Stary park
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Stary park
Opuszczony i zapuszczony niezbyt zachęca do przechadzek, ale za to stanowi idealne miejsce do przeprowadzania szemranych interesów, dokonywania cichych zabójstw i grzebania tych, którzy niegdyś zadarli z ludźmi, z którymi zadzierać wcale nie powinni. W okolicy słychać plotkę, że ziemia przesiąknęła krwią ofiar, w niektórych miejscach wypluwając ją w postaci czerwonych plam na piasku i trawie. Park zniechęca mugoli do odwiedzania tego ponurego miejsca nie tylko samą aurą, ale i zaklęciami rzuconymi dawniej przez kilku czarnoksiężników.
Port pustoszał, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie za każdym razem, gdy Borgia decydowała się na zagłębienie w jego rejony. Nie z przyjemności, lecz obowiązku: niezależnie od tego, że z początkiem maja niechętnie przystała na lekki przymus ze strony Haverlocka i opuściła port w stolicy na rzecz portu w Cromer, stamtąd prowadząc część interesów, część rzeczy pozostawała niezmiennie w jednym z magazynów w stolicy i była stale dostarczana do kupców. Chociaż w gruncie rzeczy te nie były zbyt wiele warte, wciąż ponosiła za nie odpowiedzialność i decyzja, którą podjęła wbrew woli rodziny, nic nie zmieniała w tej kwestii. Wolała się męczyć, nabijać tysiące kroków dziennie, ciężkich podróży z centrum poza granice miasta, niż oddać kawałek tego, co wypracowała samodzielnie, swojemu bratu nienadającemu się w ogóle do tej roli, choć z perspektywy czasu niechętnie jednak zauważała, że bywała coraz bardziej zmęczona i sfrustrowana, nabierając na siebie pierwszy raz za dużo.
Kiedy po krótkiej kontroli przemykała wraz z dwoma towarzyszami bocznymi ulicami tak, by nie natknąć się po drodze na żaden atak rewolucjonistów, czy tych węszących okazji do zarobku, los zadecydował się do czarownicy znowu złośliwie uśmiechnać, pakując jej pod nogi człowieka, któremu kiedyś błędnie zaufała. O ile nie sądziła, że od ich pierwszego spotkania minie zaledwie kilka dni a obietnicę złożoną tamtego wieczoru wypełni tak szybko, o tyle wciąż nie wymyśliła odpowiedniego odwetu za nadepnięcie jej na odcisk. Bezmyślnie jednak wymknęła się spod opieki swoich ochroniarzy i jak gdyby nigdy nic pognała za Macnairem daleko, coraz bardziej wgłąb dzielnicy. Zachowywała przy tym nie tylko ostrożność, ale i odpowiednią odległość – co, jak już zdążyła zauważyć, nie zawsze skutkowało – z nadzieją, że przyłapie go na gorącym uczynku, udowodniając swoją rację. Największym wrogiem kupieckiej duszy była konkurencja i każdy o tym wiedział.
Powrót Cilliana do Londynu był dla Włoszki zdecydowanie złym zwiastunem, nie dlatego, że posiadał za plecami wielkie kupieckie imperium: w tej materii był jedynie płotką. Był ogromnym ciężarem, bo znał sposoby w jaki prowadziła swoje interesy, mniej więcej wiedział co potrafiła a przede wszystkim był przebiegły i nawet po tylu latach nie przestał pałać do niej specyficzną niechęcią, co potwierdził kradnąc przed paroma dniami sprzed nosa jej istotnego w interesach rodziny Borgiów klienta. Za czynami mężczyzny nie kryła się jedynie pobudka czysto biznesowa, ale też prywatna, co razem stanowiło nienajlepsze połączenie i doskonale wiedziała, że może tego prędzej czy później pożałować. Chociaż okoliczności był całkiem sprzyjające na ekspresowe utopienie Macnaira z obciążeniem w śmierdzącej portowej wodzie, w pewnym stopniu była ciekawa interesów, które prowadził.
Im dalej szli, tym bardziej ciemnowłosa traciła orientację w terenie, aż wreszcie z niechęcią zauważyła, że chyba straciła męską sylwetkę z oczu. Ze śledzeniem i ukrywaniem się miała zresztą tyle wspólnego co smok z baletem, stanęła więc zrezygnowana za gęsto obsianymi drzewami aleją i rozejrzała się na tyle, na ile nikłe światła okolicy pozwalały. Park nie wydawał się jednak zbyt przyjemnym miejscem, szczególnie teraz, gdy się ściemniało, z kolei dziwna aura, którą poczuła dopiero po chwili, przywołała na jej ciało gęsią skórkę i wzbudziła czujność; czujność, która podpowiadała, by jak najszybciej stąd odejść.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Zapuszczając się do portu, miał jasny cel, doprowadzić do końca coś, co ciągnęło się już za długo. Szybka wymiana, przyjemny dźwięk monet, które zawsze wygrywały najmilszą dla niego melodię i każdy mógł iść w swoją stronę. Taki plan był na dzisiejszy dzień i nic tego nie naruszało.
Transakcja zamknięta, lakoniczne pożegnanie i przelotne, chłodne spojrzenie rzucone, zanim opuścił zatęchły magazyn.
Wiedział, że jeszcze trochę i będzie musiał pożegnać się z tożsamością Ross’a, bo Anglia była za mała, aby rozdzielić dwie osoby, będące jedną, zwłaszcza kiedy to nie metamorfomagia była darem dziedzicznym. Teraz jednak nie przejmował się, póki wszystko działało, podejmował ryzyko, a martwić się zacznie za jakiś czas.
Przemierzając ulice, nie unosił wzroku na nikogo, lecz nie ze strachu, a chęci uniknięcia kłopotów. Nie szukał już na siłę zaczepki, mogąc przemknąć bezproblemowo przez kolejne zakręty i aż do granicy Londynu skąd już będzie mógł się teleportować do domu.
Wszystko cudownie, plan punkt po punkcie działał… aż skręcając za róg, spojrzał przez ramię i zauważył, że ktoś za nim idzie. Przeklną pod nosem, ostatnie czego potrzebował, to niepotrzebny ogon. Zmieniając cel spaceru, skierował się tam, gdzie najłatwiej było zgubić zbędne towarzystwo i nie pomylił się. Już po kilku minutach ze śledzonego, stał się śledzącym i nie ukrywał zdziwienia, gdy pojął, kto za nim szedł.
Borgia wyraźnie szukała kłopotów, chodząc tutaj samej.
Podążał za nią w odpowiedniej odległości, wiedząc, że nie jest mistrzem ukrywania się, ba, nie potrafił tego w ogóle, zawsze robiąc o jeden krok za dużo lub zdradzając się zbędnym hałasem.
Dziś jednak los był łaskawszy albo Francesca za mało uważna, aby zauważyć Go, nim stanął tuż za nią.
- Kogo śledzimy? – spytał tuż przy jej uchu. Zaraz po tym, zasłonił jej dłonią usta, a drugą objął ją w pasie i przytrzymał przy sobie, aby nie zrobiła nic głupiego. To miejsce nawet u niego budziło specyficzny niepokój, więc nie chciał zwracać na siebie przesadnej uwagi, a krzycząca i przestraszona kobieta najpewniej wywołałaby taki efekt.
- Cicho – szepnął nadal dość blisko, przesunął wolno dłonią po jej biodrze i talii, nim puścił ją, odsuwając się na odpowiedni dystans.
- Czemu za mną chodzisz i to sama? Tak bardzo chcesz kłopotów? – burknął, dając dojść do głosu niezadowoleniu z sytuacji, w jakiej są. W międzyczasie wodził ze spokojem wzrokiem po otoczeniu, zamykając jedną z dłoni na judaszowcu. Wolał być przygotowany na kłopoty, a nie wątpił, że tutaj nie brakuje podejrzanych typów.
Transakcja zamknięta, lakoniczne pożegnanie i przelotne, chłodne spojrzenie rzucone, zanim opuścił zatęchły magazyn.
Wiedział, że jeszcze trochę i będzie musiał pożegnać się z tożsamością Ross’a, bo Anglia była za mała, aby rozdzielić dwie osoby, będące jedną, zwłaszcza kiedy to nie metamorfomagia była darem dziedzicznym. Teraz jednak nie przejmował się, póki wszystko działało, podejmował ryzyko, a martwić się zacznie za jakiś czas.
Przemierzając ulice, nie unosił wzroku na nikogo, lecz nie ze strachu, a chęci uniknięcia kłopotów. Nie szukał już na siłę zaczepki, mogąc przemknąć bezproblemowo przez kolejne zakręty i aż do granicy Londynu skąd już będzie mógł się teleportować do domu.
Wszystko cudownie, plan punkt po punkcie działał… aż skręcając za róg, spojrzał przez ramię i zauważył, że ktoś za nim idzie. Przeklną pod nosem, ostatnie czego potrzebował, to niepotrzebny ogon. Zmieniając cel spaceru, skierował się tam, gdzie najłatwiej było zgubić zbędne towarzystwo i nie pomylił się. Już po kilku minutach ze śledzonego, stał się śledzącym i nie ukrywał zdziwienia, gdy pojął, kto za nim szedł.
Borgia wyraźnie szukała kłopotów, chodząc tutaj samej.
Podążał za nią w odpowiedniej odległości, wiedząc, że nie jest mistrzem ukrywania się, ba, nie potrafił tego w ogóle, zawsze robiąc o jeden krok za dużo lub zdradzając się zbędnym hałasem.
Dziś jednak los był łaskawszy albo Francesca za mało uważna, aby zauważyć Go, nim stanął tuż za nią.
- Kogo śledzimy? – spytał tuż przy jej uchu. Zaraz po tym, zasłonił jej dłonią usta, a drugą objął ją w pasie i przytrzymał przy sobie, aby nie zrobiła nic głupiego. To miejsce nawet u niego budziło specyficzny niepokój, więc nie chciał zwracać na siebie przesadnej uwagi, a krzycząca i przestraszona kobieta najpewniej wywołałaby taki efekt.
- Cicho – szepnął nadal dość blisko, przesunął wolno dłonią po jej biodrze i talii, nim puścił ją, odsuwając się na odpowiedni dystans.
- Czemu za mną chodzisz i to sama? Tak bardzo chcesz kłopotów? – burknął, dając dojść do głosu niezadowoleniu z sytuacji, w jakiej są. W międzyczasie wodził ze spokojem wzrokiem po otoczeniu, zamykając jedną z dłoni na judaszowcu. Wolał być przygotowany na kłopoty, a nie wątpił, że tutaj nie brakuje podejrzanych typów.
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Już prawie odwróciła się przez ramię zaalarmowana dziwnym trzaskiem, kiedy w ułamku sekundy poczuła zimną dłoń na ustach i talii, przestraszona podskakując do góry. Ale przestraszenie zniknęło wraz z rozpoznaniem głosu napastnika, przywołując odruch nie do końca bezwarunkowy. Szarpnęła się, prowadząc cios łokciem w bok Cilliana, na jego nieszczęście raczej nietrafiony, chociaż w przypadku powodzenia ze względu na różnicę w sile nabiłaby mu co najwyżej niedużego siniaka niż wyswobodziła z uścisku. Jego głos i zapach, który poczuła dopiero po dłuższej chwili, tak okrutnie znajomy, chociaż rozpoznany od razu, przywoływał w niej same negatywne odczucia – odkąd tylko ujrzała go po raz pierwszy po latach, miała ochotę zrobić mu najzwyklejszą w świecie krzywdę. Dla zasady i swojego dobrego samopoczucia. I przekazania tego, jak czuła się w dniu, kiedy nagle postanowił zniknąć z jej życia.
– Miałeś tak nigdy więcej nie robić – wyrzuciła głośnym szeptem, patrząc na skrytą w półmroku męską twarz. Dziwiła się, że zapomniał jak w podobnych okolicznościach kilka lat temu złamała mu nos pod wpływem nagłego zastrzyku adrenaliny i przerażenia. Gdy tylko ją puścił, skrzyżowała ręce pod biustem i parsknęła zdumiona pod nosem. Wyrzucona bowiem z jego ust uwaga była równie zabawna, co trąciła niezwykłą hipokryzją. Nie sądziła, że wystarczyło przekroczyć cienką granicę nienawiści, by nagle zaczął się martwić o jej samotne wojaże i wędrówki po takich zakamarkach, z czym nie spotkała się wcześniej, od początku ich znajomości.
– Czemu mieszasz się tam, gdzie nie powinieneś? Tak bardzo chcesz kłopotów? – przedrzeźniła Macnaira i krzywiąc się równie niezadowolona z jego nagłej bliskości, dodała – obiecałam ci, że przyłapię cię na kłamstwie – na drugiej tożsamości, którą wyparł, łżąc w żywe oczy niedawno, na tym, że podkradał klientów nie tylko jej, ale innym kupcom, jak i na tym, że zapewne nie był zbyt uczciwy wobec przeciągniętych na swoją stronę klientów, i na wielu innych rzeczach, dzięki którym mogłaby móc się go pozbyć stąd, ze swojego pola widzenia, raz na zawsze. Na równi z tym zdawała sobie sprawę, że wystarczyło jedno słowo do bliskiego sercu lorda, by sprawę załatwić ekspresowo, ale zdrowy rozsądek powstrzymywał ją przed podobnym ruchem. Nie tylko nie zamierzała odebrać sobie całej przyjemności z patrzenia jak Cillian powoli idzie na dno; nie potrzebowała nieprzewidzianych wybuchów zazdrości ze strony Traversa, który w ostatnim czasie przekraczał wszelkie ustalone granice – od ingerowania w jej życie, po dziwne poczucie ubezwłasnowolnienia i brak ostrożności, który zamierzała mu wytknąć przy najbliższej okazji.
– Komu tym razem obiecujesz gruszki na wierzbie? – sposępniała, a gładkie czoło czarownicy przeciął wyraz niepokoju, jakby cień migreny. Mógł skorzystać z przyjacielskiej, darmowej porady, tymczasem jedynie potwierdził podejrzenia w jak głębokim poważaniu ją miał.
– Miałeś tak nigdy więcej nie robić – wyrzuciła głośnym szeptem, patrząc na skrytą w półmroku męską twarz. Dziwiła się, że zapomniał jak w podobnych okolicznościach kilka lat temu złamała mu nos pod wpływem nagłego zastrzyku adrenaliny i przerażenia. Gdy tylko ją puścił, skrzyżowała ręce pod biustem i parsknęła zdumiona pod nosem. Wyrzucona bowiem z jego ust uwaga była równie zabawna, co trąciła niezwykłą hipokryzją. Nie sądziła, że wystarczyło przekroczyć cienką granicę nienawiści, by nagle zaczął się martwić o jej samotne wojaże i wędrówki po takich zakamarkach, z czym nie spotkała się wcześniej, od początku ich znajomości.
– Czemu mieszasz się tam, gdzie nie powinieneś? Tak bardzo chcesz kłopotów? – przedrzeźniła Macnaira i krzywiąc się równie niezadowolona z jego nagłej bliskości, dodała – obiecałam ci, że przyłapię cię na kłamstwie – na drugiej tożsamości, którą wyparł, łżąc w żywe oczy niedawno, na tym, że podkradał klientów nie tylko jej, ale innym kupcom, jak i na tym, że zapewne nie był zbyt uczciwy wobec przeciągniętych na swoją stronę klientów, i na wielu innych rzeczach, dzięki którym mogłaby móc się go pozbyć stąd, ze swojego pola widzenia, raz na zawsze. Na równi z tym zdawała sobie sprawę, że wystarczyło jedno słowo do bliskiego sercu lorda, by sprawę załatwić ekspresowo, ale zdrowy rozsądek powstrzymywał ją przed podobnym ruchem. Nie tylko nie zamierzała odebrać sobie całej przyjemności z patrzenia jak Cillian powoli idzie na dno; nie potrzebowała nieprzewidzianych wybuchów zazdrości ze strony Traversa, który w ostatnim czasie przekraczał wszelkie ustalone granice – od ingerowania w jej życie, po dziwne poczucie ubezwłasnowolnienia i brak ostrożności, który zamierzała mu wytknąć przy najbliższej okazji.
– Komu tym razem obiecujesz gruszki na wierzbie? – sposępniała, a gładkie czoło czarownicy przeciął wyraz niepokoju, jakby cień migreny. Mógł skorzystać z przyjacielskiej, darmowej porady, tymczasem jedynie potwierdził podejrzenia w jak głębokim poważaniu ją miał.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Czuł, jak dziewczyna spięła się, zamknięta w pozornie obcych ramionach, naprawdę jednak dobrze znanych. Wątpił, aby tak szybko zapomniała. Wiedział również z doświadczenia czego się spodziewać, dlatego nie był zaskoczony, gdy kobiecy łokieć ześlizgnął się po żebrach i boku najpewniej w próbie podjęcia walki, skazanej od razu na porażkę przez niewątpliwą różnicę w sile. Nie przejmował się możliwym siniakiem, który powstanie. Nie pierwszy, a przy tym nie ostatni, jaki miał szanse w najbliższym czasie pojawić się na jego ciele.
Puścił ją dopiero po chwili, pamiętając dobrze, jak zaciekła powinna być. Ostatnie starcie wspominał głównie z rozbawieniem, nawet jeśli wtenczas z przestawionym nosem, wcale nie było mu do śmiechu. Zalany krwią, potrzebował długich minut, aby pojąć, co właśnie zrobiła… co zdołała zrobić. Obecnie do tego nie doszło, na całe szczęście. Pewnie nie przyjąłby tego z takim spokojem, spotęgowanym niezrozumieniem, a prędzej zareagował gniewem.
- Nie uczę się na błędach, ewentualnie takich – odparł równie cicho, stojąc dość blisko, aby zrozumiała go bez problemu. Oparł się barkiem o drzewo, przy którym stali, naruszając jeszcze trochę dystans, ale jemu osobiście nie przeszkadzało to w ogóle.
Czy się martwił? Może trochę, odrobinę i zdecydowanie nie przyznałby tego otwarcie. Rzucone pytanie, podszyte niezadowoleniem, wydawało się jednak tak naturalne, że nie wahał się wypowiedzieć go na głos. Mimo całej niechęci, którą czuł od lat względem niej, zranionej męskiej dumy nadal zbyt naruszonej, aby zapomnieć.
- Nadal zarzucasz mi kłamstwo, smutne – słowa przeczyły obojętności w głosie. Nie wątpił, że jest mądrą kobietą, która poskładała fakty w całość i do pełni szczęścia wystarczył tylko niepodważalny dowód. Oczywiście, mógł jej go dać, potwierdzić to, czego była taka pewna, ale wtedy zniszczyłby całą zabawę.- Mówiłem ci, że nie wiem kim jest Ross… - dodał, brnąc w kłamstwo, bez nawet cienia zawahania się. Mógł sobie na to pozwolić, nim zacznie działać otwarcie, nie rozdzielając już tego czym się zajmuje na dwa nazwiska. Anglia wydawała się obecnie na tyle ciekawym miejscem, że mógł zdecydować się na taki krok.
- Przyznaj się, że nie chodzi ci o Niego, tylko nie możesz obyć się bez mojego towarzystwa – zarzucił, aby nieco zmienić temat, może trochę pograć jej na nerwach.- Wspominasz czasami Egipt? – spytał z nikłym uśmiechem, łapiąc jej spojrzenie, nim powiódł znów błękitnymi tęczówkami po otoczeniu. Nie rzucali się w oczy, ale jednak pozostawał czujny. Zaproponowałby zmianę miejsca na jakiś przyjemniejsze, lecz był prawie pewny, że ze zwykłej kobiecej zawziętości nie zgodziłaby się i tkwiła tu uparcie, aby zrobić mu na złość, gdy już zdradził się minimalnie z tym, że martwi się o nią.
Puścił ją dopiero po chwili, pamiętając dobrze, jak zaciekła powinna być. Ostatnie starcie wspominał głównie z rozbawieniem, nawet jeśli wtenczas z przestawionym nosem, wcale nie było mu do śmiechu. Zalany krwią, potrzebował długich minut, aby pojąć, co właśnie zrobiła… co zdołała zrobić. Obecnie do tego nie doszło, na całe szczęście. Pewnie nie przyjąłby tego z takim spokojem, spotęgowanym niezrozumieniem, a prędzej zareagował gniewem.
- Nie uczę się na błędach, ewentualnie takich – odparł równie cicho, stojąc dość blisko, aby zrozumiała go bez problemu. Oparł się barkiem o drzewo, przy którym stali, naruszając jeszcze trochę dystans, ale jemu osobiście nie przeszkadzało to w ogóle.
Czy się martwił? Może trochę, odrobinę i zdecydowanie nie przyznałby tego otwarcie. Rzucone pytanie, podszyte niezadowoleniem, wydawało się jednak tak naturalne, że nie wahał się wypowiedzieć go na głos. Mimo całej niechęci, którą czuł od lat względem niej, zranionej męskiej dumy nadal zbyt naruszonej, aby zapomnieć.
- Nadal zarzucasz mi kłamstwo, smutne – słowa przeczyły obojętności w głosie. Nie wątpił, że jest mądrą kobietą, która poskładała fakty w całość i do pełni szczęścia wystarczył tylko niepodważalny dowód. Oczywiście, mógł jej go dać, potwierdzić to, czego była taka pewna, ale wtedy zniszczyłby całą zabawę.- Mówiłem ci, że nie wiem kim jest Ross… - dodał, brnąc w kłamstwo, bez nawet cienia zawahania się. Mógł sobie na to pozwolić, nim zacznie działać otwarcie, nie rozdzielając już tego czym się zajmuje na dwa nazwiska. Anglia wydawała się obecnie na tyle ciekawym miejscem, że mógł zdecydować się na taki krok.
- Przyznaj się, że nie chodzi ci o Niego, tylko nie możesz obyć się bez mojego towarzystwa – zarzucił, aby nieco zmienić temat, może trochę pograć jej na nerwach.- Wspominasz czasami Egipt? – spytał z nikłym uśmiechem, łapiąc jej spojrzenie, nim powiódł znów błękitnymi tęczówkami po otoczeniu. Nie rzucali się w oczy, ale jednak pozostawał czujny. Zaproponowałby zmianę miejsca na jakiś przyjemniejsze, lecz był prawie pewny, że ze zwykłej kobiecej zawziętości nie zgodziłaby się i tkwiła tu uparcie, aby zrobić mu na złość, gdy już zdradził się minimalnie z tym, że martwi się o nią.
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Drażnił ją. Drażnił ją jak jeszcze nikt w tym roku. Jedno jego słowo, tembr głosu, szyk słów... działał jej na nerwy nawet ten męski, trzydniowy zarost i postawa, którą przyjął. A mimo to każdy skrawek ciała czarownicy buntował się przed odejściem, jakby gotowy na następną porcję zirytowania, które niosła sama bliskość Cilliana. O ile w ubiegłym miesiącu okoliczności barowe sprzyjały znieczuleniu się alkoholem i zachowaniu dystansu jednego stolika, tym razem los nie okazywał się być zbyt łaskawy. I czuła, że mężczyzna doskonale zdawał sobie z tego sprawę, podobnie jak ona z dziwnej troski, którą próbował ją otoczyć uniemożliwiając jej swobodny manewr.
W takich sytuacjach wiedziała jednak, że jedynie spokój był w stanie ją ocalić, dlatego wzięła głębszy wdech i darowała sobie komentarz. Nie musiał mówić, że nie uczył się na błędach – wystarczyła sama znajomość tego człowieka i wgląd w przeszłość, by wiedzieć, że nie zmądrzał i prawdopodobnie już nigdy nie zmądrzeje, a to tylko utrudniało dobrowolne pozbycie się go ze swojego handlowego terytorium. Naciski ze strony zaniepokojonego utratą intratnego kontraktu ojca jedynie pogarszały sprawę, łącznie z trzeźwym działaniem.
– Dajesz mi podstawy do tego, żeby ci nie ufać – od dawna. Coraz więcej słyszała o zdolnościach tajemniczego człowieka, którego nigdzie nie mogła napotkać poza zapyziałym barem, gdzie dziwnym trafem zjawił się akurat on. – Wiem, kiedy kłamiesz, zdążyłeś już o tym zapomnieć? – dodała lekko podirytowana, marszcząc czoło. Nie postarał się tym razem, gdy stojąc blisko zdołała dostrzec lekki grymas malujący się na jego twarzy. Ale to było niczym przy uporze Macnaira, którego się spodziewała; nie lubiła tak wielkiego utrudniania sobie życia i tej amnezji, dzięki której chyba wyparł fakt, że wielu rzeczy nauczyli się od siebie wzajemnie.
– Po co wróciłeś do Anglii? – niewypowiedziane ostatnim razem pytanie wreszcie musiało opuścić usta Włoszki. Podszyte nie tylko zwykłą ciekawością, ale lekką obawą o zamieszanie, które mógł wywołać, nie dawało spokoju. Nawet pytanie o Egipt nie wytrąciło jej tym razem z równowagi, choć jedna z myśli uciekła w tamtym kierunku. Spojrzenie, zimne i czujne, utkwiła w twarzy mężczyzny. – Kogo wypatrujesz? Przerwałam ci spotkanie? – wkraczając w tajemną moc kobiety, moc denerwowania i czepiania się największego drobiazgu, nie zdawała sobie w ogóle sprawy z tego, w jakim miejscu się znajdowali. Nieświadoma nie tylko historii tego parku, nie podejrzewała, że pewnie gdzieś za jej plecami może dochodzić do pokątnego handlu, czy też rzeczy zdecydowanie gorszych, zagrażających im obu.
W takich sytuacjach wiedziała jednak, że jedynie spokój był w stanie ją ocalić, dlatego wzięła głębszy wdech i darowała sobie komentarz. Nie musiał mówić, że nie uczył się na błędach – wystarczyła sama znajomość tego człowieka i wgląd w przeszłość, by wiedzieć, że nie zmądrzał i prawdopodobnie już nigdy nie zmądrzeje, a to tylko utrudniało dobrowolne pozbycie się go ze swojego handlowego terytorium. Naciski ze strony zaniepokojonego utratą intratnego kontraktu ojca jedynie pogarszały sprawę, łącznie z trzeźwym działaniem.
– Dajesz mi podstawy do tego, żeby ci nie ufać – od dawna. Coraz więcej słyszała o zdolnościach tajemniczego człowieka, którego nigdzie nie mogła napotkać poza zapyziałym barem, gdzie dziwnym trafem zjawił się akurat on. – Wiem, kiedy kłamiesz, zdążyłeś już o tym zapomnieć? – dodała lekko podirytowana, marszcząc czoło. Nie postarał się tym razem, gdy stojąc blisko zdołała dostrzec lekki grymas malujący się na jego twarzy. Ale to było niczym przy uporze Macnaira, którego się spodziewała; nie lubiła tak wielkiego utrudniania sobie życia i tej amnezji, dzięki której chyba wyparł fakt, że wielu rzeczy nauczyli się od siebie wzajemnie.
– Po co wróciłeś do Anglii? – niewypowiedziane ostatnim razem pytanie wreszcie musiało opuścić usta Włoszki. Podszyte nie tylko zwykłą ciekawością, ale lekką obawą o zamieszanie, które mógł wywołać, nie dawało spokoju. Nawet pytanie o Egipt nie wytrąciło jej tym razem z równowagi, choć jedna z myśli uciekła w tamtym kierunku. Spojrzenie, zimne i czujne, utkwiła w twarzy mężczyzny. – Kogo wypatrujesz? Przerwałam ci spotkanie? – wkraczając w tajemną moc kobiety, moc denerwowania i czepiania się największego drobiazgu, nie zdawała sobie w ogóle sprawy z tego, w jakim miejscu się znajdowali. Nieświadoma nie tylko historii tego parku, nie podejrzewała, że pewnie gdzieś za jej plecami może dochodzić do pokątnego handlu, czy też rzeczy zdecydowanie gorszych, zagrażających im obu.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Gdyby zdradziła mu, jak bardzo działał jej na nerwy, najpewniej spotkałoby się to z pełnym satysfakcji uśmiechem. Jednak takie słowa nie mogły paść, stąd mógł się jedynie domyślić, obserwując jej zachowanie i wyciągając wnioski. Znał ją dość dobrze, aby wiedzieć, kiedy jest zdenerwowana, zauważać drobne gesty, którymi się zdradzała i spijać każde potknięcie z jej strony. To zdecydowanie nie była normalna relacja między dwójką ludzi, co wiedział teraz i wcześniej. Z perspektywy czasu dawno już powinni dać sobie spokój, odwrócić się, by więcej nie spojrzeć w swoim kierunku. Tak się nie stało, więc tkwili obecnie w sytuacji niewygodnej dla dwóch stron, chociaż z różnych powodów.
Minimalnie przymrużył oczy, widząc, jak wzięła głębszy wdech. Powstrzymał wygięcie ust, pozostając przez chwilę poważnym.
- I nawzajem – odparł odrobinę sucho. Zaufanie było dobrem na które oboje nie było stać i wątpił, aby prędko miało się to zmienić. Obojętnie podchodził do tego, co mówiła, chociaż w myślach musiał pogratulować jej wniosków, ale i przekląć siebie za dopuszczenie tej konkretnej kobiety na tyle blisko, aby teraz potrafiła rozgryźć to, co dla innych pozostawało tajemnicą.
- Nie bądź tego taka pewna – nie pozwolił sobie na zwątpienie. Nie była pierwszą osobą, która bezpośrednio zarzucała mu kłamstwo, nawet jeśli jako jedyna mogła udowodnić mu to w niedługim czasie.- Trochę czasu minęło od naszego ostatniego spotkania – zdecydowanie nie pił do tego z baru, lecz ponownie do Egiptu, gdzie spędzili więcej czasu ze sobą i gdzie zaciągnęła u niego dług, który kiedyś przyjdzie jej spłacić.
Pytanie jakie padło, nie było zaskakujące, musiało przecież wybrzmieć, chociaż spodziewał się go wcześniej… dużo wcześniej. Dzięki temu jednak udało jej się skupić na sobie całą jego uwagę. Większość odpowiedzi wydawała się ulotnić z głowy, pozostawiając za sobą coś, czego nie chciał wypowiadać na głos.
- Może chciałem Cię zobaczyć? – rzucił lekko, spoglądając na nią z kpiną wręcz wpisaną w słowa, spojrzenie i postawę.- Słyszałem, że stolicę dosięgnęły ciekawe zmiany, lubię przekonywać się o takich rzeczach osobiście… ale to przecież wiesz – zdradził, dając sobie spokój z wykrętami. Nie było potrzeby, aby ukrywać, z jakiego powodu wrócił.
Zerknął na nią z po wątpieniem, kiedy zadała dwa pytania, które w jego ocenie raczej nie powinny paść, jeśli tylko wiedziała gdzie przyszła za nim. Najwyraźniej jednak to miejsce było jej całkiem obce… i może dobrze.
- Szukam twoich potencjalnych oprawców – odparł z całkowitym spokojem.- Słyszałaś cokolwiek o tym parku? Czy po prostu wesoło weszłaś tutaj, bo miałaś taki kaprys i nie mogłaś przejść obojętnie wobec spotkania ze mną? – złapał ją za przedramię i pociągnął bardziej w cień drzewa. W razie kłopotów zostanie zauważony pierwszy, ale nie dbał o to. Robiąc syf w interesach włoskiej rodziny, narażał się już wystarczająco, nie chciał jeszcze przyczyniać się do krzywdy kogokolwiek od nich.
Minimalnie przymrużył oczy, widząc, jak wzięła głębszy wdech. Powstrzymał wygięcie ust, pozostając przez chwilę poważnym.
- I nawzajem – odparł odrobinę sucho. Zaufanie było dobrem na które oboje nie było stać i wątpił, aby prędko miało się to zmienić. Obojętnie podchodził do tego, co mówiła, chociaż w myślach musiał pogratulować jej wniosków, ale i przekląć siebie za dopuszczenie tej konkretnej kobiety na tyle blisko, aby teraz potrafiła rozgryźć to, co dla innych pozostawało tajemnicą.
- Nie bądź tego taka pewna – nie pozwolił sobie na zwątpienie. Nie była pierwszą osobą, która bezpośrednio zarzucała mu kłamstwo, nawet jeśli jako jedyna mogła udowodnić mu to w niedługim czasie.- Trochę czasu minęło od naszego ostatniego spotkania – zdecydowanie nie pił do tego z baru, lecz ponownie do Egiptu, gdzie spędzili więcej czasu ze sobą i gdzie zaciągnęła u niego dług, który kiedyś przyjdzie jej spłacić.
Pytanie jakie padło, nie było zaskakujące, musiało przecież wybrzmieć, chociaż spodziewał się go wcześniej… dużo wcześniej. Dzięki temu jednak udało jej się skupić na sobie całą jego uwagę. Większość odpowiedzi wydawała się ulotnić z głowy, pozostawiając za sobą coś, czego nie chciał wypowiadać na głos.
- Może chciałem Cię zobaczyć? – rzucił lekko, spoglądając na nią z kpiną wręcz wpisaną w słowa, spojrzenie i postawę.- Słyszałem, że stolicę dosięgnęły ciekawe zmiany, lubię przekonywać się o takich rzeczach osobiście… ale to przecież wiesz – zdradził, dając sobie spokój z wykrętami. Nie było potrzeby, aby ukrywać, z jakiego powodu wrócił.
Zerknął na nią z po wątpieniem, kiedy zadała dwa pytania, które w jego ocenie raczej nie powinny paść, jeśli tylko wiedziała gdzie przyszła za nim. Najwyraźniej jednak to miejsce było jej całkiem obce… i może dobrze.
- Szukam twoich potencjalnych oprawców – odparł z całkowitym spokojem.- Słyszałaś cokolwiek o tym parku? Czy po prostu wesoło weszłaś tutaj, bo miałaś taki kaprys i nie mogłaś przejść obojętnie wobec spotkania ze mną? – złapał ją za przedramię i pociągnął bardziej w cień drzewa. W razie kłopotów zostanie zauważony pierwszy, ale nie dbał o to. Robiąc syf w interesach włoskiej rodziny, narażał się już wystarczająco, nie chciał jeszcze przyczyniać się do krzywdy kogokolwiek od nich.
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
– Cillian, bądźmy realistami – spojrzała na niego lekko zrezygnowana, nigdy wcześniej nie zwracając się doń pełnym imieniem, i po krótkiej chwili zawahania pociągnęła myśl dalej – ludzie tak łatwo się nie zmieniają, a poza tym, ta wojna – pomiędzy nami, pomyślała, lecz uznała, że domyśli się o co chodziło – jest przegrana, dlatego przestań wreszcie kłamać mi w twarz i się wycofaj, dopóki jeszcze mam cierpliwość i moja rodzina nie poczyniła większych kroków ode mnie – nie groziła, nie prosiła, ot, mówiła spokojnie, wyzutym z emocji tonem, jak gdyby właśnie rozprawiała na temat zeszłorocznego śniegu, chociaż niechętnie zahaczała o temat rodziny; coś, dzięki czemu zmieniła zdanie i odprawiła go z kwitkiem, a teraz czuła okropny gorzki smak porażki, bo zwyczajnie na świecie tamtego dnia miał rację. Rodzina w minionych miesiącach zdecydowanie wbiła jej nóż w plecy. Oczywiście nie zamierzała mu tego przyznawać ani teraz, ani nigdy, nie widząc ku temu ani okazji ani tym bardziej powodów do dania mu satysfakcji, czy wkraczania w tak prywatne rejony.
Przyczyna powrotu do Anglii wydała się jej jednak szczera i niespecjalnie zaskakująca. Lubił się mieszać tam, gdzie nie trzeba, palić za sobą mosty, choć tutaj, w Londynie, miała wrażenie, że spalił za sobą już wszystkie możliwe i wrócił tylko po to, by zatańczyć na pozostawionych po sobie zgliszczach.
– Oczywiście, każda szuja leci do smrodu, jeśli poczuje okazję. Dalej twierdzisz, że się zmieniłeś? – okazja czyniła złodzieja, przemytnika, handlarza, w zasadzie każdego, kto nie bał się poruszać objętymi konfliktem ulicami, prowadząc interesy z coraz biedniejszymi, postawionymi pod ścianą ludźmi, lecz pożałowała swoich słów, na sam koniec dopiero gryząc się w język. Czasami po prostu zapominała pomyśleć nad tym, co zamierzała powiedzieć. Chociaż chciała mu dopiec, poczuła, że tym razem zabrzmiała jednak dość wrednie, lecz mimo to nie planowała wycofywać się z wypowiedzianej uwagi. Zamiast tego wyprostowała się, odszukując najbliższą, szybką drogę do opuszczenia parku, gdy silne szarpnięcie sprowadziło ją z powrotem w to przeklęte miejsce.
– Mam lepsze rzeczy do roboty, niż poznawanie historii londyńskich parków – pod wpływem ruchu została zmuszona oprzeć się o drzewo, którego nierówna, chropowata powierzchnia nieznośnie wbijała się w jej plecy, ale to nie zwróciło uwagi Włoszki na tyle, co ręka Macnaira zaciskająca się wokół przedramienia. Zbyt mocno, niż się spodziewała, a o czym mimowolnie poinformowały ją lekko uginające się kolana, byleby tylko zmniejszyć rozchodzący się miarowo ból.
– Zabierz wreszcie tę rękę – grymas niezadowolenia i dyskomfortu natychmiastowo uwidocznił się na jej twarzy, kiedy w panującym półmroku odszukała wzrok Cilliana.
Przyczyna powrotu do Anglii wydała się jej jednak szczera i niespecjalnie zaskakująca. Lubił się mieszać tam, gdzie nie trzeba, palić za sobą mosty, choć tutaj, w Londynie, miała wrażenie, że spalił za sobą już wszystkie możliwe i wrócił tylko po to, by zatańczyć na pozostawionych po sobie zgliszczach.
– Oczywiście, każda szuja leci do smrodu, jeśli poczuje okazję. Dalej twierdzisz, że się zmieniłeś? – okazja czyniła złodzieja, przemytnika, handlarza, w zasadzie każdego, kto nie bał się poruszać objętymi konfliktem ulicami, prowadząc interesy z coraz biedniejszymi, postawionymi pod ścianą ludźmi, lecz pożałowała swoich słów, na sam koniec dopiero gryząc się w język. Czasami po prostu zapominała pomyśleć nad tym, co zamierzała powiedzieć. Chociaż chciała mu dopiec, poczuła, że tym razem zabrzmiała jednak dość wrednie, lecz mimo to nie planowała wycofywać się z wypowiedzianej uwagi. Zamiast tego wyprostowała się, odszukując najbliższą, szybką drogę do opuszczenia parku, gdy silne szarpnięcie sprowadziło ją z powrotem w to przeklęte miejsce.
– Mam lepsze rzeczy do roboty, niż poznawanie historii londyńskich parków – pod wpływem ruchu została zmuszona oprzeć się o drzewo, którego nierówna, chropowata powierzchnia nieznośnie wbijała się w jej plecy, ale to nie zwróciło uwagi Włoszki na tyle, co ręka Macnaira zaciskająca się wokół przedramienia. Zbyt mocno, niż się spodziewała, a o czym mimowolnie poinformowały ją lekko uginające się kolana, byleby tylko zmniejszyć rozchodzący się miarowo ból.
– Zabierz wreszcie tę rękę – grymas niezadowolenia i dyskomfortu natychmiastowo uwidocznił się na jej twarzy, kiedy w panującym półmroku odszukała wzrok Cilliana.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Był odrobinę zdziwiony, gdy usłyszał pełne imię z jej ust. To się wcześniej nie zdarzało, dawniej uważał wręcz za urocze, że wiecznie zdrabniała jego imię… używając formy, którą stosowali tylko najbliżsi mu ludzie, a ona z jakiegoś powodu czuła, że ma do tego prawo.
Milczał dłuższą chwilę, spoglądając na nią obojętnie, a przynajmniej na tyle, aby ukryć emocje, jakie wywołały jej słowa. Ludzie tak łatwo się nie zmieniają? Mógłby się z tym pokłócić, mógł na własnym przykładzie udowodnić, jak bardzo się myli. Zrezygnował, woląc, aby jej niechęć miała takie, a nie inne podłoże. Niech nie wie, jak bardzo inny stał się względem chłopaka, który stał przed nią, słuchając wieści o ślubie… a później w Egipcie, gdy wmieszał się w nie swoje sprawy, mając za cel tylko jej dobro. Cząstki tego pozostały w nim, co udowadniał teraz, ale przestały być tak wyraźne, gdy nie pielęgnował w sobie tej śmiesznej troski na przestrzeni czasu.
- Twoja rodzina… - ze wszystkich jej słów tylko to zwróciło jego uwagę, gdy pozbierał myśli w całość.- Dla dobra ogółu, przypilnuj, aby nie wchodzili mi w drogę. Mam znikomą tolerancję na problematycznych ludzi, a już, zwłaszcza gdy noszą nazwisko Borgia.- dodał poważnie, nie znajdując w sobie dość złośliwości, aby powiedzieć cokolwiek innego. Nie krył niechęci względem jej bliskich, a zwłaszcza ojca, którego widok wzbudzał skrajnie negatywne emocje. Nadal pamiętał pełen satysfakcji uśmiech na twarzy mężczyzny, gdy Francesca wychodziła za mąż, a On stał daleko wśród gości, ukryty przed ciekawskimi spojrzeniami. Przegrany jak nigdy wcześniej i później.
Bez wątpienia zdążył spalić za sobie wiele mostów, ale o dziwo jeszcze równie dużo stało na swym miejscu i czekało na swoją kolej. Miał wrażenie, że jeden z nich właśnie zaczyna niszczyć.
- Nie przemyślałaś tego, prawda? – próbował stłumić złość, gdy padły jej słowa. Najpewniej, gdyby stała przed nim jakakolwiek inna osoba w ruch poszłaby siła, jakieś paskudne zaklęcie, które miałoby za zadanie tylko jedno… wyrządzić krzywdę, najlepiej trwałą.- Względem reagowania na smród okazji, zawsze byłaś lepsza, więc daruj sobie hipokryzję i wyrzucanie mi tego – nie zamierzał wdawać się w zbyt długą pyskówkę w tej kwestii. Handlarz i szmugler nie różnili się wiele, oboje byli szujami, gdy było im to wygodne oraz potrzebne. Nie warto było wybielać się przesadnie, ale też przytakiwanie nie było dobrym podejściem.
Spojrzał na nią, gdy przyznała, że nie wie nic o tym miejscu.
- Kiedy wybierasz się w takie rejony, warto wiedzieć, co może Cię tu spotkać i czy właśnie nie stoisz w miejscu, gdzie parę dni temu ktoś wydał ostatnie tchnienie, ale pewnie nic się nie zmieniło… nadal za każdym razem liczysz, że zjawi się ktoś, kto uratuje cię przed kłopotami.– przeklinał w myślach jedynie to, że padło na niego. Teraz, jak i kilka razy w czasie ich znajomości, kończył na pozycji człowieka chroniącego ją przed kłopotami. Był pewien, że jeśli na świecie istnieje kobieta, która doprowadzi go na dno, a samej wyjdzie bez szwanku … to właśnie miał ją przed sobą.
Rozluźnił palce na jej przedramieniu, dając szansę, aby zabrała rękę.
Milczał dłuższą chwilę, spoglądając na nią obojętnie, a przynajmniej na tyle, aby ukryć emocje, jakie wywołały jej słowa. Ludzie tak łatwo się nie zmieniają? Mógłby się z tym pokłócić, mógł na własnym przykładzie udowodnić, jak bardzo się myli. Zrezygnował, woląc, aby jej niechęć miała takie, a nie inne podłoże. Niech nie wie, jak bardzo inny stał się względem chłopaka, który stał przed nią, słuchając wieści o ślubie… a później w Egipcie, gdy wmieszał się w nie swoje sprawy, mając za cel tylko jej dobro. Cząstki tego pozostały w nim, co udowadniał teraz, ale przestały być tak wyraźne, gdy nie pielęgnował w sobie tej śmiesznej troski na przestrzeni czasu.
- Twoja rodzina… - ze wszystkich jej słów tylko to zwróciło jego uwagę, gdy pozbierał myśli w całość.- Dla dobra ogółu, przypilnuj, aby nie wchodzili mi w drogę. Mam znikomą tolerancję na problematycznych ludzi, a już, zwłaszcza gdy noszą nazwisko Borgia.- dodał poważnie, nie znajdując w sobie dość złośliwości, aby powiedzieć cokolwiek innego. Nie krył niechęci względem jej bliskich, a zwłaszcza ojca, którego widok wzbudzał skrajnie negatywne emocje. Nadal pamiętał pełen satysfakcji uśmiech na twarzy mężczyzny, gdy Francesca wychodziła za mąż, a On stał daleko wśród gości, ukryty przed ciekawskimi spojrzeniami. Przegrany jak nigdy wcześniej i później.
Bez wątpienia zdążył spalić za sobie wiele mostów, ale o dziwo jeszcze równie dużo stało na swym miejscu i czekało na swoją kolej. Miał wrażenie, że jeden z nich właśnie zaczyna niszczyć.
- Nie przemyślałaś tego, prawda? – próbował stłumić złość, gdy padły jej słowa. Najpewniej, gdyby stała przed nim jakakolwiek inna osoba w ruch poszłaby siła, jakieś paskudne zaklęcie, które miałoby za zadanie tylko jedno… wyrządzić krzywdę, najlepiej trwałą.- Względem reagowania na smród okazji, zawsze byłaś lepsza, więc daruj sobie hipokryzję i wyrzucanie mi tego – nie zamierzał wdawać się w zbyt długą pyskówkę w tej kwestii. Handlarz i szmugler nie różnili się wiele, oboje byli szujami, gdy było im to wygodne oraz potrzebne. Nie warto było wybielać się przesadnie, ale też przytakiwanie nie było dobrym podejściem.
Spojrzał na nią, gdy przyznała, że nie wie nic o tym miejscu.
- Kiedy wybierasz się w takie rejony, warto wiedzieć, co może Cię tu spotkać i czy właśnie nie stoisz w miejscu, gdzie parę dni temu ktoś wydał ostatnie tchnienie, ale pewnie nic się nie zmieniło… nadal za każdym razem liczysz, że zjawi się ktoś, kto uratuje cię przed kłopotami.– przeklinał w myślach jedynie to, że padło na niego. Teraz, jak i kilka razy w czasie ich znajomości, kończył na pozycji człowieka chroniącego ją przed kłopotami. Był pewien, że jeśli na świecie istnieje kobieta, która doprowadzi go na dno, a samej wyjdzie bez szwanku … to właśnie miał ją przed sobą.
Rozluźnił palce na jej przedramieniu, dając szansę, aby zabrała rękę.
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Borgia przewróciła oczami, doprawdy nie wiedząc skąd wziął się konflikt między jej ojcem a Cillianem i z jakiego powodu nie tolerowali się aż tak bardzo, że samo wspomnienie nazwiska któregoś z nich wywoływało w drugiej stronie dziwną agresję i niechęć. Z doświadczenia wiedziała też, że gdyby brnęła w ten temat, mogłoby dojść pomiędzy nimi nawet do rękoczynów – na punkcie rodziny mimo wszystko była dalej mocno wyczulona, a każdy atak skierowany w nich, traktowała jako atak skierowany w nią.
– Teraz potrzebujesz mojej interwencji? – parsknęła, skupiając się zamiast tego na prośbie, którą wystosował. – Zdajesz sobie sprawę z tego, że potwierdziłeś tymi słowami moje przypuszczenia? – spytała triumfalnie, zupełnie poważnie, nie mogąc uwierzyć jak łatwo go podeszła. Wystarczyła zmiana pytania, zawiła i nie wprost, by w zaledwie kilka sekund potwierdził mącenie pomiędzy nią a klientem. – Na co ci to było? – teraz, gdy przestał kłamać, nie czuła oporów przed dowiedzeniem się dlaczego ze wszystkich możliwych handlarzy wybrał akurat ją i co nim kierowało.
Nie odezwała się. Jego pytanie nie wymagało zresztą odpowiedzi, skoro mógł za sprawą drobnego wysiłku wyczytać ją z jej twarzy. Istotnie nie przemyślała swoich słów i podobnie jak on uważała, że troszkę przesadziła, dopóki nie odbił piłeczki w jej kierunku.
– Przerosłam mistrza – w przeciwieństwie do niego jej interesy były z grubsza czyste, zarejestrowane a tych drobnych przemytów, posiadających zazwyczaj dwie ręce i nogi, w ogóle nie liczyła. W gruncie rzeczy, każdy papier – czy prawdziwy, czy podrobiony za sprawą Giovanny – przechodził bezproblemowo kontrolę. O pozostałych nielegalnych drobiazgach nie wiedział z kolei nikt, poza nią i potencjalnym kupcem, a to się nie liczyło. Była niezwykle ostrożna, zdawała sobie sprawę z tego, co może jej zaszkodzić i kiedy może się potknąć, by temu zapobiec – w porównaniu z Cillianem uczyła się na błędach i wyciągała z nich lekcje. Gdy wreszcie wyswobodziła rękę i rozmasowała obolałe przedramię, jej mina nie wskazywała właściwie nic, poza lekkim rozczarowaniem. Nigdy dotąd nie użył wobec niej siły, niezależnie od intencji.
– Nikt nie prosił cię o pomoc – nie uwierzyła w tę historię, pomijając to, że wydawała się prawdopodobna i adekwatna do ponurego parku, który spowity gęstą mgłą wyglądał o wiele gorzej, niż przed paroma minutami. Głucha cisza, którą przecinały jedynie od czasu do czasu dziwne szmery wraz z ich szeptem i biciem serc, stawała się coraz bardziej złowroga i alarmująca, na co jednak zwróciła uwagę już dużo wcześniej.
– Nigdy nie prosiłam cię o troskę i pomoc. Ani teraz, ani w cholernym Egipcie, gdzie poradziłabym sobie sama. To, że od zawsze sam czułeś się za mnie odpowiedzialny jest tylko i wyłącznie twoim problemem – czara goryczy się przelała a ona nie dostrzegała już sensu w dobieraniu słów, skoro doprowadziła do przykrej sceny. Teraz myślała już tylko o tym, by mu dopiec. Odpłacić pięknym za nadobne i powiedzieć same niemiłe rzeczy, żeby poczuć się lepiej na duchu. Ale jej słowa były w zasadzie tylko wierzchołkiem góry lodowej rzeczy, które chciała mu wyrzucić prosto w twarz. Okazja jednak temu nie sprzyjała. Nie dodając więc nic więcej, naciągnęła na głowę z powrotem kaptur i ruszyła w stronę wyjścia z parku; a przynajmniej tak sądziła, poruszając się w dużej mierze po omacku.
– Teraz potrzebujesz mojej interwencji? – parsknęła, skupiając się zamiast tego na prośbie, którą wystosował. – Zdajesz sobie sprawę z tego, że potwierdziłeś tymi słowami moje przypuszczenia? – spytała triumfalnie, zupełnie poważnie, nie mogąc uwierzyć jak łatwo go podeszła. Wystarczyła zmiana pytania, zawiła i nie wprost, by w zaledwie kilka sekund potwierdził mącenie pomiędzy nią a klientem. – Na co ci to było? – teraz, gdy przestał kłamać, nie czuła oporów przed dowiedzeniem się dlaczego ze wszystkich możliwych handlarzy wybrał akurat ją i co nim kierowało.
Nie odezwała się. Jego pytanie nie wymagało zresztą odpowiedzi, skoro mógł za sprawą drobnego wysiłku wyczytać ją z jej twarzy. Istotnie nie przemyślała swoich słów i podobnie jak on uważała, że troszkę przesadziła, dopóki nie odbił piłeczki w jej kierunku.
– Przerosłam mistrza – w przeciwieństwie do niego jej interesy były z grubsza czyste, zarejestrowane a tych drobnych przemytów, posiadających zazwyczaj dwie ręce i nogi, w ogóle nie liczyła. W gruncie rzeczy, każdy papier – czy prawdziwy, czy podrobiony za sprawą Giovanny – przechodził bezproblemowo kontrolę. O pozostałych nielegalnych drobiazgach nie wiedział z kolei nikt, poza nią i potencjalnym kupcem, a to się nie liczyło. Była niezwykle ostrożna, zdawała sobie sprawę z tego, co może jej zaszkodzić i kiedy może się potknąć, by temu zapobiec – w porównaniu z Cillianem uczyła się na błędach i wyciągała z nich lekcje. Gdy wreszcie wyswobodziła rękę i rozmasowała obolałe przedramię, jej mina nie wskazywała właściwie nic, poza lekkim rozczarowaniem. Nigdy dotąd nie użył wobec niej siły, niezależnie od intencji.
– Nikt nie prosił cię o pomoc – nie uwierzyła w tę historię, pomijając to, że wydawała się prawdopodobna i adekwatna do ponurego parku, który spowity gęstą mgłą wyglądał o wiele gorzej, niż przed paroma minutami. Głucha cisza, którą przecinały jedynie od czasu do czasu dziwne szmery wraz z ich szeptem i biciem serc, stawała się coraz bardziej złowroga i alarmująca, na co jednak zwróciła uwagę już dużo wcześniej.
– Nigdy nie prosiłam cię o troskę i pomoc. Ani teraz, ani w cholernym Egipcie, gdzie poradziłabym sobie sama. To, że od zawsze sam czułeś się za mnie odpowiedzialny jest tylko i wyłącznie twoim problemem – czara goryczy się przelała a ona nie dostrzegała już sensu w dobieraniu słów, skoro doprowadziła do przykrej sceny. Teraz myślała już tylko o tym, by mu dopiec. Odpłacić pięknym za nadobne i powiedzieć same niemiłe rzeczy, żeby poczuć się lepiej na duchu. Ale jej słowa były w zasadzie tylko wierzchołkiem góry lodowej rzeczy, które chciała mu wyrzucić prosto w twarz. Okazja jednak temu nie sprzyjała. Nie dodając więc nic więcej, naciągnęła na głowę z powrotem kaptur i ruszyła w stronę wyjścia z parku; a przynajmniej tak sądziła, poruszając się w dużej mierze po omacku.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Nie wątpił, że stary Borgia, nigdy nie wyjaśnił córce, dlaczego obaj prawie skakali sobie do gardła raz za razem, gdy przechodziło im spotkać się przypadkiem. Nie zamierzał tego też robić za niego, chociaż nie raz widząc tego konkretnego człowieka i słuchając ciętych uwag, miał ochotę zdradzić mu co nieco… wyjawić jak to naprawdę było między nim, a Francescą. Hamował się tylko z uwagi na to, aby nie narobić dziewczynie kłopotów, jednak teraz, czuł, że nie miałby już oporów.
Pewna granica została naruszona.
Zignorował jej parsknięcie, nie mając już nic do dodania w tej kwestii. Zrobi, jak będzie uważała, a jeśli coś pójdzie nie tak, będzie miała kogoś na sumieniu.
- Wiem, bo w przeciwieństwie do ciebie, kontroluję to, co mówię – odparł beznamiętnie.
Oczywiście, że wiedział o tym, ale chyba mu nie zależało już. Poza tamtym jednym wyskokiem nie planował dalej mieszać się w jej interesy, bo najzwyczajniej w świecie nie był to jego zakres działania. Zamierzał skupiać się na zgoła innych rzeczach, dających mu większe korzyści niż to co odebrał Borgii nie tak dawno.
- Podkopanie pozycji… zmuszenie Cię do szukania człowieka, który nie istnieje? Uznaj to za małą zemstę – darował sobie wchodzenie w szczegóły, bo to, co robił było faktycznie małą zemstą, drobnym igraniem na jej nerwach, by w końcu w tej znajomości to Ona była odrobinę stratna.
Lekki grymas wykrzywił jego usta, kiedy usłyszał komentarz.
- Nie ciesz się za długo – rzucił jedynie. Szmuglerka była dodatkiem, czymś, czego nie brał na poważnie, woląc zawód łowcy, nawet jeśli finalnie był mniej opłacalny w dłuższym okresie. Co prawda od pamiętnego pobytu w Egipcie, a później Norwegii nauczył się łączyć oba zajęcia, przerzucając przez granice państw zwierzęta, które legalnie nie mogły znaleźć się na danym terytorium, a co zaskakujące… trochę tego było. Wbrew temu, co mówił wcześniej, uczył się na własnych i cudzych błędach, musiał, jeśli chciał dalej chodzić wolno i nie tkwić w małej, nieprzyjemnej celi. Nie próbował nawet zliczyć ile razy Ross, był bliski wpadnięcia w czyjeś ręce, acz za każdym razem szczęście było po jego stronie. Ciekawe tylko jak długo mogło to jeszcze potrwać.
- Poradziłabyś sobie sama? Rozumiałaś, chociaż co mówili? – jego głos stał się ostry, zdradzając gniew, jaki powoli przebijał się ponad rozsądkiem.- Kiedy grzecznie czekałaś na decyzję, twoi kupcy debatowali za ile Cię sprzedać i czy im się to opłaca – skrzywił się, wyraźnie wspominając tamten moment.- Myślisz, że traciłbym czas na twoje interesy, gdyby nie to? – nie wierzył, że była tak głupia. Przecież dopiero co nie wątpił w jej bystrość, a teraz dostawał jawne zaprzeczenie.
Widząc, w którą stronę idzie, westchnął tylko ciężko. Powinien dać jej odejść, zostawić się w cholerę i niech dzieje się co chce. Odczekał parę sekund, nim ruszył za nią, by zaraz złapać Borgię za ramię i pociągnąć w kierunku wyjścia z parku. Odprowadził ją w mniej podejrzaną część miasta, skąd raczej powinna dotrzeć wszędzie bez problemów.
- Wracaj do domu i nie wchodź mi więcej w drogę. To był ostatni raz, kiedy zrobiłem cokolwiek dla Ciebie. Radź sobie sama albo licz, że znajdzie się jeszcze inny idiota, który ci pomoże w odpowiednim momencie – burknął, nie kryjąc złości na nią i siebie.
Odwrócił się, by pójść w swoją stronę, wrócić do siebie.
| zt x2
Pewna granica została naruszona.
Zignorował jej parsknięcie, nie mając już nic do dodania w tej kwestii. Zrobi, jak będzie uważała, a jeśli coś pójdzie nie tak, będzie miała kogoś na sumieniu.
- Wiem, bo w przeciwieństwie do ciebie, kontroluję to, co mówię – odparł beznamiętnie.
Oczywiście, że wiedział o tym, ale chyba mu nie zależało już. Poza tamtym jednym wyskokiem nie planował dalej mieszać się w jej interesy, bo najzwyczajniej w świecie nie był to jego zakres działania. Zamierzał skupiać się na zgoła innych rzeczach, dających mu większe korzyści niż to co odebrał Borgii nie tak dawno.
- Podkopanie pozycji… zmuszenie Cię do szukania człowieka, który nie istnieje? Uznaj to za małą zemstę – darował sobie wchodzenie w szczegóły, bo to, co robił było faktycznie małą zemstą, drobnym igraniem na jej nerwach, by w końcu w tej znajomości to Ona była odrobinę stratna.
Lekki grymas wykrzywił jego usta, kiedy usłyszał komentarz.
- Nie ciesz się za długo – rzucił jedynie. Szmuglerka była dodatkiem, czymś, czego nie brał na poważnie, woląc zawód łowcy, nawet jeśli finalnie był mniej opłacalny w dłuższym okresie. Co prawda od pamiętnego pobytu w Egipcie, a później Norwegii nauczył się łączyć oba zajęcia, przerzucając przez granice państw zwierzęta, które legalnie nie mogły znaleźć się na danym terytorium, a co zaskakujące… trochę tego było. Wbrew temu, co mówił wcześniej, uczył się na własnych i cudzych błędach, musiał, jeśli chciał dalej chodzić wolno i nie tkwić w małej, nieprzyjemnej celi. Nie próbował nawet zliczyć ile razy Ross, był bliski wpadnięcia w czyjeś ręce, acz za każdym razem szczęście było po jego stronie. Ciekawe tylko jak długo mogło to jeszcze potrwać.
- Poradziłabyś sobie sama? Rozumiałaś, chociaż co mówili? – jego głos stał się ostry, zdradzając gniew, jaki powoli przebijał się ponad rozsądkiem.- Kiedy grzecznie czekałaś na decyzję, twoi kupcy debatowali za ile Cię sprzedać i czy im się to opłaca – skrzywił się, wyraźnie wspominając tamten moment.- Myślisz, że traciłbym czas na twoje interesy, gdyby nie to? – nie wierzył, że była tak głupia. Przecież dopiero co nie wątpił w jej bystrość, a teraz dostawał jawne zaprzeczenie.
Widząc, w którą stronę idzie, westchnął tylko ciężko. Powinien dać jej odejść, zostawić się w cholerę i niech dzieje się co chce. Odczekał parę sekund, nim ruszył za nią, by zaraz złapać Borgię za ramię i pociągnąć w kierunku wyjścia z parku. Odprowadził ją w mniej podejrzaną część miasta, skąd raczej powinna dotrzeć wszędzie bez problemów.
- Wracaj do domu i nie wchodź mi więcej w drogę. To był ostatni raz, kiedy zrobiłem cokolwiek dla Ciebie. Radź sobie sama albo licz, że znajdzie się jeszcze inny idiota, który ci pomoże w odpowiednim momencie – burknął, nie kryjąc złości na nią i siebie.
Odwrócił się, by pójść w swoją stronę, wrócić do siebie.
| zt x2
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na ścieżce list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na ścieżce list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania: kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Edith Bones – szefowa biura aurorów. Według oficjalnej informacji popełniła samobójstwo po tym, jak aresztowała Ignotusa Mulcibera. Nieoficjalnie, została zamordowana na polecenie Ministerstwa Magii.
- Edmund Rodgers – sklepikarz na Ulicy Śmiertelnego Nokturna. Został znaleziony martwy w jednym z parków. Zmarł na wskutek gwałtownego urazu głowy. W okolicy znaleziono ślady po magicznym pojedynku.
- Reginold Catwright – kierowca mugolskiego autobusu. Znaleziony martwy na brzegu Tamizy.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania: kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
Miął w dłoniach kartkę, notatkę-list, napisaną w pośpiechu, bez niepotrzebnych ozdobników, pełną pejoratywnych określeń i inwektyw, chociaż wciąż była stosunkowo krótka w swojej treści. Nie była zaadresowana do nikogo, ale nie był odbiorcą, a jedynie doręczycielem. Miał mu ją przekazać. Mógł to zrobić we własnym liście, ale nie chciał. Wtedy nie musieliby się spotkać, a jemu zależało na tym, by Mały Jim zjawił się osobiście, a najlepiej by sam wpadł na pomysł, by go gdzieś wysłać, a potem sypnąć byle knutem za fatygę. Przekonywał go, że nie obawiał się tych ludzi, mógł iść wszędzie tam, gdzie sam nie chciał iść — gdzie nie mógł dotrzeć, a może zwyczajnie szkoda mu było czasu; ale to nie była prawda. Gdyby miał spotykać się z miłymi ludźmi z przyjemnością robiłby to sam. A jednak nie widział innego wyjścia, innej możliwości. Każdy odłożony knut do starego, glinianego garnka, każdy ukradziony sykiel miał go przybliżyć do odnalezienia siostry, brata, rodziny. Wiedział, że gdy uzbiera określoną kwotę będzie mógł zwrócić się do ludzi bardziej wpływowych, rozeznanych w świecie. Teraz, kiedy Londyn był wyczyszczony z mugoli powinno być łatwiej znaleźć czarownice, czarodzieja — ludzi, którzy wyróżniali się spośród innych odcieniem skóry, czasem posługiwanym językiem. A jeśli nie tu, w Londynie, może dalej na południe? Ktoś musiał ich spotkać. Jego brat miał naturalny talent do wpakowywania się w kłopoty, wiedział, że o nim prędzej czy później się dowie — i choć miał mu tak wiele do zarzucenia, miał nadzieję, że usłyszy, gdy będzie wciąż żywy. A Sheila? Siedząc na murku, gnąc w dłoni liścik sięgnął drugą dłonią do kieszeni kurtki, by wyciągnąć z niej małą, ruchomą fotografię, na której byli we trójkę. Była już pomięta, zniszczona, poplamiona. Ale wciąż nie potrafiłby się z nią rozstać.
Kiedy usłyszał kroki — tu, w tym opuszczonym, nieczęsto odwiedzanym parku na Wyspie Psów, wstał z betonowego murka, by zza donicy wyjrzeć, czy to właśnie on się zbliżał. Ale to nie był Mały Jim. Jakaś wiedźma zbliżała się do niego, łypiąc na niego czujnym, niespokojnym spojrzeniem. W dłoni trzymała mały kociołek, w którym coś bulgotało, ale nie przyglądał się zawartości, jakby wiedział, że go to obrzydzi. Powiódł za nią wzrokiem, odprowadził w stronę jednej z alei i usiadł znów na swoim miejscu. I znów wbił wzrok w rodzinne zdjęcie, mając głęboką nadzieję, że wbrew niepokojowi, który pojawił się w jego trzewiach, przyjdzie. I najlepiej przyniesie ze sobą dobre wiadomości.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
Ostatnio zmieniony przez James Doe dnia 13.04.21 13:02, w całości zmieniany 1 raz
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chyba nie mógł mieć mu za złe przekazywanie informacji, które były istotne dla pielęgnacji interesów, a jednak nadszarpnięte nerwy wzbudziły w nim wiązankę okropnych słów. Tym razem niczego nie topił w alkoholu, ponieważ zatrważająca ilość smutków nigdy nie zostałaby oddana w adekwatnym litrażu utopienia ich. Miał zwyczajnie dość, a mimo to świat wciąż przypominał o sobie, jakby faktycznie prosił o to, żeby wyjść ze swoich czterech, obtłuczonych przez niego ścian. Nawet nie próbował chować swoich śladów na posiniaczonych rękach, które miały ważniejszą historię niż byle bitka w jakimś pubie jednak nic z tego nie było na pokaz, nawet jego twarz, która musiała przejść kolejną metamorfozę na rzecz spotkania z młodym chłopakiem. Nienawiść do życia w tym konkretnym dniu była zatrważająca, nie wspominając już o przymusie wstania z łóżka i przemyślenia wszystkiego, co stało się w przeciągu ostatnich dwóch dni... po prostu nie.
Maszerował uliczkami, z początku nawet niespecjalnie zwracając uwagę na stawiane kroki, choć wzrok wbity był w kostkę brukową. Kilkukrotnie kopnął kapsel od piwa, których od wielkiego przełomu automatyzacji rozlewni w mugolskim świecie zaczęło trochę przebijać się w otoczeniu czarodziejskim; konserwatyści nienawidzili nowości, jednak portowcy mieli własny rozum i modę, za co ciężko było ich nie kochać. Kolejnym razem kapsel zastąpił kamyk, który głucho odbił się od pobliskiego murku niebędącym nawet jego celem. Szedł i nawet nie myślał, powoli coraz bardziej orientując się w portowej rzeczywistości, której należało się trochę uwagi. Krok postawiony w kałuży nie był tak zatrważający, jak fakt, że jakiś młokos zabrał mu pięć sykli schowanych w kieszeni. Podwójnie zirytowany zaczął skupiać się na przechodniach, obserwując ich twarze; być może kiedyś zdarzy się okazja, żeby wykorzystać ich facjaty do czegoś więcej niż niepostrzeżonego przemknięcia po ulicy, choć teraz nawet to przestało być tak proste. Cholerne rejestracje. Nawet teraz miał dokumenty poświadczające o jego pochodzeniu zmięte w kieszeni marynarskiego płaszczu, który w przeciwieństwie do ubrań Jeremiego wyglądał bardzo przyzwoicie, bo przecież każdy miał mniejsze lub większe plamy na tych wierzchnich rzeczach!
James, nie był to wielce zły chłopak, może miał trochę zbyt lepkie ręce, ale kto wychowujący się na ulicy mógł o sobie mówić jako ideał? Grunt, że jakoś się utrzymywał; to samo 'jakoś' sprawiło, że jego najlepszy przyjaciel miał dostęp do... przestań.
Podchodząc bliżej, nie miał ochoty rozmawiać, a tym bardziej skupiać się na pracy; był to jeden z niewielu dni w ciągu roku, kiedy faktycznie wszystko odchodziło gdzieś na bok, a on zwyczajnie próbował egzystować. Okropny dzień, a jednak wstał i przylazł do młodziaka, który posłał do niego sowę. Mocne spojrzenie wlepione było w Jamesa, od kiedy jako Mały Jim pojawił się w zasięgu wzroku. Młodziak był zajęty patrzeniem w coś, stąd metamorfomag nie widząc przeciwwskazań, podszedł bliżej.
- James - skinął w jego kierunku, zapuszczając żurawia do zawartości w ręku młodziaka. Nie miał ochoty zgadywać, co to było, jednakże wrodzona ciekawość nie odpuszczała, zmuszając wręcz do skupienia się na czymkolwiek innym niż własne myśli. - co tam masz? - spytał bez wesołych nutek w głosie.
Maszerował uliczkami, z początku nawet niespecjalnie zwracając uwagę na stawiane kroki, choć wzrok wbity był w kostkę brukową. Kilkukrotnie kopnął kapsel od piwa, których od wielkiego przełomu automatyzacji rozlewni w mugolskim świecie zaczęło trochę przebijać się w otoczeniu czarodziejskim; konserwatyści nienawidzili nowości, jednak portowcy mieli własny rozum i modę, za co ciężko było ich nie kochać. Kolejnym razem kapsel zastąpił kamyk, który głucho odbił się od pobliskiego murku niebędącym nawet jego celem. Szedł i nawet nie myślał, powoli coraz bardziej orientując się w portowej rzeczywistości, której należało się trochę uwagi. Krok postawiony w kałuży nie był tak zatrważający, jak fakt, że jakiś młokos zabrał mu pięć sykli schowanych w kieszeni. Podwójnie zirytowany zaczął skupiać się na przechodniach, obserwując ich twarze; być może kiedyś zdarzy się okazja, żeby wykorzystać ich facjaty do czegoś więcej niż niepostrzeżonego przemknięcia po ulicy, choć teraz nawet to przestało być tak proste. Cholerne rejestracje. Nawet teraz miał dokumenty poświadczające o jego pochodzeniu zmięte w kieszeni marynarskiego płaszczu, który w przeciwieństwie do ubrań Jeremiego wyglądał bardzo przyzwoicie, bo przecież każdy miał mniejsze lub większe plamy na tych wierzchnich rzeczach!
James, nie był to wielce zły chłopak, może miał trochę zbyt lepkie ręce, ale kto wychowujący się na ulicy mógł o sobie mówić jako ideał? Grunt, że jakoś się utrzymywał; to samo 'jakoś' sprawiło, że jego najlepszy przyjaciel miał dostęp do... przestań.
Podchodząc bliżej, nie miał ochoty rozmawiać, a tym bardziej skupiać się na pracy; był to jeden z niewielu dni w ciągu roku, kiedy faktycznie wszystko odchodziło gdzieś na bok, a on zwyczajnie próbował egzystować. Okropny dzień, a jednak wstał i przylazł do młodziaka, który posłał do niego sowę. Mocne spojrzenie wlepione było w Jamesa, od kiedy jako Mały Jim pojawił się w zasięgu wzroku. Młodziak był zajęty patrzeniem w coś, stąd metamorfomag nie widząc przeciwwskazań, podszedł bliżej.
- James - skinął w jego kierunku, zapuszczając żurawia do zawartości w ręku młodziaka. Nie miał ochoty zgadywać, co to było, jednakże wrodzona ciekawość nie odpuszczała, zmuszając wręcz do skupienia się na czymkolwiek innym niż własne myśli. - co tam masz? - spytał bez wesołych nutek w głosie.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Ruchoma fotografia, zaklęta chwila na kawałku magicznego pergaminu, trójka ludzi; dzieci, nie mogących ustać w jednym miejscu dla uwiecznienia chwili, szturchających się i podśmiechujących pod nosem, małych nicponi, strojących sobie żarty na każdym kroku — nawet wtedy, tam. Jedyna pamiątka, jedyne wspólne zdjęcie jakie kiedykolwiek im zrobiono. Wtedy nie miało to żadnego znaczenia, a teraz żałował, że nie miał więcej, nigdy nie starał się, by zdobyć coś więcej. Takich ich pamiętał. Sheilę uśmiechniętą słodko, spoglądającą raz po raz na braci karcąco, próbując ich doprowadzić do porządku. Jej wielkie piwne oczy, które w blasku słońca nabierały jaśniejszego, bardziej miodowego odcienia. Thomasa, którego szelmowski uśmiech zawsze sugerował, że knuł coś w głowie i tylko czekał na odpowiednią okazję. Minęło kilka lat odkąd wywołano tę fotografię. Jeśli żyli, pewnie wyglądali już inaczej.
Smutek jątrzył się, jak zawsze wtedy, gdy wyciągał kawałek pergaminu lub wracał wspomnieniami do zamierzchłych czasów. Znajomy ucisk pojawiał się wtedy na klatce piersiowej, ból zaciskał gardło, mięśnie twarzy napinały się, bo zaciskał szczękę bezwiednie. Dźwięki harfy rozbrzmiewały cicho w jego uszach; pamiętał dźwięk każdej jednej struny, którą siostra pociągała łagodnie, gdy mu grała. Stracił czujność, pozwalając sobie, by teraźniejszość na Isle of Dogs rozmyła się, ustępując ciepłym, przyjemnym wspomnieniom, wilgotnym letnim wieczorom, pachnącej deszczem trawie. Dał się zaskoczyć, więc, gdy tylko głos rozbrzmiał tuż nad ramieniem, poderwał się do góry, błyskawicznie wyszarpując różdżkę z kieszeni, by wycelować nią w obcego. Ciało napięło się, przygotowało do ataku, krew zawrzała, przygotowując go właściwie na wszystko — jak sądził. Ale przed nim stał Mały Jim, przecież na niego czekał, przecież się go spodziewał. Popatrzył na niego z wyraźnym wyrzutem, unosząc jedną brew — bo jak, u licha, mógł do niego tak podejść niezauważenie. Miał potwornego farta, że to właśnie on go miał zaskoczyć, a nie jakaś szuja.
— Jim, na sto bystroduchów! — wyrzucił z siebie na całym swoim wydechu, piorunując go wzrokiem. — Skradasz się, jakbyś miał mi poderżnąć gardło. Oszalałeś?!— To jego wina, a nie przecież tego, że siedział przy fontannie myślami odpływając tam, gdzie nie powinien. Niebezpiecznie było pozwalać sobie na marzenia w rzeczywistości takiej jak ta, w świecie ogarniętym wojną. Zmierzył go wzrokiem, jakby upewniał się, co do tego, że miał do czynienia właśnie z nim, ale przecież nie było żadnego powodu, by mógł zwątpić. Opuścił różdżkę powoli i westchnął ciężko, wierzchem dłoni przetarł nos i siąknął nim, skrywając kawałek drewna w kieszeni. Spojrzał na zdjęcie, o to przecież pytał. Podał mu fotografię bez słowa, choć z wahaniem. Nie mówił o tym. Nie poruszał tego tematu. Nie dzielił się z nikim tym, co czuł, ale już i tak go przyłapał, a on przecież chciał się tu z nim spotkać po to, by go o coś prosić. Był tu od dawna, znał ludzi. Miał dostęp do różnych źródeł, mógł popytać. — Moja rodzina — przyznał nieco smętnie, z ciężkością w głosie. — Miałem nadzieję, że mogą by w Londynie— dodał, unosząc oczy na posępną twarz Jima. — Dobrze się czujesz?— spytał go odruchowo; wyglądał fatalnie, jak siedem nieszczęść; jakby wynurzył głowę z kibla w Parszywym. Powstrzymał się, by zobrazować mu co przypominał, podejrzewając, że czuł się jakiegoś powodu jeszcze gorzej niż to było widać. Z kieszeni wyciągnął pergamin, na którym była pełna inwektyw wiadomość od Barneya. Zmiął ją w obu dłoniach, palcami przesuwając po świstku papieru, tak jak po bibułce, w którą owija się tytoń. Nie podał mu jej jednak. Jeszcze nie.— Znasz to miasto, Jim. Znasz ludzi — w przeciwieństwie do niego. — Znasz ludzi, którzy znają innych ludzi. Pomyślałem, że może... — zawahał się przez moment, brzmiało to w jego głowie znacznie lepiej niż wtedy, kiedy się odezwał. — Mógłbyś coś dla mnie zrobić? Nie proszę cię o przysługę.— Zdobędzie tyle złota ile będzie w stanie, jeśli się zgodzi. — Mógłbyś popytać o nich?
Smutek jątrzył się, jak zawsze wtedy, gdy wyciągał kawałek pergaminu lub wracał wspomnieniami do zamierzchłych czasów. Znajomy ucisk pojawiał się wtedy na klatce piersiowej, ból zaciskał gardło, mięśnie twarzy napinały się, bo zaciskał szczękę bezwiednie. Dźwięki harfy rozbrzmiewały cicho w jego uszach; pamiętał dźwięk każdej jednej struny, którą siostra pociągała łagodnie, gdy mu grała. Stracił czujność, pozwalając sobie, by teraźniejszość na Isle of Dogs rozmyła się, ustępując ciepłym, przyjemnym wspomnieniom, wilgotnym letnim wieczorom, pachnącej deszczem trawie. Dał się zaskoczyć, więc, gdy tylko głos rozbrzmiał tuż nad ramieniem, poderwał się do góry, błyskawicznie wyszarpując różdżkę z kieszeni, by wycelować nią w obcego. Ciało napięło się, przygotowało do ataku, krew zawrzała, przygotowując go właściwie na wszystko — jak sądził. Ale przed nim stał Mały Jim, przecież na niego czekał, przecież się go spodziewał. Popatrzył na niego z wyraźnym wyrzutem, unosząc jedną brew — bo jak, u licha, mógł do niego tak podejść niezauważenie. Miał potwornego farta, że to właśnie on go miał zaskoczyć, a nie jakaś szuja.
— Jim, na sto bystroduchów! — wyrzucił z siebie na całym swoim wydechu, piorunując go wzrokiem. — Skradasz się, jakbyś miał mi poderżnąć gardło. Oszalałeś?!— To jego wina, a nie przecież tego, że siedział przy fontannie myślami odpływając tam, gdzie nie powinien. Niebezpiecznie było pozwalać sobie na marzenia w rzeczywistości takiej jak ta, w świecie ogarniętym wojną. Zmierzył go wzrokiem, jakby upewniał się, co do tego, że miał do czynienia właśnie z nim, ale przecież nie było żadnego powodu, by mógł zwątpić. Opuścił różdżkę powoli i westchnął ciężko, wierzchem dłoni przetarł nos i siąknął nim, skrywając kawałek drewna w kieszeni. Spojrzał na zdjęcie, o to przecież pytał. Podał mu fotografię bez słowa, choć z wahaniem. Nie mówił o tym. Nie poruszał tego tematu. Nie dzielił się z nikim tym, co czuł, ale już i tak go przyłapał, a on przecież chciał się tu z nim spotkać po to, by go o coś prosić. Był tu od dawna, znał ludzi. Miał dostęp do różnych źródeł, mógł popytać. — Moja rodzina — przyznał nieco smętnie, z ciężkością w głosie. — Miałem nadzieję, że mogą by w Londynie— dodał, unosząc oczy na posępną twarz Jima. — Dobrze się czujesz?— spytał go odruchowo; wyglądał fatalnie, jak siedem nieszczęść; jakby wynurzył głowę z kibla w Parszywym. Powstrzymał się, by zobrazować mu co przypominał, podejrzewając, że czuł się jakiegoś powodu jeszcze gorzej niż to było widać. Z kieszeni wyciągnął pergamin, na którym była pełna inwektyw wiadomość od Barneya. Zmiął ją w obu dłoniach, palcami przesuwając po świstku papieru, tak jak po bibułce, w którą owija się tytoń. Nie podał mu jej jednak. Jeszcze nie.— Znasz to miasto, Jim. Znasz ludzi — w przeciwieństwie do niego. — Znasz ludzi, którzy znają innych ludzi. Pomyślałem, że może... — zawahał się przez moment, brzmiało to w jego głowie znacznie lepiej niż wtedy, kiedy się odezwał. — Mógłbyś coś dla mnie zrobić? Nie proszę cię o przysługę.— Zdobędzie tyle złota ile będzie w stanie, jeśli się zgodzi. — Mógłbyś popytać o nich?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Stary park
Szybka odpowiedź