Wiśniowa Dolina
Dnie schodził na przygotowywaniu lecznicy Alexa i podziemnym wolontariatu u Longbottoma, gdy zyskiwała chwilę znikała w Oazie sprawdzając czy tam wszystko działa tak jak powinno i należy. Nowe budynki powstawały, a ludzi zmieniali się. Po pierwszej fali szoku, niektórzy udali się do swych rodzin w innych miastach. Ci, którzy nie mieli nikogo pozostali. Dnie mijały, wracała zmęczona gdy ciemność gościła się już na dobre. Czasem sypiała w ciągu dnia, wychodząc nocą by wykonać powierzone zadania. Niezmiennie w ruchu, pędzie, odsuwając od siebie myśli i pragnienia. Wychodziła wcześnie i wracała późno, albo wychodziła późno i wracała wcześnie.
Nie spodziewała się tego. Bo nie miała jak. Rozpoznała puchacza, który zasiadł wyciągając nóżkę. Ostrożnie, by nie naruszyć kwiatów odwiązała wiadomość. Poczuła, jak coś wywraca się jej w żołądku i mówiąc szczerze, obawiała się treści. Naiwnie liczyła na kilka słów odnośnie urodzin. Zwykłej kartki, niczym poza tym. Ale gdy otwierając złożony list dostrzegła rzędy tekstu, nawet wtedy, nie spodziewała się tego czym zakończy się wiadomość.
Zlękła się, własnych uczuć, chęci, potrzeb. Tego, że rzeczywiście zastanawiała się nad pójściem w ogóle. Nie powinna przecież była. Chociaż kusiła i nęciła, nie tylko wizja, ale i roztaczający się wokół ukochany zapach wrzosów. Powinna pójść? Skoro miał nie przyjąć żadnego słowa sprzeciwu, czy wymówki? Mogła przecież się nie zjawić. Nie tłumacząc nic. Odpychając go dalej. Bo zrobiłaby to, wiedziała dokładnie.To był oręż, bała się go, wpatrywała z nieufnością, jakby był miał moc sięgnąć dalej, zatrząść, zranić. I wtedy pojawił się głos. Inny, który pozwolił znaleźć jej wymówkę dla własnego umysłu. Wszystkich powinności. Wszystkich zajęć których się podejmowała. Teraz, było już dwóch przeciw jednemu. Coraz mniej wiedziała, dlaczego powinna się opierać. Coraz mocniej chciała poddać się, zrobić dla siebie coś choć raz. A on, on chciał by tam była. Kazał jej tam być. I nie mogła poradzić nic na to, że lubiła pewność z jaką zabrzmiał. Jak wtedy, kiedy zajął się nią zmuszając do zjedzenia, do położenia, do snu.
Poddała się.
Ale nie była już taka pewna wcześniej podjętego zdania, kiedy stała przed niewielkim lustrem w domu Michaela. Czuła się dziwnie, może bardziej śmiesznie, patrząc na własne odbicie ubrane w sukienkę, którą miała na ślubie Eileen i gali. Jedną, jeśli nie jedyną znajdująca się w jej szafie. Podwinięte rękawy ukazywały blizny na rękach, dlatego zsunęła je możliwie jak najniżej, spoglądając na siebie krytycznie marszcząc brwi i krzywiąc usta.
To był zły pomysł.
Zrozumiała to nie potrafiąc zdecydować się tak naprawdę co do niczego, czy to szminki, faktu czy pociągnąć oczy cieniem, założyć naszyjnik czy kolczyki, poprzez długość włosów, ich strukturę czy ułożenie. Proste, falowane, kręcone? Puszczone, zebrane w kucyk, czy kok? To było ponad jej siły.
Ughh. Przemknęło przez jej myśli i usta, gdy zatoczyła koło wokół pokoju. Usiadła chowając twarz w dłoniach, biorąc kilka głębszych wdechów. Nie powinna była pragnąć adoracji, tego by podobać się komuś. Czy była zła, że tego pragnęła wiedząc, jak niewiele ma do zaoferowania? Nic, byłoby chyba lepszym określeniem.
Rozrzucona między pragnieniami i powinnościami, nie potrafiąc dokonać wyboru czy podjąć zdania wkładała na palce dodatkowe pierścionki, jak zawsze by pozwolić w nich zniknąć temu, który był najważniejszy. Spojrzała w szkatułkę z niewielką ilością biżuterii. Jej palce przesunęły się po fioletowym kamieniu, który otrzymała od Skamandera rok wcześniej. Widok przyniósł wspomnienia wszystkich zdarzeń, przez co czuła się jeszcze gorzej. Nie chciał jej, jasno postawił swoje granice. Dlaczego więc czuła się, jakby go zdradzała? Zmarkotniała, uniosła spojrzenie, spoglądając w niewielkie lusterko. Łapiąc własne spojrzenie.
Wojna w niej samej trwała nieprzerwanie i długo, gdy w międzyczasi podejmowała kolejne kroki, które wcale nie sprawiały, że czuła się lepiej czy pewniej. Włosy zostawiła prost, pozwalając, by opadły odrobinę za łopatki. Złapała kilka kosmyków z przodu, by spiąć je z tyłu głowy. Przeciągnęła szminką po ustach, jednak nie zdecydowała się na nic więcej. Nie założyła wysoki, czy wystawnych butów, decydując się na płaskie. Wzięła w ręce płasz, przeczuwając, że pogoda nie będzie dziś łaskawa. W kieszeń sukienki wcisnęła różdżkę, nie biorąc ze sobą nic więcej.
Pozostawało tylko udać się na miejsce. Zrobila to, choć wewnątrz nadal nie była pewna, czy jest na to gotowa. Zamknęła oczy, teleportując się na miejsce niedaleko. Słyszała o wiśniowej dolinie. Ruszyła w jej stronę a gdy dotarła na miejsce, zatrzymała się rozglądając wokół.
To na pewno było to miejsce?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Od momentu wysłania listu, każdego dnia, modlił się o jak najlepszą pogodę. Plan, który narodził się w jego głowie, musiał być perfekcyjny; nie akceptował żadnej, najmniejszej niedogodności. Rozpoczął od skrupulatnego przygotowania ów korespondencji. Zadbał o eleganckie opakowanie, staranne pismo, namiastkę ukochanej poezji, wplecioną między atramentowe sylaby. Jako osoba mająca styczność z najróżniejszą, barwną roślinnością, posiadał w swej kolekcji ususzone, fioletowe wrzosy. Twoje ulubione kwiaty. Jednym, zgrabnym zaklęciem, doprowadził je do stanu dożywotniej żywotności; ich słodki zapach unosił się w pokoju do późnych godzin wieczornych. Treść, choć osobista, wyrażała prośbę, zaproszenie, nakaz. Zdawał sobie sprawę, że bez tego, mogła zaprotestować. Jednakże, czy posiadał stuprocentową pewność, iż adresatka pojawi się na wskazanym miejscu? Mógł jedynie wierzyć w niewypowiedziany, realny dar przekonywania. Śnieżnobiała sowa, z charakterystyczną niechęcią pozwoliła przymocować kopertę. Łypała groźnie spod pierzastych oczodołów, gdy właściciel mówił donośnie: – Masz być delikatna, rozumiesz? – wyrzucił pod pretekstem odcięcia pupila od codziennej dawki przysmaków. – I nie zgub koperty! – zagroził, a gdy skończył staranne przywiązywanie, obserwował jak majestatycznie wzbija się do lotu. Miał nadzieje, że ją odnajdzie. Czyż nie wydaje się niesamowitym fakt, iż mieszkając pod jednym dachem od ponad dwóch tygodni, nie widzieli się ani razu?
Podobno występujące anomalie, pogrążyły kraj w bezdennej rozpaczy. Ich niepoznana nieprzewidywalność, okazała się niszczycielska, okrutna i nieposkromiona. Niesforna magia atakowała napotkane jednostki, zniekształcała krajobraz, wytwarzała nadzwyczajne zjawiska atmosferyczne. Bezlitosna, destruktywna, niemalże niepokonana. Czy można otwarcie pochwalić pewne pozostałości? Rozczulić się nad odmienionymi, sztucznymi lokalizacjami – przekłuwającymi uwagę, odbierającymi ostatni wdech w falującej piersi. Był romantykiem. Rozpływał się pod treścią epokowych dramatów, zwracając uwagę na postać tragiczną. Napawał się barwnymi opisami emocji w akompaniamencie walorów przyrody. Dlatego też to miejsce wydało się idealne. Oddalone od miasta, skąpane w niepowtarzalnym, pastelowym uroku. Nieśmiertelne, zachwycające każdym skrawkiem różowej układanki. Gdy po raz pierwszy, stanął na wysypanej delikatnymi płatkami, wąskiej alejce – zamarł. Wpatrywał się w opadające elementy, śledził ich ruch, zabawę wiatru, upadek na chłodną ziemię. Był oczarowany, zahipnotyzowany, uwielbiał poznawać, doznawać, obserwować. W głębi kołatającego serca czuł, że to tu. Że zachwyci się tak jak on – zupełnie jak kiedyś, gdy wszystko wydawało się tak nieskomplikowane.
Pojawił się odpowiednio wcześniej. Niespokojny sen, wybudził go wczesnym porankiem. Plątanina snów połączona z rewolucją wnętrzności, nie pozwalała na długo utonąć w objęciach Morfeusza. Mógł swobodnie przygotować zaopatrzenie; zwizualizować wewnętrzne obrazy. Słońce wślizgiwało się w rozpostarte gałęzie, oświetlając coś w rodzaju polany. Dywan z drobnych, różowych płatków, stanowił perfekcyjne dopełnienie. Przez chwilę stał na samym jej środku, nie potrafiąc zabrać się za kolejny krok. A co jeśli go wyśmieje? Nie przyjdzie, znajdzie wymówkę? Czy lubi wino? Wolałaby białe, czy czerwone? Może jest na coś uczulona? Dobrze się ubrał? Czy wszystko zabrał? Tysiące pytań zaprzątało jego głowę, gdy powolnie rozkładał brązowy, pleciony koc. Wygładził wszystkie zmarszczki, przysypał płatkami, aby wiatr nie zniszczył pracy; aby nadać odpowiednią elegancję. Zaopatrzony w wiklinowy kosz, wyciągnął butelkę czerwonego wina i ustawił ją na samym środku. W ruch poszły kieliszki, talerze, świeże owoce oraz szarlotka. Miał też wrzosy. Kilka gałązek, ułożył wzdłuż piknikowego wyposażenia. Ich kolor, kształt, wyjątkowość, czyniło ów aranżację, jeszcze bardziej wyjątkową. Na brzegu koca leżał niewielki, podniszczony i podstarzały tomik ulubionych wierszy. Miał nadzieję, że w pewnym momencie, skusi się na ich zgłębienie. W koszyku znajdował się specjalnie przygotowany bukiet; czekał na nową właścicielkę. Wiatr co jakiś czas porywał liliowe listowie, wykonujące wirujące obroty. Nie musiał starać się o muzykę – gwizd wiatru, śpiew wiosennych ptaków, szelest okrycia koron, prezentowały najznamienitszy, nietuzinkowy koncert. Westchnął ciężko, przyglądając się całości. Czy, aby na pewno wszystko wygląda idealnie? Cieszy oko, pobudza zmysły? Która jest godzina, czy powinien zrobić coś jeszcze?
Potrząsnął głową, a dłoń przesunęła się po twarzy. Po chwili zatrzymała się na rozsypanych włosach, próbując okiełznać ich niesforność. Po raz pierwszy przejmował się swoim wyglądem oraz strojem. Ułożył kosmyki, przystrzygł zarost. Miał na sobie standardowy zestaw w postaci jasnych, szerszych spodni oraz dopasowanego, ciemnego golfu. Wyróżnikiem ów stylizacji stała się elegancka, grafitowa, zbyt obszerna marynarka, pożyczona z szafy szanownego Gabriela. W swych skromnych zasobach nie posiadał tak wizytowych części ubioru. Przyzwyczajając błękitne tęczówki do nadmiernego słońca, usiadł na brzegu koca, podnosząc niewielki tomik. Stracił rachubę czasu; zamierzał czekać przez resztę dnia. Otwierając kruche stronice, wczytywał się w zatarte litery; znał je prawie na pamięć. Oddychał niespokojnie, niepewnie, ciężko. Przez cały czas nie potrafił wyzbyć się uczucia niepokoju, strachu, nieprzygotowania. Co chwila zerkał na ekwipunek, przestawiał naczynia, zmieniał kompozycje. Skronie pulsowały od natłoku myśli, które zagłuszały najważniejsze. Szelest obcych kroków, wydał się nieosiągalny, niedosłyszalny. Obrócił głowę w ostatniej chwili; poderwał się gwałtownie do pozycji stojącej. Wygładził marynarkę, otrzepał drobne okruszki. Ulokował wzrok na przepięknym zjawisku, rysującym się w oddali. Na finezyjnej linii zatopionej w kaskadzie różowego kwiecia. Chyba nigdy nie widział jej w takim wydaniu… Czy powinien używać słów, aby to opisać? – Jesteś… – wypowiedział bardziej do siebie, gdyż kobieta dopiero podążała w odpowiednim kierunku. Jak dobrze, że jesteś. Ogromny głaz, zsunął się z znerwicowanego serca, oddał swobodę. Chociaż na chwilę. Jak dobrze, że jesteś.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
Już nigdy więcej, nie każ mi się ze sobą żegnać, rozumiesz?
Nie rozumiała, ale te słowa, wraz ze wspomnieniem pocałunku, dotyku, emocji które ze sobą niosły zdawały się wyryć w jej pamięci i nie chcieć jej opuścić niczym upierdliwe chochliki. Pamiętała dokładnie dotyk jego dłoni, pamiętała zachłanność pocałunku, czuła dokładnie wszystkie emocje, które jej wtedy towarzyszyły. Każdą jedną, od potrzeby która ją rozpalała, po zdradzieckość dokonywanych czynów. Nie była pewna, jak można było czuć to wszystko jednocześnie. Pociągała ją władczość. Nie tylko u niego, ale też u Skamandera. Lubiła, kiedy ktoś czasem zdecydował za nią, swoją decyzją okazując troskę, ale nie zmieniając jej drogi.
Może tym w jakiś sposób ją przekonał. Skreślonymi słowami, które mówił wprost: Nie przyjmę, ani jednego słowa sprzeciwu, żadnej, wyszukanej i oryginalnej wymówki. Nie przyjmuję też pytań. Może przekonała ją Hannah. A może sama pragnęła tego, odsuwając od siebie to możliwie jak najdalej, nakłaniana głosami innych, dając się jednak przekonać.
Wędrowała ku wzniesieniu w wiśniowym sadzie, nie do końca pewna, czy podąża odpowiednią drogą. Niepewna tego, czy wygląda odpowiednio. Właściwie, pozbawiona pewności, którą przecież ostatnio zyskała tak dużą. Na którą potrafiła się zdobyć. Jakby stając się inną, a jednocześnie tą samą wersją siebie. Zatrzymała się na kilka chwil na wzniesieniu, rozglądając wokół. Jasne tęczówki wyłapały miejsce i jego. Serce, które nie powinno już istnieć, funkcjonować, wywróciło się robiąc w jej wnętrzu salto. Z pewnej odległości dostrzegając już koc, kieliszki i całą resztę ekwipunku, który zabrał ze sobą. Dla niej. Dlaczego? Biorąc głęboki wdech w płuca poprawiła sukienkę wygładzając jakąś niewidoczną fałdę, zanim podjęła się dalszej wędrówki. Poważnie zastanawiając się nad tym, czy nie był to ostatni moment, by zawrócić na pięcie i odejść.
Będę czekać! Tak zakończył swój list, ale czy naprawdę był w stanie. Czy naprawdę mógł zaczekać na nią? Na moment w którym będzie w ogóle gotowa, otworzyć się ponownie? Choć sama Justine nie miała pojęcia, czy ten czas w ogóle kiedykolwiek nadejdzie.
Czuła się tak potwornie, okropnie rozdarta. Jednocześnie mając ochotę uciec i zostać. Nigdy nie dowiedzieć się, jakie mogło być rozwinięcie tej historii i poznać ją całą. Niepewne kroki kierowały ją jednak w dół, prosto do niego. A spojrzenie badało sylwetkę tak dokładnie uwydatnioną pod czarnym golfem. Tęczówki błądziły po twarzy odnajdując znajomy pieprzyk w końcu krzyżując się z tęczówkami, które mogły należeć tylko do niego. Lubiła na niego patrzeć, to nie zmieniło się mimo upływu lat. Pociągnął ją fizycznie, górując nad nią - co, może nie było osiągnięciem, czy kryterium przy którym odpadali inni - hipnotyzując spojrzeniem i dotykiem. Pociągnął ją nie tylko przez aparycję, której nie można było jej odmówić. I która sprawiała, że nie potrafiła zrozumieć, dlaczego mógłby chcieć ją. Przyciągał ją swoim usposobieniem. Tym jakim był. Jak mówił i jak się wyrażał. Tylko on jeden - i była tego pewna - był w stanie przyrównać blizny do run. Na tą myśl jej prawa ręka pomknęła do lewej, by mimowolnie musnąć po niej palcem. Ale przecież, znamiona na rękach nie były jedynymi, które nosiła. Nie mogła nie zastanawiać się, jak by na nie zareagował. Na nierówną, koślawą bliznowatą gwiazdę, którą nosiła na brzuchu. Te myśli sprawiły, że zwolniła, wypadając z rytmu, nagle uświadamiając sobie, że może jednak to nie był dobry pomysł/ Była już jednak blisko. Może zbyt blisko, żeby uciec. Może jednak nie chcąc prawdziwie uciekać. Nikt, nigdy nie zrobił dla niej czegoś takiego. Może to był tylko zwykły koc. Może to nie było wino leżakujące miliony lat. Ale on pierwszy i jako jedyny zdawał się… Zdawał się zrozumieć ją. Jej ciche pragnienia, potrzeby, niewypowiedziane myśli.
- Napisałeś, że nie przyjmujesz wymówek. - powiedziała będąc już dostatecznie blisko by wiedzieć, że usłyszy jej słowa. Przecinając ciszę. Usprawiedliwiając się. Znajdując dla swojej obecności jakieś wyjaśnienie, może wytłumaczenie. Wymówkę. Pokonała dzielącą ich odległość zatrzymując się przed nim. Był przystojny, cholernie i to nigdy nie ułatwiało sytuacji. Ale jasne tęczówki tylko pobieżnie przesunęły się po ciele. Marynarka wydawała się znajoma, ale nie skupiła się na tym, zamiast tego skupiając się na jego twarzy. Nie bardzo wiedząc jak powinna zacząć, jak się przywitać, co zrobić albo powiedzieć. Uciekła wzrokiem przesuwając nim po kocu i znajdujących się na nim rzeczach, walcząc z łzami, które zbierały się pod powiekami. - Zrobiłeś to dla mnie? - szepnęła ciszej, możliwie że ciszej niż koncert, który dawał wiatr w akompaniamencie ptaków. Błękitne tęczówki uniosły się ku górze, zwisając na nim.
Dlaczego To jedno słowo dudniło w jej głowie niczym natrętna mucha. Zadając kolejne pytania, składając kolejne różnorakie myśli.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
On też nie rozumiał instynktów, które nim kierowały. Niekontrolowanych odruchów wydobytych na powierzchnię. Po raz pierwszy od dłuższego czasu, podświadomość wyprzedzała zdrowy rozsądek. Narząd tłoczący życiodajną ciecz, sterował kolejnymi posunięciami – rozkazał działanie. Krew buzowała wewnątrz niebieskawych żył, zalewając cały organizm. Jakiś bodziec, bezimienna zachęta, przyzwoliła na zatrzymanie, śmiały dotyk, połączenie drżących, zachłannych warg - kryjących tak wielką falę niewypowiedzianych wersetów, ukrytych pragnień, potrzeby zrozumienia, uczucia i bliskości. Brakowało mu tego. Namiastki prawdziwości oraz szczerości. Kilkanaście lat odległej rozłąki, wykonało rewolucję; nie wszystko dało się zastąpić. Nawiązane więzi nie były identyczne. Zapomniał czym była rodzicielska troska, braterskie wsparcie, przyjacielskie pojednanie, zauroczenie, nie będące przelotną przygodą; chwilową zamianą, koniecznym oderwaniem myśli. Zapomniał jak to jest być dla kogoś ważnym, prawdziwie kochanym. Pragnął czegoś autentycznego, kompletnego, pobudzającego. Połączenia, któremu mógłby się oddać, w pełni zaangażować. Nie zważał na widoczne, rozszalałe przeciwności losu. Gdy zaczynał realizację swych planów, był konsekwentny i bezwzględny. Dlatego też tym razem postawił sprawę jasno, stanowczo. Nie mógł pozwolić na półśrodki. Nie pogodziłby się z odmową. Rozerwała by mi serce, wiesz?
Wszystko działo się tak szybko, a on wiedział niewiele. Wtargnął nieoczekiwanie w sam środek zaciekłych starć, prawdziwej wojny, której pierwotnie nie potrafił sobie wyobrazić. Już od samego początku stawiono mu wymagania, zadawano pytania, przekazywano rozkazy i nakazy. Miał złożyć deklaracje, przygotować się na walkę. Liczyć ze stratą i niepowodzeniem. Ale czego? Z kim powinien się konfrontować, kogo bronić, za co walczyć? Dlaczego, mimo powrotu słyszał tak wiele pretensji, rozczarowań, winy i wyraźnego żalu? Dlaczego potraktowano go jak intruza, brak zaufania, zły omen. Czy mógł w jakiś sposób temu zaradzić? Zaczął od zupełnie innej strony. Dobrze wiedział, iż kwiecień był miesiącem wyjątkowym. Był to czas, w którym uśpiona przyroda, budziła się z zimowego snu. Rozpoczynała czynny rozkwit, zachwycając zwykłego, nieświadomego mieszkańca. Dzień stawał się dłuższy, niebo bezchmurne, soczystsze, wtłaczało strużki pozytywnego nastroju. Wyrywało endorfiny, zamieniało w szeroki, perlisty uśmiech. Był to miesiąc pełen istotnych rocznic. Siostra oraz ona. Czyż nie mógł wymarzyć lepszego połączenia? A może przeciwnie, było to wymowne, zdublowane przekleństwo? Kącik ust wędrował do góry, na myśl o tym przypadkowym wydarzeniu. Zbieżności dat, zrządzeniu losu. Kwiecień od zawsze kojarzył się z czymś dobrym, pięknym, bajecznym. Niepoprawnym.
Czas dłużył się niemiłosiernie. Co jakiś czas, zerkał na sam szczyt pagórka, wyczekując znajomej sylwetki. Słońce wnikało między gałęzie, rażąc roziskrzone tęczówki. Kilkukrotnie płatało psotliwe figle, rysując linię tak podobną do tej właściwej. Wtedy podrywał się nieznacznie, czując jak ogromny narząd, zbliża się do niemalże prawdziwego zawału. Nie potrafił skupić się na literach, te zlewały się w ciężką całość, gubiąc sens czytanej poezji. Westchnął ciężko, kręcąc głową z niedowierzaniem. Zakrył twarz dłonią, pozwalając na gwałtowny wysyp niepewnych przeczuć, okrutnych myśli. A jeśli naprawdę nie przyjdzie? Robi z siebie idiotę, błazna? Jak to będzie wyglądało, jak pokaże się jej na oczy? Komu zdążyła powiedzieć, czy nie był to absurdalny, surrealistyczny wyczyn? Czekał i mógłby czekać wieki. Chciał żeby się otworzyła, aby mógł pójść w jej ślady. Bo był zamknięty, choć wcale tego nie ukazywał.
Po raz kolejny poprawił zastawę. Wiatr strącał coraz więcej liliowych płatków; zdawały się psuć idealną aranżację. Zmarszczył brwi w niezadowoleniu, gdy skrupulatnie usuwał je z wełnianego koca. Co ty najlepszego robisz. Nie mógł wyzbyć się tej cholernej niepewności, aż do momentu, w którym szmer kroków wyrwał go z rozzłoszczonej nostalgii. W tym jednym, krótkim momencie, odkręcając głowę, mógł ujrzeć realistyczny obrazek. Profil skąpany w blasku gorejącej kuli, otulony kolorowym, niebywałym zjawiskiem. Czy mógł liczyć na coś piękniejszego? Zamrugał kilkukrotnie, powolnie podnosząc się do góry. Czyżby kolejna, realistyczna fatamorgana? Przełknął ślinę, zaschło mu w gardle. Stanął dość niedbale, niepewnie, nie wiedząc co zrobić z rękami. Niemalże natychmiastowo schował je do kieszeni; wyglądał teraz odrobinę nonszalancko. Śledził każdy jej ruch, wydawał się tak płynny i lekki. Zatrwożył się, gdy zwolniła, a może zatrzymała? Chciał pospiesznie wyskoczyć na pomoc, ująć delikatną, bladą dłoń, przyprowadzić na środek polany. Marzył, aby w tym momencie poznać jej myśli. Co sądziła, czy trafił? Wybrał odpowiednie miejsce, ekwipunek? Czy mogła być zadowolona? Lubił na nią patrzeć; śledzić świetliste refleksy, błądzące po jasnych włosach. Skupioną twarz, trochę niepewną, zawstydzoną? Mógł poznać charakter kroku, styl poruszania. Czy to dla niego zmieniła swój codzienny wygląd? Czy mógł być godzien tak wyjątkowych starań? Uśmiechnął się subtelnie, widząc jak podchodzi coraz bliżej i bliżej. Nie było odwrotu. Dłonie zaciskały się na palcach, ciało było napięte. Dość sprawnie prześlizgnął tęczówki po całej sylwetce, zgłębiając aparycję. Jesteś piękna. I zanim zdążyła wypowiedź swoje sylaby, on uprzedził ją stwierdzeniem: – Pięknie wyglądasz Justine. – ton głosu był ciepły, melancholijny, lekki. Wyrażał podziw, prawdę, i niewiarygodne szczęście. Była tu, stała obok, cieszyła obecnością, napawała optymizmem. Czy to dziwne, aby czuł, iż unosi się nad ziemią? – Cieszę się, że przyszłaś. – dodał jeszcze, w odpowiedzi, niewymuszenie. Zmniejszyła odległość, a on pozostał statyczny. Nie wiedział co powinien zrobić, jak się przywitać. Uporczywie poszukiwał w głowie jakiegoś dogodnego rozwiązania, słowa, które pokona chwilową ciszę. Zwrotu, przez który jego głos nie zadrży strachliwe, niepewnie. Podążył za jej wzrokiem, gdy doglądała piknikowego nakrycia. Powrócił na profil, rozczulony, wchłaniając szepczące słowa, zlewające się z kolejnym podmuchem. – Usiądziesz? – zaproponował gestem i sam obniżył się do pozycji półleżącej. Serce kołatało niemiłosiernie, lecz nie zwalniał tempa: – Nie znam na świecie innej Justine. – zatrzymał wymownie. A dla kogoż by innego? – Wszystko jest dla ciebie. – dopełnił kojąco, pozwalając, aby na usta wpełzał cień pokrzepiającego uśmiechu. Wyciągnął z kosza butelkę z winem, rozpoczął otwieranie. Przybliżył kieliszki, aby nalać do nich purpurową zawartość. Dźwięki mieszały się ze sobą, przygrywając najpiękniejszą muzykę. Chciał, aby było idealnie, realizował plan. Odkładając butelkę, ujął zgrabne szkło i podał w stronę towarzyszki. Swój kieliszek, wsunął między place i uniósł do góry. Nabierając powietrza, intensywnie utkwił w niej łagodne, lecz wymowne spojrzenie i powiedział: -Wznieśmy toast, za ciebie i za to popołudnie. – może okaże się szczęśliwe, jak sądzisz?
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 10.04.20 14:36, w całości zmieniany 2 razy
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
- Ty też niezgorzej. - odpowiedziała unosząc wargi w szczerym uśmiechu. Niezgorzej, nie oddawało nawet jej myśli. Te wędrowały w różne strony, wracając do smaku ust, który nadal czuła na wargach. Do ciepła dłoni, które czuła na ramionach. Do wszystkiego tego, czego doświadczyła w czasie tej krótkiej chwili od której odwróciła się świadomie. Dzisiaj nie potrafiąc zrozumieć, czemu nie słuchał ostrzeżenia, które przecież wystosowała. - Em.. cóż. - zerknęła na chwilę w bok. - To byłam ja, albo Hanka. Pertraktacje trwały do ostatniego momentu. - zażartowała, nie będąc pewną, czy gdyby nie Wright nie postanowiły ponownie uciec. Jak najdalej, jak najszybciej, tym razem pozostawiając za sobą spalony post, który burzyłby się na jej oczach. Jasne spojrzenie przesuwało się po kocu i nakryciu, zawisając na wrzosach, nie mając pojęcia skąd wiedział. Brwi zmarszczyły się leciutko, jednak rozprostowały wyrwane pytaniem. Skinęła lekko głową kucając, by zaraz przenieść się na kolana, a później usiąść płynnie na stopach.
- Na pewno jakieś… - zaczęła chcąc się odciąć, ale wymowne spojrzenie i kolejne słowa zatrzymały te cisnące się na jej własne usta. Oderwała spojrzenie od jego oczu, nie będąc w stanie w tym momencie wytrzymać ich intensywności. Zaplotła dłonie, układając je na nogach i przygryzając lekko dolną wargę. W końcu spojrzała znów na niego, odbierając kieliszek. Jego spojrzenie zdawało się mówić więcej, ale w tej chwili dudniące serce zagłuszało przekaz. - A co z tobą? - zapytała głupkowato, nie bardzo rozumiejąc, czemu mieli opiewać w toasty tylko nią. Uniosła kieliszek, upijając z niego łyk, by zaraz przechylić go do końca zaciskając mocno powieki czując zbierające się pod oczami łzy. Musiała to zrobić prawda? Powiedzieć wszystko i pozwolić by podjął swoją własną decyzję. Ale szczerze wątpiła, by tym razem mogło być inaczej. - Porozmawiajmy. - powiedziała, wyciągając dłoń z pustym kieliszkiem z niemą prośbą, by napełnił go ponownie. Chyba potrzebowała trochę odwagi.
- Porozmawiajmy, Vincent, bo pogubiłam się w tym. - dodała jeszcze mając na myśli tylko ich. Błękit bezchmurnego nieba uniósł się ku górze, by zawisnąć na nim. - Nie wiem, czy w tej chwili jesteś troskliwym przyjacielem, czy… - czymś więcej. Te słowa ugrzęzły w jej gardle odwróciła wzrok na bok. Wzięła wdech powtarzając sobie, żeby nie przestawać, tylko mówić. Dalej. Im szybciej zacznie, tym szybciej z siebie wszystko wyrzuci. - A ja nie mam siły na niedopowiedzenia i domysły. - podjęła po krótkiej chwili milczenia każda komórka ciała namawiała ją do tego, żeby po prostu się zamknęła. Żeby nie mówiła już nic więcej. Dokładnie tak jak wtedy, kiedy nakreślała wszystko Samuelowi. Tylko wtedy ten głos miał rację. Sądziła, że teraz nie będzie wcale inaczej. Z trudem przedzierała się przez nie, sądząc, że… - zasługujesz na prawdę. - przynajmniej tą część, którą mogę ci powiedzieć. Uniosła dłoń, żeby założyć kosmyk włosów za ucho. Kieliszek uniósł się by zmoczyć gardło, a może dodać jej odwagi. - Nawet nie wiem jak i co powinnam powiedzieć. - przyznała milknąc znów, jednak nie na tyle długo by mógł się odezwać. Nie powinien, właśnie rozmyślnie sabotowała swoje własne szczęście, ale nie była w stanie siedzieć tu i cieszyć się chwilą. Udawać, że nie niesie na swych barkach bagażu, którego niewielu jest w stanie udźwignąć, a jeszcze mniej znieść. - Jesteś dobry, opiekuńczy, troskliwy, zabawny, czasem szalony i niepoprawny, poważny i stanowczy - kiedy tego trzeba, oh i na wszystkie bahanki tak okrutnie przystojny. - nie była pewna już czy podąża właściwym torem, nie rozumiał czemu w jej głosie czai się jakiegoś rodzaju żałość. - Kiedyś sądziłam, że byłbyś w stanie mnie zatrzymać, bo nie potrafiłeś mnie znudzić. - uniosła kieliszek wypijając z niego zawartość do końca, odkładając go na bok. Musiała być pewna i świadoma swoich słów. - Ale wyjechałeś. - to nie był wyrzut, to było tylko stwierdzenie. Jasne tęczówki odnalazły te należące do niego. - I wiem, że musiałeś. Możliwe, że lepiej, niż wszyscy inni. - przysunęła się bliżej, jej dłonie znalazły wolną rękę należącą do niego. Pamiętała dokładnie rozmowy nocą w domu jego ojca. Rozterki i wątpliwości których słuchała z uwagą. - A czas płynął dalej, a to co nigdy nie zaistniało, urosło gdzieś indziej. - dopadł ją słowotok, lawina, której nie była w stanie powstrzymać, ale może rozważniej, rozsądniej, albo lepiej, było wyrzucić wszystko na raz. Może nie dla niego. Wiedziała, że po wszystkich słowach poczuje się, jakby właśnie na jego głowę spadło balaneo. Ale nie widziała teraz innej drogi. - Przez prawie dekadę zbierałam się do tego, żeby wyjawić Skamanderowi swoje uczucia, a kiedy to zrobiłam nie przynosiło mi to nic poza rozczarowaniem, bólem, poczuciem bycia niewystarczającą i głupim przeświadczeniem, że ta cholerna klątwa istnieje. - odjęła ręce od jego dłoni, przenosząc je znów na swoje kolana, opuszczając głowę, skupiając się na nich. Nie była pewna, jak udało jej się kontrolować siebie, może ćwiczenia oklumencji rzeczywiście dawały więcej, niż sądziła. - Moje serce, jest złamane. - nadal uwięzione, spętane uczuciem, którego pragnęła a którego nie dostała. Którego nie potrafiła całkowicie odpuścić. Nie jeszcze. - A dusza, oddana. - nie mam nic, Vincent, nic co mogłabym Ci prawdziwie dać. - Jestem żołnierzem Vincent. Walczę w obronie tego świata. I nie przestanę. Nie przestanę dla nikogo. - ostatnie słowa wyszeptała, przygnieciona ciężarem wypowiadanych słów. - Nie jestem w stanie zaoferować Ci niczego. - uniosła wzrok w którym zatliły się łzy. - Nie jestem w stanie nawet obiecać Ci że wrócę. - bo nie miała pewności, nigdy, żadnego dnia. - Nigdy nie będziesz moim pierwszym wyborem. Tym zawsze będzie obowiązek. - coraz trudniej było utrzymać jej łzy na wodzy i kamienną twarz. Wybrała, jeszcze zanim się pojawił. I nawet teraz nie żałowała swojej decyzji, choć ta niezmiennie była jedną z najcięższych. Wiedziała jednak, że gdyby pozwoliła żeby znaczył dla niej więcej - więcej niż teraz - nawet wtedy ponad niego stawiałaby tych, którzy nie są w stanie sami się obronić. - Nie mogę powiedzieć ci nawet całej prawdy. - właściwie nie wiedziała już do czego zmierzała i czy zmierzała do czegokolwiek. przytłoczona własnymi pragnieniami i potrzebami. Potrzebowała żeby ktoś był - dla niej, przy niej, obok. Potrzebowała kogoś, kto zawsze będzie po jej stronie. Kto zapewni ją, że tyle ile ma, taka jaka jest, że to wystarczy. - I jestem zła. Zła, że przy tobie zaczynam… - czuć. Słowo nie chciało przejść jej przez wargi, jakby wypowiedziane, można było jeszcze zakopać. Można było udawać, że wcale nie istniało. Nie samo słowo, a to co niewygodnie wierciło się gdzieś pomiędzy żebrami. - Nie chcę tego, nie chcę bo byłam już na tej drodze i zaprowadziła mnie ona donikąd. - powiedziała cicho, dwa odrębne fronty walczyły z nią nawet tutaj. I było to widać i słychać w wypowiadanych słowach. Mówiła, że tego nie chce, jednocześnie wypowiadając kolejne zdania, właśnie dlatego że po cichu, wbrew tego jakby wolała, chciała. - I będę się przed nią podświadomie bronić. I będę okropna, będę cię odpychać, będę się złościć i będę zazdrosna. Będę chciała żebyś zostawił mnie w spokoju i był obok. Będę nieposkładana i niekompletna. I prawdopodobnie nie będę wiedziała, czego tak właściwie naprawdę chce. - kolejne słowa w których sama zaczynała się już gubić nie wiedząc czy powiedziała już wszystko. Czy może powiedziała za dużo, albo za mało. Uniosła dłoń, nerwowo zakładając włosy za ucho. Jasne tęczówki uciekły znów, skupiając się na dłoni ściskającej nerwowo kawałek sukienki.
Zasługujesz na więcej
- Jeśli, jeśli tak niewiele… - ci wystarczy - jeśli, chcesz… możemy spędzić resztę tego dnia, jakbym nie powiedziała nic w ogóle, świadomi wszystkiego. - zaproponowała nagle. Nie dlatego by cofnąć wypowiedziane słowa, ale dlatego by po prostu pójść dalej, tylko z tym, że on był świadomy wszystkiego, albo tego co była w stanie dać. - Mogę udzielić ci odpowiedzi, tych, których jestem w stanie. - otwarta na pytania, gotowa odpowiedzieć. Czysta karta, możliwie jak najbardziej, choć nie dało się załatwić wszystkiego w jeden wieczór. - Ale jeśli… - to za mało - potrzebujesz czasu, chciałabym wrócić do domu. - poprosiła cicho, prawie ginąc z szumem wiatru, który rozgrywał wokół nich własny koncert.
Teraz czekała. Kafel - o którym gadała Hanka - był po jego stronie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Porozmawiajmy.
Jedno słowo wywołujące tak wielki niepokój. Spoważniał, twarz stała się pochmurna. Strach zatrzymał się w okolicy mostka, gdy nieoczekiwanie zmieniał pozycję. Odchrząknął wymownie, zabierając się za nalewanie. Czyżby potrzebowała wspomagacza? Uzupełnił również swój kieliszek i zanim rozpoczęła ciężkostrawny monolog wysunął tylko:– Dobrze, więc porozmawiajmy. – zezwolił, przełykając ślinę. Poczuł się nieswojo, niepewnie. Moment, powoli tracił swój czar. Miał nieodparte wrażenie, iż rozmowa nie będzie należała do przyjemnych. Obawiał się sylab, wyrzucanych z drżących, kuszących, wilgotnych ust. Co takie masz mi do powiedzenia, dopiero teraz Justine? Dlaczego musieliśmy czekać, aż tak długo?
Nie patrzył na jej sylwetkę – zamglony wzrok wywiercał dziurę w brązowej płachcie wełnianego koca. Wyliczał wszelkie mankamenty oraz nieusunięte okruszki. Co ja najlepszego narobiłem. Zmarszczył brwi w pierwszorzędnej reakcji, jakby do siebie. Pogubiła się, ale w czym? Czyż to nie ona dyktowała rytm? Nie przebierała w słowach. Kolejne z nich wypełniły głuchą podświadomość; spowodowały, iż uniósł głowę z tą samą, zdezorientowaną, zmarszczoną mimiką, przerywając szepczącym, obniżonym tonem: – Czy kim? – zmusił ją do dokończenia, gdyż jedno stwierdzenie, oderwało pierwszy kawałek rozdygotanego, rozchwianego serca. Czyli tak go traktowała? Jako przyjaciela, na złe dni, na wyciągnięcie ręki? Czy możemy już skończyć? Utrzymał świdrujące, tęczówki, jeszcze przez chwili, aby ponownie opuścić je na wcześniej wyznaczone miejsce. Wziął do ręki kawałek serwetki, którą obracał w nerwowym, odwracającym uwagę geście. Kontynuuj.
Wyczekiwał na dalsze słowa, a te wychodziły w zwartej kombinacji. Mówiła do niego powoli, lecz on nie rozumiał niczego. Nie snuł domysłów, nie rozwiązywał niedopowiedzeń, nie znał prawdy. Jakiej prawdy? - Najlepiej wszystko. - wyszeptał beznamiętnie, bo jaką inną, radę w kolorze najszczerszego złota, mógł jej w tej chwili przedstawić? Poczuł chłód; wnikał w tkanki, rozsadzając od środka. Wiedział, że gdyby wykonał próbę powstania, upadłby na lekki, liliowy grunt. Znał to uczucie. Nauczył się opadać, zanikać, zamierać. Potrafił stać się niewidzialnym, niepotrzebnym, nieistniejącym. Mógł wycofać się w cień - ponownie. A ona mówiła, wylewała skomplikowane wersety, zaczynając od zupełnie innej, niepotrzebnej strony. Wymieniała superlatywy, pozytywy, piękne określenia - po co je mówiła? Do czego nawiązywała? Czy dokonywała porównania? Dłoń zacisnęła się na serwetce, a głowa wykonała przeczący obrót niedowierzania. Jaki miała w tym cel? Dlaczego wracała do przeszłości? Zakpił pod nosem niekontrolowanym chichotem, nie mogąc słuchać jednowymiarowo. Wykonując te same, powolne obroty głową, skierował na nią podirytowany wzrok i teraz jakby niecierpliwej, nachalniej, szybciej, przerwał: – Czyli to o to chodziło, tak? Że wyjechałem? – czyli jednak? Wszelkie zło obecnego światła skłaniało się do jednej podróży? Nagle, wszelkie niesnaski odległej rzeczywistości, zdawały się ukazywać swe oblicze, wyjaśniać w tak prosty sposób. Skąd mógł wiedzieć, iż spełniał jej oczekiwania? Był obiektem zainteresowania, nadziei, adoracji. Kiedy miał się tego domyślić? Podczas kolejnej domowej sprzeczki, ucieczki z domu, układania przyszłości, ukazywania amorów, kolejnemu, przypadkowemu uczniakowi? Nie byli skłonni do wcześniejszej dywagacji? Naprawdę musiało minąć aż tyle lat? Skąd mogła wiedzieć co nim kierowało, dlaczego tak uczynił? Co czuł, jak się zachowywał. Gdzie był, co widział, kogo spotkał, jak bardzo zagubił się we własnym istnieniu. Jak żałość rozrywała codzienne, utrudnione funkcjonowanie. Tęsknota miażdżyła płuca, a uczucie samotności, dociskało do brudnego, drewnianego, pokładowego gruntu. Kto w tym przypadku był bardziej samolubny? Masz na to jakąś trafną odpowiedź droga Justine?
Chciał się odezwać, lecz usta zamknęły się w porę. Pierś falowała nierównomiernie w płytkim, nerwowym oddechu. Policzki drżały od nadmiaru wrażeń, a blond towarzyszka, dołożyła kolejną, masywną cegiełkę. Dłoń zacisnęła się na skrawku ręki, nieoczekiwanie, gwałtownie. Zadziwił się, zatrzymał, nie zdążył zabrać. Ciepło pochodzące od obcego ciała nie dawało kojącego drżenia; zdawało się przygniatać, rozgniatać połączone tkanki. Nie potrzebował takich posunięć. Kolejne słowa były coraz bardziej gorzkie, niewiarygodne, nieprawdziwe. Uderzały w najodleglejszą głębie, wyciągając najbardziej ukryte, stłumione obawy. Ponownie przyozdobił swą twarz, krótkim, cynicznym grymasem, pełnym sceptycyzmu. Jak mógł być tak głupi? Wierzyć, że po tak długim czasie, coś będzie mogło się odrodzić, narodzić, odżyć? Jakim prawem mógł wierzyć, że wszystko to, co zdarzyło się do tej pory, miało jakiś sens? Było poprawnym związkiem przyczynowo skutkowym. Prowadziło do burzliwego, lecz szczęśliwego zakończenia. Jesteś prawdziwe bezmyślnym i łatwowiernym głupcem. W ludzkich wypowiedziach, zawsze ukryte jest ziarno prawdy. Dlaczego uświadomił to sobie dopiero teraz? Zagubiony promień, opadł na sam środek zorganizowanej zastawy. Podzielił dwie osobistości w sugestywnym wyrazie, pełnym niechcianej symboliki. Nie byli jednością – daleko było im do prawdziwego pojednania i dopasowania.
Gdy nadal wyrzucała sylaby, on zadziwiał się na nowo, na każdy wers, każdy fakt. Że co? – Skamanderowi? – do głowy przychodził mu tylko jeden. – Klątwa? – przypomniał sobie. Przedostatnią, rozmowę, w której opowiadała o rzekomym paskudztwie. Nie dowierzał, to nie mogła być prawda. Odjęła swą dłoń, a on odetchnął z ulgą. Zabrał ją na swoją stronę; w odpowiednie miejsce. Jego twarz ukazywała nieporuszony, posągowy wyraz. Oczy patrzyły z coraz większym smutkiem, boleścią i żalem. Stracił chęć, zapał, zaangażowanie. Wiśniowa dolina nie była już wyjątkowa, ustępowała miejsca przenikliwej, przenikającej szarości. Kolejne kawałki odłamywały się od ogromnego narządu. Z każdą, kolejną literą, rozpadał się na coraz drobniejsze elementy. Miała złamane serce, lecz teraz, osobiście, rozłamywała to należące do niego. Połatany, poskładany organ, który nie pracował już właściwie. Narzędzie cierpiące przez te wszystkie lata. Innym koszmarem, innym, niewypowiedzianym, rozpalającym piekłem. Nie było go tu. Był już gdzieś indziej. Nie żywiła do niego żadnego, głębszego uczucia. Był ktoś inny. Było coś innego. Jakaś usługa, przysługa dla otaczającego świata. Coś w rodzaju dzikiego bohaterstwa, gehenny, którą sama, na siebie nałożyła. Czy powinien jej mówić, że otoczenie, nie jest jednokolorowe? Dzieli się na barwy, wymiary, frakcje? Nie trzeba wybierać tylko jednego. Lecz to, nie miało już znaczenia. Przegrał. Zaprzestał walki, opadł na kolana. Faktycznie i metaforycznie; obniżył sad, opuszczając głowę pomiędzy. Umierał. Wiatr targał ciemnymi kosmykami; mógł bez problemu, przewrócić nieruchome ciało. Słyszał łzawe słowa, lecz odbijały się od niego, bezpowrotnie. Głuche, nieprzyjemne, pozostawiające niezrozumiały świst. Z przymkniętymi powiekami odpowiadał beznamiętnie, wpasowując się w powstające luki między kolejnymi zdaniami: – O nic cię nie proszę i o nic nie będę prosił. – zaczął. – Nie potrzebuję już twojej prawdy. – uśmiechnął się ulotnie, spojrzał na nią przelotnie. – Zrobiłem to tylko raz, w liście. – zaprosił, poprosił. Przerwał, gdy sam nie wytrzymywał wewnętrznego załamania. Westchnął, zacisnął pięści. – Powiedziałaś, że nie możesz dać mi zbyt wiele. – wrócił do tej wypowiedzi. Głos zmieniał się teraz w pretensję, wywód: – A czy zapytałaś mnie kiedykolwiek, ile ja tak naprawdę potrzebuje? – zaznaczył, gdyż w tej całej przykrywce faktów i dobrych intencji, zapomniała o jednym, o nim. Nie rozumiał tego co do niego mówiła. Woli walki, potrzeby obowiązku. Wiesz jak to się kończy? – Wiesz jak kończą ludzie, którzy przekładają obowiązek, nad wszelki stan? – zapytał retorycznie, widząc jak obraz siwiejącego mężczyzny, rysuje się przed opuchniętymi, wilgotnymi i ociężałymi powiekami.
- Kończą jak mój ojciec – bez niczego i bez nikogo. – nienawidził go za to, iż bezceremonialnie, świadomie porzucił rozbił i zniszczył swoją rodzinę. Ona też tego chciała? Zostać na tym świecie całkiem sama? – Ja też gubię się w niedomówieniach. Faktach. Nie wiem co jest prawdą, co rzeczywistością. Dosyć mam już tych prawd, tajemnic. Po co to wszystko, do czego byłem ci potrzebny? – miał być odskocznią, zabawką, chwilowym zapomnieniem? Kimś do pocieszenia, rozładowania napięcia, rozbawienia, wyładowania emocji? Personą, którą można tak po prostu przestawiać z miejsca na miejsce, dając nadzieje. Przymknął powieki ponownie; nie chciał dawać upustu nagromadzonym łzom.
– Nie daje się nadziei, aby w jednym momencie odebrać ją w tak brutalny sposób. – po co było to wszystko? Tak bardzo nie rozumiał? Tak bardzo nie chciał tu być. Potrząsnął głową i podniósł się do góry. Kieliszek wylał się na brązową przestrzeń – zapomniany, pominięty, niechciany. Profil obcego mężczyzny, rysował się w jego głowie. Kim był, co robił, w czym był lepszy? Jakie wartości wyznawał, czym przyciągał, jaki naprawdę był? Odwrócił się plecami, zakładając ręce na piersiach. Drążące krople, po raz pierwszy, swobodnie opadły po lekko zarośniętych policzkach. Zamglony wzrok ślizgał się po pastelowych liściach, tworzących jakąś niepoprawną, drwiącą iluzję. A może to wszystko to tylko sen?
Na nic już nie zasługuje.
- Ja nie umiem już pytać. – wyszeptał prawie niedosłyszalnie.
– Ja już nie mam więcej czasu. – dodał. Nigdy go nie miałem, czy nie widzisz jak wiele zmarnowałem? – Zrobisz co zechcesz Justine. – przerwał. – Nie mam prawa cię zatrzymać, mówić jak masz postępować. Tak jak powiedziałaś, zawsze będziesz kierować się swoimi intencjami, wyborami. – odjedź tak jak chcesz, zapomnijmy. – A ja, jak prawdziwy przyjaciel, mogę jedynie powiedzieć, abyś szła za tym, co już postanowione. – bo nie chcesz mnie w swoim życiu w taki sposób, jaki mógłbym zakładać. Bo nie przepracowałaś zaległych uczuć, sytuacji, wydarzeń. Bo stawiasz mnie naprzeciwko sylwetki, do której nie mam prawa się porównywać. Której nigdy nie widziałem. I nie zobaczę. - Żyjmy tak jak dotychczas - swoim własnym życiem.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
W końcu znalazła się przed nim w lekkim objawienie rozbawiona uniosła kącik ust ku górze.
- Ja i sukienki też nie chodzimy ze sobą w parze. - nie powinna chyba nawet używać liczby mnogiej zwracając uwagę na fakt, że we własnej szafie posiadała tylko jedną. Podobał jej się jednak. Wzrok, którym na nią patrzył. Starania, których się podjął. To wszystko sprawiało, że czuła się wyjątkowo. Jednocześnie sprawiając, że czuła się wyjątkowo źle. Kącik jej ust drgnął jeszcze raz lekko, na słowa które zatoczyły się wokół Hannah. Zasiadła na kocu, czując, jak robi jej się coraz ciężej. Każde słowo, gest, spojrzenie. Spotykające się spojrzenia w którym dostrzegła coś, czego nie potrafiła jeszcze nazwać czy określić. Próbowała oddychać ze spokojem, brać rozmyślnie wdechy. Ale całkowicie zaparło jej dech, kiedy w jej stronę pomknął bukiet fioletowych wrzosów. Jej dłoń zadrżała, kiedy wyciągała ją po to, a pojedyncza łza potoczyła się po policzku. Starła ją, wierzchem dłoni nie potrafiąc zrozumieć tego, skąd wiedział. Skąd wiedział o wrzosach, o tym co powiedzieć, o geście, którego dokonać. Ale im dłużej czekała, tym większą miała potrzebę wyjaśnić wszystko. Więc wypowiedziała słowo. Prośbę, odkładając bukiet obok siebie. Nerwowo zacisnęła dłoń na dłoni. Pocierając jedną o drugą, kiedy dał przyzwolenie na to, by mówiła. Uniosła wzrok znad dłoni na niego, ale on nie patrzył na nią.
- Kimś więcej. - uzupełniła zmuszona przez zadane pytanie, wypuszczając słowa po cichu na zewnątrz. Czuła jak w okolicy żeber coś tłukło się nieprzyjemnie. Słyszała z tyłu cichy głosik, który mówił jej, że jeszcze nie jest za późno, żeby zamilknąć. Ale nie posłuchała go wypowiadające kolejne słowa. Skinęła nerwowo głową, nie czując się gotową na rozmowę, którą przecież planowała. Do której układała słowa w myślach już wcześniej. Do poszczególnych wersetów które wypowie. Czemu więc teraz zdawało jej się, jakby nie wiedziała już nic? Miała mętlik w głowie i irracjonalną chęć zniknięcia. Wzięła jednak wdech, zaczynając mówić.
- Nie. Tak. Nie, zaczekaj. To nie o to chodzi. - plątała się próbując znaleźć odpowiedzi, a może odczucia. Nie chodziło o to, że wyjechał. Chodziło o to, że czas nie zatrzymał się gdy to zrobił. Wchodziła coraz dalej ścieżką, która sama wyznaczyła. Czemu więc miała wrażenie, że zapada się w bagno? Bolał ją cyniczny grymas, który pojawił się na jego twarzy. Sprawiał, że czuła się okropnie, okrutnie, jak ktoś próbujący zabić coś dobrego. Może właśnie dokładnie tym była. Przytaknęła głową, gdy powtórzył po niej nazwisko. Tak, właśnie jemu. - Morowy. - uzupełniła biorąc wdech w płuca. - Babcia zawsze o niej opowiadała, jak byłam mała. O Hellawes i jej miłości do Lancelota, która złamała jej serce. O klątwie, która od tego czasu ciągnie się za nią. O tym, że zrodzone w jej linii kobiety, mają kochać bezpamiętnie, oddawać swe serce jednemu mężczyźnie. Że nie dane im jest tworzyć szczęśliwych związków z mężczyznami w których płynie krew czysta. Możesz do niej napisać, Vincent. Myślę że z chęcią opisze ci to dokładniej. - mruknęła. - Może to brednie, historyjki opowiadane do snu dzieciom. Wright mówi, że powinnam go odpuścić, ale sama nie wiem jak. - wyznała po cichu, czując się winną. Mając ochotę zamilknąć całkowicie. Mówiła jednak dalej z trudem wypowiadając kolejne słowa. Czując jak żal ściska jej żołądek i zawiązuje go w supeł. - Potrzebuję... - pomocy. Słowa jednak ugrzęzły w gardle, nie będąc w stanie pójść dalej. Łzy zbierały się w jej oczach, kiedy w końcu opuściła głowę milknąc.
Jej głowa jednak uniosła się, a zaszkolne spojrzenie odnalazło jego twarz. Nie potrzebuję już twojej prawdy Te słowa zabolały, wraz z ulotnym uśmiechem. Były jak uderzenie na które nie była gotowa. Ale czy nie była sama sobie winna? Kolejne słowa, następujące po nich pytanie sprawiło, że na jej twarzy zakwitło zdziwienie. Otworzyła usta chcąc coś powiedzieć, jednak zamknęła je niezdecydowana, niepewna, winna. Robiła to ponownie, przegrywała. Zapadała się i widziała coraz dokładniej, że nie powinna więcej próbować. Bo każda próba wiązała się z nadzieją, która nieśmiało rozpalała się tląc wewnątrz i smakowała gorzko, kiedy gasła. A gasła za każdym razem. Może przeznaczona była jej samotna ścieżka, samotna droga. Nie przez to, co wybrała, ale przez to jaka była.
- Nie powiedziałeś tego. - jej głos zajął się lodem, oszroniał, niósł chłód. Oboje wiedzieli co znaczyło porównanie do jego ojca. Było też kolejnym ciosem, na który nie była gotowa. Nie zrozumiała w którym momencie z przyjaciela, przeszła na stronę wroga. - Nie chcesz znać prawdy, a jednak tak łatwo przepowiadasz mi przyszłość. - ogień zaczynał się rozprzestrzeniać. Na razie powoli, mozolnie, jakby sprawdzając, czy może być dostatecznie silny, mocny i niszczycielski. - Nie jesteś w stanie nawet wyobrazić sobie, jak wiele poświęciłam i jak wiele przyjdzie mi poświęcić. Nie masz prawa. Nie masz prawa oceniać moich wyborów. - wyszeptała drżącym z emocji głosem. Nie miał, kiedy sam nie chciał znać prawdy - nawet tej jej części, którą była w stanie się podzielić, wszystkich kontekstów, wyborów przed którymi stanęła i których się podjęła. Chwil które przeżyła i momentów, których doświadczyła. - Nie możesz porównywać mnie do swojego ojca, kiedy nawet nie wiesz… - pokręciła głową widocznie dotknięta. To był błąd. To był błąd próbować się otworzyć. Przyznać do wszystkiego. Powinna była milczeć. Powinna była zostać w domu. Głupia. Głupia Justine. Dlaczego sądziła, że tym razem będzie inaczej. Że cokolwiek może ulec zmianie. Że istnieje dla niej jeszcze jakaś szansa. Pozwoliła sobie wmówić, że zasługuje na szczęście, nawet jeśli to nie będzie u boku Skamandera. Choć sceptycznie do tego podchodziła, część jej uwierzyła - a może bardzo potrzebowała się czegoś uchwycić.
Do czego ci byłem potrzebny?
- Chcesz to usłyszeć?! - nie panowała już na tembrem własnego głosu. Nad złością, która buzowała się pod skórą. Obnażyła się, wypowiedziała swoje największe obawy, wyłożyła wszystkie karty na stół. Kolejny z popełnionych błędów. - Dobrze, proszę. Chciałam na chwilę zapomnieć - o odpowiedzialności, która na mnie ciąży, o tym co dzieje się dookoła, o bólu, który noszę w sobie. Czy chciałam cię wykorzystać, żeby poczuć się lepiej? Tak. - była zła, była zraniona i kolejny raz samotna. Była wściekła. - Tak! - krzyknęła ostanie ze słów. Jej wargi zadrżały, a oczy nie były już w stanie powstrzymywać łez. - Ale zacząłeś pytać, zacząłeś się zachowywać jakby ci... - zależało słowa zadzwoniło w jej głowie, przynosząc też zdanie wypowiedziane przez Wright. - więc uciekłam. A później… - przerwała na chwilę łapiąc łapczywie wdech w płuca, złość mieszała się ze łzami. Już wszystko było jej jedno. Już wszystko było stracone. - później zająłeś się wszystkim. - była mu wdzięczna za to. Za to jaki był tej nocy kiedy ona opadła z sił. Jednak było coś, co pamiętała dokładnie. Jego troskę, gotowość, działanie. Ale pamiętała też chłód i stanowczość. - Wszystkim poza mną. - uniosła rękę, by zacisnąć ją na ramieniu. Objąć się, odgrodzić, zamknąć. Odwróciła głowę w bok. Wiatr uniósł jasne kosmyki, spychając je na twarz. Założyła je za ucho. - Chciałam żebyś nie zostawiał mnie samej. - dodała ciszej. Jednocześnie czując się winną i zranioną. Nie wypowiedziała na głos wtedy tych słów. Czy to by coś zmieniło?
-Myślałam… Myślałam, że daję ci wybór. - nie nadzieję. - Że właśnie pytam o to, czy tyle Ci wystarczy. - huśtawka emocji przechodziła przez nią z brutalnością - Że zjawiając się tutaj, daję jasny sygnał. -jestem zainteresowana. Spraw, żeby zaczęło mi znowu zależeć. Naucz na nowo ufać. - Nie umiem inaczej. Umiem tylko tak. - wyszeptała cicho. Taka była i nie umiała tego zmienić. Wszystko czego się dotykała, obracało się w ruinę. Nawinie było sądzić, że tym razem mogłby być inaczej. Jej matka umarła przez nią. Gabriel żył tylko za sprawą magicznego artefaktu. Spoglądała śmierci w oczy nie raz i miała wrażenie, że ta ciągnie się za nią, zabierając wszystko to, co jej drogie i bliskie.
- Nie możesz. - szepnęła cicho. - Nie możesz, Vincent, oczekiwać że po tylu latach nie będę niosła na barkach bagażu. To nie moja wina, że mam go więcej, niż inni. Wolałbyś, żebym powiedziała ci później? Kiedyś? Żebym pozwoliła, żebyś był obok, bo egoistycznie mogłabym tego chcieć? Bo po cichu pragnę, żeby ktoś w końcu był dla mnie i zawsze po mojej stronie, mimo że nie wiem, ile tak naprawdę jestem w stanie dać? I jednocześnie boję się tego. Boję się przed kimś otworzyć i mu zaufać, bo kiedy zrobiłam tak ostatnio skończyłam z niczym. - palce przesunęły się po bliźnie wewnątrz dłoni. Ta dzisiaj, zdawała się palić boleśnie.
Nie mam już czasu.
Zaciągnęła łapczywie powietrze w rozdygotaną pierś. To było to. To był koniec, nim jeszcze pojawił się jakikolwiek początek. Jej wzrok padł na wino, rozlewające się czerwienią po kocu, dźwignęła spojrzenie na jego sylwetkę. Na plecy, którymi stanął do niej. Właśnie była tutaj, niemo błagając by pomógł jej samej, odnaleźć znów odwagę i siłę. Nie potrafiąc odnaleźć jej sama. Nieporadnie, nieodpowiednie, zwyczajnie nie tak. Ale nie umiała inaczej. Wcześniej wykorzystując jedynie chwile i momenty, próbując zapomnieć o Skamanderze. Radząc sobie po swojemu.
Ostatnie słowa, zdawały się kończyć ten dzień, tą rozmowę, ich - choć nigdy nie zaistnieli. Podniosła się z trudem do pionu milcząc przez chwilę.
- Nie wiem, czego chcę. - nie jeśli chodziło o niego. Próbowała mu to powiedzieć. Nie była pewna, nie była zdecydowana. Wahała się i zmieniała zdanie. Właśnie dlatego tu dziś być. Żeby sprawdzić. Żeby się dowiedzieć. - Ale dobrze, będę żyć własnym życiem. - jej warga zdradziecko zadrżała, załamując głos. Nie była pewna, czy zostało coś jeszcze do powiedzenia. Wpatrywała się w jego plecy szukając siły, by postawić pierwszy krok.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Zasiadł na kocu zaraz po niej, wykonując podstawowe czynności; zapraszając do biesiadnej uczty. Lekki wiatr ukradkiem, wkradał się pomiędzy wyrazy, gesty, pierwsze wyznania. Rozkładał papierowe serwetki. Błękitne tęczówki, cały czas, w tajemnicy, przemykały po rajskim profilu. Cienkie macki stresu wnikały w rozanielone wnętrze. Pamiętał, że kiedyś, jeszcze w czasach młodzieńczych, opowiadali sobie o swych upodobaniach. Była to bardzo luźna, niezobowiązująca rozmowa, traktująca ulubienie koloru, potrawy, muzyki, a nawet kwiatu. Zapamiętał jak opowiadała o wonnych wrzosach w odcieniu fioletu. Roślinie dobierającej rozkwit jedynie w wybranej części roku. Wytrzymałej, silnej, niezwykle ozdobnej. Prawie tak jak ona. Nabrał powietrza czekając na reakcje, gest, odpowiednie słowo, które przyszło tak gwałtownie, niespodziewanie. Bukiet uderzył o ziemię.
Porozmawiajmy.
Odwrócił wzrok, przechylił głowę. Nie mógł na to patrzeć. Próbował zaskarbić uwagę falujących liści, lecz one tylko wyciszały gorzką melodię. Była słyszalna, wyraźna i prawdziwa. Przymknął powieki, gdy wykonała uzupełnienie. Coś w nim drgnęło, brzmiało jak nadzieje. Drążył dalej, trwał w niezrozumieniu. – Co to znaczy? – dorzucił beznamiętnie, mocno akcentując pytanie. W tych dwóch wyrazach kryło się tak wiele niewiadomych. Ukazywało mnogość znaczeń oraz opcji. Bo kim więcej mógł dla niej być? Przyjacielem, powiernikiem, wybawcą? Wyrocznią, słuchaczem, a może pocieszycielem? Jaką rolę mu powierzyła, gdy rozpoczęła nową aranżację? Kim naprawdę dla ciebie jestem Justine? Coś ciężkiego wzrastało nieopodal wnętrzności. Tonowy głaz miażdżący wszystkie organy; najmocniej skupiając się na sercu. Tylko mózg wydawał się jasno, uważnie chłonąć każdy wers, każde zawahanie, wilgotną łzę, płytki oddech. Chciał, aby w tym jednym momencie obróciła wszystko w żart. Wróciła do celebrowania ów chwili, która w jego mniemaniu miała być tak malownicza, idealistyczna, poetycka. Załamywał się, a twarz zyskiwała twardy, kamienny wyraz. Ciężko było wydobyć z niego jakiekolwiek, pozytywne odczucia. – A o co? – wybełkotał, przez chwilę zatrzymując wzrok na blondynce. Czyż jego wyjazd nie był źródłem wszystkich problemów? Czy kolejny raz, bliska osoba dawała mu do zrozumienia jak wielki błąd popełnił? Pozwolił cierpieć najbliższej rodzinie. Stracił całkowite zaufanie. Pogrzebał przyjacielskie więzi; nie patrzyli na niego jak dawniej. Zawiódł, rozczarował, stchórzył. A teraz? Stracił okazję? Nie był wystarczająco dobry? Został wymieniony, bo ktoś okazał się lepszy? W takim razie po co to wszystko?
Mocny, niewygodny grymas wykrzywił usta. Czy tak smakował ból, którego jeszcze nie znał? Czy tak wyglądało rozgoryczenie?
Wyrzucała sylaby z taką łatwością, lekkością. Szumiało mu w głowie od nadmiaru wrażeń, skłębionych myśli. Na nic zdawały się miarowe oddechy, gdy klatka piersiowa dokuczała coraz bardziej. Tracił wiarę, był zmuszony, aby słuchać. A ona mówiła, opowiadała o rzekomej klątwie. Pamiętał te historię rozpoczętą w zacienionym salonie. Zmarszczył brwi, aby nie pominąć żadnego aspektu. Nie wierzył w te historię. Nie był też czystej krwi, już zapomniała? Pokiwał głową ze zdumienie, niedowierzaniem. Czy to wszystko było na poważnie? Prychnął pod nosem, rozkładając ręce. Czy w tym momencie poszukiwała rady w swych sercowych rozterkach? Zakrztusił się, zanim litery niezgrabnie wypłynęły na powierzchnie: – Słucham? – co się właściwie stało? To były brednie, legendy wyssane z palca. Czy miał jej to teraz udowadniać? – O czym ty mówisz? – znów pokręcił głową w niedowierzaniu. Rozbawienie mieszało się z niemocą oraz słabością. – Nie będę pisać, bo nie wierzę w te brednie. – stwierdził pewnie, wlepiając w nią intensywne, burzliwe, wymowne spojrzenie. Miało przekazać uczucia, które w tej jednej chwili nachodziły na siebie, nawarstwiały, zderzały. Nie wytrzymywał, chciał odejść. – Czego? – pociągnął ją za słowo, jak tamtym razem. Jeżeli faktycznie chciała być z nim szczera, nic nie powinno grzęznąć w eterze. Podmuch targnął kosmykami, przewracając lżejsze naczynia. Czy to znak? Sygnał od przekornego losu? Ne ważył już na wypowiedź. Ostre jak brzytwa zdania, wylewały się samoistnie, niekontrolowanie. Były w nich trudne do zrozumienia emocje, których nawet nie potrafił nazwać. Oczy wilgotniały z każdą, kolejną sylabą. Miało trafić w sam środek. Ona też wymierzała solidne ciosy; te dziurawiły, łamały jego serce co chwila, co sekunda.
Nie powiedziałeś tego.
Powiedział z całkowitą premedytacją. Wyraził świeżą, wyhodowaną myśl. Wierzył w nią, trwał w jej prawdzie. Kobiecy głos, zmienił się diametralnie. Chłodny, kaleczący, wyrafinowany ton, wślizgnął się w przestrzeń, wywracając bębenki słuchowe. Skrzywił się, poczuł wstyd, zalążek winy. A może przesadził? Jednakże, szybko wybiła go z chwilowego zamroczenia, odpowiadając równie dobitnie. Zamrugał kilkukrotnie i odpowiedział zimnym, stoickim głosem: – Ja tylko interpretuje Twoje słowa. – na kolejny, wzmożony atak już nie wytrzymał. Uniósł się nieznacznie, przybierając atakującą postawę. Naprawdę stawiała siebie ponad wszystko? – Naprawdę? – zaczął, rozpędzając destrukcyjny monolog. – Naprawdę Justine? – dodał pretensjonalnie z nutą rozczarowania. Te wszystkie słowa są realne, wypłynęły z dziewczęcych warg?
– A wiesz ile ja poświęciłem? – zatrzymał, odwracając głowę w lewą stronę. Poświęcił całe, młodzieńcze życie na poszukiwanie nicości. Na walkę z demonami, odnalezienie siebie. Porzucił ten beztroski czas wchodzenia w dorosłość. – Myślisz, że nie wiem jak to jest? – pretensja narastała. – Że nie mam na sobie demonów, które mnie wyniszczają, ciągną za mną i będą ciągnąć? – wyrzucił pospiesznie, a kończyny drżały w specyficznym rytmie. – Masz rację, nie mam prawa oceniać wyborów, bo nawet ich nie znam. – nie chciał znać prawdy, bo bał się, że nie udźwignie. Załamie się, wtopi w soczystą, żyzną ziemię. Zaginie bezpowrotnie. Z drugiej strony nie wiedział o co pytać, nie znał żadnych szczegółów. Mówiła do niego niepełnie, ukrywała coś. Tajemnicę, która nie mogła przejść przez gardło. Ale dlaczego? – Czego nie wiem Justine? – westchnął głośno wyraźnie wytrącony z równowagi. – Przestań mówić do mnie tak niekompletnie, jakbym był nierozumnym bachorem. Mam trzydzieści lat na karku do cholery, nie bawmy się w durnowate tajemnice. – wysyczał niekontrolowanie. Nie miał już sił. Czegokolwiek dotyczyły ów prawdy, mógł je usłyszeć raz i na zawsze. Czym były, mroczną przeszłością, klątwą, zaklęciem? Kosztowały życie, odwieczne potępienie? Był jej rzekomym przyjacielem, a tak wiele przed nim chowała? Był tak okrutnie naiwny. Pławił się w swych wspaniałomyślnych decyzjach, które mogły naprawić doczesność. Przywrócić normalność, standardowy obraz. Pozwolić na ustatkowanie, statyczność. Lecz to chyba nie tak. Może był przeklęty.
Nie dawała za wygraną, rzucała swoje zaklęcie, które w tym momencie wbijało sztylety w narząd tłoczący krew. Przyznała, że był tylko odskocznią, chwilową zabawką do odciągnięcia myśli. Nic nie znaczył. Zaśmiał się pod nosem tak ironicznie, podle: A więc to tak… – rzucił w przerwie między wypowiedzią, czując, że już za chwilę nie wytrzyma. Oczy napełniały się słoną cieczą, lecz twarz pozostawała złowroga. Krzyczała na niego za to jaki był, za zachowanie, które było wpojone, wrodzone. – To jakiś absurd… – pokręcił głową z niedowierzaniem, otwierając usta. Co miał robić, jak wyznać? – A wzięłaś pod uwagę to, jak ty się zachowywałaś? – kiedy wkroczyłaś do mojego świata ponownie, ciężkimi buciorami. – Jak mamiłaś, dawałaś sprzeczne znaki. – wyrzucał. – Co miałem wtedy myśleć, jako człowiek zagubiony w nowej rzeczywistości? Tak świetnie się mną bawiłaś? – bo tak było, prawda? – Słowa, gesty - a tu nagle nieprzekraczalna granica, dystans. I właśnie teraz zarzucasz mi, wręcz nawołujesz o to, że nie zająłem się tobą? – łzy popłynęły po policzkach, a przenikliwy ból ściskał wszystkie wnętrzności. Już się ich nie wstydził. Był tak straszliwie zagubiony, tracił sens. Wszystko stało się szare, brudne i brzydkie. Była bezczelna. – Ja nie mogę żyć wiecznym domysłem…- dłoń powędrowała na twarz, aby ukryć widoczne załamanie. Starła łzy, które zdążyły zaplamić marynarkę. Przeczesała włosy splątane wiatrem. Wnosiła otrzeźwienie, koniec był coraz bliższy. – Jaki wybór? Jaki sygnał? – on nie umiał, nie wiedział jak. Sam błądził w nieznanym, podejmując korki takie jak ten. To był impuls, intuicja, wiara w coś lepszego. Nie miał na tyle siły, aby dźwignąć to wszystko do góry. Tak jak prosiła. W jaki sposób miał znaleźć w sobie siłę, skoro nikt nie pomógł powstać właśnie jemu? Jak bardzo złudnie markował swe uczucia, że nie domyśliła się, iż jest rozdarty, pechowy? Pogubiony, tak samo jak Ty. – A przyszło Ci do głowy, że ja też noszę bagaż? – zapytał twardo, wkładając słuszną wiedzę. – Tworzę go od tylu lat, odkąd byłem jeszcze niedoświadczonym smarkaczem. – był zrozpaczony, zdumiony, rozczarowany. – Wiesz co się w ogóle działo? Gdzie byłem, co przeżyłem? Miałaś tu wszystkich, ja nikogo. – błękitne tęczówki znów utkwiły się w jej sylwetce. – Wyklęty, niechciany, zapomniany. Gdybym nie dał o sobie znać, pewnie byłoby tak już na zawsze.- wiedziałaś o tym, zdawałaś sobie sprawę?Wstał z miejsca, jednakże zanim się odwrócił kontynuował: – Każdy z nas z czymś walczy. Nosi demony które wiesz rozrywają… – głos drżał. – penetrują od środka. I wiesz, dla Twojej wiadomości, kolejne czekają tuż za rogiem. Dla jednych jest to walka w słusznej sprawie, ta Twoja wojna, o której tak dużo mówisz. A dla innych? Dla mnie to psychiczne i fizyczne starcie ze wszystkim, od początku, od nowa. Jak dziecko we mgle. – zakończył i w tym samym czasie odwrócił się plecami. Wilgoć zasiliła policzki, dając upust wszystkim emocjom. To był koniec. Rysował się wyraźnie, właściwie. Wprowadził cyniczny uśmiech do własnych rozdygotanych myśli. Jesteś cholernym głupcem. Jesteś bezmyślny. Jesteś tchórzem. On też nie umiał inaczej. Chyba nie był w stanie pomóc, spełnić jej niemych próśb. Już nie chciał się starać, było już za późno. Ostatnie słowa zabolały, rozczuliły, pozostawał poważny. – Ja za Ciebie się tego nie dowiem Justine. – możesz wrócić, kiedyś, jednakże musisz być pewna. Bez tego nie pójdziemy dalej. Odchrząknął, aby nie pozwolić na głośny szloch. Jaki był kolejny krok? Czy zbierała się do odejścia?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
- Od przyjaciela niewiele jest wyżej. Potrzebujesz, żeby nazwać to konkretnym słowem? - zapytała a błękit nieba odbijający się w jej spojrzeniu zawisł na nim. Mówiła dalej, czując się z każdym słowem coraz gorzej. Ale dzisiaj obiecała sobie, że nie będzie uciekać. Że stawi czoła - głównie samej sobie. Kolejne pytanie nie było prostsze, a to był dopiero początek. Wzięła wdech w płuca kręcąc lekko głową.
- O to, że czas nie stanął. - szepnęła cicho. Zaplatając dłonie ze sobą na kolanach. Rozplotła je jednak zaraz unosząc rękę, żeby założyć włosy za ucho. Była zdenerwowana, rozedrgana, niepewna. I to odbijało się w geście. Ale mówiła dalej coraz mocniej zdając sobie sprawę, że po raz kolejny zrobiła to nie tak. Że ona sama była właśnie taka - nie taka. Próbowała mu wytłumaczyć. Chciała żeby zrozumiał, że sądziła, że to właśnie to, rodzinna legenda, klątwa ją pęta. A może sama chce w nią wierzyć, żeby jakoś wytłumaczyć to, dlaczego nie potrafi go odpuścić. Ale jedno słowo brednie, zabrzmiało jak policzek. Jej mina zrzedła całkowicie. Twarz wyrażała, że te słowa ją zabolały. Głowa opadła, ramiona też. Nie podjęła dialogu. Odpowiedziała tylko na ostatnie z pytań, cicho, prawie szeptem.
- Pomocy. - jej głos był ledwie słyszalny, wzrok zawiesił się na kolanach, dłonie ze zdenerwowanie pocierały jedna o drugą krew wrzała coraz mocniej, w końcu wyrzucając na światło słowa. Była furiatką, wiedziała, że tak. Tak szybko jak trafiał ją jasny szlag, tak szybko z niej schodził. Była chronicznie chora na emocjonalną huśtawkę. Sabotowała wszystko, co mogło by być dla niej dobre, jakby chcąc sprawdzić czy na pewno. Albo udowodnić sobie, że na nie nie zasługiwała w ogóle. Była zepsuta. Wiedziała to od zawsze.
A on wcale nie ustępował jej w furii pola. Nie zwalniał kiedy ona się rozpędzała. Rzucili się sobie wzajemnie do gardeł a Justine nie potrafiła dokładnie wskazać momentu kiedy. Była pewna tylko jednego. To ona była winna. Przerzucali się winami i ciężarami, wyrzucali sobie bolączki, nie tylko minionych lat, tęsknoty i straty.
Przestała odpowiadać walcząc z łzami, które gromadziły się pod powiekami. Do ciężaru na jej ramionach dołożyły się kolejne kamienie. Uniosła załzawione oczy na niego. Jej broda trzęsła się, kiedy padały kolejne bezlitosne pytania na które nie odpowiadała biorąc łapczywy oddech do ust. Wina zarysowała się na jej twarzy kiedy odniósł się do spotkania w marcu. Mamiła? Zdziwienie przejęło kontrolę. Skąd mogła wiedzieć, że myśli o czymś więcej. Że ciepły dotyk na jej szyi nie jest jedynie chwilową potrzebą dyktowaną zbyt dużą ilością ognistej. To, powiedziały jej dopiero wypowiedziane słowa, które i tak zdawały się całkowicie oderwane. Kiedy wcześniej, wiele lat temu próbowała o niego zabiegać, on ją odrzucił. Skąd mogła wiedzieć? Nadal jednak nie odpowiadała, jedynie przyjmując na siebie słowa - ciosy. W milczeniu znosząc każde z nich. Bolało to, jak nazywał wojnę jej. Chyba drgała. Dopiero po chwili uświadamiając sobie, że łzy po jej policzkach płyną już od jakiegoś czasu. Jasne tęczówki patrzyły na niego kiedy wstawał. Sama się zerwała, nie bardzo wiedząc dlaczego. Za potrzebą, nie chcą, żeby odchodził. Patrzyła jak się odwraca biorąc powietrze w rozedrgane wargi. Próbując się uspokoić. Cisza zawisła między nimi zwieńczona słowami Vincenta, świadczącymi koniec. Powinna odpuścić. Przecież było jasno widać, że oboje się pomylili. Odejść. Ale coś ją trzymało. Walczyła - sama ze sobą, Złość rozpalała się w niej na nowo, dłonie zacisnęły się w pięści. Impuls poruszył jej ciałem, które przeniosło się przed niego. Dłonie uniosły się, żeby uderzyć go w pierś. Cofnęła się o krok.
- Milczałeś, do jasnej cholery! Przez tyle dni! Udawałeś, że wszystko jest w porządku, opowiadałeś mi o ekscytujących przygodach, udawałeś że nic się nie zmieniło, że wróciłeś bo tego chciałeś, zachowując się bardziej jak cień, niż lokator. Bo jeszcze mógłbyś komuś przeszkodzić. - była zawiedziona. Zawiedziona i zła. - Skąd miałam wiedzieć, że masz na myśli coś więcej. To było nasze drugie spotkanie po pieprzonych jedenastu latach, a wcześniej w szkole kiedy próbowałam…. - urwała, dokładnie wiedział co wtedy się stało. Tego jednego zdania ze wszystkich, nie musiała kończyć. - Nakładasz na siebie jakieś kajdany idealności którą utworzyłeś sobie w głowie i potem tylko czekasz na to, aż ktoś znajdzie coś co mógłby skrytykować. Ciągle próbujesz być taki jak oczekuje ktoś inny, zapominając że wystarczy kiedy jesteś po prostu sobą. Nic się nie zmieniło. - powiedziała z wyrzutem. - A ja wolę cię takiego. - chaotycznie cofnęła się jeszcze o krok a jej ręka wskazała na niego, zakreślając sylwetkę. - Nawet jak drzesz się na mnie bo nie jest tak jak chciałeś. Zawsze wolałam. - dodała jeszcze dobitniej, podkreślając to, że nie potrzebowała, żeby był idealny. Chciała żeby był. - Chcesz żeby Ci ufać, a sam nie wierzysz, że ktoś faktycznie mógłby to zrobić! - postawiła zarzut, biorąc wdech w pierś. - Pierwszy raz odkąd wróciłeś jesteś ze mną prawdziwie szczery! Pierwszy raz nie przejmujesz się czy zrobisz coś albo powiesz tak, jak ktoś tego oczekuje. Dopiero teraz! -podniosła głos rozkładając ręce w geście bezsilności. - I to dlaczego, bo uraziło cię to, co powiedziałam? Mówisz, że nikt nie chce ci zaufać, ale czy ty komukolwiek tak naprawdę zaufałeś? Czy przeszło Ci przez myśl, że gdybyś zaproponował, być może nie podróżowałbyś sam? Czy komuś powiedziałeś o tym, co cię boli, o tym jak się czujesz i czego potrzebujesz albo chcesz?- zapytała obniżając ton głosu. Nie mówiła o tu i teraz, pytała o dni, które minęły od kiedy wrócił. Cofnęła się jeszcze o krok, by obrócić się na pięcie zbierając się do odejścia. Tylko tyle miała - chciała - powiedzieć, ale - czy na pewno? Widocznie nie, bo równie gwałtownie zawróciła.
- Pieprzę to! - krzyknęła nie powstrzymując już łez. - Wiesz dlaczego nie powiedziałam ci od razu? Nie dlatego, że ci nie ufam. Tylko dlatego, żebyś miał czas. - zorientować się w sytuacji, określić swoje własne zdanie, odnaleźć się i może.. wtedy.. kiedyś walczyć razem ze mną. - tamy puściły, nie było już niczego, co można by było uratować. A może to właśnie był ostatni rozpaczliwy podryg, próba, by spróbować to wszystko naprawić. - Nie powiedziałam ci, bo to nie był tylko mój sekret do powiedzenia. Wiem jak zareagował Michael, kiedy dowiedział się, od kogoś innego a nie ode mnie. Nie chciałam tego dla Ciebie. Może popełniłam błąd, może powinnam powiedzieć ci wszystko od razu, ale nie cofnę już czasu. - zaznaczyła dobitnie. Drżący wdech w klatkę piersiową. Jeden, drugi trzeci. Uspokój się, Justine. Jeszcze jeden wdech, czemu nagle brakuje jej odwagi? Uniosła dłonie, ocierając oczy. Była nieustraszona, spoglądała w oczy śmierci już nie raz. I będzie to robiła nadal niezależnie od wszystkiego. Wybrała.
- Jestem jednym z dowódców rebelii. - powiedziała unosząc ku górze brodę. - Nie powiem Ci więcej, póki nie zdecydujesz się czego chcesz. Każdy z nas musi wybrać czy i po której stronie będzie. - jej wzrok był pełen powagi i przekonania, którego brakowało jej wcześniej. Nie uciekała wzrokiem, wybrała i była pewna, że zrobiła dobrze. - Nie walczę dla chwały i glorii. Nie szukam poklasku. Walczę dla mojej rodziny i przyjaciół. Dla wszystkich bezimiennych osób, które same nie potrafią, nie chcą, albo nie mogą walczyć. Po to, żeby oni - albo ich dzieci - kiedyś mogli żyć ze spokojem w świecie przyjaźniejszym niż ten. I wiedziałam jaką przyjdzie zapłacić mi cenę, wiedziałam, że mogę skończyć samotna i zapomniana i pogodziłam się z tym. - bo zrobiła to. Może jeszcze nie całkowicie. Ale każdego dnia coraz bardziej. Odrzucenie Skamandera było tego potwierdzeniem, upewnieniem, jakąś granica, która zaczęła wytyczać coś nowego. Nie spodziewała się, że będzie w stanie nawet chcieć jeszcze czegokolwiek. Poświęciła swoją przeszłość, przyszłość i teraźniejszość. Pewność zniknęła, kiedy jej myśli pomknęły w tamtą stronę. - Wiesz co on mi powiedział? powiedział, że mogłabym być dla niego wszystkim ale mi na to nie pozwoli! - jej głos mimowolnie znów się podniósł. Przeskakiwała z tematu na temat. Chaotycznie, wracając na nowo na inne tory. - Ja przyszłam ci powiedzieć, że mógłbyś być tym dla mnie - wszystkim - spuściła z tonu, głos stał się łagodniejszy. - ale potrzebuję czasu i twojej pomocy, cierpliwości, monotonnego zapewniania, bo chcę ci pozwolić, ale nie wiem jak. Obudowałam się zbyt wieloma murami, by jednego dnia potrafić je samej zniszczyć. Uciekam, kiedy coś może stać się zbyt poważne bo nie chcę znowu cierpieć. - wzięła wdech, pierś znów zadrżała nieregularnie. - Przyszłam ci powiedzieć, że mimo że głupio mogłabym chcieć, to nie mogę dać ci żadnej gwarancji na długo i szczęśliwie. - jej głos zadrżał, załamał się. Broda zadrżała ponownie. Oczy nabrały się łzami. - Ale byłam głupia. - stwierdziła z przekąsem wykrzywiając w brzydkim grymasie usta. Dopiero zaczynała. - Głupia, bo pozwoliłam żeby słowa Hanny dały mi nadzieję, którą już porzuciłam. Bo uwierzyłam, że pomimo tego co postanowiłam, będziesz w stanie przyjąć tak niewiele. Że z Twoją pomocą mogłabym zapomnieć o nim. Odpuścić. Spróbować. Byłam głupia, bo miałam nadzieję, że zrozumiesz. - bo taka właśnie była. Po prostu głupia. Pozwoliła sobie uwierzyć, że mimo Próby, mimo poświęcenia wszystkiego, nadal coś jeszcze może dla niej być. - Ale ty stworzyłeś sobie w głowie obraz mnie, do którego nie pasuje, którym już od dawna nie jestem, któremu nie mogę sprostać. - pokręciła przecząco głową cofając się jeszcze o krok, a później o kolejny. Walcząc z rosnącą potrzebą ucieczki, jednocześnie łapczywie chwytając się czegoś, czego nie potrafiła - a może nie chciała nazywać. W tej chwili czuła się po prostu mała. Całkowicie bezsilna. Straciła coś, czego nawet nie ma, czemu więc strata mimo wszystko zdawała się boleć?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Mimo usilnej próby statyczności, spokoju i opanowania, czuł jak dłonie rozpoczynają rytmiczne drżenie. Naciągnął na nie kawałek hebanowego swetra, zaciskając długie i wąskie palce. Musiał być silny, wytrzymały, zdolny do przeciwstawienia wyraźnym niedogodnościom. Przecież potrafił spojrzeć w oczy niebezpieczeństwu, pracować pod presją, pozostawić jasny i chłonny umysł. A teraz? Plątanina zmieszanych myśli rozpoczęła niepoukładany, wewnętrzny bałagan. Siała świadome spustoszenie, z którym nie potrafił sobie poradzić. Instynktownie zmarszczył brwi, chcąc zatrzymać to piekielne odczucie. Przyłożył dłoń do czoła, aby następnie przełożyć ją na pokryty lekkim zarostem policzek. Wtedy na nią spojrzał – lękliwie, rozmycie z wyraźnym niepokojem. Odpowiedział krótkim, niewyraźnym: – Wiem. – cień dawnej osobowości, niekiedy, nieubłaganie prosił o wypuszczenie na powierzchnię. Chciał na nowo przejąć kontrolę, zmusić do złych i nierozsądnych decyzji. Musiał się z tym zgodzić, przestać mamić się zatrważającym kłamstwem. Zamknąć pewien rozdział, którego wspomnienie przynosiło jedynie ból, smutek i rozdrażnienie. Zrozumiał to dopiero wtedy, gdy wypowiedzianą prawdę ogłosiła osoba, która wywierała jakiś wpływ. Przed którą bezwstydnie odsłaniał wszystkie, skrywane emocje. Zobacz co ze mną robisz. To ja jestem winny.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu, wyuczona, nieprawdziwa, nowa tożsamość, zaczęła kruszeć pod natłokiem skrajnych bodźców. Stał nieporuszony, zakleszczając ciało w ciasnym uścisku ramion. Łzy spływały swobodnie, wydrążając głębokie korytarze. Spadały na spierzchnięte wargi, plamiły ubranie, znikały w gęstej, zielonej trawie. Zmywały ostatki nałożonej maski; został rozszyfrowany ogołocony. Po raz pierwszy od kilku, długich miesięcy, odpuścił. Pozwolił, aby to, co tak usilnie, prawdziwe, zaklinowało się w jego wnętrzu, wylało się na powierzchnie, ozdobione w najdziwniejszą mieszankę niedoprecyzowanych i niezrozumiałych odczuć. Pozwolił wyrzucić z siebie rzeczywiste obawy, zatrute boleści, domysły, obserwacje. Przestał zbierać, gnieździć je w sobie, łączyć w tykającą bombę, czekając na niespodziewany wybuch. Zaprzestał udawania, ukrywania i zgrywania nieporuszonego, obojętnego, zadowolonego. Robił dobrą minę do złej gry, zsyłając na siebie destruktywne czynniki. Im dalej zatracał się w błędnym kole, tym bardziej wydawał się nieobecny, niewidzialny, unikający rodzaju ludzkiego. Umiał udawać, stwarzać pozory. Nie miał nikogo, komu mógł powierzyć najskrytsze troski. A ona stała się ofiarą. To na nią nakierował cały nagromadzony kaliber. Czy była w stanie zrozumieć? Nienawidził tego wymownego milczenia, które wypełniło dzielącą przestrzeń. Nie chciał odwracać głowy; nie zniósłby widoku łez, który na nią zesłał. Ciężki głaz spoczywający na wnętrznościach, wzrastał z każdą minutą. Słone krople wypływały samoistnie dławiąc nadchodzące słowa. Był zrozpaczony. Odchrząknął, aby doprowadzić się do znośnego stanu. Czy nadal tam była? Stała tuż za nim? A może odeszła? Po cichu, bez słowa, zwiastując nadejście końca. Jednakże los, wybrał inne rozwiązanie. Cień eterycznej, delikatnej postaci, owinął kawałek profilu gdzieś z prawej strony. Znalazła się tuż przed nim. Przymknął powieki hamując kolejne kroki. Uderzyła. Powinnaś zrobić to mocniej, abym poczuł. Zaczęła wyrzucać to, czego sam jeszcze nigdy nie powiedział. Dlaczego prawda była tak cholernie bolesna? Palce zacisnęły się na ramionach.
- Myślałem, że tak będzie lepiej! – odpowiedział niepewnie, czując jak obarcza go winą. Był dodatkowo bezmyślny i głupi. – Mówiłem Ci już kiedyś, że nie chciałem się narzucać. Nadużywać gościnności, zaufania, na które wydawało mi się, że nie zasługuje. – wyjaśnił z pretensją, unosząc głos, jednakże nie sprowadzając go do gromkiego krzyku. Wystarczyło, że to ona przejęła ów ton. Wbijał się w niego niczym najostrzejsze szpilki. Już nie mógł uciekać, musiał sprostać. Pokręcił głową przecząco, może trochę niedowierzająco? Mina smutnego, zbitego psa, mówiła sama za siebie. Westchnął ciężko, zawieszając wzrok na kołyszącym podłożu. Odrobinę uspokoił nerwy. Bał się sylab, które podsyłał mu umysł. Jakkolwiek skończy się to popołudnie, chciał aby wiedziała. To był ten czas, w którym musiał jej coś wyznać: – Odkąd pamiętam byłaś dla mnie kimś ważnym. Nawet nie wiem kiedy to się stało, zmieniło. – zatrzymał, aby poszukać lepszych, ładniejszych słów. – Z utęsknieniem czekałem, aż znowu siądziemy w kuchni, czytając te grube, opasłe tomiszcza. Oddamy się rozmowie, wypijemy herbatę. To był nasz czas, w którym w końcu czułem się normalnie. – dawała namiastkę życia, pochowanego wraz z ukochaną matką. – W szkole było inaczej. Świat ukazał nasze różnice, inne temperamenty. Nie lubiłem rzucać się w oczy, w przeciwieństwie do Ciebie. Nie szukałem uznania, rozgłosu. Akceptowałem rzeczywistość taką, jaka jest. – tak było wygodnie, właściwie. - Widywałem Cię w towarzystwie tych najpopularniejszych, najlepszych. Mieli wszystko, dosłownie wszystko! Ja nie miałem nic. Co mogłem zaoferować? Jak mogłem się czuć? – pytanie retoryczne opadło między nimi, a ciemnowłosy utkwił intensywne spojrzenie na niewzruszonej twarzy. Czy rozumiała jego obawy? – Czułem się niewystarczający, nieodpowiedni, taki niekompletny. Zbyt zwyczajny. A gdy… – pokręcił głową na wspomnienie ich klasowego incydentu. – A wtedy gdy to, to się stało, poczułem się jak kolejne trofeum. Zdobycz. – urwał wymownie. - Taki na moment. A tego nie mogłem Ci dać. – zamilkł na chwilę. Mimo tego wyprzedził ją w słowach, które tak płynnie ubarwiały doczesność. – Wtedy w marcu, to wszystko jakby odżyło. Nie umiem tego opisać. – uniósł oczy do góry, spoglądając w jaśniejące niebo. Przejrzysty błękit powracał do wiśniowej doliny. Policzki płonęły żarem od nadmiaru łez, lecz on kontynuował: – Byłaś pierwszą osobą od mojego powrotu, która była dla mnie po prostu dobra. Dała mi szansę, choć nie wiedziałaś kim jestem, kim się stałem. Jakie mam zamiary. – głos złamał się na koniec w dziwnym, niekontrolowanym wzruszeniu. Wierzchem dłoni starł narastającą, olbrzymią kroplę. Tak bardzo wstydził się tego, co utknęło między kośćmi, tkankami, mięśniami. Jej słowa trafiały w sedno, kaleczyły. Ciężko przyjmował prawdę, będąc tak krytycznie upartym. Wziął głęboki wdech: – Ja nie wiem czy umiem inaczej. Czy umiem być inny. Czy umiem być sobą. – czy potrafię od razu otworzyć się na ludzi i mówić o swoich boleściach oraz emocjach. Przeszłość nauczyła go takich zachowań.
A ja wolę cię takiego.
Czy naprawdę tak było? Tak wyglądała jego lepsza wersja? Gdy nie umiał nad sobą zapanować, nie miał całkowitej kontroli? Mówił to, co przychodziło mu na myśl, bez wcześniejszego zastanowienia, wyboru. Nie był w stanie ocenić, przewidzieć, dopasować do sytuacji. Wydawało mu się, że robi dobrze. Nie wychyla się, nie przeszkadza. Jest uczynny, załatwia swoje sprawy, nie narzuca własnego zdania. Nie wypełnia na siłę cudzej codzienności, znajdując własną przestrzeń do życia. A ona? Trafiała w sedno, wydobywała wszelkie oczywistości. Bał się zaufać, nie do końca wierzył, że ktoś może zaufać właśnie mu. – Ja… – zaczął, chcąc znaleźć coś na swoją obronę. – Zawsze byłem szczery. – wtrącił jedynie, zapewniając, że wszystko to, co do tej pory powiedział było prawdziwe, wydobyte prosto z serca. – Nie myślałem, że mogłabyś… Że mogłabyś chcieć tego wszystkiego wysłuchać. – westchnął ponownie, kiwając przecząco głową. Nie chciał tego mówić, po co to wszystko wywlekać? Zmarszczył twarz, szukając skupienia. – Miałaś inne sprawy na głowie. Nie mogłem dorzucić do nich tych swoich. – od zawsze stawiał innych ponad siebie. Jemu nie musiało być dobrze, to oni mieli czuć się swobodnie, właściwie, idealnie. Wchłaniał ich opowieści rozterki, współdzielił troski, odpowiedzialność. Rzadziej mówił o sobie. To nie było nigdy tak ważne, potrzebne. Pokiwał głowo przecząco na serię kolejnych pytań. Nie chciał już tego kontynuować. Nikogo nie dopuściłby do tej wyprawy, powinna o tym wiedzieć. To był jego wybór i jego męka. Cofnęła się. Zaraz, już odchodzisz?
Ale ona zawróciła. Ze zdwojoną siłą, z jeszcze większą agresją? Rozszerzył źrenice, nie cofnął się. Nie zamierzał się bronić. Stawali wszystko na jedną kartę. Nie musieli się już hamować. Ale on nie miał już czasu. Nie potrzebował chwili wytchnienia, zastanowienia, letargu. Ktoś musiał nim potrząsnąć, przestać obchodzić jak z najszlachetniejszą porcelaną. – Nie winę Cię za to! – wykrzyknął pomiędzy, chcąc przerwać burzliwy monolog. Nie musiała tego robić, jednak wpuściła go do swojego wojennego świata. Ukazała kilka sytuacji, kwestii, których kompletnie nie rozumiał. Zaszczuła ów temat, wywiercający okrutną bolesną dziurę. Ciągle o tym słyszał, ocierał się o fakty, jednakże nikt nie odważył się wtajemniczyć go od razu, bez słowa. Czy naprawdę dziwiła się, że uważał, iż nie mają do niego zaufania? Uniósł brwi w zaciekawieniu. Oczy przestały produkować nadmiar wody. Uspokoił się, wyglądał nędznie.
– Walczyć razem z Tobą? – zapytał głupkowato, zdziwiony tą wypowiedzą. Widziała go w tej roli? Mogła potraktować jak kompana? Nie było czasu na rozdrabnianie tego co minęło. Skoro czekała na odpowiedni moment, zrozumie. Jeżeli chciała to powiedzieć teraz, wysłucha.
Jestem jednym z dowódców rebelii.
Czy ojciec, nie wspominał o czymś takim, wtedy na cmentarzu? Wnętrzności wywróciły się pospiesznie, napawając niepokojem. Przestraszył się, zatrwożył wizualizował wojowników. Walczących o obce jednostki, ryzykujących życie, przelewających krew. Przymknął oczy, aby zahamować kolejny napływ ciepłych słonych łez. Brakowało mu sił, paraliżował go jakiś dziwny strach. – Powiedź mi tylko jedno Justine. Czy moja rodzina też jest w tej rebelii? – chciał to wiedzieć. Musiał to wiedzieć, znaleźć potwierdzenie, uspokoić domysły. Był bezradny. Kogo miał w takim razie chronić, do czego wracać? Zacisnął pięści, aby znów wyrzucić z siebie pewne istotne wyrazy: – Chcę… – odchrząknął ciężko. – Chcę żebyś wiedziała, że nie przyjechałem tu, aby spędzić kilkumiesięczne wakacje pośród ulic pełnych trupów oraz rdzawych plam krwi. – uśmiechną się cynicznie do swoich myśli. – Wróciłem po to żeby działać, zaoferować siebie, swoje umiejętności. Taka była pierwsza myśl. Niebywałe, prawda? Byłem zablokowany, brakiem zaufania, wątpliwościami co do mojej osoby. – przerwał na moment, mając w pamięci spotkanie z siostrą oraz ojcem. – Mam być naprawdę szczery? Nie obchodzi mnie ta cała absurdalna polityka. Nie obchodzi mnie kto jest na stołku tego obrzydliwego kraju. Ale nie pozwolę wprowadzać reguł, rozporządzeń które kierowane są do bliskich mi ludzi. Które ich ranią, tłamszą, prześladują. – złość narastała coraz bardziej.
– Nie będę się temu bezczynnie przyglądał. Jackie zaginęła, myślisz, że nie wiem dlaczego? Że nie umiem pozwiązywać faktów? Że łatwo mi się oddycha? – okrutna nienawiść zastąpiła wszystkie, ostatnie reakcje. Paznokcie wbijały się w knykcie. W takim stanie mógłby nawet zamordować. – Mogę, będę walczyć w słusznej sprawie. Mogę opowiadać się jedynie za ludźmi wyznającymi te same prawdy. Jeśli są jakieś strony, ja jestem po środku, gotowy stawić czoła najgorszemu. – nie miał nic do stracenia, mógł ponieść ofiarę. – Ceną własnego życia. Bo… – przerwał, aby spojrzeć na nią z prośbą o zrozumienie, akceptację. – Ja już tu nie przynależę. Nie umiem obiecać, że jak to wszystko się skończy, to tu zostanę. – tak mu się wydawało. Za bardzo przesiąkł obczyzną, życiem tułacza. I choć na ślepo poszukiwał stagnacji, ułożenia, znalezienia bezpiecznego miejsca do osiedlenia, czuł, że coś wyrwie go z tej potrzeby. Zaprosi do posmakowania kolejnych przygód. A może Ty mnie zatrzymasz?
– Póki mogę, póki mam siły, zawalczę.
Temat dość pospiesznie przeszedł na inny tor. Dopiero pozbywał się nagromadzonej złości, aby znów usłyszeć o nim. Spojrzał w stronę blondynki tym razem pytająco z pewnym urazem. Nie potrafił tego przetrawić. To co do niego mówiła, ponownie nim wstrząsnęło. Przestraszył się, że robił błąd. Że tracił coś co miało racje bytu, dlaczego pozostawało niewypowiedziane, aż tak długo? – Wydaje mi się, że… Oboje potrzebujemy czasu. Ja nie wiem co o tym wszystkim myśleć. – wyrzucił błagalnie, nie wiedząc, w którą stronę się skierować. – Justine, to co mówisz… Jestem równie pogubiony i nieposkładany. Nie potrzebuję zbyt wiele. Nie wymagam specjalnych okoliczności, normalności. Zapewnień, świadomości o życiu niczym z bajki. Pieprzyć to, ja nawet nie wiem co to znaczy! – wypuścił powietrze, aby nabrać je ponownie. – Ja nie wiem czy mam coś do zaoferowania. Przecież ja nic nie mam! Na Merlina Justine! – zacisnął usta w ciasną linijkę. Kolejne wyznania z jeszcze bardziej głębokich odmętów podświadomości miały wylać się na światło dzienne. – Ja bym chciał! – żebyśmy spróbowali czegoś razem. – Naprawdę chciałbym spróbować. Nie wiem jak, nie wiem w jakiej formie, ale chciałbym. – mówił bez składu, gubiąc sens, nie wiedząc co po sobie następuje. Naprawdę chciał zaryzykować. Nie miał już siły, aby walczyć. – Jakie wizje, jaki obraz? Ile razy mam Ci mówić, że jesteś dla mnie wyjątkowa. Taka jaka jesteś. Tak jak stoisz tu przede mną. Jaka byłaś i jaka będziesz. Bez względu na wszystko. – była idealne, to wszystko. Otworzył usta, aby oddać coś jeszcze, lecz zamilkł. Stracił wiarę, moc, chęci. Był w stanie dodać jedynie: – A może masz rację? Może to już nie ma żadnego sensu? – wyszeptał w dal, niemalże do siebie. Pokiwał głową w geście potwierdzenia i uśmiechnął się delikatnie. Odwrócił się w stronę przygotowanego pikniku. Podszedł do zawartości, uklęknął na ziemi i powolnie rozpoczął uzupełnianie wiklinowego koszyka. Musiał odciągnąć myśli, które szeptały głośne: Koniec, to koniec, to już koniec.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
- Towarzyszem, partnerem, bratnią duszą? Skąd mam dokładnie wiedzieć. I dlaczego określać tylko jednym słowem. Kiedy w tym nieokreślonym bycie określa się wszystko? - odpowiedziała pytaniami, nie będąc sama do końca pewną. Nie potrafiąc nazwać tego dokładnie. Nie wiedząc w którą stronę się udać i jak określić to tak, żeby było właściwie.
Mówiła. Mówiła dużo gdzieś w międzyczasie uświadamiając sobie, że ponownie weszła na równię pochyłą. Że zaczęła spadać już z pierwszym porozmawiajmy i później jedynie spadała dalej. Otaczała ją ciemność, wokół nie było nic poza świadomością, że kiedy w końcu dojdzie do końca. Upadnie i roztrzaska się o ziemię. A wtedy… Wtedy nie będzie już nic, co można by było zebrać. A potem milczała, przyjmując ciężki kaliber ciosów, nagromadzonych bolączek i smutków które kierował prosto na nią. Zasłużyła sobie. Ta jedna myśli podsycała słone krople spływające po policzkach, łapczywy oddech brany w płuca, drżące, niewielkie ciało. Dłonie zaciskały się na sobie wyłamując palce. Poderwała się gwałtownie, kierowana sercem, choć to nie było skore powiedzieć co zrobić dalej. Doprowadziło ją tylko przed niego. Potem słowa wypadły same. Bolesne, ale nie miała się już czego chwycić. Nie chciała być już miła.
- Dla kogo?! - odkrzyknęła mu w furi, która obejmowała ją całą. - I co ci wtedy powiedziałam? - odpowiedziała z tą samą pretensją nie spuszczając z tonu. Wtedy w kuchni. Już wtedy próbowała mu to wyłożyć. Była wściekła, ale wiedziała, że te słowa muszą w końcu paść. Ze spokojem czy z siłą huraganu - teraz nie miało to już znaczenia, bo nie mogła wybrać wzburzona własnymi emocjami, które wylewały się z niej wraz z padającymi oskarżeniami. Oddychała szybko, ciężko, próbując uspokoić rozdygotane od emocji ciało. Ale dopiero kolejna fraza padająca z jego ust sprawiła, że jej brwi uniosły się, a oczy rozszerzyły w zdumieniu.
Odkąd pamiętam byłaś dla mnie kimś ważnym. Cofnęła się o krok kręcąc głową. To nie mogła być prawda. Postanowił sobie okrutnie z niej teraz zakpić? Tylko dlaczego wcale na to nie wyglądało? Zmarszczka pojawiła się na czole, gdy słuchała dalej. Lubiła rzucać się w oczy? Nie tak to widziała, jednak nie wchodziła mu w słowo. Wcale nie sądziła, że mieli tak różne temperamenty. Otworzyła usta, jakby chcąc odpowiedzieć, zaprzeczyć. Zaraz zamknęła je, by ponownie otworzyć i na nowo zamknąć zaciskając w cienką linię. Pozwolił jej myśleć, że nie był zainteresowany. Przez taki czas. Pokręciła jeszcze raz przecząco głową.
- Siebie. Mogłeś zaoferować siebie. -odpowiedziała mu cicho, szeptem czując jak policzki pieką ją od łez, które po nich spłynęły. Zaczerwienione, podrażnione przez słone krople i wiatr. Brała drżące wdechy w pierś słuchając go dalej. Na jej twarz niezmiennie królowało coś w rodzaju zdziwienia pomieszanego z niezrozumieniem. Co miała mu więcej powiedzieć? O czasach tak odległych, że większość ze zdarzeń które wtedy się wydarzyły przeszły w dalsze odmęty pamięci. Że równie duża ilość z nich nie miała żadnego, nawet najmniejszego znaczenia. I kiedy myślała, zastanawiała się co i jak powinna ubrać w słowa on przeszedł dalej. Do okresu, który znajdował się bliżej.
- Wiesz, co ja bym zrobił? Po prostu uwierzył. - zacytowała jego własne słowa które wypowiedział do niej tamtego dnia, kiedy ogarniały ją wątpliwości. Kiedy serce walczyło z rozumem. - Wysłuchałam tylko twojej prośby. - dodała jeszcze patrząc jak unosi dłoń do twarzy. Nie podeszła jednak, walcząc z potrzebą, chęcią, żeby podejść bliżej, zająć się nią sama. Dotknąć przystojnej twarzy. Kolejne słowa przyniosły długo skrywaną prawdę. Nie dziwiły jej - zrozumiała po chwili. Tak długo próbował być taki, jak oczekuje tego świat że nadal bał się być sobą. Pomimo upływu lat, pomimo długiej podróży, poszukiwań i przygód. Jej wzrok złagodniał, wzburzenie ustępowało, nad ich głowami na chwilę zza chmury wysunęło się słońce. Wiatr strząsnął trochę różowych płatków, które zawirowały między nimi.
- Skąd masz wiedzieć, skoro nad bycie sobą, przekładasz bycie takim jak inni chcą? - zapytała spokojnie, nie podnosząc już głosu. Jasne tęczówki wisiały na nim. Ale był w nich spokój. Spokój, któremu się poddawała, który widziała w jego tęczówkach i który ogarniał też ją. Nie było w nim teraz wyrzutu, zamiast niego znalazła się troska. - Musisz zacząć próbować, przestać się bać, że ktoś odwróci się od Ciebie kiedy pokażesz że masz zły humor, albo swoje zdanie. Ja nadal tu stoję. - dodała jeszcze wzruszając ramionami. Pomimo wszystkich gorzkich słów, tony wyrzutów, morza łez nadal pozostawała w miejscu. Może nie tym samym, ale obok, na orbicie. - Też jesteś trochę furiat, hm? - mruknęła trochę lżej. Wypuszczając z płuc nagromadzone wcześniej powietrze. - W końcu wydajesz się po prostu ludzki. I mówiąc szczerze, to trochę ulga. - stwierdziła już spokojnie. Szczerze. Gdyby był zawsze idealny, bez skazy, skazałaby siebie na próbę dogonienia go, dorównania mu. Nie chodziło to, czy posiadał wady. Ważne jedyne było to, czy te zakrzywiały dla niej jego obraz. A nie robiły tego. Akceptowała je, tak po prostu.
Zawsze byłem szczery. Przytaknęła lekko głową przyjmując te słowa do wiadomości. Możliwe, że zaatakowała zbyt brutalnie, ale słowa same cisnęły się na język. Wiedziała, że kiedy otwierał usta nie kłamał. Nie wiedziała skąd, po prostu jakoś tak. Ale, nie mówił o tym, co siedziało najgłębiej, najdalej, co wisiało nad jego głową w ciemnych burzowych chmurach.
- Jesteś dureń, Vincent. - powiedziała po prostu, kiedy odniósł się do tego, że nie był pewien, że mogłaby chcieć tego wysłuchać. W głosie jednak nie było wyrzutu, a samo z gruntu niemiłe słowo, otulało coś łagodnego, dobrego, przyjemnego. - Już pomijając to. - uniosła rękę zataczając koło na koc i ich dwóch. - Od tego są przyjaciele. To niepisany układ, Vincent. Niewypowiedziana umowa, zgoda na to, żebyś mógł podzielić się wszystkim. I żeby ktoś to przyjął. I na odwrót. To forma najwyższego zaufania. Zapewnienia, że zawsze będzie przy tobie. To nie rodzina, to wybór, którego dokonujemy sami. Kiedy zrozumiesz, że wysłuchałabym każdego jednego słowa, które masz do powiedzenia? - zapytała unosząc na niego błękitne tęczówki w których połyskiwała jedynie szczerość.
Przytaknęła głową na wypowiedziane przez niego pytanie.Tak, walczyć z nią. Jej wzrok przesunął się po nim a usta na chwilę zacisnęły. Pytanie, które zawisło między nimi przez chwilę trwało w ciszy. Obiecała mu prawdę. Kiedy wcielała Keatona, nie powiedziała mu o zakonnikach. Powiedziała jedynie o gwardzistach - więcej nie musiał wiedzieć.. Ale Keaton, nie miał w Zakonie rodziny.
- Tak, oni też są w Zakonie Feniksa. - odpowiedziała po chwili, nie było widać w niej zawahania, czy niepewności. Słuchała dalej wypowiadanych przez niego słów, nie opuszczając brody. Słuchała kiedy mówił, nie przerywając mu. Nie odpowiadając na cyniczny uśmiech, który pojawił się na jego twarzy. Na kolejne pytanie skinęła tylko głową. Tak, tego chciała. Całkowitej, prawdziwej szczerości. Nie ważne jak brudna, czy bolesna mogłaby być. Tym razem nie milczała dlatego, że nie była w stanie odpowiadać. Milczała, żeby wysłuchać go całkowicie i do końca. Obserwowała reakcje, tak samo jak wtedy, kiedy rozmawiała z Keatonem. Jej brwi nie drgnęły, kiedy wypowiedział ostatnie zdanie, chociaż cień przesunął się po jasnym spojrzeniu. - Ostatniego dnia marca Departament Przestrzegania Prawa otrzymał rozkaz od Ministra, by podjąć się usunięcia z Londynu mugoli i czarodziejów mugolskiego pochodzenia. Dostaliśmy wezwanie od twojego ojca i możliwość wyboru. Całe Biuro Aurorów wypowiedziało posłuszeństwo Malfoyowi, uznając jedynego i prawdziwego Ministra - Harolda Longbottoma. To samo zrobili też niektórzy inni ludzie pracujący w Departamencie Przestrzegania Prawa. Tego dnia wyszliśmy na ulice, ale nie po to, by przeganiać z Londynu ludzi, a by pomóc im z niego ujść cało. Nie wiem, co stało się z Jackie i chciałabym móc ci odpowiedzieć, ale byłyśmy w innych grupach. - patrzyła na niego z pewnością i spokojem, skoro był gotowy na to, by usłyszeć prawdę - mówiła. Nie zamierzała jednak powiedzieć mu wszystkiego, póki się nie zdecyduje. - Brakuje nam tęgich głów, a ty potrafisz też niezgorzej walczyć. - odezwała się, mówiąc dalej. - Jeśli chcesz działać, jeśli nadal chcesz zaoferować swoje umiejętności, przyjmę je. Ale to co dzieje się - czy nie - między nami, nigdy nie będzie mogło mieć wpływu na to, co dzieje się między mną a tobą w aspekcie, o którym teraz mówimy. - to też musiała wyłożyć. Jeśli nadal będzie chciał. Jeśli się zdecyduje, musiał domyślać się już, że będzie jedną z tych, którzy wydawać będą rozkazy. Każdy miał swoje powody, by podjąć się walki. Nie kwestionowała więc jego. - Chcesz się z tym przespać? Czy chcesz wiedzieć więcej? - zapytała bo to był całkowicie, tylko i wyłącznie jego wybór. Nie zamierzała zalewać go wszystkim, jeśli najpierw musiał przetrwać to.
Nie była w stanie już dłużej tego ciągnąć. Ale ostatni raz postanowiła wytłumaczyć siebie, to, po co tutaj się zjawiła. Co tak właściwie chciała odpowiadając na jego pytania postawione wcześniej. Otworzyła się tak, jak tylko potrafiła, jednocześnie bardzo szybko żałując tego. Czuła się kompletnie naga, pozbawiona swojej tarczy która pozwalała jej przetrwać.
Wydaje mi się, że oboje potrzebujemy czasu. Te słowa zabolały. Tak samo jak te następujące po nich. Starała się oddychać ze spokojem, który jeszcze przed chwilą odnajdywała, ale co chwila musiała powtarzać sobie jak to robić. Monotonnie, do znudzenia. Raz za razem. Nie daj się znowu ponieść zgubnym emocjom.
Przecież ja nic nie mam. Pokręciła przecząco głową wzdychając sama do siebie. Uniosła dłoń, żeby przesunąć nią po włosach.Ale to kolejne słowa sprawiły, że spojrzała na niego jakby zaskoczona, jednocześnie czując jak do jej oczu napływają łzy. Chciał. Uniosła rękę, żeby zakryć nią oczy. Była… wyjątkowa? Nie rozumiała. Nie wierzyła. Ale chciała mu uwierzyć. Opuściła dłoń, spoglądając na niego. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, jednak uprzedził ją, zadając kolejne pytanie. Brwi zmarszczyły się w niezrozumieniu.
- Jesteś naprawdę durny. - mruknęła patrząc na jego plecy i kolejne ruchy. - Ja nie potrzebuję, żebyś skakał wokół mnie na paluszkach, bo to może mnie zezłościć. I nie potrzebuję czasu, żeby wybrać. Postanowiłam, zanim tu przyszłam. Potrzebuję czasu, żeby nauczyć się ciebie dopuszczać, ale jeśli ty nie będziesz chciał podejść, sama tego nie zrobię. Potrafię zadbać o siebie, robię to od lat, więc nie zawsze będę potrafiła pozwolić, żebyś zajął się mną. Będę nas sabotować, powiedziałam ci. Jeśli mam Cię potrzebować, to całego. - z każdą burzą, zadrą, wadą. - Jeśli ma być jakieś my, to tylko wtedy kiedy będziesz potrafił powiedzieć mi że zachowuje się jakby centaur kopnął mnie w łeb, albo wylać każdą jedną rzecz, która ci nie pasuje albo cię boli. Jeśli to ma być, to nie może działać tylko w jedną stronę. Musi działać we dwie. - bo nie tylko ty musisz słuchać, bo ja też jestem w stanie to zrobić - dla ciebie. - Ale jeśli planujesz wyjechać - wyjechać i nie wrócić - bo wmawiasz sobie, że nie przynależysz, kiedy próbuję powiedzieć ci że jest inaczej, to nie przyzwyczajaj mnie do siebie, bo ja tu zostanę. - potrafiła czekać, nie zatrzymałaby go, gdyby chciał wyruszyć w podróż. Jednak tylko, tylko wtedy, kiedy wiedziała by że wróci. Wzięła wdech przez chwilę obserwując tylko jego poczynania, by w końcu ruszyć w kierunku koca i przyklęknąć obok niego. Jej dłoń zatrzymała jego rękę a kiedy spojrzał na nią przeniosła je unosząc się na nogach by owinąć ramionami jego kark i ułożyć głowę po prawej stronie.
- Nikt, nigdy, nie zrobił czegoś takiego dla mnie. - szepnęła cicho. - Przepraszam, że nie potrafiłam tego po prostu przyjąć. - dodała jeszcze obejmując go dłońmi. Korzystając z chwili bliskości, przeciągając ją odrobinę dłużej, niż powinna. Opadła na swoje stopy, unosząc dłonie, żeby kosmyki jasnych włosów założyć za uszy. Splotła ręce na kolanach.
- Mogę zostać - powiedziała to, co mówiła już wcześniej - i posiedzimy, poleżymy, pomilczymy, albo porozmawiamy. - jedna z propozycji wydostała się na zewnątrz. - Albo pójdę i dam ci odetchnąć i pomyśleć. Jeśli pozwolisz - wskazała wzrokiem na koszyk - Znam dzieciaki, które padłyby z zachwytu na możliwość skorzystania z tego. - uśmiechnęła się łagodnie, trochę niepewnie. - Tylko nie mów mi, że to moja decyzja. - pokręciła łagodnie głową. - Dziś to twój wybór i niech będzie podyktowany tym, czego naprawdę chcesz w tej chwili. - zastrzegła, biorąc w płuca jeszcze trochę drżący oddech. Czy naprawdę byli w stanie, coś z tego ułożyć?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Topił się w wodospadzie różnorodnych, niezrozumiałych sylab. Te zalewały całe ciało, nie pozwalając na wzięcie życiodajnego oddechu. Zbawienny tlen, umykał z każdą, ciężką, przemijającą minutą, a on nie miał siły by walczyć. Wydawało mu się, że zapomniał jak poprawnie utrzymać się na powierzchni. Z każdą kolejną, niekontrolowaną, gwałtowną falą, był bliżej dna. Ciemnej, niebezpieczniej i niepoznanej otchłani, z której ciężko uwolnić zmęczone członki. A może powinien się poddać? Dobrowolnie rzucić w najstraszniejsze głębiny, zakończyć mękę. A może wręcz przeciwnie? Wyjść na przekór wszelkim niedogodnościom ratując życie. Pokonać słabości, odnaleźć stłamszoną silę. Wyrazić coś, co nie umiało samoistnie wydobyć się na światło dzienne. Wyrzucić, wykrzyczeć to z siebie, aby rozdrobnić kamienisty ciężar. I już przestać tonąć.
Resztki łez spływały po rozgrzanych policzkach. Słony smak przykleił się do spierzchniętych ust, które co jakiś czas, drżały niespokojnie. Palce wbijały się w przedramiona, powodując otrzeźwiający ból. Serce nie chciało się uspokoić, a wzrok skierować na sylwetkę, która tak niestabilnie, intymnie prezentowała swe oblicze, tuż przed nim. Przymknął powieki, marszcząc brwi. Wiedział, że w tym jednym momencie, ognisty atak skierowany jest tylko i wyłącznie do niego. Była to prawdziwa, świadoma, płomienista furia.
– Dla was. – odpowiedział niespokojnie, powoli tracąc wiarę w słowa, które przed chwilą zaprezentował. Niespodziewany, nieoczekiwany gość, intruz, naruszający cudzą prywatność. Korzystający z uprzejmości gospodarza, zdecydowanie zbyt długo. Czy jego myśli oraz obawy, naprawdę były, aż tak niewłaściwe? Nabrał powietrza i pokręcił głową kilkukrotnie. W rozchybotanym westchnięciu zawierały się słowa: – Pamiętam co wtedy powiedziałaś. Pamiętam każde słowo. Po prostu, eh… – otworzył powieki, aby spojrzeć przelotnie. Sprawdzić mimikę twarzy, udowodnić swoje racje. Cały czas, obracał głową nerwowo, pospiesznie. Nie miał ochoty spierać się o ten temat: – To już tak naprawdę nie ważne. – wyzbył się pretensji. Ton był monotonny, beznamiętny, rozczarowany. Zrozumiał swój błąd, choć nie wyraził go otwarcie, dobitnie. Prawda leżała gdzieś po środku, lecz za żadne skarby świata nie chciał tego przyznać otwarcie. Przepraszam.
Nie robił jej na złość. Z pełną koncentracją, słuchał wszystkich, wypowiedzianych uwag. Brał je do serca, analizował, rozkładał na czynniki. Nie zawsze współpracowały z nieco upartym, nieprzekonywalnym usposobieniem. Niekiedy pewne zwroty, zapewnienia, musiały paść kilkukrotnie, aby całkowicie zawierzył im swą wiarę oraz pewność. Do niektórych dojrzewał już po fakcie, uświadomiony jak bardzo się mylił – jak wiele błędów popełnił dochodząc do właściwych racji. Podczas mówienia, co jakiś czas prześlizgiwał się po przeciwstawnej aparycji. Dokładnie dobierał linijki, aby trafiły w sedno, przekonały, a może zaskoczyły? Wyłapał zdezorientowane, zwątpienie. Prezentował najszczersze przesłanie, wydobyte z okolic rozkołysanego serca. Młodzieńcze zachowanie było bezmyślne. Lecz czy nie jest to czas, w którym popełniany najwięcej, kosztownych błędów? Zawiodła komunikacja, wygrały uprzedzenia, strach przed usłyszeniem czegoś niewłaściwego, rujnującego bezpieczną doczesność. Musisz w to uwierzyć. Gdy zamilkł czekając na rekcję, klatka piersiowa unosiła się niespokojnie. Wargi ścisnęły w ciasną linijkę, nie potrafiąc wyrazić już żadnych emocji. – Mogłem. – stwierdził rozpaczliwym, winnym szeptem, niknącym w akompaniamencie mocniejszego podmuchu. Błękitne obiekty, ponownie zaszkliły się od łez; przełykając ślinę, walczył, aby nie rozszlochać się na nowo. Żałował, iż nie był na tyle odważny, aby tamtym razem przejąć inicjatywę. Wyzwolić z szeregu nieprawdziwych, niepotwierdzonych domysłów. Doprowadzić do słownej, burzliwej konfrontacji, w której mogło paść tak wiele. Nie miał całkowitej pewności czy są w stanie jeszcze to naprawić. Opuścił głowę i pociągnął nosem. Wiatr zabawiał się niesfornymi kosmykami, wykręcając je na wszystkie strony. Twoje też tańczyły. Zasłaniały blade fragmenty, nienaznaczone boleścią smutku, rozczarowania, rozdrażnienia i niezrozumienia. Przetarł powiekę zbyt długim rękawem i zamarł. Zamrugał kilkukrotnie, słysząc zdanie, które wypowiedział tak niedawno. Uniósł głowę z pytającym wyrazem: Dlaczego? Dlaczego to dla mnie robisz?
– Wiesz, ja chyba po prostu zbyt długo byłem sam. - zaczął nagle, odrobinę usprawiedliwiając swoje zachowanie. Samotność pośród tłumu, czyż nie jest to popularne, spotykane zjawisko? Różnorodne jednostki przewijały się przez te wszystkie lata wielokrotnie, intensywnie. Miał możliwość uskutecznić wiele fascynujących, porywających rozmów. Zdobyć umiejętności, poszerzyć horyzonty. Tylko kilkoro z nich zostało w jego sercu na dłużej. Często zmieniał miejsce postoju, pracy, zamieszkania. Do nikogo nie przyzwyczaił się na tyle znacząco, aby prawdziwie się otworzyć. Był ogołocony, samotny, stęskniony. Nauczył się maskować emocje, zbierać odczucia, dotkliwe sytuacje, wydarzenia. Mógł wykrzyczeć je tysiącom gwizd, które słuchały, ale nie oceniały. – Zbyt długo i zbyt wiele trzymałem w sobie. Nie miałem przy sobie na stałe kogoś, komu mogłem bezgranicznie zaufać. – przyznał szczerze, potęgując wyznanie. Ściągnął brwi w zastanowieniu, nie przestając mówić: - Dopasowywałem się do tłumu, ogólnych standardów. Nie było czasu na analizę, rozdrabnianie cudzych rozterek. Dlatego mogę wydawać się zamknięty. Zapomniałem trochę jak to jest, współdzielić nagromadzone troski. – uśmiechnął się do siebie dość cynicznie, potrząsając głową na dźwięk sylab. Mężczyzna nie miał czasu na nadwrażliwe popłakiwanie. Spojrzał w bliźniacze tęczówki. Zauważył wyrozumiałość, spokój, natchnienie, ulgę. Coś ciepłego rozlało się po klatce, dając namiastkę przyjemności. Był wdzięczny za to, że była, słuchała i przede wszystkim wytrzymywała. – Wiem. – przerwał, aby nabrać powietrza i na wydechu dodać: – Wiem Justine. Spróbuję, będę się starał. – zapewnił, gdyż chciał pokonać zakorzenione słabości. Wyplenić niewłaściwe, bezmyślne nawyki. Mieć świadomość, że jest na świecie ktoś, kto mimo wszelkiego zła, będzie chciał pomóc, ulżyć w cierpieniu. I tą osobą jesteś ty.
– Chyba oboje jesteśmy niezłymi furiatami. – zauważył, bardziej w formie żartobliwej anegdoty. Mieli temperamenty, specyficzne, dość trudne charaktery. Musieli nauczyć się siebie na nowo, aby wiedzieć jak postępować. Zapewne wiele kontrowersyjnych reakcji, czekało na barwną prezentację. Byli poddani naprawdę wymagającej próbie. – To dobrze, bo było mi, no ciężko. – przyznał i odetchnął. Nie był do końca sobą, ukrywając tak wiele. Obnażył znaczną część swojego człowieczeństwa. Chciał zmieścić się w standardach, wyobrażeniach. Sprawić wrażenie poprawnego, nie wzbudzającego podejrzeć i nadmiernego zainteresowania.
Jesteś dureń, Vincent.
Nie mógł powstrzymać chwilowego, zadowolonego grymasu, podczas dawno niesłyszanego wyzwiska. Miała rację i dobrze o tym wiedział. – Masz rację. Cieszę się, że mi o tym przypomniałaś. Dużo uświadomiłaś. Ja wiem… - wiem jak to wygląda z twojej perspektywy, ale naprawdę chciałbym to naprawić. - Jestem ci wdzięczny i wiedź, że ja też ich wysłucham, że możesz mi wszystko powiedzieć. Tak po prostu, bez wyjątku. – potwierdził kojąco. Coś drgnęło, zeszło na dobry tor. Przedzierali się przez grube, cierniste gałęzie, aby na koniec zobaczyć rozproszone, pomarańczowe światło. Mieli przed sobą tak długą i wyboistą drogę. Warto czasami przejść przez kolczaste, raniące przeszkody.
Musiał o to zapytać, wiedzieć, czy byli w to wszystko uwikłani. Przez pierwszy moment, wtłaczał wyraziste, wyczekujące spojrzenie ulokowane wprost na jej twarzy. Zaraz potem, gdy pierś falowała coraz mocniej, odwrócił głowę. Zatrzymał się na wirujących liściach, wykręcanych przez skłębione powietrze. Nabrał tlen ze świszczącym dźwiękiem i zamknął powieki. Odrzucił nerwowe: – Wiedziałem. Wiedziałem od razu. – to dlatego, tam na zaśnieżonym cmentarzu, zapytał go o postawę wobec obecnej sytuacji? Umiejętności walki, konkretne zamiary? Uświadamiał, wtłaczał wiedzę, przygotowywał. To on, jako pierwszy przystąpił do wyznania tej ideologii. Przełożył bezpieczeństwo innych, ponad życie własnego, pozostałego dziecka. Wciągnął do walki niewinną osobę, która nie miała wyboru. Nie znała drugiej, okrutnej i niewłaściwej strony. Naraził ją, doprowadził do zguby. Ojciec. Zacisnął pięści, szczękę. Westchnął. To wszystko jego wina. Nie mógł mu tego wybaczyć, już nigdy. Milczał wymownie, wysłuchując wszystkich wiadomości. Informacje zbierane od kilku miesięcy, powoli układały się w zgrabną całość. Czy naprawdę takie rzeczy mogą mieć miejsce w cywilizowanym kraju? Czy drugi człowiek, może przyczynić się do zguby swego brata, towarzysza?
– Ciężko jest mi uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. – zaczął srogo, czując jak zasycha mu w gardle. Nie potrafił procesować nadmiaru informacji. Nadal pojawiały się pytania, wątpliwości, niejasności. Zmarszczył brwi jeszcze intensywniej. Twarz skąpana w wątłym półcieniu, wydawała się groźniejsza: – Jeśli to przez, kogoś z tej drugiej strony Jacqueline jest w niebezpieczeństwie, przysięgam, że go zniszczę. – był do tego zdolny, czuł adrenalinę, buzującą krew. Mógł wykorzystać swój gniew, w słusznej sprawie. To wszystko wydawało się tak nowe. W monologu, pojawiały się nazwiska, które nie były nawet skojarzone. Nie bał się podjąć wyzwania. Obawiał się jedynie tego, iż nie sprosta zadaniu. Przepadnie w silnych poglądach, tak samo jak on. Pokiwał głową wyrozumiale, gdy skończyła. Spojrzał na nią wyraźnie, wyprostował postawę. Wyglądał tak, jakby już za chwilę ruszał do boju. Działał od razu, bez namysłu. – Dobrze. – zaczął. – Jestem w stanie na to przystać, ale muszę to przemyśleć. – zrobił półkrok do przodu, lecz zaraz opadł na pięty. – Musisz wiedzieć, że mogę mieć dużo pytań, wątpliwości, podważań. Nie wszystko będzie dla mnie, zrozumiałe i logiczne. Obraz, który rysuje mi się w głowie, jest sporny. – westchnął. – Po prostu, mam w sobie teraz zbyt wiele emocji. Nie mogę dać ci odpowiedzi od razu. Jeżeli uważasz, że mam umiejętności, które mogą okazać się przydatne, oddam je w całości. – to zbyt trudne, aby zadecydować, a on nie miał pewności.
– Umiem być dyskretny, zachowawczy i powściągliwy Justine. Zdaję sobie sprawę, że tam wszystko wygląda inaczej. – wrzucił w to trochę pretensji, złości, iż wyłożyła mu coś tak oczywistego. Miał doświadczenie w ciężkiej pracy zespołowej. Umiał wyłączyć rozpraszające emocje, niemalże na cały dzień. Zdawał sobie sprawę, że byłaby nie jedyną osobą, wywołującą skrajne uczucia, wylewne reakcje. Intuicja podpowiadała mu, że w jego gronie, znajdowało się jeszcze więcej, walecznych dusz. – Czy jest tam jeszcze ktoś, kogo znam? – wymamrotał na koniec, szukając motywacji, uzasadnienia, porównania? Jedna część rwała się energicznie, chcąc wstąpić w honorowe sojusze. Druga zaś, powściągliwe odciągała go od nieoprawnej decyzji. Wątpiła, szykowała inne rozwiązanie. Stał pośrodku. Był naprawdę zagubiony. Nie wiedział czy postępuje właściwie. Nie oddawał pełnego zaangażowania, wrzucając coś w rodzaju powściągliwości, dystansu, odepchnięcia. A może po prostu bał się zmian? Innej, nowej idealistycznej rzeczywistości, która dotychczas była jedynie zamazaną wizją? Czy było możliwe, aby bał się własnych snów, własnych marzeń? Otworzył się, przekroczył niewyobrażalną granicę. Dla ciebie. Wydawało mu się, że ma do zaoferowania tak mało. Wracając z odległej obczyzny, miał przy sobie jedynie wątły tobołek. Myśląc przyszłościowo, chciał dać jej naprawdę wiele. Nie tylko siebie, swe emocje, uczucia, szacunek, zaufanie oraz gorące zapewnienie. Myślał o rzeczach materialnych, codziennej pracy, mentalności, którą nabył szlajając się poza granicami kraju. Nie chciał być rozczarowaniem, zawodem, kolejną porażką.
– Ja chcę tylko poczuć sam przed sobą, że byłbym w stanie to zrobić, zrealizować wszystko to o co prosisz, co nazywasz niewielkim. – wciągnął powietrze w klatkę piersiową, przymknął powieki i mówił: – Jeżeli ty jesteś w stanie zaryzykować, dopuścić mnie takiego jakim jestem, jakim mogę być, to ja też zaryzykuje. Możemy robić to powoli, etapami. Może będzie to trwało dni, tygodnie, może miesiące. Nie wiem. Ale jeśli tak musi być, to jestem w stanie się temu poddać. – z masą trudności, kłótni, niepowodzeń, wątpliwości i utraty wiary. – Nauczę się otwartości, współdzielenia, współgrania. Nawet jeśli będzie to nadzwyczaj bolesne. – postaram się, tylko i wyłącznie dla ciebie. – To nie jest plan, Justine. To tylko obawa, silne przypuszczenie. Wiem, że wiele może się zmienić. Jestem otwarty. Wiem też, że mogę na nowo poczuć się potrzebny. Zmienić swą wyprawę w kilkudniową eskapadę. Gdybym był tego naprawdę pewny, pewny tego, że wyjadę i już nigdy nie wrócę, zapewne nie stałbym tu teraz i nie raczył cię wszystkimi, dotychczasowymi słowami. – bo chciał tu zostać i ułożyć sobie życie. Pechowy los, zrzucił go w sam środek wojny. Lecz może nie przypadkowo? Może właśnie tak okrutne i bestialskie wydarzenia, miały pokazać mu dla kogo walczy; za jaką ziemię przelewa brunatną krew. Lecz wątpliwość pojawiła się znowu. Narosła na wnętrznościach, gdy z lekkością klękał na brązowym kocu. Rozpoczęta czynność, została przerwana. Nie dawała za wygraną. Chciał spojrzeć na nią niezrozumiale, karcąco; poszła o krok dalej. Wątłe ciało przycisnęło się do torsu. Ręce owinęły kark, kosmyki łaskotały odkrytą skórę. Przez chwilę skamieniał. Dłonie, mechanicznie powędrowały na plecy, gładząc prawie, że niewyczuwalnie. Co się właśnie stało? – To przecież drobiazg. – powiedział prosto, jakby gest nie był niczym zwyczajnym. Ciepło, które na niego spłynęło, było przyciągające. Zamknął powieki, chłonąc ulotny, przepiękny moment. Mogłabyś zostać tak na dłużej. Ale wstała, odeszła na bezpieczną odległość. Zabrała ów wspaniałość, pozostawiając popołudniowy chłód. Niepewne spojrzenie, które na nią kierował, było pełne rozczulenia, uczucia, lekkiej wątpliwości. Pokiwał głową, gdy powiedziała tak dużo. Odłożył serwetki, które nadal trzymał w dłoniach i oznajmił: – Zostań. Musisz coś zjeść. – wziął talerz i rozpoczął nakładanie kilku smakołyków. – Pójdziesz wtedy, kiedy uznasz to za stosowne. – kilka owoców, dwie kanapki, kawałek ciasta. Podsunął posiłek bliżej kolan blondynki. – Poczytam ci. – stwierdził spokojnie, nie nadając słowom zbyt dużego zabarwienia emocjonalnego. Był już zmęczony, wyprany, trochę niepewny. Chciał delektować się ostatkiem chwil spędzonych razem w tej malowniczej scenerii. Miał przed sobą noc, pełną przemyśleń, analiz, dywagacji. I choć potrzebował samotności, własnego towarzystwa, pozwolił, aby została. Podniósł skórzany tomik, ułożył się wygodniej i rozpoczął odczytywanie poezji. Najpiękniejsza dla mnie jesteś ciszą, bielą, zapomnianym popołudniem w złote łaty słońca.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
A jednak dzisiaj stała tutaj, kiedy zapomniany, zrujnowany organ po raz pierwszy od wielu miesięcy zadrgał mocniej, prawie boleśnie wtedy, tego wieczoru w kuchni. Nie rozumiała dokładnie. A może zwyczajnie nie chciała zrozumieć odsuwając od siebie podszepty zdradliwego serca. Wiedząc, że nawet gdyby chciała, dzisiaj, teraz nie jest w stanie dać mu go całego. To nadal uwięzione było przez ciemnowłosego aurora spod którego wpływu próbowała się wyrwać. Któremu próbowała pozwolić odejść. Od którego próbowała się uwolnić.
Słowa zdawały się wypływać całkowicie niepowstrzymane, gdy emocje wzięły całkowita górę. Kiedy już nie próbowała ich zatrzymać i nie robił też tego on. Gorzki smak emocji mieszał się ze słonym smakiem łez, które spływały po policzkach niwecząc suchość wybieranych stroi na tę okazję. To nie tak miało być. Mknęło co jakiś czas jak mantra przez jej głowę. Ale jednocześnie nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że właśnie inaczej się nie dało. Że właśnie tak. Był odpowiednio. Taka była. Nieposkładana, chaotyczna, szybki denerwująca się zarówno z powodów ważnych jak i błahostek i mimo, że uczyła się panowania nad emocjami, studiowała kolejne księgi o oklumencji to tym razem nie chciała hamować się w ogóle. Chciała być szczera, tak bardzo jak tylko mogła, do ostatniej komórki jej ciała. Krew krążyła szybciej, przyśpieszając też bicie serce i rytm oddechu. Była wściekła, była zraniona, była zagubiona.
Dla was. Pokręciła głową przecząco zaciskając usta. Patrząc na niego z żywą, ognistą złością, która odbijała się w jasnych tęczówkach. Oddychała ciężko, przymykając powieki, zaciskając usta w wąską linię. Czująć jak drży ze złości już cała. Łza uciekła spod powieki. Dla nich, dla nich wybrał nie być sobą. I to kiedy nikt go o to nie prosił. Kiedy nikt tego nie oczekiwał. Odchyliła głowę oddychając przez nos. Słuchając kolejnych słów które padały z jego ust.
- Po prostu co? - zapytała, teraz to ona oczekiwała odpowiedzi. Skoro mieli rozmawiać, to dokładnie, do końca, szczerze. Opuściła głowę, otwierając powieki. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Kolejne słowa sprawiły że wzięła wdech w płuca wypuszczając powietrze. - Dobrze, nie mów. - zgodziła się po chwili, zaciskając mocniej palce na ramieniu. Opuściła dłoń.
To jego spokój; w jakiś sposób kapitulacja, nie wyrzucanie podniesionym głosem pretensji, wyciszenie, sprawiły, że i ona powoli spuszczała z tonu. Że jej głos nie nosił już tak dużej pretensji, ton nie był już tak oskarżycielski i wymagający. Nie analizowała jednak tego, mówiąc szczerze, nie zwróciła na to uwagi. To przyszło samo, nagle, naturalnie. Tak jak po burzy, pojawiało się słońce.
Kolejne słowa jednak sprawiły, że na jej twarzy pojawiło się niedowierzanie. Tyle lat, tyle czasu pozostawił ją w nieświadomości. I to dlaczego? Bo wszędzie było jej więcej. Bo oczy innych skupiały się na niej? Jedno zdanie, jedna prawda, która wtedy wiele lat temu mogła zmienić tak dużo. Może nawet wszystko. Pokręciła raz jeszcze głową, jej twarz niosła wiele emocji, smutek, żal - za czymś, co nigdy się nie zdarzyło, a mogło. Przeszłość, która wysunęła się na pierwszy plan tak nagle i niespodziewanie. Nie wiedziała co zrobić z dłońmi, ciałem - to rwało się do niego i jednocześnie chciało pozostać w swoim miejscu jakby bojąc się, że każdy kolejny krok bliżej jest jak zbliżanie się do urwiska z którego ktoś zaraz ją zepchnie, wprost na wzburzone morze obmywające wystające, ostre skały o które miała się roztrzaskać. Uniosła rękę, która zebrała kosmyki. Zatrzymała się jednak w pół gestu, kiedy odezwał się ponownie. Jasne tęczówki przesunęły się z zielonej trawy na niego. Nie poruszyła dalej ręką słuchając dalej. Dopiero kiedy otworzył się trochę bardziej, mocniej. Przyznał to, co ona w jakiś sposób już wiedziała wtedy dopiero pociągnęła gest dalej. Opuściła rękę.
- Słyszałam, że czasem trzeba po prostu odpuścić. - powiedziała kiedy obiecał jej starania. Wzięła wdech w piersi. - Łatwo powiedzieć, sama dobrze wiem. - przyznała zaraz, od razu, żeby nie wszedł jej w słowo. Ręką uniosła się by przetrzeć kark. - Nauczmy się tego, nas, na nowo. - bycia otwartym, szczerym. Odnajdźmy to, co zgubiło się w czasie i przestrzeni. W ciągu lat, które minęły kiedy ich ścieżki się rozeszły. Nie byli już tamtymi dzieciakami. Każde z nich przeszło swoją drogę, ścieżkę. Każde miało swój własny bagaż. I każde było kimś innym, niż niegdyś.
Dwójka furiatów. Tak, to się zgadzało. Z jej oka potoczyła się łza, a ona uniosła głowę kiedy z jeszcze rozedrganych płuc wydarł się krótki śmiech. Dłoń przesunęła się po oczach, a głowa opadła na dół. Błękitne tęczówki znów ulokowały się na nim.
- Zgrany duet. - mruknęła wywracając po swojemu oczami, nie mówiąc, że ten jeden głaz wziął na swoje ramiona sam. To, powiedziała już wcześniej, nie musiała tego powtarzać. Obarczać winą. Wiedziała, że sam bierze na swoje barki jej dostatecznie wiele. Wiedziała, że zabrałby też jej - sam jej to zaproponował kilka miesięcy temu. Wzięła wdech w płuca i wypuściła z westchnieniem powietrze. Przytaknęła jeszcze głowa na kolejne słowa. - Jest jakiś plus, z tego całego darcia. - podsumowała trochę lżej. Nawet jeśli to miałoby być wszystko, co było na dziś. Nawet, jeśli nie miałoby nic więcej. Nie miałoby być ich - gdzieś, kiedyś, może nigdy. To wszystkie te emocje, wszystkie łzy, były warte tego, jeśli rzeczywiście zrozumiał, że ma prawo do bycia sobą. Że taki, ludzki, prawdziwy, humorzasty, jest lepszy. Jej brew uniosła się lekko na kolejne słowa, po czym pokręciła przecząco głową i wypuściła powietrze.
- Wiedziałam o tym. - powiedziała rozkładając na kilka chwil dłonie. - Wybrałam cię świadomie. - te lata temu. Udowodniłeś mi to, podczas długich, wspólnych nocy, sekretów i zwierzeń. Przyjaźń przecież zawsze nam wychodziła. To ponad nią nie udało nam się nigdy przebrnąć. - Chciałam dać ci po prostu czas. - wytłumaczyła się raz jeszcze uśmiechając się trochę przepraszająco. Z tego też już się wcześniej wyspowiadała. Postanowiła mu zaufać tak jak prosił.
Temat skręcił ostro, zwracając się w stronę tematu, któremu Justine oddała całe swoje życie. Które mu podporządkowała.
- Vincent, każdy z nich, nas, stanął przed tym samym wyborem. - powiedziała po prostu, domyślając się jakie słowa kryją się za wiedziałem. Nie chciała się w to zagłębiać, ale on stał teraz przed dokładnie takim samym. Obserwowała z poważną miną kolejne reakcje, słuchała słów.
- Cały świat jest przez nich w niebezpieczeństwie. - poprawiła jego słowa opierając jedną z dłoni na biodrze, rozstawiając się szerzej na nogach. Mówiła dalej, wykładała to, co wiedziała o nocy po której słuch po Jackie zagięła, ale to była informacja, którą mógł również otrzymać od ojca. Słuchała słów, które wypowiadał.
- Odpowiem na każde, na które jestem w stanie. Nie wahaj się pytać. Zastanów się. Każdy z nas podejmuje się walki dobrowolnie i każdy w takim zakresie w jakim jest w stanie. - wyjaśniła ze spokojem nie zmuszając do tego by opowiedział się od razu. - Tak uważam. - wtrąciła się a na jej twarzy nie było wątpliwości. Na kolejne słowa, zapewnienia przytaknęła lekko głową. W jego głosie dźwięczała pretensja, ale musiała to powiedzieć.
- Jest. - przyznała, jednak tym razem nie wymieniła żadnych nazwisk. Potwierdziła przynależność Kierana i Jackie, zrobiła wyjątek. - Na ten moment, możesz poznać personalia gwardii. I jeśli się zdecydujesz to od nas będziesz dostawał zadania. Znalazłoby się kilka rzeczy, którymi mógłbyś się zająć. Ufam ci Vincent, ale na zaufanie reszty, będziesz musiał zapracować sam. - była w stanie wyjaśnić wszystko, ale to jedno chciała zaznaczyć. Te słowa nie były łatwe, nie, kiedy poszukiwał zaufania odkąd powrócił. Ale każde z nich musiało przez to przejść. - Wiem, że prawdopodobnie nie muszę, ale to sekret. W domu możesz czuć się swobodnie, chociaż nie poruszaj tematu przy Kerstin. - poprosiła, jednocześnie dając mu jeszcze tą informacje. Miała nadzieję, że ją zrozumie, jeśli nie, spróbuje mu to wytłumaczyć. Możliwe, że sam Zakon nie był już bezimienny dla ludzi. Ale jego członkowie nadal tacy pozostawali a osoby, które teraz trzymały władzę najchętniej pozbawiłby życia ich wszystkich. Raz zostali już zdradzeni i chociaż wątpiła, że Vincent mógłby się tego dopuścić, to nie ją musiał przekonać, tylko pozostałą trójkę gwardzistów.
Ostatnia próba - wiedziała, że kolejnej już nie podejmie. Że więcej nie spróbuje. To była jej ostatnia szansa, może dlatego po tym, jak postanowiła, nie chciała się poddawać tak łatwo. Dlatego mówiła coraz mocniej dostrzegając jak wiele nieufności jest w nim samym. Jak ciężko uwierzyć mu w to, że ktoś mógłby wybrać właśnie jego. Oboje byli zepsuci w jakiś sposób. Każde w inny. Ona miała uwięzione serce, zaprzedaną duszę. Jej myśli niezmiennie wracały w kierunku Skamandera. I nie chciała tego, ale nie potrafiła nic na to poradzić. To on musiał wysunąć się w jej myślach na pierwszy tor, ale musiał o to zabiegać - musiał tego chcieć. Nie mógł uniknąć porównań, a ona nie mogła uniknąć poczucia zdrady co raz powtarzając sobie, że przecież Samuel wybrał. I nie wybrał jej. Słuchała uważnie jego słów jednak tym razem już milczała. Przynajmniej póki nie skończył. Wtedy na kilka chwil zapadła cisza w której patrzyła jak kieruje się w stronę koca.
- Wracaj do mnie. - poprosiła cicho. Potrafiła czekać, była cierpliwa. Ale bała się zaufać, a może uwierzyć na nowo w to, że miłość może nie boleć. Ta którą poznała ona, była jedynie cierpieniem. Wiedziała, że zdecydowanie się na nią niosło wiele niepewności, możliwe, że cierpienia, tajemnic którymi nie mogła się podzielić. W końcu ruszyła by przyklęknąć obok, zatrzymać gesty, objąć dłońmi ciało kiedy odezwał się jej głowa na jego ramieniu pokręciła się przecząco. Nie chodziło o wielkość. Chodziło o coś innego. Ale nie umiała dobrze ubrać tego w słowa, więc nie próbowała odsuwając się po krótkim czasie. Zdecydowanie zbyt krótkim. Wypowiadając kolejne słowa już tylko oczekiwała na jego decyzję a gdy ją podjął uniosła łagodnie kącik ust ku górze. Skinęła głową. Ręka uniosła się, by założyć za ucho jasne kosmyki.
- Zostanę. - zgodziła się podnosząc napełniony talerz. Unosząc jedną z niewielkich kanapek od których zaczęła. - Zawsze możemy wrócić razem. - dodała po chwili nie przestając jedzenie. A kiedy on ułożył się, ona nie czekała długo, przesuwając się, odkładając na chwilę talerz, by głowę ułożyć na jego nogach, a sam talerz przenieść na swój brzuch. Zgodnie z poleceniem jadła słuchając czytanych przez niego słów, patrząc na korony różowych drzew. Nie rozumiała poezji. Lubiła jego głos. A kiedy skończyła uniosła się na łokciu żeby odłożyć talerz i ułożyć inaczej, bliżej, wyżej. Ale kiedy podpierała się na ręce ta syknęła się a ona zaryła głową w jego bok. - Ups. - mruknęła spoglądając na niego przepraszająco. Jednak nie przestała. Przesunęła się na bok, jedną z dłoni układając na jego brzuchu, na niej układając głowę tak, żeby mogła na niego patrzeć.
- Lubię cię słuchać. - powiedziała, kiedy na chwilę przerwał spoglądając na jej gramolenie się. Uniosła lekko kącik ust ku górze tymi słowami prosząc, żeby kontynuował. I kiedy słowa pomknęły dalej, a ona czuła jak wiele energii pochłonęło to spotkanie. I choć chciała zostać przytomna, zerkać ku przystojnej twarzy to każde kolejne otwarcie powiek przychodziło jej z coraz większym trudem aż w końcu zasnęła. Tak po prostu, zwyczajnie.
Bezpiecznie.
| zt x2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A na solidnych gałęziach wiśni; postać B na dachu domu obok. Można było z niego spokojnie przejść na rosnące blisko drzewo i spróbować zejść na ziemię. Próbując przedostać się z dachu na szeroką gałąź, postać B na moment straciła równowagę i tylko postać A mogła pomóc, wyciągając rękę, by uchronić nieznajomego przed upadkiem.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Musieliście rozproszyć się swoim pięknem, bo nie zdołaliście utrzymać równowagi i oboje spadliście z drzewa. Już myśleliście, że się połamiecie, gdy gałęzie wiśni splotły się, tworząc bezpieczny hamak, w który wpadliście. Z cichym skrzypieniem charakterystycznym dla ruszającego się drewna wiśnia uniosła was wyżej ku swojej koronie wprost między słodko pachnące kwiaty. Mieliście stąd wspaniały widok na podziwianie gwiazd. Pomimo nocnego chłodu nie czuliście nic, otuleni bezpiecznie drzewną czułością oraz rozgrzani emocjami spowodowanymi własną obecnością. Na gałęzi nad waszymi głowami siedział duch z gitarą, przygrywając wam cicho romantyczne ballady. Mieliście nieodparte wrażenie, że przyjemne kołysanie, które bujało hamakiem, miało wam towarzyszyć aż do samego rana.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Strona 1 z 2 • 1, 2