Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Zatoka świetlików
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zatoka świetlików
Choć ta niewielka zatoczka za dnia wygląda zwyczajnie i niepozornie, to przycupnąwszy na jej brzegu po zapadnięciu zmroku - o ile ma się odrobinę cierpliwości i szczyptę szczęścia - można obejrzeć widowisko, od którego Zatoka Świetlików otrzymała swoją nazwę. Przy bezwietrznej, ciepłej pogodzie, nad gładką powierzchnią wody zaczynają pojawiać się migoczące światełka: najpierw jedno, jakby zapraszające na spektakl, później reszta, dziesiątki, setki; drżące świetliki lśnią ciepłym, jasnym światłem, tańcząc ponad nieistniejącymi falami i układając się w najróżniejsze kształty, czasami na ciemnym horyzoncie kreśląc zapomniane historie - czasami zwyczajnie kołysząc obserwatorów do snu.
To aż dziwne, że jednym z pierwszych budynków, które zbudowano w Oazie, nie była lecznica. W pierwszej kolejności skupiono się na tym, aby powstało jak najwięcej niewielkich chatek, gdzie niemagiczni, mugolacy i wszyscy prześladowani przez zbrodniczy reżim Lorda Voldemorta mogli odnaleźć bezpieczne schronienie. Byłem tu od maja i zauważyłem, że dotychczas uzdrowiciele udzielali pomocy w chatkach - ale nie wszyscy zdecydowali się przenieść do Oazy, aby nie zajmować miejsca potrzebującym, podczas gdy mieli gdzie indziej swój bezpieczny kąt, a niekiedy trafiali właśnie tutaj w stanie krytycznym. Koniecznym było powstanie miejsca, gdzie mogliby dochodzić do siebie. Niewielki szpital, choćby i złożony z jednej dużej sali, magazynu i kilkunastu łóżek. Nic wielkiego, lecz niezbędnego.
Kiedy doszły mnie słuchy, że lord Archibald Prewett poszukuje chętnych do pomocy przy budowie takiej lecznicy zgłosiłem się bez wahania. Chciałem przyłożyć swoją rękę do odbudowy tego miejsca, poniekąd odwdzięczyć się za schronienie dla matki i siostry, zająć czas. Usłyszałem o tym już gdzieś w okolicach połowy czerwca, lecz nie od razu wzięliśmy się do pracy. Najpierw musieliśmy zgromadzić materiały i zaczekać na Thomasa, czarodzieja mugolskiego pochodzenia, który był odpowiedzialny za inne projekty w Oazie. Miał sporządzić rysunki i projekt prostego, budynku, tak, abyśmy mogli sobie z tym wszystkim poradzić. Brakowało nam tutaj profesjonalistów, ludzi zajmujących się architekturą i budownictwem zawodowo, lecz przecież nie mogliśmy tu ich sprowadzić. Skoro jednak udało się zbudować niewielkie chaty, które służyły dobrze mieszkańcom, to byłem pewien, że i z lecznicą sobie poradzimy - jeśli tylko Thomas zgodzi się sprawować nad tym pieczę i kontrolę, pilnować, czy wszystko idzie zgodnie z planem i instruować laików. Takich jak ja. Ciężkiej pracy się nie bałem, jedynie tego, że mógłbym coś sknocić, nie miałem doświadczenia w tego typu robocie - dlatego też słuchałem uważnie, nie wymądrzałem się i słuchałem poleceń Thomasa.
Pierwszy etap był najprostszy, a zarazem najcięższy i najmniej przyjemny. Trzeba było kopać i kopać... Pierwszy lipca przyniósł niesprzyjającą takiej robocie pogodę. Na niebie próżno szukałem wzrokiem chmur, niepotrzebnie czekałem na tchnienie wiatru, choćby najlżejsze... Wydawało mi się, że jest gorącej, niż w rzeczywistości, gdy wymachiwałem łopatą raz za razem robiąc miejsce na fundamenty. Miejsce na lecznicę wyznaczono nieopodal wioski, lecz w pewnym oddaleniu, aby wokół panowała cisza i spokój, niezbędne dla regeneracji i odpoczynku chorych. Całkiem niedaleko było stąd do zatoki świetlików. W południe próżno było jednak szukać tam świecących w ciemnościach owadów, Szczerze mówiąc marzyłem już o zmierzchu i chwili wytchnienia w tamtym miejscu.
Uparcie jednak wbijałem łopatę w ziemię, czując, że to dobra metoda, aby wyładować złość. Złość na to, że ten rudy oprych miał tutaj wstęp. Kto w ogóle wpadł na to, że to dobry pomysł, aby wtajemniczać w działalność Zakonu Feniksa byłego truciciela? Wpatrywałem się niechętnie w tę rudą, parszywą gębę, nawet nie starając się tego ukryć.
- Tam wyrzucaj ziemię, a nie wszędzie naokoło - pouczyłem go suchym tonem, wskazując ręką na prawo, gdzie rosła z każdą chwilach góra ziemi.
becomes law
resistance
becomes duty
Nawet Ingisson musiał czasem opuścić cztery ściany jednej czy drugiej pracowni alchemicznej, w której przebywał na co dzień. Poza warzeniem eliksirów życie Norwega pozostawało zaskakująco puste: samotnik na obczyźnie, w której pomimo zadomowienia się wciąż nie potrafił współgrać z jej rytmem. Żył jakby w oderwaniu od pędu przesiąkniętego złem miasta, z którym nie chciał mieć za wiele wspólnego. Jego dniom rytmu nadawała praca. Alchemia dla szpitala, alchemia dla Zakonu. Badania naukowe, długie godziny samotności, w czasie których czytał uczone księgi. Czasem wymykał się na spacer.
Zdarzało się jednak, ze w planach Norwega pojawiało się zdarzenie wyłamujące się z tej naukowej rutyny. Kiedy brała go tęsknota za domem. W takich chwilach nie był w stanie wysiedzieć w miejscu, potrzebował ruszyć się, wyciszyć myśli, zająć umysł czymś prostym i nieskomplikowanym. Wysiłek fizyczny dobrze się w te założenia wpisywał. Znał się też z Archibaldem i gdy usłyszał, że potrzeba było rąk do pracy Norweg nie wahał się długo. Zaoferował swoją pomoc, lecz nie sądził, że przyjęcie jego propozycji będzie wiązało się ze ścisła współpracą z tym służbistą Dearbornem.
To nie tak, że Norweg traktował przebywanie z aurorem jakoś osobiście. Zdążył przywyknąć do tego, że osoby zamieszane w pilnowanie prawa niezbyt za nim przepadały. To była reguła. Tak jak to, że woda zamarzała w określonej temperaturze, tak aurorzy nie lubili Ingissona. W lepszym wypadku podchodzili do niego z zakrawającą o chorobliwą nieufność. Czasami zdarzały się wyjątki, jak Fox, które decydowały się dać mu szansę. Dearborn był temu bardzo, bardzo, bardzo, ale to naprawdę bardzo daleki.
Większość pracy pod dyrygenturą Thomasa mijało im milcząco. Nie stanowiło to wady dla małomównego alchemika, wręcz przeciwnie. I tak porozumiewał się w dużej mierze mruknięciami aprobaty i zamyślenia, bo sprzeciwu nie uskuteczniał. Nie było sensu. Jego zdanie i tak się mało dla co niektórych obecnych w towarzystwie liczyło, więc nie zamierzał strzępić ryja.
Choć warunki pogodowe panujące na wyspie różniły się od tych na stałym lądzie to wciąż dało się odczuć w Oazie, że było lato. Spoceni i nieco zasapani, a w przypadku Åsa także i czerwoni na ponadprzeciętnie bladej twarzy, machali rytmicznie łopatami. Robili wykop pod fundamenty, trzymając się wytyczonych sznurkami i pachołkami ram. Wokół nich furczały też zaczarowane łopaty, jednak pozbawione własnego rozumu narzędzia nie mogły równać się z czynnością wykonywaną przez myślące osoby. Nawet, jeżeli uwaga Dearborna sugerowała Ingissonowi, że nie myślał. I nie potrafi przerzucać ziemi.
– Yhm – mruknął pod nosem, po raz kolejny wbijając łopatę w ziemię. Posuwali się z pracą wytrwale do przodu, choć wiadomym było, że dzisiaj raczej nie skończą kopać. Pewnie też nie jutro. Łypnął z ukosa na Dearborna, patrząc jak facet przerzuca kolejną porcję ziemi do piętrzącej się już sterty. Norweg uniósł więc szpadeli przerzucił jeszcze jedną szuflę w miejsce wyznaczone przez Cedrica, tym razem robiąc to jednak dość niedelikatnie. Wilgotna masa zderzyła się z tworzącą się górą, a drobinki gleby wystrzeliły w powietrze, nieco przyozdabiając lepką od potu twarz aurora.
– Sorry – powiedział Norweg, choć nie do końca było w tym znać skruchę. Ponownie wbił łopatę w ziemię i naparł na nią stopą. – A jak będziemy ciągle tam to się nie...? – oderwał rękę od wyrobionego od wielu dłoni trzonka łopaty i wykonał gest uzupełniający wypowiedź, sugerujący, że Ingisson miał na myśli zsuwanie się ziemi z powrotem do wykopu.
Zdarzało się jednak, ze w planach Norwega pojawiało się zdarzenie wyłamujące się z tej naukowej rutyny. Kiedy brała go tęsknota za domem. W takich chwilach nie był w stanie wysiedzieć w miejscu, potrzebował ruszyć się, wyciszyć myśli, zająć umysł czymś prostym i nieskomplikowanym. Wysiłek fizyczny dobrze się w te założenia wpisywał. Znał się też z Archibaldem i gdy usłyszał, że potrzeba było rąk do pracy Norweg nie wahał się długo. Zaoferował swoją pomoc, lecz nie sądził, że przyjęcie jego propozycji będzie wiązało się ze ścisła współpracą z tym służbistą Dearbornem.
To nie tak, że Norweg traktował przebywanie z aurorem jakoś osobiście. Zdążył przywyknąć do tego, że osoby zamieszane w pilnowanie prawa niezbyt za nim przepadały. To była reguła. Tak jak to, że woda zamarzała w określonej temperaturze, tak aurorzy nie lubili Ingissona. W lepszym wypadku podchodzili do niego z zakrawającą o chorobliwą nieufność. Czasami zdarzały się wyjątki, jak Fox, które decydowały się dać mu szansę. Dearborn był temu bardzo, bardzo, bardzo, ale to naprawdę bardzo daleki.
Większość pracy pod dyrygenturą Thomasa mijało im milcząco. Nie stanowiło to wady dla małomównego alchemika, wręcz przeciwnie. I tak porozumiewał się w dużej mierze mruknięciami aprobaty i zamyślenia, bo sprzeciwu nie uskuteczniał. Nie było sensu. Jego zdanie i tak się mało dla co niektórych obecnych w towarzystwie liczyło, więc nie zamierzał strzępić ryja.
Choć warunki pogodowe panujące na wyspie różniły się od tych na stałym lądzie to wciąż dało się odczuć w Oazie, że było lato. Spoceni i nieco zasapani, a w przypadku Åsa także i czerwoni na ponadprzeciętnie bladej twarzy, machali rytmicznie łopatami. Robili wykop pod fundamenty, trzymając się wytyczonych sznurkami i pachołkami ram. Wokół nich furczały też zaczarowane łopaty, jednak pozbawione własnego rozumu narzędzia nie mogły równać się z czynnością wykonywaną przez myślące osoby. Nawet, jeżeli uwaga Dearborna sugerowała Ingissonowi, że nie myślał. I nie potrafi przerzucać ziemi.
– Yhm – mruknął pod nosem, po raz kolejny wbijając łopatę w ziemię. Posuwali się z pracą wytrwale do przodu, choć wiadomym było, że dzisiaj raczej nie skończą kopać. Pewnie też nie jutro. Łypnął z ukosa na Dearborna, patrząc jak facet przerzuca kolejną porcję ziemi do piętrzącej się już sterty. Norweg uniósł więc szpadeli przerzucił jeszcze jedną szuflę w miejsce wyznaczone przez Cedrica, tym razem robiąc to jednak dość niedelikatnie. Wilgotna masa zderzyła się z tworzącą się górą, a drobinki gleby wystrzeliły w powietrze, nieco przyozdabiając lepką od potu twarz aurora.
– Sorry – powiedział Norweg, choć nie do końca było w tym znać skruchę. Ponownie wbił łopatę w ziemię i naparł na nią stopą. – A jak będziemy ciągle tam to się nie...? – oderwał rękę od wyrobionego od wielu dłoni trzonka łopaty i wykonał gest uzupełniający wypowiedź, sugerujący, że Ingisson miał na myśli zsuwanie się ziemi z powrotem do wykopu.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Usłyszawszy o tym, że Asbjorn Ingisson jest członkiem Zakonu Feniksa zakrztusiłem się gorącą kawą, którą akurat wtedy piłem i poparzyłem sobie język. Niech mnie galopujące hipogryfy stratują, kto jednak pomyślał, że wprowadzenie do tej organizacji truciciela, który sprzedał swoich byłych przyjaciół za immunitet przed konsekwencjami łamania prawa za dobry pomysł? Dość długo udawało mi się trzymać od niego z daleka, lecz gdy zgłosił się do pomocy przy budowie lecznicy jakże mógłbym zaprotestować? Potrzebne były każde ręce do pracy. Swoją niechęć musiałem trzymać głęboko w sobie. Przynajmniej starałem się i do pewnego momentu naprawdę dobrze mi to wychodziło. Byłem wszak człowiekiem opanowanym i spokojnym.
Brałem akurat głębszy oddech, gdy cała łopata nieco wilgotnej ziemi wylądowała na mojej twarzy i w ustach. Przypadek? Nie sądzę. Wyplułem obrzydliwą ziemię i dłonią starłem grudki, które przylepiły się do mokrej od potu skóry.
- Umiesz patrzeć, czy kierunki to wciąż dla ciebie problem? Wyobraź sobie, że Nokturn jest tam, a nie na mojej twarzy - wycedziłem cierpko i sucho, mierząc go zimnym, pełnym niechęci spojrzeniem. Jego pytanie zabrzmiało głupio. - Jak się zacznie przesypywać, to rzucaj tuż obok - odpowiedziałem takim tonem, jakby była to najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Podobno był niezłym alchemikiem i potrafił uwarzyć naprawdę trudne mikstury, a nawet ja, całkowity laik w dziedzinie alchemii, wiedziałem, że jest to sztuka trudna i bardzo złożona. Wymagająca myślenia i bystrości umysłu. Tymczasem Norweg zachowywał się tak jakby całkowicie mu tej umiejętności brakowało, a może robił to specjalnie, żeby mnie podirytować. Rude było zazwyczaj zwyczajnie wredne.
Nie wdawałem się z nim w dalsze sprzeczki. Złość, którą wzbudzało we mnie jego towarzystwo skupiłem na łopacie. Wymachiwałem nią tak zajadle, jakbym wbijał ją w jego twarz, a nie wilgotną ziemię. Aż Thomas pod koniec dnia przyszedł nas oderwać od roboty, mówiąc, że to całkowicie wystarczy, nie musiało być wykopane aż tak głęboko. Nie powiem, ucieszyło mnie to szczerze, bo mięśnie ramion i barki miałem już całkiem zdrętwiałe i z ulgą przyjąłem koniec kopania. Później przelewitowaliśmy wykopaną ziemię dalej, aby nie przeszkadzała. Przez rozejściem się jednak Thomas przedstawił nam plany na kolejne dni.
- Jutro zajmiemy się stawianiem szkieletu. Belek nośnych, które będą ramami dla ścian - tłumaczył czarodziej, starając się jak najbardziej uprościć cały proces, wiedząc, że ma do czynienia z amatorami jeśli chodziło o budownictwo. Specjalistów od architektury jednak nie miał, więc musiał zadowolić się ochotnikami do pracy.
- Będziemy z samego rana - oznajmiłem za wszystkich. Norwega nie zamierzałem pytać o zdanie. Jeśli się nie stawi, to potwierdzi jedynie, że nie można było mu ufać.
Wróciłem do swojej chaty, nie oglądając się za siebie, aby zmyć z siebie pod zimną wodą brud, pot i irytację z całego dnia. Padłem na posłanie wykończony i zasnąłem od razu. Zazwyczaj zrywanie się skoro świt nie było problemem, ale następnego ranka szczególnie bolały mnie barki. Mimo to zmusiłem się do szybkiego śniadania i kubka gorącej kawy, aby powrócić na miejsce budowy lecznicy, gdzie czekał już Thomas i kilku czarodziejów. Nadzorujący budowę czarodziej zaczął tłumaczyć nam jak i gdzie umiejscowić nośne belki, o których wspominał wczorajszego wieczora.
Wyglądało na to, że czekało nas dzisiaj sporo dźwigania.
Brałem akurat głębszy oddech, gdy cała łopata nieco wilgotnej ziemi wylądowała na mojej twarzy i w ustach. Przypadek? Nie sądzę. Wyplułem obrzydliwą ziemię i dłonią starłem grudki, które przylepiły się do mokrej od potu skóry.
- Umiesz patrzeć, czy kierunki to wciąż dla ciebie problem? Wyobraź sobie, że Nokturn jest tam, a nie na mojej twarzy - wycedziłem cierpko i sucho, mierząc go zimnym, pełnym niechęci spojrzeniem. Jego pytanie zabrzmiało głupio. - Jak się zacznie przesypywać, to rzucaj tuż obok - odpowiedziałem takim tonem, jakby była to najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Podobno był niezłym alchemikiem i potrafił uwarzyć naprawdę trudne mikstury, a nawet ja, całkowity laik w dziedzinie alchemii, wiedziałem, że jest to sztuka trudna i bardzo złożona. Wymagająca myślenia i bystrości umysłu. Tymczasem Norweg zachowywał się tak jakby całkowicie mu tej umiejętności brakowało, a może robił to specjalnie, żeby mnie podirytować. Rude było zazwyczaj zwyczajnie wredne.
Nie wdawałem się z nim w dalsze sprzeczki. Złość, którą wzbudzało we mnie jego towarzystwo skupiłem na łopacie. Wymachiwałem nią tak zajadle, jakbym wbijał ją w jego twarz, a nie wilgotną ziemię. Aż Thomas pod koniec dnia przyszedł nas oderwać od roboty, mówiąc, że to całkowicie wystarczy, nie musiało być wykopane aż tak głęboko. Nie powiem, ucieszyło mnie to szczerze, bo mięśnie ramion i barki miałem już całkiem zdrętwiałe i z ulgą przyjąłem koniec kopania. Później przelewitowaliśmy wykopaną ziemię dalej, aby nie przeszkadzała. Przez rozejściem się jednak Thomas przedstawił nam plany na kolejne dni.
- Jutro zajmiemy się stawianiem szkieletu. Belek nośnych, które będą ramami dla ścian - tłumaczył czarodziej, starając się jak najbardziej uprościć cały proces, wiedząc, że ma do czynienia z amatorami jeśli chodziło o budownictwo. Specjalistów od architektury jednak nie miał, więc musiał zadowolić się ochotnikami do pracy.
- Będziemy z samego rana - oznajmiłem za wszystkich. Norwega nie zamierzałem pytać o zdanie. Jeśli się nie stawi, to potwierdzi jedynie, że nie można było mu ufać.
Wróciłem do swojej chaty, nie oglądając się za siebie, aby zmyć z siebie pod zimną wodą brud, pot i irytację z całego dnia. Padłem na posłanie wykończony i zasnąłem od razu. Zazwyczaj zrywanie się skoro świt nie było problemem, ale następnego ranka szczególnie bolały mnie barki. Mimo to zmusiłem się do szybkiego śniadania i kubka gorącej kawy, aby powrócić na miejsce budowy lecznicy, gdzie czekał już Thomas i kilku czarodziejów. Nadzorujący budowę czarodziej zaczął tłumaczyć nam jak i gdzie umiejscowić nośne belki, o których wspominał wczorajszego wieczora.
Wyglądało na to, że czekało nas dzisiaj sporo dźwigania.
becomes law
resistance
becomes duty
Na agresję – chociaż nie do końca zamierzoną – odpowiedziano mu agresją. I nie było w tym czemu się dziwić. W końcu doskonale wiedział kim był człowiek z którym dziś pracował, a i ten drugi swoje zdanie o Norwegu i generalnie całej sytuacji wokół jego osoby miał. Wywrócił więc oczami na werbalny atak i wzruszył ramionami. Znał kierunki, oczywiście, że znał. Czy dbał o to, aby posługiwać się nimi dostatecznie dobrze by nie ucierpiała przy tym godność Cedrica? To było już inne pytanie. Ingisson czuł się niezręcznie w tym towarzystwie i musiał z tym sobie jakoś radzić, nawet jeżeli jego działania nie zaskarbiały sobie sympatii. O ile w ogóle było sobie co u Dearborna zaskarbiać, w co wątpił.
– Niechcący – mruknął tylko. Przecież przeprosił. Poniekąd.
Irytowanie Dearborna sprawiało jednak, że alchemikowi łatwiej było radzić sobie w tej sytuacji. Po aurorze spodziewał się, że będzie wobec niego wrogo nastawiony, więc kiedy ten był w mniemaniu Åsbjørna za mało niechętny, budziło w nim to niepokój. Tak już było, że niektóre rzeczyw jego świecie były poustawiane na konkretnych miejscach i w konkretny sposób. Zaburzenie porządku wywoływało w nim potrzebę przywrócenia stanu rzeczy do stanu pierwotnego. Niełatwo i nieprędko akceptował zmiany, proces oswajania się zawsze wymagał czasu i energii. O wiele prościej było na znanym gruncie.
Nie próbował jakkolwiek walczyć o przywództwo w ich dwuosobowej gromadzie, mijało się to z jakimkolwiek sensem. W milczeniu więc przyjmował to co mówił Cedric, tak samo postępował wobec Thomasa – który to dla alchemika miał zdecydowanie więcej autorytetu niż Dearborn. Nie zmierzał jednak dać swojej niechęci wygrać całkowicie: facet w końcu przyszedł i kopał razem z nim, przez co robota szła szybciej. Na tyle szybko, że nie zauważyli kiedy popołudnie zaczęło zmieniać się w wieczór, a oni praktycznie zagalopowali się ze swoim kopaniem dołków. Ingisson z wdzięcznością skinął architektowi, wyrzucając wpierw z wykopu łopatę a później wygrzebując się z niego samemu. Wbił szpadel na sztorc w ziemię i spojrzał na Dearborna, który dyrygował już jego życiem. ingisson nieco powściągliwie skinął głową. – Popołudniu muszę być w szpitalu – powiedział tylko, po czym skinął wszystkim głową i odwrócił się, ruszając w stronę portalu. Wczesne stawienie się w Oazie nie było dla niego problemem, był w końcu kimś uchodzącym za rannego ptaszka. Pójdzie zmęczony do pracy, ale to nic. I tak już ciągnęły go mięśnie ramion i pleców, ale to dobrze. To znaczyło, że jeszcze żył. Jakby po takiej robocie go nic nie bolało to byłby czas żeby zacząć się martwić.
Powrót do domu zajął mu chwilę, lecz ledwo dotarł na Hare Lane End to prędko umył się i poszedł spać: ledwo jego głowa uderzyła w poduszkę, a alchemik już spał. Poranna pobudka nie była wyjątkowo miła, bo chociaż się wyspał to sztywność w ramionach wymogła na nim intensywne rozciągnięcie się. Zjadł śniadanie, wypił kawę i przebrał się w robocze ubrania. Drogę do Oazy miał już wyrytą w pamięci przez wycieczki do Zakazanego Lasu wraz z Ulyssesem, wciąż jednak potrzebował pomocy z dostaniem się do środka. To przed portalem spędził okropnie dużo czasu, bo poprawne rzucenie patronusa przychodziło mu z trudem, nie mówiąc o tym, że ten nigdy jeszcze nie przybrał zwierzęcej postaci. Na całe szczęście w końcu ktoś przechodził przez portal i wpuścił Norwega do środka. Zdążył akurat: z przeciwnej strony niż Ingisson na plac budowy wszedł Dearborn. Przynajmniej komentarzy o spóźnieniu się dziś nie nasłucha.
Alchemik uważnie słuchał architekta, który tłumaczył im na czym będzie polegał kolejny etap prac. Wychodziło na to, ze dziś przyda się dużo kooperacji: belki mieli wpierw unosić, a następnie utrzymać razem w miejscu po to, aby można było je odpowiednio osadzić w wykopanych dołach. Później mieli unosić kolejne belki, które miały zostać przybite do tych już wstawionych w ziemię, na dole i na górze, a później tak samo z dachem. Trzeba było pilnować, aby unoszone belki nie uderzyły w te już wkopane i nie przesunęły ich. Robota miała być precyzyjna, toteż z lekkim niepokojem Ingisson spojrzał na Cedrica. Ich brak wzajemnej sympatii nie mógł dziś wejść im w plany. Na szczęście najpierw mieli wykonać na belkach zacioski: polegało to na tym, że mieli siekierami wykonać serie nie za głębokich, pasujących do siebie nacięć w belkach, które miały ułatwić ich dopasowanie. Po wydaniu poleceń Thomas nakazał początek pracy, więc Norweg od razu złapał za siekierkę i zaczął wyrąbywać w belkach odpowiednie kształty według rysunków, które objaśnił im architekt. Wióry i drzazgi latały w powietrzu, a Ås zerkał od czasu do czasu na pracującego nieopodal Cedrica, ciekaw, czy coś dzisiaj ich animozje pokrzyżują.
– Niechcący – mruknął tylko. Przecież przeprosił. Poniekąd.
Irytowanie Dearborna sprawiało jednak, że alchemikowi łatwiej było radzić sobie w tej sytuacji. Po aurorze spodziewał się, że będzie wobec niego wrogo nastawiony, więc kiedy ten był w mniemaniu Åsbjørna za mało niechętny, budziło w nim to niepokój. Tak już było, że niektóre rzeczyw jego świecie były poustawiane na konkretnych miejscach i w konkretny sposób. Zaburzenie porządku wywoływało w nim potrzebę przywrócenia stanu rzeczy do stanu pierwotnego. Niełatwo i nieprędko akceptował zmiany, proces oswajania się zawsze wymagał czasu i energii. O wiele prościej było na znanym gruncie.
Nie próbował jakkolwiek walczyć o przywództwo w ich dwuosobowej gromadzie, mijało się to z jakimkolwiek sensem. W milczeniu więc przyjmował to co mówił Cedric, tak samo postępował wobec Thomasa – który to dla alchemika miał zdecydowanie więcej autorytetu niż Dearborn. Nie zmierzał jednak dać swojej niechęci wygrać całkowicie: facet w końcu przyszedł i kopał razem z nim, przez co robota szła szybciej. Na tyle szybko, że nie zauważyli kiedy popołudnie zaczęło zmieniać się w wieczór, a oni praktycznie zagalopowali się ze swoim kopaniem dołków. Ingisson z wdzięcznością skinął architektowi, wyrzucając wpierw z wykopu łopatę a później wygrzebując się z niego samemu. Wbił szpadel na sztorc w ziemię i spojrzał na Dearborna, który dyrygował już jego życiem. ingisson nieco powściągliwie skinął głową. – Popołudniu muszę być w szpitalu – powiedział tylko, po czym skinął wszystkim głową i odwrócił się, ruszając w stronę portalu. Wczesne stawienie się w Oazie nie było dla niego problemem, był w końcu kimś uchodzącym za rannego ptaszka. Pójdzie zmęczony do pracy, ale to nic. I tak już ciągnęły go mięśnie ramion i pleców, ale to dobrze. To znaczyło, że jeszcze żył. Jakby po takiej robocie go nic nie bolało to byłby czas żeby zacząć się martwić.
Powrót do domu zajął mu chwilę, lecz ledwo dotarł na Hare Lane End to prędko umył się i poszedł spać: ledwo jego głowa uderzyła w poduszkę, a alchemik już spał. Poranna pobudka nie była wyjątkowo miła, bo chociaż się wyspał to sztywność w ramionach wymogła na nim intensywne rozciągnięcie się. Zjadł śniadanie, wypił kawę i przebrał się w robocze ubrania. Drogę do Oazy miał już wyrytą w pamięci przez wycieczki do Zakazanego Lasu wraz z Ulyssesem, wciąż jednak potrzebował pomocy z dostaniem się do środka. To przed portalem spędził okropnie dużo czasu, bo poprawne rzucenie patronusa przychodziło mu z trudem, nie mówiąc o tym, że ten nigdy jeszcze nie przybrał zwierzęcej postaci. Na całe szczęście w końcu ktoś przechodził przez portal i wpuścił Norwega do środka. Zdążył akurat: z przeciwnej strony niż Ingisson na plac budowy wszedł Dearborn. Przynajmniej komentarzy o spóźnieniu się dziś nie nasłucha.
Alchemik uważnie słuchał architekta, który tłumaczył im na czym będzie polegał kolejny etap prac. Wychodziło na to, ze dziś przyda się dużo kooperacji: belki mieli wpierw unosić, a następnie utrzymać razem w miejscu po to, aby można było je odpowiednio osadzić w wykopanych dołach. Później mieli unosić kolejne belki, które miały zostać przybite do tych już wstawionych w ziemię, na dole i na górze, a później tak samo z dachem. Trzeba było pilnować, aby unoszone belki nie uderzyły w te już wkopane i nie przesunęły ich. Robota miała być precyzyjna, toteż z lekkim niepokojem Ingisson spojrzał na Cedrica. Ich brak wzajemnej sympatii nie mógł dziś wejść im w plany. Na szczęście najpierw mieli wykonać na belkach zacioski: polegało to na tym, że mieli siekierami wykonać serie nie za głębokich, pasujących do siebie nacięć w belkach, które miały ułatwić ich dopasowanie. Po wydaniu poleceń Thomas nakazał początek pracy, więc Norweg od razu złapał za siekierkę i zaczął wyrąbywać w belkach odpowiednie kształty według rysunków, które objaśnił im architekt. Wióry i drzazgi latały w powietrzu, a Ås zerkał od czasu do czasu na pracującego nieopodal Cedrica, ciekaw, czy coś dzisiaj ich animozje pokrzyżują.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Na mrukliwie niechcący, które padło z ust Norwega, odpowiedziałem jedynie skrzywieniem ust, w pierwotnym zamiarze mającym być kpiącym uśmiechem. Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Nie uważałem go za totalnego przygłupa, nie zdającego sobie sprawę z tego co robi, nikt kto uchodził za mistrza eliksirów i pracował teraz w zawodzie w szpitalu świętego Munga przygłupem nie był - choć ja nie miałem o alchemii zielonego pojęcia, to zdawałem sobie sprawę z tego, że to trudna i złożona sztuka magiczna. Tym bardziej jednak byłem na niego cięty - przypuszczałem, że jego mroczna natura nie pozwalała odpuszczać sobie drobnych złośliwości, bo wiedział doskonale jakie miałem do niego podejście. Nigdy się z nim nie kryłem. Nie ufałem Ingissonowi i traktowałem z dużą podejrzliwością. Tacy jak on się nie zmieniają. Kto raz zaczął brodzić w mroku i czarnej magii, już się z tego nie wygrzebie. Niektórych błędów nie można było wymazać.
Mimo to nie chciałem jednak wdawać się z nim w sprzeczki, czy dyskusje, które mogłyby przeszkodzić w budowie lecznicy. Tym bardziej, że nie byliśmy tu sami i pozwolenie, aby wszyscy ochotnicy pomagający w tym przedsięwzięciu stali się świadkami konfliktów przeszłości nie było w moim stylu. Obiecałem sobie trzymać nerwy na wodzy. Może następnego dnia będzie to nawet prostsze, skoro Ingisson zapowiedział, że popołudniu musi być w szpitalu. Poradzimy sobie i bez niego, choć Thomas doceniał każdą chętną parę rąk.
Pojawiwszy się na placu budowy z samego rana, rozbudzony kubkiem mocnej, czarnej kawy, stanąłem koło nadzorującego tę budowę architekta i słuchałem z uwagą, kiedy opowiadał o tym jak należało układać belki nośne i w jaki sposób przybijać je do tych, które zostały już wstawione w ziemię. Brzmiało to na coś, z czym amatorzy mogli sobie poradzić, by odpowiedniej kooperacji i pod okiem kogoś, kto się na tym znał - zwłaszcza, że w Oazie nie było miejsca na sztukę architektoniczną, a trzeba było wybierać proste i praktyczne rozwiązania.
Było nas na placu kilku, toteż zignorowałem zaniepokojone spojrzenie Ingissona, które nie umknęło mojej uwadze, bo miałem nadzieję, że Thomas zdecyduje się nas podzielić inaczej. Z lekką niepewnością wziąłem w dłoń jedną z siekier, którymi mieliśmy wyrąbywać w belkach odpowiednie kształty, które Thomas nazywał zacioskami. Pozwoliłem sobie zająć mu chwilę, by upewnić się, że dobrze zrozumiałem rysunki i nie okaleczę tych belek - nie mogliśmy sobie pozwolić na stracenie materiału, a ja nie byłem aż taki arogancki, czy dumny, by nie umieć prosić o pomoc. Upewniwszy się, że robię to w odpowiedni sposób zabrałem się do pracy, wyrąbując te zacioski i skupiając się tylko na nich. Robota fizyczna była dobra na oderwanie myśli. Chyba nawet tego potrzebowałem. Nie miałem czasu i siły na rozmyślania o Londynie, o przeszłości, o Lydii. Tylko o tych przeklętych belkach i wiórach lecących do oczu.
Nie zauważyłem nawet upływu czasu - nagle odkryłem, że wszystkie potrzebne belki są przygotowane i trzeba było się zabrać za to, aby odpowiednio je ustawić do wcześniej wykopanych dołków. Zgodnie z prawem mówiącym o tym, że jeśli coś ma pójść nie tak, to pójdzie - Thomas przydzielił mnie do Ingissona. Zdusiłem westchnienie i schyliłem się po belę, która okazała się cięższa niż myślałem, by podnieść ją do pionu i przenieść do wskazanego dołka. Thomas na naszym przykładzie instruował przy okazji wszystkich, tłumacząc jak to ma być zrobione jeszcze raz, tym razem oglądając to w praktyce. Następne mieliśmy już ustawiać sami. Na początku szło nam nieźle. Starałem się współpracować z Ingissonem, mówić o tym co zamierzam zrobić spokojnym tonem, ale w pewnym momencie nie zgraliśmy się, gdy unosiliśmy kolejną belkę, by przybić ją do tych wbitych w ziemię - a należało uważać, by ich nie naruszyć.
- Patrz co robisz - pouczyłem Norwega chłodnym tonem, starając się ułożyć ją we właściwym miejscu.
Mimo to nie chciałem jednak wdawać się z nim w sprzeczki, czy dyskusje, które mogłyby przeszkodzić w budowie lecznicy. Tym bardziej, że nie byliśmy tu sami i pozwolenie, aby wszyscy ochotnicy pomagający w tym przedsięwzięciu stali się świadkami konfliktów przeszłości nie było w moim stylu. Obiecałem sobie trzymać nerwy na wodzy. Może następnego dnia będzie to nawet prostsze, skoro Ingisson zapowiedział, że popołudniu musi być w szpitalu. Poradzimy sobie i bez niego, choć Thomas doceniał każdą chętną parę rąk.
Pojawiwszy się na placu budowy z samego rana, rozbudzony kubkiem mocnej, czarnej kawy, stanąłem koło nadzorującego tę budowę architekta i słuchałem z uwagą, kiedy opowiadał o tym jak należało układać belki nośne i w jaki sposób przybijać je do tych, które zostały już wstawione w ziemię. Brzmiało to na coś, z czym amatorzy mogli sobie poradzić, by odpowiedniej kooperacji i pod okiem kogoś, kto się na tym znał - zwłaszcza, że w Oazie nie było miejsca na sztukę architektoniczną, a trzeba było wybierać proste i praktyczne rozwiązania.
Było nas na placu kilku, toteż zignorowałem zaniepokojone spojrzenie Ingissona, które nie umknęło mojej uwadze, bo miałem nadzieję, że Thomas zdecyduje się nas podzielić inaczej. Z lekką niepewnością wziąłem w dłoń jedną z siekier, którymi mieliśmy wyrąbywać w belkach odpowiednie kształty, które Thomas nazywał zacioskami. Pozwoliłem sobie zająć mu chwilę, by upewnić się, że dobrze zrozumiałem rysunki i nie okaleczę tych belek - nie mogliśmy sobie pozwolić na stracenie materiału, a ja nie byłem aż taki arogancki, czy dumny, by nie umieć prosić o pomoc. Upewniwszy się, że robię to w odpowiedni sposób zabrałem się do pracy, wyrąbując te zacioski i skupiając się tylko na nich. Robota fizyczna była dobra na oderwanie myśli. Chyba nawet tego potrzebowałem. Nie miałem czasu i siły na rozmyślania o Londynie, o przeszłości, o Lydii. Tylko o tych przeklętych belkach i wiórach lecących do oczu.
Nie zauważyłem nawet upływu czasu - nagle odkryłem, że wszystkie potrzebne belki są przygotowane i trzeba było się zabrać za to, aby odpowiednio je ustawić do wcześniej wykopanych dołków. Zgodnie z prawem mówiącym o tym, że jeśli coś ma pójść nie tak, to pójdzie - Thomas przydzielił mnie do Ingissona. Zdusiłem westchnienie i schyliłem się po belę, która okazała się cięższa niż myślałem, by podnieść ją do pionu i przenieść do wskazanego dołka. Thomas na naszym przykładzie instruował przy okazji wszystkich, tłumacząc jak to ma być zrobione jeszcze raz, tym razem oglądając to w praktyce. Następne mieliśmy już ustawiać sami. Na początku szło nam nieźle. Starałem się współpracować z Ingissonem, mówić o tym co zamierzam zrobić spokojnym tonem, ale w pewnym momencie nie zgraliśmy się, gdy unosiliśmy kolejną belkę, by przybić ją do tych wbitych w ziemię - a należało uważać, by ich nie naruszyć.
- Patrz co robisz - pouczyłem Norwega chłodnym tonem, starając się ułożyć ją we właściwym miejscu.
becomes law
resistance
becomes duty
| 6 stycznia
Obrócił w palcach papierosowy zwitek. Jeden z kilku, który jeszcze zachował, dawkując sobie przyjemność. Ulotna woń tytoniu osiadła na palcach, nadając wrażenia, że miał go więcej niż w rzeczywistości. Nie odpalał go jednak, czekając na adresatkę lakonicznego listu, jaki wysłał i autorki równie zwięzłej odpowiedzi. Kreślone słowa, chociaż odległe, niosły ze sobą odległe, ulotne jak papierosowy dym - wspomnienia. Te, tylko przez moment osiadły na barkach, szeptały do ucha, przeganiając wrażenie snu. Jednego z tych nawiedzających wymęczony koszmarami umysł, zamknięty jeszcze nićmi więziennych krat. Odsunął ich ulotną woń równie szybko, jak pojawiły się cienie otulającego zatokę świetlików o zmroku. Wyjątkowo urokliwego - musiał przyznać, jakby chcąc podkreślić kontrast okoliczności spotkania, które miało mieć miejsce.
Poruszył się, prostując plecy i wyciągając nogi bliżej brzegu. Zsunął kaptur ciężkiego płaszcza z głowy, odsłaniając potargane wiatrem - jeszcze przez miotlarski pościg i całodniowe walki - splatane rzemieniem włosy. Szarpnął brzeg ciepłej materii,, na moment zerkając na prowizoryczne ognisko, które można było w każdej chwili podpalić. Przyzwyczaił się do nich. I do nocowania w terenie.
Nie przypominał upiora, którego sobą prezentował jeszcze na koniec września. Cienie bezsenności wciąż znaczyły powieki, w ciemnych ślepiach czaił się pełgający złowrogo cień. Ciało nie wróciło do pełni sił, kreśląc nowe ścieżki blizn, wyglądających za każdym razem, gdy wysuwał dłoń, lub spoglądał w bok, znacząc wyraźną linią szczęk, gdy zaciskał wargi lub marszczył w skupieniu brwi.
Miał świadomość, że jego prezencja po-więzienna, wciąż nie równała się zniszczeniom, jakie przyjęła na siebie Tonks. Bardziej widocznym na drobnej postaci, którą od czasu do czasu mijał, zbierając skrawki informacji z pośrednich źródeł. Nie zastanawiał się głębiej, czy robił dobrze. Sam potrzebował czasu, by rozproszyć kłębiące się i atakującego demony. Do dziś prowadził wewnętrzną walkę z przejmującym napięciem, które atakowało ciało zawsze, gdy znajdował się w zamkniętych przestrzeniach. Nadal szarpały koszmary. Ale całość potrafił odstawić na bok, i z perspektywy obserwatora oglądać obrazy przeszłych zdarzeń, obleczonych w szpony niewidzialnych bestii. Nie był w tym osamotniony. Zakładał jednak, że radził sobie z nimi lepiej, niż większość pogrążonej w wojennej zawierusze ludzi. Nie miał prawa ulec złu, które rościło sobie władzę nad rozlewającym się nad Anglią zarazą strachu. I spaczenia. Żal, nie mógł mieć znaczenia. Cele stawiał ponad jego prywatne postrzegania.
Odchylił głowę, zgarniając czarne pasma, które szarpnął cichy - jak na okolicę - wiatr. Usłyszał ją jeszcze zanim ją zobaczył. Nawet na przestrzeni tak otwartej, mniej znajomej, obcej, potrafił rozpoznać lekkie kroki, które - jeśli się nie mylił - zatrzymały się wcześniej niż zakładał, by wznowić wędrówkę po chwili. Wahania, zastanowienia, czy innej przyczyny - nie wiedział. Nie obracał się jednak, nasłuchując tylko czujnie jak wilk podczas łowów. W nieokreślony sposób, dając przestrzeń i czas, którą - mogła złamać tylko na własną decyzją. Nie odezwał się też, gdy była wystarczająco blisko, by poczuć jej obecność. Znał to delikatne mrowienia. Wiedział, kiedy patrzyła. Bądź śledziła linię gdzieś poza jego osobą. Zamiast rzucanych słów, wsunął do ust jeden z papierosów i gestem dłoni odpalił końcówkę. Zaraz potem rozżarzył go lekko i chwycił w twarde palce, obracając go najpierw i podsuwając w stronę gościa - Weź, odpalę sobie drugiego - odezwał się w końcu, znacząc głos chrypą powstałą od przedłużającego się milczenia. Zrezygnował z każdej standardowej formy powitania, jaka mogła przyjść do głowy. Nie widział w nich niczego, co mogło im teraz pomóc. Albo zaszkodzić. Nie rozmawiali wystarczająco dawno, by zapomniał relację, jaką miewali. I jaką osobiście rozdarli. Z jego szczególnym wkładem. Podniósł też wzrok, w końcu, chwytając w objęcia własnego spojrzenia cieni - dwa, bardzo znajome błękity.
Obrócił w palcach papierosowy zwitek. Jeden z kilku, który jeszcze zachował, dawkując sobie przyjemność. Ulotna woń tytoniu osiadła na palcach, nadając wrażenia, że miał go więcej niż w rzeczywistości. Nie odpalał go jednak, czekając na adresatkę lakonicznego listu, jaki wysłał i autorki równie zwięzłej odpowiedzi. Kreślone słowa, chociaż odległe, niosły ze sobą odległe, ulotne jak papierosowy dym - wspomnienia. Te, tylko przez moment osiadły na barkach, szeptały do ucha, przeganiając wrażenie snu. Jednego z tych nawiedzających wymęczony koszmarami umysł, zamknięty jeszcze nićmi więziennych krat. Odsunął ich ulotną woń równie szybko, jak pojawiły się cienie otulającego zatokę świetlików o zmroku. Wyjątkowo urokliwego - musiał przyznać, jakby chcąc podkreślić kontrast okoliczności spotkania, które miało mieć miejsce.
Poruszył się, prostując plecy i wyciągając nogi bliżej brzegu. Zsunął kaptur ciężkiego płaszcza z głowy, odsłaniając potargane wiatrem - jeszcze przez miotlarski pościg i całodniowe walki - splatane rzemieniem włosy. Szarpnął brzeg ciepłej materii,, na moment zerkając na prowizoryczne ognisko, które można było w każdej chwili podpalić. Przyzwyczaił się do nich. I do nocowania w terenie.
Nie przypominał upiora, którego sobą prezentował jeszcze na koniec września. Cienie bezsenności wciąż znaczyły powieki, w ciemnych ślepiach czaił się pełgający złowrogo cień. Ciało nie wróciło do pełni sił, kreśląc nowe ścieżki blizn, wyglądających za każdym razem, gdy wysuwał dłoń, lub spoglądał w bok, znacząc wyraźną linią szczęk, gdy zaciskał wargi lub marszczył w skupieniu brwi.
Miał świadomość, że jego prezencja po-więzienna, wciąż nie równała się zniszczeniom, jakie przyjęła na siebie Tonks. Bardziej widocznym na drobnej postaci, którą od czasu do czasu mijał, zbierając skrawki informacji z pośrednich źródeł. Nie zastanawiał się głębiej, czy robił dobrze. Sam potrzebował czasu, by rozproszyć kłębiące się i atakującego demony. Do dziś prowadził wewnętrzną walkę z przejmującym napięciem, które atakowało ciało zawsze, gdy znajdował się w zamkniętych przestrzeniach. Nadal szarpały koszmary. Ale całość potrafił odstawić na bok, i z perspektywy obserwatora oglądać obrazy przeszłych zdarzeń, obleczonych w szpony niewidzialnych bestii. Nie był w tym osamotniony. Zakładał jednak, że radził sobie z nimi lepiej, niż większość pogrążonej w wojennej zawierusze ludzi. Nie miał prawa ulec złu, które rościło sobie władzę nad rozlewającym się nad Anglią zarazą strachu. I spaczenia. Żal, nie mógł mieć znaczenia. Cele stawiał ponad jego prywatne postrzegania.
Odchylił głowę, zgarniając czarne pasma, które szarpnął cichy - jak na okolicę - wiatr. Usłyszał ją jeszcze zanim ją zobaczył. Nawet na przestrzeni tak otwartej, mniej znajomej, obcej, potrafił rozpoznać lekkie kroki, które - jeśli się nie mylił - zatrzymały się wcześniej niż zakładał, by wznowić wędrówkę po chwili. Wahania, zastanowienia, czy innej przyczyny - nie wiedział. Nie obracał się jednak, nasłuchując tylko czujnie jak wilk podczas łowów. W nieokreślony sposób, dając przestrzeń i czas, którą - mogła złamać tylko na własną decyzją. Nie odezwał się też, gdy była wystarczająco blisko, by poczuć jej obecność. Znał to delikatne mrowienia. Wiedział, kiedy patrzyła. Bądź śledziła linię gdzieś poza jego osobą. Zamiast rzucanych słów, wsunął do ust jeden z papierosów i gestem dłoni odpalił końcówkę. Zaraz potem rozżarzył go lekko i chwycił w twarde palce, obracając go najpierw i podsuwając w stronę gościa - Weź, odpalę sobie drugiego - odezwał się w końcu, znacząc głos chrypą powstałą od przedłużającego się milczenia. Zrezygnował z każdej standardowej formy powitania, jaka mogła przyjść do głowy. Nie widział w nich niczego, co mogło im teraz pomóc. Albo zaszkodzić. Nie rozmawiali wystarczająco dawno, by zapomniał relację, jaką miewali. I jaką osobiście rozdarli. Z jego szczególnym wkładem. Podniósł też wzrok, w końcu, chwytając w objęcia własnego spojrzenia cieni - dwa, bardzo znajome błękity.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Kolejne dni mijały szybciej, niż chciałaby to przyznać. A powrót do funkcjonowania wcale nie należał do łatwych. Zamknięta, a może skrywająca się przed światem przez pierwsze półtorej miesiąca po uwolnieniu czuła się bezpieczniejsza? Nie, nie do końca. Czuła, że nikt jej nie ocenia, żadne ze spojrzeń które padało ku niej miało może troskę, ale brakowało w nim litości, nie było zawodu, złości. Jeśli były, to ona nie potrafiła ich dostrzec. Ale musiała w końcu wyjść. Nie zamierzała zamknąć samej siebie w klatce do której uplotła zaklęcia. Potrzebowała wolności, nawet jeśli dom był miejscem bezpiecznym, pewnym, zwłaszcza kiedy posiadała go obok.
Powrót nie był łatwy. Ale one nigdy nie należały do prostych - wiedziała to dokładnie. Podnoszenie się z upadku, kiedy sam lot w dół zajmował nieskończenie długo, a na koniec nie pozostawało nic poza roztrzaskaniem wątłego ciała z impetem o ziemię. I nikła nadzieja, która z opadaniem coraz mocniej znikała tak mocno, tak bardzo aż w końcu zabrakło jej światła. Ostatnie resztki tliły się lekko już nie wokół, ale tylko wewnątrz przynosząc decyzje, których nie sądziła, że będzie w stanie się podjąć. A później... później okazało się że nadal jest życie, możliwość, wolność. Walka, która trwała mimo wszystko. Tylko ona była inna, złamana, zepsuta, niezdolna do tego, co wcześniej. Dłonie goiły się długo, ślady tego co przeszła odciskały się nie tylko na jej ciele, ale i całej duszy odbijając na dnie jasnych tęczówek. W końcu wyszła, jednocześnie odetchnęła i zatrwożyła się. Światem, ludźmi, chodź to przy nich wracała do zdrowia szybciej. W końcówce listopada pracowała już normalnie. Magia ponownie stała się posłuszna. Grudzień minął równie szybko a wraz z nim cały rok.
Pojawiająca się na parapecie po rozpoczęciu nowego roku sowa, tak znajoma, jednocześnie była dla niej zaskoczeniem. Ku własnej uldze - a może tchórzostwu, mijali się. Od kiedy wrócili oboje, nie podzielili więcej, niźli spojrzenia czy dwóch. Chciała trwać przy nim, mimo wszystko, ślepa na wypowiedziane słowa. Zraniona, jak nigdy wcześniej. A w końcu Anthony podczas jednego ze spotkań wyznał, że mógł stracić życie. W jakiś sposób nienawidziła siebie za to, co wtedy poczuła. Za pełną gamę emocji, których nie chciała nawet nazywać, choć dobrze wiedziała czym były. Stąd palące uczucie zdrady w każdej chwili, kiedy zbliżała się coraz mocniej do Vincenta. Stąd niezdecydowanie i niepewność. Próbowała uwierzyć, że Hannah ma rację, ale… przeszłość nie była łatwa. Nie ta. Nie dla niej. Nie mogła, kiedy obijał się w pragnieniach jej duszy podczas Próby, którą pamiętała wyraźnie i o której nigdy nie mogła mu powiedzieć.
A mimo to, mimo to zgodziła się na spotkanie. Na lakoniczny list, odpowiadając równie lakonicznie. Musieli w końcu porozmawiać. Musieli w końcu spojrzeć sobie w oczy. Choć zdawała sobie sprawę, że każde z nich będzie w stanie pracować mimo wszystkiego, co kiedyś było. Ale czy było naprawdę? W ogóle? Może tylko dla niej. Może nigdy dla niego.
Zjawiła się w Oazie, choć mimo wszystko od czasu Azkabanu nie bywła tu często. W tym miejscu czuła jeszcze mocniej, jeszcze dosadniej winę na swoich ramionach. Krew która spływała po rękach, której nie mogła się wyrzec. Nie śpieszyła się specjalnie, ale też nie szła zbyt wolno. Jednostajnie zmierzała w wyznaczonym kierunku, w końcu dostrzegając tak znajomą sylwetkę. Zrobiła jeszcze kilka kroków, po których zatrzymała się w zawahaniu. A jeśli to nie był dobry pomysł? Mimo wszystko. Kiedy ostatnio zaryzykowała przy nim, tylko cierpiała. Nic więcej. Ale nie była już tamtą sobą.
Już dawno nie.
Wznowiła wędrówkę biorąc wdech w płuca. Skoro zaszła już daleko, nie było sensu się cofać. A on, on z pewnością już ją usłyszał. Zawsze wiedział, kiedy znalazła się obok. Przystanęła dopiero przy nim nie wyciągając dłoni z kieszeni. Spoglądając z góry na znajomą twarz, obserwując jak unosi do warg papierosa i go odpala. Nie podążyła wzrokiem za tytoniowym zwitkiem od razu. Zrobiła to dopiero po wypowiedzianych przez niego słowach. Wyciągnęła rękę, żeby go odebrać. Kiedy ostatnio paliła? Vincent z troski zabierał jej papierosy kiedy znalazł ją z jakimś kiedy rany języka nadal się goiły. Uniosła go do ust zaciągając się i odnajdując tęczówki Samulea. Skrzyżowała z nim spojrzenie, powoli wypuszczając dym. Niezmiennie wyglądała na zbyt chudą. Mimo przytycia po powrocie Azkabanu, nadal wręcz chorobliwie. Na czole znajdowała się podłużna blizna, jedyna widoczna, pod ciepłym zimowym odzieniem. Chwilowo. Nie odezwała się, nie przywitała. Bo co miała powiedzieć? Przyszła chyba… najpierw usłyszeć. Wiedziona pozostałościami przyzwyczajenia. Dziwacznej wierności. Włożyła papieros w cienkie wargi i przytrzymała go w nich, ściągając z szyi gruby szal, który złożyła kilka razy i rzuciła na ziemię niedaleko. Odsłoniła ciemny wybijający się na tle jasnej skóry tatuaż. Zaciągnęła się po raz kolejny, wypuszczając obłok dymu i siadając. Nie obok, nie ramię w ramię. Bardziej na przeciw, a może na przeciw jego boku, obok siebie mając ognisko. Dostatecznie blisko. I dostatecznie daleko. Podwinęła jedną nogę i ułożyła na niej brodę. Drugą pozostawiła leżącą swobodnie. Wzrok przesunęła na zatokę.
Ta cisza, po raz pierwszy była inna.
Inna, niż wszystkie poprzednie.
Powrót nie był łatwy. Ale one nigdy nie należały do prostych - wiedziała to dokładnie. Podnoszenie się z upadku, kiedy sam lot w dół zajmował nieskończenie długo, a na koniec nie pozostawało nic poza roztrzaskaniem wątłego ciała z impetem o ziemię. I nikła nadzieja, która z opadaniem coraz mocniej znikała tak mocno, tak bardzo aż w końcu zabrakło jej światła. Ostatnie resztki tliły się lekko już nie wokół, ale tylko wewnątrz przynosząc decyzje, których nie sądziła, że będzie w stanie się podjąć. A później... później okazało się że nadal jest życie, możliwość, wolność. Walka, która trwała mimo wszystko. Tylko ona była inna, złamana, zepsuta, niezdolna do tego, co wcześniej. Dłonie goiły się długo, ślady tego co przeszła odciskały się nie tylko na jej ciele, ale i całej duszy odbijając na dnie jasnych tęczówek. W końcu wyszła, jednocześnie odetchnęła i zatrwożyła się. Światem, ludźmi, chodź to przy nich wracała do zdrowia szybciej. W końcówce listopada pracowała już normalnie. Magia ponownie stała się posłuszna. Grudzień minął równie szybko a wraz z nim cały rok.
Pojawiająca się na parapecie po rozpoczęciu nowego roku sowa, tak znajoma, jednocześnie była dla niej zaskoczeniem. Ku własnej uldze - a może tchórzostwu, mijali się. Od kiedy wrócili oboje, nie podzielili więcej, niźli spojrzenia czy dwóch. Chciała trwać przy nim, mimo wszystko, ślepa na wypowiedziane słowa. Zraniona, jak nigdy wcześniej. A w końcu Anthony podczas jednego ze spotkań wyznał, że mógł stracić życie. W jakiś sposób nienawidziła siebie za to, co wtedy poczuła. Za pełną gamę emocji, których nie chciała nawet nazywać, choć dobrze wiedziała czym były. Stąd palące uczucie zdrady w każdej chwili, kiedy zbliżała się coraz mocniej do Vincenta. Stąd niezdecydowanie i niepewność. Próbowała uwierzyć, że Hannah ma rację, ale… przeszłość nie była łatwa. Nie ta. Nie dla niej. Nie mogła, kiedy obijał się w pragnieniach jej duszy podczas Próby, którą pamiętała wyraźnie i o której nigdy nie mogła mu powiedzieć.
A mimo to, mimo to zgodziła się na spotkanie. Na lakoniczny list, odpowiadając równie lakonicznie. Musieli w końcu porozmawiać. Musieli w końcu spojrzeć sobie w oczy. Choć zdawała sobie sprawę, że każde z nich będzie w stanie pracować mimo wszystkiego, co kiedyś było. Ale czy było naprawdę? W ogóle? Może tylko dla niej. Może nigdy dla niego.
Zjawiła się w Oazie, choć mimo wszystko od czasu Azkabanu nie bywła tu często. W tym miejscu czuła jeszcze mocniej, jeszcze dosadniej winę na swoich ramionach. Krew która spływała po rękach, której nie mogła się wyrzec. Nie śpieszyła się specjalnie, ale też nie szła zbyt wolno. Jednostajnie zmierzała w wyznaczonym kierunku, w końcu dostrzegając tak znajomą sylwetkę. Zrobiła jeszcze kilka kroków, po których zatrzymała się w zawahaniu. A jeśli to nie był dobry pomysł? Mimo wszystko. Kiedy ostatnio zaryzykowała przy nim, tylko cierpiała. Nic więcej. Ale nie była już tamtą sobą.
Już dawno nie.
Wznowiła wędrówkę biorąc wdech w płuca. Skoro zaszła już daleko, nie było sensu się cofać. A on, on z pewnością już ją usłyszał. Zawsze wiedział, kiedy znalazła się obok. Przystanęła dopiero przy nim nie wyciągając dłoni z kieszeni. Spoglądając z góry na znajomą twarz, obserwując jak unosi do warg papierosa i go odpala. Nie podążyła wzrokiem za tytoniowym zwitkiem od razu. Zrobiła to dopiero po wypowiedzianych przez niego słowach. Wyciągnęła rękę, żeby go odebrać. Kiedy ostatnio paliła? Vincent z troski zabierał jej papierosy kiedy znalazł ją z jakimś kiedy rany języka nadal się goiły. Uniosła go do ust zaciągając się i odnajdując tęczówki Samulea. Skrzyżowała z nim spojrzenie, powoli wypuszczając dym. Niezmiennie wyglądała na zbyt chudą. Mimo przytycia po powrocie Azkabanu, nadal wręcz chorobliwie. Na czole znajdowała się podłużna blizna, jedyna widoczna, pod ciepłym zimowym odzieniem. Chwilowo. Nie odezwała się, nie przywitała. Bo co miała powiedzieć? Przyszła chyba… najpierw usłyszeć. Wiedziona pozostałościami przyzwyczajenia. Dziwacznej wierności. Włożyła papieros w cienkie wargi i przytrzymała go w nich, ściągając z szyi gruby szal, który złożyła kilka razy i rzuciła na ziemię niedaleko. Odsłoniła ciemny wybijający się na tle jasnej skóry tatuaż. Zaciągnęła się po raz kolejny, wypuszczając obłok dymu i siadając. Nie obok, nie ramię w ramię. Bardziej na przeciw, a może na przeciw jego boku, obok siebie mając ognisko. Dostatecznie blisko. I dostatecznie daleko. Podwinęła jedną nogę i ułożyła na niej brodę. Drugą pozostawiła leżącą swobodnie. Wzrok przesunęła na zatokę.
Ta cisza, po raz pierwszy była inna.
Inna, niż wszystkie poprzednie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zimne palce mrozu, tu w Oazie nie były tak dotkliwe. Krążyły wokół, niby niewidzialne motyle, osiadały na policzkach, wnikały pod materię ubrań, jakby paradoksalnie, też szukały ciepła. Było coś w zimie taki8ego, co sprawiało Skamanderowi przyjemność. Jak śnieg i jego skrzypiąca, surowa cisza, w której odnajdował spokój. Tak różny do gorącej natury krwi, jak wciąż mimo w nim krążyła. Kiedyś, tak łatwo ulegał jej wpływom, dając się nieść zrywom, jak podmuchom wiatru. Dziś, to on im nadawał kierunek, kontrolował ich żar, dając upust tylko tam, gdzie uznał to za ...słuszne.
Upust dawał podczas walk, przejmując wolą intensywność starcia, sięgając po metody które - znowu - uznał za konieczne. Nie przejmował się patosem opowieści, jakie słyszał, nawet jeśli był pewien, że ludzie potrzebowali takich, by utrzymać wiarę we właściwe postępowanie. I dotyczyło to obu stron barykady. Było w tym coś groteskowo zabawnego, słuchając o zbrodniach, jak o bohaterskich wyczynach. Nawet we własnych działaniach. Nie protestował jednak, nie burzył się też kiedy mu zarzucano działania równie brutalne, co o u wrogów. Znał granice, jakie ich dzieliły. W zadawaniu śmierci, torturach nie widział przyjemności. Nie znęcał się nad słabszymi, nie szukał zysku, ani chwały. Wymierzał sprawiedliwość, tak kontynuując ścieżkę aurorskiej profesji, jak i częściowo przejmując zadanie magicznej policji, aktualnie będącej na usługach londyńskich władz. I tylko czasem pozwalał sobie na przerwę, zdejmując symboliczną opaskę z oczu, która chowała przed nim wnętrze prywatnych spraw.
Możliwe, ze stał się ślepy na siebie. Mierzył się jednak sukcesywnie z demonami, jakie błądziły za nim krok, w krok, jak cień. Potrafił je uciszyć, zamknąć w przestrzeni dystansu, jak klatce, pamiętając, że czas rozliczenia w końcu nadchodził. Jaką miarą miał mierzyć dzisiejsze spotkanie z przeszłością, która zdawała się być mu tak odległa? Z drugiej strony, nie pozostało mu wiele z łączników, które świadczyły o tej jasnej, pozbawionej wojny stronie życia. Nie tylko ich dopadła wojna. Ba, dopadła właściwie każdego - w mniej lub bardziej bolesny sposób (może nie biorąc pod uwagę czarnopańskiej zgrai nobilów), ale musiał przyznać, że stanowili bardzo wyraźne wyznaczniki wzajemnych wspomnień. Na ich myśl, nie czuł goryczy. Czasem może zgrzytało brzydką emocją zdrady, ale wiedział doskonale, że była to tylko egoistyczna naleciałość męskiej natury. Rozdarł ich z powinności. I przekleństwa, które toczyło się za nim, za nimi? zbyt długo. I nikt nie mógł mu zarzucić winy. Patrząc na fakty, deklaracje, jakie słyszał, okazywały się płonne. Ostatecznie była z innym. Miał rację. I przyznając to wiedział i tak, że zbyt wiele spraw było w nich wiecznie niedokończonych.
Całość nie wymknęła się jednak poza myśli. Obserwował je z boku, tak, jak przyglądał się drobnej sylwetce, które usiadła obok, wcześniej przejmując dymiący zwitek tytoniu. Przez sekundę śledził tor palców i cienkich warg opadających na kraniec papierosa. Potem, podążając wzrokiem za łuną dymu, która rozlała się w mroźnym powietrzu jak mgła. Bez problemu potrafił odnaleźć linie blizn, łącznie z tą najbardziej charakterystyczną. Niemal siny ślad numeru. Więzień Azkabanu. W drugiej sekundzie, w równie znajomym geście odchylił się, wyciągając własną dłoń z zamiarem zgarnięcia pasma jasnych włosów ze skroni. Wystarczająco szybko zrezygnował z poufałości. Nie tylko dlatego, że nie powinien. Albo dlatego, ze nie powinien ze zbyt wielu powodów.
Odetchnął, odwracając głowę w stronę toni jeziora, tym razem zatrzymując się na pogrążonej w cieniu, parze szarobłękitnych ptaków. Zmarszczył brwi. To nie była właściwa pora na podobną zwierzynę, dopiero po chwili przypominając sobie znaczenie ich obecności - Wiedziałaś, że nigdy nie opuszczają tej wyspy? - zaczął, zupełnie, jakby przed chwilą przerwał dyskusję, a ich nie dzieliło nic - chociaż w teorii powinny - patrzył na drgające na tafli cienie - tylko podobno, niedokończone sprawy je tu zawsze trzymają - trochę, jak nas - ostatniego zdania nie powiedział na głos, nie chcąc niepotrzebnie wywoływać poruszenie. Nie bez kontekstu. Chcieli czy nie, znali się zbyt długo, by pozostać całkowicie na siebie obojętnym. Z doświadczeniem, które pozwalało im jednak działać racjonalnie. Żadnej z postawionych kiedyś decyzji nie miał zamiaru łamać i burzyć cokolwiek, co udało się zbudować. Mieli razem pracować. I żadne niedopowiedzenia nie mogły zakłócić ich... działań.
Upust dawał podczas walk, przejmując wolą intensywność starcia, sięgając po metody które - znowu - uznał za konieczne. Nie przejmował się patosem opowieści, jakie słyszał, nawet jeśli był pewien, że ludzie potrzebowali takich, by utrzymać wiarę we właściwe postępowanie. I dotyczyło to obu stron barykady. Było w tym coś groteskowo zabawnego, słuchając o zbrodniach, jak o bohaterskich wyczynach. Nawet we własnych działaniach. Nie protestował jednak, nie burzył się też kiedy mu zarzucano działania równie brutalne, co o u wrogów. Znał granice, jakie ich dzieliły. W zadawaniu śmierci, torturach nie widział przyjemności. Nie znęcał się nad słabszymi, nie szukał zysku, ani chwały. Wymierzał sprawiedliwość, tak kontynuując ścieżkę aurorskiej profesji, jak i częściowo przejmując zadanie magicznej policji, aktualnie będącej na usługach londyńskich władz. I tylko czasem pozwalał sobie na przerwę, zdejmując symboliczną opaskę z oczu, która chowała przed nim wnętrze prywatnych spraw.
Możliwe, ze stał się ślepy na siebie. Mierzył się jednak sukcesywnie z demonami, jakie błądziły za nim krok, w krok, jak cień. Potrafił je uciszyć, zamknąć w przestrzeni dystansu, jak klatce, pamiętając, że czas rozliczenia w końcu nadchodził. Jaką miarą miał mierzyć dzisiejsze spotkanie z przeszłością, która zdawała się być mu tak odległa? Z drugiej strony, nie pozostało mu wiele z łączników, które świadczyły o tej jasnej, pozbawionej wojny stronie życia. Nie tylko ich dopadła wojna. Ba, dopadła właściwie każdego - w mniej lub bardziej bolesny sposób (może nie biorąc pod uwagę czarnopańskiej zgrai nobilów), ale musiał przyznać, że stanowili bardzo wyraźne wyznaczniki wzajemnych wspomnień. Na ich myśl, nie czuł goryczy. Czasem może zgrzytało brzydką emocją zdrady, ale wiedział doskonale, że była to tylko egoistyczna naleciałość męskiej natury. Rozdarł ich z powinności. I przekleństwa, które toczyło się za nim, za nimi? zbyt długo. I nikt nie mógł mu zarzucić winy. Patrząc na fakty, deklaracje, jakie słyszał, okazywały się płonne. Ostatecznie była z innym. Miał rację. I przyznając to wiedział i tak, że zbyt wiele spraw było w nich wiecznie niedokończonych.
Całość nie wymknęła się jednak poza myśli. Obserwował je z boku, tak, jak przyglądał się drobnej sylwetce, które usiadła obok, wcześniej przejmując dymiący zwitek tytoniu. Przez sekundę śledził tor palców i cienkich warg opadających na kraniec papierosa. Potem, podążając wzrokiem za łuną dymu, która rozlała się w mroźnym powietrzu jak mgła. Bez problemu potrafił odnaleźć linie blizn, łącznie z tą najbardziej charakterystyczną. Niemal siny ślad numeru. Więzień Azkabanu. W drugiej sekundzie, w równie znajomym geście odchylił się, wyciągając własną dłoń z zamiarem zgarnięcia pasma jasnych włosów ze skroni. Wystarczająco szybko zrezygnował z poufałości. Nie tylko dlatego, że nie powinien. Albo dlatego, ze nie powinien ze zbyt wielu powodów.
Odetchnął, odwracając głowę w stronę toni jeziora, tym razem zatrzymując się na pogrążonej w cieniu, parze szarobłękitnych ptaków. Zmarszczył brwi. To nie była właściwa pora na podobną zwierzynę, dopiero po chwili przypominając sobie znaczenie ich obecności - Wiedziałaś, że nigdy nie opuszczają tej wyspy? - zaczął, zupełnie, jakby przed chwilą przerwał dyskusję, a ich nie dzieliło nic - chociaż w teorii powinny - patrzył na drgające na tafli cienie - tylko podobno, niedokończone sprawy je tu zawsze trzymają - trochę, jak nas - ostatniego zdania nie powiedział na głos, nie chcąc niepotrzebnie wywoływać poruszenie. Nie bez kontekstu. Chcieli czy nie, znali się zbyt długo, by pozostać całkowicie na siebie obojętnym. Z doświadczeniem, które pozwalało im jednak działać racjonalnie. Żadnej z postawionych kiedyś decyzji nie miał zamiaru łamać i burzyć cokolwiek, co udało się zbudować. Mieli razem pracować. I żadne niedopowiedzenia nie mogły zakłócić ich... działań.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Czuła je na sobie. Ciemne, przenikliwe spojrzenie, tak inne od tego jasnego, do którego zdążyła nawyknąć. Zawsze je czuła. Mrowieniem rozchodziło się przeczucie na skórze, nie potrzebowała nawet patrzeć by sprawdzać. Wcześniej je uwielbiała, teraz zdawało się jej że się obnaża, że nie ma się gdzie ukryć, że wszystko wyjdzie na jaw, choć nic tak naprawdę nie ukrywała. Serce obijało jej się w piersi donośnie - wyraźnie je słyszała. Była spokojna, przynajmniej z zewnątrz. Odsunąć od siebie emocje, nie dać się im pochłonąć. Od jakiegoś czasu już to trenowała. A on, kiedyś, wcześniej, był dla niej najlepszym w tym wypadku wzorem. Ale nadal je pamiętała. Teraz, stojąc obok, bez nikogo wokół jeszcze wyraźniej, niż wcześniej, gdy skutecznie je uciszała i odpychała. Słowa, które wypowiedział jej w wtedy w swojej własnej kuchni.
Wypuściła dym z płuc po tym, jak zaciągnęła się po raz pierwszy od długiego czasu. Chwilowo ją otumaniło, zakręciło w głowie, chwilę zwlekała nim ściągnęła z szyi szalik i uszykowała swoje miejsce. Wcześniej sądziła, że właśnie to do niej należało. To obok niego. Ale mimowolnie wybrała zachowawczo. Nie tak blisko, jak usiadła by wcześniej, ale też nie tak daleko, jak mogłaby. Po drugiej stronie ogniska, stawiając wyraźną barierę, mur. Kiedyś przekroczyli granice. Swoje własne, jedna, po drugiej. O niektórych nawet nie miała pojęcia. Ale nigdy nie doszli tam, gdzie od zawsze pragnęła. Nigdy nie potwierdził, że mógłby ją pokochać. Może nie mógł, może nie chciał - zrobić, czy powiedzieć? Czy teraz miały jeszcze jakieś znaczenie tamte słowa? Przyznał jedynie, że mogłaby by tym wszystkim zostać, tym co wymieniła że chciałby, żeby tak było i jednocześnie zaznaczył, że jej na to nie pozwoli. Był okrutny. Okrutny dla nich oboje.Nie. Jedno krótkie słowo, które potrafiło roztrzaskać światy. Właściwie jeden. Jej własny, zatrząść nim w posadach i zburzyć wszystko, co kiedykolwiek tam stanęło pozostawiając za sobą jedynie zgliszcza. Nie był jej i nie chciał być. Chciał żeby odpuściła. A ona nie potrafiła od razu. Możliwie, że nie umiała wcale. I zgodnie z tym co powiedziała mu wtedy nadal przychodziła. Nadal była. Choć nie liczyła już na nic. Sądziła, że mogą sobie pomóc. Sądziła, że mógłby ją pokochać. Mógłby chcieć właśnie ją. Ale problem był taki, że od początku była skazana na porażkę. Podświadomie wiedziała to, wizyta na cmentarzu jedynie potwierdziła, ale i tak nie słuchała. Nie słuchała nikogo. Nawet samej siebie.
Prawdopodobieństwo że nie zobaczy go więcej, pozostawiła dziurę w jej klatce. Która trawiła nocami, zwijając się i płacząc, zaciągając z trudem powietrze. Wtedy myślała, że odszedł już na zawsze. Czekała w ledwie tlącej się nadziei, a potem pojawił się inny. Ten, który chciał jej od zawsze. Którego nie dopuszczała bliżej nadal czekając. Nadal wierząc. Czując jak zranione serce, poszukuje czegoś, czegoś pragnie. Podobnego i jednocześnie innego.
A potem Anthony wypowiedział te słowa, które wstrząsnęły nią całkiem. Pogubiła się, przepadała, cierpiała, jednocześnie czując, jak coś wyrywa ją z zawieszenia. Zastygnięcia. Jak rusza znów, tak jak świat ruszał dalej, mimo tragedii, która kogoś dotknęła.
W końcu usiadła. Milcząc, wcześniej spisywała listy by wyrazić co w niej się kołacze. Potem wybierała słowa, ale żadne z nich nie zadziałało tak, jak powinno. Nawet teraz nie potrafiło zadziałać, może nie umiała wyrażać się odpowiednio dokładnie. Zastygła, kiedy poruszył się w jej kierunku, jasne spojrzenie zawieszając na jego twarzy. Wstrzymując oddech, łapiąc tęczówki. Kątem oka patrząc na rękę, która unosi się i opada, nim dotrze tam, gdzie docierała zawsze. Czar zdjęto, wypuściła powietrze z płuc, wsadziła papieros w usta i uniosła własne dłonie, żeby w charakterystycznym odruchu założyć jasne kosmyki za ucho. Ściągnąć je z twarzy. Podwinęła nogę, wypuszczając kolejną chmarę dymu. Układając brodę na kolanie. Odwróciła wzrok chwilę po nim, spoglądając na wodę w milczeniu. Na parę ptaków, które leciały nad wodą. W końcu padły słowa. Ale nie tego się spodziewała. Jej brew mimowolnie się uniosła, a usta wykrzywiły nieznacznie. Zmierzał mówić o ptakach? Zerknęła na niego przesuwając jedynie tęczówki, by po krótkiej chwili powrócić wzrokiem do ptaków. Wolną lewą ręką objęła nogę, zacisnęła palce na materiale spódnicy, którą miała dzisiaj na sobie, pilnując żeby ta nie przeniosła się tam, gdzie nie powinna. Może przyjście tu, to był błąd?
Mówił dalej. Dalej o pieprzonych ptakach, kiedy ona milczała, znów się zaciągając. Zamarła z papierosem odciąganym od ust na ostatnie słowa. Niedokończone sprawy je tu trzymają. Poczuła jak mimowolnie jej oczy zaszkliły się, zamrugała kilka razy. Tym była tak, niedokończoną sprawą? Może oboje właśnie tym byli. Może żadne z nich. Odwróciła wzrok od zwierząt. Spojrzała w drugą stronę.
- Więc wystarczy, że się nimi zajmą. - prawda? Załatwią to, co je trzymało. Wtedy będą mogły odejść. Tego chciał? Potrzebował? Nie dokończył między nimi spraw wtedy w kuchni? A może mówił jedynie o patkach. A ona nic nie rozumiała. Przekręciła lekko głowę, spoglądając na niego. Kiedy spojrzał na nią uciekła najpierw, czując jak paląca wina odbija się w jej własnych tęczówkach. Uniosła trochę brodę poprawiając ją na kolanie. Wróciła jednak do niego. Jej brwi zmarszczyły się lekko, jedynie na chwilę przecinając zmarszczką czoło. - Tym jestem? - niedokończoną sprawą? To chciał powiedzieć? - Po co tu jestem, Sam? - zapytała cicho, prawie szeptem, drżącą ręką przykładając papierosa do ust. Sama nie była pewna. Potrafili działać ze sobą, mimo przeszłości skupieni na zadaniu. Zarówno w Zakonie, jak i biurze. Nie wiedziała też co powiedzieć, które pytanie czy zdanie było odpowiednie. Nie miała dokąd uciec. Sama tu przyszła, wiedziona obietnicą, potrzebą. Lojalnością, którą budowała latami. Choć nic nie mogło być już takie jak wcześniej. Oboje o tym wiedzieli. Niech wyartykułuje potrzebę. Niech powie, co niósł się sobą niewiele mówiący list. Co więcej mogłaby powiedzieć?
Wypuściła dym z płuc po tym, jak zaciągnęła się po raz pierwszy od długiego czasu. Chwilowo ją otumaniło, zakręciło w głowie, chwilę zwlekała nim ściągnęła z szyi szalik i uszykowała swoje miejsce. Wcześniej sądziła, że właśnie to do niej należało. To obok niego. Ale mimowolnie wybrała zachowawczo. Nie tak blisko, jak usiadła by wcześniej, ale też nie tak daleko, jak mogłaby. Po drugiej stronie ogniska, stawiając wyraźną barierę, mur. Kiedyś przekroczyli granice. Swoje własne, jedna, po drugiej. O niektórych nawet nie miała pojęcia. Ale nigdy nie doszli tam, gdzie od zawsze pragnęła. Nigdy nie potwierdził, że mógłby ją pokochać. Może nie mógł, może nie chciał - zrobić, czy powiedzieć? Czy teraz miały jeszcze jakieś znaczenie tamte słowa? Przyznał jedynie, że mogłaby by tym wszystkim zostać, tym co wymieniła że chciałby, żeby tak było i jednocześnie zaznaczył, że jej na to nie pozwoli. Był okrutny. Okrutny dla nich oboje.Nie. Jedno krótkie słowo, które potrafiło roztrzaskać światy. Właściwie jeden. Jej własny, zatrząść nim w posadach i zburzyć wszystko, co kiedykolwiek tam stanęło pozostawiając za sobą jedynie zgliszcza. Nie był jej i nie chciał być. Chciał żeby odpuściła. A ona nie potrafiła od razu. Możliwie, że nie umiała wcale. I zgodnie z tym co powiedziała mu wtedy nadal przychodziła. Nadal była. Choć nie liczyła już na nic. Sądziła, że mogą sobie pomóc. Sądziła, że mógłby ją pokochać. Mógłby chcieć właśnie ją. Ale problem był taki, że od początku była skazana na porażkę. Podświadomie wiedziała to, wizyta na cmentarzu jedynie potwierdziła, ale i tak nie słuchała. Nie słuchała nikogo. Nawet samej siebie.
Prawdopodobieństwo że nie zobaczy go więcej, pozostawiła dziurę w jej klatce. Która trawiła nocami, zwijając się i płacząc, zaciągając z trudem powietrze. Wtedy myślała, że odszedł już na zawsze. Czekała w ledwie tlącej się nadziei, a potem pojawił się inny. Ten, który chciał jej od zawsze. Którego nie dopuszczała bliżej nadal czekając. Nadal wierząc. Czując jak zranione serce, poszukuje czegoś, czegoś pragnie. Podobnego i jednocześnie innego.
A potem Anthony wypowiedział te słowa, które wstrząsnęły nią całkiem. Pogubiła się, przepadała, cierpiała, jednocześnie czując, jak coś wyrywa ją z zawieszenia. Zastygnięcia. Jak rusza znów, tak jak świat ruszał dalej, mimo tragedii, która kogoś dotknęła.
W końcu usiadła. Milcząc, wcześniej spisywała listy by wyrazić co w niej się kołacze. Potem wybierała słowa, ale żadne z nich nie zadziałało tak, jak powinno. Nawet teraz nie potrafiło zadziałać, może nie umiała wyrażać się odpowiednio dokładnie. Zastygła, kiedy poruszył się w jej kierunku, jasne spojrzenie zawieszając na jego twarzy. Wstrzymując oddech, łapiąc tęczówki. Kątem oka patrząc na rękę, która unosi się i opada, nim dotrze tam, gdzie docierała zawsze. Czar zdjęto, wypuściła powietrze z płuc, wsadziła papieros w usta i uniosła własne dłonie, żeby w charakterystycznym odruchu założyć jasne kosmyki za ucho. Ściągnąć je z twarzy. Podwinęła nogę, wypuszczając kolejną chmarę dymu. Układając brodę na kolanie. Odwróciła wzrok chwilę po nim, spoglądając na wodę w milczeniu. Na parę ptaków, które leciały nad wodą. W końcu padły słowa. Ale nie tego się spodziewała. Jej brew mimowolnie się uniosła, a usta wykrzywiły nieznacznie. Zmierzał mówić o ptakach? Zerknęła na niego przesuwając jedynie tęczówki, by po krótkiej chwili powrócić wzrokiem do ptaków. Wolną lewą ręką objęła nogę, zacisnęła palce na materiale spódnicy, którą miała dzisiaj na sobie, pilnując żeby ta nie przeniosła się tam, gdzie nie powinna. Może przyjście tu, to był błąd?
Mówił dalej. Dalej o pieprzonych ptakach, kiedy ona milczała, znów się zaciągając. Zamarła z papierosem odciąganym od ust na ostatnie słowa. Niedokończone sprawy je tu trzymają. Poczuła jak mimowolnie jej oczy zaszkliły się, zamrugała kilka razy. Tym była tak, niedokończoną sprawą? Może oboje właśnie tym byli. Może żadne z nich. Odwróciła wzrok od zwierząt. Spojrzała w drugą stronę.
- Więc wystarczy, że się nimi zajmą. - prawda? Załatwią to, co je trzymało. Wtedy będą mogły odejść. Tego chciał? Potrzebował? Nie dokończył między nimi spraw wtedy w kuchni? A może mówił jedynie o patkach. A ona nic nie rozumiała. Przekręciła lekko głowę, spoglądając na niego. Kiedy spojrzał na nią uciekła najpierw, czując jak paląca wina odbija się w jej własnych tęczówkach. Uniosła trochę brodę poprawiając ją na kolanie. Wróciła jednak do niego. Jej brwi zmarszczyły się lekko, jedynie na chwilę przecinając zmarszczką czoło. - Tym jestem? - niedokończoną sprawą? To chciał powiedzieć? - Po co tu jestem, Sam? - zapytała cicho, prawie szeptem, drżącą ręką przykładając papierosa do ust. Sama nie była pewna. Potrafili działać ze sobą, mimo przeszłości skupieni na zadaniu. Zarówno w Zakonie, jak i biurze. Nie wiedziała też co powiedzieć, które pytanie czy zdanie było odpowiednie. Nie miała dokąd uciec. Sama tu przyszła, wiedziona obietnicą, potrzebą. Lojalnością, którą budowała latami. Choć nic nie mogło być już takie jak wcześniej. Oboje o tym wiedzieli. Niech wyartykułuje potrzebę. Niech powie, co niósł się sobą niewiele mówiący list. Co więcej mogłaby powiedzieć?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Zatoka świetlików
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda