Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Zagajnik
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zagajnik
Jedna z leśnych ścieżek, prowadząca między drzewami prowadzi prosto do zagajnika. To właśnie tutaj zobaczyć można rzadkie okazy zarówno roślin jak i zwierząt, emitujące błękitną, białą magią, zdaje się bić od nich dobra energia, tak podobna do mocy patronusów. Niesamowite zjawiska można zaobserwować ledwie przez ułamki sekundy i jedynie kątem oka, jakby nie miały śmiałości pokazać się światu w całej krasie. Cierpliwość i spokój wynagradzana jest pięknymi, zachwycającymi widokami, od których ciężko oderwać spojrzenie.
W zasadzie, Skamander żył wojną. Miał ją we krwi, wpisana była w rodową scenerię. Działali w imię wymierzanej sprawiedliwości. I natury nie dało się oszukać. Ta, budziła się, niby z letargu, trącając coraz silniej uśpione struny powinności. Nawet fakt, jaką ścieżką podążył, jako auror, wpisywała się przejrzystym stereotypem - kim był. I do czego był powołany także teraz. Ścieżka, którą podążył także brat Lizzie - I wysłuchałem jej - skwitował lakonicznie. Nie musiał się ze wszystkim zgadzać. Odpowiadał za własne wybory ze wszystkimi konsekwencjami. Ale towarzyszy do rozmów, które miały coś zmienić, wolał wybierać sam. Nie krytykował tego, jak radzili sobie z problemami inni - mógł zignorować. Działał po swojemu. Miał na nie inne metody, odsuwając podsuwane, prawdopodobnie z uzdrowicielskiej troski, rady.
Był wystarczająco zmęczony, by nie chcieć przeciągać rozmowy gnającej w dość drażliwe rejony. Ucięcie miało urwać całość, bez niepotrzebnie ostrych słów. Potrafił porwać się na podobne działanie, mając też świadomość, że szybko mógłby zrazić do siebie czarownicę. Nie chciał tego robić już na początku swego powrotu do żywych. Wystarczająco wiele podobnych dokonań zrobił daleko przed zniknięciem. Świadomie i dobrowolnie. Wszystko w imię wyznaczonych celów i wpojonych wartości.
Odchylił głowę ponownie, szorując potylicą po twardej korze drzewa. Czarne pasma wysunęły się z upiętego rzemienia, ale nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi. Przymknął powieki. Wrócił do ciszy, która dawała mu namiastkę spokoju. Wdzięczny też uzdrowicielce, że nie starała się ciągnąć podjętego wcześniej tematu i na siłę przekonywać do swoich racji. zakończyłoby się raczej nieprzyjemnie. Odetchnął więc cicho, żałując przy okazji, że nie wziął ze sobą papierosa. Zdecydowanie, przydałoby mu się zapalić, ale i o tym nie wspomniał towarzyszce, nie będąc pewnym, czy zrozumie taką zachciankę - Miał inne problemy na głowie - odezwał się po chwili - ale ciebie kilka razy widziałem - mówił wciąż nie otwierając oczu. Cicha obecność w niemal niezauważalny sposób działała odprężająco. Po prostu była - Dobrze - chciałby powiedzieć, że rozluźnił się wystarczająco, by odpuścić. Nie było tak. Być może za wcześnie, a może zwyczajnie przekuwając zaistniałe okoliczności w coś, co miało go umocnić w czujności. Nie mógł zasnąć, ale dostał szansę na odpoczynek.
| zt
Był wystarczająco zmęczony, by nie chcieć przeciągać rozmowy gnającej w dość drażliwe rejony. Ucięcie miało urwać całość, bez niepotrzebnie ostrych słów. Potrafił porwać się na podobne działanie, mając też świadomość, że szybko mógłby zrazić do siebie czarownicę. Nie chciał tego robić już na początku swego powrotu do żywych. Wystarczająco wiele podobnych dokonań zrobił daleko przed zniknięciem. Świadomie i dobrowolnie. Wszystko w imię wyznaczonych celów i wpojonych wartości.
Odchylił głowę ponownie, szorując potylicą po twardej korze drzewa. Czarne pasma wysunęły się z upiętego rzemienia, ale nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi. Przymknął powieki. Wrócił do ciszy, która dawała mu namiastkę spokoju. Wdzięczny też uzdrowicielce, że nie starała się ciągnąć podjętego wcześniej tematu i na siłę przekonywać do swoich racji. zakończyłoby się raczej nieprzyjemnie. Odetchnął więc cicho, żałując przy okazji, że nie wziął ze sobą papierosa. Zdecydowanie, przydałoby mu się zapalić, ale i o tym nie wspomniał towarzyszce, nie będąc pewnym, czy zrozumie taką zachciankę - Miał inne problemy na głowie - odezwał się po chwili - ale ciebie kilka razy widziałem - mówił wciąż nie otwierając oczu. Cicha obecność w niemal niezauważalny sposób działała odprężająco. Po prostu była - Dobrze - chciałby powiedzieć, że rozluźnił się wystarczająco, by odpuścić. Nie było tak. Być może za wcześnie, a może zwyczajnie przekuwając zaistniałe okoliczności w coś, co miało go umocnić w czujności. Nie mógł zasnąć, ale dostał szansę na odpoczynek.
| zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
| 08.11
Charlie łatwo przystała na prośbę Billy’ego dotyczącą zebrania kwiatów. Była gotowa mu pomóc, tym bardziej, że interesowała się roślinami i wciąż była na etapie szlifowania swej zielarskiej wiedzy. Roślinność Oazy była niezwykła i niespotykana w innych miejscach, więc każda okazja do przyjrzenia się im bliżej była cenna i pouczająca. Tym bardziej niezwykłe było to, że mimo nadejścia listopada i znacznego pogorszenia się aury wciąż można było znaleźć w Oazie kwiaty. Zapewne działała na nie magia przenikająca to miejsce; poza Oazą większość roślin kwiatowych zdążyła już przekwitnąć i naprawdę trudno byłoby teraz znaleźć coś ładnego i świeżego na ślub Alexandra i Idy.
A Charlie, pomimo swoich wszystkich lęków związanych z opuszczaniem Oazy, chciała im w tym wyjątkowym dniu towarzyszyć. Bo choć czasy były straszne, wszyscy tego potrzebowali – świadomości, że oprócz wojny, bólu i śmierci wciąż była też na świecie miłość, dobro i nadzieja.
Otulona materiałem płaszcza z kapturem opuściła swoją chatkę, przy okazji wypuszczając koty, by mogły wybrać się na poszukiwanie myszy; ostatnio nie miała dla nich karmy, więc pozostawało łapanie myszy i skromne resztki z jej stołu. Akurat nie padało, choć powietrze było wilgotne, a niebo ciężkie od ołowianoszarych chmur, co zwiastowało, że opady i tak wkrótce nadejdą. Naprawdę współczuła tym wszystkim ludziom, którzy jeszcze nie uzyskali własnych chat. Oaza była przepełniona, co oznaczało braki w wielu aspektach, zarówno godziwych miejsc zamieszkania, jak i jedzenia. Charlie także zajrzało w oczy widmo głodowania, bo jedzenia miała niewiele i musiała bardzo rozsądnie nim gospodarować. Było po niej widać, że zmizerniała; ubrania wisiały na niej jak na wieszaku, ręce i nogi przypominały kościste patyki, schudła nawet jej twarz, a pod oczami rysowały się cienie, przez co wyglądała na zmarniałą i niemal chorą. Ale kto w Oazie teraz tak nie wyglądał? Nie tylko głód był tego przyczyną, ale i trudne przeżycia i strach przed przyszłością, co było udziałem większości tutejszych mieszkańców.
Na miarę możliwości starała się pomagać. Rzucała zaklęcia podnoszące temperaturę na zbyt słabo zabezpieczone przed zimnem siedziby, zwłaszcza te należące do mugoli, którzy nie mogli sami dogrzać się magią. Gdy tylko przybywał jakiś transport ingrediencji, warzyła proste wywary lecznicze, by przeciwdziałać skutkom wyziębienia i głodu u ludzi. Przy okazji coraz lepiej uczyła się również dawkowania medykamentów, by nie zrzucać wszystkiego na głowę i tak niedużej liczbie uzdrowicieli. To, że miała co robić, sprawiało że mimo bycia bezrobotnym alchemikiem znów znalazła w swoim życiu jakiś cel, choć nadal niczego nie pragnęła równie mocno, jak końca wojny i możliwości powrotu do normalnego życia.
Billy’ego jeszcze nie było, więc czekając na niego zaczęła się rozglądać za roślinami i kiedy dostrzegła kwiat, który ją zainteresował, przykucnęła obok, uważnie i z niezwykłą delikatnością badając roślinę. Kwiat odrobinę przypominał ciemiernika, ale zdawał się emanować subtelną magią, trudną jednak do jednoznacznego uchwycenia i zdefiniowania, bo kiedy podeszła bliżej, blask jakby przygasł. Mogła wyczuć, że to miejsce i te rośliny były dobre. Nigdy nie czuła niczego podobnego podczas pracy z normalnymi kwiatami czy ingrediencjami roślinnymi, a jako alchemiczka siłą rzeczy musiała mieć dużo do czynienia z zielarstwem i była to wiedza bardzo dla niej ciekawa. Ciekawe było też to, w jaki sposób te rośliny w ogóle się w Oazie pojawiły, skoro wcześniej znajdowało się tu tak przerażające, złe i z pewnością pozbawione roślinności miejsce.
Charlie łatwo przystała na prośbę Billy’ego dotyczącą zebrania kwiatów. Była gotowa mu pomóc, tym bardziej, że interesowała się roślinami i wciąż była na etapie szlifowania swej zielarskiej wiedzy. Roślinność Oazy była niezwykła i niespotykana w innych miejscach, więc każda okazja do przyjrzenia się im bliżej była cenna i pouczająca. Tym bardziej niezwykłe było to, że mimo nadejścia listopada i znacznego pogorszenia się aury wciąż można było znaleźć w Oazie kwiaty. Zapewne działała na nie magia przenikająca to miejsce; poza Oazą większość roślin kwiatowych zdążyła już przekwitnąć i naprawdę trudno byłoby teraz znaleźć coś ładnego i świeżego na ślub Alexandra i Idy.
A Charlie, pomimo swoich wszystkich lęków związanych z opuszczaniem Oazy, chciała im w tym wyjątkowym dniu towarzyszyć. Bo choć czasy były straszne, wszyscy tego potrzebowali – świadomości, że oprócz wojny, bólu i śmierci wciąż była też na świecie miłość, dobro i nadzieja.
Otulona materiałem płaszcza z kapturem opuściła swoją chatkę, przy okazji wypuszczając koty, by mogły wybrać się na poszukiwanie myszy; ostatnio nie miała dla nich karmy, więc pozostawało łapanie myszy i skromne resztki z jej stołu. Akurat nie padało, choć powietrze było wilgotne, a niebo ciężkie od ołowianoszarych chmur, co zwiastowało, że opady i tak wkrótce nadejdą. Naprawdę współczuła tym wszystkim ludziom, którzy jeszcze nie uzyskali własnych chat. Oaza była przepełniona, co oznaczało braki w wielu aspektach, zarówno godziwych miejsc zamieszkania, jak i jedzenia. Charlie także zajrzało w oczy widmo głodowania, bo jedzenia miała niewiele i musiała bardzo rozsądnie nim gospodarować. Było po niej widać, że zmizerniała; ubrania wisiały na niej jak na wieszaku, ręce i nogi przypominały kościste patyki, schudła nawet jej twarz, a pod oczami rysowały się cienie, przez co wyglądała na zmarniałą i niemal chorą. Ale kto w Oazie teraz tak nie wyglądał? Nie tylko głód był tego przyczyną, ale i trudne przeżycia i strach przed przyszłością, co było udziałem większości tutejszych mieszkańców.
Na miarę możliwości starała się pomagać. Rzucała zaklęcia podnoszące temperaturę na zbyt słabo zabezpieczone przed zimnem siedziby, zwłaszcza te należące do mugoli, którzy nie mogli sami dogrzać się magią. Gdy tylko przybywał jakiś transport ingrediencji, warzyła proste wywary lecznicze, by przeciwdziałać skutkom wyziębienia i głodu u ludzi. Przy okazji coraz lepiej uczyła się również dawkowania medykamentów, by nie zrzucać wszystkiego na głowę i tak niedużej liczbie uzdrowicieli. To, że miała co robić, sprawiało że mimo bycia bezrobotnym alchemikiem znów znalazła w swoim życiu jakiś cel, choć nadal niczego nie pragnęła równie mocno, jak końca wojny i możliwości powrotu do normalnego życia.
Billy’ego jeszcze nie było, więc czekając na niego zaczęła się rozglądać za roślinami i kiedy dostrzegła kwiat, który ją zainteresował, przykucnęła obok, uważnie i z niezwykłą delikatnością badając roślinę. Kwiat odrobinę przypominał ciemiernika, ale zdawał się emanować subtelną magią, trudną jednak do jednoznacznego uchwycenia i zdefiniowania, bo kiedy podeszła bliżej, blask jakby przygasł. Mogła wyczuć, że to miejsce i te rośliny były dobre. Nigdy nie czuła niczego podobnego podczas pracy z normalnymi kwiatami czy ingrediencjami roślinnymi, a jako alchemiczka siłą rzeczy musiała mieć dużo do czynienia z zielarstwem i była to wiedza bardzo dla niej ciekawa. Ciekawe było też to, w jaki sposób te rośliny w ogóle się w Oazie pojawiły, skoro wcześniej znajdowało się tu tak przerażające, złe i z pewnością pozbawione roślinności miejsce.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Zdawał sobie sprawę, że był spóźniony, dlatego mostek przerzucony ponad skalistymi brzegami wypływającego ze Źródła strumienia przebył lekkim truchtem, zwalniając dopiero, kiedy jego nogi zanurzyły się po kostki w wilgotnej, kołyszącej się lekko trawie. Ostatni sztorm, który nadciągnął nad Oazę, pozostawił po sobie wiele uszkodzonych dachów, ostatnie dni spędzał więc głównie w wiosce, zajmując się najpilniejszymi naprawami. Robiło się coraz zimniej, chłodne, niesione wiatrem powietrze zbyt łatwo wciskało się we wszelkie szczeliny, a gromadzony opał musiał im wystarczyć do późnej wiosny; nie mogli pozwolić, żeby chaty pozostały bez ochrony – zwłaszcza że ta zapewniana przez magię miała tylko charakter tymczasowy.
Dzisiejsze przedpołudnie również spędził na naprawach, tracąc przy tym poczucie czasu – gdy więc przypomniał sobie o zaplanowanym spotkaniu na łące z Charlene, słońce już dawno zdążyło powędrować na drugą stronę nieba. Nie wstąpił do siebie, żeby się przebrać, upewniając się jedynie, że w jego kieszeni, zawinięta w miękką tkaninę, bezpiecznie spoczywała fiolka z eliksirem – po czym ruszył na miejsce, mając nadzieję, że czarownica nie zdążyła jeszcze zniechęcić się i wrócić do chaty.
Wyglądało na to, że nie – dostrzegł ją z daleka, pochylającą się nad czymś ukrytym w wysokiej trawie, co dla niego samego póki co pozostawało niewidoczne. – Hej, Charlie – zawołał, zanim jeszcze podszedł bliżej, nie chcąc wystraszyć jej nagłym pojawieniem się; wydawała się skupiona, zatopiona we własnych myślach, podejrzewał więc, że mogła nie zwracać uwagi na otoczenie. W Oazie było o to całkiem łatwo; chociaż mieszkał na wyspie już od przeszło pół roku, wciąż jeszcze nie przywykł do jej niezwykłości: do lśniącej szmaragdowym blaskiem wody w stawie przy mokradle, drobinek białej magii unoszącej się ponad zatoką, spokoju bijącego od wypływającego spod powierzchni źródła, roślinności żywiącej się wydobywającą się z ziemi energią. Tak mu się przynajmniej wydawało, jeśli przyłożyło się do niej dłoń, czuć było w końcu ciepło: dobre, kojące, łagodne. – P-p-przepraszam cię, że musiałaś czekać, p-p-pani Vause poprosiła mnie o pomoc z dachem. M-m-myślałem, że załatwię to raz-dwa, ale okazało się, że k-k-krokwie tak popękały, że były do niczego i t-t-trzeba było… – Odchrząknął. – W każdym razie, k-k-kompletnie straciłem poczucie czasu – podsumował przepraszająco, zatrzymując się tuż obok i przykucając ostrożnie, żeby sprawdzić, czemu się tak przyglądała. W pierwszej chwili nie spojrzał jednak na trawę, tylko na nią, zastanawiając się, kiedy widzieli się po raz ostatni. Wydawało mu się, że jeszcze przed wyprawą do Azkabanu, pod pomnikiem pamięci; zdziwił się, uświadamiając sobie, że od tamtego dnia minął zaledwie miesiąc – bo miał wrażenie, jakby od czasów przed oddzielały go całe lata; jakby wszystko, co stało się wcześniej, miało miejsce w jakiejś innej rzeczywistości, pozbawionej duszących go co noc koszmarów, widziadeł kryjących się wśród długich cieni, wspomnień niesionej na rękach Sarah – chudej, wiotkiej, odległej; martwej. – Jak się czujesz? – zapytał po chwili, zatrzymując spojrzenie na jej twarzy. Wydawała mu się jeszcze drobniejsza niż na wybrzeżu, które po wyłowieniu morskiego węża próbowali zabezpieczyć; może była to kwestia pogody, w miękkim, z trudem przedzierającym się przez szare chmury świetle, wszystko wydawało się odrobinę pozbawione kolorów – ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że cienie na policzkach nie były jedynie wynikiem surowego klimatu i braków w dostawach. Z tym radzić sobie musieli wszyscy. – Myślisz, że uda nam się nazbierać w-wy-wystarczająco chociaż na kilka wiązanek? – Rozejrzał się dookoła; niewiele wiedział na ten temat, trudno mu było też ocenić, ile dokładnie drobnych kwiatów było potrzeba, żeby zrobić nawet niewielki bukiet; wiedział jednak, że Charlene miała zdecydowanie lepszą rękę do roślin.
Dzisiejsze przedpołudnie również spędził na naprawach, tracąc przy tym poczucie czasu – gdy więc przypomniał sobie o zaplanowanym spotkaniu na łące z Charlene, słońce już dawno zdążyło powędrować na drugą stronę nieba. Nie wstąpił do siebie, żeby się przebrać, upewniając się jedynie, że w jego kieszeni, zawinięta w miękką tkaninę, bezpiecznie spoczywała fiolka z eliksirem – po czym ruszył na miejsce, mając nadzieję, że czarownica nie zdążyła jeszcze zniechęcić się i wrócić do chaty.
Wyglądało na to, że nie – dostrzegł ją z daleka, pochylającą się nad czymś ukrytym w wysokiej trawie, co dla niego samego póki co pozostawało niewidoczne. – Hej, Charlie – zawołał, zanim jeszcze podszedł bliżej, nie chcąc wystraszyć jej nagłym pojawieniem się; wydawała się skupiona, zatopiona we własnych myślach, podejrzewał więc, że mogła nie zwracać uwagi na otoczenie. W Oazie było o to całkiem łatwo; chociaż mieszkał na wyspie już od przeszło pół roku, wciąż jeszcze nie przywykł do jej niezwykłości: do lśniącej szmaragdowym blaskiem wody w stawie przy mokradle, drobinek białej magii unoszącej się ponad zatoką, spokoju bijącego od wypływającego spod powierzchni źródła, roślinności żywiącej się wydobywającą się z ziemi energią. Tak mu się przynajmniej wydawało, jeśli przyłożyło się do niej dłoń, czuć było w końcu ciepło: dobre, kojące, łagodne. – P-p-przepraszam cię, że musiałaś czekać, p-p-pani Vause poprosiła mnie o pomoc z dachem. M-m-myślałem, że załatwię to raz-dwa, ale okazało się, że k-k-krokwie tak popękały, że były do niczego i t-t-trzeba było… – Odchrząknął. – W każdym razie, k-k-kompletnie straciłem poczucie czasu – podsumował przepraszająco, zatrzymując się tuż obok i przykucając ostrożnie, żeby sprawdzić, czemu się tak przyglądała. W pierwszej chwili nie spojrzał jednak na trawę, tylko na nią, zastanawiając się, kiedy widzieli się po raz ostatni. Wydawało mu się, że jeszcze przed wyprawą do Azkabanu, pod pomnikiem pamięci; zdziwił się, uświadamiając sobie, że od tamtego dnia minął zaledwie miesiąc – bo miał wrażenie, jakby od czasów przed oddzielały go całe lata; jakby wszystko, co stało się wcześniej, miało miejsce w jakiejś innej rzeczywistości, pozbawionej duszących go co noc koszmarów, widziadeł kryjących się wśród długich cieni, wspomnień niesionej na rękach Sarah – chudej, wiotkiej, odległej; martwej. – Jak się czujesz? – zapytał po chwili, zatrzymując spojrzenie na jej twarzy. Wydawała mu się jeszcze drobniejsza niż na wybrzeżu, które po wyłowieniu morskiego węża próbowali zabezpieczyć; może była to kwestia pogody, w miękkim, z trudem przedzierającym się przez szare chmury świetle, wszystko wydawało się odrobinę pozbawione kolorów – ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że cienie na policzkach nie były jedynie wynikiem surowego klimatu i braków w dostawach. Z tym radzić sobie musieli wszyscy. – Myślisz, że uda nam się nazbierać w-wy-wystarczająco chociaż na kilka wiązanek? – Rozejrzał się dookoła; niewiele wiedział na ten temat, trudno mu było też ocenić, ile dokładnie drobnych kwiatów było potrzeba, żeby zrobić nawet niewielki bukiet; wiedział jednak, że Charlene miała zdecydowanie lepszą rękę do roślin.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Obserwowanie nietypowych roślin tak bardzo pochłonęło Charlie, że straciła poczucie czasu i prawie nie zauważyła że Billy się spóźnił. Zresztą w Oazie praktycznie nie mierzyła czasu, nie musiała, skoro już nie pracowała na etacie w Mungu i nie musiała stawiać się w pracy o konkretnej godzinie. Mogła warzyć eliksiry kiedy chciała (i kiedy miała potrzebne do tego składniki), mogła też robić w Oazie inne rzeczy na miarę swoich możliwości, na przykład udzielać korepetycji z eliksirów, astronomii, zielarstwa i transmutacji dzieciom z pobliskich chatek na prośbę ich rodziców, co dawało jej samej trochę odskoczni od depresji i smutków, oraz możliwość do pielęgnowania wiedzy i umiejętności, szczególnie tej z zakresu transmutacji, w której chciała się rozwinąć, a demonstrowanie dzieciakom czarów dawało do tego niezłą sposobność. Może i niektóre z nich nie miały jeszcze własnych różdżek, ale lubiły oglądać magię w wykonaniu dorosłych, a zwłaszcza animagię.
- Cześć – odpowiedziała na powitanie, podnosząc głowę, by zlustrować wzrokiem nadchodzącego mężczyznę, którego pewnie nie od razu by dostrzegła gdyby się nie odezwał. – W porządku, rozumiem że masz dużo zajęć, przez tą pogodę na pewno wiele chatek wymaga napraw – pokiwała głową, nie mając do niego żalu. Wiedziała, że jego umiejętności bardzo przydają się mieszkańcom, chatki regularnie potrzebowały konserwacji, zwłaszcza po ostatnich wichurach, bo latem wszystko było jakieś spokojniejsze z tą pogodą. – Zresztą nie nudziłam się czekając na ciebie, te rośliny są naprawdę fascynujące, nigdy wcześniej przed trafieniem do Oazy takich nie widziałam.
Oaza, choć w bardziej depresyjnych momentach kojarzyła się trochę z więzieniem, coraz bardziej ciasnym i przepełnionym (ostatecznie Charlie, jako poszukiwana, była skazana na ukrywanie się, podobnie jak wielu innych ludzi tutaj, którzy musieli całkowicie porzucić swoje życie i uciec), miała też swoje piękne miejsca. To było niesamowite, jak magia ukształtowała tutejszą roślinność, tak różną od tej, którą znała ze świata na zewnątrz. Dla każdego pasjonata zielarstwa miejsce takie jak to, w którym byli teraz, stanowiłoby nie lada gratkę. Mogłaby godzinami tu siedzieć i obserwować te rośliny.
Pamiętała tamten dzień, w którym Zakonnicy wyruszali do Azkabanu. Mogło jej w Zakonie nie być, ale jako mieszkanka Oazy w dalszym ciągu miała możliwość pomagania, do warzenia mikstur nie potrzebowała być oficjalnym członkiem organizacji. Poza tym od marca cierpiała na depresję i choć jej najgłębszy etap już minął, to czuła, że nie byłaby zbyt pomocna, poza tym była poszukiwana i jej umiejętności obrony pozostawiały zbyt wiele do życzenia, dlatego bezpieczniej dla niej i dla innych, by jak najmniej wiedziała o wojennych planach.
- Chyba trochę lepiej. W każdym razie, lepiej niż na początku. Mieszkam tu już prawie pół roku, do wielu rzeczy zdążyłam się już przyzwyczaić, i choć wciąż tęsknię za dawnym życiem, za normalnością i wolnością, to nie chcę powracać do stanu całkowitej stagnacji z maja i czerwca, i szukam sobie zajęć w Oazie – przyznała; wtedy, na początku, nawet zwykłe wstanie z łózka kosztowało ją ogromną ilość energii, i przez pierwsze tygodnie właściwie w ogóle nie opuszczała chatki, w samotności opłakując straconą wolność. Kiedyś wiodła przecież tak normalne, poukładane życie, miała pełną rodzinę, dom i pracę, którą kochała, a teraz była uciekinierką ukrywającą się przed ludźmi, którzy chcieli ją zabić. Dopiero po przygodzie z wężem mackowym zaczęła się wybudzać z marazmu, dochodząc do wniosku, że nie może tak dłużej i że opcje są dwie: może od razu rzucić się do morza i zakończyć swój żywot, albo na przekór wszystkiemu spróbować żyć dalej i odnaleźć sobie nowe powołanie tu, w Oazie, bo nie wiadomo kiedy możliwy będzie powrót do normy. Wtedy, dzięki wężowi, uświadomiła sobie, że jej wiedza i umiejętności mogą być potrzebne, i że może przynieść innym dobro dzieląc się tym, co potrafi. Nie musiała być w Zakonie ani walczyć. Warzenie prostych mikstur leczniczych czy dawanie korepetycji dzieciom Oazy też było cenne na swój sposób, mieszkańcy Oazy tkwili w tym wszystkim razem i musieli sobie pomagać. – A ty? Jak ty się czujesz? – zapytała z troską, zdając sobie sprawę, że na pewno wiele przeżył. W końcu on walczył, był też w Azkabanie, co z pewnością musiało się na nim odbić, chyba nikt nie wrócił stamtąd w takim stanie jak wyruszył, każdy był na swój sposób odmieniony. – Myślę, że znajdziemy trochę kwiatów, możemy też udekorować wiązanki dużymi liśćmi. Patrząc na nie aż mi żal ich zrywać, wiesz? Ale Ida i Alex powinni mieć piękny ślub, a rośliny, miejmy nadzieję, odrosną. Musimy tylko zrywać kwiaty tak, żeby nie uszkodzić pędów i żeby rośliny mogły wypuścić świeże. Pokażę ci jak to robić.
Mogli przejść w stronę łąki, gdzie kwiatów było więcej, na tyle dużo, że zerwanie części z nich nie powinno znacząco oszpecić tego miejsca ani uszczuplić zasobów jego flory.
- Cześć – odpowiedziała na powitanie, podnosząc głowę, by zlustrować wzrokiem nadchodzącego mężczyznę, którego pewnie nie od razu by dostrzegła gdyby się nie odezwał. – W porządku, rozumiem że masz dużo zajęć, przez tą pogodę na pewno wiele chatek wymaga napraw – pokiwała głową, nie mając do niego żalu. Wiedziała, że jego umiejętności bardzo przydają się mieszkańcom, chatki regularnie potrzebowały konserwacji, zwłaszcza po ostatnich wichurach, bo latem wszystko było jakieś spokojniejsze z tą pogodą. – Zresztą nie nudziłam się czekając na ciebie, te rośliny są naprawdę fascynujące, nigdy wcześniej przed trafieniem do Oazy takich nie widziałam.
Oaza, choć w bardziej depresyjnych momentach kojarzyła się trochę z więzieniem, coraz bardziej ciasnym i przepełnionym (ostatecznie Charlie, jako poszukiwana, była skazana na ukrywanie się, podobnie jak wielu innych ludzi tutaj, którzy musieli całkowicie porzucić swoje życie i uciec), miała też swoje piękne miejsca. To było niesamowite, jak magia ukształtowała tutejszą roślinność, tak różną od tej, którą znała ze świata na zewnątrz. Dla każdego pasjonata zielarstwa miejsce takie jak to, w którym byli teraz, stanowiłoby nie lada gratkę. Mogłaby godzinami tu siedzieć i obserwować te rośliny.
Pamiętała tamten dzień, w którym Zakonnicy wyruszali do Azkabanu. Mogło jej w Zakonie nie być, ale jako mieszkanka Oazy w dalszym ciągu miała możliwość pomagania, do warzenia mikstur nie potrzebowała być oficjalnym członkiem organizacji. Poza tym od marca cierpiała na depresję i choć jej najgłębszy etap już minął, to czuła, że nie byłaby zbyt pomocna, poza tym była poszukiwana i jej umiejętności obrony pozostawiały zbyt wiele do życzenia, dlatego bezpieczniej dla niej i dla innych, by jak najmniej wiedziała o wojennych planach.
- Chyba trochę lepiej. W każdym razie, lepiej niż na początku. Mieszkam tu już prawie pół roku, do wielu rzeczy zdążyłam się już przyzwyczaić, i choć wciąż tęsknię za dawnym życiem, za normalnością i wolnością, to nie chcę powracać do stanu całkowitej stagnacji z maja i czerwca, i szukam sobie zajęć w Oazie – przyznała; wtedy, na początku, nawet zwykłe wstanie z łózka kosztowało ją ogromną ilość energii, i przez pierwsze tygodnie właściwie w ogóle nie opuszczała chatki, w samotności opłakując straconą wolność. Kiedyś wiodła przecież tak normalne, poukładane życie, miała pełną rodzinę, dom i pracę, którą kochała, a teraz była uciekinierką ukrywającą się przed ludźmi, którzy chcieli ją zabić. Dopiero po przygodzie z wężem mackowym zaczęła się wybudzać z marazmu, dochodząc do wniosku, że nie może tak dłużej i że opcje są dwie: może od razu rzucić się do morza i zakończyć swój żywot, albo na przekór wszystkiemu spróbować żyć dalej i odnaleźć sobie nowe powołanie tu, w Oazie, bo nie wiadomo kiedy możliwy będzie powrót do normy. Wtedy, dzięki wężowi, uświadomiła sobie, że jej wiedza i umiejętności mogą być potrzebne, i że może przynieść innym dobro dzieląc się tym, co potrafi. Nie musiała być w Zakonie ani walczyć. Warzenie prostych mikstur leczniczych czy dawanie korepetycji dzieciom Oazy też było cenne na swój sposób, mieszkańcy Oazy tkwili w tym wszystkim razem i musieli sobie pomagać. – A ty? Jak ty się czujesz? – zapytała z troską, zdając sobie sprawę, że na pewno wiele przeżył. W końcu on walczył, był też w Azkabanie, co z pewnością musiało się na nim odbić, chyba nikt nie wrócił stamtąd w takim stanie jak wyruszył, każdy był na swój sposób odmieniony. – Myślę, że znajdziemy trochę kwiatów, możemy też udekorować wiązanki dużymi liśćmi. Patrząc na nie aż mi żal ich zrywać, wiesz? Ale Ida i Alex powinni mieć piękny ślub, a rośliny, miejmy nadzieję, odrosną. Musimy tylko zrywać kwiaty tak, żeby nie uszkodzić pędów i żeby rośliny mogły wypuścić świeże. Pokażę ci jak to robić.
Mogli przejść w stronę łąki, gdzie kwiatów było więcej, na tyle dużo, że zerwanie części z nich nie powinno znacząco oszpecić tego miejsca ani uszczuplić zasobów jego flory.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Kiwnął głową, potwierdzając jej słowa, kiedy wspomniała o pogodzie; chociaż otaczająca wyspę magia wiele rzeczy czyniła łatwiejszymi, to jednocześnie nie przed wszystkim ich chroniła – wilgotne, morskie powietrze sprawiało, że drewno butwiało szybciej, framugi okien trzeba było dodatkowo zabezpieczać przed silnym wiatrem, a sztormy i gwałtowne deszcze przychodziły nagle i bez zapowiedzi. Myślał nad tym coraz częściej; im więcej czasu mijało i im odleglejsza stawała się wizja szybkiego zakończenia wojny, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że nadszedł czas, by Oazę przestać traktować jako tymczasowe schronienie, a zacząć poważniej patrzeć w przyszłość, sięgając po rozwiązania, które wcześniej wydawały się zbyt czasochłonne czy skomplikowane. – To p-p-prawda – przytaknął, zatrzymując się obok Charlene. – Na twoją nie trzeba sp-p-pojrzeć? Jest w dobrym stanie? – upewnił się, posyłając czarownicy pytające spojrzenie. Wraz z każdym upływającym tygodniem robiło się coraz zimniej – więc jakiekolwiek prowadzone na zewnątrz prace stawały się trudniejsze. – Myślałem nad tym, czy by w ogóle nie zacząć ich rem-m-montować, wzmocnić magią, żeby były odp-p-porniejsze. Mam w Devon wujka, który zajmuje się m-m-magicznym budownictwem, ale wolałbym nie angażować go osobiście. – Był poszukiwany, a zarówno on, jak i jego rodzeństwo, pozostawali blisko związani z Zakonem Feniksa; nie chciał ściągać zbytniej uwagi na resztę rodziny, póki ta jeszcze pozostawała względnie bezpieczna. – Miałaś z tym kiedyś do czynienia? Z m-m-magią budowlaną? Z tego, co wiem, jest dosyć blisko p-po-powiązana z transmutacją – zagaił z nadzieją, do końca niwelując dystans i przykucając tuż przy Charlie. Dopiero teraz oderwał też spojrzenie od jej twarzy, żeby sprawdzić, na co patrzyła – bez trudu dostrzegając skrytą w trawie roślinę. Niestety – nie mając pojęcia, czym właściwie była.
Nachylił się lekko. – To jakiś niesp-p-potykany gatunek? – zapytał, czując się trochę głupio z własną niewiedzą; zerknął na alchemiczkę z ukosa, na jej twarzy szukając jakichkolwiek oznak rozbawienia, ale dopatrując się głównie zmęczenia – podobnego do tego, które dostrzegał czasami w przenośnym lusterku; potęgowanego przez samotność, niepewność, strach – i wszystko to, co znajdowało się pomiędzy. Westchnął bezgłośnie, opuszczając na moment wzrok; palcami bezwiednie przemykając po pojedynczych źdźbłach trawy. Nawet w nich zdawało się kryć coś kojącego – tak różnego, od lodowatej, pokrytej smugami posadzki niekończących się korytarzy więzienia, którymi niezmiennie uciekał w lepiących się od wspomnień koszmarach – metr po metrze, nieskończenie długa minuta po nieskończenie długiej minucie. – Zajęć ci tu raczej nie zab-b-braknie – zauważył, praca w Oazie nigdy się nie kończyła; chociaż wiele już udało im się osiągnąć, wciąż nie było widać końca – potrzebowali organizacji, zapasów, rąk do pracy. A Charlene była uzdolniona – nie tylko w alchemii, posiadała wiedzę, umiejętności; mogła zrobić sporą różnicę. – Słyszałem, że p-p-pomagasz dzieciakom? – Zagadnął. Wieści w wiosce wędrowały szybko, a z mieszkającymi w niej dziećmi sam spędzał sporo czasu, organizując dla nich zajęcia na świeżym powietrzu; póki co – jeszcze bez boiska z prawdziwego zdarzenia, ale radziły sobie bez niego już wcześniej – większość z nich potrzebowała jedynie kawałka wolnego terenu i latającej miotły. Podziwiał je – za tę wytrwałość i upór, za parcie do przodu pomimo przeciwności.
Zawahał się przez moment, nim odpowiedział na zawieszone w powietrzu pytanie. – Raz lep-p-piej, raz gorzej – przyznał szczerze, nie widząc powodu, by ją okłamywać – ale jednocześnie nie chcąc wyciągać na wierzch dręczących go obaw, w ciągu dnia i w towarzystwie zazwyczaj szczelnie zamkniętych za postawioną w umyśle barierą. – Twoje eliksiry pomagają – dodał po chwili z wdzięcznością. Halucynacje rzeczywiście dręczyły go coraz rzadziej, choć póki co nie wierzył jeszcze, że odeszły na dobre; minęło zbyt mało czasu, by przestał oglądać się nerwowo za siebie, czy z lękiem spoglądać w stronę głębokich cieni – w uzasadnionej poniekąd obawie, że dostrzeże tam zarys kobiecej sylwetki albo drobnego, wychudzonego ciała. Ze snem było gorzej, tam trudniej było mu kontrolować własne myśli, przekonywać samego siebie, że to, co widział, nie było prawdziwe. Uśmiechnął się słabo, chcąc przekonać Charlene – i siebie – że wszystko było w porządku. – Możemy m-ma-magicznie je powielić? – zapytał, podnosząc się i wyciągając do czarownicy rękę, żeby również pomóc jej podnieść się z kucek. Ruszył powoli w stronę łąki, bez problemu dostrzegając pierwsze, mieniące się jasno płatki. – Nie musielibyśmy zrywać wt-t-tedy tak wielu – zasugerował. O transmutacji wiedział niewiele, jedynie tyle, że taki efekt byłby tymczasowy – to chyba nie powinno jednak stanowić przeszkody; jeśli bukiety znikną po uroczystości, oszczędzi im to konieczności późniejszego ich wyrzucenia. – Te wydają się w p-p-porządku – zauważył, wskazując w stronę jednej z gęstszych kępek kwiatów. – Zaczniesz pierwsza? – Nie miał pojęcia, że zrywając kwiaty, można było zbyt mocno je uszkodzić – jeśli istniała więc na to specjalna technika, chciał najpierw się jej nauczyć. Oaza była ich domem, musieli o niego dbać; nawet jeśli tym razem chodziło tylko o rosnące na wyspie rośliny.
Nachylił się lekko. – To jakiś niesp-p-potykany gatunek? – zapytał, czując się trochę głupio z własną niewiedzą; zerknął na alchemiczkę z ukosa, na jej twarzy szukając jakichkolwiek oznak rozbawienia, ale dopatrując się głównie zmęczenia – podobnego do tego, które dostrzegał czasami w przenośnym lusterku; potęgowanego przez samotność, niepewność, strach – i wszystko to, co znajdowało się pomiędzy. Westchnął bezgłośnie, opuszczając na moment wzrok; palcami bezwiednie przemykając po pojedynczych źdźbłach trawy. Nawet w nich zdawało się kryć coś kojącego – tak różnego, od lodowatej, pokrytej smugami posadzki niekończących się korytarzy więzienia, którymi niezmiennie uciekał w lepiących się od wspomnień koszmarach – metr po metrze, nieskończenie długa minuta po nieskończenie długiej minucie. – Zajęć ci tu raczej nie zab-b-braknie – zauważył, praca w Oazie nigdy się nie kończyła; chociaż wiele już udało im się osiągnąć, wciąż nie było widać końca – potrzebowali organizacji, zapasów, rąk do pracy. A Charlene była uzdolniona – nie tylko w alchemii, posiadała wiedzę, umiejętności; mogła zrobić sporą różnicę. – Słyszałem, że p-p-pomagasz dzieciakom? – Zagadnął. Wieści w wiosce wędrowały szybko, a z mieszkającymi w niej dziećmi sam spędzał sporo czasu, organizując dla nich zajęcia na świeżym powietrzu; póki co – jeszcze bez boiska z prawdziwego zdarzenia, ale radziły sobie bez niego już wcześniej – większość z nich potrzebowała jedynie kawałka wolnego terenu i latającej miotły. Podziwiał je – za tę wytrwałość i upór, za parcie do przodu pomimo przeciwności.
Zawahał się przez moment, nim odpowiedział na zawieszone w powietrzu pytanie. – Raz lep-p-piej, raz gorzej – przyznał szczerze, nie widząc powodu, by ją okłamywać – ale jednocześnie nie chcąc wyciągać na wierzch dręczących go obaw, w ciągu dnia i w towarzystwie zazwyczaj szczelnie zamkniętych za postawioną w umyśle barierą. – Twoje eliksiry pomagają – dodał po chwili z wdzięcznością. Halucynacje rzeczywiście dręczyły go coraz rzadziej, choć póki co nie wierzył jeszcze, że odeszły na dobre; minęło zbyt mało czasu, by przestał oglądać się nerwowo za siebie, czy z lękiem spoglądać w stronę głębokich cieni – w uzasadnionej poniekąd obawie, że dostrzeże tam zarys kobiecej sylwetki albo drobnego, wychudzonego ciała. Ze snem było gorzej, tam trudniej było mu kontrolować własne myśli, przekonywać samego siebie, że to, co widział, nie było prawdziwe. Uśmiechnął się słabo, chcąc przekonać Charlene – i siebie – że wszystko było w porządku. – Możemy m-ma-magicznie je powielić? – zapytał, podnosząc się i wyciągając do czarownicy rękę, żeby również pomóc jej podnieść się z kucek. Ruszył powoli w stronę łąki, bez problemu dostrzegając pierwsze, mieniące się jasno płatki. – Nie musielibyśmy zrywać wt-t-tedy tak wielu – zasugerował. O transmutacji wiedział niewiele, jedynie tyle, że taki efekt byłby tymczasowy – to chyba nie powinno jednak stanowić przeszkody; jeśli bukiety znikną po uroczystości, oszczędzi im to konieczności późniejszego ich wyrzucenia. – Te wydają się w p-p-porządku – zauważył, wskazując w stronę jednej z gęstszych kępek kwiatów. – Zaczniesz pierwsza? – Nie miał pojęcia, że zrywając kwiaty, można było zbyt mocno je uszkodzić – jeśli istniała więc na to specjalna technika, chciał najpierw się jej nauczyć. Oaza była ich domem, musieli o niego dbać; nawet jeśli tym razem chodziło tylko o rosnące na wyspie rośliny.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Życie w Oazie nie było idealne. Miejsce to dawało namiastkę bezpieczeństwa, którego nie mogliby mieć w Anglii, ale nie dało się zapomnieć o pewnych wadach takiego rozwiązania, choćby o tym, że niewielka wyspa oferowała ograniczoną przestrzeń, że pogoda była tu kapryśna, a dostawy z zewnątrz uzależnione od Zakonników, zaś bez nich stłoczeni tu ludzie po prostu pomarliby z głodu. Także miała nadzieję, że jej ukrywanie się tu będzie tymczasowe, ale wyglądało na to, że Oaza stanie się jej domem na dłużej. Na jak długo, tego nie wiedział nikt.
- Samuel ostatnio pomógł mi z pewną drobną usterką, ale jeśli będziesz mieć czas to i tak będę wdzięczna, jak spojrzysz i sprawdzisz, czy nie trzeba zreperować jeszcze czegoś. Ja się na tym kompletnie nie znam – przyznała, a wolałaby, żeby przed zimą jej domek nie miał usterek. – Na magii budowlanej też nie, nikt mnie nigdy tego nie uczył, a klasyczna transmutacja nie wnika w te kwestie aż tak głęboko, choć niewątpliwie jej znajomość potrafi ułatwić życie, choćby to, że mogę sobie dogrzewać chatkę odpowiednim zaklęciem i nie marznę aż tak w zimne wieczory i poranki.
Charlie była dobra w transmutacji, w ostatnich tygodniach starała się możliwie często ją ćwiczyć, choćby właśnie przez rzucanie różnych użytecznych zaklęć ułatwiających egzystencję w Oazie, ale ani w szkole, ani po niej nie miała styczności z magicznym (ani nawet zwykłym) budownictwem, bo nigdy nie myślała, że taka wiedza (kojarząca się jako męska) mogłaby jej się przydać. Potrafiła robić różne sztuczki z transmutacją, jak właśnie zmienianie temperatury, powiększanie czegoś lub zwiększanie ilości jakichś obiektów, ale wszystko to czyniła w już gotowych przestrzeniach.
- Musiałabym sprawdzić w którejś z książek o transmutacji, czy nie ma tam czegoś więcej o wykorzystaniu jej w magicznym budownictwie. Kiedy niedawno Anthony zabrał mnie do Kornwalii, pozabierałam z dawnego domu trochę książek, w tym te o transmutacji… Tu w Oazie przydaje się jej znajomość, więc odkurzam swoje umiejętności. – Zaniedbane w depresji, czego nie powiedziała głośno, bo było jej wstyd za swoje załamanie z maja, czerwca i lipca. – Jeśli znalazłabym coś ciekawego, to mogę ci pożyczyć taką książkę.
Spojrzała znowu na roślinę, która wcześniej tak ją zaciekawiła.
- W świecie na zewnątrz nigdy nie spotykałam takich kwiatów. Nie wiem, czy gdzieś na świecie takie istnieją, czy może to magia Oazy wywołała mutacje niespotykane nigdzie indziej, przez co powstały tu nowe gatunki. – Niestety Charlie nie poznała zbyt wiele świata, całe życie spędziła w Anglii, więc nie miała pojęcia, czy taki przypadek jak w Oazie jest odosobniony, czy może jeszcze gdzieś pod wpływem silnej magii narodziły się podobne rośliny. W zwykłych angielskich lasach na pewno takich nie widywała. Ani w żadnej ze swoich zielarskich książek.
- Masz rację, nie brakuje ich – przytaknęła. Mogła nie mieć normalnej pracy jak w dawnym życiu, ale wciąż mogła warzyć eliksiry. – I rzeczywiście pomagam dzieciom. Na razie tylko z kilku rodzin mieszkających blisko mnie, ale kto wie, może z czasem będą przychodzić kolejni rodzice chcący, żeby ich dzieci usłyszały coś o eliksirach, astronomii, transmutacji czy zielarstwie. – Dzieciaki potrzebowały zajęcia, potrzebowały też wiedzy. Nie mogły iść do Hogwartu, choć niektóre były w wieku, kiedy powinny się w nim znaleźć. Rodzice nie chcieli, żeby ich życie w Oazie upłynęło na bezproduktywnym czekaniu na koniec wojny, która mogła potrwać jeszcze całymi latami. Wiele dzieci mogło nigdy nie doczekać prawdziwej czarodziejskiej edukacji, więc tu w Oazie należało korzystać z zasobów, jakim byli mieszkańcy posiadający wiedzę z różnych dziedzin. Było to rozwiązanie prowizoryczne, ale lepsze niż całkowite zaniedbanie. – Jeśli twoja córka kiedyś wyrazi taką chęć, też mogę jej coś pokazać, oczywiście w sposób odpowiedni dla jej wieku.
Wiedziała, że Billy miał małą córeczkę, podziwiała go za to, że podjął się trudu wychowania jej, a w takich czasach na pewno było mu ciężko. Zwłaszcza że był Zakonnikiem, opuszczał Oazę i ryzykował.
- Cieszę się, że pomagają. Sama też powinnam je brać, ale cóż… Jak mam składniki, to częściej wolę odstąpić uwarzone lekarstwa tym, którzy potrzebują ich bardziej.
Z tego powodu czasem zaniedbywała własne leczenie, bo ci którzy wrócili z Azkabanu potrzebowali go bardziej.
- Możemy spróbować. Zazwyczaj używam zaklęcia powielającego do pomnażania nieożywionych przedmiotów, ale może uda się zrobić tak, by zachować właściwości kwiatów. Przynajmniej na tyle, żeby przetrwały wesele. Choć może lepiej powinniśmy to zrobić już jutro, teraz po prostu zbierzmy prawdziwe kwiaty – zgodziła się. Pozwoliła, by pomógł jej się podnieść i razem ruszyli w stronę łąki, gdzie mimo pory roku wciąż kwitła roślinność. – Jasne. – Pochyliła się nad kępą białych kwiatów, ostrożnie odgarniając liście i łodyżki, szukając takiego miejsca, gdzie mogłaby je zerwać nie uszkadzając ważnych struktur niezbędnych roślinie do przetrwania i wypuszczenia świeżych pędów. – W tym miejscu chyba będzie dobrze, spójrz – powiedziała, wskazując odpowiednie miejsce na łodydze i instruując, jak ją przerwać w sposób jak najmniej szkodzący roślinie.
- Samuel ostatnio pomógł mi z pewną drobną usterką, ale jeśli będziesz mieć czas to i tak będę wdzięczna, jak spojrzysz i sprawdzisz, czy nie trzeba zreperować jeszcze czegoś. Ja się na tym kompletnie nie znam – przyznała, a wolałaby, żeby przed zimą jej domek nie miał usterek. – Na magii budowlanej też nie, nikt mnie nigdy tego nie uczył, a klasyczna transmutacja nie wnika w te kwestie aż tak głęboko, choć niewątpliwie jej znajomość potrafi ułatwić życie, choćby to, że mogę sobie dogrzewać chatkę odpowiednim zaklęciem i nie marznę aż tak w zimne wieczory i poranki.
Charlie była dobra w transmutacji, w ostatnich tygodniach starała się możliwie często ją ćwiczyć, choćby właśnie przez rzucanie różnych użytecznych zaklęć ułatwiających egzystencję w Oazie, ale ani w szkole, ani po niej nie miała styczności z magicznym (ani nawet zwykłym) budownictwem, bo nigdy nie myślała, że taka wiedza (kojarząca się jako męska) mogłaby jej się przydać. Potrafiła robić różne sztuczki z transmutacją, jak właśnie zmienianie temperatury, powiększanie czegoś lub zwiększanie ilości jakichś obiektów, ale wszystko to czyniła w już gotowych przestrzeniach.
- Musiałabym sprawdzić w którejś z książek o transmutacji, czy nie ma tam czegoś więcej o wykorzystaniu jej w magicznym budownictwie. Kiedy niedawno Anthony zabrał mnie do Kornwalii, pozabierałam z dawnego domu trochę książek, w tym te o transmutacji… Tu w Oazie przydaje się jej znajomość, więc odkurzam swoje umiejętności. – Zaniedbane w depresji, czego nie powiedziała głośno, bo było jej wstyd za swoje załamanie z maja, czerwca i lipca. – Jeśli znalazłabym coś ciekawego, to mogę ci pożyczyć taką książkę.
Spojrzała znowu na roślinę, która wcześniej tak ją zaciekawiła.
- W świecie na zewnątrz nigdy nie spotykałam takich kwiatów. Nie wiem, czy gdzieś na świecie takie istnieją, czy może to magia Oazy wywołała mutacje niespotykane nigdzie indziej, przez co powstały tu nowe gatunki. – Niestety Charlie nie poznała zbyt wiele świata, całe życie spędziła w Anglii, więc nie miała pojęcia, czy taki przypadek jak w Oazie jest odosobniony, czy może jeszcze gdzieś pod wpływem silnej magii narodziły się podobne rośliny. W zwykłych angielskich lasach na pewno takich nie widywała. Ani w żadnej ze swoich zielarskich książek.
- Masz rację, nie brakuje ich – przytaknęła. Mogła nie mieć normalnej pracy jak w dawnym życiu, ale wciąż mogła warzyć eliksiry. – I rzeczywiście pomagam dzieciom. Na razie tylko z kilku rodzin mieszkających blisko mnie, ale kto wie, może z czasem będą przychodzić kolejni rodzice chcący, żeby ich dzieci usłyszały coś o eliksirach, astronomii, transmutacji czy zielarstwie. – Dzieciaki potrzebowały zajęcia, potrzebowały też wiedzy. Nie mogły iść do Hogwartu, choć niektóre były w wieku, kiedy powinny się w nim znaleźć. Rodzice nie chcieli, żeby ich życie w Oazie upłynęło na bezproduktywnym czekaniu na koniec wojny, która mogła potrwać jeszcze całymi latami. Wiele dzieci mogło nigdy nie doczekać prawdziwej czarodziejskiej edukacji, więc tu w Oazie należało korzystać z zasobów, jakim byli mieszkańcy posiadający wiedzę z różnych dziedzin. Było to rozwiązanie prowizoryczne, ale lepsze niż całkowite zaniedbanie. – Jeśli twoja córka kiedyś wyrazi taką chęć, też mogę jej coś pokazać, oczywiście w sposób odpowiedni dla jej wieku.
Wiedziała, że Billy miał małą córeczkę, podziwiała go za to, że podjął się trudu wychowania jej, a w takich czasach na pewno było mu ciężko. Zwłaszcza że był Zakonnikiem, opuszczał Oazę i ryzykował.
- Cieszę się, że pomagają. Sama też powinnam je brać, ale cóż… Jak mam składniki, to częściej wolę odstąpić uwarzone lekarstwa tym, którzy potrzebują ich bardziej.
Z tego powodu czasem zaniedbywała własne leczenie, bo ci którzy wrócili z Azkabanu potrzebowali go bardziej.
- Możemy spróbować. Zazwyczaj używam zaklęcia powielającego do pomnażania nieożywionych przedmiotów, ale może uda się zrobić tak, by zachować właściwości kwiatów. Przynajmniej na tyle, żeby przetrwały wesele. Choć może lepiej powinniśmy to zrobić już jutro, teraz po prostu zbierzmy prawdziwe kwiaty – zgodziła się. Pozwoliła, by pomógł jej się podnieść i razem ruszyli w stronę łąki, gdzie mimo pory roku wciąż kwitła roślinność. – Jasne. – Pochyliła się nad kępą białych kwiatów, ostrożnie odgarniając liście i łodyżki, szukając takiego miejsca, gdzie mogłaby je zerwać nie uszkadzając ważnych struktur niezbędnych roślinie do przetrwania i wypuszczenia świeżych pędów. – W tym miejscu chyba będzie dobrze, spójrz – powiedziała, wskazując odpowiednie miejsce na łodydze i instruując, jak ją przerwać w sposób jak najmniej szkodzący roślinie.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
– To żaden p-p-problem – zapewnił ją, uśmiechając się. – Mogę zajrzeć do ciebie i sp-p-prawdzić, czy wszystko tam jest na swoim miejscu. Łatwiej jest z-za-zabezpieczyć konstrukcję, niż później ją naprawić – dodał. Chociaż w ostatnich dniach większość jego czasu zajmowały prace nad boiskiem, to był pewien, że udałoby mu się wykroić z tego godzinę czy dwie na sprawdzenie, czy stropowe belki w chacie Charlie były wciąż w dobrym stanie, i czy pokrycie miało przetrwać zimę. Kiedy wspomniała o dogrzewaniu wnętrza przy pomocy magii, zainteresował się wyraźnie. – To bardzo sk-k-komplikowane zaklęcie? – zapytał, w zamyśleniu pocierając dłonią krawędź szczęki. – Jak długo taki efekt się utrzymuje? – zadał kolejne z pytań, pozwalając myślom na moment oddalić się od ukwieconej łąki i zbliżającego się wesela. Kwestia ocieplenia chat była jedną z dwóch, które dręczyły go najmocniej. – Zastanawiałem się do tej p-p-pory, czy nie dałoby się poprawić izolacji cieplnej w ścianach p-p-przekształcając nieco zaklęciami materiał na taki, który lepiej zatrzymywałby ciepło – ale m-m-może to też byłaby jakaś opcja – dodał, tym razem bardziej myśląc na glos, niż oczekując od Charlene rozpracowania tego problemu.
Kiwnął głową na wspomnienie o książkach. – Jeśli coś rzuciłoby ci się w oczy, to b-b-bardzo chętnie – odpowiedział, choć nie był do końca pewien, na ile poradziłby sobie ze studiowaniem zaawansowanej transmutacji wyłącznie z zapisanych skomplikowanymi formułami stronnic; nigdy nie był typem naukowca, potrzebował raczej kogoś, kto wyłoży mu wiedzę w najprostszy i najbardziej intuicyjny z możliwych sposobów, najlepiej zaczynając od podstaw, ale tego już nie powiedział – stwierdzając, że będzie się martwił tym problemem, kiedy już się przed nim znajdzie.
Przyglądał się jeszcze przez moment roślinie wskazanej przez Charlie, ale nie odnajdując żadnej właściwiej odpowiedzi. W przeciwieństwie do niej, niewiele wiedział o magicznej florze; w normalnych okolicznościach zapewne nawet nie zwróciłby uwagi za kwiat, uznając go zwyczajnie za jeden z wielu podobnych. – Szkoda, że żadne nie są jadalne – mruknął więc tylko, trochę żartując, a trochę nie; gdyby odkryli na wyspie jadalne rośliny, zdolne do przetrwania w surowym klimacie i takie, które można byłoby tu sadzić i hodować, przynajmniej częściowo zniwelowałoby to problem zapasów, przed którym wszyscy stali.
Zastanowił się przez moment nad jej słowami. – Może dałoby się to jakoś bardziej zorganizować. Tę n-n-naukę – powiedział. – Części rodziców może być wstyd p-p-poprosić o pomoc. Gdyby znalazło się jakieś miejsce na salę lekcyjną, i g-g-gdyby te lekcje były otwarte i odbywały się regularnie… – Spojrzał na Charlie pytająco, nie do końca jeszcze wiedząc, jak sformułować to, co chodziło mu po głowie. – Co o tym m-m-myślisz? – zapytał więc; skoro i tak już zajmowała się prowadzeniem lekcji, zapewne lepiej niż on wiedziała, czy było to w ogóle możliwe do zrealizowania.
Uśmiechnął się bezwiednie na wspomnienie Amelii. – Wydaje mi się, że jest jeszcze za m-m-młoda, żeby uczyć się magii – powiedział z zawahaniem. – Nawet jeśli regularnie p-p-próbuje mnie namówić, żebym kupił jej różdżkę – dodał z rozbawieniem; temat magicznego patyka pojawiał się w dziecięcych prośbach coraz częściej i Billy zastanawiał się, czy dobrym pomysłem nie byłoby wystruganie z drewna choćby prowizorycznej, pozbawionej czarodziejskich właściwości różdżki; dzieci na ogół doskonale radziły sobie z zabawą w udawanie, ich wyobraźnia zdawała się nie mieć ograniczeń. – Ale jeśli jest coś, czego m-m-mogłaby się nauczyć – to pewnie, myślę, że byłaby zachwycona – powiedział z przekonaniem, notując w myślach, żeby wspomnieć o tym córce przy kolacji. Miał wyrzuty sumienia, że coraz rzadziej miał czas na spędzanie z nią popołudni, ale może dodatkowe zajęcia – zwłaszcza w towarzystwie innych dzieci w podobnym wieku – dobrze by jej zrobiły.
Słysząc kolejne słowa Charlie, zmarszczył w trosce brwi. – Jeśli ich p-p-potrzebujesz, nie powinnaś ich odstawiać – powiedział nieco poważniej, choć ton jego głosu pozostawał łagodny; przykucnął obok, przyglądając się uważniej jej twarzy – nie wyglądała dobrze, wydawała się zmęczona i przygaszona. – Jeżeli brakuje ci jakichś k-k-konkretnych składników, zrób listę – postaramy się je zorganizować i d-d-dostarczyć – dodał, mając oczywiście na myśli Zakon Feniksa. – Jak sama się rozchorujesz, to nikomu nie p-po-pomożesz. – Trudno było być kimś, na kim polegali inni, gdy nie można było polegać na samym sobie; kiedyś by tego nie dostrzegł – ale ostatnie wydarzenia pokazały mu to wyjątkowo dosadnie, sprawiając, że przez kilka tygodni po raz pierwszy w życiu nie był w stanie zaufać własnym zmysłom, nie będąc pewnym, czy to, co widzi, było prawdziwe.
Wspomnienie o eliksirach przypomniało mu o czymś jeszcze. – Zapomniałbym – mruknął, sięgając do kieszeni, żeby wyciągnąć z niej niewielkie zawiniątko; położył je na ręce, po czym odwinął starannie materiał, wcześniej zabezpieczający maleńką fiolkę. – Jesteś w st-t-tanie stwierdzić, co to jest? – zapytał, ostrożnie podając naczynie Charlie. – Rzucili tym w nas w trakcie ostatniej w-w-walki. Zastanawiam się, czy można tego b-b-bezpiecznie użyć – wyjaśnił. Podejrzewał, że cokolwiek to było, nie należało się spodziewać niczego dobrego; Rycerze Walpurgii byli bezwzględni.
Podniósł się do pozycji stojącej, wyciągając też dłoń, żeby pomóc wstać Charlene. – Tak, m-m-masz rację, tak będzie lepiej – zgodził się z nią, gdy zaproponowała, by powielili kwiaty dopiero następnego dnia; miało to więcej sensu. Przeszli kawałek dalej, przystając dopiero przy porośniętym białymi płatkami krzewie, nad którym pochylił się w ślad za alchemiczką; przyglądał się uważnie, jak odnajdywała odpowiednie miejsce na łodyżce, a później spróbował powtórzyć to samo – ostrożnie zrywając drobny kwiat. – W ten sp-p-posób? – upewnił się, pokazując jej zieloną łodyżkę. Później sięgnął po kolejne, układając je w dłoni jedna przy drugiej, delikatnie – żeby nie uszkodzić jasnych płatków ani cienkich listków.
Kiwnął głową na wspomnienie o książkach. – Jeśli coś rzuciłoby ci się w oczy, to b-b-bardzo chętnie – odpowiedział, choć nie był do końca pewien, na ile poradziłby sobie ze studiowaniem zaawansowanej transmutacji wyłącznie z zapisanych skomplikowanymi formułami stronnic; nigdy nie był typem naukowca, potrzebował raczej kogoś, kto wyłoży mu wiedzę w najprostszy i najbardziej intuicyjny z możliwych sposobów, najlepiej zaczynając od podstaw, ale tego już nie powiedział – stwierdzając, że będzie się martwił tym problemem, kiedy już się przed nim znajdzie.
Przyglądał się jeszcze przez moment roślinie wskazanej przez Charlie, ale nie odnajdując żadnej właściwiej odpowiedzi. W przeciwieństwie do niej, niewiele wiedział o magicznej florze; w normalnych okolicznościach zapewne nawet nie zwróciłby uwagi za kwiat, uznając go zwyczajnie za jeden z wielu podobnych. – Szkoda, że żadne nie są jadalne – mruknął więc tylko, trochę żartując, a trochę nie; gdyby odkryli na wyspie jadalne rośliny, zdolne do przetrwania w surowym klimacie i takie, które można byłoby tu sadzić i hodować, przynajmniej częściowo zniwelowałoby to problem zapasów, przed którym wszyscy stali.
Zastanowił się przez moment nad jej słowami. – Może dałoby się to jakoś bardziej zorganizować. Tę n-n-naukę – powiedział. – Części rodziców może być wstyd p-p-poprosić o pomoc. Gdyby znalazło się jakieś miejsce na salę lekcyjną, i g-g-gdyby te lekcje były otwarte i odbywały się regularnie… – Spojrzał na Charlie pytająco, nie do końca jeszcze wiedząc, jak sformułować to, co chodziło mu po głowie. – Co o tym m-m-myślisz? – zapytał więc; skoro i tak już zajmowała się prowadzeniem lekcji, zapewne lepiej niż on wiedziała, czy było to w ogóle możliwe do zrealizowania.
Uśmiechnął się bezwiednie na wspomnienie Amelii. – Wydaje mi się, że jest jeszcze za m-m-młoda, żeby uczyć się magii – powiedział z zawahaniem. – Nawet jeśli regularnie p-p-próbuje mnie namówić, żebym kupił jej różdżkę – dodał z rozbawieniem; temat magicznego patyka pojawiał się w dziecięcych prośbach coraz częściej i Billy zastanawiał się, czy dobrym pomysłem nie byłoby wystruganie z drewna choćby prowizorycznej, pozbawionej czarodziejskich właściwości różdżki; dzieci na ogół doskonale radziły sobie z zabawą w udawanie, ich wyobraźnia zdawała się nie mieć ograniczeń. – Ale jeśli jest coś, czego m-m-mogłaby się nauczyć – to pewnie, myślę, że byłaby zachwycona – powiedział z przekonaniem, notując w myślach, żeby wspomnieć o tym córce przy kolacji. Miał wyrzuty sumienia, że coraz rzadziej miał czas na spędzanie z nią popołudni, ale może dodatkowe zajęcia – zwłaszcza w towarzystwie innych dzieci w podobnym wieku – dobrze by jej zrobiły.
Słysząc kolejne słowa Charlie, zmarszczył w trosce brwi. – Jeśli ich p-p-potrzebujesz, nie powinnaś ich odstawiać – powiedział nieco poważniej, choć ton jego głosu pozostawał łagodny; przykucnął obok, przyglądając się uważniej jej twarzy – nie wyglądała dobrze, wydawała się zmęczona i przygaszona. – Jeżeli brakuje ci jakichś k-k-konkretnych składników, zrób listę – postaramy się je zorganizować i d-d-dostarczyć – dodał, mając oczywiście na myśli Zakon Feniksa. – Jak sama się rozchorujesz, to nikomu nie p-po-pomożesz. – Trudno było być kimś, na kim polegali inni, gdy nie można było polegać na samym sobie; kiedyś by tego nie dostrzegł – ale ostatnie wydarzenia pokazały mu to wyjątkowo dosadnie, sprawiając, że przez kilka tygodni po raz pierwszy w życiu nie był w stanie zaufać własnym zmysłom, nie będąc pewnym, czy to, co widzi, było prawdziwe.
Wspomnienie o eliksirach przypomniało mu o czymś jeszcze. – Zapomniałbym – mruknął, sięgając do kieszeni, żeby wyciągnąć z niej niewielkie zawiniątko; położył je na ręce, po czym odwinął starannie materiał, wcześniej zabezpieczający maleńką fiolkę. – Jesteś w st-t-tanie stwierdzić, co to jest? – zapytał, ostrożnie podając naczynie Charlie. – Rzucili tym w nas w trakcie ostatniej w-w-walki. Zastanawiam się, czy można tego b-b-bezpiecznie użyć – wyjaśnił. Podejrzewał, że cokolwiek to było, nie należało się spodziewać niczego dobrego; Rycerze Walpurgii byli bezwzględni.
Podniósł się do pozycji stojącej, wyciągając też dłoń, żeby pomóc wstać Charlene. – Tak, m-m-masz rację, tak będzie lepiej – zgodził się z nią, gdy zaproponowała, by powielili kwiaty dopiero następnego dnia; miało to więcej sensu. Przeszli kawałek dalej, przystając dopiero przy porośniętym białymi płatkami krzewie, nad którym pochylił się w ślad za alchemiczką; przyglądał się uważnie, jak odnajdywała odpowiednie miejsce na łodyżce, a później spróbował powtórzyć to samo – ostrożnie zrywając drobny kwiat. – W ten sp-p-posób? – upewnił się, pokazując jej zieloną łodyżkę. Później sięgnął po kolejne, układając je w dłoni jedna przy drugiej, delikatnie – żeby nie uszkodzić jasnych płatków ani cienkich listków.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pokiwała głową z uśmiechem.
- Będę naprawdę wdzięczna, jak znajdziesz chwilę czasu by sprawdzić stan mojej chaty – powiedziała. Rzeczywiście pewnie łatwiej i szybciej było sprawdzić konstrukcję zawczasu, zanim coś się popsuje. Lepiej zapobiegać niż leczyć. – Nie jest wybitnie trudne, ale wymaga przynajmniej podstawowej wiedzy z transmutacji. – Ktoś, kto w ogóle nie miał z tą dziedziną nic wspólnego, najprawdopodobniej nie dałby rady rzucić go poprawnie. – Mogę cię kiedyś podszkolić w transmutacji, jeśli zechcesz. Trzeba regularnie je odnawiać, w swojej chatce robię to codziennie. Przez wzgląd na to może rzeczywiście lepiej byłoby zadbać o odpowiednie materiały budowlane, które zatrzymywałyby ciepło wewnątrz chat na dłużej? Ja potrafię sobie rzucać to zaklęcie, ale nie każdy da sobie z nim radę, a już na pewno nie zrobią tego mugole i charłacy – zastanowiła się. Była świadoma tego, że nie każdy mieszkaniec ogrzeje sobie chatkę zaklęciami. Można było też ogrzewać się płomykami zamkniętymi w słoikach, ale to było rozwiązanie bardzo prowizoryczne i działające na małą odległość, bardziej nadające się do ogrzania zziębniętych dłoni niż całej chaty. Nadchodziła zima, więc mieszkańcy Oazy i Zakonnicy musieli myśleć o różnych aspektach życia na wyspie, nie tylko o jedzeniu, ale i o ochronie przed zimnem i pogodą. Niewłaściwe zabezpieczenie chat oznaczałoby więcej chorób u mieszkańców, a to było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali w przepełnionej Oazie.
Chętnie pomogłaby mu bardziej, ale choć miała dużą wiedzę o transmutacji, to na magicznym budownictwie nie znała się kompletnie i w tym zakresie nie potrafiła być pomocna, mogła co najwyżej pożyczyć jakąś książkę, gdyby znalazła coś ciekawego.
- Jeśli chodzi o rośliny jadalne, trzeba by było sprowadzić sadzonki i nasiona. I uprawiać je w jakiejś szklarni, gdzie mogłyby rosnąć nawet w zimie. – Sama się czasem dziwiła, że nikt wcześniej o tym nie pomyślał, ale latem nie było jeszcze tak źle z zaopatrzeniem z zewnątrz, dopiero na jesieni dały się we znaki niedobory. W Oazie hodowano zwierzęta, ale dobrze byłoby mieć też miejsce dla roślin. Niestety z racji niewielkich rozmiarów Oazy nie dadzą rady upchnąć tu żadnego rozległego pola uprawnego, którego roślinność mogłaby swobodnie wykarmiać wszystkich.
Zamyśliła się nad tematem lekcji.
- To brzmi jak dobry pomysł, ale sama nie dam rady. Tym bardziej, że nie znam się na wszystkim, więc w taki projekt, żeby miał szansę i sens, musiałoby się zaangażować więcej osób. – Charlie była bardzo zdolna w kilku swoich wiodących dziedzinach, ale na takich urokach nie znała się praktycznie wcale. Wolałaby też nie podejmować się wykładania dziedzin, o których jej pojęcie było tylko podstawowe. Mogła udzielać korepetycji kilku dzieciom, ale do większego projektu potrzebowałaby pomocy i zaangażowania innych. Była przede wszystkim alchemiczką, warzyła eliksiry lecznicze dla mieszkańców, a zabawa w korepetytorkę póki co była dodatkiem. Kto wie, może z czasem powstanie w Oazie prowizoryczna szkoła? Wkrótce może się to okazać konieczne, jeśli wojna się szybko nie skończy. Oaza potrzebowała podstawowych struktur społecznych, jeśli w ogóle miała naśladować normalne społeczeństwo i nie być tylko tymczasową przechowalnią ludzi. Mijały kolejne miesiące i mieszkańców przybywało, a niektórzy, jak ona, żyli tu już od dłuższego czasu. – Kiedyś, gdy na początku października przynosiłam eliksiry dla ciebie a akurat nie było cię w chacie, rozmawiałam z twoim bratem, który zaciekawił się kwestią korepetycji. Może też chciałby się w coś zaangażować – zamyśliła się. To wszystko pięknie brzmiało, ale niestety pozostawał ten problem, że Charlie cierpiała na depresję, i mimo chwilowych zrywów zapału często popadała w marazm, zwątpienie i miała problemy ze zmobilizowaniem się do produktywnych działań.
- Nie musi uczyć się magii. Zawsze mogę poopowiadać jej o zielarstwie, magicznych stworzeniach lub astronomii. O rzeczach, które nie wymagają różdżki a których moi rodzice uczyli mnie, kiedy byłam w jej wieku. Gdyby nie oni, pewnie odkryłabym swoje pasje dużo później. – O ile uboższe byłoby jej życie, gdyby nie to, że od małego rodzice pokazywali jej piękno świata! Zanim osiągnęła wiek, w którym mogła czarować i warzyć eliksiry, pod okiem mamy już uczyła się rozpoznawać zioła i z zapartym tchem obserwowała gwiazdozbiory na nocnym niebie, a tata opowiadał jej o magicznych i nie tylko stworzeniach. Dzieciństwo było czasem, kiedy dopiero odkrywało się swoje pierwsze pasje, z których część mogła pozostać z daną osobą na całe życie. Było dużo rzeczy, które nie wymagały różdżki i które można było pokazywać dzieciom przed wiekiem szkolnym. Amelia nie miała mamy, w odkrywaniu świata i poszukiwaniu swoich pasji musiał jej pomagać tata oraz jego przyjaciele. – Skądś to znam, gdy byłam dzieckiem też marzyłam o różdżce i kiedy mój starszy brat jako pierwszy wyruszył do szkoły męczyłam rodziców, żeby mi też kupili. Czasem nosiłam ze sobą prostą gałązkę i udawałam, że czaruję – uśmiechnęła się. To było dość typowe u dzieci czarodziejów, że chciały być jak ich rodzice i marzyły o różdżkach. Charlie dodatkowo marzyła też o możliwości warzenia eliksirów i jako dziecko czasem bawiła się w alchemiczkę, podprowadzając jeden ze starych kociołków mamy i wrzucając do środka zebrane na podwórzu rośliny i owady. – Czym się interesuje? Odkryła już swoją pasję? – zapytała, bo wiedza o tym, czy dziewczynka już przejawiała jakieś konkretne zamiłowania, na pewno pomogłyby w pomyśleniu nad tym, co mogłoby ją zainteresować. Charlie od dzieciństwa przejawiała silne zainteresowanie przyrodą i chłonęła jak gąbka wszystko, co było z nią związane, ale liczyła się z tym, że nie każde dziecko je podzielało. Amelia śladem ojca mogła na przykład pasjonować się lataniem, a w tym zakresie Charlie nie byłaby zbyt pomocna. Niemniej jednak w dzieciach, którym udzielała korepetycji, próbowała rozpalać ciekawość światem przyrody oraz szacunek do istot żywych. Kto wie, może choć jedno z nich zdecyduje się kiedyś zostać alchemikiem, zielarzem lub magizoologiem?
Kiedy przykucnął obok, spojrzała na niego uważniej. Zdawała sobie sprawę, że był spostrzegawczy i na pewno nie umknęła jego uwadze jej mizerność i cienie pod oczami.
- Składniki na pewno zawsze się przydadzą. Nie tylko dla mnie, ale i dla innych, którym warzę eliksiry – przytaknęła. Ingrediencji nigdy za wiele. W Oazie było stałe zapotrzebowanie na eliksiry lecznicze. – Wiem. Może źle robię, że zaniedbuję własne leczenie. Ale trudno mi odmawiać fiolek z lekarstwem potrzebującym.
Zawsze pękało jej serduszko na widok tych wszystkich biednych, pokrzywdzonych ludzi, z których wielu straciło kogoś bliskiego. Sama wiedziała, jak to jest kogoś stracić. Niedawno minął rok odkąd straciła ukochaną siostrę, która była dla niej najbliższą osobą na świecie. Nie wiedziała też, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy rodziców i brata.
Zaciekawiła się kolejnymi słowami Billy’ego, przypomniała sobie, że rzeczywiście wspominał w liście o jakimś eliksirze.
- Muszę to obejrzeć. Jeśli ktoś tym w ciebie rzucił, to raczej na pewno nie jest żaden eliksir leczniczy – powiedziała, ostrożnie przyjmując od niego zawiniątko. Jeśli przechwycił to od wroga, mogło to być coś niebezpiecznego, dlatego musiała postępować z wyczuciem. Nie mogła potrząsać fiolką, wolała też póki co jej nie otwierać; swoim alchemicznym okiem postanowiła najpierw obejrzeć ciecz przez szklaną ściankę naczynka, w którym była. W Mungu warzyło się co prawda niemal wyłącznie eliksiry lecznicze, ale dzięki pracy własnej i szczerej pasji rozpalającej jej serce od dziecka posiadała rozległą wiedzę alchemiczną i znała się również na innych miksturach.
- Tak, dokładnie tak – rzekła, patrząc kontrolnie na to, jak zrywał kwiaty. Sama póki co zajmowała się eliksirem, ale zaraz zamierzała powrócić do zbierania roślin. – Na noc możemy włożyć je do wazonów z wodą, żeby nie zwiędły – dodała jeszcze; musieli zabezpieczyć rośliny do rana, jutro będą mogli magicznie je powielić.
- Będę naprawdę wdzięczna, jak znajdziesz chwilę czasu by sprawdzić stan mojej chaty – powiedziała. Rzeczywiście pewnie łatwiej i szybciej było sprawdzić konstrukcję zawczasu, zanim coś się popsuje. Lepiej zapobiegać niż leczyć. – Nie jest wybitnie trudne, ale wymaga przynajmniej podstawowej wiedzy z transmutacji. – Ktoś, kto w ogóle nie miał z tą dziedziną nic wspólnego, najprawdopodobniej nie dałby rady rzucić go poprawnie. – Mogę cię kiedyś podszkolić w transmutacji, jeśli zechcesz. Trzeba regularnie je odnawiać, w swojej chatce robię to codziennie. Przez wzgląd na to może rzeczywiście lepiej byłoby zadbać o odpowiednie materiały budowlane, które zatrzymywałyby ciepło wewnątrz chat na dłużej? Ja potrafię sobie rzucać to zaklęcie, ale nie każdy da sobie z nim radę, a już na pewno nie zrobią tego mugole i charłacy – zastanowiła się. Była świadoma tego, że nie każdy mieszkaniec ogrzeje sobie chatkę zaklęciami. Można było też ogrzewać się płomykami zamkniętymi w słoikach, ale to było rozwiązanie bardzo prowizoryczne i działające na małą odległość, bardziej nadające się do ogrzania zziębniętych dłoni niż całej chaty. Nadchodziła zima, więc mieszkańcy Oazy i Zakonnicy musieli myśleć o różnych aspektach życia na wyspie, nie tylko o jedzeniu, ale i o ochronie przed zimnem i pogodą. Niewłaściwe zabezpieczenie chat oznaczałoby więcej chorób u mieszkańców, a to było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali w przepełnionej Oazie.
Chętnie pomogłaby mu bardziej, ale choć miała dużą wiedzę o transmutacji, to na magicznym budownictwie nie znała się kompletnie i w tym zakresie nie potrafiła być pomocna, mogła co najwyżej pożyczyć jakąś książkę, gdyby znalazła coś ciekawego.
- Jeśli chodzi o rośliny jadalne, trzeba by było sprowadzić sadzonki i nasiona. I uprawiać je w jakiejś szklarni, gdzie mogłyby rosnąć nawet w zimie. – Sama się czasem dziwiła, że nikt wcześniej o tym nie pomyślał, ale latem nie było jeszcze tak źle z zaopatrzeniem z zewnątrz, dopiero na jesieni dały się we znaki niedobory. W Oazie hodowano zwierzęta, ale dobrze byłoby mieć też miejsce dla roślin. Niestety z racji niewielkich rozmiarów Oazy nie dadzą rady upchnąć tu żadnego rozległego pola uprawnego, którego roślinność mogłaby swobodnie wykarmiać wszystkich.
Zamyśliła się nad tematem lekcji.
- To brzmi jak dobry pomysł, ale sama nie dam rady. Tym bardziej, że nie znam się na wszystkim, więc w taki projekt, żeby miał szansę i sens, musiałoby się zaangażować więcej osób. – Charlie była bardzo zdolna w kilku swoich wiodących dziedzinach, ale na takich urokach nie znała się praktycznie wcale. Wolałaby też nie podejmować się wykładania dziedzin, o których jej pojęcie było tylko podstawowe. Mogła udzielać korepetycji kilku dzieciom, ale do większego projektu potrzebowałaby pomocy i zaangażowania innych. Była przede wszystkim alchemiczką, warzyła eliksiry lecznicze dla mieszkańców, a zabawa w korepetytorkę póki co była dodatkiem. Kto wie, może z czasem powstanie w Oazie prowizoryczna szkoła? Wkrótce może się to okazać konieczne, jeśli wojna się szybko nie skończy. Oaza potrzebowała podstawowych struktur społecznych, jeśli w ogóle miała naśladować normalne społeczeństwo i nie być tylko tymczasową przechowalnią ludzi. Mijały kolejne miesiące i mieszkańców przybywało, a niektórzy, jak ona, żyli tu już od dłuższego czasu. – Kiedyś, gdy na początku października przynosiłam eliksiry dla ciebie a akurat nie było cię w chacie, rozmawiałam z twoim bratem, który zaciekawił się kwestią korepetycji. Może też chciałby się w coś zaangażować – zamyśliła się. To wszystko pięknie brzmiało, ale niestety pozostawał ten problem, że Charlie cierpiała na depresję, i mimo chwilowych zrywów zapału często popadała w marazm, zwątpienie i miała problemy ze zmobilizowaniem się do produktywnych działań.
- Nie musi uczyć się magii. Zawsze mogę poopowiadać jej o zielarstwie, magicznych stworzeniach lub astronomii. O rzeczach, które nie wymagają różdżki a których moi rodzice uczyli mnie, kiedy byłam w jej wieku. Gdyby nie oni, pewnie odkryłabym swoje pasje dużo później. – O ile uboższe byłoby jej życie, gdyby nie to, że od małego rodzice pokazywali jej piękno świata! Zanim osiągnęła wiek, w którym mogła czarować i warzyć eliksiry, pod okiem mamy już uczyła się rozpoznawać zioła i z zapartym tchem obserwowała gwiazdozbiory na nocnym niebie, a tata opowiadał jej o magicznych i nie tylko stworzeniach. Dzieciństwo było czasem, kiedy dopiero odkrywało się swoje pierwsze pasje, z których część mogła pozostać z daną osobą na całe życie. Było dużo rzeczy, które nie wymagały różdżki i które można było pokazywać dzieciom przed wiekiem szkolnym. Amelia nie miała mamy, w odkrywaniu świata i poszukiwaniu swoich pasji musiał jej pomagać tata oraz jego przyjaciele. – Skądś to znam, gdy byłam dzieckiem też marzyłam o różdżce i kiedy mój starszy brat jako pierwszy wyruszył do szkoły męczyłam rodziców, żeby mi też kupili. Czasem nosiłam ze sobą prostą gałązkę i udawałam, że czaruję – uśmiechnęła się. To było dość typowe u dzieci czarodziejów, że chciały być jak ich rodzice i marzyły o różdżkach. Charlie dodatkowo marzyła też o możliwości warzenia eliksirów i jako dziecko czasem bawiła się w alchemiczkę, podprowadzając jeden ze starych kociołków mamy i wrzucając do środka zebrane na podwórzu rośliny i owady. – Czym się interesuje? Odkryła już swoją pasję? – zapytała, bo wiedza o tym, czy dziewczynka już przejawiała jakieś konkretne zamiłowania, na pewno pomogłyby w pomyśleniu nad tym, co mogłoby ją zainteresować. Charlie od dzieciństwa przejawiała silne zainteresowanie przyrodą i chłonęła jak gąbka wszystko, co było z nią związane, ale liczyła się z tym, że nie każde dziecko je podzielało. Amelia śladem ojca mogła na przykład pasjonować się lataniem, a w tym zakresie Charlie nie byłaby zbyt pomocna. Niemniej jednak w dzieciach, którym udzielała korepetycji, próbowała rozpalać ciekawość światem przyrody oraz szacunek do istot żywych. Kto wie, może choć jedno z nich zdecyduje się kiedyś zostać alchemikiem, zielarzem lub magizoologiem?
Kiedy przykucnął obok, spojrzała na niego uważniej. Zdawała sobie sprawę, że był spostrzegawczy i na pewno nie umknęła jego uwadze jej mizerność i cienie pod oczami.
- Składniki na pewno zawsze się przydadzą. Nie tylko dla mnie, ale i dla innych, którym warzę eliksiry – przytaknęła. Ingrediencji nigdy za wiele. W Oazie było stałe zapotrzebowanie na eliksiry lecznicze. – Wiem. Może źle robię, że zaniedbuję własne leczenie. Ale trudno mi odmawiać fiolek z lekarstwem potrzebującym.
Zawsze pękało jej serduszko na widok tych wszystkich biednych, pokrzywdzonych ludzi, z których wielu straciło kogoś bliskiego. Sama wiedziała, jak to jest kogoś stracić. Niedawno minął rok odkąd straciła ukochaną siostrę, która była dla niej najbliższą osobą na świecie. Nie wiedziała też, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy rodziców i brata.
Zaciekawiła się kolejnymi słowami Billy’ego, przypomniała sobie, że rzeczywiście wspominał w liście o jakimś eliksirze.
- Muszę to obejrzeć. Jeśli ktoś tym w ciebie rzucił, to raczej na pewno nie jest żaden eliksir leczniczy – powiedziała, ostrożnie przyjmując od niego zawiniątko. Jeśli przechwycił to od wroga, mogło to być coś niebezpiecznego, dlatego musiała postępować z wyczuciem. Nie mogła potrząsać fiolką, wolała też póki co jej nie otwierać; swoim alchemicznym okiem postanowiła najpierw obejrzeć ciecz przez szklaną ściankę naczynka, w którym była. W Mungu warzyło się co prawda niemal wyłącznie eliksiry lecznicze, ale dzięki pracy własnej i szczerej pasji rozpalającej jej serce od dziecka posiadała rozległą wiedzę alchemiczną i znała się również na innych miksturach.
- Tak, dokładnie tak – rzekła, patrząc kontrolnie na to, jak zrywał kwiaty. Sama póki co zajmowała się eliksirem, ale zaraz zamierzała powrócić do zbierania roślin. – Na noc możemy włożyć je do wazonów z wodą, żeby nie zwiędły – dodała jeszcze; musieli zabezpieczyć rośliny do rana, jutro będą mogli magicznie je powielić.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene udało się rozpoznać eliksir przyniesiony przez Billy'ego. Po specyficznym kolorze oraz barwie oraz innych właściwościach, znanych tylko doświadczonej alchemiczce, mogła zorientować się, że była to porcja mikstury buchorożca.
Zastanowił się przez moment, przyjmując do wiadomości słowa Charlene i ważąc je w myślach. – Tak, to m-m-musiałoby być coś bardziej trwałego – przyznał, codzienne odnawianie zaklęcia we wszystkich chatach nie wchodziło w grę – chyba, że znaleźliby więcej ochotników, którzy zgodziliby się robić taki obchód co rano. Wolał tę opcję traktować jednak jako ostateczność. – Ale p-p-pomoc z transmutacją i tak chętnie p-p-przyjmę, chciałbym przypomnieć sobie chociaż podstawowe zaklęcia: w-w-wiesz, pomniejsz, powiększ, zmień strukturę… Trochę p-p-potrafię, ale nie zawsze dostaję w efekcie to, co potrzeba – powiedział, uśmiechając się do niej lekko. Od zawsze znacznie łatwiej było mu się uczyć od kogoś niż z książek, czytając długie instrukcje szybko tracił skupienie albo się niecierpliwił, nie do końca będąc w stanie przełożyć teorię na praktykę.
Na wzmiankę o szklarni ożywił się, już wcześniej o tym myślał – odkąd otrzymał od Frances zlecenie wybudowania takiej w jej ogrodzie – ale chociaż kwestia wzniesienia samej konstrukcji nie była dla niego problematyczna, to już cała reszta budziła wątpliwości. – Ile żywności b-b-byłaby w stanie wyprodukować taka szklarnia? – zapytał. W tej należącej do Frances mieściło się zaledwie kilka grządek, wyhodowane w ten sposób warzywa być może wystarczyłyby na potrzeby niewielkiego gospodarstwa, ale na tle całej wioski byłyby ledwie odczuwalne. Musiałoby być ich co najmniej kilka, i każdą z nich ktoś musiałby się regularnie zajmować; dbać o temperaturę, o rośliny – pilnować, by przechodzące ponad wyspą sztormy nie potłukły kruchego szkła.
– Tak, tak. To miałem na m-m-myśli – sprostował; zdawał sobie sprawę, że jedna osoba nie była w stanie wykładać wszystkich dziedzin jednocześnie, ale w Oazie mieszkali czarodzieje biegli niemal we wszystkim; być może Volans lub Aidan znaleźliby czas na przygotowanie lekcji o magicznych stworzeniach, może można by uczyć też rzeczy bardziej praktycznych: jak gotowanie czy szycie, albo nawet podstawy budownictwa. Członkowie Zakonu Feniksa pomagali jak mogli, wszystkim byłoby jednak znacznie łatwiej, gdyby wioska była w dużej mierze samowystarczalna – no i wiedział sam po sobie, że większość ludzi potrzebowała stałego zajęcia, żeby jakoś funkcjonować. Bezruch ciągnął za sobą poczucie bezsilności, bezcelowości; odbierał resztki poczucia kontroli nad własnym życiem. – Wsp-p-pominał mi, że o tym myślał – powiedział, przypominając sobie nocną rozmowę z Cillianem. – Dobrze się zn-n-nacie? – zaciekawił się, rzucając Charlene spojrzenie z ukosa; miał wrażenie, że miałaby znacznie więcej wspólnych tematów z jego bratem niż z nim, i nie zdziwiłby się, gdyby odnaleźli nić porozumienia.
Propozycja nauki dla Amelii bardzo go ucieszyła. – Byłoby wsp-p-paniale – odpowiedział z wdzięcznością, pewien, że sama Amelia również by nie protestowała; magia wydawała się ją fascynować, podejrzewał więc, że zainteresowałaby ją w dowolnym wydaniu. – Może wpadłabyś do nas w p-p-przyszłym tygodniu? Albo przyprowadzę ją ze sobą jak p-p-przyjdę sprawdzić twoją chatę – zaproponował, w ten sposób mógłby przyglądać się im jednym okiem, za bardzo przy tym nie przeszkadzając; może przy okazji też nauczyłby się czegoś nowego, o astronomii i zielarstwie wiedział tyle, ile zapamiętał ze szkoły – czyli niezbyt wiele.
Co w pewnym sensie może wyjaśniało jego talent do tworzenia miniaturowych wybuchów w kociołku. – Twoi rodzice też z-z-zajmują się eliksirami? – zapytał, ciekaw, czy to po nich Charlene odziedziczyła talent i zainteresowanie alchemią. – Moja m-m-mama zajmowała się zielarstwem, uwielbiała p-p-pracować w ogrodzie. W domu zawsze mieliśmy pełno suszonych ziół, p-p-prawie cały sufit w kuchni był nimi obwieszony – wspomniał, uśmiechając się bezwiednie; czując w klatce piersiowej jednocześnie ciepło, jak i cichą melancholię. Tęsknił za mamą. – Ja sam nigdy nie m-m-miałem cierpliwości do roślin. – Wydawały mu się zbyt statyczne, delikatne; jego od dziecka rozpierała energia, sprawiając, że trudno było mu usiedzieć w miejscu. – Też zazdrościłem Volansowi – przyznał. W młodości chodził za starszym bratem niemal krok w krok – i pamiętał swoją złość, kiedy okazało się, że będzie musiało minąć kilka lat, zanim podąży za nim do Hogwartu. – Wtedy jeszcze chodziłem do m-m-mugolskiej szkoły, to było najgorsze miejsce na świecie. – Skrzywił się. – Co robi teraz? T-t-twój brat – zapytał, choć być może nie powinien; nie przypominał sobie, by Charlene wcześniej o nim wspominała – choć zdarzało jej się mówić o siostrze. – Wydaje m-m-mi się, że chciałaby być uzdrowicielką – odpowiedział, zapytany o pasję Amelii. – Ma nawet swojego asystenta, n-n-nazywa się Pan Królikowski. Praktycznie się z nim nie rozstaje. Camilla – zawahał się – to zn-n-naczy, jej mama – zajmowała się leczeniem – dodał. Wspominanie jej tutaj, w Oazie – w miejscu, do którego mogłaby trafić, gdyby tylko los okazał się dla niej bardziej łaskawy – sprawiło, że poczuł się dziwnie odsłonięty; odwrócił więc szybko spojrzenie, przykucając i wykorzystując okazję do przeniesienia swojej uwagi na kwiaty, które pokazywała mu Charlene. – Jest coś, w czym m-m-mógłbym ci pomóc? – zapytał, unosząc po chwili wzrok i spoglądając na nią poważniej; mając na myśli rzecz jasna nie warzenie eliksirów, ani nawet nie codzienne prace czy naprawę chatki – a coś, co pomogłoby jej stanąć na nogi, strząsnąć z ramion smutek, który wydawał się ciągle jej trzymać.
Kiedy przekazał jej eliksir, skupił się na odcinaniu kolejnych kwiatów, pilnując się, żeby nie przeszkadzać jej niepotrzebnymi pytaniami; nie wiedział, czy rozpoznanie mikstury po samym wyglądzie było trudne, ale podejrzewał, że wymagało dłuższych oględzin – dla niego większość wyglądała podobnie, nie licząc może barwy – ale i tak nie byłby w stanie odróżnić wywaru żywej śmierci od syropu na kaszel, gdyby stały obok siebie, pozbawione etykiet. – Raczej na p-p-pewno nie leczniczy – mruknął tylko, krzywiąc się na wspomnienie ostatniego spotkania z Rycerzami Walpurgii; podejrzewał, że było to coś paskudnego, i jedynym powodem, dla którego tego nie wyrzucił, była chęć wykorzystania ich własnej broni przeciwko nim.
Na wzmiankę o szklarni ożywił się, już wcześniej o tym myślał – odkąd otrzymał od Frances zlecenie wybudowania takiej w jej ogrodzie – ale chociaż kwestia wzniesienia samej konstrukcji nie była dla niego problematyczna, to już cała reszta budziła wątpliwości. – Ile żywności b-b-byłaby w stanie wyprodukować taka szklarnia? – zapytał. W tej należącej do Frances mieściło się zaledwie kilka grządek, wyhodowane w ten sposób warzywa być może wystarczyłyby na potrzeby niewielkiego gospodarstwa, ale na tle całej wioski byłyby ledwie odczuwalne. Musiałoby być ich co najmniej kilka, i każdą z nich ktoś musiałby się regularnie zajmować; dbać o temperaturę, o rośliny – pilnować, by przechodzące ponad wyspą sztormy nie potłukły kruchego szkła.
– Tak, tak. To miałem na m-m-myśli – sprostował; zdawał sobie sprawę, że jedna osoba nie była w stanie wykładać wszystkich dziedzin jednocześnie, ale w Oazie mieszkali czarodzieje biegli niemal we wszystkim; być może Volans lub Aidan znaleźliby czas na przygotowanie lekcji o magicznych stworzeniach, może można by uczyć też rzeczy bardziej praktycznych: jak gotowanie czy szycie, albo nawet podstawy budownictwa. Członkowie Zakonu Feniksa pomagali jak mogli, wszystkim byłoby jednak znacznie łatwiej, gdyby wioska była w dużej mierze samowystarczalna – no i wiedział sam po sobie, że większość ludzi potrzebowała stałego zajęcia, żeby jakoś funkcjonować. Bezruch ciągnął za sobą poczucie bezsilności, bezcelowości; odbierał resztki poczucia kontroli nad własnym życiem. – Wsp-p-pominał mi, że o tym myślał – powiedział, przypominając sobie nocną rozmowę z Cillianem. – Dobrze się zn-n-nacie? – zaciekawił się, rzucając Charlene spojrzenie z ukosa; miał wrażenie, że miałaby znacznie więcej wspólnych tematów z jego bratem niż z nim, i nie zdziwiłby się, gdyby odnaleźli nić porozumienia.
Propozycja nauki dla Amelii bardzo go ucieszyła. – Byłoby wsp-p-paniale – odpowiedział z wdzięcznością, pewien, że sama Amelia również by nie protestowała; magia wydawała się ją fascynować, podejrzewał więc, że zainteresowałaby ją w dowolnym wydaniu. – Może wpadłabyś do nas w p-p-przyszłym tygodniu? Albo przyprowadzę ją ze sobą jak p-p-przyjdę sprawdzić twoją chatę – zaproponował, w ten sposób mógłby przyglądać się im jednym okiem, za bardzo przy tym nie przeszkadzając; może przy okazji też nauczyłby się czegoś nowego, o astronomii i zielarstwie wiedział tyle, ile zapamiętał ze szkoły – czyli niezbyt wiele.
Co w pewnym sensie może wyjaśniało jego talent do tworzenia miniaturowych wybuchów w kociołku. – Twoi rodzice też z-z-zajmują się eliksirami? – zapytał, ciekaw, czy to po nich Charlene odziedziczyła talent i zainteresowanie alchemią. – Moja m-m-mama zajmowała się zielarstwem, uwielbiała p-p-pracować w ogrodzie. W domu zawsze mieliśmy pełno suszonych ziół, p-p-prawie cały sufit w kuchni był nimi obwieszony – wspomniał, uśmiechając się bezwiednie; czując w klatce piersiowej jednocześnie ciepło, jak i cichą melancholię. Tęsknił za mamą. – Ja sam nigdy nie m-m-miałem cierpliwości do roślin. – Wydawały mu się zbyt statyczne, delikatne; jego od dziecka rozpierała energia, sprawiając, że trudno było mu usiedzieć w miejscu. – Też zazdrościłem Volansowi – przyznał. W młodości chodził za starszym bratem niemal krok w krok – i pamiętał swoją złość, kiedy okazało się, że będzie musiało minąć kilka lat, zanim podąży za nim do Hogwartu. – Wtedy jeszcze chodziłem do m-m-mugolskiej szkoły, to było najgorsze miejsce na świecie. – Skrzywił się. – Co robi teraz? T-t-twój brat – zapytał, choć być może nie powinien; nie przypominał sobie, by Charlene wcześniej o nim wspominała – choć zdarzało jej się mówić o siostrze. – Wydaje m-m-mi się, że chciałaby być uzdrowicielką – odpowiedział, zapytany o pasję Amelii. – Ma nawet swojego asystenta, n-n-nazywa się Pan Królikowski. Praktycznie się z nim nie rozstaje. Camilla – zawahał się – to zn-n-naczy, jej mama – zajmowała się leczeniem – dodał. Wspominanie jej tutaj, w Oazie – w miejscu, do którego mogłaby trafić, gdyby tylko los okazał się dla niej bardziej łaskawy – sprawiło, że poczuł się dziwnie odsłonięty; odwrócił więc szybko spojrzenie, przykucając i wykorzystując okazję do przeniesienia swojej uwagi na kwiaty, które pokazywała mu Charlene. – Jest coś, w czym m-m-mógłbym ci pomóc? – zapytał, unosząc po chwili wzrok i spoglądając na nią poważniej; mając na myśli rzecz jasna nie warzenie eliksirów, ani nawet nie codzienne prace czy naprawę chatki – a coś, co pomogłoby jej stanąć na nogi, strząsnąć z ramion smutek, który wydawał się ciągle jej trzymać.
Kiedy przekazał jej eliksir, skupił się na odcinaniu kolejnych kwiatów, pilnując się, żeby nie przeszkadzać jej niepotrzebnymi pytaniami; nie wiedział, czy rozpoznanie mikstury po samym wyglądzie było trudne, ale podejrzewał, że wymagało dłuższych oględzin – dla niego większość wyglądała podobnie, nie licząc może barwy – ale i tak nie byłby w stanie odróżnić wywaru żywej śmierci od syropu na kaszel, gdyby stały obok siebie, pozbawione etykiet. – Raczej na p-p-pewno nie leczniczy – mruknął tylko, krzywiąc się na wspomnienie ostatniego spotkania z Rycerzami Walpurgii; podejrzewał, że było to coś paskudnego, i jedynym powodem, dla którego tego nie wyrzucił, była chęć wykorzystania ich własnej broni przeciwko nim.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zamyśliła się.
- Trzeba by było coś wymyślić, bo codzienne odnawianie zaklęcia we wszystkich chatach byłoby czasochłonne, a nie każdy będzie w stanie robić to samodzielnie. – Mugole i charłacy nie potrafili czarować, a i nie wszyscy czarodzieje radzili sobie z transmutacją. Dlatego bardziej przydatne byłoby stworzenie czegoś innego, co działałoby w sposób stały, a nie tylko przez ileś godzin. – Chętnie cię pouczę podstawowych inkantacji. A przynajmniej pokażę ci, jak należy je rzucać, a potem będziesz mógł ćwiczyć sam na różnych przedmiotach i z czasem nabierzesz w tym wprawy. Po prostu przyjdź do mojej chatki, gdy znajdziesz czas.
Ona ostatnimi czasy także tak robiła, że rzucała sobie różne proste zaklęcia, by nie wyjść z wprawy. Przez pierwsze miesiące w Oazie rzadko dotykała różdżki (rzadko robiła cokolwiek produktywnego, ciągnięta w odmęty zwątpienia przez depresję), ale w ostatnich tygodniach uległo to zmianie. Nie chciała dłużej tak biernie stagnować i spędzać całych dni leżąc w łóżku i wpatrując się w sufit.
- Zależy od wielkości szklarni i od tego, ile roślin w sobie pomieści – odpowiedziała; oczywiście im większa powierzchnia uprawna, tym więcej żywności, niestety w Oazie z miejscem był problem i zdawała sobie sprawę, że nie upchną tu niczego, co wykarmi wszystkich.
- Poznaliśmy się niedawno, wtedy kiedy przyniosłam eliksiry dla ciebie, a akurat cię nie było i zastałam w twojej chatce tylko jego. Wydaje się… w porządku. Dobrze się z nim rozmawiało – zawahała się; jako że była dość nieśmiała, zawsze trudno jej było podsumowywać tego typu myśli, choć Cilliana polubiła i wydawało jej się, że mieli szansę nawiązać ciekawą znajomość. Wiele ich w końcu łączyło. – Chętnie wpadnę, ale oczywiście możesz też zabrać Amelię ze sobą, gdy przyjdziesz do mojej chatki. Bardzo chciałabym ją poznać, przedstawię jej też moje koty i pufka.
Wydawało jej się, że zamkniętą w Oazie małą dziewczynkę powinny zaciekawić zwierzątka. Miała też nadzieję, że uda jej się jakoś zainteresować Amelię i zachęcić ją do nauki.
- Mój ojciec zajmował się głównie magicznymi stworzeniami, matka była alchemiczką-amatorką. Zajęta małżeństwem i czwórką dzieci nigdy nie skończyła profesjonalnego kursu, ale miała pasję, którą chętnie się ze mną dzieliła – wyjaśniła; jej matka nie pracowała zawodowo dla Munga ani innych instytucji, gdyż wolała się poświęcić rodzinie, ale warzyła eliksiry w zaciszu swojej pracowni. Charlie spośród swojego rodzeństwa wykazywała największą ciekawość alchemią, bo Vera stroniła od kociołka i wolała zaczytywać się w runicznych księgach niegdyś należących do ich dziadka. – Poza tym wśród Leightonów zawsze było wielu alchemików oraz pasjonatów innych nauk związanych z przyrodą. W naszym domu i jego otoczeniu zawsze było pełno zwierząt i roślin, a także oparów mikstur. Brakuje mi tego teraz – wyznała, wspominając tamte czasy z wielkim sentymentem. Czasy, kiedy Leightonowie byli pełną, szczęśliwą rodziną. Nawet jeśli wojna kiedyś się skończy, ich życie nie wróci do normy, bo siostry Charlie nie żyły. Nigdy już nie staną obok siebie w komplecie, na zawsze pozostaną rodziną rozdartą. Miała wrażenie, że i w głosie Billy’ego zabrzmiała nostalgia, że on także tęsknił za czasami błogiego dzieciństwa w rodzinnym domu. – Brat wyjechał za granicę w sprawach zawodowych już dłuższy czas temu, zanim to wszystko się zaczęło. Potem… po prostu tam został. Możliwe, że rodzicom udało się do niego dołączyć, kiedy uciekli z kraju, ale nie wiem, gdzie są teraz, bo dla bezpieczeństwa nie poruszają tego tematu w listach.
A przynajmniej miała taką nadzieję, że jej rodzice i brat byli razem, że wspólnie jakoś się trzymali. Jej mama była w ciężkiej depresji i potrzebowała opieki męża i syna. Charlie także chciałaby być z nimi, ale aktualnie jej dołączenie do nich nie było możliwe. Utknęła w kraju i starała się jakoś przeżyć. Na duchu podnosiły ją jedynie otrzymywane sporadycznie listy, dostawała je jednak rzadko i przez większość czasu trwała w niewiedzy co do tego, co dzieje się z jej najbliższymi.
- Może kiedyś, gdy świat wróci do normy, jej marzenie o uzdrawianiu uda się spełnić? – zastanowiła się. Nim Amelia dorośnie miną jeszcze lata, oby do tego czasu wszystko się uspokoiło. Oby dzieci Oazy nie stały się straconym pokoleniem odartym z marzeń i zmuszonym do ukrywania się.
Gdy wspomniał o Camilli, wyczuła, że to jakiś trudny, niezręczny temat, więc nie dopytywała, domyślając się jedynie, że mama Amelii najwyraźniej nie żyła. By okazać Billy’emu wsparcie krótko ścisnęła jego rękę, na dłuższą chwilę pogrążając się w milczeniu. Bo czasem dobrze było pomilczeć razem. Sama obecność drugiej osoby potrafiła podnieść na duchu, kiedy było źle.
- Może z czasem wszystko się jakoś ułoży. Bardzo bym tego chciała. Dla siebie i dla innych. Żeby po prostu wszystko się jakoś uspokoiło… - westchnęła, tęskniąc za czasami normalności i zwykłymi, błahymi problemami codzienności.
Później uważnie i ostrożnie obejrzała podany eliksir. Udało jej się go rozpoznać.
- To mikstura buchorożca – rzekła. – Mieliście prawdziwe szczęście, że udało wam się ją przechwycić zanim wybuchła, to niebezpieczna mikstura, trzeba się z nią obchodzić ostrożnie, bo rzucona i rozbita powoduje silną eksplozję.
Oddała mu fiolkę, przestrzegając, żeby przechowywał ją ostrożnie i z dala od nieświadomych zagrożenia osób. Wolała sobie nie wyobrażać, co by się stało, gdyby taki eliksir znalazła Amelia i niechcący go upuściła, ale ufała rozsądkowi Billy’ego i temu, że upewni się, że niebezpieczny przedmiot nie dostanie się w pobliże jego córki, ani innych postronnych osób.
- Chyba mamy już dość kwiatów – powiedziała, oceniając że chyba zebrali wystarczającą ilość. - Teraz tylko trzeba je zabrać do chaty i włożyć do naczyń z wodą.
| zt. dla Charlie
- Trzeba by było coś wymyślić, bo codzienne odnawianie zaklęcia we wszystkich chatach byłoby czasochłonne, a nie każdy będzie w stanie robić to samodzielnie. – Mugole i charłacy nie potrafili czarować, a i nie wszyscy czarodzieje radzili sobie z transmutacją. Dlatego bardziej przydatne byłoby stworzenie czegoś innego, co działałoby w sposób stały, a nie tylko przez ileś godzin. – Chętnie cię pouczę podstawowych inkantacji. A przynajmniej pokażę ci, jak należy je rzucać, a potem będziesz mógł ćwiczyć sam na różnych przedmiotach i z czasem nabierzesz w tym wprawy. Po prostu przyjdź do mojej chatki, gdy znajdziesz czas.
Ona ostatnimi czasy także tak robiła, że rzucała sobie różne proste zaklęcia, by nie wyjść z wprawy. Przez pierwsze miesiące w Oazie rzadko dotykała różdżki (rzadko robiła cokolwiek produktywnego, ciągnięta w odmęty zwątpienia przez depresję), ale w ostatnich tygodniach uległo to zmianie. Nie chciała dłużej tak biernie stagnować i spędzać całych dni leżąc w łóżku i wpatrując się w sufit.
- Zależy od wielkości szklarni i od tego, ile roślin w sobie pomieści – odpowiedziała; oczywiście im większa powierzchnia uprawna, tym więcej żywności, niestety w Oazie z miejscem był problem i zdawała sobie sprawę, że nie upchną tu niczego, co wykarmi wszystkich.
- Poznaliśmy się niedawno, wtedy kiedy przyniosłam eliksiry dla ciebie, a akurat cię nie było i zastałam w twojej chatce tylko jego. Wydaje się… w porządku. Dobrze się z nim rozmawiało – zawahała się; jako że była dość nieśmiała, zawsze trudno jej było podsumowywać tego typu myśli, choć Cilliana polubiła i wydawało jej się, że mieli szansę nawiązać ciekawą znajomość. Wiele ich w końcu łączyło. – Chętnie wpadnę, ale oczywiście możesz też zabrać Amelię ze sobą, gdy przyjdziesz do mojej chatki. Bardzo chciałabym ją poznać, przedstawię jej też moje koty i pufka.
Wydawało jej się, że zamkniętą w Oazie małą dziewczynkę powinny zaciekawić zwierzątka. Miała też nadzieję, że uda jej się jakoś zainteresować Amelię i zachęcić ją do nauki.
- Mój ojciec zajmował się głównie magicznymi stworzeniami, matka była alchemiczką-amatorką. Zajęta małżeństwem i czwórką dzieci nigdy nie skończyła profesjonalnego kursu, ale miała pasję, którą chętnie się ze mną dzieliła – wyjaśniła; jej matka nie pracowała zawodowo dla Munga ani innych instytucji, gdyż wolała się poświęcić rodzinie, ale warzyła eliksiry w zaciszu swojej pracowni. Charlie spośród swojego rodzeństwa wykazywała największą ciekawość alchemią, bo Vera stroniła od kociołka i wolała zaczytywać się w runicznych księgach niegdyś należących do ich dziadka. – Poza tym wśród Leightonów zawsze było wielu alchemików oraz pasjonatów innych nauk związanych z przyrodą. W naszym domu i jego otoczeniu zawsze było pełno zwierząt i roślin, a także oparów mikstur. Brakuje mi tego teraz – wyznała, wspominając tamte czasy z wielkim sentymentem. Czasy, kiedy Leightonowie byli pełną, szczęśliwą rodziną. Nawet jeśli wojna kiedyś się skończy, ich życie nie wróci do normy, bo siostry Charlie nie żyły. Nigdy już nie staną obok siebie w komplecie, na zawsze pozostaną rodziną rozdartą. Miała wrażenie, że i w głosie Billy’ego zabrzmiała nostalgia, że on także tęsknił za czasami błogiego dzieciństwa w rodzinnym domu. – Brat wyjechał za granicę w sprawach zawodowych już dłuższy czas temu, zanim to wszystko się zaczęło. Potem… po prostu tam został. Możliwe, że rodzicom udało się do niego dołączyć, kiedy uciekli z kraju, ale nie wiem, gdzie są teraz, bo dla bezpieczeństwa nie poruszają tego tematu w listach.
A przynajmniej miała taką nadzieję, że jej rodzice i brat byli razem, że wspólnie jakoś się trzymali. Jej mama była w ciężkiej depresji i potrzebowała opieki męża i syna. Charlie także chciałaby być z nimi, ale aktualnie jej dołączenie do nich nie było możliwe. Utknęła w kraju i starała się jakoś przeżyć. Na duchu podnosiły ją jedynie otrzymywane sporadycznie listy, dostawała je jednak rzadko i przez większość czasu trwała w niewiedzy co do tego, co dzieje się z jej najbliższymi.
- Może kiedyś, gdy świat wróci do normy, jej marzenie o uzdrawianiu uda się spełnić? – zastanowiła się. Nim Amelia dorośnie miną jeszcze lata, oby do tego czasu wszystko się uspokoiło. Oby dzieci Oazy nie stały się straconym pokoleniem odartym z marzeń i zmuszonym do ukrywania się.
Gdy wspomniał o Camilli, wyczuła, że to jakiś trudny, niezręczny temat, więc nie dopytywała, domyślając się jedynie, że mama Amelii najwyraźniej nie żyła. By okazać Billy’emu wsparcie krótko ścisnęła jego rękę, na dłuższą chwilę pogrążając się w milczeniu. Bo czasem dobrze było pomilczeć razem. Sama obecność drugiej osoby potrafiła podnieść na duchu, kiedy było źle.
- Może z czasem wszystko się jakoś ułoży. Bardzo bym tego chciała. Dla siebie i dla innych. Żeby po prostu wszystko się jakoś uspokoiło… - westchnęła, tęskniąc za czasami normalności i zwykłymi, błahymi problemami codzienności.
Później uważnie i ostrożnie obejrzała podany eliksir. Udało jej się go rozpoznać.
- To mikstura buchorożca – rzekła. – Mieliście prawdziwe szczęście, że udało wam się ją przechwycić zanim wybuchła, to niebezpieczna mikstura, trzeba się z nią obchodzić ostrożnie, bo rzucona i rozbita powoduje silną eksplozję.
Oddała mu fiolkę, przestrzegając, żeby przechowywał ją ostrożnie i z dala od nieświadomych zagrożenia osób. Wolała sobie nie wyobrażać, co by się stało, gdyby taki eliksir znalazła Amelia i niechcący go upuściła, ale ufała rozsądkowi Billy’ego i temu, że upewni się, że niebezpieczny przedmiot nie dostanie się w pobliże jego córki, ani innych postronnych osób.
- Chyba mamy już dość kwiatów – powiedziała, oceniając że chyba zebrali wystarczającą ilość. - Teraz tylko trzeba je zabrać do chaty i włożyć do naczyń z wodą.
| zt. dla Charlie
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
– Dzięki. T-t-tak zrobię – przytaknął, uśmiechając się do niej, jednocześnie na chwilę porzucając temat nakładania ogrzewających zaklęć na chaty. To był problem na inny dzień, musiał się nad tym zastanowić – i być może zwrócić się o pomoc do wuja. Jeśli gotowe rozwiązanie już istniało, nie było sensu w wymyślaniu lumosa od nowa.
– To dobry facet – wtrącił, uśmiechając się lekko, kiedy Charlie wspomniała o Cillianie. Uniósł spojrzenie, spoglądając na nią badawczo, jakby w jej twarzy chciał doszukać się czegoś, o czym celowo nie mówiła, ale nie dopytywał więcej; nie był wścibski. – Amelka uwielbia k-k-koty – dodał. Uwielbiała wszystkie zwierzęta, to ona namówiła go, żeby zatrzymali Tłuczka – a w Oazie biegała za wszystkimi kotami, psami i żabocikami, które można było czasami spotkać na mokradle w pobliżu szmaragdowego stawu.
Słuchając, jak Charlie opowiada o swojej rodzinie, milczał przez dłuższą chwilę, pozornie skupiony na zbieraniu kwiatów, a w rzeczywistości – wychwytując każde jej słowo. Chociaż nie znali się zbyt dobrze, to wyglądało na to, że łączyły ich podobne wspomnienia z dzieciństwa, oboje też za kimś tęsknili – odnajdując mgliste pocieszenie w fakcie, że ich bliscy byli bezpieczni, z dala od toczącej się w kraju wojny. – To dobrze. Wiesz, że są d-d-daleko od tego wszystkiego – wtrącił, odkładając na bok niewielką wiązankę roślin o białych płatkach. – Mój ojciec też jest za granicą. Chciał wrócić razem z nami, ale p-p-przekonałem go, że powinien zostać – przyznał. Choć brakowało mu wsparcia ojca, to nie mógł pozwolić mu na powrót do Anglii. Był mugolem, w starciu z czarodziejami byłby bezbronny.
Zastanowił się przez chwilę nad słowami Charlene. – Myślę, że nie p-p-powinniśmy czekać aż to się stanie – powiedział ostrożnie, rzucając jej łagodne spojrzenie. – Nasz świat się zmienił i raczej nie mamy co liczyć na to, że p-p-pewnego dnia po prostu ogłosimy koniec wojny i zaczniemy żyć tak samo, jak żyliśmy przed nią. – Zbyt dużo się wydarzyło; zbyt wiele bezpowrotnie zniszczyli, za dużo czarodziejów i czarownic zginęło, a jeszcze więcej doświadczyło okropności, które na nich wpłynęły. – Nie wiem jeszcze, jakie jutro nas czeka, ale na p-p-pewno musimy o nie zawalczyć – dodał. Nie mogli biernie czekać, aż wróg z własnej woli złoży broń; to się nie miało wydarzyć.
Wziął fiolkę od Charlie, bardzo delikatnie chwytając za szklane ścianki. Przyjrzał jej się przez moment, po czym tak ostrożnie, jak tylko potrafił, wsunął ją do kieszeni. – Dziękuję. Będę uważał – obiecał. I dobrze ją wykorzystam, dodał w myślach. Nie miała się zmarnować, zadba o to, żeby wróciła tam, skąd przyszła – i żeby nie zrobiła tego po cichu.
| zt
– To dobry facet – wtrącił, uśmiechając się lekko, kiedy Charlie wspomniała o Cillianie. Uniósł spojrzenie, spoglądając na nią badawczo, jakby w jej twarzy chciał doszukać się czegoś, o czym celowo nie mówiła, ale nie dopytywał więcej; nie był wścibski. – Amelka uwielbia k-k-koty – dodał. Uwielbiała wszystkie zwierzęta, to ona namówiła go, żeby zatrzymali Tłuczka – a w Oazie biegała za wszystkimi kotami, psami i żabocikami, które można było czasami spotkać na mokradle w pobliżu szmaragdowego stawu.
Słuchając, jak Charlie opowiada o swojej rodzinie, milczał przez dłuższą chwilę, pozornie skupiony na zbieraniu kwiatów, a w rzeczywistości – wychwytując każde jej słowo. Chociaż nie znali się zbyt dobrze, to wyglądało na to, że łączyły ich podobne wspomnienia z dzieciństwa, oboje też za kimś tęsknili – odnajdując mgliste pocieszenie w fakcie, że ich bliscy byli bezpieczni, z dala od toczącej się w kraju wojny. – To dobrze. Wiesz, że są d-d-daleko od tego wszystkiego – wtrącił, odkładając na bok niewielką wiązankę roślin o białych płatkach. – Mój ojciec też jest za granicą. Chciał wrócić razem z nami, ale p-p-przekonałem go, że powinien zostać – przyznał. Choć brakowało mu wsparcia ojca, to nie mógł pozwolić mu na powrót do Anglii. Był mugolem, w starciu z czarodziejami byłby bezbronny.
Zastanowił się przez chwilę nad słowami Charlene. – Myślę, że nie p-p-powinniśmy czekać aż to się stanie – powiedział ostrożnie, rzucając jej łagodne spojrzenie. – Nasz świat się zmienił i raczej nie mamy co liczyć na to, że p-p-pewnego dnia po prostu ogłosimy koniec wojny i zaczniemy żyć tak samo, jak żyliśmy przed nią. – Zbyt dużo się wydarzyło; zbyt wiele bezpowrotnie zniszczyli, za dużo czarodziejów i czarownic zginęło, a jeszcze więcej doświadczyło okropności, które na nich wpłynęły. – Nie wiem jeszcze, jakie jutro nas czeka, ale na p-p-pewno musimy o nie zawalczyć – dodał. Nie mogli biernie czekać, aż wróg z własnej woli złoży broń; to się nie miało wydarzyć.
Wziął fiolkę od Charlie, bardzo delikatnie chwytając za szklane ścianki. Przyjrzał jej się przez moment, po czym tak ostrożnie, jak tylko potrafił, wsunął ją do kieszeni. – Dziękuję. Będę uważał – obiecał. I dobrze ją wykorzystam, dodał w myślach. Nie miała się zmarnować, zadba o to, żeby wróciła tam, skąd przyszła – i żeby nie zrobiła tego po cichu.
| zt
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 04.07
Spędziła w Oazie wiele czasu. Bardzo wiele czasu na ukrywaniu się i życiu w strachu. Dni zlewały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące, podczas których powoli zapominała, jak to było żyć inaczej. Normalnie. Każdego dnia zżerała ją tęsknota za tym, co było kiedyś, zanim jej życie legło w gruzach. Za czasami, kiedy miała rodzinę, normalny dom, pracę którą kochała. Za czasami, kiedy nie wiedziała, czym jest głód, jeśli nie licząc momentów, kiedy zbyt długo zasiedziała się nad jakimś eliksirem lub mądrymi książkami, i dopiero ssanie w żołądku przypominało o upływie godzin. Ale tutaj, w Oazie, głód był jej stałą codziennością już od dawna. Zasoby były ograniczone, podobnie jak możliwości wyjścia. Czuła się jak w więzieniu i z miesiąca na miesiąc coraz bardziej miała tego dość. A gdy okazało się, że nawet tutaj nie jest w pełni bezpiecznie… Początkiem czerwca próbowała to wszystko zakończyć. Nie mogła dłużej żyć w ten sposób. Alchemicznym nożykiem, wcześniej użytkowanym do siekania składników alchemicznych, rozcięła żyły na swoim lewym nadgarstku. Nie przyszło jej to łatwo, wahała się długo, zwyczajnie bała się bólu, bała się samej śmierci, a zarazem chciała udać się w jej ramiona. I znowu zobaczę Verę, myślała, gdy w końcu zdobyła się na odwagę i wbiła czubek ostrza w jasną skórę, a krople krwi zaczęły kapać na podłogę. Wbiła go głębiej, a świat zaczął wirować, zaś ona sama powoli odpływać.
Ale widocznie śmierć nie była jej wtedy pisana, bo ktoś znalazł ją w ostatniej chwili i została cudem odratowana, choć przez dobre parę tygodni leżała, majacząc, a jej osłabiony organizm walczył zaskakująco mocno. Dopiero pod koniec czerwca doszła do siebie na tyle, by wstać z łóżka. Miała też dużo czasu na przemyślenia, na to, by rozważyć pewne sprawy.
Tak czy inaczej, stara Charlie umarła. Delikatna alchemiczka z Munga, urocza miła dziewczyna z grubym warkoczem, mająca normalną rodzinę i zwyczajne życie, przepadła. Nie było jej. Zniknęła tak samo jak gruby warkocz, zamiast którego pozostały jedynie proste, pszeniczne kosmyki sięgające ramion. Nie było też ładnych, dziewczęcych sukienek, jakie kiedyś lubiła nosić, na ich miejsce pojawiły się skromne, liche sukienczyny, wyraźnie zwisające na jej niemal chorobliwie wychudzonym ciele. Zielone, kocie oczy wydawały się nieco zbyt duże na tle wymizerowanej twarzy, ale po raz pierwszy od dawna tliła się w nich wola przetrwania. Straciła praktycznie wszystko, a mimo to wciąż trwała. Może życie miało jeszcze dla niej jakieś plany.
A ona czuła, że nie chce reszty swojego życia spędzać w Oazie, zwłaszcza teraz, kiedy nie była już poszukiwana i dla tamtych oficjalnie umarła. Może to był znak, że można spróbować ułożyć sobie życie na nowo poza Oazą? Nie wiadomo, ile czasu jej jeszcze pozostało, ale nawet jeśli miała zginąć, nie chciała umierać w Oazie. Charlene Leighton była martwa dla świata, ale może wciąż mogła mieć jakieś znaczenie dla tych kilku osób, które w jej życiu pozostały, i dla innych, którym mogły pomóc jej eliksiry. Po tym, jak odzyskała przytomność po nieudanej próbie, przestała już opłakiwać to, co straciła, tę dawną, bezpieczną i spokojną rzeczywistość alchemiczki z Munga. Przestała przywiązywać się do rzeczy materialnych tak mocno jak kiedyś, liczyła się z tym, że na zewnątrz może nie znaleźć stałej, bezpiecznej przystani w której pozostanie już na zawsze. Stare życie odeszło, a ona w końcu musiała to zaakceptować i przyjąć nowe, zamiast wiecznie nurzać się w odmętach depresji i chować się przed wszystkim i wszystkimi.
Gdy przechadzała się po Oazie, była pogrążona w myślach. Zastanawiała się, jak to wszystko miałoby wyglądać. Nie była na zewnątrz od bardzo dawna, tak że traciła rachubę czasu, i dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że przecież dziś był czwarty lipca. Jej dwudzieste piąte urodziny. Niegdyś ten moment uchodziłby za datę graniczną, moment symbolicznego przejścia w staropanieństwo (choć może w normalnych, zwyczajnych okolicznościach wcale nie byłaby teraz sama?), ale teraz… teraz mimo wszystko cieszyła się, że dożyła tego czasu, że miała już aż dwadzieścia pięć lat, choć czasem czuła się, jakby te wszystkie trudne przeżycia dodały jej lat, i jakby w rzeczywistości miała ich o wiele więcej. Jednak dożycie do kolejnych urodzin wcale nie było pewne. Nic nie było pewne w tym świecie, ale ona chciała jeszcze zobaczyć coś pięknego, zrobić coś pożytecznego nim się z nim pożegna.
Po dłuższej chwili zorientowała się, że dotarła do zagajnika.
Spędziła w Oazie wiele czasu. Bardzo wiele czasu na ukrywaniu się i życiu w strachu. Dni zlewały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące, podczas których powoli zapominała, jak to było żyć inaczej. Normalnie. Każdego dnia zżerała ją tęsknota za tym, co było kiedyś, zanim jej życie legło w gruzach. Za czasami, kiedy miała rodzinę, normalny dom, pracę którą kochała. Za czasami, kiedy nie wiedziała, czym jest głód, jeśli nie licząc momentów, kiedy zbyt długo zasiedziała się nad jakimś eliksirem lub mądrymi książkami, i dopiero ssanie w żołądku przypominało o upływie godzin. Ale tutaj, w Oazie, głód był jej stałą codziennością już od dawna. Zasoby były ograniczone, podobnie jak możliwości wyjścia. Czuła się jak w więzieniu i z miesiąca na miesiąc coraz bardziej miała tego dość. A gdy okazało się, że nawet tutaj nie jest w pełni bezpiecznie… Początkiem czerwca próbowała to wszystko zakończyć. Nie mogła dłużej żyć w ten sposób. Alchemicznym nożykiem, wcześniej użytkowanym do siekania składników alchemicznych, rozcięła żyły na swoim lewym nadgarstku. Nie przyszło jej to łatwo, wahała się długo, zwyczajnie bała się bólu, bała się samej śmierci, a zarazem chciała udać się w jej ramiona. I znowu zobaczę Verę, myślała, gdy w końcu zdobyła się na odwagę i wbiła czubek ostrza w jasną skórę, a krople krwi zaczęły kapać na podłogę. Wbiła go głębiej, a świat zaczął wirować, zaś ona sama powoli odpływać.
Ale widocznie śmierć nie była jej wtedy pisana, bo ktoś znalazł ją w ostatniej chwili i została cudem odratowana, choć przez dobre parę tygodni leżała, majacząc, a jej osłabiony organizm walczył zaskakująco mocno. Dopiero pod koniec czerwca doszła do siebie na tyle, by wstać z łóżka. Miała też dużo czasu na przemyślenia, na to, by rozważyć pewne sprawy.
Tak czy inaczej, stara Charlie umarła. Delikatna alchemiczka z Munga, urocza miła dziewczyna z grubym warkoczem, mająca normalną rodzinę i zwyczajne życie, przepadła. Nie było jej. Zniknęła tak samo jak gruby warkocz, zamiast którego pozostały jedynie proste, pszeniczne kosmyki sięgające ramion. Nie było też ładnych, dziewczęcych sukienek, jakie kiedyś lubiła nosić, na ich miejsce pojawiły się skromne, liche sukienczyny, wyraźnie zwisające na jej niemal chorobliwie wychudzonym ciele. Zielone, kocie oczy wydawały się nieco zbyt duże na tle wymizerowanej twarzy, ale po raz pierwszy od dawna tliła się w nich wola przetrwania. Straciła praktycznie wszystko, a mimo to wciąż trwała. Może życie miało jeszcze dla niej jakieś plany.
A ona czuła, że nie chce reszty swojego życia spędzać w Oazie, zwłaszcza teraz, kiedy nie była już poszukiwana i dla tamtych oficjalnie umarła. Może to był znak, że można spróbować ułożyć sobie życie na nowo poza Oazą? Nie wiadomo, ile czasu jej jeszcze pozostało, ale nawet jeśli miała zginąć, nie chciała umierać w Oazie. Charlene Leighton była martwa dla świata, ale może wciąż mogła mieć jakieś znaczenie dla tych kilku osób, które w jej życiu pozostały, i dla innych, którym mogły pomóc jej eliksiry. Po tym, jak odzyskała przytomność po nieudanej próbie, przestała już opłakiwać to, co straciła, tę dawną, bezpieczną i spokojną rzeczywistość alchemiczki z Munga. Przestała przywiązywać się do rzeczy materialnych tak mocno jak kiedyś, liczyła się z tym, że na zewnątrz może nie znaleźć stałej, bezpiecznej przystani w której pozostanie już na zawsze. Stare życie odeszło, a ona w końcu musiała to zaakceptować i przyjąć nowe, zamiast wiecznie nurzać się w odmętach depresji i chować się przed wszystkim i wszystkimi.
Gdy przechadzała się po Oazie, była pogrążona w myślach. Zastanawiała się, jak to wszystko miałoby wyglądać. Nie była na zewnątrz od bardzo dawna, tak że traciła rachubę czasu, i dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że przecież dziś był czwarty lipca. Jej dwudzieste piąte urodziny. Niegdyś ten moment uchodziłby za datę graniczną, moment symbolicznego przejścia w staropanieństwo (choć może w normalnych, zwyczajnych okolicznościach wcale nie byłaby teraz sama?), ale teraz… teraz mimo wszystko cieszyła się, że dożyła tego czasu, że miała już aż dwadzieścia pięć lat, choć czasem czuła się, jakby te wszystkie trudne przeżycia dodały jej lat, i jakby w rzeczywistości miała ich o wiele więcej. Jednak dożycie do kolejnych urodzin wcale nie było pewne. Nic nie było pewne w tym świecie, ale ona chciała jeszcze zobaczyć coś pięknego, zrobić coś pożytecznego nim się z nim pożegna.
Po dłuższej chwili zorientowała się, że dotarła do zagajnika.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Minął ponad miesiąc, odkąd pojawił się w Oazie po raz ostatni.
Nie dlatego, że nie chciał – było mnóstwo rzeczy, które zostawił niedokończone, ludzi, którym obiecał pomóc, a nie zdążył – ale powolne lizanie ran i stopniowo odbierająca zmysły klątwa sprawiły, że nawet taki krótki dystans stał się dla niego niemożliwy do pokonania. To była jedna z niedogodności, które bolały go najbardziej; chociaż wyprowadził się z Oazy przeszło pół roku wcześniej, to nigdy nie przestał czuć się odpowiedzialny za wyspę i za ukrywających się na niej ludzi. Nie tylko dlatego, że to było pierwsze miejsce, które po powrocie do ogarniętej wojną Anglii stało się jego domem; i nawet nie dlatego, że jako jeden z członków Zakonu Feniksa przysięgał zapewnić wiosce bezpieczeństwo. Z większością przebywających tam czarodziejów i mugoli był związany osobiście, przez miesiące byli jego sąsiadami, przyjaciółmi; ludźmi, którzy zaoferowali mu pomoc, i którym on zaoferował ją w zamian. Zwłaszcza za dzieciakami tęsknił; pamiętał o każdym meczu Płazów, na jakim nie mógł się pojawić, zastanawiał, czy posadowione na grząskim terenie boisko nie ucierpiało przypadkiem w trakcie trzęsienia ziemi (zajęty najpilniejszymi naprawami, próbami zapewnienia wszystkim dachu nad głową, nie zdołał tego sprawdzić – a później nie mógł, zatrzymany w pół kroku przez przeklętego Śmierciożercę).
No i była jeszcze Charlie.
Nie wyrzucił z głowy tamtego dnia, w którym ją znalazł – rutynowo sprawdzając stan chat, upewniając się, że żadna nie wymagała natychmiastowej naprawy. Wiedział, że nie czuła się dobrze, pamiętał ich ostatnią rozmowę, gdy zbierali kwiaty na wesele Alexandra; już wtedy wydawała mu się przybita, przygaszona, jakby nie wierzyła w to, że ich los się kiedyś odmieni – ale napatrzył się zdjęte podobnymi rozterkami twarze tak bardzo, że chyba w pewnym momencie przestał zauważać je tak naprawdę. Nie sądził, że mogło być aź tak źle, nie zwrócił uwagi na drobne sygnały – a może po prostu nie wyobrażał sobie, że ktoś mógłby posunąć się do czegoś podobnego. Nie ktoś, kogo znał; nie ktoś, kto był jednym z nich. Jej widok nim wstrząsnął, choć pamiętał niewiele; późniejsze wydarzenia przygniotły sobą wszystko, co miało miejsce przed, potrafił przywołać jednak chorobliwą bladość skóry i czerwień wsiąkającej w tkaninę krwi. Przez ostatnie tygodnie próbował do niej napisać, ale słowa nie chciały go słuchać, a później wzrok przysłoniła mu mgła zbyt gęsta, by był w stanie skreślić choć parę słów. Myślał jednak; o tym, jak sobie radziła, i czy sobie radziła, i czy było coś, co mógłby dla niej zrobić.
Dziś wciąż nie znał odpowiedzi na te pytania, ale miał zamiar przynajmniej spróbować je poznać, dlatego od razu po przejściu przez magiczny portal skierował kroki w stronę zajmowanej przez Charlene chaty. Nie znalazł jej tam, jednak jedna z sąsiadek była w stanie wskazać mu odpowiedni kierunek; w Oazie nie było wiele miejsc, w których można było się schować. – Charlie? – odezwał się, gdy tylko dostrzegł jej sylwetkę pomiędzy rosnącymi w zagajniku drzewami. Rozpoznał ją od razu, choć włosy w kolorze wyblakłej pszenicy były znacznie krótsze, niż kiedy widział ją po raz ostatni, a ona sama wydawała się mniejsza, drobniejsza. Zaczekał, aż odwróci się, krzyżując z nim spojrzenie, i dopiero wtedy się uśmiechnął – podnosząc dłoń w geście powitania. Zdawał sobie sprawę, że wciąż wyglądał okropnie, ze świeżymi bliznami znaczącymi całą lewą część twarzy – widział spojrzenia, jakimi obdarzali go inni mieszkańcy Oazy – ale nie mógł przecież chować się w czterech ścianach dłużej. Już i tak zbyt długo pozostawał bezczynny. – Cześć – przywitał się ciepło, uśmiechając się; nieco krzywo (lewy kącik ust nie chciał w pełni się podnieść), ale całkowicie szczerze. – Wybrałaś się na sp-p-pacer? – zapytał, przyspieszając nieco kroku, żeby zniwelować ostatnie metry dzielącej ich przestrzeni. To chyba dobrze, że zdecydowała się wyjść z domu? Nie był pewien, nie był specjalistą od magicznych chorób, ani żadnych chorób w ogóle – pewnie Hector byłby w stanie mu podpowiedzieć – ale tak mu się wydawało. Zatrzymał się przed nią, wahając się, z jednej strony chcąc ją przytulić – jednak nie wiedząc, czy mógł, czy wypadało; i przede wszystkim, czy tego chciała. – Pani Quinn p-p-powiedziała, że cię tu znajdę – wyjaśnił, odrywając wzrok od szczupłej twarzy Charlie, żeby rozejrzeć się dookoła. Brakowało mu Oazy, zapomniał już trochę, jak niezwykle pachniała wyspa; z roślinami niespotykanymi nigdzie indziej, i z białą magią, której drobinki unosiły się wszędzie dookoła. Bał się, że po przeklętym trzęsieniu ziemi i pojawieniu się prowadzącej do Azkabanu szczeliny znikną wszystkie – ale nadal był w stanie je dostrzec, i już samo to wystarczyło, by zrobiło mu się lżej, cieplej na sercu.
Nie dlatego, że nie chciał – było mnóstwo rzeczy, które zostawił niedokończone, ludzi, którym obiecał pomóc, a nie zdążył – ale powolne lizanie ran i stopniowo odbierająca zmysły klątwa sprawiły, że nawet taki krótki dystans stał się dla niego niemożliwy do pokonania. To była jedna z niedogodności, które bolały go najbardziej; chociaż wyprowadził się z Oazy przeszło pół roku wcześniej, to nigdy nie przestał czuć się odpowiedzialny za wyspę i za ukrywających się na niej ludzi. Nie tylko dlatego, że to było pierwsze miejsce, które po powrocie do ogarniętej wojną Anglii stało się jego domem; i nawet nie dlatego, że jako jeden z członków Zakonu Feniksa przysięgał zapewnić wiosce bezpieczeństwo. Z większością przebywających tam czarodziejów i mugoli był związany osobiście, przez miesiące byli jego sąsiadami, przyjaciółmi; ludźmi, którzy zaoferowali mu pomoc, i którym on zaoferował ją w zamian. Zwłaszcza za dzieciakami tęsknił; pamiętał o każdym meczu Płazów, na jakim nie mógł się pojawić, zastanawiał, czy posadowione na grząskim terenie boisko nie ucierpiało przypadkiem w trakcie trzęsienia ziemi (zajęty najpilniejszymi naprawami, próbami zapewnienia wszystkim dachu nad głową, nie zdołał tego sprawdzić – a później nie mógł, zatrzymany w pół kroku przez przeklętego Śmierciożercę).
No i była jeszcze Charlie.
Nie wyrzucił z głowy tamtego dnia, w którym ją znalazł – rutynowo sprawdzając stan chat, upewniając się, że żadna nie wymagała natychmiastowej naprawy. Wiedział, że nie czuła się dobrze, pamiętał ich ostatnią rozmowę, gdy zbierali kwiaty na wesele Alexandra; już wtedy wydawała mu się przybita, przygaszona, jakby nie wierzyła w to, że ich los się kiedyś odmieni – ale napatrzył się zdjęte podobnymi rozterkami twarze tak bardzo, że chyba w pewnym momencie przestał zauważać je tak naprawdę. Nie sądził, że mogło być aź tak źle, nie zwrócił uwagi na drobne sygnały – a może po prostu nie wyobrażał sobie, że ktoś mógłby posunąć się do czegoś podobnego. Nie ktoś, kogo znał; nie ktoś, kto był jednym z nich. Jej widok nim wstrząsnął, choć pamiętał niewiele; późniejsze wydarzenia przygniotły sobą wszystko, co miało miejsce przed, potrafił przywołać jednak chorobliwą bladość skóry i czerwień wsiąkającej w tkaninę krwi. Przez ostatnie tygodnie próbował do niej napisać, ale słowa nie chciały go słuchać, a później wzrok przysłoniła mu mgła zbyt gęsta, by był w stanie skreślić choć parę słów. Myślał jednak; o tym, jak sobie radziła, i czy sobie radziła, i czy było coś, co mógłby dla niej zrobić.
Dziś wciąż nie znał odpowiedzi na te pytania, ale miał zamiar przynajmniej spróbować je poznać, dlatego od razu po przejściu przez magiczny portal skierował kroki w stronę zajmowanej przez Charlene chaty. Nie znalazł jej tam, jednak jedna z sąsiadek była w stanie wskazać mu odpowiedni kierunek; w Oazie nie było wiele miejsc, w których można było się schować. – Charlie? – odezwał się, gdy tylko dostrzegł jej sylwetkę pomiędzy rosnącymi w zagajniku drzewami. Rozpoznał ją od razu, choć włosy w kolorze wyblakłej pszenicy były znacznie krótsze, niż kiedy widział ją po raz ostatni, a ona sama wydawała się mniejsza, drobniejsza. Zaczekał, aż odwróci się, krzyżując z nim spojrzenie, i dopiero wtedy się uśmiechnął – podnosząc dłoń w geście powitania. Zdawał sobie sprawę, że wciąż wyglądał okropnie, ze świeżymi bliznami znaczącymi całą lewą część twarzy – widział spojrzenia, jakimi obdarzali go inni mieszkańcy Oazy – ale nie mógł przecież chować się w czterech ścianach dłużej. Już i tak zbyt długo pozostawał bezczynny. – Cześć – przywitał się ciepło, uśmiechając się; nieco krzywo (lewy kącik ust nie chciał w pełni się podnieść), ale całkowicie szczerze. – Wybrałaś się na sp-p-pacer? – zapytał, przyspieszając nieco kroku, żeby zniwelować ostatnie metry dzielącej ich przestrzeni. To chyba dobrze, że zdecydowała się wyjść z domu? Nie był pewien, nie był specjalistą od magicznych chorób, ani żadnych chorób w ogóle – pewnie Hector byłby w stanie mu podpowiedzieć – ale tak mu się wydawało. Zatrzymał się przed nią, wahając się, z jednej strony chcąc ją przytulić – jednak nie wiedząc, czy mógł, czy wypadało; i przede wszystkim, czy tego chciała. – Pani Quinn p-p-powiedziała, że cię tu znajdę – wyjaśnił, odrywając wzrok od szczupłej twarzy Charlie, żeby rozejrzeć się dookoła. Brakowało mu Oazy, zapomniał już trochę, jak niezwykle pachniała wyspa; z roślinami niespotykanymi nigdzie indziej, i z białą magią, której drobinki unosiły się wszędzie dookoła. Bał się, że po przeklętym trzęsieniu ziemi i pojawieniu się prowadzącej do Azkabanu szczeliny znikną wszystkie – ale nadal był w stanie je dostrzec, i już samo to wystarczyło, by zrobiło mu się lżej, cieplej na sercu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Poza Oazą toczyło się życie. Ona, Charlie, od długich miesięcy tkwiła w stagnacji. Może to właśnie to w końcu popchnęło ją do ostateczności, bo najzwyczajniej w świecie zaczęła wariować w zamknięciu, bez możliwości swobodnego udawania się dokąd zechce, tak jak kiedyś. Bo dawniej, w normalnych czasach, nic jej nie ograniczało. Nie musiała tkwić wyłącznie w jednym miejscu, ani nawet kursować tylko między pracą a domem. Mogła odwiedzać bliskich i znajomych, a także eksplorować dowolne zakątki kraju w poszukiwaniu ingrediencji przydatnych do eliksirów. Mogła też odwiedzać inne miejsca, gdzie poszerzała swoją wiedzę. Jej bystry umysł nieustannie był stymulowany, a tutaj tego brakowało. Bo co mogła robić poza siedzeniem w chacie, bezcelowym szwendaniu po ograniczonej przestrzeni Oazy, lub rozmowami z innymi mieszkańcami? Niby otaczali ją tu ludzie, a jednak czuła się straszliwie samotna. Oaza była przepiękna, ale nie mogła zastąpić wolności. W dodatku ten głód i brak perspektyw na poprawę sytuacji… Omamiony depresją umysł chciał odejść, zniknąć. Ale tak się złożyło, że została znaleziona i odratowania. Według uzdrowicielki z Oazy, która ją później pielęgnowała, podobno odnaleziono ją w ostatniej chwili, brakowało może kilku minut do wykrwawienia się. Możliwości leczenia w Oazie nie były tak dobre, jak niegdyś w normalnych czasach w Mungu, więc Charlie dochodziła do siebie dość długo, przez pierwsze dni nieprzytomna, zaś później, gdy już się obudziła, długo była zbyt słaba, by wybrać się choćby na krótki spacer. Czuła się wtedy, jakby postarzała się o wiele lat, tym bardziej, że żywności nadal nie było na tyle, by mogła szybko wracać do sił, a głodny organizm, któremu brakowało odpowiednich substancji, regenerował się wolniej niż ten dobrze odżywiony.
Ale w końcu znalazła w sobie dość siły, by się przejść, choć szła dość powoli i niezbyt daleko, gotowa przysiąść, gdyby poczuła, że kręci jej się w głowie. Zawsze była osobą raczej bladą, ale teraz kolor jej skóry był jeszcze bledszy niż dawniej, niemal przeźroczysty, a pod zielonymi oczami znaczyły się cienie. Z takim wyglądem prawdopodobnie nikt z dawnego życia by jej nie rozpoznał. Nikt nie skojarzyłby tej wychudłej nędzarki z dawną Charlene Leighton. Charlie może nigdy nie należała do ludzi majętnych, nie pochodziła z zamożnej rodziny, ale też nie zaznała poważniejszych braków w życiu, zawsze była dobrze odżywiona i schludnie ubrana, a także pełna życia i pasji. Normalna młoda dziewczyna, a potem kobieta, teraz zaś ledwie jej cień.
Kiedy zaczęła odczuwać zmęczenie, dużo szybciej niż dawniej, przed zamieszkaniem w Oazie i tymi wszystkimi perypetiami, przystanęła i oparła się o drzewo. Ale chwilę później z zadumy wyrwał ją znajomy głos, słysząc go od razu odwróciła się, dostrzegając Billy’ego. Gdyby nie to, że miesiąc temu prawie się wykrwawiła i nadal nie wróciła do pełni sił, z pewnością oblałaby się teraz szkarłatnym rumieńcem.
Bo było jej zwyczajnie wstyd, że była tak słaba, że próbowała się zabić, i to akurat Billy odnalazł ją i uratował. Gdyby nie on, nie byłoby jej tutaj, choć sam moment znalezienia pamiętała bardzo mgliście, bo chwilę po mignięciu nad sobą jego przejętej twarzy straciła przytomność i odzyskała ją ileś dni później, a jego już nie było. I nie widziała go ani razu aż do teraz. Jedynie uzdrowicielka potwierdziła jej wtedy, że to Billy ją znalazł i przyniósł, bo sama nawet nie była pewna, czy rzeczywiście go widziała, czy tylko miała omamy.
Jej wzrok przez chwilę błądził po jego sylwetce, a po chwili, gdy migający pomiędzy drzewami promień słońca inaczej oświetlił jego twarz, dostrzegła na niej bliznę, której kiedyś na pewno tam nie było, i przelękła się.
- Co się stało? – zapytała, patrząc na niego z troską i niepokojem, co odwróciło jej uwagę od własnego zawstydzenia tym, w jakiej sytuacji ją znalazł przy ostatnim spotkaniu. Jednocześnie jej prawa dłoń bezwiednie powędrowała do lewego nadgarstka i własnych blizn, obwiązanych niedbale kawałkiem zużytego bandaża. Z jednej strony nie chciała wystawiać ich na widok, a z drugiej, nie próbowała ich zlikwidować, w głębi duszy chcąc, by przypominały jej o tamtym dniu. Ból i upływ krwi były na tyle silne, że nie zdołała już rozciąć drugiej ręki, nożyk alchemiczny wypadł jej wtedy z drżącej dłoni, ale podcięcie żył na jednej wystarczyło, by prawie umarła. – Czy to… ktoś zły ci zrobił? – dopytywała, choć obawiała się odpowiedzi, zwłaszcza w kontekście tego, że przecież sama tęsknie myślała o życiu poza Oazą, choć z całą pewnością była dużo bardziej bezbronna niż Billy. Była świetną alchemiczką, znała się też dobrze na transmutacji, ale w sytuacji zagrożenia… No cóż, stając naprzeciw kogoś o złych zamiarach pozostawało mieć nadzieję, że następna próba samobójcza będzie już skuteczna, bo zdecydowanie nie chciała sprawdzać, jak bolą czarnomagiczne zaklęcia. Ale oby nigdy nie znalazła się w tego typu sytuacji. Oby już nikt jej nie szukał, skoro władze poniekąd ją uśmierciły. Dlaczego, tego wciąż nie wiedziała. Może chcieli pokazać, że coś robią?
- Dawno nie wychodziłam, ja… Nie czułam się dobrze. Dopiero dzisiaj… Chciałam się przejść, zobaczyć, jak to miejsce wygląda latem. – Pamiętała, jak dawno temu, jesienią, też spotkała się w tym zagajniku z Billym. Od tamtego czasu minęły miesiące, ale już wtedy była smutna i zmartwiona, depresja podstępnie rozwijała się w niej od znacznie dłuższego czasu, nie pojawiła się tuż przed próbą. Tak naprawdę zaczęła się już wtedy, kiedy Charlie musiała uciekać i ukrywać się, a może i jeszcze wcześniej, kiedy dowiedziała się o śmierci ukochanej siostry, Very, i zabrakło w jej życiu tej najbliższej osoby, która od dzieciństwa zawsze stała za nią murem i wspierała ją. Depresja miesiącami powoli pożerała ją od środka, w końcu pchając do ostateczności.
Ale już nie chciała być pożerana i żyć w nieustającym strachu i poczuciu beznadziei.
- Co się działo przez ostatni czas? – zapytała, nie mając pojęcia, że i Billy był wyłączony z obiegu na kilka tygodni, i że kiedy ona dochodziła do zdrowia, on również.
Przyglądała mu się, z jednej strony wciąż zawstydzona, a z drugiej, cieszyła się że tu był, i że mógł opowiedzieć coś o świecie na zewnątrz, którego nie widziała od dawna, bo każdorazowo do opuszczenia Oazy potrzebowała kogoś, kto ją wyprowadzi i wprowadzi z powrotem, a nie chciała ludzi kłopotać, gdy mieli ważniejsze zajęcia, i jej ostatnie wyjście miało miejsce jeszcze w zimie. Może dlatego w końcu zaczęła wariować.
Ale w końcu znalazła w sobie dość siły, by się przejść, choć szła dość powoli i niezbyt daleko, gotowa przysiąść, gdyby poczuła, że kręci jej się w głowie. Zawsze była osobą raczej bladą, ale teraz kolor jej skóry był jeszcze bledszy niż dawniej, niemal przeźroczysty, a pod zielonymi oczami znaczyły się cienie. Z takim wyglądem prawdopodobnie nikt z dawnego życia by jej nie rozpoznał. Nikt nie skojarzyłby tej wychudłej nędzarki z dawną Charlene Leighton. Charlie może nigdy nie należała do ludzi majętnych, nie pochodziła z zamożnej rodziny, ale też nie zaznała poważniejszych braków w życiu, zawsze była dobrze odżywiona i schludnie ubrana, a także pełna życia i pasji. Normalna młoda dziewczyna, a potem kobieta, teraz zaś ledwie jej cień.
Kiedy zaczęła odczuwać zmęczenie, dużo szybciej niż dawniej, przed zamieszkaniem w Oazie i tymi wszystkimi perypetiami, przystanęła i oparła się o drzewo. Ale chwilę później z zadumy wyrwał ją znajomy głos, słysząc go od razu odwróciła się, dostrzegając Billy’ego. Gdyby nie to, że miesiąc temu prawie się wykrwawiła i nadal nie wróciła do pełni sił, z pewnością oblałaby się teraz szkarłatnym rumieńcem.
Bo było jej zwyczajnie wstyd, że była tak słaba, że próbowała się zabić, i to akurat Billy odnalazł ją i uratował. Gdyby nie on, nie byłoby jej tutaj, choć sam moment znalezienia pamiętała bardzo mgliście, bo chwilę po mignięciu nad sobą jego przejętej twarzy straciła przytomność i odzyskała ją ileś dni później, a jego już nie było. I nie widziała go ani razu aż do teraz. Jedynie uzdrowicielka potwierdziła jej wtedy, że to Billy ją znalazł i przyniósł, bo sama nawet nie była pewna, czy rzeczywiście go widziała, czy tylko miała omamy.
Jej wzrok przez chwilę błądził po jego sylwetce, a po chwili, gdy migający pomiędzy drzewami promień słońca inaczej oświetlił jego twarz, dostrzegła na niej bliznę, której kiedyś na pewno tam nie było, i przelękła się.
- Co się stało? – zapytała, patrząc na niego z troską i niepokojem, co odwróciło jej uwagę od własnego zawstydzenia tym, w jakiej sytuacji ją znalazł przy ostatnim spotkaniu. Jednocześnie jej prawa dłoń bezwiednie powędrowała do lewego nadgarstka i własnych blizn, obwiązanych niedbale kawałkiem zużytego bandaża. Z jednej strony nie chciała wystawiać ich na widok, a z drugiej, nie próbowała ich zlikwidować, w głębi duszy chcąc, by przypominały jej o tamtym dniu. Ból i upływ krwi były na tyle silne, że nie zdołała już rozciąć drugiej ręki, nożyk alchemiczny wypadł jej wtedy z drżącej dłoni, ale podcięcie żył na jednej wystarczyło, by prawie umarła. – Czy to… ktoś zły ci zrobił? – dopytywała, choć obawiała się odpowiedzi, zwłaszcza w kontekście tego, że przecież sama tęsknie myślała o życiu poza Oazą, choć z całą pewnością była dużo bardziej bezbronna niż Billy. Była świetną alchemiczką, znała się też dobrze na transmutacji, ale w sytuacji zagrożenia… No cóż, stając naprzeciw kogoś o złych zamiarach pozostawało mieć nadzieję, że następna próba samobójcza będzie już skuteczna, bo zdecydowanie nie chciała sprawdzać, jak bolą czarnomagiczne zaklęcia. Ale oby nigdy nie znalazła się w tego typu sytuacji. Oby już nikt jej nie szukał, skoro władze poniekąd ją uśmierciły. Dlaczego, tego wciąż nie wiedziała. Może chcieli pokazać, że coś robią?
- Dawno nie wychodziłam, ja… Nie czułam się dobrze. Dopiero dzisiaj… Chciałam się przejść, zobaczyć, jak to miejsce wygląda latem. – Pamiętała, jak dawno temu, jesienią, też spotkała się w tym zagajniku z Billym. Od tamtego czasu minęły miesiące, ale już wtedy była smutna i zmartwiona, depresja podstępnie rozwijała się w niej od znacznie dłuższego czasu, nie pojawiła się tuż przed próbą. Tak naprawdę zaczęła się już wtedy, kiedy Charlie musiała uciekać i ukrywać się, a może i jeszcze wcześniej, kiedy dowiedziała się o śmierci ukochanej siostry, Very, i zabrakło w jej życiu tej najbliższej osoby, która od dzieciństwa zawsze stała za nią murem i wspierała ją. Depresja miesiącami powoli pożerała ją od środka, w końcu pchając do ostateczności.
Ale już nie chciała być pożerana i żyć w nieustającym strachu i poczuciu beznadziei.
- Co się działo przez ostatni czas? – zapytała, nie mając pojęcia, że i Billy był wyłączony z obiegu na kilka tygodni, i że kiedy ona dochodziła do zdrowia, on również.
Przyglądała mu się, z jednej strony wciąż zawstydzona, a z drugiej, cieszyła się że tu był, i że mógł opowiedzieć coś o świecie na zewnątrz, którego nie widziała od dawna, bo każdorazowo do opuszczenia Oazy potrzebowała kogoś, kto ją wyprowadzi i wprowadzi z powrotem, a nie chciała ludzi kłopotać, gdy mieli ważniejsze zajęcia, i jej ostatnie wyjście miało miejsce jeszcze w zimie. Może dlatego w końcu zaczęła wariować.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Zagajnik
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda