że jeśli okaże się że on mnie nie bardzo to będzie jeszcze dziwniej całkiem. Więc jednak, psułam wszystko jak szło, na co wzrok mój padł w ogóle. - To hm… podziękowanie za pomoc. Dorothea mi… nam dała. - oznajmiłam przesuwając wzrok na żaby ponaglająco. Licząc, że może jednak uznamy że milczałam tylko nic nie mówiąc. - Dobra, to wracajmy. - zarządziłam, odwracając się na pięcie. Ucieczka była możliwie najlepszym wyjściem. Dla mnie, okropnej, podłej egoistki.
| przegnałam nas przez dzień, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko
- Przepraszam? - zaryzykowałam pytająco wypuszczając słowo z ust. - To żart był tylko, a kilka słów aż prosiło się o historię całą. Z Leonie czasem tak robiłyśmy, myślałam… Mówiłam przecież, nie zamierzam się zakochać. - odwróciłam wzrok, po drodze oczami wywracając. Brew mi drgnęła jednak zaraz. Zerknęłam w jego stronę kiedy mruknął smętnie. - Nie chciałabym… - urwałam. - Nie mógłbyś wiesz… To średnio szczęście. Brakowałoby mi cię. - przyznałam, choć dopiero po fakcie uznałam, że w język powinnam się ugryźć chyba. Odwróciłam wzrok próbując opanować zdradziecką czerwień trochę z ulgą wracając na tematy które znałam lepiej. Zaśmiałam się odrobinę nerwowo i pokręciłam głową.
- Ciocia potrafi straszniejsza być niż wuja. - orzekałam. - Powiedziała, że to nie kara, tylko konsekwencja mojej próżności. - westchnęłam. - Tylko do końca tego nie rozumiem - jak próżnym można być kiedy niezaprzeczalnie pięknym się nie jest. - zastanowiłam się na głos odchylając lekko głowę. Zaśmiałam się na kolejne pytanie, żeby pokręcić głową. - Nie zrobiła. - zaoponowałam spokojnie bezbrzeżnie wierząc w dobre chęci Celine i niefortunny wypadek. - Uwierz, Jimmy z nią łatwiej się nie porównywać, bo każde ze słów zbyt mało odpowiednie jest by opisać ten rodzaj urody. Prawdziwym i szczerym będzie przyznać, że to ja byłam tą, która zazdrościła. - wzruszyłam ramionami łagodnie. Bo taka była prawda, zazdrościłam jej. Wolałabym by padające na mnie spojrzenia wyrażały zachwyt nad pięknem, niż zaciekawienie nad tym jak się wyróżniałam. No, ale na to pierwsze nie miałam co liczyć.
- Oh, hm… - zmarszczyłam brwi na to pytanie o bycie lepiej. No zwyczajnie, po prostu - lepiej. Rozszerzyłam oczy w krótkim zdumieniu, kiedy mówił dalej. Zamrugałam kilka razy, odwróciłam głowę. - Wiec… No… żeby się czuć ładnie? I może… podobać się? - zaryzykowałam marszcząc brwi. - Więc mówisz… że tak jak jest, jest dobrze…? - zawiesiłam głos nie do końca tym przekonana. Marzyłam żeby być bezsprzecznie piękną, a nie jakąś tam inną po prostu.
Nie jesteś dziwna.
Łzy zatrzymały się w miejscu a rozszerzone oczy podążyły do niego, jakbym chciała zapytać, a może sprawdzić, czy naprawdę właśnie tak myślał. Ale milczałam odwracając głowę, opuszczając ją. To nie tak, że to co mówił to nie była prawda. Ale prawdą było też to że Sheila była zła i zdradzona się czuła. Otworzyłam usta na to bicie ale zacisnęłam je zaraz sama nie pewna czy powinnam mówić coś więcej. Czy mówić powinnam coś w ogóle. Mówić, nie mówić? Mówiłam zawsze a potem kończyło się strasznie więc postanowiłam milczeć chociaż słów cisnęło mi się sporo na usta.
- Więc mnie pokazałeś bo nie mam chłopaka który biłby się za mnie? - zapytałam marszcząc brwi. No tak w sumie jasne to teraz było. Sheila miała braci i Aidana. Eve męża. Anne… chyba Marcela? Nie byłam pewna. A ja byłam i planowałam pozostać sama, choć jednocześnie ukuło mnie to w serce. Może jednak nie chciałam? - Nie… zaczekaj. - wypadło z moich ust szybko, odrobinę zlęknione, kiedy się zgodził. Zamknęłam usta jednak, przygryzłam wargę. Puściłam ją, a ona zadrżała lekko. Odwróciłam spojrzenie. - To nie tak. - szepnęłam do siebie czując jak coś okrutnie rwie mi się w klatce piersiowej. Pogubiłam się już w tym wszystkim całkiem. Musiałam pomyśleć, znaleźć odpowiednią drogę.
- To jako jakie siebie widzisz? - zapytałam zainteresowana jego własnym osądem. Wtedy w lutym wydawał mi się samotny mimo tych, których kochał. Nie spojrzałam na niego. Nie wiedziałam dlaczego.
- Nie… Nie wypada… - powtórzyłam po nim cicho. A może nie chciał po prostu jeździć nigdzie ze mną. Albo może jednak coś w tych cygańskich zasadach było. Może naprawdę nie chciał się ze mną zdawać - był miły bo znałam się z Sheilą. Bywał może właściwsze było. Zabolała mnie cierpkość w głosie.
Może lepiej było uciec - z nie do końca prawdziwym uśmiechem pognać szybciej. Podczas pracy będę mogła pomyśleć na spokojnie. Ta rozmowa dała mi… dużo i nie jednocześnie. W jakiś sposób obawiałam się, że go stracę chociaż nie należał do mnie ani trochę. Ale jazda potrafiła poprawić humor, a ja… ja musiałam się teraz skupić na tym co do zrobienia w Sidmouth było. Zwolniłam kiedy zawołał. Przez chwilę sądząc, że naprawdę spadnę. Wiatr rozwiał mi włosy - czy może popsuł trochę różową kitę - a policzki smagane wiatrem nabrały różowego odcienia. Zwolniłam, bo tego chciał. I choć kusiło, nie zsunęłam się z siodła kierując Montygona pod znajomy mi budynek w którym wszystko miało się odbyć.
Czas przygotowań na popołudnie minął szybko. Właściwie każdy swoje zadanie dostał - i ja i James. Jego poprosili by pomógł ustawiać stoły i skrzynie mające prowizorycznie służyć do siedzenia. Wytachać coś, co miało być podwyższeniem z innymi. Mnie pani Dorothea wzięła żebym pomogła dekorować i gotować. Wyjaśniła jaki mają plan na dzisiaj chociaż w większości znałam go dość dobrze. Miejscowy muzyk - pan Boghdan wraz z synami przyszedł zaraz po własnym obiedzie - nam dali do jedzenia po trochu z tego co przygotowaliśmy. Przywitał się z nami a potem rozstawił na scenie i zaczął przygrywać, dzięki czemu od razu praca szła lepiej i szybciej. Sprawa była prosta. Jeśli ktoś potrzebował mógł przyjść i dostać - czy to koce, czy jedzenie, czy nawet ubrania kogoś, kto ich nie używał. Jeśli miał, mógł przynieść - do nas należała segregacja. Ludzi nawet zjechało się trochę, co w moje serce radość wlało sporą - że Devon, mimo wszystko jednoczyło się dalej. Nie obyło się bez kilku komentarzy chłopców, których znałam i docinek na temat włosów - i pytań o to co w ogóle się stało. A kiedy miejsce zatętniło życiem już całkiem, pan Boghdan zawołał mnie do siebie. Podeszłam, a on wciągnął mnie na górę. Spojrzałam na niego bez zrozumienia, kiedy krzyknął na salę że gadać będę a potem nachylił się do mnie mówiąc, że tak pięknie jak ja mało kto gadać umie. Przesunęłam spojrzeniem po ludziach próbując znaleźć Jamesa, ale nie mogłam. Spojrzenia zwróciły się na mnie a ja lekko westchnęłam. Uniosłam rękę żeby podrapać się po policzku.
- Wiecie, dzisiaj na głowie mam konsekwencje. - powiedziałam wskazując na różową czuprynę. Zaśmiałam się, mając nadzieję że kilka głosów mi zawtóruje. - Ciocia kazała mi tak zostać, pewnie dlatego, żebym pojęła dobrze i dokładnie, że każdy czyn ma jakieś następstwo. Szczerze wierzę, że dobro nie jest rzeczą która zanika, tylko wędruje z jednego miejsca do drugiego. Dlatego kocham Devon, bo też zdaje się to rozumieć wymieniając tym, co ma, prosząc o to, czego mu brakuje. - splotłam dłonie przed sobą zaciskając jedną dłoń na drugiej. - Jak zawsze, nie wahajcie się o pomoc prosić, sąsiadów, mnie, czy okoliczne wioski. Bądźcie dla siebie uprzejmi. Uważajcie na siebie w tym trudnym czasie. Wierzcie w tych, co walczą dla nas wszystkich. A dzisiaj odetchnijmy wszyscy! Podziękujemy sobie samym za to jacy jesteśmy. - poprosiłam kłaniając się lekko. - Gdzie zgoda, tam zwycięstwo! - zakrzyknęłam jeszcze unosząc rękę jak wuja robił czasem. Pan Boghdan zaczął grać skoczną muzykę a ja ledwo zeszłam porwana została na dwór przez młodsze dziewczyny. Jeszcze było jasno, jeszcze chwil kilka było, ludzie rozmawiali w środku, niektórzy za tańczenie się brali i choć odmawiałam, pani Dorothea porwać im mnie pozwoliła. Ale chwilę tylko - zastrzegłam dziewczynkom pozwalając się prowadzić. Przysiadając na chwilę z nimi na zewnątrz. Dopytując o to, co u nich wydarzyło się ostatnimi czasy i pozwalając, żeby zrobiły mi fryzurę wtykając w okropnie różowe włosy kwiaty i splatając je w wymyśloną fryzurę. Wróciłam trochę później skrywając za plecami wianek tym razem przesuwając spojrzeniem, żeby znaleźć Jamesa. A kiedy go znalazłam odchrząknęłam, żeby zwrócić na niego swoją uwagę. - Zrobiłyśmy coś dla ciebie. - oznajmiłam wyciągając zza pleców wianek, jednak nie miał kwiatów a same liście i gałązki. - Tylko na chwilę. - poprosiłam unosząc ręce z wiankiem do góry i uśmiechem, trochę niepewnym po tej wcześniejszej rozmowie. - Laura kazała mi zapytać, czy oddałbyś jej jeden taniec. - wskazałam brodą dziewczynkę w brązowych włosach zaplecionych w dwa warkocze. Miała kilka lat mniej ode mnie.
Pani Dorothea zawołała mnie na zaraz potem oznajmiając, że mogę powoli się zbierać, żeby po ciemku nie jechać całkiem. Wsadziła mi w dłonie dwa pudełka i skinęła głową. Dziewczyny pociągnęły mnie na środek do jednej z przeplatanych z mężczyznami tańców - ten akurat znałam, kiedyś go tańczyłam. Niech będzie, jedna piosenka i do domu. Nic więcej.
- Idę pożegnać się z morzem. I będziemy wracać. - oznajmiłam trochę później Jamesowi. - Właściwie to idziemy, bo… Oh, chodźmy po prostu. - mruknęłam jednak nie oznajmiając że postanowiłam powiedzieć wszystko. Poza tym, miał mnie pilnować, więc lepiej było jakbym się nie wymykała sama. Te kilka godzin pracy, czasem przeplatane rozmową, dały mi też czas do myślenia. Czasem zerkałam ku niemu, ale nie złapałam jego spojrzenia zastanawiając się nad tym wszystkim. Wyszłam, nie czekając na niego, zaciskając dłonie w kieszeniach spódnicy. Marszczyłam lekko brwi milcząc widocznie zbierając się do tego, by w końcu się odezwać. Kiedy pojawił się piasek ściągnęłam buty wędrując boso w stronę wody.
- Po prostu to powiem, dobra? - wypuściłam z ust. Dobra. - Wszystko. Po prostu. - potwierdziłam, ale nie byłam pewna, czy mówię to jemu czy sobie. Zamilkłam znów. Splotłam dłonie na ramionach. Rozplotłam je zaraz nadal marszcząc brwi. Zakładając za uszy różowe włosy by ponownie je spleść na ramionach. Wzięłam wdech w płuca.
- Próbuję... - zaczęłam i już wiedziałam, że zaraz się rozpędzę całkiem. Nie patrzyłam na niego. Wyciągnęłam stopę, żeby palcem sprawdzić jak zimna była woda. Nie rozumiałam. Próbowałam prawie miesiąc robić jak sądziłam, że powinnam. Ale to sprawiało że nie czułam się szczęśliwa, ograniczona czymś czego nie potrafiłam zrozumieć. Po raz pierwszy jak w prawdziwej klatce, nie tylko tej z nazwy. - Bo.. hm.. Paprotka nie wiedziała o tym że mi pokazałeś jak się bić, okej? Opowiadałam jej o Leonie jak przyszła i o tym jego chodzeniu na całowanie całym i o tej herbacie co na jego głowie skończyła i o tym, że przecież bym i tak z nim nie poszła bo nie chciałam i byłam zajęta trafieniem ciebie. Marcel powiedział, że to bzdura. Ale no Sheila to moja przyjaciółka. No i - ja nie wiedziałam James, okej? - wypluwałam z siebie słowa coraz szybciej, czując że oczy zaczynają mi moknąć. - Że nie było ci tego potrzeba wtedy…. tego ze mną… I.. Że za kimś, a może cyganami konkretnie, się nie powinno chodzić jak mają żonę i się z nią kłócą. U nas to tak nie działa. W sensie, nie wiem jak działa bo męża nie mam. I raczej mieć nie będę nawet gdybym chciała - a nie chcę - to nikt ze mną nie wytrzyma przecież. Nieważne, nie o to mi chodzi. Chodzi o to, że nie poszłam z tobą, żeby za tobą latać czy coś. Tylko… uznałam że przydałoby ci się towarzystwo. Tak po przyjacielsku. Nie wiedziałam… że nie powinnam…. Za tobą iść i że sam na sam z tobą być. Zresztą tam i tak nie byliśmy sami. Ale nawet gdyby… To co niby miałoby się stać jak będziemy sami? Nie znam tych wszystkich zasad waszych, może zrobiłam coś źle. Więc… Więc pomyślałam, że powinnam… zachować dystans, żebyś nie miał, nie wiem, kłopotów, rozumiesz? Zresztą, ostatnio wszystko czego się dotykam rozpada się całkiem. Więc, uznałam, że lepiej będzie jak się będę trzymać z daleka. I pogubiłam się, bo… bo… - zacięłam się łapiąc powietrze po w słowotoku nagle zabrakło mi powietrze. Broda mi zadrżała. Wzięłam wdech. - …to GŁUPIE! - uniosłam głos rozkładając dłonie na boki w końcu spoglądając na niego. - Nie rozumiem, co złego jest w nas, kiedy czuję się dobrze z tobą. Czy to naprawdę jest złe i nieodpowiednie? A jeśli takie jest, to czemu źlej i nieodpowiedniej było mi przez cały miesiąc kiedy próbowałam zachowywać się tak jak niby wypada. Nie możemy się przyjaźnić wszyscy, razem? To taka zbrodnia straszna jest, bo jestem kobietą? - to było pierwsze pytanie w tym całym monologu które skierowałam do niego. Wzięłam wdech w płuca, jakby dopiero zdając sobie sprawę, że powiedziałam to wszystko. Cofnęłam się o kilka kroków. - Myślałam, że… że nasze dusze grają podobnie, może nie są bratnie - bo ty masz Marcela i Eve, a ja nie szukam tej wiesz - ale zrozumieć się potrafią. A może wydawało mi się tylko, dla ciebie będąc jedynie żywą formą wystroju w miejscu w którym pracujesz. Że wiesz, miły jesteś bo przyjaźnie się z Sheilą. Ale ogólnie to ci... ci wszystko jedno. A ja niepotrzebnie przejmuje się wszystkim. Tak też może zostać. Nie każdy musi mnie potrzebować czy lubić w ogóle. - z gniewną manierą usiadłam na piasku, podciągając trochę nogi, układając łokieć na jednej z nich a twarz opierając na ręce. Wykrzywiając usta. Bo jednak wolałam jak lubił mnie każdy. Ale przyznać się do tego nie zamierzałam. Już widocznie zła byłam. A może zagubiona po prostu. Oddychałam trochę ciężej, ale nie patrzyłam na niego, spoglądałam na horyzont. - Oh zapomnij, nie powinnam nic mówić w ogóle. Jak zwykle. - mruknęłam podnosząc się równie energicznie i sięgając do kieszeni żeby wyciągnąć z nich czekoladowe żaby. Czerwona byłam już cała na pewno. - Wybierz jedną. - poleciłam, chcąc zmienić temat tak szybko jak się tylko dało. Wygłupiłam się znowu i strasznie. Nie powinnam była chyba mówić że go lubię - tak po przyjacielsku rzecz jasna, głównie dlatego że jeśli okaże się że on mnie nie bardzo to będzie jeszcze dziwniej całkiem. Więc jednak, psułam wszystko jak szło, na co wzrok mój padł w ogóle. - To hm… podziękowanie za pomoc. Dorothea mi… nam dała. - oznajmiłam przesuwając wzrok na żaby ponaglająco. Licząc, że może jednak uznamy że milczałam tylko nic nie mówiąc. - Dobra, to wracajmy. - zarządziłam, odwracając się na pięcie. Ucieczka była możliwie najlepszym wyjściem. Dla mnie, okropnej, podłej egoistki.
| przegnałam nas przez dzień, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Canonteign Falls
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice