Wiśniowa Dolina
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wiśniowa Dolina
Przydomek kraju kwitnącej wiśni nigdy nie należał do Anglii, jednak minione anomalie zmieniły uwarunkowania klimatycznie w niektórych, rozsianych po kraju miejscach. Jednym z nich jest Wiśniowa Dolina. Właśnie tutaj od kilku miesięcy można obserwować magię, która sprawiła, że czas się zatrzymał, powtarzając tylko jeden schemat. Drzewa w Wiśniowej Dolinie kwitną, pozwalając by wiatr porywał ich płatki. Jednak drzewo nie jest w stanie zrzucić wszystkich, bowiem na miejscu pierwszych pojawiają się kolejne, zapętlając się, i w ten sposób zalewając różem wszystko wokół. Malownicze, urocze miejsce, które od jakiegoś czasu stało się celem zakochanych.
31 października
Tym razem Trixie odwiedziła pobliską cukiernię w Dolinie tuż przed tym, jak słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Miała ochotę na kremówkę, jedną, dwie, może siedem, żeby osłodzić sobie planowaną zarwaną noc nad krawieckimi projektami niezmiennie oscylującymi wokół tematu ślubu - ale kiedy tylko wróciła do domu i wyłożyła słodkie pakunki na stół, dostrzegła wokół nich jeden ekstra. Prezent od podstarzałej, pachnącej cynamonem kasjerki? Dziewczyna zamruczała pod nosem z zadowoleniem; nic dziwnego, przecież była na tyle uprzejma, że w końcu ktoś musiał to docenić i poczęstować ją dodatkowym przysmakiem - bo to znaczyło, że ludzie z Doliny mieli po prostu świetny gust. To właśnie to ciasto, dyniową tartaletkę, rozpakowała jako pierwsze. Pachniało tak... Znajomo. Świeżymi pomidorami, bergamotką, cytryną i gamą innych urzekających aromatów, nad którymi Beckettówna pozachwycała się tylko moment. Pachniało nim. Ale zanim to zrozumiała, zaraz zaburczało jej w brzuchu. Do kreacji potrzebowała słodyczy i to w ogromnych ilościach, dlatego w cukierni wydawała większość ciężko zarobionych pieniędzy - więc to ciastko, podarowane gratis, mogła dziś zjeść bezkarnie. Należało jej się to jak ojcu niewypałowy świstoklik.
Pierwszy kęs okazał się jednak ostatnim. Świetnie.
Szarpnęła nią dobrze znana teleportacja, kuchenne kafelki znikły spod stóp, a ona sama za chwilę wygięła się w dziwny pałąk, zwisając z czegoś, co przypominało grubą gałąź usłaną setką różowych kwiatów. Ich zapach oszałamiał nawet mimo tego, że Trixie wciąż miała w pamięci woń tego mężczyzny - lecz jakby odległą i rozmazaną, pochodzącą z kalejdoskopu innej rzeczywistości. Jakim prawem ta stara pudernica, wywłoka zza lady, pozwoliła sobie na taki psikus? I przede wszystkim czy Stevie maczał w tym palce? Był za pan brat z teleportacją, to na pewno ich wspólna sprawka, pewnie gdzieś tu się skryli i tylko czekali żeby na widok dowcipu w akcji razem wybuchnąć gromkim...
Ale wtedy z nieba spadł olbrzymi meteoryt i mgiełka wznieconych w powietrze płatków wiśni otuliła jej twarz, na moment przysłaniając widok. Obok drzewa musiała znajdować się jakaś konstrukcja, bo dźwięk upadku wydawał się solidny i chyba metaliczny.
- Halo, wszystko w porządku? - zawołała Trixie, usiłując podnieść się na gałęzi, na której porzucił ją los. Drzewo nie drżało pod naporem chudego ciała, ale ona sama dopowiadała sobie w głowie fakt, że zaraz stąd zleci, połamie nos, kark i do końca życia Stevie będzie musiał nosić ją na barana jak jakąś podmiękłą cukinię. - Żyjesz? I co to w ogóle ma znaczyć, jesteśmy w Ukrytej Czarownicy? - fuknęła obrażalsko. Czasem wciąż odzywała się w niej natura tego okropnego bachora sprzed lat, który na wszystko reagował ustami ułożonymi w kłódkę i rękoma splecionymi na piersi - o wściekłym tupnięciu nogą nawet nie wspominając. Tym razem jednak darowała sobie gestykulację. Beckettówna usiadła na gałęzi i rozprostowała plecy z niezadowolonym jęknięciem; upadek potargał czekoladowe warkocze, a jeden z drewnianych wyrostków uderzył ją tuż pod żebra, bolało. Przynajmniej granatowy kombinezon i bladożółty kardigan pozostały względnie nienaruszone.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Puf. Pojawił się znikąd. Normalnie to by nie ruszył niczego bez pozwolenia w kuchni Parszywego Pasażera, ale, że te dyniowe talaterki tak dobrze pachniały, to się powstrzymać nawet nie mógł szczególnie. Tak słodko-korzennie, domowo nawet można powiedzieć. Wydawało się, jakby ktoś miodu pitnego do środka wlał. Cristina raczej by takich ciasteczek nie upiekła, nie teraz gdy w porcie bieda i tylko wiatr w oczy. Hagrid zamyślił się, spoglądając na kolorowy papier, w który zawinięty był deser. A może tylko kawałek...? Pomyślał i gdy poczuł na języku słodki smak, już był gdzieś indziej.
- Cholibka, nie, nie, nie... - gorączkowo zaklinał pod nosem. - Nie, nie, błagam, no przecie zabiją mnie - zaczął rozglądać się po okolicy.
Miał zakaz opuszczania Londynu. Namiar, który działał, chociaż czort jeden wiedział jak. Był wieczór i wokół wydawało się być cicho i spokojnie, żadnych policyjnych psidwaków albo patrolujących teren czarodziejów. Chociaż tyle... Teren wcale nie wyglądał dobrze. Zdawało się, że wylądował na jakimś dachu, ale wokół nie było innych budynków, tylko drzewa, bardzo dużo drzew. Ładnych.
- Halo, przepraszam panią, bo... - i wtedy ją dojrzał.
Malutka, drobniutka nawet by można było powiedzieć. Była wręcz nienaturalnie przepiękna. Hagrid przez chwilę stał jak wryty, skupiony jedynie na tych oczach i zapachu tarteletek, który w jego wrażeniu nie ustępował. Wyglądała zupełnie inaczej niż Kerry i to, co teraz czuł, gdzieś tam głębiej, też jakieś inne było. Niewyjaśnione i niezbyt zrozumiałe. - Ta jest! - kompletnie zapomniał o tym gdzie właściwie stał, że Londyn to tylko gdzieś w tyle było widać z tego dachu. - Ja nie wiem, bo ja ciastko, żem wziął zjadł i teraz już hops tu, ale ja tu nie za bardzo mogę być, muszę do Londyna wracać - zahwiał się. Trza było stamtąd zleźć. Mógłby skoczyć, ale pewnie połamałby sobie nogi i tyle by z tego było.
Sprytem, Hagridzie, sprytem.
Spojrzał jeszcze w dół. Oj, wysoko było. Wolał więc wrócić wzrokiem do tej dziewuszki. W oczach jej jakby ktoś czarnego hebrydzkiego zamknął, tak się zapatrzył.
- Pańcia to ten, no... Często tu bywa? - wyszczerzył zęby w najgłupszym tekście, jaki tylko mu przyszedł do głowy. Ach, mógł więcej podpytać, jak się do kobiet mówi. Co ma zapytać? Czy to jej kasztan? Przecież tam nawet nie było kasztanów, tylko zapach wiśni. To Hagridowi tylko jeden moment z poprzedniego życia przypomniało, zanim w ogóle do Londynu wszedł. I zdawało się, że całkiem nawet niedaleko to było. - O zaraz, to ten... Maliny! Lubisz maliny? - wypalił, próbując przedostać się bliżej nie.
Nie, żeby go po prostu ciągnęło do tych oczu, po prostu tak chyba jedynie mógł z dachu zleźć i pędzić do Parszywego, na wszelki wypadek, by go nikt nie złapał. Nie utrzymał jednak równowagi i gdy już w miarę blisko kobiety był, poczuł, jakby miał polecieć w dół. Zwyczajnie się potknął. Oj, będzie bolało.
- Cholibka, nie, nie, nie... - gorączkowo zaklinał pod nosem. - Nie, nie, błagam, no przecie zabiją mnie - zaczął rozglądać się po okolicy.
Miał zakaz opuszczania Londynu. Namiar, który działał, chociaż czort jeden wiedział jak. Był wieczór i wokół wydawało się być cicho i spokojnie, żadnych policyjnych psidwaków albo patrolujących teren czarodziejów. Chociaż tyle... Teren wcale nie wyglądał dobrze. Zdawało się, że wylądował na jakimś dachu, ale wokół nie było innych budynków, tylko drzewa, bardzo dużo drzew. Ładnych.
- Halo, przepraszam panią, bo... - i wtedy ją dojrzał.
Malutka, drobniutka nawet by można było powiedzieć. Była wręcz nienaturalnie przepiękna. Hagrid przez chwilę stał jak wryty, skupiony jedynie na tych oczach i zapachu tarteletek, który w jego wrażeniu nie ustępował. Wyglądała zupełnie inaczej niż Kerry i to, co teraz czuł, gdzieś tam głębiej, też jakieś inne było. Niewyjaśnione i niezbyt zrozumiałe. - Ta jest! - kompletnie zapomniał o tym gdzie właściwie stał, że Londyn to tylko gdzieś w tyle było widać z tego dachu. - Ja nie wiem, bo ja ciastko, żem wziął zjadł i teraz już hops tu, ale ja tu nie za bardzo mogę być, muszę do Londyna wracać - zahwiał się. Trza było stamtąd zleźć. Mógłby skoczyć, ale pewnie połamałby sobie nogi i tyle by z tego było.
Sprytem, Hagridzie, sprytem.
Spojrzał jeszcze w dół. Oj, wysoko było. Wolał więc wrócić wzrokiem do tej dziewuszki. W oczach jej jakby ktoś czarnego hebrydzkiego zamknął, tak się zapatrzył.
- Pańcia to ten, no... Często tu bywa? - wyszczerzył zęby w najgłupszym tekście, jaki tylko mu przyszedł do głowy. Ach, mógł więcej podpytać, jak się do kobiet mówi. Co ma zapytać? Czy to jej kasztan? Przecież tam nawet nie było kasztanów, tylko zapach wiśni. To Hagridowi tylko jeden moment z poprzedniego życia przypomniało, zanim w ogóle do Londynu wszedł. I zdawało się, że całkiem nawet niedaleko to było. - O zaraz, to ten... Maliny! Lubisz maliny? - wypalił, próbując przedostać się bliżej nie.
Nie, żeby go po prostu ciągnęło do tych oczu, po prostu tak chyba jedynie mógł z dachu zleźć i pędzić do Parszywego, na wszelki wypadek, by go nikt nie złapał. Nie utrzymał jednak równowagi i gdy już w miarę blisko kobiety był, poczuł, jakby miał polecieć w dół. Zwyczajnie się potknął. Oj, będzie bolało.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Był ogromny. Chyba ośmiokrotnie wyższy od jej ojca, młodszy, z gęstą brodą i pięknymi oczami skrytymi pod dość krzaczastymi brwiami. Długie, splątane włosy okalały jego przystojną, wręcz posągową twarz, a ubranie eksponowało mięśnie, na które Trixie zapatrzyła się odrobinę zbyt długo. Jeszcze się obślinię, skarciła się w myślach - ale z drugiej strony jak mogłaby tego nie robić, skoro oto stanął przed nią sam młody Merlin? Bezwolnie rozchyliła wargi, chciała coś powiedzieć, odpowiedzieć na to dość specyficzne powitanie, ale struny głosowe odmówiły posłuszeństwa: najwyraźniej nawet one pozostawały pod wrażeniem nieznajomego giganta. Dopiero kiedy rozwinął się w swoim dialogu Beckettówna przechyliła głowę do boku i uniosła brew lekko ku górze, rozbawiona tym dziwnym, diabelnie uroczym dialektem. No mówił jakby dopiero co nauczył się posługiwać ludzką mową, czy to nie słodkie?
- Też jadłam ciastko, ale jego smak na pewno nie umywa się do twojego - odpowiedziała bezwolnie, wiedziona czerwoną lampką rozpaloną w głowie. Tym razem jednak to światełko nie alarmowało o niebezpieczeństwie, a o najszczerszej pod słońcem miłości; zapomniała już o czekającym w domu ojcu, który na pewno zmartwi się jej nagłym zniknięciem, zapomniała też o piętrzących się zamówieniach - zafiksowana jedynie na tym, by wyprężyć plecy niczym kot i unieść się na gałęzi. - Ja będę dzisiaj twoim Londynem - obiecała, właściwie zarządziła, z sugestywnym uśmiechem rozkwitającym na twarzy. Brakowało u niej dziewiczych rumieńców czy społecznych hamulców, przecież Trix miała przed sobą jedyną szansę, by uwieść samego Merlina, a to zobowiązywało do gry na pełen gwizdek.
Rozczulona parsknęła w odpowiedzi na jego pytanie. Był taki niewinny, taki niemądry, ale to nic, kochała go takim, jakiego stworzyła go natura; dziewczyna przesunęła się do przodu na gałęzi, ostrożnie - ale zachłannie, by jak najszybciej znaleźć się bliżej tego wspaniałego człowieka. Chyba człowieka. Co za różnica? Mógł być nawet oślizgłym gumochłonem chowającym się w wilgotnych miejscach, a jej miłość i tak by nie osłabła.
- No jasne, co wtorek - zamruczała z pozorną powagą; na drzewa wspinała się co najwyżej w dzieciństwie, teraz nie sięgała większości gałęzi, by się na nich podeprzeć. Ale gdyby tak on ją podsadził do jakiegoś wiechcia w Dolinie to na pewno nie miałaby już cienia problemu z dosięgnięciem samej korony. Och, mogłaby sobie nawet uciąć drzemkę na tym solidnym bicepsie. Jakim cudem do tej pory nie doceniała umięśnionych mężczyzn? - Całkiem. A co, masz przy sobie maliny? Chcesz mnie nimi nakarmić? - tym razem Trixie odsłoniła jasne zęby w szerszym uśmiechu, jeszcze bardziej rozbawionym, jeszcze bardziej prowokującym, ale zanim zdążyłaby doczekać się odpowiedzi... Jej Herkules zachwiał się na krawędzi dachu i zadyndał na niej nieporadnie, jakby zaraz miał z impetem zlecieć w dół - na co nie mogła mu pozwolić, o nie. Bez namysłu Beckett wyciągnęła w jego kierunku rękę i zdołała złapać materiał spodni na wysokości kolan, oferując swoje stosunkowo miałkie wsparcie w utrzymaniu równowagi i nakierowaniu go na gałąź... Ale to na nic, bo i ona straciła grunt na drzewie i z piskiem spadła razem z nim. Cóż, trudno. Najwyraźniej tak miało być, mieli skończyć jak Romeo i Julia, złączeni miłością wyrwaną z serc przedwcześnie... Jednak kiedy Trix wylądowała na jego torsie, poczuła, że nie jest martwa, jeszcze nie, a coś pod nimi kołysało się wdzięcznie, jakby właśnie runęli na hamak.
Niepewnie otworzyła oczy i odnalazła nimi jego urzekające spojrzenie.
- Bolało, jak spadałam ci z nieba? - spytała ostrożnie, choć filuternie, i zmarszczyła brwi, pełna niezrozumienia co tak właściwie uratowało im życie.
- Też jadłam ciastko, ale jego smak na pewno nie umywa się do twojego - odpowiedziała bezwolnie, wiedziona czerwoną lampką rozpaloną w głowie. Tym razem jednak to światełko nie alarmowało o niebezpieczeństwie, a o najszczerszej pod słońcem miłości; zapomniała już o czekającym w domu ojcu, który na pewno zmartwi się jej nagłym zniknięciem, zapomniała też o piętrzących się zamówieniach - zafiksowana jedynie na tym, by wyprężyć plecy niczym kot i unieść się na gałęzi. - Ja będę dzisiaj twoim Londynem - obiecała, właściwie zarządziła, z sugestywnym uśmiechem rozkwitającym na twarzy. Brakowało u niej dziewiczych rumieńców czy społecznych hamulców, przecież Trix miała przed sobą jedyną szansę, by uwieść samego Merlina, a to zobowiązywało do gry na pełen gwizdek.
Rozczulona parsknęła w odpowiedzi na jego pytanie. Był taki niewinny, taki niemądry, ale to nic, kochała go takim, jakiego stworzyła go natura; dziewczyna przesunęła się do przodu na gałęzi, ostrożnie - ale zachłannie, by jak najszybciej znaleźć się bliżej tego wspaniałego człowieka. Chyba człowieka. Co za różnica? Mógł być nawet oślizgłym gumochłonem chowającym się w wilgotnych miejscach, a jej miłość i tak by nie osłabła.
- No jasne, co wtorek - zamruczała z pozorną powagą; na drzewa wspinała się co najwyżej w dzieciństwie, teraz nie sięgała większości gałęzi, by się na nich podeprzeć. Ale gdyby tak on ją podsadził do jakiegoś wiechcia w Dolinie to na pewno nie miałaby już cienia problemu z dosięgnięciem samej korony. Och, mogłaby sobie nawet uciąć drzemkę na tym solidnym bicepsie. Jakim cudem do tej pory nie doceniała umięśnionych mężczyzn? - Całkiem. A co, masz przy sobie maliny? Chcesz mnie nimi nakarmić? - tym razem Trixie odsłoniła jasne zęby w szerszym uśmiechu, jeszcze bardziej rozbawionym, jeszcze bardziej prowokującym, ale zanim zdążyłaby doczekać się odpowiedzi... Jej Herkules zachwiał się na krawędzi dachu i zadyndał na niej nieporadnie, jakby zaraz miał z impetem zlecieć w dół - na co nie mogła mu pozwolić, o nie. Bez namysłu Beckett wyciągnęła w jego kierunku rękę i zdołała złapać materiał spodni na wysokości kolan, oferując swoje stosunkowo miałkie wsparcie w utrzymaniu równowagi i nakierowaniu go na gałąź... Ale to na nic, bo i ona straciła grunt na drzewie i z piskiem spadła razem z nim. Cóż, trudno. Najwyraźniej tak miało być, mieli skończyć jak Romeo i Julia, złączeni miłością wyrwaną z serc przedwcześnie... Jednak kiedy Trix wylądowała na jego torsie, poczuła, że nie jest martwa, jeszcze nie, a coś pod nimi kołysało się wdzięcznie, jakby właśnie runęli na hamak.
Niepewnie otworzyła oczy i odnalazła nimi jego urzekające spojrzenie.
- Bolało, jak spadałam ci z nieba? - spytała ostrożnie, choć filuternie, i zmarszczyła brwi, pełna niezrozumienia co tak właściwie uratowało im życie.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
14 kwietnia '58
Wiele było dziwów, których nie widziałeś na świecie, chociaż te najbardziej żywe widzisz na co dzień. Namacalnie dotykałeś konstruktów chaosu magicznego, który sprawił, że ludzie budzili się zlani potem, a niektórzy już wcale. Ci drudzy byli Ci zdecydowanie bliżsi niż pierwsi. Tamci się odratowali. Ty musiałeś pomagać tym, którym nie było dane już smakować polewy na ciasta w kształcie serca zwane życiem. Zamieniło się to w chłód ich spojrzeń, żałość i tęsknotę za możliwością spróbowania tego co ludzkie. Czasami zdawało Ci się nawet, że czułeś to znacznie bardziej niż oni. Albo zbyt łatwo potrafiłeś się z tym utożsamić, chociaż nadal twoje kubki smakowe mogły próbować tego co oni już nie mogli. Wtedy dowiadywałeś się co tak naprawdę możesz tracić. Rozlewała się po twoim ciele ta cierpkość i kruchość życia. Tłumiona potęgowała się wraz z kolejnymi dniami, miesiącami. Latami. Miałeś jednak doświadczenie w kontrolowaniu swoich emocji i nawet jeśli ktoś potrafiłby zajrzeć Ci do głowy - ciężko byłoby z niej wyjść już inaczej. Za dużo było tych emocji, myśli. Za dużo ich blokowałeś. Ale byłeś jedynie bohaterem swojej własnej książki, której kartki zapełniałeś każdego dnia swoimi myślami i czynami. Słowami. Ostatnia kartka będzie po prostu końcem opowieści, chociaż ty już wiesz, że twój następny tom będzie równie ciekawy co "zapiski" osób, które spotykasz w swojej pracy lub im po prostu pomagasz. Dostać się tam, gdzie ty jeszcze nie wiesz czym "to" jest. Ta kusząca, enigmatyczna niewiadoma o której nikt więcej Ci nie potrafi powiedzieć. Sekret, który kiedyś może poznasz. Póki co jednak skupiasz się na jednym z piękniejszych dzieł anomalii.
Anomalie miały to do siebie, że przynosiły chaos. Ale czasem nawet chaos potrafił być piękny. Przychodząc do tego miejsca zastanawiałeś się raczej czemu potrafiło być takie piękne. Nigdy nie pokazywałeś po sobie tego, że potrafiłeś docenić piękno tego świata. Wszystko lawirowało wokół śmierci, smutku, zapomnienia, pośpiechu. Zdawałeś sobie sprawę też z tego, że coś ci to przypominało. Przelatujący Ci przed nosem płatek kwiatu drzewa wiśni zdradził na dosłownie sekundę w twoich oczach coś, czego chciałeś się wyprzeć. I ponownie Ci się to udało. Schowałeś za swoją fasadą, schowałeś głęboko w siebie i wróciłeś do przyglądania się całemu otoczeniu. Różowy miał symbolikę, która zdecydowanie do ciebie nie pasowała. Twoim kolorem mogłaby być bardziej czerwień czy czerń. Ale nie ta czerwień z symboliką współczesną, a starożytnych Greków. Na sztuce nie znałeś się najlepiej, tylko tyle, aby rozpoznać najważniejsze dzieła. Ciężko więc byłoby rozwinąć swoją wiedzę obecnie na ten temat, kiedy i obecne czasy były bardzo... uszczuplające w możliwości rozwoju własnej animy. Dzisiaj był to chyba jeden z tych przystanków, gdzie w końcu przestałeś się po prostu przejmować co będzie dalej. Pozwoliłeś chwili trwać, nawet nie sięgając za bardzo po różdżkę. Płatek z drzewa opadł ci na czubek buta. Strzepnąłeś go, zaraz dociskając podeszwą, aby podejść jeszcze bliżej. Było tu za pięknie... Nie w twoim klimacie. Podchodziłeś więc bliżej, dłonią dotknąłeś kory drzewa. Nie poznaję Cię dzisiaj, Vergilu. Co sprawiło, że postanowiłeś dzisiaj podejść? Zdradź mi to. No dalej. Ale zaraz... Nie jesteś tu w końcu sam. Jest tu też ktoś. Chociaż do końca nie widzisz.
Zaglądasz zza drzewa wiśni. Faktycznie, nie jesteś sam. Była też tutaj kobieta, która nagle pobudziła twoje synapsy. Czy ją znałeś? Kojarzyłeś? Wiesz już może? Wychodziło na to, że tak, bo twoje usta poruszyły się trochę tak jak koci pyszczek, chociaż miałeś nadzieję, że tego nie zauważy. Twarz rozpoznawałeś. Głosu? Nie słyszałeś, nawet nie słyszałeś imienia. A mimo to, czułeś, że to ty naruszyłeś przestrzeń, a nie ona. Jednak nie robiłeś z tego wielkiej afery, ani nawet nie uważałeś, że to zrobiłeś. Po prostu... Odezwałeś się.
— Przepraszam. Nie chciałem przerywać. — Zresztą nie wiedziałeś nawet w czym jej teraz przerywałeś. I tak czułeś się jak intruz w tym miejscu. To nie było twoje miejsce. Twoim miejscem były cmentarze, miejsca smutku, opuszczone chaty czy nawiedzone miejsca. To miejsce było zbyt niewinne na splugawienie go swoimi myślami. Więc co Ci pozostało zrobić? Nie pójdziesz sobie przecież stąd. Nie wypadało. Chociaż jednak stałeś w miejscu i przyglądałeś się temu co robiła kobieta. Może złapie Cię na tyle zainteresowanie, aby poświęcić jej więcej czasu. Może... Ale na ten moment zawiesiłeś się, czekając na odpowiedź. Albo ciszę.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słodkie podmuchy wiosny mają w sobie coś z naiwnej dziecinności. Nie wiążę tego z własnym dzieciństwem, zazielenianie się krzewów i drzew pamiętam nieco inaczej; mniej było szarości, mniej dymu i mgły, nawet jeżeli dolina na przedmieściach nijak przypomina centrum miasta. Dla jednych tętniące życiem, dla innych wymarłe, puste i ciche – sama nie zdecydowałam po której stronie znajduję się ja. Po której powinnam, po której muszę. Londyn nie jest bezpieczny, nie straciłam jeszcze zmysłów na tyle, by tego nie dostrzegać; ale jest jakiś. Jest nasz, nawet jeżeli nigdy nie nazywałam i nazwać nie mogę go domem.
Sobota potrafi rozpieścić; kiedyś doceniałam to bardziej, choć kwietniowa pogoda nader mocno próbuje uświadomić mnie, że powinnam choć na moment porzucić coś na kształt zgryźliwości. Odetchnąć, zapomnieć – może nawet o samej sobie. Przyniesienie płótna tutaj nie było łatwym zadaniem, głównie z uwagi na jego rozmiar i dość kapryśną wolę magii, która raz po raz wywoływała drżenie w końcu różdżki, aż w końcu zahaczyłam rogiem o podłoże, uszkadzając jasną nawierzchnię.
Gapię się na ten kawałek nieidealności, na wyrwę w materiale, na dziurę zrobioną z przypadku, dziwnie teraz pochłaniającą moją uwagę – dużo bardziej niż spadające nieustannie płatki kwitnących drzew, zupełnie jakby zaklętych. Nie jestem pewna, czy mogę upatrywać w tym piękna.
W anomalii, zaburzeniu magii, czymś nienaturalnym – piękno Wiśniowej Doliny jest upajające i spływa na szerokie płótno, ale ja wciąż nie potrafię się tym cieszyć. Docenić tu i teraz, smagnąć trzciną pędzla różowych barw – metaforycznie może i we własnej głowie.
Może to nadałoby wyrazu? Zrobiłoby z obrazka coś wartego uwagi?
Ale zamiast faktycznie zdecydować się na róż, wciąż się waham; waham i zastanawiam, pąki w intensywnym kolorze wcale nie pojawiają się na malowidle, bo nie uważam ich za prawdziwe. Nie są autentyczne, nie są takie jak natura.
Koc przykrywa określony płat ziemi, wokół jego granic zalewa mnie wysoka trawa; obudziła się do życia nagle, nie było jeszcze czasu, by ktoś zajął się skoszeniem, co daje mi pewną anonimowość, utopijny azyl. Nogi krzyżuję w siadzie po turecku, zasłoniętym długą, oliwkową spódnicą. Na kolanie szczerzy się jasnożółta plama; farba pobrudziła też moje palce i wypłowiały skrawek koca – malowanie małych bratków wcale nie jest tak łatwe, jakbym chciała.
Bratki, kwitnąca wiśnia, jasnobłękitne niebo – nie jestem zadowolona z tego, co powstaje spod mojej dłoni; grymaszę usta i mrużę oczy w niezadowoleniu, choć to trwa tylko jakiś czas. Później pierwsze skrzypce gra czujność.
Unoszę głowę i cofam dłoń, przenosząc spojrzenie w stronę źródła dźwięku; dostrzegam mężczyznę, bladego, nieznajomego, z ciemnymi włosami i spojrzeniem skierowanym w moją stronę.
– Nie szkodzi – mamroczę, pozornie próbując wrócić do obrazu, ale to wcale mi nie wychodzi. Peszę się, wstydzę, zupełnie jak dziecko – to głupie, Nena – ale naprawdę nie potrafię malować, gdy ktoś patrzy.
Stoi, stoi nadal i się nie rusza – powinnam stąd iść?
– Mogę jakoś pomóc? – pytam w końcu, dość zbita z tropu, kiedy wcale nie przechodzi dalej, nie wymija mnie ani nie wraca na główną ścieżkę spacerową.
Sobota potrafi rozpieścić; kiedyś doceniałam to bardziej, choć kwietniowa pogoda nader mocno próbuje uświadomić mnie, że powinnam choć na moment porzucić coś na kształt zgryźliwości. Odetchnąć, zapomnieć – może nawet o samej sobie. Przyniesienie płótna tutaj nie było łatwym zadaniem, głównie z uwagi na jego rozmiar i dość kapryśną wolę magii, która raz po raz wywoływała drżenie w końcu różdżki, aż w końcu zahaczyłam rogiem o podłoże, uszkadzając jasną nawierzchnię.
Gapię się na ten kawałek nieidealności, na wyrwę w materiale, na dziurę zrobioną z przypadku, dziwnie teraz pochłaniającą moją uwagę – dużo bardziej niż spadające nieustannie płatki kwitnących drzew, zupełnie jakby zaklętych. Nie jestem pewna, czy mogę upatrywać w tym piękna.
W anomalii, zaburzeniu magii, czymś nienaturalnym – piękno Wiśniowej Doliny jest upajające i spływa na szerokie płótno, ale ja wciąż nie potrafię się tym cieszyć. Docenić tu i teraz, smagnąć trzciną pędzla różowych barw – metaforycznie może i we własnej głowie.
Może to nadałoby wyrazu? Zrobiłoby z obrazka coś wartego uwagi?
Ale zamiast faktycznie zdecydować się na róż, wciąż się waham; waham i zastanawiam, pąki w intensywnym kolorze wcale nie pojawiają się na malowidle, bo nie uważam ich za prawdziwe. Nie są autentyczne, nie są takie jak natura.
Koc przykrywa określony płat ziemi, wokół jego granic zalewa mnie wysoka trawa; obudziła się do życia nagle, nie było jeszcze czasu, by ktoś zajął się skoszeniem, co daje mi pewną anonimowość, utopijny azyl. Nogi krzyżuję w siadzie po turecku, zasłoniętym długą, oliwkową spódnicą. Na kolanie szczerzy się jasnożółta plama; farba pobrudziła też moje palce i wypłowiały skrawek koca – malowanie małych bratków wcale nie jest tak łatwe, jakbym chciała.
Bratki, kwitnąca wiśnia, jasnobłękitne niebo – nie jestem zadowolona z tego, co powstaje spod mojej dłoni; grymaszę usta i mrużę oczy w niezadowoleniu, choć to trwa tylko jakiś czas. Później pierwsze skrzypce gra czujność.
Unoszę głowę i cofam dłoń, przenosząc spojrzenie w stronę źródła dźwięku; dostrzegam mężczyznę, bladego, nieznajomego, z ciemnymi włosami i spojrzeniem skierowanym w moją stronę.
– Nie szkodzi – mamroczę, pozornie próbując wrócić do obrazu, ale to wcale mi nie wychodzi. Peszę się, wstydzę, zupełnie jak dziecko – to głupie, Nena – ale naprawdę nie potrafię malować, gdy ktoś patrzy.
Stoi, stoi nadal i się nie rusza – powinnam stąd iść?
– Mogę jakoś pomóc? – pytam w końcu, dość zbita z tropu, kiedy wcale nie przechodzi dalej, nie wymija mnie ani nie wraca na główną ścieżkę spacerową.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W tym chaosie zawsze była jakaś metoda, której ty za bardzo nie potrafiłeś dostrzec, a może nie starałeś się. Anomalie po prostu były defektem, błędem, który nie powinien mieć na świecie miejsca. A jednak, czasem błędy stawały się naturalnym pięknem dostrzegalnym dla oka nawet aż tak niezafascynowanego sztuką człowieka. Twoim konikiem nie były mazidła, nie było płótno, ani też nie potrafiłeś na długo skupić się na tworzeniu malowidła. Zainteresowanie spirytualizmem zajęło Ci na tyle dużo czasu w życiu, że to właśnie mu dałeś miano "sztuki", którą zajmowałeś się na co dzień. Kochałeś detale padające z ust martwych dusz i ich ech błąkających się po padole na którym ty swobodnie mogłeś stawiać kroki. Na swój sposób było to ciekawe, fascynujące, ale potrzebowało do tego odpowiednich ludzi. Bo niektórzy nie rozumieli tego, że duchy potrafiły opowiadać o dawnym świecie tak, jak nie umiały o tym opowiadać naukowe księgi i grimuary. Skupiałeś się głównie na tym, aby chłonąć te informacje jak gąbkę. Dzięki temu poznałeś też świat sztuki, muzyki, literatury. "Namacalnie" mogłeś dostrzec perspektywę tych, których już nie było i w gruncie rzeczy wiedzieć więcej z pierwszej ręki. Ciekawość potrafiła Cię daleko popychać, ale ostatecznie wiedziałeś kiedy trzeba było powiedzieć głodowi "akysz", zaraz wracając do rzeczywistości. W tym momencie jednak tego nie czułeś. Nie miałeś cudownego zmysłu artysty tak jak kobieta, która siedziała przed twoimi oczami i zajmowała się upiększeniem na płótnie drzewa stanowiącego wasze połączenie na ten moment. Mogliście praktycznie poruszyć każdy wątek na temat drzewa, możliwie naukowy, ale wiedziałeś też, że ty nie zrozumiałbyś co kryje się w jej głowie, a ona nie zrozumie co kryje się w twojej. Dlatego zamierzałeś pozostać póki co bierny dla sensownego wybadania gruntu pod dalszą rozmowę, skupiając się na codziennych frazesach mających nie odpędzić jej od ciebie. Zacisnąłeś usta w wąską linię.
— Nie powinno się przeszkadzać artyście w kreowaniu jego wizji. — Rzuciłeś niedbale, starając się już robić krok w tył, kiedy czułeś, że nie potrafiłeś. Trzymało Cię to w miejscu, ale wiedziałeś, że jeszcze trochę i złamałbyś się i zapytał "w jakim celu tu przebywa". Okrążyłeś jednak drzewo, zaraz pojawiając się z drugiej strony. Speszyła się, to była oczywiście twoja wina i nie powinno się to wydarzyć. Nic dziwnego, że miałeś ochotę stąd iść. Jesteś tylko przeszkadzającym elementem na jej obrazie. Defektem, tylko tym bardziej niepotrzebnym i ktoś powinien go wymazać. Jednak nie zrobiłeś kroku w tył i przyjrzałeś się jej. Miała w sobie tę iskierkę, której dawno nie widywałeś w ludziach. A może po prostu byłeś już znudzony w tym tygodniu Londynem, że jej widok na przedmieściach był czymś świeżym, przyjemnym do zobaczenia? Wąska linia ust zamieniła się w skromne półkole, kiedy pokiwałeś ręką.
— W żadnym wypadku, bardziej to ja mogę się czuć tak, jakbym osaczał panią. Trudno się skupić na malowaniu, kiedy ktoś wtargnął w kompozycję, prawda? — Nie znałeś się, ale nie zmieniało to faktu, że zawsze mogłeś się dowiedzieć czegoś więcej o sztuce, zwłaszcza, że tak rzadko miałeś z nią styczność vis a vis. Twoje kroki zrobiły się coraz bliższe miejscu w którym była, a zaraz potem spojrzałeś na dzieło. Nie było nadal skończone, nie było doskonałe. Dlatego mogłeś jedynie powiedzieć, że... — Jak na ten moment zapowiada się na obiecujący obraz. Wymyśliła już pani nazwę? — Wyczekująco skrzyżowałeś dłonie na klatce piersiowej, nie wiedząc co z nimi zrobić.
— Nie powinno się przeszkadzać artyście w kreowaniu jego wizji. — Rzuciłeś niedbale, starając się już robić krok w tył, kiedy czułeś, że nie potrafiłeś. Trzymało Cię to w miejscu, ale wiedziałeś, że jeszcze trochę i złamałbyś się i zapytał "w jakim celu tu przebywa". Okrążyłeś jednak drzewo, zaraz pojawiając się z drugiej strony. Speszyła się, to była oczywiście twoja wina i nie powinno się to wydarzyć. Nic dziwnego, że miałeś ochotę stąd iść. Jesteś tylko przeszkadzającym elementem na jej obrazie. Defektem, tylko tym bardziej niepotrzebnym i ktoś powinien go wymazać. Jednak nie zrobiłeś kroku w tył i przyjrzałeś się jej. Miała w sobie tę iskierkę, której dawno nie widywałeś w ludziach. A może po prostu byłeś już znudzony w tym tygodniu Londynem, że jej widok na przedmieściach był czymś świeżym, przyjemnym do zobaczenia? Wąska linia ust zamieniła się w skromne półkole, kiedy pokiwałeś ręką.
— W żadnym wypadku, bardziej to ja mogę się czuć tak, jakbym osaczał panią. Trudno się skupić na malowaniu, kiedy ktoś wtargnął w kompozycję, prawda? — Nie znałeś się, ale nie zmieniało to faktu, że zawsze mogłeś się dowiedzieć czegoś więcej o sztuce, zwłaszcza, że tak rzadko miałeś z nią styczność vis a vis. Twoje kroki zrobiły się coraz bliższe miejscu w którym była, a zaraz potem spojrzałeś na dzieło. Nie było nadal skończone, nie było doskonałe. Dlatego mogłeś jedynie powiedzieć, że... — Jak na ten moment zapowiada się na obiecujący obraz. Wymyśliła już pani nazwę? — Wyczekująco skrzyżowałeś dłonie na klatce piersiowej, nie wiedząc co z nimi zrobić.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Róż miesza się z pomarańczem, gdzieś tam do głosu dochodzi kontrast delikatnego błękitu; patrzę na tę subtelność przez dłużej niż chwilę, jakby w trójkolorze mogłabym znaleźć odpowiedzi, w prostych plamach doszukać się weny, która pozwoli mi w ciągu godziny skończyć mało wysublimowany pejzaż, mimo to ładny i kojący, taki, który mógłby trafić do jednej ze starszych pań.
Uchwycenie spadających kwiatów wiśni jest niemożliwe, nie na tyle, żeby faktycznie oddać mistycyzm tego miejsca – anomalie potrafią być piękne, tak mawiają ci, którzy wybierają się tu na spacery, a ja, nie wiedzieć czemu, nie potrafię do końca oddać się aurze tego miejsca. W tym co ładne doszukuję się podstępu; próbuję dojrzeć co kryje się pod taflą idealnie różowo-białych płatków kwiatów, co sprawia, że niekończąco opadają z wysokiego drzewa. Co, dlaczego, po co – gdzie w tym wszystkim jest mechanizm, który pozwala na to piękno.
Pozwala – po tylu miesiącach i latach jestem niemal przekonana, że na piękno trzeba sobie zasłużyć. To prawdziwe. Tego sztucznego jest cała masa, zupełnie jak gdyby miało nas uśpić.
Drgam dość niedelikatnie, gładząc zaraz potem brzegi sukienki, zupełnie jakby speszona, choć nie powinnam. Przez moment patrzę jeszcze na niedokończone płótno, ale to na nic – mój wzrok skupia się na nieznajomym.
Dość mętnym, zupełnie oderwanym, nijak pasującym do wszechobecnego różu i delikatnych beży; jest czarno biały, jak gdyby utkany z gazetowego papieru, zimny, choć nie potrafię przecież wyczuć temperatury jego ciała.
– Żadnemu tam artyście – mamroczę, nieco niedbale, gdzieś pomiędzy lekceważącym tonem, rozbawieniem a nutą zakłopotania; reflektuję się i unoszę spojrzenie, lichym uśmiechem decydując się podziękować za to wyolbrzymienie mojej pracy – Umm, możliwe, może ma pan racje – dodaję zaraz potem, tym razem faktycznie zbita z tropu; tłumaczy się, że wtargnął w kompozycje, jednocześnie wciąż w niej trwając. Przez myśli przemyka mi cichy głos, lampka z tyłu głowy zmienia barwę na czerwoną; to histeria, czy faktycznie powinnam być ostrożniejsza? Na moment zerkam na plecioną torbę z boku, upewniając się, że z otwartej kieszeni wciąż wystaje moja różdżka. Na wszelki wypadek.
Rusza na przód, a ja obserwuję zupełnie jakbym odliczała dzielące nas kroki; w końcu zatrzymuje się obok, tuż za mną, i nie muszę patrzeć, by widzieć, że przygląda się malowanym kwiatom i połączeniu kolorów.
– Więcej w tym amatorszczyzny niźli faktycznego kunsztu, proszę pana. Nazwa pewnie będzie dość... prostolinijna – przez moment znów czuję wstyd, chyba nawet nieco się czerwienię, stając twarzą w twarz ze swoją zwyczajnością, nijak związaną z faktycznym artyzmem – Interesuje się pan sztuką?
Uchwycenie spadających kwiatów wiśni jest niemożliwe, nie na tyle, żeby faktycznie oddać mistycyzm tego miejsca – anomalie potrafią być piękne, tak mawiają ci, którzy wybierają się tu na spacery, a ja, nie wiedzieć czemu, nie potrafię do końca oddać się aurze tego miejsca. W tym co ładne doszukuję się podstępu; próbuję dojrzeć co kryje się pod taflą idealnie różowo-białych płatków kwiatów, co sprawia, że niekończąco opadają z wysokiego drzewa. Co, dlaczego, po co – gdzie w tym wszystkim jest mechanizm, który pozwala na to piękno.
Pozwala – po tylu miesiącach i latach jestem niemal przekonana, że na piękno trzeba sobie zasłużyć. To prawdziwe. Tego sztucznego jest cała masa, zupełnie jak gdyby miało nas uśpić.
Drgam dość niedelikatnie, gładząc zaraz potem brzegi sukienki, zupełnie jakby speszona, choć nie powinnam. Przez moment patrzę jeszcze na niedokończone płótno, ale to na nic – mój wzrok skupia się na nieznajomym.
Dość mętnym, zupełnie oderwanym, nijak pasującym do wszechobecnego różu i delikatnych beży; jest czarno biały, jak gdyby utkany z gazetowego papieru, zimny, choć nie potrafię przecież wyczuć temperatury jego ciała.
– Żadnemu tam artyście – mamroczę, nieco niedbale, gdzieś pomiędzy lekceważącym tonem, rozbawieniem a nutą zakłopotania; reflektuję się i unoszę spojrzenie, lichym uśmiechem decydując się podziękować za to wyolbrzymienie mojej pracy – Umm, możliwe, może ma pan racje – dodaję zaraz potem, tym razem faktycznie zbita z tropu; tłumaczy się, że wtargnął w kompozycje, jednocześnie wciąż w niej trwając. Przez myśli przemyka mi cichy głos, lampka z tyłu głowy zmienia barwę na czerwoną; to histeria, czy faktycznie powinnam być ostrożniejsza? Na moment zerkam na plecioną torbę z boku, upewniając się, że z otwartej kieszeni wciąż wystaje moja różdżka. Na wszelki wypadek.
Rusza na przód, a ja obserwuję zupełnie jakbym odliczała dzielące nas kroki; w końcu zatrzymuje się obok, tuż za mną, i nie muszę patrzeć, by widzieć, że przygląda się malowanym kwiatom i połączeniu kolorów.
– Więcej w tym amatorszczyzny niźli faktycznego kunsztu, proszę pana. Nazwa pewnie będzie dość... prostolinijna – przez moment znów czuję wstyd, chyba nawet nieco się czerwienię, stając twarzą w twarz ze swoją zwyczajnością, nijak związaną z faktycznym artyzmem – Interesuje się pan sztuką?
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Wiśniowa Dolina
Szybka odpowiedź