Morsmordre :: Devon :: Okolice
Canonteign Falls
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Canonteign Falls
Canonteign Falls to urokliwe miejsce położone w okolicach wioski Christow. Właśnie tu, w Devon, z dala od cywilizacji, znajduje się najwyższy wodospad w Anglii, skryty na terenie parku znanego z zapierających dech w piersiach widoków oraz piękna naturalnej przyrody. Można tu spotkać paprocie wyższe od człowieka, kręte strumienie, wyjątkowo rzadkie kwiaty i niespotykane nigdzie indziej gatunki ptaków. Spacery wzdłuż malowniczych ścieżek pozwalają na odcięcie się od rzeczywistości, sprzyjają rozmarzeniu i zadumie. Dotarcie na sam szczyt wodospadu nie należy do najprostszych, droga jest zawiła i niebezpieczna - warta jednak swojej ceny.
The member 'Elric Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Jego wyjaśnienia sprawiły, że uśmiechnęła się pogodnie i rozłożyła dłonie na boki, jakby los mógł przyodziać ją w szerokie, majestatyczne skrzydła pokryte łuską, kolcem i błoną.
- W takim razie chciałabym być smokiem - oznajmiła dramatycznie, jak aktorka na deskach teatru tuż przed kulminacyjnym momentem transformacji w spełnieniu marzenia. Nic jednak takiego się nie wydarzyło. Dalej miała parę rąk, dziesięć smukłych palców, które zgięły się i na nowo rozprostowały, dalej miała ramiona, które opuściła wzdłuż tułowia i wyszczerzyła się szerzej. Wyprawa wprawiała ją w wyraźnie szampański humor, lekki i prosty. Każdy krok na ścieżce prowadzącej ich do wodospadu napawał ją rześkością, a towarzystwo Elrica tylko potęgowało przyjemność, malując dzień w jaskrawszych barwach. Rzadko mieli okazję razem zapuszczać się poza dom, jego praca wymagała odpowiedzialności i poszanowania grafików, ostatnimi czasy ona również nie narzekała na brak zajęć i dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo za nim tęskniła - tak po prostu.
- Teraz niezbyt, to wszystko, co... co się dzieje trochę krzyżuje plany. Większość przedstawień to niewymagające i tanie sztuki. Komedie dla rozweselenia dusz - relacjonowała, raz na jakiś czas unosząc aparat do twarzy i uwieczniając co ładniejsze elementy krajobrazu. Po powrocie będzie musiała poprosić Steffena o pomoc z ich wywołaniem, sprawdzi wtedy, czy cokolwiek z jej trudów miało ręce i nogi. - Taneczne przedstawienia najwcześniej odbędą się w sierpniu, ale też nie będzie ich wiele. Za to pani Stebbing wpadła na miły pomysł, tak mi się wydaje... Zaproponowała, żebym z ramienia Wrończyka pouczyła kornwalijskie dziewczynki baletu. To byłoby świetne, prawda? Dzieciom teraz jest tak trudno, w takim świecie... Zgodziłam się - jej twarz pokolorowały szczęśliwe rumieńce. Nie wiedziała czy lekcje miały być dla nich odpłatne, czy może charytatywne, o to nie spytała i chyba nie zamierzała dopytywać, bo kwestie ekonomiczne nie miały dla Celine żadnego znaczenia. Chciała po prostu pomóc. Rozweselać. Zaszczepiać w dzieciach miłość do tańca, zachwyt baletem, który w młodziutkim wieku zawładnął nią samą. Przyjrzała się z Elricowi, ciekawa, czy brat pochwali jej nowe przedsięwzięcie. Wiele sal Wrończyka stało pustych, kiedy ograniczono liczbę przedstawień ze względu na wojnę, sama nie widziała w tym żadnych minusów. A on?
- Wylegujesz?! - powtórzyła po nim buńczucznie, urażona i rozbawiona jednocześnie. Czy on nie wiedział jaką kontrolę należało mieć nad mięśniami, żeby utrzymać się na powierzchni w ten sposób?! Celine uważnie analizowała każdą drobinę swojego ciała w starciu z wodą, chcąc zrozumieć te procesy i nauczyć się ich tak bardzo, że pewnego dnia staną się dla niej drugim żywiołem. Obróciła się na brzuch, podparta stopami o dno, i mocno uderzyła w taflę dłońmi, rozbryzgując krople wody w kierunku czarodzieja. - Sam jesteś wylegiwacz, ja pływam! Patrz tylko! - oznajmiła z teatralnie i dumnie zadartym podbródkiem, po czym faktycznie podjęła próbę. Obniżyła się na kolanach, rozłożyła ręce przed siebie, złączyła dłonie i odepchnęła się od mulistej powierzchni, sunąc przez fale o własnych siłach. Z każdym metrem uśmiech na jej twarzy promieniał coraz mocniej, serce pęczniało od ekscytacji, nie traciła kontroli nad mięśniami, nie podtopiła się, a faktycznie płynęła. Drgnęła dopiero na dziwny, podwodny dotyk, który wyrwał z jej gardła zduszone och!, zamiast o fuj!, bo nie bała się zwierząt, nie brzydziły jej; półwila zaniosła się perlistym śmiechem, niewiele robiąc sobie z przytłumionych ostrzeżeń Elrica, który zanurkował i dzielnie pomknął w jej stronę, zanim postawiłaby krok w przepaść, której nie była świadoma. Spojrzała na wyłaniającą się sylwetkę brata, w którego głowę uderzyła ściana wody, odbierając mu wszelką rycerską powagę. - A co ty robisz? - zapytała głośno, chichocząc. - Wyglądasz jak Marlena na deszczu - zmokłe pióra, długie skrzydła i niezbyt zadowolony wyraz dzioba.
- W takim razie chciałabym być smokiem - oznajmiła dramatycznie, jak aktorka na deskach teatru tuż przed kulminacyjnym momentem transformacji w spełnieniu marzenia. Nic jednak takiego się nie wydarzyło. Dalej miała parę rąk, dziesięć smukłych palców, które zgięły się i na nowo rozprostowały, dalej miała ramiona, które opuściła wzdłuż tułowia i wyszczerzyła się szerzej. Wyprawa wprawiała ją w wyraźnie szampański humor, lekki i prosty. Każdy krok na ścieżce prowadzącej ich do wodospadu napawał ją rześkością, a towarzystwo Elrica tylko potęgowało przyjemność, malując dzień w jaskrawszych barwach. Rzadko mieli okazję razem zapuszczać się poza dom, jego praca wymagała odpowiedzialności i poszanowania grafików, ostatnimi czasy ona również nie narzekała na brak zajęć i dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo za nim tęskniła - tak po prostu.
- Teraz niezbyt, to wszystko, co... co się dzieje trochę krzyżuje plany. Większość przedstawień to niewymagające i tanie sztuki. Komedie dla rozweselenia dusz - relacjonowała, raz na jakiś czas unosząc aparat do twarzy i uwieczniając co ładniejsze elementy krajobrazu. Po powrocie będzie musiała poprosić Steffena o pomoc z ich wywołaniem, sprawdzi wtedy, czy cokolwiek z jej trudów miało ręce i nogi. - Taneczne przedstawienia najwcześniej odbędą się w sierpniu, ale też nie będzie ich wiele. Za to pani Stebbing wpadła na miły pomysł, tak mi się wydaje... Zaproponowała, żebym z ramienia Wrończyka pouczyła kornwalijskie dziewczynki baletu. To byłoby świetne, prawda? Dzieciom teraz jest tak trudno, w takim świecie... Zgodziłam się - jej twarz pokolorowały szczęśliwe rumieńce. Nie wiedziała czy lekcje miały być dla nich odpłatne, czy może charytatywne, o to nie spytała i chyba nie zamierzała dopytywać, bo kwestie ekonomiczne nie miały dla Celine żadnego znaczenia. Chciała po prostu pomóc. Rozweselać. Zaszczepiać w dzieciach miłość do tańca, zachwyt baletem, który w młodziutkim wieku zawładnął nią samą. Przyjrzała się z Elricowi, ciekawa, czy brat pochwali jej nowe przedsięwzięcie. Wiele sal Wrończyka stało pustych, kiedy ograniczono liczbę przedstawień ze względu na wojnę, sama nie widziała w tym żadnych minusów. A on?
- Wylegujesz?! - powtórzyła po nim buńczucznie, urażona i rozbawiona jednocześnie. Czy on nie wiedział jaką kontrolę należało mieć nad mięśniami, żeby utrzymać się na powierzchni w ten sposób?! Celine uważnie analizowała każdą drobinę swojego ciała w starciu z wodą, chcąc zrozumieć te procesy i nauczyć się ich tak bardzo, że pewnego dnia staną się dla niej drugim żywiołem. Obróciła się na brzuch, podparta stopami o dno, i mocno uderzyła w taflę dłońmi, rozbryzgując krople wody w kierunku czarodzieja. - Sam jesteś wylegiwacz, ja pływam! Patrz tylko! - oznajmiła z teatralnie i dumnie zadartym podbródkiem, po czym faktycznie podjęła próbę. Obniżyła się na kolanach, rozłożyła ręce przed siebie, złączyła dłonie i odepchnęła się od mulistej powierzchni, sunąc przez fale o własnych siłach. Z każdym metrem uśmiech na jej twarzy promieniał coraz mocniej, serce pęczniało od ekscytacji, nie traciła kontroli nad mięśniami, nie podtopiła się, a faktycznie płynęła. Drgnęła dopiero na dziwny, podwodny dotyk, który wyrwał z jej gardła zduszone och!, zamiast o fuj!, bo nie bała się zwierząt, nie brzydziły jej; półwila zaniosła się perlistym śmiechem, niewiele robiąc sobie z przytłumionych ostrzeżeń Elrica, który zanurkował i dzielnie pomknął w jej stronę, zanim postawiłaby krok w przepaść, której nie była świadoma. Spojrzała na wyłaniającą się sylwetkę brata, w którego głowę uderzyła ściana wody, odbierając mu wszelką rycerską powagę. - A co ty robisz? - zapytała głośno, chichocząc. - Wyglądasz jak Marlena na deszczu - zmokłe pióra, długie skrzydła i niezbyt zadowolony wyraz dzioba.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Teatralność gestów i słów Celine przypominała najpiękniejsze chwile z dzieciństwa. Brzmiała jak śmiech matki, melodyjny śpiew Magdy przed lustrem, gdy wiązała włosy w grube warkocze, jak dźwięczący chichot dziecka za każdym razem, gdy łapał je i podrzucał do góry aż po same drzewa. Celine mogła nie być już tym samym berbeciem na niezgrabnych, tłustych nóżkach, biegającym za kaczkami starej pani Lovegood, ich wspólnej babki, ale wciąż miała w sobie wiele z beztroskiego ducha ich nie do końca normalnej rodziny.
Lovegoodowie. Dla niektórych z nich życie na zawsze pozostawało sztuką, i wszystkie znaki wskazywały niegdyś, że Celine będzie jedną z takich kobiet. Co za szkoda, że świat okazał się na to zbyt okrutny.
Mrużył oczy, gdy jasność południa stawała się nie do wytrzymania pod naporem flesza aparatu, ale mimo zamyślenia cały czas uważnie słuchał historii siostry, próbując się w nich doszukiwać czegoś, czego z pewnością nie zdoła w nich znaleźć. Chyba zbyt długo milczał, bo gdy w końcu się odezwał, zrobił to nieco nerwowo, jakby obawiał się, że weźmie jego zadumę za brak entuzjazmu.
- To świetnie! Cieszę się, że się zgodziłaś, nadajesz się do tego, a tym dzieciom potrzeba trochę normalności... - Podrapał się za uchem. - Myślisz, że będę mógł zobaczyć? Może niekoniecznie lekcje, nie chcę zawstydzać dzieciaków, ale jakiś twój występ. Ostatni raz jak widziałem jak tańczysz wciąż miałaś takie patykowate nogi, że aż dziw, że dawały radę cię utrzymać - Żartobliwie uszczypnął ją w bok, gdy już zrzucili wierzchnie okrycia i wystawili skórę na słońce. Cholera, powinien zadbać o jakąś maść na wypadek oparzeń; myśl, że w cieniu wodospadu ich nie dopadną była zapewne złudna.
Wiedział, że dryfowanie na wodzie to nie do końca wylegiwanie, ale dla samego widoku nastroszonych piórek Celine warto było to powiedzieć. Wybuchł śmiechem, jeszcze przez chwilę czując się lżej, a potem dał jej się pochwalić. Naprawdę pływała nie najgorzej i zasługiwała na to, by jej to później uświadomić.
Zmartwienia jednak musiały wciąż nad nim dominować, bo gdy zanurkował, żeby złapać ją w talii zanim wpłynie na spadek dna, ominął ją o kilka cali i ledwie zdołał osłonić się przed miotającą siłą wodospadu. Jeszcze chwila i wpadł by za niego, ale wydostał się, parskając wodą i przecierając skrzywioną twarz. Rzeczywiście musiał teraz wyglądać jak niezadowolone ptaszysko, ale ta chwila nieuwagi i niewinny śmiech siostry były chyba kroplami, które - dosłownie - przelały czarę.
- Celine... chciałbym, żeby za miesiąc, za dwa i za trzy było tak jak dzisiaj. Proszę, obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać. - Spoważniał nagle po odgarnięciu do góry oklapłych kosmyków włosów, skrzyżował ramiona na piersi i stanął w wodzie, która sięgała mu prawie pępka, bo był od niej wyższy. - Wiem, że mi teraz powiesz, że zawsze to robisz, ale ja... zdarza mi się... - Wzruszył ramieniem i zmarszczył brwi, zły na siebie. Już widział okiem wyobraźni jak jej promienna twarz spowija się cieniem. Dlaczego Merlin go tak przeklął, że zawsze musiał sprowadzać złe wieści? - Czasami, kiedy coś mi się śni, to to się potem dzieje. Tym razem śniłaś mi się ty, byłaś daleko i potrzebowałaś pomocy, ale ja nie mogłem ci pomóc. - Zachował dla siebie szczegóły, przynajmniej na razie. Bo jak niby miał wspomnieć o lustrze, oknie, szkle, czymkolwiek to było? Jak wspomnieć przeszywający trzask, krakanie wron i krew, by nie zabrzmiało to jak zwykły koszmar? Wiedział, że nim nie było. - Chciałbym być pewien, że kiedy mnie nie ma... że dajesz sobie radę. Bo chociaż chciałbym też być przy tobie zawsze, wiesz, że tak się nie da. Musisz być silna, Cela. - Bał się na nią spojrzeć. Nie chciał zobaczyć strachu, zawodu, może irytacji.
Nie chciał być znowu tym, który rujnuje jej spokój.
Lovegoodowie. Dla niektórych z nich życie na zawsze pozostawało sztuką, i wszystkie znaki wskazywały niegdyś, że Celine będzie jedną z takich kobiet. Co za szkoda, że świat okazał się na to zbyt okrutny.
Mrużył oczy, gdy jasność południa stawała się nie do wytrzymania pod naporem flesza aparatu, ale mimo zamyślenia cały czas uważnie słuchał historii siostry, próbując się w nich doszukiwać czegoś, czego z pewnością nie zdoła w nich znaleźć. Chyba zbyt długo milczał, bo gdy w końcu się odezwał, zrobił to nieco nerwowo, jakby obawiał się, że weźmie jego zadumę za brak entuzjazmu.
- To świetnie! Cieszę się, że się zgodziłaś, nadajesz się do tego, a tym dzieciom potrzeba trochę normalności... - Podrapał się za uchem. - Myślisz, że będę mógł zobaczyć? Może niekoniecznie lekcje, nie chcę zawstydzać dzieciaków, ale jakiś twój występ. Ostatni raz jak widziałem jak tańczysz wciąż miałaś takie patykowate nogi, że aż dziw, że dawały radę cię utrzymać - Żartobliwie uszczypnął ją w bok, gdy już zrzucili wierzchnie okrycia i wystawili skórę na słońce. Cholera, powinien zadbać o jakąś maść na wypadek oparzeń; myśl, że w cieniu wodospadu ich nie dopadną była zapewne złudna.
Wiedział, że dryfowanie na wodzie to nie do końca wylegiwanie, ale dla samego widoku nastroszonych piórek Celine warto było to powiedzieć. Wybuchł śmiechem, jeszcze przez chwilę czując się lżej, a potem dał jej się pochwalić. Naprawdę pływała nie najgorzej i zasługiwała na to, by jej to później uświadomić.
Zmartwienia jednak musiały wciąż nad nim dominować, bo gdy zanurkował, żeby złapać ją w talii zanim wpłynie na spadek dna, ominął ją o kilka cali i ledwie zdołał osłonić się przed miotającą siłą wodospadu. Jeszcze chwila i wpadł by za niego, ale wydostał się, parskając wodą i przecierając skrzywioną twarz. Rzeczywiście musiał teraz wyglądać jak niezadowolone ptaszysko, ale ta chwila nieuwagi i niewinny śmiech siostry były chyba kroplami, które - dosłownie - przelały czarę.
- Celine... chciałbym, żeby za miesiąc, za dwa i za trzy było tak jak dzisiaj. Proszę, obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać. - Spoważniał nagle po odgarnięciu do góry oklapłych kosmyków włosów, skrzyżował ramiona na piersi i stanął w wodzie, która sięgała mu prawie pępka, bo był od niej wyższy. - Wiem, że mi teraz powiesz, że zawsze to robisz, ale ja... zdarza mi się... - Wzruszył ramieniem i zmarszczył brwi, zły na siebie. Już widział okiem wyobraźni jak jej promienna twarz spowija się cieniem. Dlaczego Merlin go tak przeklął, że zawsze musiał sprowadzać złe wieści? - Czasami, kiedy coś mi się śni, to to się potem dzieje. Tym razem śniłaś mi się ty, byłaś daleko i potrzebowałaś pomocy, ale ja nie mogłem ci pomóc. - Zachował dla siebie szczegóły, przynajmniej na razie. Bo jak niby miał wspomnieć o lustrze, oknie, szkle, czymkolwiek to było? Jak wspomnieć przeszywający trzask, krakanie wron i krew, by nie zabrzmiało to jak zwykły koszmar? Wiedział, że nim nie było. - Chciałbym być pewien, że kiedy mnie nie ma... że dajesz sobie radę. Bo chociaż chciałbym też być przy tobie zawsze, wiesz, że tak się nie da. Musisz być silna, Cela. - Bał się na nią spojrzeć. Nie chciał zobaczyć strachu, zawodu, może irytacji.
Nie chciał być znowu tym, który rujnuje jej spokój.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Teatr wpisany miała w krew, tę dramaturgię uwikłaną w szkarłatne wici żył rozciągniętych po całym ciele. Tatko nie jeden raz wspominał o występach jego ukochanej w małym teatrze, opowiadał ilu stałych bywalców sprowadzała na widownię kobieta o srebrnych włosach, smukłych kończynach i twarzy jak ze snu, intonując poezję zbyt lotną jak na wiejskie ściany. Ale nikt o to nie dbał. Nikt nie zastanawiał się nad głębokim sensem deklamowanych wierszy, kiedy padały z jej różanych ust i kolorowały policzki wystudiowanym rumieńcem w odpowiednich chwilach. Dziś półwila wiedziała, że ci mężczyźni nie ściągali na sztuki, bo te ich pasjonowały - płacili wyłącznie za możliwość obejrzenia pięknej, czarującej kobiety w objęciach uniesień, porywów serca, ekstazy, a nawet tragicznej śmierci. Sprawiało im to przyjemność. Dopisywali fantazję do postaci, którą im przedstawiała, oglądali ją z wypiekami na twarzy, a ona - głupia, naiwna - cieszyła się z oklasków, które uważała za zasłużone. Były do siebie bardziej podobne, niż Celine chciałaby przyznać, choć w odróżnieniu od matki naprawdę posiadała talent wyrzeźbiony w marmurze krwawicy, potu i lat szlifu. W ruchu, pląsie budującym pomnik trwający ledwie przez kilka minut.
Czasem zastanawiała się czy Elric kochał ją tak bardzo, bo również posiadała w sobie przekleństwo wydarte z matczynego łona. Nie żywił do niej niezdrowej fascynacji, jak bywało w przypadku innych mężczyzn - czy wynikało to z wiążącej ich krwi? Z desperacją wierzyła w jego odporność, w jego szczerość, niezmącony obraz rzeczywistości. Był tym, na którego mogła liczyć przy podążaniu błędną ścieżką; wypomniałby jej kroki w złym kierunku, zamiast ślepo przyklaskiwać im tylko dlatego, że miała piękne stopy, łydki czy uda podczas ich stawiania.
Jej brwi drgnęły delikatnie, kiedy w jego głos wdarła się nuta podszyta poddenerwowaniem; cokolwiek zamęczało jego myśli, znów odznaczało się w zachowaniu Elrica, w tym, jak reagował z opóźnieniem, zapełniając czas ciszy intensywną kontemplacją, jakby nie mógł wyswobodzić się z pułapki, w którą został wpędzony. Jak kometa - zwiastowało coś złego. Nie umknęło jej to, chociaż może byłoby lepiej, gdyby tak się stało.
- Pewnie, że tak. Ale przecież już widziałeś, Ellie, co rusz widzisz. W domu często tańczę. Czy może chodzi o scenę? O otoczkę, o kurtynę podnoszoną przy pierwszych taktach muzyki? O atmosferę, stroje, historię? - czy o to, by zobaczyć, że wciąż naprawdę się do tego nadaję? Nie dokończyła, aczkolwiek ciężar tych słów zawisł nad jej głową jak ostrze kata, szare, smętne i połyskujące w czerwonym blasku komety zaśmiewającej się na kolejny pokaz jej niepewności. Powrót do tańca podbudował samoocenę, zrobiła to także intensywna praca wykonywana z Hectorem, ale od dawnej siebie wciąż dzieliła ją daleka droga. Czy Elric to zauważył? A może obawiał się, że przyniesie wstyd jego nazwisku? Nie, to niemożliwe, jeśli by tak było, wiedziałby, że Celine zrobiła to już dawno temu. Skąd więc ta nerwowość? Żołądek ścisnęło jej podejrzenie, że znów skrywał w sercu jakąś tajemnicę. Nosił ją ze sobą, pozwalał, by zatruwała go od środka, aż jego żyły sczernieją, a toksyna zabulgocze, wrząca, okrutna...
Na moment jednak o tym zapomniała. Zamknęła umysł na szkodliwe podszepty, których echo wkradało się wcześniej między myśli, i po prostu korzystała u jego boku z pięknej pogody. Miło było zobaczyć go takim, w miejscu, które nie było domem: pogodnym, mimo wszelkich demonów przyciśniętych do wnętrza jego głowy. Na pewno znał wiele takich zakątków. Wędrował, przemierzał świat śladem magicznych stworzeń, które go inspirowały i intrygowały. Ile przeznaczenie da im czasu, by mogli razem je wszystkie odwiedzić?
Śmiała się wesoło na widok zupełnie zmokniętego brata, którego pukle przylepiały się do karku, długie i zupełnie proste w kontraście do zwyczajnej fryzury; śmiała się, nieświadoma, co miało nadejść za chwilę. Jej chichot rozmywał się powoli, aż wreszcie zupełnie zamilkł, zastąpiony przez ostrożne niezrozumienie. To prawda, już otwierała wargi, by powiedzieć, że zawsze na siebie uważała (co nie do końca było zgodne z rzeczywistością), ale jego kolejne słowa zasznurowały jej usta i zmusiły, by wysłuchała go do końca. Z każdą sekundą mięśnie jej twarzy tężały w wyrazie niemego zdumienia, niedowierzania. Miewał wizje? Ostrzegawcze skrawki przyszłości, echo dni, które jeszcze nie nadeszły? I jedna z tych przestróg dotyczyła jej? Przez długą chwilę po prostu milczała - trawiąc w sobie to, co powiedział, a w jej wspomnieniach tętniły rozmyte widoki wszystkich tych sytuacji, kiedy Elric zdawał się coś wiedzieć, choć wiedzieć tego nie mógł. Wcześniej nie wydawało się jej to podejrzane, zrzucała to na karb szczęścia, trafu, niemądrego farta... Jego kroki nagle stawały się ostrożne, jakby spodziewały się nadejścia katastrofy. Jakby wyczuwał ją w powietrzu, rozpoznając szczegóły, detale pejzażu, znajome gesty, które nadchodziły nocą. Ile razy zapobiegał krzywdzie? Cofnęła się o krok, a z jej twarzy odpłynęła krew, pozostawiwszy ją niemalże białą, ironicznie nieskazitelną jak porcelana, którą należało rozbić.
- Nie powiedziałeś mi o tym - zauważyła głucho, choć to wcale nie potrzebowało podkreślenia. Mówił teraz, czy to coś zmieniało? Od ilu lat byli sobie bliscy? Czy musieli stać się rodzeństwem, by zaczął jej ufać, powierzać sekrety? Czy gdyby nie to, gdyby nie fakt, że zobaczył ją w sennym majaku, kiedykolwiek odważyłby się zaryzykować i wyznać jej prawdę? - Czego jeszcze mi nie mówisz? - zabrzmiała na rozczarowaną, rozgoryczoną, głucha na alarm bijący z jego nowiny, obrazu, który malował pociągnięciami pędzla zmoczonego krwawą farbą. - Ile musi minąć czasu, żebyś dopuścił mnie do prawdziwego siebie? Zrobisz to, dopiero kiedy znów zawiśnie nad nami czarna chmura? Nie jestem już dzieckiem, Ellie. Nie musisz ze wszystkim wiecznie być sam - dodała, a policzki smagnął powracający karmin. On - wiedział o niej wiele. Zataiła wyłącznie szczegóły tego, co zrobiono jej w Tower, naznaczona dłońmi, o których nie chciała więcej pamiętać. A on? Dawkował jej samego siebie. Czy tak było dla niego wygodniej? Czy może wierzył, święcie przekonany, że w ten sposób przed czymś ją chronił? - Od kiedy to trwa? - spytała cicho, gorzko, te wizje, plagi wiadomości, które przekazywał mu los, a których nigdy nie powinien dojrzeć czy usłyszeć. Świat w taki sposób próbował go zniszczyć. Nawiedzał go i szpikował złudną nadzieją, że mógł wpłynąć na złote nici przeznaczenia, już dawno temu utkane i puszczone w ruch. Cofnęła się o kolejny krok.
Czasem zastanawiała się czy Elric kochał ją tak bardzo, bo również posiadała w sobie przekleństwo wydarte z matczynego łona. Nie żywił do niej niezdrowej fascynacji, jak bywało w przypadku innych mężczyzn - czy wynikało to z wiążącej ich krwi? Z desperacją wierzyła w jego odporność, w jego szczerość, niezmącony obraz rzeczywistości. Był tym, na którego mogła liczyć przy podążaniu błędną ścieżką; wypomniałby jej kroki w złym kierunku, zamiast ślepo przyklaskiwać im tylko dlatego, że miała piękne stopy, łydki czy uda podczas ich stawiania.
Jej brwi drgnęły delikatnie, kiedy w jego głos wdarła się nuta podszyta poddenerwowaniem; cokolwiek zamęczało jego myśli, znów odznaczało się w zachowaniu Elrica, w tym, jak reagował z opóźnieniem, zapełniając czas ciszy intensywną kontemplacją, jakby nie mógł wyswobodzić się z pułapki, w którą został wpędzony. Jak kometa - zwiastowało coś złego. Nie umknęło jej to, chociaż może byłoby lepiej, gdyby tak się stało.
- Pewnie, że tak. Ale przecież już widziałeś, Ellie, co rusz widzisz. W domu często tańczę. Czy może chodzi o scenę? O otoczkę, o kurtynę podnoszoną przy pierwszych taktach muzyki? O atmosferę, stroje, historię? - czy o to, by zobaczyć, że wciąż naprawdę się do tego nadaję? Nie dokończyła, aczkolwiek ciężar tych słów zawisł nad jej głową jak ostrze kata, szare, smętne i połyskujące w czerwonym blasku komety zaśmiewającej się na kolejny pokaz jej niepewności. Powrót do tańca podbudował samoocenę, zrobiła to także intensywna praca wykonywana z Hectorem, ale od dawnej siebie wciąż dzieliła ją daleka droga. Czy Elric to zauważył? A może obawiał się, że przyniesie wstyd jego nazwisku? Nie, to niemożliwe, jeśli by tak było, wiedziałby, że Celine zrobiła to już dawno temu. Skąd więc ta nerwowość? Żołądek ścisnęło jej podejrzenie, że znów skrywał w sercu jakąś tajemnicę. Nosił ją ze sobą, pozwalał, by zatruwała go od środka, aż jego żyły sczernieją, a toksyna zabulgocze, wrząca, okrutna...
Na moment jednak o tym zapomniała. Zamknęła umysł na szkodliwe podszepty, których echo wkradało się wcześniej między myśli, i po prostu korzystała u jego boku z pięknej pogody. Miło było zobaczyć go takim, w miejscu, które nie było domem: pogodnym, mimo wszelkich demonów przyciśniętych do wnętrza jego głowy. Na pewno znał wiele takich zakątków. Wędrował, przemierzał świat śladem magicznych stworzeń, które go inspirowały i intrygowały. Ile przeznaczenie da im czasu, by mogli razem je wszystkie odwiedzić?
Śmiała się wesoło na widok zupełnie zmokniętego brata, którego pukle przylepiały się do karku, długie i zupełnie proste w kontraście do zwyczajnej fryzury; śmiała się, nieświadoma, co miało nadejść za chwilę. Jej chichot rozmywał się powoli, aż wreszcie zupełnie zamilkł, zastąpiony przez ostrożne niezrozumienie. To prawda, już otwierała wargi, by powiedzieć, że zawsze na siebie uważała (co nie do końca było zgodne z rzeczywistością), ale jego kolejne słowa zasznurowały jej usta i zmusiły, by wysłuchała go do końca. Z każdą sekundą mięśnie jej twarzy tężały w wyrazie niemego zdumienia, niedowierzania. Miewał wizje? Ostrzegawcze skrawki przyszłości, echo dni, które jeszcze nie nadeszły? I jedna z tych przestróg dotyczyła jej? Przez długą chwilę po prostu milczała - trawiąc w sobie to, co powiedział, a w jej wspomnieniach tętniły rozmyte widoki wszystkich tych sytuacji, kiedy Elric zdawał się coś wiedzieć, choć wiedzieć tego nie mógł. Wcześniej nie wydawało się jej to podejrzane, zrzucała to na karb szczęścia, trafu, niemądrego farta... Jego kroki nagle stawały się ostrożne, jakby spodziewały się nadejścia katastrofy. Jakby wyczuwał ją w powietrzu, rozpoznając szczegóły, detale pejzażu, znajome gesty, które nadchodziły nocą. Ile razy zapobiegał krzywdzie? Cofnęła się o krok, a z jej twarzy odpłynęła krew, pozostawiwszy ją niemalże białą, ironicznie nieskazitelną jak porcelana, którą należało rozbić.
- Nie powiedziałeś mi o tym - zauważyła głucho, choć to wcale nie potrzebowało podkreślenia. Mówił teraz, czy to coś zmieniało? Od ilu lat byli sobie bliscy? Czy musieli stać się rodzeństwem, by zaczął jej ufać, powierzać sekrety? Czy gdyby nie to, gdyby nie fakt, że zobaczył ją w sennym majaku, kiedykolwiek odważyłby się zaryzykować i wyznać jej prawdę? - Czego jeszcze mi nie mówisz? - zabrzmiała na rozczarowaną, rozgoryczoną, głucha na alarm bijący z jego nowiny, obrazu, który malował pociągnięciami pędzla zmoczonego krwawą farbą. - Ile musi minąć czasu, żebyś dopuścił mnie do prawdziwego siebie? Zrobisz to, dopiero kiedy znów zawiśnie nad nami czarna chmura? Nie jestem już dzieckiem, Ellie. Nie musisz ze wszystkim wiecznie być sam - dodała, a policzki smagnął powracający karmin. On - wiedział o niej wiele. Zataiła wyłącznie szczegóły tego, co zrobiono jej w Tower, naznaczona dłońmi, o których nie chciała więcej pamiętać. A on? Dawkował jej samego siebie. Czy tak było dla niego wygodniej? Czy może wierzył, święcie przekonany, że w ten sposób przed czymś ją chronił? - Od kiedy to trwa? - spytała cicho, gorzko, te wizje, plagi wiadomości, które przekazywał mu los, a których nigdy nie powinien dojrzeć czy usłyszeć. Świat w taki sposób próbował go zniszczyć. Nawiedzał go i szpikował złudną nadzieją, że mógł wpłynąć na złote nici przeznaczenia, już dawno temu utkane i puszczone w ruch. Cofnęła się o kolejny krok.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie potrafiłby spojrzeć na Celine pożądliwym okiem - nie chciał, nie umiał wyobrażać jej sobie nagiej w świetle księżyca, rozciągniętej w tańcu zmysłów, kokieteryjnej i chętnej. Była dzieckiem; w jego oczach być może już zawsze, bo przecież kołysał ją na kolanie, gdy jeszcze trzymała kciuk w buzi i kim by był, gdyby od tamtego momentu... nawet nie umiałby tego ubrać w słowa. Czarowała go, rzecz jasna, potrafiła to robić jak nikt inny. Czasami wystarczyło, że zrobiła smutną minę, mrugnęła długimi rzęsami i szybko jej przytakiwał, zgadzał się na najbardziej nawet wydumane pomysły, byleby tylko nie sprawić jej przykrości. Jej uśmiechy i chichot, gdy udawało jej się zrobić mu psikusa cieszyły go może trochę bardziej niż powinny, może trochę dłużej przyglądał się czasami pozłacanym włosom. Ale przecież była piękna. Była też mała, wciąż naiwna, musiał ją chronić. Istniało wielu mężczyzn, którzy najpierw padliby przed nią na kolana, a potem zrobili krzywdę. Nie miał złudzeń. Pragnienie chronienia tego co mieli najpiękniejsze w rodzinie żyło w nim jednak i nie zamierzało odejść.
Jeśli kiedykolwiek pozwoli, by została porwana w chłopięce objęcia, będzie musiał wpierw porządnie sprawdzić, czy amant w ogóle na nią zasługuje.
- Tak, dokładnie o to mi chodzi - przyznał ze zmęczonym uśmiechem. Lubił obserwować ją w tańcu, rozmarzoną. Była wtedy najspokojniejsza, rzadko dało się dojrzeć w jej twarzy ten zupełny brak trosk. Na scenie wyglądałaby pewnie nawet jeszcze lepiej, bo wierzył w to, że była w teatrze szczęśliwa. - Jestem dumnym starszym bratem, chcę stanąć na widowni i bić brawo na stojąco. A potem zawołać: To moja siostra! - Złapała ją żartobliwie w pasie, łaskocząc po żebrach, a potem odskoczył zanim odwdzięczyłaby się tym samym.
To byłoby piękne rodzinne popołudnie z masą dobrych wspomnień uwiecznionych na zdjęciach, gdyby tylko potrafił zamknąć jadaczkę. Kiedyś nie miał z tym aż takiego problemu, umiał radzić sobie z wizjami, ze zmartwieniami w ciszy, ale im częściej widział tragedie przenikające ze snu do jawy, tragedie, na które nikt nie był gotowy, on także, co za ironia... chciał ją ostrzec, ale nie umiał tego zrobić w sposób, który by jej nie skrzywdził.
Widząc jej spojrzenie momentalnie odczuł chłód, choć stali po pas w ciepłej wodzie. Słońce jakby przygasło, choć nie widział chmur, szum wodospadu za ich plecami zdał się zbyt głośny, niemal nachalny. Celine zrobiła się tak blada. Instynktownie zbliżył się do niej o krok, żeby ją podtrzymać, jeśli się potknie i zanurzy.
- Cela, nie... - Nie spodziewał się akurat tego oskarżenia, nie po tym jak zasugerował, że to jej grozi niebezpieczeństwo. Ale oczywiście, ludzie zawsze chcieli wiedzieć, zawsze mówili, że takich rzeczy nie zatrzymuje się dla siebie, bo to co widział ich dotyczyło, to było ich święte prawo, a on śniąc nie był już człowiekiem, tylko cholernym posłańcem, niemal sową, a może krukiem, przekazującym najgorsze wieści. - Nie chodzi o ciebie. - Skrzywił się aż, bo tak źle to zabrzmiało. - Znaczy się... mam na myśli, że nie tylko tobie nie powiedziałem. Znaczy, nikomu. Do niedawna. Z nikim o tym nie rozmawiałem, ja... tak było od zawsze, mam to po babce albo może prababce. Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli, bo wtedy zechcą... pytać. A ja wcale się o to nie prosiłem, Celine. Nie prosiłem się o to! - Nie zauważył kiedy podniósł głos, więc odwrócił się i schował twarz w dłoniach, żeby jej nie wystraszyć. Dwa uspokajające oddechy później mógł spróbować powiedzieć więcej: - To nie tak, że nie ufam akurat tobie. To zawsze była tylko moja sprawa. Nienawidzę tego, tych snów, a kiedy o nich nie mówię, to prawie jakby to były tylko sny - Czuł gęsią skórkę mimo upału, wyszedł na brzeg i przysiadł na wilgotnym piasku, tam gdzie woda wciąż obmywała jego stopy. Oparł ramię na kolanie i położył na nim głowę. Gdy się znów odezwał, jego głos był przytłumiony. Wiedział, że Cela od niego ucieka i nie umiał jej zatrzymać. - Ale któregoś razu zeszłego roku zobaczyłem żonę przyjaciela i mu nie powiedziałem. Myślałem... - właściwie już nie pamiętał co myślał. - Ona umarła, Cela. W Tower - dodał szeptem. Nie chciał uszczegóławiać, wspominać o Azkabanie, o dementorach. Tego nie musiała słuchać.
I tak już powiedział zbyt wiele.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jeśli kiedykolwiek pozwoli, by została porwana w chłopięce objęcia, będzie musiał wpierw porządnie sprawdzić, czy amant w ogóle na nią zasługuje.
- Tak, dokładnie o to mi chodzi - przyznał ze zmęczonym uśmiechem. Lubił obserwować ją w tańcu, rozmarzoną. Była wtedy najspokojniejsza, rzadko dało się dojrzeć w jej twarzy ten zupełny brak trosk. Na scenie wyglądałaby pewnie nawet jeszcze lepiej, bo wierzył w to, że była w teatrze szczęśliwa. - Jestem dumnym starszym bratem, chcę stanąć na widowni i bić brawo na stojąco. A potem zawołać: To moja siostra! - Złapała ją żartobliwie w pasie, łaskocząc po żebrach, a potem odskoczył zanim odwdzięczyłaby się tym samym.
To byłoby piękne rodzinne popołudnie z masą dobrych wspomnień uwiecznionych na zdjęciach, gdyby tylko potrafił zamknąć jadaczkę. Kiedyś nie miał z tym aż takiego problemu, umiał radzić sobie z wizjami, ze zmartwieniami w ciszy, ale im częściej widział tragedie przenikające ze snu do jawy, tragedie, na które nikt nie był gotowy, on także, co za ironia... chciał ją ostrzec, ale nie umiał tego zrobić w sposób, który by jej nie skrzywdził.
Widząc jej spojrzenie momentalnie odczuł chłód, choć stali po pas w ciepłej wodzie. Słońce jakby przygasło, choć nie widział chmur, szum wodospadu za ich plecami zdał się zbyt głośny, niemal nachalny. Celine zrobiła się tak blada. Instynktownie zbliżył się do niej o krok, żeby ją podtrzymać, jeśli się potknie i zanurzy.
- Cela, nie... - Nie spodziewał się akurat tego oskarżenia, nie po tym jak zasugerował, że to jej grozi niebezpieczeństwo. Ale oczywiście, ludzie zawsze chcieli wiedzieć, zawsze mówili, że takich rzeczy nie zatrzymuje się dla siebie, bo to co widział ich dotyczyło, to było ich święte prawo, a on śniąc nie był już człowiekiem, tylko cholernym posłańcem, niemal sową, a może krukiem, przekazującym najgorsze wieści. - Nie chodzi o ciebie. - Skrzywił się aż, bo tak źle to zabrzmiało. - Znaczy się... mam na myśli, że nie tylko tobie nie powiedziałem. Znaczy, nikomu. Do niedawna. Z nikim o tym nie rozmawiałem, ja... tak było od zawsze, mam to po babce albo może prababce. Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli, bo wtedy zechcą... pytać. A ja wcale się o to nie prosiłem, Celine. Nie prosiłem się o to! - Nie zauważył kiedy podniósł głos, więc odwrócił się i schował twarz w dłoniach, żeby jej nie wystraszyć. Dwa uspokajające oddechy później mógł spróbować powiedzieć więcej: - To nie tak, że nie ufam akurat tobie. To zawsze była tylko moja sprawa. Nienawidzę tego, tych snów, a kiedy o nich nie mówię, to prawie jakby to były tylko sny - Czuł gęsią skórkę mimo upału, wyszedł na brzeg i przysiadł na wilgotnym piasku, tam gdzie woda wciąż obmywała jego stopy. Oparł ramię na kolanie i położył na nim głowę. Gdy się znów odezwał, jego głos był przytłumiony. Wiedział, że Cela od niego ucieka i nie umiał jej zatrzymać. - Ale któregoś razu zeszłego roku zobaczyłem żonę przyjaciela i mu nie powiedziałem. Myślałem... - właściwie już nie pamiętał co myślał. - Ona umarła, Cela. W Tower - dodał szeptem. Nie chciał uszczegóławiać, wspominać o Azkabanie, o dementorach. Tego nie musiała słuchać.
I tak już powiedział zbyt wiele.
[bylobrzydkobedzieladnie]
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zastanawiała się nad tym, że mogła krzywdzić go swoją reakcją, nad tym, ile okropieństwa obejrzał oczami, przed które los ciskał wizje uszyte z lepkiej, czarnej mgły. Sny, podczas których powinien być spokojny i bezpieczny, wypełniało echo krzyków, widmo znajomych twarzy wykrzywionych we wszelkiej maści bólu, o poranku musiała dusić go beznadzieja - niepewność czy to, co zobaczył, było smutną przepowiednią, czy może jedynie koszmarem o niewielkim znaczeniu. Co to za życie? Nikomu o tym nie powiedział, tyle lat gnieździł się w pladze, jaką go naznaczono i dzielnie znosił jej pokłosie, radził sobie tak, jak umiał, poszukując dla siebie najlepszej i najbezpieczniejszej ścieżki wśród kart, które wylosował przy narodzinach. Rozumiała to, na Merlina, gdyby tylko pomyślała choćby na kilka sekund od razu zauważyłaby łączące ich podobieństwo, ale zamiast tego tkwiła w poczuciu bycia zdradzoną przez lata ciszy. Bycia niegodną zaufania, zbyt głupią, zbyt dziecinną, by powierzać jej sekrety prawdziwie istotnie. Zagotowana w emocjach przysłaniających rozum stała naprzeciw niego z ramionami skrzyżowanymi na piersi, jakby w ten sposób, tą jedyną powstałą między nimi barierą, mogła się od niego odgrodzić.
- Przecież wiedziałeś, że mogłabym zrozumieć. Musiałeś wiedzieć! Jeśli jest między nami coś, co łączy nas silniej niż krew, to właśnie to, Ellie! - wyrzuciła z siebie gwałtownie, w końcu żadne z nich nie prosiło przeznaczenia o specjalne traktowanie, o chorobę wszczepioną między geny i niszczącą szanse na normalne, przeciętne życie. Jej policzki parzyły od gniewu, opuszki palców, z których wreszcie uleciały iskry, zapiekły, ale buzujący w niej ogień nie znalazł silniejszego ujścia, którego mu odmawiała. Dlatego płonął jaśniej, wzbierał w powłoce ciała, grożąc, że spopieli każdy mięsień - i nienawidziła tego, jak przyjemne było to uczucie. Złość odwracała uwagę od strachu, nakazywała zastanowienie, czy sny mówiły mu o tym, co działo się z nią w Tower, albo czy go przed tym ostrzegły - a jeśli tak, dlaczego nie zrobił nic, żeby ją przed tym ochronić. Dlaczego pozwolił jej tam gnić, dlaczego dał londyńskim złoczyńcom ściąć jej ojca, dlaczego nie kiwnął palcem, by zapobiec tragediom wiszącym nad ich głowami jak gęste, burzowe chmury.
Pluski wzburzonej jego chodem wody nikły w szumie kaskady wodospadu. Obrócił się, uciekał, wycofywał, łamał - i dopiero ten widok ją otrzeźwił, odpychając na bok zapalczywą wściekłość, którą skierowała na nieodpowiednią osobę. Przecież winę za doznane krzywdy ponosiła ona jedna, ona sama, nie mogła mieć pretensji do nikogo innego, ani szukać winowajców wśród przyjaciół, najbliższych sobie osób. Podejrzenia, że wiedział wcale jednak nie zbledły, gdy wspomniał kobietę umierającą w Tower, splecioną nicią losu z jego przyjacielem, na co przeszył ją dreszcz. To dlatego nigdy nie próbował jej tam odszukać? Bo sądził, że również umarła?
Po długiej chwili milczenia Celine przemierzyła dzielącą ich odległość i usiadła obok niego na rozgrzanym piasku, w ciszy stykając się ramieniem z Elrikiem. Docierało do niej, że nie powinna była pozwolić wyrzutom i pretensjom dojść w sobie do głosu, ale na cofnięcie wypowiedzianych słów było już za późno. Nie potrafiłaby zebrać ich z wiatru ani szumu wodospadu, mogła jedynie owinąć rękę wokół zgięcia jego łokcia i ułożyć głowę na jego ramieniu, wpatrzona w dal, na pobliski świat, który, mimo wagi tajemnicy, trwał dalej. Wysoko nad nimi wciąż świeciło słońce, powietrze wciąż było ciepłe, woda wciąż błyszczała, odbijając refleksy blasku płynącego z nieba, a w oddali jak gdyby nigdy nic wciąż śpiewały ptaki.
- Wolałeś, żeby to zjadało cię od środka? - spytała, marszcząc brwi. Wypieranie się własnych przekleństw było znacznie łatwiejsze niż stawianie im czoła, ale sprawiało też, że zderzenie się z rzeczywistością bolało po dwakroć silniej. - Im dłużej jesteś z tym sam, tym większą władzę mają nad tobą te... wizje. Nie znikną, kiedy nie będziesz o nich mówił. Nie zamienią się w sny - mówiła do niego i do siebie, usiłując chyba brzmieć jak Hector. Nigdy nie byłaby w stanie zreplikować naprędce argumentów magipsychiatry, musiała więc posiłkować się naturalną wrażliwością, otwartym na niego sercem, czułym i troskliwym. - Nie wiem nawet co bym zrobiła, gdybym nocą zobaczyła przyszłość i ten sen by się spełnił. Może to jest odważne, bycie z tym sam na sam, ale jest też niemądre... i bolesne. Zbyt bolesne. Nie chcę, żeby w końcu cię to wykończyło, Ellie. Nie chcę patrzeć, jak robisz sobie krzywdę - wymamrotała, przymknąwszy powieki. Ledwo odzyskana bliskość, na którą wyznanie wuja rzuciło nowe światło, była zbyt cenna, by półwila dla własnego spokoju zarzuciła martwienie się o Elrika. Jego dobro znajdowało się na piedestale priorytetów i gryzła ją świadomość, że tak długo niczego nie zauważyła. Wstawał czasem niewyspany, ale kto tego nie robił? Przypisywała tysiąc powodów cieniom pod jego oczyma, gdy o poranku usiłował okłamywać świat i grać beztroskę na deskach sceny płonącego teatru, naiwnie widziała w tych płomieniach zwykłe ciepło, nie siłę, która potrafiła niszczyć. - Wiem, że tego nie chciałeś... - stwierdziła z westchnieniem, odchyliwszy lekko głowę, by móc spojrzeć na niego po uniesieniu powiek. - Nie będę zadawać ci pytań, obiecuję. Ale masz zapamiętać, że możesz o tym ze mną porozmawiać, słyszysz? Ze mną albo z kimś mądrzejszym. Steve wygląda na kogoś, kto by zrozumiał - zasugerowała, wspomniawszy jego dojrzalszego wiekiem przyjaciela. Powstrzymanie naturalnie egzystującej w niej ciekawości będzie wymagać nie lada samokontroli, przyrzekła jednak w duchu, że tego dla niego dokona, pozwoliwszy Elrikowi samemu zacząć temat, gdy będzie czuł się na siłach. Z rozmysłem też nie proponowała mu rozmowy z Hectorem - bo jak by to wyglądało? Zaprosiłaby go na magipsychiatryczną kozetkę, sugerując, że coś było z nim nie tak, że powinien się leczyć. W rzeczywistości sesje terapeutyczne były czymś zupełnie innym, ale ich stygmat niósł za sobą konkretne nacechowanie i była pewna, że nie każdy ochoczo przyjąłby dłoń wyciągniętą w geście fachowej pomocy.
Pomocy, bez której sama zwiędłaby jak kwiat odcięty od wody.
- Będę na siebie uważać - obiecała po chwili ciszy. Z obawy o nią wreszcie wyswobodził się z żelaza kajdan, które nałożył na własne nadgarstki i obnażył prawdę, nie zignorowałaby tego. W głowie zaplątała się kwaśna myśl, że ich ojciec, ten tchórzliwy mężczyzna, też zdobył się na szczerość po wielu latach. - I będę też obrażona na ciebie jeszcze przez jakiś czas za to, że mi nie powiedziałeś. Wystarczy już sekretów w tej rodzinie. Mamy ich zbyt wiele. Nie bądźmy jak on - stwierdziła, krzywiąc się z goryczą. Choć jej gniew zdążył zelżeć, Elric nie musiał o tym wiedzieć, pozostała w niej jedynie cierpkość domysłów pozbawionych ujścia, domysłów, których Celine nigdy nie wypowie przy nim na głos. Nie umiała korzystać z własnej rady - by rozmawiać bez ograniczeń i dzielić ciężary na dwoje, bo sama na drodze do pełnej szczerości postawiła dopiero kilka kroków. Co zobaczył w tej wizji? Co jej się stało? Znaleźli ją tu, zawlekli z powrotem do Tower? Tyle miała w sobie pytań, a żadnego nie zadała, zacisnąwszy wargi.
zt x2
- Przecież wiedziałeś, że mogłabym zrozumieć. Musiałeś wiedzieć! Jeśli jest między nami coś, co łączy nas silniej niż krew, to właśnie to, Ellie! - wyrzuciła z siebie gwałtownie, w końcu żadne z nich nie prosiło przeznaczenia o specjalne traktowanie, o chorobę wszczepioną między geny i niszczącą szanse na normalne, przeciętne życie. Jej policzki parzyły od gniewu, opuszki palców, z których wreszcie uleciały iskry, zapiekły, ale buzujący w niej ogień nie znalazł silniejszego ujścia, którego mu odmawiała. Dlatego płonął jaśniej, wzbierał w powłoce ciała, grożąc, że spopieli każdy mięsień - i nienawidziła tego, jak przyjemne było to uczucie. Złość odwracała uwagę od strachu, nakazywała zastanowienie, czy sny mówiły mu o tym, co działo się z nią w Tower, albo czy go przed tym ostrzegły - a jeśli tak, dlaczego nie zrobił nic, żeby ją przed tym ochronić. Dlaczego pozwolił jej tam gnić, dlaczego dał londyńskim złoczyńcom ściąć jej ojca, dlaczego nie kiwnął palcem, by zapobiec tragediom wiszącym nad ich głowami jak gęste, burzowe chmury.
Pluski wzburzonej jego chodem wody nikły w szumie kaskady wodospadu. Obrócił się, uciekał, wycofywał, łamał - i dopiero ten widok ją otrzeźwił, odpychając na bok zapalczywą wściekłość, którą skierowała na nieodpowiednią osobę. Przecież winę za doznane krzywdy ponosiła ona jedna, ona sama, nie mogła mieć pretensji do nikogo innego, ani szukać winowajców wśród przyjaciół, najbliższych sobie osób. Podejrzenia, że wiedział wcale jednak nie zbledły, gdy wspomniał kobietę umierającą w Tower, splecioną nicią losu z jego przyjacielem, na co przeszył ją dreszcz. To dlatego nigdy nie próbował jej tam odszukać? Bo sądził, że również umarła?
Po długiej chwili milczenia Celine przemierzyła dzielącą ich odległość i usiadła obok niego na rozgrzanym piasku, w ciszy stykając się ramieniem z Elrikiem. Docierało do niej, że nie powinna była pozwolić wyrzutom i pretensjom dojść w sobie do głosu, ale na cofnięcie wypowiedzianych słów było już za późno. Nie potrafiłaby zebrać ich z wiatru ani szumu wodospadu, mogła jedynie owinąć rękę wokół zgięcia jego łokcia i ułożyć głowę na jego ramieniu, wpatrzona w dal, na pobliski świat, który, mimo wagi tajemnicy, trwał dalej. Wysoko nad nimi wciąż świeciło słońce, powietrze wciąż było ciepłe, woda wciąż błyszczała, odbijając refleksy blasku płynącego z nieba, a w oddali jak gdyby nigdy nic wciąż śpiewały ptaki.
- Wolałeś, żeby to zjadało cię od środka? - spytała, marszcząc brwi. Wypieranie się własnych przekleństw było znacznie łatwiejsze niż stawianie im czoła, ale sprawiało też, że zderzenie się z rzeczywistością bolało po dwakroć silniej. - Im dłużej jesteś z tym sam, tym większą władzę mają nad tobą te... wizje. Nie znikną, kiedy nie będziesz o nich mówił. Nie zamienią się w sny - mówiła do niego i do siebie, usiłując chyba brzmieć jak Hector. Nigdy nie byłaby w stanie zreplikować naprędce argumentów magipsychiatry, musiała więc posiłkować się naturalną wrażliwością, otwartym na niego sercem, czułym i troskliwym. - Nie wiem nawet co bym zrobiła, gdybym nocą zobaczyła przyszłość i ten sen by się spełnił. Może to jest odważne, bycie z tym sam na sam, ale jest też niemądre... i bolesne. Zbyt bolesne. Nie chcę, żeby w końcu cię to wykończyło, Ellie. Nie chcę patrzeć, jak robisz sobie krzywdę - wymamrotała, przymknąwszy powieki. Ledwo odzyskana bliskość, na którą wyznanie wuja rzuciło nowe światło, była zbyt cenna, by półwila dla własnego spokoju zarzuciła martwienie się o Elrika. Jego dobro znajdowało się na piedestale priorytetów i gryzła ją świadomość, że tak długo niczego nie zauważyła. Wstawał czasem niewyspany, ale kto tego nie robił? Przypisywała tysiąc powodów cieniom pod jego oczyma, gdy o poranku usiłował okłamywać świat i grać beztroskę na deskach sceny płonącego teatru, naiwnie widziała w tych płomieniach zwykłe ciepło, nie siłę, która potrafiła niszczyć. - Wiem, że tego nie chciałeś... - stwierdziła z westchnieniem, odchyliwszy lekko głowę, by móc spojrzeć na niego po uniesieniu powiek. - Nie będę zadawać ci pytań, obiecuję. Ale masz zapamiętać, że możesz o tym ze mną porozmawiać, słyszysz? Ze mną albo z kimś mądrzejszym. Steve wygląda na kogoś, kto by zrozumiał - zasugerowała, wspomniawszy jego dojrzalszego wiekiem przyjaciela. Powstrzymanie naturalnie egzystującej w niej ciekawości będzie wymagać nie lada samokontroli, przyrzekła jednak w duchu, że tego dla niego dokona, pozwoliwszy Elrikowi samemu zacząć temat, gdy będzie czuł się na siłach. Z rozmysłem też nie proponowała mu rozmowy z Hectorem - bo jak by to wyglądało? Zaprosiłaby go na magipsychiatryczną kozetkę, sugerując, że coś było z nim nie tak, że powinien się leczyć. W rzeczywistości sesje terapeutyczne były czymś zupełnie innym, ale ich stygmat niósł za sobą konkretne nacechowanie i była pewna, że nie każdy ochoczo przyjąłby dłoń wyciągniętą w geście fachowej pomocy.
Pomocy, bez której sama zwiędłaby jak kwiat odcięty od wody.
- Będę na siebie uważać - obiecała po chwili ciszy. Z obawy o nią wreszcie wyswobodził się z żelaza kajdan, które nałożył na własne nadgarstki i obnażył prawdę, nie zignorowałaby tego. W głowie zaplątała się kwaśna myśl, że ich ojciec, ten tchórzliwy mężczyzna, też zdobył się na szczerość po wielu latach. - I będę też obrażona na ciebie jeszcze przez jakiś czas za to, że mi nie powiedziałeś. Wystarczy już sekretów w tej rodzinie. Mamy ich zbyt wiele. Nie bądźmy jak on - stwierdziła, krzywiąc się z goryczą. Choć jej gniew zdążył zelżeć, Elric nie musiał o tym wiedzieć, pozostała w niej jedynie cierpkość domysłów pozbawionych ujścia, domysłów, których Celine nigdy nie wypowie przy nim na głos. Nie umiała korzystać z własnej rady - by rozmawiać bez ograniczeń i dzielić ciężary na dwoje, bo sama na drodze do pełnej szczerości postawiła dopiero kilka kroków. Co zobaczył w tej wizji? Co jej się stało? Znaleźli ją tu, zawlekli z powrotem do Tower? Tyle miała w sobie pytań, a żadnego nie zadała, zacisnąwszy wargi.
zt x2
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Horace powiedział, że powinna spać, jeść i odpoczywać i kiedy już miała otworzyć usta, żeby jakimś słowem zakreślić swój wewnętrzny sprzeciw, zrezygnowała. Oboje dobrze wiedzieli, w jakim była stanie i jak bardzo zależało jej na tym, by wrócić do pełnej sprawności, a potem - do obowiązków, do Anglii spowitej cieniem, do łapania nowych tropów i szukania tych, którzy za tę tragedię byli odpowiedzialni. Zgodziła więc się na prawie wszystko i skorzystała z gościnności Horacego, kiedy ten zaproponował jej nocleg w swoim domu, bo chciał sprawdzić, jak jej organizm zareaguje na mieszankę, jaką jej podał poprzedniego dnia. Spodziewał się wymiotów, nudności i gorączki, ale z trzech objawów na szczęście wystąpiły tylko dwa. Zasnęła dopiero nad ranem, ale... czuła się lepiej. Wrażenie, że wszystko w jej wnętrzu gnije od kolejnych kopniaków i ciosów częściowo minęło, zastąpione dyskomfortem regenerujących się tkanek, które delikatnie tylko szarpało od czasu do czasu wrażliwymi, zapewne najbardziej poranionymi, fragmentami ciała. Horace powiedział, że obrażenia wewnętrzne były tak rozległe, że musiał jej to podać... i liczyć, że osiągnie efekt. Coś ruszyło się do przodu, rany tak nie piekły, głowa nie pękała od bólu. Oko było sine, ale i tak wyglądało stukrotnie lepiej niż wtedy. W tę noc, kiedy sądziła, że los parszywie z niej zakpił, wodząc ją za nos wizją wolności.
Zwłaszcza teraz czuła różnicę, kiedy chłodna woda opadająca ze wzgórza, ze szczytu wodospadu, obmywała nagie ramiona i plecy, sklejając krótkie, ciemne włosy i mocząc bandaż obwiązany na piersiach i wciąż kłującym jeszcze barku. Sprawdziła teren chwilę wcześniej, nikogo w pobliżu nie było, ale różdżkę wciąż trzymała w dłoni, nie rozstając się z nią nawet w takich momentach, ukryta pod wodną kurtyną, otoczona wysoką roślinnością i ptakami chwalącymi kolejny przeżyty dzień. Stała pod płaszczem huczącej wody, ocierając twarz lewą dłonią, kiedy włosy spływały do zaciskanych powiek, siłą próbując wedrzeć się pod nie. Prawą dłonią opierała się o skalną ścianę, różdżkę trzymając między palcami.
Pięć tysięcy, Rineahert. Tyle jesteś warta. Sporo, co? A teraz łaskawie powiedz, gdzie jest reszta, to może oddamy cię całą... zamiast martwej. Pójdziemy na ugodę?
Hałas na zewnątrz zagłuszał to, co krzyczało w głowie - szukało upewnienia, czy wtedy niczego nie powiedziała, czy może na skraju wytrzymałości nie palnęła czegoś nieświadomie, odlatując w bezmiar świata, tracąc za chwilę przytomność. A jeśli...? Nie. Nie, to nie mogło mieć miejsca, była silniejsza niż oni. Była silniejsza niż ich ciosy, kolejne szarpnięcie, uderzenia, ich różdżki podpalające skórę żywcem. Była silniejsza. Musiała być.
Odepchnęła się lekko od ściany i wyszła spod wody, sięgając po koszulkę, którą naciągnęła na siebie z trudem, pomagając sobie z krzywiącymi się ustami lewą ręką, walcząc z oporem stawianym przez ociekające wodą ciało. Sięgała już po zapinany sweter, który pożyczyła jej żona Horacego, stary i znoszony, ale ciepły w podchodzące jesiennym chłodem późno letnie wieczory, kiedy na ścieżce niedaleko dostrzegła jakiś cień, mignięcie jaśniejszych barw między ciemnymi gałęziami. Zmarszczyła brwi, obracając w dłoni różdżkę i powoli zrobiła krok w tył, tuląc się ostrożnie plecami do ściany. To, że wcześniej nikogo tu nie było, nie znaczyło, że nikt nie mógł się przypałętać właśnie teraz.
Poczuła budzącą się w żyłach adrenalinę. Jeśli przypadkiem trafi na jakiś paskudny spisek dziejący się poza oczami sprawiedliwości, to dzień uzna za całkiem udany.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie oddalał się od domu.
Zdawał sobie sprawę z ułomności własnego ciała, kilkanaście miesięcy bezruchu uczyniły z niego kalekę; wierzył, naprawdę wierzył, że z tego wyjdzie, ale nie był głupcem i wiedział, jak wiele będzie go to kosztowało ciężkiej pracy i jak mocno będzie musiał zintensyfikować wysiłki. Nie przerażało go to, ulgą było móc poczuć na twarzy ciepło promieni słońca, a całym ciałem - wolność, nieskrępowaną wżynającymi się we własne ropiejąco mięso szorstkimi pętami. Nie wyglądał jak on. Sińce pod oczami i zapadnięte policzki nie były niczym szczególnym wobec wszechobecnego głodu, ale on zawsze był postawniejszy. Rany na nadgarstkach - i niewidocznych kostkach - pozostałe po wrośniętych w ciało sznurach skryte były pod białymi bandażami, zabandażowany był też kikut jego dłoni - nie nosił charakterystycznej protezy, unikając rozpoznania i rozpierzchnięcia się plotek o jego powrocie. Wciąż nie miał różdżki. Nie miał sił. Nie powinien ryzykować. Zawszawione włosy zgolił na łyso, pozbywając się tym samym ostatniego ze szczególnych znaków. Tylko linie cięć - blizny idące przez podbródek, wychodząca spod bandaży przez przedramię szrama odsłonięta podwiniętym rękawem poszarzałej koszuli, znaczyły ślady tego, kim był dawniej. To i barwa zapadniętych oczu - niebieskich jak niespokojne burzowe niebo - wyraźniej wyróżniających się na trupiobladej skórze.
Dużo czasu spędzał na spacerach, snuł się po najbliższej okolicy, po znajomych i spokojnych krajobrazach na tyle nieistotnych, że miał prawo nie spodziewać się tam wroga. Początkowo nie zaszedł dalej, niż do granic gospodarstwa ciotki, ale minęły już dwa tygodnie i coraz śmielej zapuszczał się w górskie szlaki, chcąc przeforsować wysiłek - zmusić ciało do szybszej regeneracji. Droga przed nim była daleka, ale determinacja jeszcze większa. Szybko się męczył. Zdarzało się, że przed oczyma plątały mu się czarne plamy, że serce zaczynało kołatać co najmniej jakby przebiegł właśnie maraton, że brakowało mu tchu, choć niemal stał w miejscu. Wiedział, że to wymaga czasu, ale samo to poczucie nie hamowało ściskającej jak stalowe kleszcze serce i umysł frustracji. Jak teraz, gdy kolejny krok stawał się tak ciężki, a kij, na którym się wspierał zaczynał ślizgać się pod błotem wilgotnej ścieżki. Krople potu zrosiły jego nagie skronie, nabłyszczając łysą skórę czaszki. Gdy usłyszał szemrząca wodę skierował się ku niej bez namysłu, wiedząc, że jej orzeźwiający chłód mógł mu pomóc. Coraz mniej wyraźnie widząc uklęknął nad brzegiem na jednym kolanie, niezbornie zanurzył w rzece zmęczone ręce i w złączone dłonie nabrał wody, którą trzykrotnie oblał twarz, zmywając pot i szukając orzeźwienia. Dostrzegł w tym czasie sylwetkę nieopodal, nagą kobietę, jej rys odbijał się na tafli; powinien zapewne odwrócić się i odejść, ofiarując jej chwilę prywatności, nie uczynił tego jednak, bo też tej wody potrzebował. Opuścił wzrok, raz jeszcze przecierając czoło, zamierając w bezruchu, gdy kobieca sylwetka przeszła bliżej niego - nie podniósł wzroku, lecz widział jej kształt w odbiciu, nie mogąc mieć wątpliwości - że była naga. Ciało mimowolnie odciągało wzrok od twarzy, choć nie próbował na nie patrzeć. Nie pociągnął za nią wzrokiem, gdy znalazła się na brzegu, ale prędzej czy później przecież go dojrzy.
Zakasłał, umyślnie, osłabionym płucem, po nieleczonych miesiącami chorobach jego ciało nie doszło jeszcze do siebie. Chcąc dać jej znak, że tu był - i że nie stanowił zagrożenia, nie zamierzając się za nią skradać. Czasy były niebezpieczne. Czarodzieje bywali ostrożni, a w Devon mógł też napotkać mugolkę - jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę z powojennych zniszczeń, znał ich ogólną skalę, znał doniesienia i relację Hannah, ale przecież niczego jeszcze nie widział na własne oczy. Tak często podróżował z opaską na oczach. Jej krok był jednak cichy, nie słyszał go, czy możliwe, że to jednak on napotkał na zagrożenie? Nie poruszył się, wpatrywał w wodę, w odbiciu której winien dostrzec zagrożenie. Wstrzymany oddech pozwalał słyszeć więcej. Nieruchome ciało pozostawało czujne jak ciało sarny węszącej drapieżnika w dmącym wietrze.
Zdawał sobie sprawę z ułomności własnego ciała, kilkanaście miesięcy bezruchu uczyniły z niego kalekę; wierzył, naprawdę wierzył, że z tego wyjdzie, ale nie był głupcem i wiedział, jak wiele będzie go to kosztowało ciężkiej pracy i jak mocno będzie musiał zintensyfikować wysiłki. Nie przerażało go to, ulgą było móc poczuć na twarzy ciepło promieni słońca, a całym ciałem - wolność, nieskrępowaną wżynającymi się we własne ropiejąco mięso szorstkimi pętami. Nie wyglądał jak on. Sińce pod oczami i zapadnięte policzki nie były niczym szczególnym wobec wszechobecnego głodu, ale on zawsze był postawniejszy. Rany na nadgarstkach - i niewidocznych kostkach - pozostałe po wrośniętych w ciało sznurach skryte były pod białymi bandażami, zabandażowany był też kikut jego dłoni - nie nosił charakterystycznej protezy, unikając rozpoznania i rozpierzchnięcia się plotek o jego powrocie. Wciąż nie miał różdżki. Nie miał sił. Nie powinien ryzykować. Zawszawione włosy zgolił na łyso, pozbywając się tym samym ostatniego ze szczególnych znaków. Tylko linie cięć - blizny idące przez podbródek, wychodząca spod bandaży przez przedramię szrama odsłonięta podwiniętym rękawem poszarzałej koszuli, znaczyły ślady tego, kim był dawniej. To i barwa zapadniętych oczu - niebieskich jak niespokojne burzowe niebo - wyraźniej wyróżniających się na trupiobladej skórze.
Dużo czasu spędzał na spacerach, snuł się po najbliższej okolicy, po znajomych i spokojnych krajobrazach na tyle nieistotnych, że miał prawo nie spodziewać się tam wroga. Początkowo nie zaszedł dalej, niż do granic gospodarstwa ciotki, ale minęły już dwa tygodnie i coraz śmielej zapuszczał się w górskie szlaki, chcąc przeforsować wysiłek - zmusić ciało do szybszej regeneracji. Droga przed nim była daleka, ale determinacja jeszcze większa. Szybko się męczył. Zdarzało się, że przed oczyma plątały mu się czarne plamy, że serce zaczynało kołatać co najmniej jakby przebiegł właśnie maraton, że brakowało mu tchu, choć niemal stał w miejscu. Wiedział, że to wymaga czasu, ale samo to poczucie nie hamowało ściskającej jak stalowe kleszcze serce i umysł frustracji. Jak teraz, gdy kolejny krok stawał się tak ciężki, a kij, na którym się wspierał zaczynał ślizgać się pod błotem wilgotnej ścieżki. Krople potu zrosiły jego nagie skronie, nabłyszczając łysą skórę czaszki. Gdy usłyszał szemrząca wodę skierował się ku niej bez namysłu, wiedząc, że jej orzeźwiający chłód mógł mu pomóc. Coraz mniej wyraźnie widząc uklęknął nad brzegiem na jednym kolanie, niezbornie zanurzył w rzece zmęczone ręce i w złączone dłonie nabrał wody, którą trzykrotnie oblał twarz, zmywając pot i szukając orzeźwienia. Dostrzegł w tym czasie sylwetkę nieopodal, nagą kobietę, jej rys odbijał się na tafli; powinien zapewne odwrócić się i odejść, ofiarując jej chwilę prywatności, nie uczynił tego jednak, bo też tej wody potrzebował. Opuścił wzrok, raz jeszcze przecierając czoło, zamierając w bezruchu, gdy kobieca sylwetka przeszła bliżej niego - nie podniósł wzroku, lecz widział jej kształt w odbiciu, nie mogąc mieć wątpliwości - że była naga. Ciało mimowolnie odciągało wzrok od twarzy, choć nie próbował na nie patrzeć. Nie pociągnął za nią wzrokiem, gdy znalazła się na brzegu, ale prędzej czy później przecież go dojrzy.
Zakasłał, umyślnie, osłabionym płucem, po nieleczonych miesiącami chorobach jego ciało nie doszło jeszcze do siebie. Chcąc dać jej znak, że tu był - i że nie stanowił zagrożenia, nie zamierzając się za nią skradać. Czasy były niebezpieczne. Czarodzieje bywali ostrożni, a w Devon mógł też napotkać mugolkę - jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę z powojennych zniszczeń, znał ich ogólną skalę, znał doniesienia i relację Hannah, ale przecież niczego jeszcze nie widział na własne oczy. Tak często podróżował z opaską na oczach. Jej krok był jednak cichy, nie słyszał go, czy możliwe, że to jednak on napotkał na zagrożenie? Nie poruszył się, wpatrywał w wodę, w odbiciu której winien dostrzec zagrożenie. Wstrzymany oddech pozwalał słyszeć więcej. Nieruchome ciało pozostawało czujne jak ciało sarny węszącej drapieżnika w dmącym wietrze.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Była gotowa stanąć do walki, chociaż wiedziała, że fizycznie prawdopodobnie nie wyszłaby z niej obronną ręką - nie była kobietą ani pechową, ani nadmiernie obdarowaną łaską Fortuny, ufała sobie i swoim umiejętnościom, ale te, chociaż uważane przez nią za naprawdę dobre, nie żerowały tylko na dobrych chęciach, wyciągały przecież z ciała siłę, której miała teraz wyjątkowo mało. Im dłużej stała przy ścianie, tym bardziej czuła, jak świeżo zaleczona skóra napina się, jak bandaż trze o nią nieprzyjemnie, ostrzega. Nozdrza rozchyliły się w przypływie dreszczy biegnących od karku, aż po same łydki, chcąc przypomnieć jej, że powinna uważać na to, jakie kroki podejmuje. Wzrok dosłownie na ułamek sekundy przeskoczył na spodnie leżące niedaleko, tuż obok swetra, zaraz wracając do taksowania sylwetki kucającego przy rzece mężczyzny, jakby chciała się upewnić, że obcy nie wpadnie na wspaniały pomysł zrobienia jej nieśmiesznego dowcipu. Dłoń uniosła się, a koniec różdżki wycelowany został właśnie w niego. Mogła stać przed nim w samej bieliźnie i mokrym podkoszulku, ale wciąż stanowiła zagrożenie.
- Przez następną minutę pij, ile chcesz, i zawróć - nie zastanawiała się, kim był; chciała, żeby zniknął, zachęcając go głosem jak wilczyca na razie pokazująca tylko kły, chcąca przepędzić intruza ze swojego terytorium, bo zwyczajnie nie życzyła sobie tutaj jego obecności. Wręcz egocentrycznie rościła sobie prawa do tego miejsca, nigdy wcześniej przez nią nie odwiedzonego, bo czuła się tu bezpiecznie, pierwszy raz od dawna. Cennych znalezisk Jackie nie oddawała tak łatwo.
Różdżka świsnęła w powietrzu pokierowana bezgłośnym accio, a spodnie uniosły się i podleciały do lewej ręki, której palce powitały je z cichym stęknięciem niezdławionym przez zaciskające się usta. Nogawki zsunęły się niżej, po chłodnej, mokrej wciąż skórze, przykrywając biodra i lewą nogę, dając się podrywać czasem skroplonym powiewom od strony wodospadu. Chciała usiąść - osłabione nogi, na których wciąż jeszcze czerwieniły się blizny po wielokrotnych leczniczych inkantacjach Horacego, zaczynały się buntować, stanowczo za długo stała pod wodą, stanowczo zbyt dużym wysiłkiem był spacer pod górę, a przedłużające się stanie teraz, opierając się o ostrą ścianę skalną, niczego nie ułatwiało. W dodatku stała niemal naga przed mężczyzną - kimkolwiek był, Ministrem Magii, piekarzem z Pokątnej, czarnoksiężnikiem, czy choćby i aurorem - powinna się wstydzić. Tak mówił obyczaj. Problem w tym, że Jackie nigdy nie dostała od losu matki ani bliskiej krewnej, który podobny przykład mogłaby przekazać. Przestała swoje ciało traktować kobieco, choć nie raz pokazało jej, że tą kobietą wciąż jest, tam, w Andorze, kiedy czerwień znowu barwiła ubrania i ze strachem budzącym się w sercu musiała ją zakryć, zmyć, żeby nie zniszczyć przykrywki, jaką Arne pomógł jej zbudować, żeby mogła przetrwać razem z nimi. Jej ciało było narzędziem; dłoń trzymała różdżkę, mięśnie podrywały kończyny w pogoń, zmysły śledziły każdy najmniejszy ruch, nasłuchiwały i tropiły. A teraz nawet ono ją zawiodło. Albo to ona zawiodła je. Ostatnie dwa miesiące zniszczyły to ciało tak, że teraz było tylko plątaniną włókien usiłujących znów spleść się w jeden, pełny organizm, odnaleźć początek tam, gdzie był chaos.
Nie mogła dojrzeć stąd tak dobrze jego twarzy. Światło księżyca odbijające się od rzeki dawało blady blask dookoła, malowało mleczną poświatą zieleń liści, ale nie pozwalało na wypatrywanie cennych do identyfikacji szczegółów. Była przekonana, że nie zna tego człowieka, ale coś tlące się w środku niej szeptało podpowiedzi. Dlaczego on tak kulił to jedno ramię?
- No już, uciekaj - głos nie był już tak nakazujący, wilczyca schowała kły, bliżej jej było do nerwowego oblizywania pyska niż szykowania pazurów do ataku; jakby chciała przepędzić kręcącego się pod nogami kota, a nie niedźwiedzia. Jeśli to był mugol, już dawno powinien przestraszyć się samego niewinnego accio. Jeśli to czarodziej, to albo jej posłucha i zwyczajnie sobie pójdzie, albo będzie musiała znaleźć w sobie wszystkie siły, żeby go spłoszyć. Jakimś cudem.
Ale teraz chciała usiąść. Musiała usiąść.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Przez następną minutę pij, ile chcesz, i zawróć - nie zastanawiała się, kim był; chciała, żeby zniknął, zachęcając go głosem jak wilczyca na razie pokazująca tylko kły, chcąca przepędzić intruza ze swojego terytorium, bo zwyczajnie nie życzyła sobie tutaj jego obecności. Wręcz egocentrycznie rościła sobie prawa do tego miejsca, nigdy wcześniej przez nią nie odwiedzonego, bo czuła się tu bezpiecznie, pierwszy raz od dawna. Cennych znalezisk Jackie nie oddawała tak łatwo.
Różdżka świsnęła w powietrzu pokierowana bezgłośnym accio, a spodnie uniosły się i podleciały do lewej ręki, której palce powitały je z cichym stęknięciem niezdławionym przez zaciskające się usta. Nogawki zsunęły się niżej, po chłodnej, mokrej wciąż skórze, przykrywając biodra i lewą nogę, dając się podrywać czasem skroplonym powiewom od strony wodospadu. Chciała usiąść - osłabione nogi, na których wciąż jeszcze czerwieniły się blizny po wielokrotnych leczniczych inkantacjach Horacego, zaczynały się buntować, stanowczo za długo stała pod wodą, stanowczo zbyt dużym wysiłkiem był spacer pod górę, a przedłużające się stanie teraz, opierając się o ostrą ścianę skalną, niczego nie ułatwiało. W dodatku stała niemal naga przed mężczyzną - kimkolwiek był, Ministrem Magii, piekarzem z Pokątnej, czarnoksiężnikiem, czy choćby i aurorem - powinna się wstydzić. Tak mówił obyczaj. Problem w tym, że Jackie nigdy nie dostała od losu matki ani bliskiej krewnej, który podobny przykład mogłaby przekazać. Przestała swoje ciało traktować kobieco, choć nie raz pokazało jej, że tą kobietą wciąż jest, tam, w Andorze, kiedy czerwień znowu barwiła ubrania i ze strachem budzącym się w sercu musiała ją zakryć, zmyć, żeby nie zniszczyć przykrywki, jaką Arne pomógł jej zbudować, żeby mogła przetrwać razem z nimi. Jej ciało było narzędziem; dłoń trzymała różdżkę, mięśnie podrywały kończyny w pogoń, zmysły śledziły każdy najmniejszy ruch, nasłuchiwały i tropiły. A teraz nawet ono ją zawiodło. Albo to ona zawiodła je. Ostatnie dwa miesiące zniszczyły to ciało tak, że teraz było tylko plątaniną włókien usiłujących znów spleść się w jeden, pełny organizm, odnaleźć początek tam, gdzie był chaos.
Nie mogła dojrzeć stąd tak dobrze jego twarzy. Światło księżyca odbijające się od rzeki dawało blady blask dookoła, malowało mleczną poświatą zieleń liści, ale nie pozwalało na wypatrywanie cennych do identyfikacji szczegółów. Była przekonana, że nie zna tego człowieka, ale coś tlące się w środku niej szeptało podpowiedzi. Dlaczego on tak kulił to jedno ramię?
- No już, uciekaj - głos nie był już tak nakazujący, wilczyca schowała kły, bliżej jej było do nerwowego oblizywania pyska niż szykowania pazurów do ataku; jakby chciała przepędzić kręcącego się pod nogami kota, a nie niedźwiedzia. Jeśli to był mugol, już dawno powinien przestraszyć się samego niewinnego accio. Jeśli to czarodziej, to albo jej posłucha i zwyczajnie sobie pójdzie, albo będzie musiała znaleźć w sobie wszystkie siły, żeby go spłoszyć. Jakimś cudem.
Ale teraz chciała usiąść. Musiała usiąść.
[bylobrzydkobedzieladnie]
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Ostatnio zmieniony przez Jackie Rineheart dnia 29.01.24 10:15, w całości zmieniany 3 razy
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zareagował na jej słowa, pozostając przy wodzie. Jej głos brzmiał znajomo, ale nie potrafił go rozpoznać w tak abstrakcyjnej sytuacji. Czy to możliwe, że napotkał ją w ciągu ostatnich miesięcy? Niewiele kobiet podróżowało z bandytami, którzy go pojmali, ale i one były pośród nich. To tam szukał, szukał podobnie brzmiących pogróżek, podobnego tonu głosu, majaczył mętnie w przeszłości, zbyt dawno nie słyszany, by zlokalizował go poprawnie tak szybko.
Dala mu minutę, nie więcej, ale te ziemie były niczyje, nie należały do niej. Należały do jego rodziny - a jego rodzina zadecydowała, że będą należały do wszystkich. Skąd u niej taka buta, skąd taka bezczelność? Jakim prawem stawiała mu warunki? Nie wystraszyła się jego - sądziła, że to ona była większym zagrożeniem. Dziś pewnie się nawet nie myliła, osłabienie nie przestawało dawać mu się we znaki. W myślach szacował: jakie miał szanse. Musiałby wytrącić jej różdżkę z dłoni, czy miał na to siły? Czy zdążyłby wstać na nogi i nie stracić przytomności? I czy miał prawo - nie próbować? Devon otaczał spokój, ciotka nie wspominała o rozbójnikach, gromadziły się tu duże siły bojówek, a jednak na drodze napotkał bandytkę. Na Merlina, był wieczór, Neala mogła tędy przejeżdżać i się na nią nadziać. Kim była? Żerującą na wojnie szabrowniczką jak ci, którzy go pojmali? Napięcie twarzy zdradzało zaciśnięcie szczęki, zanurzona w rzece dłoń nie poruszyła się, ugięty kikut, wsparty o nieklęczące kolano, ginął pod ciałem. Palce odnalazły w rzece kamień, większy, powoli zacisnęły się na jego szorstkiej strukturze. Musiał tylko rzucić nim, zanim ona zaatakuje. Jeśli trafi w skroń, będzie po wszystkim.
Nie odsunął się od wody, pięść pozostała dyskretnie zaciśnięta na skrytym pod nią kamieniu. W końcu wstał - zgodnie z jej życzeniem - powoli, nie wykonując gwałtownych ruchów. Kamień trzymał dyskretnie, zachowując rękę przy ciele, zasłaniał go własnym bokiem. Słysząc ton jej głosu stracił opory, które nie pozwalały mu spojrzeć na nią wcześniej, gdy nie czuła wstydu, on nie czuł powinności. Przyglądał się jej odbiciu w wodzie - widząc wyciągniętą różdżkę i nagość ciała, rozmyte rysy twarzy dalej nie pozwoliły mu jej rozpoznać. I przyglądał się jej z tą samą uwagą, tą samą czujnością, gotów zareagować na jakikolwiek ruch. Musiał tylko trafić kamieniem w skroń. Czy miał siły? Czy stała dostatecznie blisko? Nie wiedział, nie miał innego wyjścia.
- To nie jest twój dom, panienko - oznajmił z przedziwną pewnością w głosie, głos miał ochrypnięty, też inny, zapalenie gardła ciągnęło się za nim przez kilka długich miesięcy. Wyczuł to - wahanie wilczycy - chciał je wykorzystać w tej próbie sił. Walkę może wygra, może nie. Pewnie nie, jesli spudłuje. Słowa miały zapewnić, że potrafił być niebezpieczny. - Zgubiłaś się? Dam ci lekcję, nie drażnij każdego, kogo spotkasz na drodze, w szczególności wtedy, kiedy nie masz ubranej spódnicy. Źli ludzie robią złe rzeczy. Nie chcę tu rozlewu krwi, opuść różdżkę. No już - powtórzył jej zwrot nagląco, cichym niedźwiedzim warknięciem, znacznie bardziej zdecydowanym i bardziej ofensywnym niż ona, spoglądając na nią spode łba; w blasku księżyca jej profil wydał się - podobnie jak głos - dziwnie znajomy, ale detale nadal umykały w półmroku. - Nigdzie się nie wybieram. Ty za to zejdziesz teraz na brzeg, powoli, żeby opowiedzieć mi, czego tutaj szukasz, a czego już na pewno nie znajdziesz i, jeśli będę zadowolony, rozejdziemy się w dwie różne strony. Nie spierdol tego, póki nie zamierzam zrobić ci krzywdy. - Warkot nie ucichł, determinacja spychała na bok słabość ciała, a w grymasie twarzy uwidaczniało się więcej goryczy, niż miał w sobie dawniej, lewa dłoń z dużym kamieniem uniosła się w górę, zwracając nań uwagę, podrzucił go w powietrzu, nisko, by nie wypuszczać go z ręki na zbyt długo. Nawet nie mrugnął, nie spuszczając jej z oka.
Dala mu minutę, nie więcej, ale te ziemie były niczyje, nie należały do niej. Należały do jego rodziny - a jego rodzina zadecydowała, że będą należały do wszystkich. Skąd u niej taka buta, skąd taka bezczelność? Jakim prawem stawiała mu warunki? Nie wystraszyła się jego - sądziła, że to ona była większym zagrożeniem. Dziś pewnie się nawet nie myliła, osłabienie nie przestawało dawać mu się we znaki. W myślach szacował: jakie miał szanse. Musiałby wytrącić jej różdżkę z dłoni, czy miał na to siły? Czy zdążyłby wstać na nogi i nie stracić przytomności? I czy miał prawo - nie próbować? Devon otaczał spokój, ciotka nie wspominała o rozbójnikach, gromadziły się tu duże siły bojówek, a jednak na drodze napotkał bandytkę. Na Merlina, był wieczór, Neala mogła tędy przejeżdżać i się na nią nadziać. Kim była? Żerującą na wojnie szabrowniczką jak ci, którzy go pojmali? Napięcie twarzy zdradzało zaciśnięcie szczęki, zanurzona w rzece dłoń nie poruszyła się, ugięty kikut, wsparty o nieklęczące kolano, ginął pod ciałem. Palce odnalazły w rzece kamień, większy, powoli zacisnęły się na jego szorstkiej strukturze. Musiał tylko rzucić nim, zanim ona zaatakuje. Jeśli trafi w skroń, będzie po wszystkim.
Nie odsunął się od wody, pięść pozostała dyskretnie zaciśnięta na skrytym pod nią kamieniu. W końcu wstał - zgodnie z jej życzeniem - powoli, nie wykonując gwałtownych ruchów. Kamień trzymał dyskretnie, zachowując rękę przy ciele, zasłaniał go własnym bokiem. Słysząc ton jej głosu stracił opory, które nie pozwalały mu spojrzeć na nią wcześniej, gdy nie czuła wstydu, on nie czuł powinności. Przyglądał się jej odbiciu w wodzie - widząc wyciągniętą różdżkę i nagość ciała, rozmyte rysy twarzy dalej nie pozwoliły mu jej rozpoznać. I przyglądał się jej z tą samą uwagą, tą samą czujnością, gotów zareagować na jakikolwiek ruch. Musiał tylko trafić kamieniem w skroń. Czy miał siły? Czy stała dostatecznie blisko? Nie wiedział, nie miał innego wyjścia.
- To nie jest twój dom, panienko - oznajmił z przedziwną pewnością w głosie, głos miał ochrypnięty, też inny, zapalenie gardła ciągnęło się za nim przez kilka długich miesięcy. Wyczuł to - wahanie wilczycy - chciał je wykorzystać w tej próbie sił. Walkę może wygra, może nie. Pewnie nie, jesli spudłuje. Słowa miały zapewnić, że potrafił być niebezpieczny. - Zgubiłaś się? Dam ci lekcję, nie drażnij każdego, kogo spotkasz na drodze, w szczególności wtedy, kiedy nie masz ubranej spódnicy. Źli ludzie robią złe rzeczy. Nie chcę tu rozlewu krwi, opuść różdżkę. No już - powtórzył jej zwrot nagląco, cichym niedźwiedzim warknięciem, znacznie bardziej zdecydowanym i bardziej ofensywnym niż ona, spoglądając na nią spode łba; w blasku księżyca jej profil wydał się - podobnie jak głos - dziwnie znajomy, ale detale nadal umykały w półmroku. - Nigdzie się nie wybieram. Ty za to zejdziesz teraz na brzeg, powoli, żeby opowiedzieć mi, czego tutaj szukasz, a czego już na pewno nie znajdziesz i, jeśli będę zadowolony, rozejdziemy się w dwie różne strony. Nie spierdol tego, póki nie zamierzam zrobić ci krzywdy. - Warkot nie ucichł, determinacja spychała na bok słabość ciała, a w grymasie twarzy uwidaczniało się więcej goryczy, niż miał w sobie dawniej, lewa dłoń z dużym kamieniem uniosła się w górę, zwracając nań uwagę, podrzucił go w powietrzu, nisko, by nie wypuszczać go z ręki na zbyt długo. Nawet nie mrugnął, nie spuszczając jej z oka.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie podobała jej się ta patowa sytuacja. Miała nadzieję go odpędzić, licząc na to, że przestraszy się, zawstydzi, zająknie głupkowato z przeproszeniem i tak się rozejdą - w pokoju i szczęściu obojga. A trafił jej się osobnik tak samo uparty, jak nieprzyjemnie w obyciu twardy. Postawiła swoje ciało, wymęczone i skatowane, na baczność, w głowie słysząc rugania Horacego niemal tak wyraźnie, jakby stał tuż obok. Nie podobał jej się też ten przykuc z dłonią włożoną w chłód rzecznej wody - niby wyglądał, jakby się wspierał, ale miała wrażenie, że coś przed nią ukrywał. Prawą rękę musiał chować pod pazuchą, palce zaciskając na różdżce, której albo nie wyjął, albo nie mogła jej dostrzec. W głowie poczuła delikatnie pulsowanie, jakby ciało chrząkało ze zniecierpliwienia.
- Takiś pewny? Mówią, że dom jest tam, gdzie serce, a moje stoi tu razem ze mną - odparła butnie, jakby naruszył jej godność tym pytaniem, niemal obraził. Może i nawet był w tym okruch prawdy. Opoka była pusta bez ojca, zaniedbana i okryta kurzem osamotnienia niemal odstraszała, więc stamtąd Jackie wzięła tylko swoje rzeczy, cenne drobnostki i pieniądze chowane „na czarną godzinę”. Potem pojawił się dom Vincenta albo raczej budynek, w którym mieszkał on, a do którego wpuścił ją z troski o zdrowie i życie; ściany nie miały dla niej wyrazu, szare i obce wcale nie zachęcały do zadomowienia. Andora nigdy domem nie była i być nie mogła. Dom Horacego był domem jego i jego żony, nie Jackie, ona była tam tylko na chwilę, ścieląc łóżko tak, jak robi się tu w gościach, bez swobody, z nerwowym napięciem w dłoniach.
Jeśli więc nie miała swojego domu tutaj, pod wodospadem, skryta wśród księżycowej zieleni, nie miała go nigdzie. I żaden chłystek nie będzie jej mówił, że ma stąd iść. Wilczyca znów pokazała kły, z rezygnacji wykwitła chęć do walki, bronienia zasobów, jakie posiadła. Po twarzy ściekała woda, rosiła zmoczone do cna bandaże i podkoszulek sięgający połowy bioder, długi i znoszony, męski, ojcowski. Jego zapach, zamknięty w szufladach domu, przypominał jej o krwi, jaka teraz wartko płynęła w korytarzach żył.
- Cenna lekcja, chociaż tupet trzeba mieć, żeby uznać kobietę w bieliźnie, ale z różdżką dzierżoną w dłoni za całkiem bezbronną. Prośba przeciwko prośbie. Niestety twojej nie spełnię. - drewno afromosii było ciepłe, jakby trzymała w dłoniach kota gotowego do skoku, do ataku. Coś w niej jednak drgało. Nie mogła tego uczucia zlokalizować, jakoś je nazwać. Ale znała, albo chciała znać, te zgłoski, ten akcent, ten tembr, posmak głosu w uszach. Widziała mężczyznę, do którego ten głos należał, w snach, kiedy było z nią najgorzej, kiedy pluła krwią, czując, jak wszystko w niej gnije, jak umiera. Zadawał jedno pytanie, pozwalał wejrzeć w błękit oczu, a potem uciekał, zabierając ze sobą ciszę, zostawiając ją samą, ale z siłą na przetrwanie kolejnego dnia i zamknięcie ust, kiedy pytali o niego. O wszystkich.
Ciało powiedziało dość.
Jęknęła cicho, kiedy nogi zwyczajnie odmówiły posłuszeństwa - zdążyła wypuścić z dłoni spodnie i wesprzeć się na wystającym kamieniu, śliskim od wody, żeby skontrolować upadek, a nie zwyczajnie opaść na skały jak kłoda. Plecy przejechały po skale powoli, poczuła, jak rany otwierają się na nowo, jak krew ogrzewa skórę i moczy już i tak mokry bandaż, przecieka na koszulkę. Bolało. Znów tak parszywie mocno bolało, ale mogła winić o to tylko siebie. Horacy ją zabije. Nie dosłownie, przecież był uzdrowicielem. Ale zadba, żeby wysłuchała, co ma do powiedzenia, kiedy znowu będzie zalepiał jej ciało kruchą magią. Mimo wszystko różdżka nie wypadła jej z dłoni, palce zbyt mocno zaciśnięte były na rzeźbionej rączce, drewniany koniec, cieniutki, niemal żarzący się od magii, wciąż wycelowany był w człowieka stojącego przy rzece. Pokazała mu, że jest słaba na ciele, ale umysł był jasny, choć skronie rozgrzane były od wysiłku. I to właśnie teraz, kiedy tak beztrosko podrzucił w dłoni kamień z czystym i bardzo czytelnym zamiarem rzucenia nim w nią. Co za bezczelny cham i prostak!
- Takie warunki możesz stawiać własnej kobiecie, a nie mi, chłoptasiu, a jak lubisz się na nich wyżywać, to na pewno będzie czekała na ciebie w domu z otwartymi ramionami - odparła w nerwach, głosem już drżącym, ale wciąż silnym i pewnym tego, że jeśli podejdzie, da mu nauczkę. Wilczyca okazała się ranna, ale nie rezygnowała, zjeżyła sierść, zawarczała ostrzegawczo. Ale czy nie był to blef? Sposób na ukrycie, że miała już niemal mroczki przed oczami? Chciała się podnieść, ale ciało mówiło nie. Teraz siedź i czekaj, aż nabierzesz sił. - Gdybyś nie chciał rozlewu krwi, już dawno obróciłbyś się na pięcie i ruszył w swoją drogę, a stoisz jak słup. Przeszkodziłam ci w czymś? A może przychodzisz tu pooglądać sobie śliczne dziewczątka w letniej kąpieli? I jeszcze klniesz, jeśli nie chcą do ciebie przyjść. Czyli to ty jesteś złym człowiekiem robiącym złe rzeczy. Idź stąd, nie męcz dupy swoim chojractwem.
Mogła mu powiedzieć, że łapała takich jak on i wrzucała w odmęty więzień, ale zdradzanie, że miała do czynienia z prawem, było co najmniej niebezpieczne. Jeśli faktycznie, na co wszystko wskazywało, był kryminalistą, trwała w nieciekawym położeniu. Podobnie jak on. Oboje byli dla siebie takim samym zagrożeniem.
Tylko dlaczego serce gdzieś gnało, coś chciało? Dlaczego te szepty, zbyt ciche, by być zrozumiałe, tak napierały, tak pragnęły zostać pochwycone i otulone wiarą? Dlaczego tak chciała, żeby to był on?
- Takiś pewny? Mówią, że dom jest tam, gdzie serce, a moje stoi tu razem ze mną - odparła butnie, jakby naruszył jej godność tym pytaniem, niemal obraził. Może i nawet był w tym okruch prawdy. Opoka była pusta bez ojca, zaniedbana i okryta kurzem osamotnienia niemal odstraszała, więc stamtąd Jackie wzięła tylko swoje rzeczy, cenne drobnostki i pieniądze chowane „na czarną godzinę”. Potem pojawił się dom Vincenta albo raczej budynek, w którym mieszkał on, a do którego wpuścił ją z troski o zdrowie i życie; ściany nie miały dla niej wyrazu, szare i obce wcale nie zachęcały do zadomowienia. Andora nigdy domem nie była i być nie mogła. Dom Horacego był domem jego i jego żony, nie Jackie, ona była tam tylko na chwilę, ścieląc łóżko tak, jak robi się tu w gościach, bez swobody, z nerwowym napięciem w dłoniach.
Jeśli więc nie miała swojego domu tutaj, pod wodospadem, skryta wśród księżycowej zieleni, nie miała go nigdzie. I żaden chłystek nie będzie jej mówił, że ma stąd iść. Wilczyca znów pokazała kły, z rezygnacji wykwitła chęć do walki, bronienia zasobów, jakie posiadła. Po twarzy ściekała woda, rosiła zmoczone do cna bandaże i podkoszulek sięgający połowy bioder, długi i znoszony, męski, ojcowski. Jego zapach, zamknięty w szufladach domu, przypominał jej o krwi, jaka teraz wartko płynęła w korytarzach żył.
- Cenna lekcja, chociaż tupet trzeba mieć, żeby uznać kobietę w bieliźnie, ale z różdżką dzierżoną w dłoni za całkiem bezbronną. Prośba przeciwko prośbie. Niestety twojej nie spełnię. - drewno afromosii było ciepłe, jakby trzymała w dłoniach kota gotowego do skoku, do ataku. Coś w niej jednak drgało. Nie mogła tego uczucia zlokalizować, jakoś je nazwać. Ale znała, albo chciała znać, te zgłoski, ten akcent, ten tembr, posmak głosu w uszach. Widziała mężczyznę, do którego ten głos należał, w snach, kiedy było z nią najgorzej, kiedy pluła krwią, czując, jak wszystko w niej gnije, jak umiera. Zadawał jedno pytanie, pozwalał wejrzeć w błękit oczu, a potem uciekał, zabierając ze sobą ciszę, zostawiając ją samą, ale z siłą na przetrwanie kolejnego dnia i zamknięcie ust, kiedy pytali o niego. O wszystkich.
Ciało powiedziało dość.
Jęknęła cicho, kiedy nogi zwyczajnie odmówiły posłuszeństwa - zdążyła wypuścić z dłoni spodnie i wesprzeć się na wystającym kamieniu, śliskim od wody, żeby skontrolować upadek, a nie zwyczajnie opaść na skały jak kłoda. Plecy przejechały po skale powoli, poczuła, jak rany otwierają się na nowo, jak krew ogrzewa skórę i moczy już i tak mokry bandaż, przecieka na koszulkę. Bolało. Znów tak parszywie mocno bolało, ale mogła winić o to tylko siebie. Horacy ją zabije. Nie dosłownie, przecież był uzdrowicielem. Ale zadba, żeby wysłuchała, co ma do powiedzenia, kiedy znowu będzie zalepiał jej ciało kruchą magią. Mimo wszystko różdżka nie wypadła jej z dłoni, palce zbyt mocno zaciśnięte były na rzeźbionej rączce, drewniany koniec, cieniutki, niemal żarzący się od magii, wciąż wycelowany był w człowieka stojącego przy rzece. Pokazała mu, że jest słaba na ciele, ale umysł był jasny, choć skronie rozgrzane były od wysiłku. I to właśnie teraz, kiedy tak beztrosko podrzucił w dłoni kamień z czystym i bardzo czytelnym zamiarem rzucenia nim w nią. Co za bezczelny cham i prostak!
- Takie warunki możesz stawiać własnej kobiecie, a nie mi, chłoptasiu, a jak lubisz się na nich wyżywać, to na pewno będzie czekała na ciebie w domu z otwartymi ramionami - odparła w nerwach, głosem już drżącym, ale wciąż silnym i pewnym tego, że jeśli podejdzie, da mu nauczkę. Wilczyca okazała się ranna, ale nie rezygnowała, zjeżyła sierść, zawarczała ostrzegawczo. Ale czy nie był to blef? Sposób na ukrycie, że miała już niemal mroczki przed oczami? Chciała się podnieść, ale ciało mówiło nie. Teraz siedź i czekaj, aż nabierzesz sił. - Gdybyś nie chciał rozlewu krwi, już dawno obróciłbyś się na pięcie i ruszył w swoją drogę, a stoisz jak słup. Przeszkodziłam ci w czymś? A może przychodzisz tu pooglądać sobie śliczne dziewczątka w letniej kąpieli? I jeszcze klniesz, jeśli nie chcą do ciebie przyjść. Czyli to ty jesteś złym człowiekiem robiącym złe rzeczy. Idź stąd, nie męcz dupy swoim chojractwem.
Mogła mu powiedzieć, że łapała takich jak on i wrzucała w odmęty więzień, ale zdradzanie, że miała do czynienia z prawem, było co najmniej niebezpieczne. Jeśli faktycznie, na co wszystko wskazywało, był kryminalistą, trwała w nieciekawym położeniu. Podobnie jak on. Oboje byli dla siebie takim samym zagrożeniem.
Tylko dlaczego serce gdzieś gnało, coś chciało? Dlaczego te szepty, zbyt ciche, by być zrozumiałe, tak napierały, tak pragnęły zostać pochwycone i otulone wiarą? Dlaczego tak chciała, żeby to był on?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uniósł brew, przyglądając się jej - słaniającej się z nóg, pyskującej i półnagiej - wciąż przyległej do śliskiej skalnej półki, może szczekała nieco zbyt głośno, jak na bandytkę, może jej pogróżki nie miały większego pokrycia - może przejął się nią niepotrzebnie. Nieszczególnie obchodziło go ani gdzie był jej dom, ani gdzie było jej serce, ale słowa wybrzmiały w jego uszach zbyt naiwnie jak na wędrowną rozbójniczkę. Że wodospad nie należał do niej, oboje zdawali sobie sprawę równie mocno. Nie musiała wiedzieć, że znał okolice, ale nie zamierzał jej też tego tłumaczyć. W innej sytuacji nie patrzyłby na kobietę ubraną tylko w bieliznę, ale ta mu groziła i nie wyglądała na zawstydzoną jego obecnością - jej bezwstyd nie chciał szacunku.
- Więc stwierdziłaś, że zasiedzisz wodospad przy pomocy poezji, bo zostawiłaś tu serce i nikomu nie pozwolisz już tędy przejść? - spytał od niechcenia, dla porządku rzeczy, nie tylko dlatego, że ten piękny aforyzm stał w sprzeczności z rzeźnickim rozbójnictwem. Może zareagował zbyt szybko, może nie stanowiła zagrożenia, a jedynie ujadała jak zapędzone w kozi róg zwierzę. - Mhm - mówił dalej, obojętnie, gdy zarzuciła mu zbyt duży tupet. Zupełnie jakby to on rzucił się na nią pierwszy, nie zamierzał przecież w ogóle się do niej zbliżać. Dał znać o swojej obecności uczciwie. Mimo to - bała się. Jej zachowanie nie wydawało się wynikać z agresji, raczej ze strachu. Pewnie nie bez powodu, czasy były parszywe. Mógł tylko podejrzewać, co się z nią działo, nim tu trafiła, widział przecież ślady świeżych blizn i dostrzegał osłabienie ciała. Tacy jak on mogli ją skrzywdzić. Zmełł w ustach przekleństwo, kiedy straciła siły, skała była ostra, od początku zwrócił na nią uwagę - musiała ukrywać się z przymusu. Na znak dobrej woli - nie dostrzegał w niej dłużej zagrożenia i nie sądził, by tak drastyczna obrona rzeczywiście okazała się konieczna, za dużo gadała - wyrzucił trzymany w ręce kamień z powrotem do wody, ciskając go płasko w nurt rzeki, w kierunku przeciwnym od niej, by nie odebrała tego gestu przedwcześnie za atak. Przecież dostrzegał krwiste plamy z wolna rozlewające się na bieli bieliźnianego materiału, była blada, poraniona i osłabiona. Mogła się tu wykrwawić. Zdążył chwilę odpocząć nad wodą - kołatanie serca uspokoiło się po przydługim spacerze - lecz mimo to i on nie był w pełni sił. Obelga względem jego kobiety nie poruszyła go także, nie miał kobiety, brak obrączki na jego dłoni świadczył o tym dostatecznie wyraźnie - choć w półmroku i słabości mogła tego nie dostrzec.
- Gdybym chciał rozlewu krwi, już dawno bym ją rozlał - sprostował jej słowa, wiedząc, że działało to w obie strony. Postąpił w jej kierunku powoli, nie udało jej się podnieść. Rozsądek nie podpowiadał jej, kiedy powinna się uciszyć. Był jedyną osobą, która mogła jej pomóc, a mimo to nie przestawała go obrażać. Być może powinien odwrócić się na pięcie i odejść, ale przecież uczył się być znów człowiekiem. Nie zwykł podglądać dziewcząt, tym bardziej ich nie nagabywał, jej słowa nie mogły go zaboleć. Słyszał w życiu znacznie gorsze inwektywy, niektóre zasłużone. Niektóre brzmiały podobnie, nie słowem, brzmieniem, głos majaczył coraz bardziej znajomo. Nie zwracając większej uwagi na jej wyciągniętą różdżkę, postąpił krok przez rzekę, zwieszając osłabione ciało okrakiem między brzegiem a skałami, potrzebował chwili, by odnaleźć równowagę i nie upaść w wodę. - Daj mi rękę. Krwawisz, znam się na tym - odparł, wyciągając w jej stronę lewą dłoń, prawa została gdzieś przy ciele, nie chciał okazać kalectwa. - Chyba, że... - że wolisz spędzić tak zimną noc, gdy zawisł nad jej profilem dostrzegł przecież rysy jej twarzy pomimo panującego półmroku. - Jackie? - spytał, a jego drżący głos przepełniony był niedowierzeniem. Mogła go nie poznać. Mogła go dalej nie poznawać, zapadł się w sobie przez ostatnie miesiące, był chory, osłabiony, zgolił włosy, nie miał przy ciele protezy. Rysy twarzy zmieniły sińce i zapadnięcia. Nigdy tak nie wyglądał. Ona też nie, świeże rany świadczyły o tym, że wiele przeszła. Czy zwieszenie broni było łamane? Wyglądała, jakby dopiero co wydostała się z piekła. Czy i dla niej los nie był łaskawy? - Kurwa, Jackie, mogłem cię zabić. Co ty wyprawiasz? - W jego głosie pierwszy raz wybrzmiała głębsza emocja, złość, nachylił się mocniej, z większym przekonaniem wyciągając ku niej dłoń. - To ja - przedstawił się nieswoim schorowanym głosem, jak każdy sądząc, że zwrot ten okaże się dostatecznie czytelny w każdej sytuacji i o każdej porze.
- Więc stwierdziłaś, że zasiedzisz wodospad przy pomocy poezji, bo zostawiłaś tu serce i nikomu nie pozwolisz już tędy przejść? - spytał od niechcenia, dla porządku rzeczy, nie tylko dlatego, że ten piękny aforyzm stał w sprzeczności z rzeźnickim rozbójnictwem. Może zareagował zbyt szybko, może nie stanowiła zagrożenia, a jedynie ujadała jak zapędzone w kozi róg zwierzę. - Mhm - mówił dalej, obojętnie, gdy zarzuciła mu zbyt duży tupet. Zupełnie jakby to on rzucił się na nią pierwszy, nie zamierzał przecież w ogóle się do niej zbliżać. Dał znać o swojej obecności uczciwie. Mimo to - bała się. Jej zachowanie nie wydawało się wynikać z agresji, raczej ze strachu. Pewnie nie bez powodu, czasy były parszywe. Mógł tylko podejrzewać, co się z nią działo, nim tu trafiła, widział przecież ślady świeżych blizn i dostrzegał osłabienie ciała. Tacy jak on mogli ją skrzywdzić. Zmełł w ustach przekleństwo, kiedy straciła siły, skała była ostra, od początku zwrócił na nią uwagę - musiała ukrywać się z przymusu. Na znak dobrej woli - nie dostrzegał w niej dłużej zagrożenia i nie sądził, by tak drastyczna obrona rzeczywiście okazała się konieczna, za dużo gadała - wyrzucił trzymany w ręce kamień z powrotem do wody, ciskając go płasko w nurt rzeki, w kierunku przeciwnym od niej, by nie odebrała tego gestu przedwcześnie za atak. Przecież dostrzegał krwiste plamy z wolna rozlewające się na bieli bieliźnianego materiału, była blada, poraniona i osłabiona. Mogła się tu wykrwawić. Zdążył chwilę odpocząć nad wodą - kołatanie serca uspokoiło się po przydługim spacerze - lecz mimo to i on nie był w pełni sił. Obelga względem jego kobiety nie poruszyła go także, nie miał kobiety, brak obrączki na jego dłoni świadczył o tym dostatecznie wyraźnie - choć w półmroku i słabości mogła tego nie dostrzec.
- Gdybym chciał rozlewu krwi, już dawno bym ją rozlał - sprostował jej słowa, wiedząc, że działało to w obie strony. Postąpił w jej kierunku powoli, nie udało jej się podnieść. Rozsądek nie podpowiadał jej, kiedy powinna się uciszyć. Był jedyną osobą, która mogła jej pomóc, a mimo to nie przestawała go obrażać. Być może powinien odwrócić się na pięcie i odejść, ale przecież uczył się być znów człowiekiem. Nie zwykł podglądać dziewcząt, tym bardziej ich nie nagabywał, jej słowa nie mogły go zaboleć. Słyszał w życiu znacznie gorsze inwektywy, niektóre zasłużone. Niektóre brzmiały podobnie, nie słowem, brzmieniem, głos majaczył coraz bardziej znajomo. Nie zwracając większej uwagi na jej wyciągniętą różdżkę, postąpił krok przez rzekę, zwieszając osłabione ciało okrakiem między brzegiem a skałami, potrzebował chwili, by odnaleźć równowagę i nie upaść w wodę. - Daj mi rękę. Krwawisz, znam się na tym - odparł, wyciągając w jej stronę lewą dłoń, prawa została gdzieś przy ciele, nie chciał okazać kalectwa. - Chyba, że... - że wolisz spędzić tak zimną noc, gdy zawisł nad jej profilem dostrzegł przecież rysy jej twarzy pomimo panującego półmroku. - Jackie? - spytał, a jego drżący głos przepełniony był niedowierzeniem. Mogła go nie poznać. Mogła go dalej nie poznawać, zapadł się w sobie przez ostatnie miesiące, był chory, osłabiony, zgolił włosy, nie miał przy ciele protezy. Rysy twarzy zmieniły sińce i zapadnięcia. Nigdy tak nie wyglądał. Ona też nie, świeże rany świadczyły o tym, że wiele przeszła. Czy zwieszenie broni było łamane? Wyglądała, jakby dopiero co wydostała się z piekła. Czy i dla niej los nie był łaskawy? - Kurwa, Jackie, mogłem cię zabić. Co ty wyprawiasz? - W jego głosie pierwszy raz wybrzmiała głębsza emocja, złość, nachylił się mocniej, z większym przekonaniem wyciągając ku niej dłoń. - To ja - przedstawił się nieswoim schorowanym głosem, jak każdy sądząc, że zwrot ten okaże się dostatecznie czytelny w każdej sytuacji i o każdej porze.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miewała już takie momenty. Przychodziły niespodziewanie i czuła się wtedy tak, jakby sznurki, które do tej pory ktoś trzymał i zręcznie nimi obracał, nagle się urwały. Jej ciało dosłownie odcinało się na kilka chwil, wyłączało jak odbiornik radiowy - muzyka gasła, kruche, odbudowane magią łączenia pękały. Horacy mówił, że to wina obrażeń, jakich doznała, wdzierania się do umysłu i oklumencja, której chwytała się za wszelką cenę, to ona chłonęła jej siłę, jej magię z każdej cząsteczki organizmu. Mówił, że to minie, ale potrzebuje czasu, odpoczynku, regeneracji. Upadła dzisiaj rano, ale po posiłku od Betty poczuła się lepiej, dlatego też zdecydowała się ruszyć nad wodospad. I znów przeceniła swoje siły. Drżenie mięśni nóg wywołało dreszcze na karku, zimna woda spływająca po skórze jeszcze to uczucie potęgowała. Zacisnęła zęby, żeby nie zaszczękać. Sięgnęła dłonią po sweter, ale bardziej z odruchu niż logicznej możliwości założenia go na siebie. Bark zapulsował tępo, informując tym uczciwie, że do pełnej ruchomości jeszcze chwila - chwila długa, Jackie, długa.
Nawet ptaki umilkły, przysłuchując i przypatrując się temu przedziwnemu teatrowi.
- Na pewno nie przepuszczę dalej kogoś, kto zamierza rzucić we mnie kamieniem - rzuciła mu w odwecie, czując iskrzącą się pod skórą złość. Może i była słaba, ale nie zamierzała mu odpuścić. - Lewą ręką. A może zgubiłeś różdżkę? - chciała go sprowokować, żeby pokazał, co chowa w prawej dłoni. Coś cennego? Może umówił się tu z kimś na przerzut, a klient, widząc ich nad rzeką, zwyczajnie uciekł? Był zraniony? Przecież nie leworęczny, na treningach uczyli ich, że prawe ramię zawsze będzie silniejsze. Na wyjątki nie patrzyło się łaskawym okiem. Chciała rzucić choćby i niewerbalne Expelliarmus, ale bała się, jaki będzie efekt - jeśli w ten sposób wydobędzie z siebie ostatnich kilka iskier energii magicznej, zginie tutaj. Więc tak - czuła lęk, czuła silniejsze bicie serca, bo go nie znała, nie ufała i zaufać słowom nie zamierzała; lęk ten jednak wciąż kontrolowała, wpatrując się w niego wytrwale, na tyle, by zauważyć brak płynności ruchów, kiedy postępował do przodu, przez wodę stawiającą opór ciału. Musiał być zraniony, musiał szukać tu azylu podobnie jak ona. Ciało traciło balans. Podobnie jak jej.
- Z taką kondycją? Nie ośmieszaj się - warknęła. Grała na zwłokę, zajmując go, kiedy krok za krokiem podejmował nierównego spaceru w jej stronę. Otwarte rany na plecach zapiekły, kiedy zaczęła na siedząco się cofać, lewą ręką badając skały za sobą, sprawdzając, czy mięśnie nie napotkają ostrych krawędzi. Nogi już tak nie drżały, adrenalina zmusiła napięte włókna do pracy mimo niesprzyjających warunków. Nieważne - jeśli trzeba, zapłaci za to, ale teraz musiała walczyć. - Nie chcę twojej pierdolonej pomocy. Po prostu stąd idź, ileż można! - w gardle zadrapało od podniesionego tonu, ale brakowało w nim ognistej złości, nie było agresji; w głoskach rozbrzmiała determinacja i niepewność, nieufność w stosunku do proponowanej pomocy. Chciała się przesunąć dalej, kiedy i on zmniejszył dystans między nimi, ale wtedy przez jego twarz, teraz bliższą i nieco wyraźniejszą, przebił się promień światła. A potem głos, ten sam, który chciała usłyszeć, wypowiedział w dobrze znanej melodii jej imię.
Głowa podpowiadała, że wszystko było na swoim miejscu. Że to musi być on. Że te rysy i głos - w obu przypadkach zmienione, zniszczone - musiały należeć do Brendana. Ale oczy nie wierzyły i mówiły, że to nie może być prawda. Że nie znały Brendana, który kiedykolwiek znajdował się w podobnym stanie; że nie znały Brendana, na którego skroniach brakowało kosmyków barwionych drobnymi językami rdzawych płomieni, jakby wypełzały wprost z serca wciąż i wciąż kującego gorące żelazo. Jedynie oczy były te same, a mimo to wpatrywała się w nie szukając w tym oceanie choćby kropli fałszu. Bo nie wierzyła, że to on. Że spotka go przypadkiem, że w ogóle go spotka. Tamten krótki list wysłany był niemal od razu po spotkaniu z ojcem i pomimo opowieści Rinehearta o tym, co przeszli, idyllicznie wyobrażała sobie, że będzie wyglądał zdrowiej, lepiej. Lepiej niż ona? Sama się zmieniła. W Andorze Arne obcinał jej włosy na męską modłę, dopóki nie trafiła do celi Hokesa; kosmyki wydłużały się powoli, nieokiełznanie, jak chciały. Twarz była zdecydowanie szczuplejsza, pociągła, w różu skóry chowały się siniaki, ranki, które Horacy chciał zostawić naturalnemu procesowi gojenia, żeby nie zapychać skatowanego ciała kolejnymi haustami magii.
Więc to nie mógł być on. Jego kolejne słowa zginęły w chaosie myśli, z których musiała wyłowić jedno odpowiednie pytanie, żeby upewnić się, z kim naprawdę miała do czynienia. Milczała długo, nie opuszczając różdżki, która końcem już niemal dotykała jego ubrania - ramię było już zmęczone, po skórze przebiegł dreszcz unoszący drobne włoski, drżenie zaczynało być dotkliwe. W jej wspomnieniach najjaśniej rozżarzyło się schronisko w Torridon, to okryte bramą ogromnej ulewy, która nie pozwalała bezpiecznie dostać się wtedy do Londynu, to przez nią tam zostali - złamali dobry obyczaj i spali na jednym łóżku odwróceni do siebie plecami. Bardzo osobisty ślad przeszłości, intymny, ale pytanie o to nie miało sensu, zbyt wielu ludzi ich wtedy widziało. Szukaj głębiej. Anomalie. Szalejące burze, wybuchy magii, które należało natychmiast okiełznać. Świat dyni. Przypomniał jej się śmiech, jaki wtedy zapamiętała. Śmiała się rzadko, ale lubiła te momenty, bo bardzo przypominały jej o tym, jak wiele w niej było z matki, której nigdy nie poznała. I pamiętała też, że spojrzał wtedy na nią inaczej - nie jak na rekruta, aurora, a jak na kobietę. Ten płomyk rodzący się gdzieś w środku, ta iskra.
Uniosła podbródek dumnie, oddychając nieco nierówno, mimo bólu; zielone oczy, teraz niemal czarne jak las późną nocą, wczepiła uparcie w te jego, zapowiadające niebezpieczny sztorm na środku oceanu.
- Kto powiedział kiedyś, że zdatne to mogą być grzyby w occie? - jej głos był twardy, ale spokojny, z uporem podkreśliła to jedno słowo, które tak zapadło jej w pamięć, a które jednocześnie użyte w innych okolicznościach nie miało żadnego sensu.
Jedno pytanie, na które tylko Bren znał odpowiedź. Jeśli to nie on, choćby przy tym zginęła, wydrapie mu oczy i ukręci łeb.
Nawet ptaki umilkły, przysłuchując i przypatrując się temu przedziwnemu teatrowi.
- Na pewno nie przepuszczę dalej kogoś, kto zamierza rzucić we mnie kamieniem - rzuciła mu w odwecie, czując iskrzącą się pod skórą złość. Może i była słaba, ale nie zamierzała mu odpuścić. - Lewą ręką. A może zgubiłeś różdżkę? - chciała go sprowokować, żeby pokazał, co chowa w prawej dłoni. Coś cennego? Może umówił się tu z kimś na przerzut, a klient, widząc ich nad rzeką, zwyczajnie uciekł? Był zraniony? Przecież nie leworęczny, na treningach uczyli ich, że prawe ramię zawsze będzie silniejsze. Na wyjątki nie patrzyło się łaskawym okiem. Chciała rzucić choćby i niewerbalne Expelliarmus, ale bała się, jaki będzie efekt - jeśli w ten sposób wydobędzie z siebie ostatnich kilka iskier energii magicznej, zginie tutaj. Więc tak - czuła lęk, czuła silniejsze bicie serca, bo go nie znała, nie ufała i zaufać słowom nie zamierzała; lęk ten jednak wciąż kontrolowała, wpatrując się w niego wytrwale, na tyle, by zauważyć brak płynności ruchów, kiedy postępował do przodu, przez wodę stawiającą opór ciału. Musiał być zraniony, musiał szukać tu azylu podobnie jak ona. Ciało traciło balans. Podobnie jak jej.
- Z taką kondycją? Nie ośmieszaj się - warknęła. Grała na zwłokę, zajmując go, kiedy krok za krokiem podejmował nierównego spaceru w jej stronę. Otwarte rany na plecach zapiekły, kiedy zaczęła na siedząco się cofać, lewą ręką badając skały za sobą, sprawdzając, czy mięśnie nie napotkają ostrych krawędzi. Nogi już tak nie drżały, adrenalina zmusiła napięte włókna do pracy mimo niesprzyjających warunków. Nieważne - jeśli trzeba, zapłaci za to, ale teraz musiała walczyć. - Nie chcę twojej pierdolonej pomocy. Po prostu stąd idź, ileż można! - w gardle zadrapało od podniesionego tonu, ale brakowało w nim ognistej złości, nie było agresji; w głoskach rozbrzmiała determinacja i niepewność, nieufność w stosunku do proponowanej pomocy. Chciała się przesunąć dalej, kiedy i on zmniejszył dystans między nimi, ale wtedy przez jego twarz, teraz bliższą i nieco wyraźniejszą, przebił się promień światła. A potem głos, ten sam, który chciała usłyszeć, wypowiedział w dobrze znanej melodii jej imię.
Głowa podpowiadała, że wszystko było na swoim miejscu. Że to musi być on. Że te rysy i głos - w obu przypadkach zmienione, zniszczone - musiały należeć do Brendana. Ale oczy nie wierzyły i mówiły, że to nie może być prawda. Że nie znały Brendana, który kiedykolwiek znajdował się w podobnym stanie; że nie znały Brendana, na którego skroniach brakowało kosmyków barwionych drobnymi językami rdzawych płomieni, jakby wypełzały wprost z serca wciąż i wciąż kującego gorące żelazo. Jedynie oczy były te same, a mimo to wpatrywała się w nie szukając w tym oceanie choćby kropli fałszu. Bo nie wierzyła, że to on. Że spotka go przypadkiem, że w ogóle go spotka. Tamten krótki list wysłany był niemal od razu po spotkaniu z ojcem i pomimo opowieści Rinehearta o tym, co przeszli, idyllicznie wyobrażała sobie, że będzie wyglądał zdrowiej, lepiej. Lepiej niż ona? Sama się zmieniła. W Andorze Arne obcinał jej włosy na męską modłę, dopóki nie trafiła do celi Hokesa; kosmyki wydłużały się powoli, nieokiełznanie, jak chciały. Twarz była zdecydowanie szczuplejsza, pociągła, w różu skóry chowały się siniaki, ranki, które Horacy chciał zostawić naturalnemu procesowi gojenia, żeby nie zapychać skatowanego ciała kolejnymi haustami magii.
Więc to nie mógł być on. Jego kolejne słowa zginęły w chaosie myśli, z których musiała wyłowić jedno odpowiednie pytanie, żeby upewnić się, z kim naprawdę miała do czynienia. Milczała długo, nie opuszczając różdżki, która końcem już niemal dotykała jego ubrania - ramię było już zmęczone, po skórze przebiegł dreszcz unoszący drobne włoski, drżenie zaczynało być dotkliwe. W jej wspomnieniach najjaśniej rozżarzyło się schronisko w Torridon, to okryte bramą ogromnej ulewy, która nie pozwalała bezpiecznie dostać się wtedy do Londynu, to przez nią tam zostali - złamali dobry obyczaj i spali na jednym łóżku odwróceni do siebie plecami. Bardzo osobisty ślad przeszłości, intymny, ale pytanie o to nie miało sensu, zbyt wielu ludzi ich wtedy widziało. Szukaj głębiej. Anomalie. Szalejące burze, wybuchy magii, które należało natychmiast okiełznać. Świat dyni. Przypomniał jej się śmiech, jaki wtedy zapamiętała. Śmiała się rzadko, ale lubiła te momenty, bo bardzo przypominały jej o tym, jak wiele w niej było z matki, której nigdy nie poznała. I pamiętała też, że spojrzał wtedy na nią inaczej - nie jak na rekruta, aurora, a jak na kobietę. Ten płomyk rodzący się gdzieś w środku, ta iskra.
Uniosła podbródek dumnie, oddychając nieco nierówno, mimo bólu; zielone oczy, teraz niemal czarne jak las późną nocą, wczepiła uparcie w te jego, zapowiadające niebezpieczny sztorm na środku oceanu.
- Kto powiedział kiedyś, że zdatne to mogą być grzyby w occie? - jej głos był twardy, ale spokojny, z uporem podkreśliła to jedno słowo, które tak zapadło jej w pamięć, a które jednocześnie użyte w innych okolicznościach nie miało żadnego sensu.
Jedno pytanie, na które tylko Bren znał odpowiedź. Jeśli to nie on, choćby przy tym zginęła, wydrapie mu oczy i ukręci łeb.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie odgryzł się, nie powiedział nic o swojej różdżce, lepiej dla niego, żeby wierzyła, że rzeczywiście miał ją przy sobie, okazanie kalectwa i braku oręża pozwoliłoby go spostrzec jako znacznie słabszego, a na to - w takiej sytuacji - pozwolić sobie nie mógł. Nie odjął prawej dłoni od ciała. Uniósł brew, gdy skupiła się na jego kondycji, z ich dwójki to on stał na nogach. Patrzył na nią, rozpoznając już znajome rysy twarzy, jej wulgarne słowa podkreślały strach. Nie ufała mu, było to już dla niego jasne, nieszczególnie też zaskakujące - nawet, jeśli sama tej zaczepki szukała.
- Rozważniej byłoby się przede mną ukryć - rzucił, choć wcześniejszej lekcji nie chciała usłuchać, może tę wspomni, gdy rzeczywiście znajdzie się w sytuacji zagrożenia kolejnym razem; nad wodą nie zwracał na niej większej uwagi, odszedłby, gdyby nie wymierzyła w niego różdżką. Nie pochwyciła wyciągniętej dłoni, a mięśnie jego nóg zaczynały drżeć, kiedy stał tak w rozkroku nad nurtem rzeki; nie był w stanie wytrzymać w tej pozycji długo, nie w tym stanie. Miała rację, że brakowało mu kondycji, ale to ona krwawiła. Nie zamierzał się z nią szarpać, żeby udzielić jej pomocy, ale teraz, gdy dostrzegł w niej rysy przyjaciółki, nie mógł jej tu zostawić, nie zachowywała się wcale naturalnie, nie miała powodów, żeby go przepędzać - zwłaszcza, kiedy była w takim stanie. Nie widział jej półtorej roku, zmiany na jej twarzy nie były dla niego aż tak widoczne. Nie wyglądała dobrze, ale profil, spojrzenie, kształt nosa i ust, głos, pozostała sobą, nawet jeśli jej ciało zostało tak potwornie oszpecone bliznami. Nie zamierzasz opuścić tej różdżki, Jackie?
List, który mu przysłała, pozostał dla niego enigmą, wziął go za pogróżki szmalcowników - nie podpisała się pod nim, a minęło zbyt dużo czasu, by rozpoznał ją po samym piśmie, nieszczególnie imponującym objętościowo - ale był pewien, że wiedziała o jego powrocie, wszak wiadomość ta została już przekazana do biura aurorów, ale musiała wiedzieć wcześniej od ojca. Nie mógł wiedzieć, że sama miała kłopoty, wciąż wiedział niewiele o tym, co działo się wśród jego znajomych, kiedy on był tam, w innym świecie, zawieszony poza czasem i poza przestrzenią. Może nie powinien dziwić się jej ostrożności, ale tu i teraz, ostrożność ta wydawała mu się męcząca.
- Poważnie? - spytał, gdy zadała pytanie, początkowo na jego ustach zatańczył rozbawiony uśmiech, po części dlatego, że w ogóle pytała, nie mogła być poważna, po części dlatego, że myśli na krótką chwilę uciekły do wspomnień, które malowały jasnymi barwami zniszczony już świat, dawny świat. Oburzenie Neali było szczere, trochę krępujące, ale wciąż zabawne. A Jackie miała go przecież przed sobą, żywego, całego. Czy wciąż nie rozumiał, jak źle z nim było? Jak słabe i nędzne było teraz jego ciało, jak żałośnie wyglądał z nagą czaszką, jak głębokie były wciąż sińce pod jego oczami i jak drażnił wciąż nozdrza zgniły zapach jego ran? Zaklinał rzeczywistość, starał się przyśpieszyć upływ czasu i odzyskać siły szybciej, ale regeneracja musiała potrwać. Patrzyła mu w oczy, gdy zrozumiał, że poważnie oczekiwała odpowiedzi. Mięsnie jego nóg drżały, gdy stał w rozkroku, opuścił ramię z wyciągniętą ku niej i zignorowaną dłonią, nie miał na to siły. - Moja siostra, odrzucając zalotnika - odparł ze zrezygnowaniem, dostrzegając jej nieustępliwość, szansa na to, by odwieźć ją od przesłuchania, wydawała się nikła. - Mam podać coś jeszcze? Rozpisać metrykę? Może namalować drzewo genealogiczne jak na londyńskiej komisji? - Wyciągnął w bok kikut prawej dłoni, wiedziała, że był kaleką. - Cholera, Jackie, jesteśmy niedaleko mojego domu. Czego się spodziewałaś? - Nie mogła wiedzieć, gdzie mieszkał. Nie mogła, bo gdy wyszedł na wolność, musiał pogodzić się ze stratą mieszkania w stolicy. Urodził się w okolicy, a w Ottery jego rodzina miała swój najstarszy dom. Wracał tu przez wakacje, co roku, siedem lat Hogwartu. Zignorował jej wyciągniętą różdżkę i odepchnął się nogą od brzegu, by znaleźć się na skalnej półce, obok niej, dalsze trwanie w rozkroku było dla niego zbyt trudne, mógł wpaść do wody. - Dasz sobie wreszcie pomóc temu śmiesznemu chłoptasiowi, czy chcesz mnie najpierw sprawdzić zaklęciami? Masz pod ręką veritaserum? - spytał, z niezadowoleniem. Nie lubił tego, kontroli i nieufności, nie lubił, kiedy jego bliscy nie potrafili mu uwierzyć, w niego uwierzyć. Zbyt często łatwo i szybko go oceniali. Bał się tego. Bał się, że wróci i spotka się z nieufnością Zakonu, wielu nie ufało mu jeszcze przed tą wpadką. Myślał o tym przez wiele godzin powrotnej drogi do domu. O tym, że teraz tym bardziej nie mieli powodów mu ufać. - Zapewniam cię, że gdyby sam Voldemort zamierzał się za mnie przebrać, przygotowałby sobie kamuflaż, który bardziej przypominałby mnie, niż ja sam przypominam siebie teraz. Przestań przede mną uciekać. Nie zostawię cię. Twój ojciec by mnie za to zabił, a ja mam u niego dług wdzięczności, którego i tak nigdy nie spłacę. - Krwiste plamy wyraźnie zabarwiły jej jasną bieliznę, a on z wolna uświadamiał sobie, że to Jackie stała przed nim półnaga, jak wiele się zmieniło, kiedy go tutaj nie było? Wiedział już, że nie stanowiła dla nikogo zagrożenia, w innej okoliczności mógłby westchnąć z ulgą i odejść w swoją stronę, skoro nie życzyła sobie pomocy. Ale miał obowiązek przy niej zostać. Nie takiego powitania się spodziewał, ale o inne nie mógł prosić po tak długim czasie.
- Rozważniej byłoby się przede mną ukryć - rzucił, choć wcześniejszej lekcji nie chciała usłuchać, może tę wspomni, gdy rzeczywiście znajdzie się w sytuacji zagrożenia kolejnym razem; nad wodą nie zwracał na niej większej uwagi, odszedłby, gdyby nie wymierzyła w niego różdżką. Nie pochwyciła wyciągniętej dłoni, a mięśnie jego nóg zaczynały drżeć, kiedy stał tak w rozkroku nad nurtem rzeki; nie był w stanie wytrzymać w tej pozycji długo, nie w tym stanie. Miała rację, że brakowało mu kondycji, ale to ona krwawiła. Nie zamierzał się z nią szarpać, żeby udzielić jej pomocy, ale teraz, gdy dostrzegł w niej rysy przyjaciółki, nie mógł jej tu zostawić, nie zachowywała się wcale naturalnie, nie miała powodów, żeby go przepędzać - zwłaszcza, kiedy była w takim stanie. Nie widział jej półtorej roku, zmiany na jej twarzy nie były dla niego aż tak widoczne. Nie wyglądała dobrze, ale profil, spojrzenie, kształt nosa i ust, głos, pozostała sobą, nawet jeśli jej ciało zostało tak potwornie oszpecone bliznami. Nie zamierzasz opuścić tej różdżki, Jackie?
List, który mu przysłała, pozostał dla niego enigmą, wziął go za pogróżki szmalcowników - nie podpisała się pod nim, a minęło zbyt dużo czasu, by rozpoznał ją po samym piśmie, nieszczególnie imponującym objętościowo - ale był pewien, że wiedziała o jego powrocie, wszak wiadomość ta została już przekazana do biura aurorów, ale musiała wiedzieć wcześniej od ojca. Nie mógł wiedzieć, że sama miała kłopoty, wciąż wiedział niewiele o tym, co działo się wśród jego znajomych, kiedy on był tam, w innym świecie, zawieszony poza czasem i poza przestrzenią. Może nie powinien dziwić się jej ostrożności, ale tu i teraz, ostrożność ta wydawała mu się męcząca.
- Poważnie? - spytał, gdy zadała pytanie, początkowo na jego ustach zatańczył rozbawiony uśmiech, po części dlatego, że w ogóle pytała, nie mogła być poważna, po części dlatego, że myśli na krótką chwilę uciekły do wspomnień, które malowały jasnymi barwami zniszczony już świat, dawny świat. Oburzenie Neali było szczere, trochę krępujące, ale wciąż zabawne. A Jackie miała go przecież przed sobą, żywego, całego. Czy wciąż nie rozumiał, jak źle z nim było? Jak słabe i nędzne było teraz jego ciało, jak żałośnie wyglądał z nagą czaszką, jak głębokie były wciąż sińce pod jego oczami i jak drażnił wciąż nozdrza zgniły zapach jego ran? Zaklinał rzeczywistość, starał się przyśpieszyć upływ czasu i odzyskać siły szybciej, ale regeneracja musiała potrwać. Patrzyła mu w oczy, gdy zrozumiał, że poważnie oczekiwała odpowiedzi. Mięsnie jego nóg drżały, gdy stał w rozkroku, opuścił ramię z wyciągniętą ku niej i zignorowaną dłonią, nie miał na to siły. - Moja siostra, odrzucając zalotnika - odparł ze zrezygnowaniem, dostrzegając jej nieustępliwość, szansa na to, by odwieźć ją od przesłuchania, wydawała się nikła. - Mam podać coś jeszcze? Rozpisać metrykę? Może namalować drzewo genealogiczne jak na londyńskiej komisji? - Wyciągnął w bok kikut prawej dłoni, wiedziała, że był kaleką. - Cholera, Jackie, jesteśmy niedaleko mojego domu. Czego się spodziewałaś? - Nie mogła wiedzieć, gdzie mieszkał. Nie mogła, bo gdy wyszedł na wolność, musiał pogodzić się ze stratą mieszkania w stolicy. Urodził się w okolicy, a w Ottery jego rodzina miała swój najstarszy dom. Wracał tu przez wakacje, co roku, siedem lat Hogwartu. Zignorował jej wyciągniętą różdżkę i odepchnął się nogą od brzegu, by znaleźć się na skalnej półce, obok niej, dalsze trwanie w rozkroku było dla niego zbyt trudne, mógł wpaść do wody. - Dasz sobie wreszcie pomóc temu śmiesznemu chłoptasiowi, czy chcesz mnie najpierw sprawdzić zaklęciami? Masz pod ręką veritaserum? - spytał, z niezadowoleniem. Nie lubił tego, kontroli i nieufności, nie lubił, kiedy jego bliscy nie potrafili mu uwierzyć, w niego uwierzyć. Zbyt często łatwo i szybko go oceniali. Bał się tego. Bał się, że wróci i spotka się z nieufnością Zakonu, wielu nie ufało mu jeszcze przed tą wpadką. Myślał o tym przez wiele godzin powrotnej drogi do domu. O tym, że teraz tym bardziej nie mieli powodów mu ufać. - Zapewniam cię, że gdyby sam Voldemort zamierzał się za mnie przebrać, przygotowałby sobie kamuflaż, który bardziej przypominałby mnie, niż ja sam przypominam siebie teraz. Przestań przede mną uciekać. Nie zostawię cię. Twój ojciec by mnie za to zabił, a ja mam u niego dług wdzięczności, którego i tak nigdy nie spłacę. - Krwiste plamy wyraźnie zabarwiły jej jasną bieliznę, a on z wolna uświadamiał sobie, że to Jackie stała przed nim półnaga, jak wiele się zmieniło, kiedy go tutaj nie było? Wiedział już, że nie stanowiła dla nikogo zagrożenia, w innej okoliczności mógłby westchnąć z ulgą i odejść w swoją stronę, skoro nie życzyła sobie pomocy. Ale miał obowiązek przy niej zostać. Nie takiego powitania się spodziewał, ale o inne nie mógł prosić po tak długim czasie.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Próbę schowania się przed nim rzeczywiście podjęła, inna sprawa, że łudząc się lepszym efektem - z tej samej próby zrezygnowała. Teraz mogła dopiero dostrzec, z kim miała do czynienia, wtedy sądziła, że nad wodę przyszedł jakiś chłopak, zagubił się, zabłądził albo zwyczajnie przystanął w drodze do domu, więc jej słowa miały go odgonić, pospieszyć. A osiągnęła kompletnie odwrotny efekt i wszystko potoczyło się potem tak, jak potoczyć się nie powinno. Z każdą chwilą czuła, jak ciało puchnie pod wpływem nacisku, jaki na nie wywierała - oddychała, ale żaden oddech nie był głęboki, rozluźniony i naturalny; mięśnie były napięte zbyt mocno jak na stan energetyczny, w jakim była; dłoń trzymająca różdżkę już dawno powinna ją opuścić, żeby nie nadwyrężać mięśni jeszcze bardziej. Nie tylko ramię, ale i palce zaczęły drżeć, uścisk na rzeźbionej w tańczące gryfy rączce zelżał, ale nie opuściła jej nawet wtedy, gdy na jego twarzy pojaśniało rozbawienie. Nie mogła mieć mu za złe, bo dla niej samej to wspomnienie było groteskowe, ale w tej chwili wypowiadała słowa ze śmiertelną powagą. Naprawdę chciała wiedzieć, czy to Brendan Weasley. Naprawdę chciała sobie uwierzyć.
I kiedy w końcu jej na to pozwolił, całe napięcie z twarzy zniknęło, w niemal jednej chwili zastąpione wyczerpaniem - oczy zawilgotniały, twarz zbladła, płuca w końcu uniosły się w pierwszych głębszych wdechach, nieco charkliwych przez ból promieniujący z pleców. Chciała się oprzeć, ale skwiercząca od krwi skóra bardzo efektywnie ją przed tym powstrzymywała. Patrzyła na niego, kiedy mówił, ale w tych oczach nie było już uporu sprzed chwili, nie było tam wilczych zębów pokazywanych w geście ostrzeżenia ani chęci walki. Było wyczerpanie, ale też... delikatny, migający słabym światłem promyk nadziei, cichej radości; owy płomyk zalśnił tylko w oczach, nie było go w wargach, te rozchyliły się szukając więcej powietrza. Teraz czuła wstyd. Wstyd, że siedzi przed nim niemal naga, w zaledwie figach zroszonych już krwią z pleców, mokrym podkoszulku i bandażach pod nim, które zapewne teraz robiły za nędzną podróbkę kobiecego stanika. Rumieńce jednak nie miały prawa zabarwić policzków, nie, kiedy była tak wyczerpana i słaba, jednocześnie wiedząc, że przy nim jest bezpieczna. Ten wstyd nie miał już znaczenia, i tak zobaczył więcej niż powinien, a czasu przecież cofnąć nie mogła, chociaż w tym momencie bardzo chciała.
- Z największą chęcią. Wyciągaj pergamin i pióro, Bren, czekam - kącik ust drgnął lekko, ale jego dalsze pytania zniechęciły do uśmiechu. Delikatnie przymrużyła powieki, śledząc jego ruchy zogniskowanymi na nim źrenicami. Brzmiał, jakby panikował. Jakby w tej panice kryła się niebezpośrednia potwarz. Jakby obraziła go tymi grzybami... albo raczej samym faktem zadania mu pytania. - A czego miałam się spodziewać? - to on, teraz mogła być pewna. Głos miała już spokojny, zmęczony, nie było w nim ani nuty buntu. Nie miała już siły, żeby się wykłócać, ale też - nie musiała tych sił mieć, kiedy stał przed nią Brendan. To ty, Bren, to ty, już wiem. - Byłam raz w twoim domu, ale wtedy, pamiętam, był w Londynie, nie w Devon. Skąd mogłam wiedzieć, że zatrzymałeś się tutaj? Tego ojciec mi nie zdradził. - kolejne wspomnienie tknięte nutą rozbawienia. Zdjął z niej to parszywe Diminuendo. Głos słabł. Odchrząknęła, żeby wzmocnić go choć na chwilę. Żałowała, że przeklęła jego pomoc, na szczęście on zaproponował jej tę pomoc jeszcze raz. Położyła różdżkę obok, na zwiniętych fałdkach wełny, żeby drewno przypadkiem nie wpadło do wody, nie sturlało się. Podała mu prawą dłoń. - Zamknij oczy, kiedy będziesz ciągnął. - kontynuowała dopiero, kiedy stała już na nogach i tą samą ręką, którą mu podała, opierała się teraz o skały, żeby złapać równowagę i oddech. Wyprostowała się lekko, ostrożnie, ból pociągnął nerwami na twarz, stęknęła. Spojrzała w dół, na ciuchy i westchnęła. Kurwa. - Muszę ubrać moją spódnicę, śmieszny chłoptasiu, jeszcze nie otwieraj oczu. - sięgnęła po spodnie i przysiadła na kamieniu obok, ubierając je niezbyt wprawnie. Plecy ciągnęły, wszystko rwało. Ale dekompresja magiczna, jak to nazywał Horacy, w końcu się skończyła. Mogła chodzić, słabo, ale mogła. - Bren, przestań. - teraz w kilku zgłoskach rozbrzmiało zniecierpliwienie. - Dziwisz mi się, że chciałam cię sprawdzić? Nie widziałam cię półtora roku. Kurwa, półtora roku się nie widzieliśmy, to szmat czasu, wszystko się mogło stać. Ojciec powiedział, że wróciłeś poraniony, zresztą on nie był w lepszym stanie. Ale nawet nie zająknął się słowem, że zgoliłeś włosy i jesteś tak... - zawahała się. Wykorzystała tę chwilę na wstanie. Spodnie miały wysoki stan, okrwawioną koszulkę włożyła do środka, powoli, pilnując, żeby lewe ramię nie wykonywało zbyt dużo ruchów. - Że wyglądasz inaczej. Nie poznałam cię, to dziwne? Brzmisz, jakbym rzuciła ci w twarz pomidorem na egzekupcji. Ale teraz wiem, że to ty. I najwyraźniej ty od razu byłeś pewien, że ja to ja - nie powiedziała mu, że może już otworzyć oczy, może celowo - bo przyglądała mu się teraz, szukała w jego rysach, w jego ciele niuansów, o których musiała zapomnieć w Andorze. Za którymi tęskniła, za którymi tak goniła jej myśli. Nie uciekaj przede mną, nie zostawię cię. Przyjęła te słowa z wdzięcznością, czując, jak mięśnie ramion delikatnie się rozluźniają. Stała prosto, bo garbiąc się napinała piekącą skórę jeszcze bardziej. Skrzywiła się, kiedy kropla posoki zahaczyła ciepłem o inną ranę, jedną na drugiej. Nie zostawię cię, bo jesteś córką Kierana Rinehearta. Czego innego się spodziewałaś? Mogłaś marzyć wtedy, bliska śmierci, teraz nie ma już na to czasu ani przestrzeni. - To ja wysłałam ci list, nie człowiek, który nastawał albo nastaje na twoje życie. I naprawdę życzę ci powrotu do zdrowia. - tembr był łagodny, chował w sobie przygnębione tony, tęskniące. Schyliła się znów, po sweter i różdżkę, po raz ostatni, bo zobaczyła przed oczami mroczki. - Ja też mieszkam niedaleko stąd, w domu Potterów, Horacego i Betty. Chodź, odpoczniesz u nich chwilę. Też tego potrzebujesz.
Chciała odpocząć. Nie walczyć. Nie z Brenem.
I kiedy w końcu jej na to pozwolił, całe napięcie z twarzy zniknęło, w niemal jednej chwili zastąpione wyczerpaniem - oczy zawilgotniały, twarz zbladła, płuca w końcu uniosły się w pierwszych głębszych wdechach, nieco charkliwych przez ból promieniujący z pleców. Chciała się oprzeć, ale skwiercząca od krwi skóra bardzo efektywnie ją przed tym powstrzymywała. Patrzyła na niego, kiedy mówił, ale w tych oczach nie było już uporu sprzed chwili, nie było tam wilczych zębów pokazywanych w geście ostrzeżenia ani chęci walki. Było wyczerpanie, ale też... delikatny, migający słabym światłem promyk nadziei, cichej radości; owy płomyk zalśnił tylko w oczach, nie było go w wargach, te rozchyliły się szukając więcej powietrza. Teraz czuła wstyd. Wstyd, że siedzi przed nim niemal naga, w zaledwie figach zroszonych już krwią z pleców, mokrym podkoszulku i bandażach pod nim, które zapewne teraz robiły za nędzną podróbkę kobiecego stanika. Rumieńce jednak nie miały prawa zabarwić policzków, nie, kiedy była tak wyczerpana i słaba, jednocześnie wiedząc, że przy nim jest bezpieczna. Ten wstyd nie miał już znaczenia, i tak zobaczył więcej niż powinien, a czasu przecież cofnąć nie mogła, chociaż w tym momencie bardzo chciała.
- Z największą chęcią. Wyciągaj pergamin i pióro, Bren, czekam - kącik ust drgnął lekko, ale jego dalsze pytania zniechęciły do uśmiechu. Delikatnie przymrużyła powieki, śledząc jego ruchy zogniskowanymi na nim źrenicami. Brzmiał, jakby panikował. Jakby w tej panice kryła się niebezpośrednia potwarz. Jakby obraziła go tymi grzybami... albo raczej samym faktem zadania mu pytania. - A czego miałam się spodziewać? - to on, teraz mogła być pewna. Głos miała już spokojny, zmęczony, nie było w nim ani nuty buntu. Nie miała już siły, żeby się wykłócać, ale też - nie musiała tych sił mieć, kiedy stał przed nią Brendan. To ty, Bren, to ty, już wiem. - Byłam raz w twoim domu, ale wtedy, pamiętam, był w Londynie, nie w Devon. Skąd mogłam wiedzieć, że zatrzymałeś się tutaj? Tego ojciec mi nie zdradził. - kolejne wspomnienie tknięte nutą rozbawienia. Zdjął z niej to parszywe Diminuendo. Głos słabł. Odchrząknęła, żeby wzmocnić go choć na chwilę. Żałowała, że przeklęła jego pomoc, na szczęście on zaproponował jej tę pomoc jeszcze raz. Położyła różdżkę obok, na zwiniętych fałdkach wełny, żeby drewno przypadkiem nie wpadło do wody, nie sturlało się. Podała mu prawą dłoń. - Zamknij oczy, kiedy będziesz ciągnął. - kontynuowała dopiero, kiedy stała już na nogach i tą samą ręką, którą mu podała, opierała się teraz o skały, żeby złapać równowagę i oddech. Wyprostowała się lekko, ostrożnie, ból pociągnął nerwami na twarz, stęknęła. Spojrzała w dół, na ciuchy i westchnęła. Kurwa. - Muszę ubrać moją spódnicę, śmieszny chłoptasiu, jeszcze nie otwieraj oczu. - sięgnęła po spodnie i przysiadła na kamieniu obok, ubierając je niezbyt wprawnie. Plecy ciągnęły, wszystko rwało. Ale dekompresja magiczna, jak to nazywał Horacy, w końcu się skończyła. Mogła chodzić, słabo, ale mogła. - Bren, przestań. - teraz w kilku zgłoskach rozbrzmiało zniecierpliwienie. - Dziwisz mi się, że chciałam cię sprawdzić? Nie widziałam cię półtora roku. Kurwa, półtora roku się nie widzieliśmy, to szmat czasu, wszystko się mogło stać. Ojciec powiedział, że wróciłeś poraniony, zresztą on nie był w lepszym stanie. Ale nawet nie zająknął się słowem, że zgoliłeś włosy i jesteś tak... - zawahała się. Wykorzystała tę chwilę na wstanie. Spodnie miały wysoki stan, okrwawioną koszulkę włożyła do środka, powoli, pilnując, żeby lewe ramię nie wykonywało zbyt dużo ruchów. - Że wyglądasz inaczej. Nie poznałam cię, to dziwne? Brzmisz, jakbym rzuciła ci w twarz pomidorem na egzekupcji. Ale teraz wiem, że to ty. I najwyraźniej ty od razu byłeś pewien, że ja to ja - nie powiedziała mu, że może już otworzyć oczy, może celowo - bo przyglądała mu się teraz, szukała w jego rysach, w jego ciele niuansów, o których musiała zapomnieć w Andorze. Za którymi tęskniła, za którymi tak goniła jej myśli. Nie uciekaj przede mną, nie zostawię cię. Przyjęła te słowa z wdzięcznością, czując, jak mięśnie ramion delikatnie się rozluźniają. Stała prosto, bo garbiąc się napinała piekącą skórę jeszcze bardziej. Skrzywiła się, kiedy kropla posoki zahaczyła ciepłem o inną ranę, jedną na drugiej. Nie zostawię cię, bo jesteś córką Kierana Rinehearta. Czego innego się spodziewałaś? Mogłaś marzyć wtedy, bliska śmierci, teraz nie ma już na to czasu ani przestrzeni. - To ja wysłałam ci list, nie człowiek, który nastawał albo nastaje na twoje życie. I naprawdę życzę ci powrotu do zdrowia. - tembr był łagodny, chował w sobie przygnębione tony, tęskniące. Schyliła się znów, po sweter i różdżkę, po raz ostatni, bo zobaczyła przed oczami mroczki. - Ja też mieszkam niedaleko stąd, w domu Potterów, Horacego i Betty. Chodź, odpoczniesz u nich chwilę. Też tego potrzebujesz.
Chciała odpocząć. Nie walczyć. Nie z Brenem.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Canonteign Falls
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice