Stary park
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stary park
Opuszczony i zapuszczony niezbyt zachęca do przechadzek, ale za to stanowi idealne miejsce do przeprowadzania szemranych interesów, dokonywania cichych zabójstw i grzebania tych, którzy niegdyś zadarli z ludźmi, z którymi zadzierać wcale nie powinni. W okolicy słychać plotkę, że ziemia przesiąknęła krwią ofiar, w niektórych miejscach wypluwając ją w postaci czerwonych plam na piasku i trawie. Park zniechęca mugoli do odwiedzania tego ponurego miejsca nie tylko samą aurą, ale i zaklęciami rzuconymi dawniej przez kilku czarnoksiężników.
Młokosy poruszające się na magicznie zaklętym papierze lekko podniosły go na duchu, a nawet humorze, bo przecież to właśnie była ich nadzieja, te małe berbecie, dla których robiło się wszystko, żeby nie musiały żyć w czasach strachu i wzajemnej pogardy. Zawiesił swój wzrok na trójce dzieciaków, zapominając o Jamesie, który wydawał się jednym z tych na fotografii, więc pewnie rodzina. Markotność przeniknęła w niebyt, kiedy zorientował się, z jak dużym namaszczeniem grajek trzyma przedmiot z trzema postaciami w ręku, musieli być mu drodzy, kuzynostwo? Rodzeństwo? Było już za późno by kontynuować wędrówkę myśli będących niczym więcej jak zwyczajnymi domysłami ciekawskiego nochala, który lubił łączyć kropki i kreski rysowane przez życie; czasem nie było warto, a jednak istniały chwile, kiedy tak zwyczajnie należało. Nie wiedział po Merlińskiego parchacza, ciągnął go na Isle of Dogs, ale z pewnością miało to jakieś głębsze znaczenie niż garść informacji i informacja o wykonanym zadaniu.
Na słowa o skradaniu uśmiechnął się niemrawo, próbując pokonać złość na siebie i Michaela za używki, za niedopowiedziane historie, za wszystko, co tylko mogło przyjść na myśl i nie być głupim pomysłem. Wydawało się, że stracili bardzo dużo nie tylko siebie, ale również z przyjaciela, na którego Tonks przeskoczył przy bliższym poznaniu w Oslo. Kilka wspólnych dni na wyjeździe wydawało się wręcz wiecznością, w której pomimo zagrożenia zawsze znalazło się te pięć sekund na odsapnięcie i złapanie czegoś z dnia lub nocy. Fotografia w ręku Jamesa miała dokładnie tę samą nutę frywolności, ciepła oraz bliskości zapewnianej przez drogie sobie osoby. Przed oczami stanęła mu rudowłosa, piegowata siostra, która miała więcej powodów, by go nienawidzić niż nie, a mimo to otworzyła ramiona, pozwalając się odnaleźć, przynajmniej na te kilka sekund uciec od portowego zgiełku nocy budzącej krew w żyłach.
- Przestań gadać głupoty. – odpowiedział na zaczepkę, która nawet nie mogła być trafna, bo przecież nie starał się podejść w sposób niezauważalny, przez dłuższy czas sam był głęboko zamyślony w bardzo podłych myślach i straceńczym humorze. Nie czekając na dodatkowe zaproszenia, przyjął fotografię do obtłuczonych rąk, przyglądając się trochę bliżej, choć na chwilę pozwalając umysłowi uciec do czegoś przyjemniejszego, dalszego od jego umysłu i jestestwa, należało znaleźć sobie zadanie i dalej funkcjonować, jak gdyby nigdy nic. Ściągnięte brwi niestety pogłębiły bruzdy na twarzy, kiedy wspominał o rodzinie, bo ciężko było próbować odseparować własną historię od tych innych, które zwykle łączyły pojedyncze, niewidzialne nici. – Ta – odpowiedział lakonicznie, może nawet trochę zirytowany, że tamten przestał gadać o czymś innym, bo niepotrzebne były im jakiekolwiek zmartwienia; każdy musiał mierzyć się z własnymi, a port pozwalał na zatopienie się tylko i wyłącznie w prywatności nakrapianej historiami pijackich mord gotowych sprzedać nawet duszę byle tylko dostać kolejny kufel. Ciekawe czy sam zdołałby być jednym z nich. Kątem wzroku zauważył, że tamten go obserwuje, co wpływało bardzo niekorzystnie na wszystko. Nie lubił być w centrum uwagi, szczególnie kiedy był trzeźwy. Odciągnął wzrok od fotografii, skupiając się w pełni na twarzy ulicznego grajka, w którego oczach zauważył główny zapalnik poszukiwań, o które dosyć pokrętnie starał się prosić. Podrapał się po nadgarstku dłoni, którą trzymał fotografię trójki dzieciaczków, myśląc nad pytaniami, które mogłyby mu pomóc w przyszłości na złapanie tropu. Posępne myśli dawno już odpłynęły, a skupienie w pełni spoglądało na potrzebujące oczy Jamesa. – Kiedy ostatni raz ich widziałeś? – zapytał od razu, nie czekając na żadne grzeczności, jeśli dostawał robotę, to brał się za nią od razu, czas zawsze gonił. – W jaki sposób straciliście kontakt i skąd w ogóle wiesz, że są w Londynie? – opowiedz swoją historię, a ja wysłucham z zapartym tchem udając, że nie liczy się nic więcej.
Na słowa o skradaniu uśmiechnął się niemrawo, próbując pokonać złość na siebie i Michaela za używki, za niedopowiedziane historie, za wszystko, co tylko mogło przyjść na myśl i nie być głupim pomysłem. Wydawało się, że stracili bardzo dużo nie tylko siebie, ale również z przyjaciela, na którego Tonks przeskoczył przy bliższym poznaniu w Oslo. Kilka wspólnych dni na wyjeździe wydawało się wręcz wiecznością, w której pomimo zagrożenia zawsze znalazło się te pięć sekund na odsapnięcie i złapanie czegoś z dnia lub nocy. Fotografia w ręku Jamesa miała dokładnie tę samą nutę frywolności, ciepła oraz bliskości zapewnianej przez drogie sobie osoby. Przed oczami stanęła mu rudowłosa, piegowata siostra, która miała więcej powodów, by go nienawidzić niż nie, a mimo to otworzyła ramiona, pozwalając się odnaleźć, przynajmniej na te kilka sekund uciec od portowego zgiełku nocy budzącej krew w żyłach.
- Przestań gadać głupoty. – odpowiedział na zaczepkę, która nawet nie mogła być trafna, bo przecież nie starał się podejść w sposób niezauważalny, przez dłuższy czas sam był głęboko zamyślony w bardzo podłych myślach i straceńczym humorze. Nie czekając na dodatkowe zaproszenia, przyjął fotografię do obtłuczonych rąk, przyglądając się trochę bliżej, choć na chwilę pozwalając umysłowi uciec do czegoś przyjemniejszego, dalszego od jego umysłu i jestestwa, należało znaleźć sobie zadanie i dalej funkcjonować, jak gdyby nigdy nic. Ściągnięte brwi niestety pogłębiły bruzdy na twarzy, kiedy wspominał o rodzinie, bo ciężko było próbować odseparować własną historię od tych innych, które zwykle łączyły pojedyncze, niewidzialne nici. – Ta – odpowiedział lakonicznie, może nawet trochę zirytowany, że tamten przestał gadać o czymś innym, bo niepotrzebne były im jakiekolwiek zmartwienia; każdy musiał mierzyć się z własnymi, a port pozwalał na zatopienie się tylko i wyłącznie w prywatności nakrapianej historiami pijackich mord gotowych sprzedać nawet duszę byle tylko dostać kolejny kufel. Ciekawe czy sam zdołałby być jednym z nich. Kątem wzroku zauważył, że tamten go obserwuje, co wpływało bardzo niekorzystnie na wszystko. Nie lubił być w centrum uwagi, szczególnie kiedy był trzeźwy. Odciągnął wzrok od fotografii, skupiając się w pełni na twarzy ulicznego grajka, w którego oczach zauważył główny zapalnik poszukiwań, o które dosyć pokrętnie starał się prosić. Podrapał się po nadgarstku dłoni, którą trzymał fotografię trójki dzieciaczków, myśląc nad pytaniami, które mogłyby mu pomóc w przyszłości na złapanie tropu. Posępne myśli dawno już odpłynęły, a skupienie w pełni spoglądało na potrzebujące oczy Jamesa. – Kiedy ostatni raz ich widziałeś? – zapytał od razu, nie czekając na żadne grzeczności, jeśli dostawał robotę, to brał się za nią od razu, czas zawsze gonił. – W jaki sposób straciliście kontakt i skąd w ogóle wiesz, że są w Londynie? – opowiedz swoją historię, a ja wysłucham z zapartym tchem udając, że nie liczy się nic więcej.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Kiedy ma się kilkanaście lat świat nie wydaje się wcale taki wielki, nic nie jest niemożliwe. Każdy upadek z miotły, czy konia wydaje się być taki, jakby pod cienką warstwą ziemi ktoś poukładał wypełnione pierzem poduchy. Czujne, srogie spojrzenie stróżów prawa traktuje się jak wyzwanie do wyścigu, który z nich szybciej biega. Byle odzywka zachęca do zuchwalstwa i przesadyzmu. Zaklęcia nie są prawdziwe. Promienie mieniące się feerią barw mkną przed siebie, tnąc powietrze, nie będąc w stanie uczynić żadnej krzywdy. Krew nie ma w sobie metalicznego posmaku, jest słodka, krzepnie szybko, podbite oko jest tylko źle padającym cieniem, który zniknie wraz z zachodem słońca, a pierwsza, druga czy czwarta blizna jest symbolem przetrwania, powodem do dumy ze zwycięsko stoczonej walki z potworami tego świata. Papieros pozwala wskoczyć na wyższy poziom wtajemniczenia mitycznej dorosłości, a alkohol rozrządza krew, przyjemnie przyspiesza bicie serca, rzadko wciąż dając bolesne skutki w postaci tępego bólu głowy kolejnego dnia. A jednak to też czas, w którym własne problemy wydają się najważniejsze i najtrudniejsze ze wszystkich, a świat dookoła nie rozumie ich sensu w najmniejszym stopniu. Nikt nie rozumie. Nikt nie jest w stanie tak naprawdę pomóc. Od nikogo pomocy się nie chce, nie tyle oczekując co wymagając jej jednocześnie. Szukanie ludzi, którzy byli dla niego rodziną — tych, których ciał po przebudzeniu nie ujrzał, wydawało się banalnie proste, jakby parę listów, posłanych sów, napotkanych osób miało sprawić, że ścieżki, które się rozeszły ponownie się splączą. Im dalej szedł, tym mniej miał pewności, że kierunki są zbieżne. Pytał, szukał, rozglądał się, ale krok po kroku uświadamiał sobie, że przypominało to szukanie igły w stogu siana. Bez wieści, bez informacji — zapadli się pod ziemię. Zasada ograniczonego zaufania nie działała na jego korzyść. Nie mówiąc nikomu nic, nie dzieląc się niczym, co mogłoby pomóc w ustaleniu najprostszych faktów polegał tylko na szczęściu, że jakimś trafem, magicznie na siebie trafią. A kiedy trafił do Londynu, który przemierzył wzdłuż i wszerz, zdał sobie sprawę, że w pojedynkę, w ten sposób nie jest w stanie zdziałać nic. Mogli się mijać. Mogli nigdy tu nie trafić. Mogli być już dawno martwi. Ta myśl paraliżowała go najmocniej, choć uciekał od niej wszelkimi możliwymi sposobami, nie chciał myśleć, że stracił ich wszystkich. Że zawiódł. Że przeżył.
Nie wiedział, kiedy i dlaczego Mały Jim stał się najlepszym wyborem. Może tak naprawdę jedynym. Źródłem, które poznał na tyle, by zmusić się do powiedzenia czegokolwiek, ruszenia w końcu do przodu. Zgromadził nieco monet; będzie miał więcej. Zdobędzie tyle, ile trzeba. Tyle ile Jim mógł zażądać za informację. Nie łudził się przecież, że znajdzie ich sam.
Gdy łapał fotografię, zerknął na jego dłonie, na palce, uniósł spojrzenie też na twarz, kiedy przyglądał się fotografii, jakby próbował wyczytać z niej coś więcej. Coś, o co nie musiał go pytać, ale nie dostał dostał niczego interesującego bez wysiłku. Skinął głową, nie ciągnąć go za język, nie próbując zirytować. Nie zależało mu na tej wiedzy aż tak, by zaprzepaszczać sobie szansę dobicia z nim targu.
— Jasne — mruknął twierdząco; dając mu znak, że przyjął do wiadomości. Nie chciał, nie musiał mówić nic. Choć mógł. Niektórym dobrze robiło wyrzyganie wszystkiego z siebie, zeszmacenie się butelką alkoholu i pozbycie natrętnych myśli pod postacią niewybrednych słów. — Dwa lata temu. W sierpniu 1955 — sprecyzował. Od tamtej pory mogło się wydarzyć wszystko. — Rozdzieliliśmy się pod Sheffield— Nie sądził, by okoliczności tego zdarzenia były ważne dla poszukiwań, a jeśli się mylił i tak nie zamierzał się tym z nim dzielić. — Nie wiem. Byłem w Luton, Aylesburry, Oksfordzie, Cambridge, Branbury, Bedford, Bletchley — wymieniał po kolei, nie licząc mniejszych miasteczek i mieścin, w których rozglądał się za znajomymi twarzami, kimś, kto mógł je widzieć. Nikt nie widział. Dopiero tu, w Londynie osiadł na chwilę. Zmęczony. Tracąc nadzieję. Podejrzewając, że będzie chciał wiedzieć jak najwięcej, postanowił wyjawić mu to, co mógł: — Moja siostra. Miałaby teraz 18 lat, niedługo 19. Sheila. Pięknie grała na harfie, mogłaby grać za pieniądze na ulicy — ale gdyby tak było, spotkałby ją na pewno. Musiała się gdzieś ukrywać. Jeśli nie w Londynie, gdzieś dalej, ale może możliwości Małego Jima wykraczały poza stolicę. — Albo... — Albo właściwie nie był pewien co. Te dwa lata były jak przepaść. Nie miał pojęcia co mogłaby robić, ani gdzie się znajdować. Z dziewczynki stała się przez ten czas kobietą, a jego, starszego brata, opiekuna, nie było z nią. Kto ją miał chronić? Bezradość uderzyła go prosto w splot słoneczny na chwilę odbierając głos. —Mój starszy brat, Thomas. Ma tendencję do wpadania w kłopoty — jakby on nie miał; miał to po nim. — Robił interesy z niewłaściwymi ludźmi, okradł ich. Nie wiem kogo, ale pamiętam, że był tam talizman z czarnym kamieniem. Piękny i bez wątpienia bardzo kosztowny. Złoto, biżuteria.— Ale dziś już wątpił, by żył.
Nie wiedział, kiedy i dlaczego Mały Jim stał się najlepszym wyborem. Może tak naprawdę jedynym. Źródłem, które poznał na tyle, by zmusić się do powiedzenia czegokolwiek, ruszenia w końcu do przodu. Zgromadził nieco monet; będzie miał więcej. Zdobędzie tyle, ile trzeba. Tyle ile Jim mógł zażądać za informację. Nie łudził się przecież, że znajdzie ich sam.
Gdy łapał fotografię, zerknął na jego dłonie, na palce, uniósł spojrzenie też na twarz, kiedy przyglądał się fotografii, jakby próbował wyczytać z niej coś więcej. Coś, o co nie musiał go pytać, ale nie dostał dostał niczego interesującego bez wysiłku. Skinął głową, nie ciągnąć go za język, nie próbując zirytować. Nie zależało mu na tej wiedzy aż tak, by zaprzepaszczać sobie szansę dobicia z nim targu.
— Jasne — mruknął twierdząco; dając mu znak, że przyjął do wiadomości. Nie chciał, nie musiał mówić nic. Choć mógł. Niektórym dobrze robiło wyrzyganie wszystkiego z siebie, zeszmacenie się butelką alkoholu i pozbycie natrętnych myśli pod postacią niewybrednych słów. — Dwa lata temu. W sierpniu 1955 — sprecyzował. Od tamtej pory mogło się wydarzyć wszystko. — Rozdzieliliśmy się pod Sheffield— Nie sądził, by okoliczności tego zdarzenia były ważne dla poszukiwań, a jeśli się mylił i tak nie zamierzał się tym z nim dzielić. — Nie wiem. Byłem w Luton, Aylesburry, Oksfordzie, Cambridge, Branbury, Bedford, Bletchley — wymieniał po kolei, nie licząc mniejszych miasteczek i mieścin, w których rozglądał się za znajomymi twarzami, kimś, kto mógł je widzieć. Nikt nie widział. Dopiero tu, w Londynie osiadł na chwilę. Zmęczony. Tracąc nadzieję. Podejrzewając, że będzie chciał wiedzieć jak najwięcej, postanowił wyjawić mu to, co mógł: — Moja siostra. Miałaby teraz 18 lat, niedługo 19. Sheila. Pięknie grała na harfie, mogłaby grać za pieniądze na ulicy — ale gdyby tak było, spotkałby ją na pewno. Musiała się gdzieś ukrywać. Jeśli nie w Londynie, gdzieś dalej, ale może możliwości Małego Jima wykraczały poza stolicę. — Albo... — Albo właściwie nie był pewien co. Te dwa lata były jak przepaść. Nie miał pojęcia co mogłaby robić, ani gdzie się znajdować. Z dziewczynki stała się przez ten czas kobietą, a jego, starszego brata, opiekuna, nie było z nią. Kto ją miał chronić? Bezradość uderzyła go prosto w splot słoneczny na chwilę odbierając głos. —Mój starszy brat, Thomas. Ma tendencję do wpadania w kłopoty — jakby on nie miał; miał to po nim. — Robił interesy z niewłaściwymi ludźmi, okradł ich. Nie wiem kogo, ale pamiętam, że był tam talizman z czarnym kamieniem. Piękny i bez wątpienia bardzo kosztowny. Złoto, biżuteria.— Ale dziś już wątpił, by żył.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie widział sensu w dzieleniu się własnym życiem, bo przecież James nijak mógł wpłynąć na poprawę jego stanu, a przynajmniej tak właśnie przekonany był odnośnie do każdej z pomocnych dłoni wyciągniętych w swoim kierunku. Powinien to wszystko odczuwać i pozwalać temu kisić się, trując umysł, a nawet i pochłaniając ciało. Na szczęście młodzieniaszek wyszedł z jakąś inicjatywą, pozwalając oderwać się od codzienności. Praca wymagała poświęceń i czasu, a tego rudzielec miał zdecydowanie pod dostatkiem!
Sheffield, sierpień 1955, czyli rok, w którym sam trafił do Oslo, jedynie kilka miesięcy później. Wycieczka po Brytyjskich miastach brzmiała całkiem kusząco, nigdy nie podejrzewałby chłopaczka o tak interesujące wybryki, faktycznie jego historia była warta porządnej opowieści. Szkoda, że portowy świat rządził się własnymi prawami, inaczej kto wie, ile ciekawości kryło się pod brązową czupryną grajka z ulicy szukającego rodzeństwa. Sheila… imię dosyć nietypowe, ale znajome, jakby gdzieś już kiedyś je słyszał, choć nie do końca tak był w stanie śmiało wskazać twarz. Dziwne uczucie zaintrygowało i pogłębiło tylko przekonanie, że może to być całkiem ciekawe zadanie, o czym nie miał ochoty opowiadać młodzieńcowi, głupio byłoby mu robić płonną nadzieję. Nie znał w końcu żadnej panny, która grałaby na harfie, a tym bardziej zarabiała na tym pieniądze poza oczywistą filharmonią, w której był raz w życiu na randce. O raz za dużo. – Ma jakieś drugie imię? Ktoś was próbował dorwać? – dopytywał nieustannie, starając się ustalić jak najwięcej szczegółów, bo przecież to właśnie dzięki nim zdołałby choćby minimalnie zrozumieć, gdzie mogła zawędrować siostra Jamesa. – Co ją charakteryzuje poza harfą i wiekiem? Robi coś jeszcze? Miała tu jakichś przyjaciół? – cel dawał poczucie znaczenia, a to przemieniało się w potężne zaangażowanie do sprawy, którą zarzucił mu młody chłopaczyna… sierota? Thomas – nicpoń, złodziej, talizmanem z czarnym kamieniem, jeśli był wartościowy, najprawdopodobniej przepadł, a starszy brat wylądował jako jedno z bezwładnych trupów w rynsztoku. W żadnym wypadku nie były to życzenia, a tym bardziej pragnienia, jednak przedstawione fakty raczej słabo rokowały w stosunku do ich realiów. Każdy chciał się wzbogacić, może Thomas znalazł swoje szczęście gdzieś na wsi? Kupił dom za talizman i zaczął wieść spokojne życie, bo dlaczego nie? Czy chociaż jeden nie mógł osiągnąć czegoś wspaniałego? – Brat… mógł trafić pod niezbyt przyjazne skrzydła... – przytaknął finalnie, mając na uwadze przekonanie, że rodzina była tym nierozwiązywalnym organem, który powinien trwać obok siebie, wdychając szczęście pełną piersią. Duży Jim był chyba równie zagubiony, jak Mały, a jednak radził sobie o wiele lepiej, niż niejeden by się spodziewał. Oby Thomas nie trafił w ręce starego Wrońskiego. – Byliście tu kiedyś? W Londynie? Od Sheffield szmat drogi… czemu mieliby się pojawić właśnie tutaj… – zastanawiał się nagłos, próbując dotrzeć, cóż mogłoby ich przywiać do stolicy, bo przecież skąd miał wiedzieć, że byli grupą etniczną, która wędrowała z miejsca na miejsce? Pewne tematy pozostawiało się przemilczane jak choćby jego nieciekawy stan kostek i pochodzenie Jamesa. Wydawało się nie mieć sensu drążenie, a jednak zarzuciwszy haczyk, Doe musiał przyjąć wszystkie niedogodności związane z pytaniami i rozważaniami, które de facto mogłyby pomóc w poszukiwaniach. – Twoje rodzeństwo ruszyło razem z Sheffield? – dopytał z zainteresowaniem w błyszczących oczach. – Mieli jeszcze jakieś znaki rozpoznawcze? – przeniósł wzrok na zdjęcie, starając się wyobrazić pozostałą dwójkę jako młodych dorosłych. Przez chwilę nawet odniósł wrażenie, że znał kogoś o podobnych oczodołach jak dziewczyna, jednak wrażenie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, bo wciąż nie był w stanie sprecyzować czy to na pewno była ona.
Sheffield, sierpień 1955, czyli rok, w którym sam trafił do Oslo, jedynie kilka miesięcy później. Wycieczka po Brytyjskich miastach brzmiała całkiem kusząco, nigdy nie podejrzewałby chłopaczka o tak interesujące wybryki, faktycznie jego historia była warta porządnej opowieści. Szkoda, że portowy świat rządził się własnymi prawami, inaczej kto wie, ile ciekawości kryło się pod brązową czupryną grajka z ulicy szukającego rodzeństwa. Sheila… imię dosyć nietypowe, ale znajome, jakby gdzieś już kiedyś je słyszał, choć nie do końca tak był w stanie śmiało wskazać twarz. Dziwne uczucie zaintrygowało i pogłębiło tylko przekonanie, że może to być całkiem ciekawe zadanie, o czym nie miał ochoty opowiadać młodzieńcowi, głupio byłoby mu robić płonną nadzieję. Nie znał w końcu żadnej panny, która grałaby na harfie, a tym bardziej zarabiała na tym pieniądze poza oczywistą filharmonią, w której był raz w życiu na randce. O raz za dużo. – Ma jakieś drugie imię? Ktoś was próbował dorwać? – dopytywał nieustannie, starając się ustalić jak najwięcej szczegółów, bo przecież to właśnie dzięki nim zdołałby choćby minimalnie zrozumieć, gdzie mogła zawędrować siostra Jamesa. – Co ją charakteryzuje poza harfą i wiekiem? Robi coś jeszcze? Miała tu jakichś przyjaciół? – cel dawał poczucie znaczenia, a to przemieniało się w potężne zaangażowanie do sprawy, którą zarzucił mu młody chłopaczyna… sierota? Thomas – nicpoń, złodziej, talizmanem z czarnym kamieniem, jeśli był wartościowy, najprawdopodobniej przepadł, a starszy brat wylądował jako jedno z bezwładnych trupów w rynsztoku. W żadnym wypadku nie były to życzenia, a tym bardziej pragnienia, jednak przedstawione fakty raczej słabo rokowały w stosunku do ich realiów. Każdy chciał się wzbogacić, może Thomas znalazł swoje szczęście gdzieś na wsi? Kupił dom za talizman i zaczął wieść spokojne życie, bo dlaczego nie? Czy chociaż jeden nie mógł osiągnąć czegoś wspaniałego? – Brat… mógł trafić pod niezbyt przyjazne skrzydła... – przytaknął finalnie, mając na uwadze przekonanie, że rodzina była tym nierozwiązywalnym organem, który powinien trwać obok siebie, wdychając szczęście pełną piersią. Duży Jim był chyba równie zagubiony, jak Mały, a jednak radził sobie o wiele lepiej, niż niejeden by się spodziewał. Oby Thomas nie trafił w ręce starego Wrońskiego. – Byliście tu kiedyś? W Londynie? Od Sheffield szmat drogi… czemu mieliby się pojawić właśnie tutaj… – zastanawiał się nagłos, próbując dotrzeć, cóż mogłoby ich przywiać do stolicy, bo przecież skąd miał wiedzieć, że byli grupą etniczną, która wędrowała z miejsca na miejsce? Pewne tematy pozostawiało się przemilczane jak choćby jego nieciekawy stan kostek i pochodzenie Jamesa. Wydawało się nie mieć sensu drążenie, a jednak zarzuciwszy haczyk, Doe musiał przyjąć wszystkie niedogodności związane z pytaniami i rozważaniami, które de facto mogłyby pomóc w poszukiwaniach. – Twoje rodzeństwo ruszyło razem z Sheffield? – dopytał z zainteresowaniem w błyszczących oczach. – Mieli jeszcze jakieś znaki rozpoznawcze? – przeniósł wzrok na zdjęcie, starając się wyobrazić pozostałą dwójkę jako młodych dorosłych. Przez chwilę nawet odniósł wrażenie, że znał kogoś o podobnych oczodołach jak dziewczyna, jednak wrażenie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, bo wciąż nie był w stanie sprecyzować czy to na pewno była ona.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Nie miał pojęcia o tym, z czym zmagał się Mały Jim. Nie wiedział, co go gryzło, gniotło w trzewiach. Nie chciał rozmawiać, a on tak naprawdę nie miał żadnego powodu by pytać, nie był nawet pewien, czy chciał znać odpowiedź; czy go to obchodziło w jakimkolwiek stopniu. Tacy jak oni trzymali pewien bezpieczny dystans, nie interesowali się cudzymi sprawami, o ile nie przynosiły jakiegoś zysku, o ile nie dręczyła ich niezdrowa ciekawość. Nie wnikał i nie naciskał, nawet z uprzejmości, wiedząc, że po prostu go spławi, kiedy to zrobi. Ale milczenie i brak dociekliwości nie wiązały się z tym, że przestał mu się przyglądać. Czujnie, jakby jego nastrój miał zaważyć na ewentualnej współpracy.
— Nie ma. I to bez znaczenia— Pokręcił głową. Tak naprawdę nie miał pojęcia, kim byli ludzie, którym Thomas podpadł. Pamiętał ich twarze, może przypomniałby sobie jakich zaklęć używali i co między sobą mówili, ale nie padło żadne z nazwisk, nic co zapadło mu w pamięć, a brat nigdy nie zdradził mu tożsamości darczyńców, dzięki którym przez chwilę żyli nadzieją bytu ponad stan. Nie chciał mu za wiele mówić. Nie chciał dziwić się swoją historią, a już na pewno sprawami i faktami, które sprawiały, że zawartość żołądka kamieniała i ciążyła mu do tego stopnia, że czasem nie potrafił się ruszyć. — Ma duże piwne oczy. W świetle wyglądają jak dwa bursztyny. O intensywnej, jasne, ciepłej barwie— był pewien, że to właśnie na to ludzie zwracali uwagę zawsze, gdy ją widzieli. Na jej spojrzenie. Potrafiło przyciągać, ale także łagodzić nerwy. Miała w sobie wyjątkowy dar poruszania serc, dotykania ich w momentach, nie musząc zbyt wiele robić. To były mądre, pełne miłości oczy owiane aurą tajemnicy. — Nie wiem, przez dwa lata mogła robić wszystko.— Tak naprawdę kiedy się rozdzielili była młodziutka, miała skończyć szkołę; pozostawało jej mnóstwo czasu, by nauczyć się istotnych rzeczy. Wiedział, że nigdy ni wróciła do Hogwartu - listy od profesora astronomii, które dostawał na samym początku jasno wskazywało na to, że nikt nie pojawił się w szkole. Ani Sheila, ani Eve, ani nawet Thomas. Nie odpisał na żaden z nich, nie miał po co. — Miała, dlatego tu jestem. Ze wszystkimi już rozmawiałem, nie mieli z nią kontaktu.— Ani Marcel ani Steffen. Żaden z nich nie był w stanie mu pomóc. Właściwie dopiero wypowiedziane głośno słowa sprawiły, że uświadomił sobie, jak to wszystko brzmiało i na co wskazywało. Nie mogła tu być — musiałaby się ukrywać. Być może naprawdę nie żyła. Nie żyli oni wszyscy. Żaden z listów nigdy do nich nie dotarł, Leonora wracała z tą samą kopertą, nie znalazłszy adresata. Poczuł ukłucie pod mostkiem, serce zabiło mu w piersi szybciej, ale nie dał po sobie znać, że coś jest nie tak. Wziął tylko głębszy wdech.
Wzruszył ramionami, na chwilę spuścił wzrok. To co się działo z Thomasem nie miało takiego znaczenia. Był zawsze jak kot, spadał na cztery łapy. Jeśli przeżył, jeśli gdzieś tam był — pewnie miał się dobrze. Tak to sobie tłumaczył. Wmawiał sobie, i łatwiej było mu się pogodzić ze wszystkim, gdy myślał o tym, że układał sobie życie daleko stąd. Zastanowił się chwilę nad jego pytaniem, unosząc wzrok. Nim odpowiedział, westchnął. — Pochodzimy z cygańskiej rodziny — Patrzył na niego przez chwilę, jakby te kilka wyrazów miało mu przynieść odpowiedzi na wszystkie pytania. — Podróżujemy całe życie. Przenosimy się z miejsca na miejsce. Żyjemy w karawanach. Ehm, żyliśmy — poprawił się, choć właściwie było to nieistotne. Od prawie roku był tu, w Londynie, w dokach odkąd wypędzono mugoli z miasta. — W miastach takich jak Londyn jest praca — i dużo ludzi, których stać na życie; których kieszenie można opróżnić, którym skarby można wykraść, kiedy nie patrzą. Ale nie wszyscy tacy byli. Jeśli Sheila mogła tu przybyć to na pewno nie z tego powodu. — Gdyby tu była mogłaby znaleźć zajęcie, rozwijać się, uczyć.— Zawsze była mądra, rozsądna. Zawsze miała najwięcej oleju w głowie z całej ich trójki. Potrafił sobie to wyobrazić — ją, aspirującą do normalnego życia. — Mogłaby zajmować się dziećmi, cudzym domem, gotować, sprzątać. Mogłaby szyć, grać. — Byłaby doskonałą gospodynią. I wdzięczną, ambitną uczennica. Gdyby żyła. Znaki rozpoznawcze? Nie mógł sobie przypomnieć, co mogłoby na nią wskazać. Poza jedną rzeczą. — Może mieć złote kolczyki. Koła. Z zielonymi kamieniami — szkiełkami zapewne, ale nie znał się na biżuterii na tyle, by móc to stwierdzić. I tak były kradzione, ale jeśli dążyła je jakimkolwiek sentymentem, na pewno je miała.
Wystawił przed siebie dłoń z pergaminem od Barneya, przekazał mu ją, nie spuszczając z niego wzroku. Chciał zobaczyć, jak zareaguje na pełną bluzgów wiadomość.
— Chcesz wyskoczyć na piwo?
— Nie ma. I to bez znaczenia— Pokręcił głową. Tak naprawdę nie miał pojęcia, kim byli ludzie, którym Thomas podpadł. Pamiętał ich twarze, może przypomniałby sobie jakich zaklęć używali i co między sobą mówili, ale nie padło żadne z nazwisk, nic co zapadło mu w pamięć, a brat nigdy nie zdradził mu tożsamości darczyńców, dzięki którym przez chwilę żyli nadzieją bytu ponad stan. Nie chciał mu za wiele mówić. Nie chciał dziwić się swoją historią, a już na pewno sprawami i faktami, które sprawiały, że zawartość żołądka kamieniała i ciążyła mu do tego stopnia, że czasem nie potrafił się ruszyć. — Ma duże piwne oczy. W świetle wyglądają jak dwa bursztyny. O intensywnej, jasne, ciepłej barwie— był pewien, że to właśnie na to ludzie zwracali uwagę zawsze, gdy ją widzieli. Na jej spojrzenie. Potrafiło przyciągać, ale także łagodzić nerwy. Miała w sobie wyjątkowy dar poruszania serc, dotykania ich w momentach, nie musząc zbyt wiele robić. To były mądre, pełne miłości oczy owiane aurą tajemnicy. — Nie wiem, przez dwa lata mogła robić wszystko.— Tak naprawdę kiedy się rozdzielili była młodziutka, miała skończyć szkołę; pozostawało jej mnóstwo czasu, by nauczyć się istotnych rzeczy. Wiedział, że nigdy ni wróciła do Hogwartu - listy od profesora astronomii, które dostawał na samym początku jasno wskazywało na to, że nikt nie pojawił się w szkole. Ani Sheila, ani Eve, ani nawet Thomas. Nie odpisał na żaden z nich, nie miał po co. — Miała, dlatego tu jestem. Ze wszystkimi już rozmawiałem, nie mieli z nią kontaktu.— Ani Marcel ani Steffen. Żaden z nich nie był w stanie mu pomóc. Właściwie dopiero wypowiedziane głośno słowa sprawiły, że uświadomił sobie, jak to wszystko brzmiało i na co wskazywało. Nie mogła tu być — musiałaby się ukrywać. Być może naprawdę nie żyła. Nie żyli oni wszyscy. Żaden z listów nigdy do nich nie dotarł, Leonora wracała z tą samą kopertą, nie znalazłszy adresata. Poczuł ukłucie pod mostkiem, serce zabiło mu w piersi szybciej, ale nie dał po sobie znać, że coś jest nie tak. Wziął tylko głębszy wdech.
Wzruszył ramionami, na chwilę spuścił wzrok. To co się działo z Thomasem nie miało takiego znaczenia. Był zawsze jak kot, spadał na cztery łapy. Jeśli przeżył, jeśli gdzieś tam był — pewnie miał się dobrze. Tak to sobie tłumaczył. Wmawiał sobie, i łatwiej było mu się pogodzić ze wszystkim, gdy myślał o tym, że układał sobie życie daleko stąd. Zastanowił się chwilę nad jego pytaniem, unosząc wzrok. Nim odpowiedział, westchnął. — Pochodzimy z cygańskiej rodziny — Patrzył na niego przez chwilę, jakby te kilka wyrazów miało mu przynieść odpowiedzi na wszystkie pytania. — Podróżujemy całe życie. Przenosimy się z miejsca na miejsce. Żyjemy w karawanach. Ehm, żyliśmy — poprawił się, choć właściwie było to nieistotne. Od prawie roku był tu, w Londynie, w dokach odkąd wypędzono mugoli z miasta. — W miastach takich jak Londyn jest praca — i dużo ludzi, których stać na życie; których kieszenie można opróżnić, którym skarby można wykraść, kiedy nie patrzą. Ale nie wszyscy tacy byli. Jeśli Sheila mogła tu przybyć to na pewno nie z tego powodu. — Gdyby tu była mogłaby znaleźć zajęcie, rozwijać się, uczyć.— Zawsze była mądra, rozsądna. Zawsze miała najwięcej oleju w głowie z całej ich trójki. Potrafił sobie to wyobrazić — ją, aspirującą do normalnego życia. — Mogłaby zajmować się dziećmi, cudzym domem, gotować, sprzątać. Mogłaby szyć, grać. — Byłaby doskonałą gospodynią. I wdzięczną, ambitną uczennica. Gdyby żyła. Znaki rozpoznawcze? Nie mógł sobie przypomnieć, co mogłoby na nią wskazać. Poza jedną rzeczą. — Może mieć złote kolczyki. Koła. Z zielonymi kamieniami — szkiełkami zapewne, ale nie znał się na biżuterii na tyle, by móc to stwierdzić. I tak były kradzione, ale jeśli dążyła je jakimkolwiek sentymentem, na pewno je miała.
Wystawił przed siebie dłoń z pergaminem od Barneya, przekazał mu ją, nie spuszczając z niego wzroku. Chciał zobaczyć, jak zareaguje na pełną bluzgów wiadomość.
— Chcesz wyskoczyć na piwo?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jakiś czas temu przekonał się, że wszystko miało znaczenie, począwszy od charakterystyki opuszka palca, aż po same końcówki włosów. Nie była to tajemna wiedza, zawsze coś mniejszego składało się na to większe. Lata praktyki w Wiedźmiej Straży sprawiały, że wciąż pamiętał o pewnych mechanizmach tropienia i węszenia niczym pies. Nigdy nie pozwoliłby sobie na zapomnienie tej wiedzy, wydawała się już trochę elementarna, jak tabliczka do mnożenia uczona w mugolskich szkołach, choć stosował się do niej dość rzadko, teraz powróciła ze zdwojoną siłą, aż zatęsknił za tymi porannymi herbatami na drugim piętrze Ministerstwa. Pamiętał, że zwykle po nich następowały te najciekawsze z momentów, mowa o dynamicznych akcjach! W wieku Jamesa bardziej szukał guza i kolejnej dawki adrenaliny, młody grajek wydawał się dość spokojny zważywszy na prowadzony przez niego tryb życia. Dziwne, że chciał go rozjuszać, kiedy miał tak podły humor.
- Jeśli mieliście jakieś kłopoty, to dobrze, żebym wiedział, ktoś mógł go dorwać. - stwierdziłem dość śmiało, wypowiadając to, czego raczej nie powinno się mówić zbyt głośno, bo nadzieja mogła umrzeć nawet w słowach, tych, które nie dawały żadnego ratunku. Nie zamierzał jakkolwiek dobijać Jamesa, ale owijanie w bawełnę raczej nie było sposobem, z jakim obchodził się z ludźmi, szczególnie gdy wiedział, jak coś działało i co mogłoby pomóc. Wydawało się, że młody koleżka nie trwoni jego czasu dla zwyczajnej mrzonki, którą była tęsknota za rodziną. Dopiero po chwili dopadło go okropne przeczucie, że przecież sam zrobiłby wszystko, aby dowiedzieć się o zdrowiu własnej familii, na swoje szczęście niedługo po powrocie wiedział już wszystko, a to za sprawą gazet obwieszczających ślub jego siostry. Bardzo niefortunny zbiegi okoliczności, pamiętał to palące pragnienie, żeby być tam z nimi wszystkimi, a kiedy w końcu się pojawił... dwa bursztyny, to już jakaś informacja. Wyłapał ją jak deskę ratunku od własnego umysłu, który coraz bardziej zaczynał mu psocić, kierując na nieznajome tory. Dopiero wysłuchując jego kolejnych słów, zrozumiał, że ona... mogła już dawno poruszać się po nieznanym im świecie. Nieco przyduszony tą myślą spojrzał na Jamesa jakoś tak inaczej, trochę bardziej po ludzku, jakby w końcu go zobaczył, nie jakiegoś tam byle chłopaczynę z portu. Czasem znieczulica dosięgała każdego, szczególnie kiedy było się po tak ciężkiej rozmowie, jaką przeszedł z Michaelem poprzedniego dnia. Zauważył, że młodziak trochę raptowniej odetchnął na słowa o bracie, jakby dotarły do niego wnioski z całej tej plątaniny słów, że mogło być za późno. Odczuwany żal spowodowany opuszczeniem mizernych ramion nastolatka sprawił, że coś chwyciło go w piersi. Był zbyt młody, żeby przeżywać takie traumy, chociaż czy ktokolwiek powinien ich doświadczać? Że niby starsi lepiej sobie z tym radzili? Momentalnie przed oczami pojawił się Michael, który z chęci wyluzowania się sięgnął po to, co tak psuło życie. Żaden wiek nie był odpowiedni dla dramatów.
Zaczął opowiadać o cygańskim pochodzeniu, temacie dość nieznajomym, choć powierzchownie nienawidzonym przez sporą część gawiedzi. W porcie nie mieli zbyt dobrej sławy, inne miejsca odwiedzane były przez niego zbyt krótko by móc faktycznie dowiedzieć się czegoś na ten temat. W stornach rodzinnych nikt nigdy nie mówił źle o koczownikach, którzy poświęcają życie podróży. Ich rodzinność wydawała się dość bliska tej rudowłosej, choć tego nie do końca był pewien, jedyne co słyszał to plotki i teraz też kilka słów ze strony Jamesa. Z tych kilku wyrazów wyrastała łodyga nadziei, bo przecież skoro byli tak zaradni, szukali pracy i chcieli się kształcić, przynajmniej ona, to możliwość przeżycia wzrastała z zera do kilkudziesięciu procent! Było to warte prób, zawsze było warto się postarać. Z niemałą uwagą słuchał tamtego, w pełni próbując wyłapać wszystkie szlaki, choćby nie wiadomo jak małe były, mógł to sprawdzić. - Koła z zielonymi kamieniami. - powtórzył tylko jako potwierdzenie przyjęcia wszystkich informacji. Chyba właśnie tego potrzebował, zajęcia myśli czymś innym niż szara rzeczywistość. Mogła je sprzedać, mogła wciąż trzymać przy sobie, jeśli życie jej było miłe, nie nosiła ich na uszach.
- Znajdziemy ich James. - czuł to całą piersią, bo nie mogło być inaczej, choć sam dobrze wiedział, że szanse były marne, nie miał zamiaru pogłębiać cierpienia chłopaka. Gdzieś tam w międzyczasie położył rękę na jego ramieniu i ścisnął je w geście zapewnienia, do którego nie miał żadnych powodów, a tym bardziej prawa, ale czy to właśnie nie byli jego ludzie? Ci najbardziej potrzebujący, którym świat zawalił się już kilkanaście kroków temu? Chciał im wszystkim pomóc. Dopiero po chwili zorientował się, że tamten wyciągnął w jego kierunku pergamin i zaproponował piwo. Zabrał rękę, łapiąc w nią zwitek, pewnie znowu jakaś awantura, ale przecież mógł się tym zając po chwili spokoju, bo przecież każdemu się należy dobry napitek. Skinął głową, wyciągając wolną ręką kilka monet z kieszeni. Nie miał zamiaru pozostawiać go z gołymi rękoma, ludzie zbyt szybko się obracali do siebie plecami bez nagrody. - Trzymaj, robota wykonana, nie wydaj wszystkiego na piwo. - rzucił tylko z lekkim uśmieszkiem pod nosem, bo przecież się spisał, dał mu powód do odciągania myśli od Michaela i jego nieznajomego znajomego ćpuna, czy też dilera. Bardzo chciałby poznać zakałę społeczną, która doprowadziła jego przyjaciela do skraju. - Dzięki, mam jeszcze coś do załatwienia. Może wieczorem. - skinął mu głową, dając znać, że z pewnością jeszcze będzie okazja. - Zagrzej karty na partyjkę, może w końcu zdołamy ograć Philippę. - mruknął dość jednoznacznie, bo przecież wiadomo, że cygan cygana ocygani, a już na pewno zdołają zrobić to we dwójkę przeciwko barmance, kto wie, może w końcu postawi im piwo dla zwycięzców? Od kiedy zaczął się nazywać cyganem? Czy to było zaraźliwe?
- Jeśli mieliście jakieś kłopoty, to dobrze, żebym wiedział, ktoś mógł go dorwać. - stwierdziłem dość śmiało, wypowiadając to, czego raczej nie powinno się mówić zbyt głośno, bo nadzieja mogła umrzeć nawet w słowach, tych, które nie dawały żadnego ratunku. Nie zamierzał jakkolwiek dobijać Jamesa, ale owijanie w bawełnę raczej nie było sposobem, z jakim obchodził się z ludźmi, szczególnie gdy wiedział, jak coś działało i co mogłoby pomóc. Wydawało się, że młody koleżka nie trwoni jego czasu dla zwyczajnej mrzonki, którą była tęsknota za rodziną. Dopiero po chwili dopadło go okropne przeczucie, że przecież sam zrobiłby wszystko, aby dowiedzieć się o zdrowiu własnej familii, na swoje szczęście niedługo po powrocie wiedział już wszystko, a to za sprawą gazet obwieszczających ślub jego siostry. Bardzo niefortunny zbiegi okoliczności, pamiętał to palące pragnienie, żeby być tam z nimi wszystkimi, a kiedy w końcu się pojawił... dwa bursztyny, to już jakaś informacja. Wyłapał ją jak deskę ratunku od własnego umysłu, który coraz bardziej zaczynał mu psocić, kierując na nieznajome tory. Dopiero wysłuchując jego kolejnych słów, zrozumiał, że ona... mogła już dawno poruszać się po nieznanym im świecie. Nieco przyduszony tą myślą spojrzał na Jamesa jakoś tak inaczej, trochę bardziej po ludzku, jakby w końcu go zobaczył, nie jakiegoś tam byle chłopaczynę z portu. Czasem znieczulica dosięgała każdego, szczególnie kiedy było się po tak ciężkiej rozmowie, jaką przeszedł z Michaelem poprzedniego dnia. Zauważył, że młodziak trochę raptowniej odetchnął na słowa o bracie, jakby dotarły do niego wnioski z całej tej plątaniny słów, że mogło być za późno. Odczuwany żal spowodowany opuszczeniem mizernych ramion nastolatka sprawił, że coś chwyciło go w piersi. Był zbyt młody, żeby przeżywać takie traumy, chociaż czy ktokolwiek powinien ich doświadczać? Że niby starsi lepiej sobie z tym radzili? Momentalnie przed oczami pojawił się Michael, który z chęci wyluzowania się sięgnął po to, co tak psuło życie. Żaden wiek nie był odpowiedni dla dramatów.
Zaczął opowiadać o cygańskim pochodzeniu, temacie dość nieznajomym, choć powierzchownie nienawidzonym przez sporą część gawiedzi. W porcie nie mieli zbyt dobrej sławy, inne miejsca odwiedzane były przez niego zbyt krótko by móc faktycznie dowiedzieć się czegoś na ten temat. W stornach rodzinnych nikt nigdy nie mówił źle o koczownikach, którzy poświęcają życie podróży. Ich rodzinność wydawała się dość bliska tej rudowłosej, choć tego nie do końca był pewien, jedyne co słyszał to plotki i teraz też kilka słów ze strony Jamesa. Z tych kilku wyrazów wyrastała łodyga nadziei, bo przecież skoro byli tak zaradni, szukali pracy i chcieli się kształcić, przynajmniej ona, to możliwość przeżycia wzrastała z zera do kilkudziesięciu procent! Było to warte prób, zawsze było warto się postarać. Z niemałą uwagą słuchał tamtego, w pełni próbując wyłapać wszystkie szlaki, choćby nie wiadomo jak małe były, mógł to sprawdzić. - Koła z zielonymi kamieniami. - powtórzył tylko jako potwierdzenie przyjęcia wszystkich informacji. Chyba właśnie tego potrzebował, zajęcia myśli czymś innym niż szara rzeczywistość. Mogła je sprzedać, mogła wciąż trzymać przy sobie, jeśli życie jej było miłe, nie nosiła ich na uszach.
- Znajdziemy ich James. - czuł to całą piersią, bo nie mogło być inaczej, choć sam dobrze wiedział, że szanse były marne, nie miał zamiaru pogłębiać cierpienia chłopaka. Gdzieś tam w międzyczasie położył rękę na jego ramieniu i ścisnął je w geście zapewnienia, do którego nie miał żadnych powodów, a tym bardziej prawa, ale czy to właśnie nie byli jego ludzie? Ci najbardziej potrzebujący, którym świat zawalił się już kilkanaście kroków temu? Chciał im wszystkim pomóc. Dopiero po chwili zorientował się, że tamten wyciągnął w jego kierunku pergamin i zaproponował piwo. Zabrał rękę, łapiąc w nią zwitek, pewnie znowu jakaś awantura, ale przecież mógł się tym zając po chwili spokoju, bo przecież każdemu się należy dobry napitek. Skinął głową, wyciągając wolną ręką kilka monet z kieszeni. Nie miał zamiaru pozostawiać go z gołymi rękoma, ludzie zbyt szybko się obracali do siebie plecami bez nagrody. - Trzymaj, robota wykonana, nie wydaj wszystkiego na piwo. - rzucił tylko z lekkim uśmieszkiem pod nosem, bo przecież się spisał, dał mu powód do odciągania myśli od Michaela i jego nieznajomego znajomego ćpuna, czy też dilera. Bardzo chciałby poznać zakałę społeczną, która doprowadziła jego przyjaciela do skraju. - Dzięki, mam jeszcze coś do załatwienia. Może wieczorem. - skinął mu głową, dając znać, że z pewnością jeszcze będzie okazja. - Zagrzej karty na partyjkę, może w końcu zdołamy ograć Philippę. - mruknął dość jednoznacznie, bo przecież wiadomo, że cygan cygana ocygani, a już na pewno zdołają zrobić to we dwójkę przeciwko barmance, kto wie, może w końcu postawi im piwo dla zwycięzców? Od kiedy zaczął się nazywać cyganem? Czy to było zaraźliwe?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Brak zaufania wydłużał okres poszukiwań. Minęły dwa lata, a on wciąż nie był nawet pewien, czy żyją. Właściwie, zaczynał godzić się z myślą, że nie — a jeśli, to nigdy się nie odnajdą. Nie miał ani władzy ani pieniędzy na to, by od początku wszelkimi sposobami znaleźć garstkę ludzi, którzy od małego nauczeni byli ukrywać się przed tymi, którzy chcieli ich znaleźć, dopaść. Wiedzieli przecież, że to, co się wydarzyło wciąż mogło się ciągnąć jak cień, z pewnością — jeśli żyli —dbali o to, by nie podać się na świeczniku złym ludziom. Nie miał znajomości, którymi mógłby się posłużyć, by dowiedzieć się czegokolwiek o nich. Nie miał za co nabyć świstoklików, by skakać z miejsca na miejsce, eksplorował nowe rejony, poszukując informacji o podróżnikach, którzy nawet jeśli nie byli mu bliscy, żyli tak jak jego rodzina. To wśród nich szukał w pierwszej kolejności, wiedząc, że przyjęliby zagubionych bliskich, prawie jak swoich. Szukał sam, we wszystkich pytaniach ograniczając się do skąpej charakterystyki Sheili, Eve, Jeanie czy Thomasa, nie chcąc mówić zbyt wiele. To, co dobrze mu wpojono za dzieciaka to właśnie instynkt, by nie ufać obcym.
I tak się to ciągło. I być może miało tak być już zawsze, bo pewnie nigdy nie przestanie tego robić.
Czasem miał wyrzuty sumienia, wmawiając sobie, że gdyby zaufał, mógłby zyskać. Zastanawiał się, czy wtedy miałby większe szanse. A potem przypomniał sobie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby informacja o tym, że szukał Thomasa; że mógł przeżyć, dotarłaby do niewłaściwych osób. A ci, mieli swoich szpiegów, nawet wśród wron, wilków i bezdomnych kugucharów.
— Mógł — odpowiedział za niego, nieprzerwanie patrząc na Małego Jima. Był wciąż nieugięty, choć serce zabiło mu szybciej na myśl, że mógłby po prostu powiedzieć mu wszystko, opisać całą historię, wyrzucić z siebie — gdzieś w głębi siebie chciał się pozbyć tego balastu, obarczyć nim kogoś innego. Nie potrafił. — Nie wiem tylko kto. — Nie kłamał. Nie znał wcale ludzi, których Thomas okradł. Nie znał ich nazwiska, nie wiedział, skąd byli, czym się zajmowali. Jedyne czego był pewien, to, że byli niebezpieczni i nie wahali się przed niczym. Nie widział zaklęć, którymi operowali nawet we własnych snach. — Wiem, że to niewiele — odezwał się jednak, czując kłucie w boku na myśl, że prosił go o przysługę — nie miał pojęcia kim naprawdę był przecież — a nie dawał mu nic konkretnego. Jak zwykle, garstka strzępków informacji. Pomyślał o zdjęciu, które przy sobie miał. Wyciągnął je znów, popatrzył na twarze spoglądające na niego i po chwili wahania wystawił rękę przed siebie. — Jeśli to będzie miało ci pomóc — gdyby zapomniał, gdyby potrzebował zweryfikować cokolwiek. Nadchodził czas, że powinien ruszyć dalej. Na południe, na zachód. Czas w Londynie dobiegał końca. Jeśli Mały Jim na nic nie trafi, to znaczyło, że nic tu po nim.
Kiedy napotkał jego spojrzenie znów miał wrażenie, że patrzył jakoś inaczej. Opuścił więc głowę, zmarszczył brwi, jakby wierzył, że ta sroga, nieprzychylna mina odsunie od niego litość i współczucie, o które Małego Jima nie podejrzewał. Dłoń, która pojawiła się na jego ramieniu, choć w ciepłym i przyjacielskim geście, stała się dziwnie ciężka, a skóra pod nią go zaswędziała. Chciał ją od siebie odsunąć, odwrócić się i odejść, uciec, nie musieć unosić głowy na Jima, bojąc się, co zobaczy w jego oczach. Nie chciał być słaby. Nie chciał wyjść na gówniarza, który maże się za rodziną. Odchrząknął, nie odpowiadając mu już na to, zamiast tego koncentrując się już na wiadomości od klienta.
— Nie był szczególnie zadowolony. Stwierdził, że dałeś mu ostatnio jakieś gówno— i to było zaraz po tym, jak oskarżył go, że pewnie to co przyniósł teraz było jeszcze gorsze; z pewnością przehandlował diable ziele od Małego Jima, na jakieś suszone zielsko, bo przecież wyglądał na krętacza. Nie przejął się tym — był nim. Przyzwyczajony do takich osądów i zarzutów wiedział już, jak sobie poradzić i jak przekonać go do tego, że nie maczał w tym palców. Ale nawet nie zależało na tym, by wiedzieć, czy towar od Jima, który mu zaniósł tym razem był lepszy. Gdy ten wręczył mu parę monet, zerknął na nie i bez słowa, zamknął w dłoni. Wiedział, że mu się to po prostu należało — tak jak wiedział, że wrócą one do właściciela za jakiś czas, kiedy posforuje go, że coś wie lub nie wie nic na temat jego krewnych. Ale dziś nie musiał go o tym zapewniać. Byli dorośli.
— Może najwyższa pora, żebyśmy przestali grać z nią uczciwie w karty i dawać jej wygrać tylko dlatego, że jest kobietą — zmarszczył brwi, zerkając na Jima. Powiedział to głośno, ktoś musiał. Zbyt długo grali fair.— Przyznaj, że dajesz się legendarnie orżnąć, żeby jej zaimponować — i móc pić piwo na koszt firmy. — Ale jest odporna na takich jak ty — dodał z cwanym uśmieszkiem pod nosem i poklepał go po przyjacielsku w ramię. Ile typów tego rodzaju obsługuje każdego dnia? Nie wspomniał o tym, że sam przegrywał, to było bez znaczenia jednak. Spojrzał za siebie, w stronę doków, a potem zerknął na Jima i skinął mu głową. — W takim razie może do zobaczenia. I dzięki — dodał po krótkiej pauzie. Uniósł wyżej dłoń z monetami, jakby to o nie chodziło, o zapłatę, ale tak naprawdę miał na myśli przysługę.
| rzucam k10 na skutki po rejestracji bo zapomniałam...
I tak się to ciągło. I być może miało tak być już zawsze, bo pewnie nigdy nie przestanie tego robić.
Czasem miał wyrzuty sumienia, wmawiając sobie, że gdyby zaufał, mógłby zyskać. Zastanawiał się, czy wtedy miałby większe szanse. A potem przypomniał sobie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby informacja o tym, że szukał Thomasa; że mógł przeżyć, dotarłaby do niewłaściwych osób. A ci, mieli swoich szpiegów, nawet wśród wron, wilków i bezdomnych kugucharów.
— Mógł — odpowiedział za niego, nieprzerwanie patrząc na Małego Jima. Był wciąż nieugięty, choć serce zabiło mu szybciej na myśl, że mógłby po prostu powiedzieć mu wszystko, opisać całą historię, wyrzucić z siebie — gdzieś w głębi siebie chciał się pozbyć tego balastu, obarczyć nim kogoś innego. Nie potrafił. — Nie wiem tylko kto. — Nie kłamał. Nie znał wcale ludzi, których Thomas okradł. Nie znał ich nazwiska, nie wiedział, skąd byli, czym się zajmowali. Jedyne czego był pewien, to, że byli niebezpieczni i nie wahali się przed niczym. Nie widział zaklęć, którymi operowali nawet we własnych snach. — Wiem, że to niewiele — odezwał się jednak, czując kłucie w boku na myśl, że prosił go o przysługę — nie miał pojęcia kim naprawdę był przecież — a nie dawał mu nic konkretnego. Jak zwykle, garstka strzępków informacji. Pomyślał o zdjęciu, które przy sobie miał. Wyciągnął je znów, popatrzył na twarze spoglądające na niego i po chwili wahania wystawił rękę przed siebie. — Jeśli to będzie miało ci pomóc — gdyby zapomniał, gdyby potrzebował zweryfikować cokolwiek. Nadchodził czas, że powinien ruszyć dalej. Na południe, na zachód. Czas w Londynie dobiegał końca. Jeśli Mały Jim na nic nie trafi, to znaczyło, że nic tu po nim.
Kiedy napotkał jego spojrzenie znów miał wrażenie, że patrzył jakoś inaczej. Opuścił więc głowę, zmarszczył brwi, jakby wierzył, że ta sroga, nieprzychylna mina odsunie od niego litość i współczucie, o które Małego Jima nie podejrzewał. Dłoń, która pojawiła się na jego ramieniu, choć w ciepłym i przyjacielskim geście, stała się dziwnie ciężka, a skóra pod nią go zaswędziała. Chciał ją od siebie odsunąć, odwrócić się i odejść, uciec, nie musieć unosić głowy na Jima, bojąc się, co zobaczy w jego oczach. Nie chciał być słaby. Nie chciał wyjść na gówniarza, który maże się za rodziną. Odchrząknął, nie odpowiadając mu już na to, zamiast tego koncentrując się już na wiadomości od klienta.
— Nie był szczególnie zadowolony. Stwierdził, że dałeś mu ostatnio jakieś gówno— i to było zaraz po tym, jak oskarżył go, że pewnie to co przyniósł teraz było jeszcze gorsze; z pewnością przehandlował diable ziele od Małego Jima, na jakieś suszone zielsko, bo przecież wyglądał na krętacza. Nie przejął się tym — był nim. Przyzwyczajony do takich osądów i zarzutów wiedział już, jak sobie poradzić i jak przekonać go do tego, że nie maczał w tym palców. Ale nawet nie zależało na tym, by wiedzieć, czy towar od Jima, który mu zaniósł tym razem był lepszy. Gdy ten wręczył mu parę monet, zerknął na nie i bez słowa, zamknął w dłoni. Wiedział, że mu się to po prostu należało — tak jak wiedział, że wrócą one do właściciela za jakiś czas, kiedy posforuje go, że coś wie lub nie wie nic na temat jego krewnych. Ale dziś nie musiał go o tym zapewniać. Byli dorośli.
— Może najwyższa pora, żebyśmy przestali grać z nią uczciwie w karty i dawać jej wygrać tylko dlatego, że jest kobietą — zmarszczył brwi, zerkając na Jima. Powiedział to głośno, ktoś musiał. Zbyt długo grali fair.— Przyznaj, że dajesz się legendarnie orżnąć, żeby jej zaimponować — i móc pić piwo na koszt firmy. — Ale jest odporna na takich jak ty — dodał z cwanym uśmieszkiem pod nosem i poklepał go po przyjacielsku w ramię. Ile typów tego rodzaju obsługuje każdego dnia? Nie wspomniał o tym, że sam przegrywał, to było bez znaczenia jednak. Spojrzał za siebie, w stronę doków, a potem zerknął na Jima i skinął mu głową. — W takim razie może do zobaczenia. I dzięki — dodał po krótkiej pauzie. Uniósł wyżej dłoń z monetami, jakby to o nie chodziło, o zapłatę, ale tak naprawdę miał na myśli przysługę.
| rzucam k10 na skutki po rejestracji bo zapomniałam...
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 2
'k10' : 2
Wydawało się, że potrafi zrozumieć funkcjonowanie portu i jego mieszkańców. Nie wchodzić sobie w drogę, na każdym kroku być czujnym, bo można spodziewać się zaklęcia w plecy, głęboko oddychać śmierdzącymi wyziewami Tamizy, które mogły być ostatnimi w życiu i najważniejsze – zawsze czerpać korzyść z sytuacji. Połowa z tych przykazów była mu co najmniej nieprawdopodobnie ciężka do wdrożenia w życie, dlatego też nawet się nie starał do ich przestrzegania. Miał przecież trochę serca i wyjątkową dobroć, którą próbował dzielić się z każdym napotkanym czarodziejem, oczywiście o ile był w humorze. Impulsywność i brak zaspokojenia pragnienia czasem łączył się w bardzo wybuchową mieszankę, której nie był w stanie okiełznać, a tym bardziej pojąć. Jeden z powodów, przez które szwagier otrzymał pięść w twarz. Wstyd wciąż nie był wymazany, tak samo, jak poczucie winy, bo przecież Macmillan wciąż zdawał się mu nie wybaczyć. Miał szczerą nadzieję, że uda im się w końcu dojść do pewnego złotego środka. Kiedyś.
Każdy myślał o czymś innym i właśnie to sprawiało, że portowe życie kręciło się wciąż do przodu. Jedni martwią się o dziś, inni o jutro, jakimże nudnym byłby świat, gdyby każdy zamartwiał się o to samo?
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi ze strony swojego rozmówcy, jakby tamten chciał przekazać, że faktycznie brat mógł być w jakimś mocnym bagnie, o ile oczywiście wciąż oddychał. Kolejny Doe, kolejne ziółko, patrząc na skupienie i wyjątkową pewność ze strony Jamesa nie do końca był pewien, czy nawet starszak nie był większym ziółkiem. Musiał w końcu przeczesać i wyrównać tereny dla rodzeństwa, choć któż wie, jak w rzeczywistości wyglądały całe te cygańskie obrzędy przy dorastaniu. Dotychczas nigdy z żadnym nie rozmawiał na tyle długo by faktycznie móc poznać taką społeczność od środka. Można powiedzieć, że zwykle wystrzegał się wszelkiego motłochu z lepkimi rękoma. Po co wchodzić gdzieś z częściowo zapełnionymi kieszeniami, kiedy zaraz wszystko mogło zniknąć? Dość szybko nauczył się nosić rzeczy skrajnie niepotrzebne. Tym razem nie próbował sięgnąć do kieszeni w celu sprawdzenia, czy młokos przypadkiem czegoś nie podwinął. Rozmawiali na tematy, które zdawały się zbyt ważne, żeby próbować gdzieś odejść wzrokiem. Rodzina zawsze przecież stała na piedestale, bo razem można więcej, a James był zagubioną owieczką szukającą rodzinnego stada. Sięgnął po zdjęcie, które zdecydowanie mogło pomóc w całym procesie poszukiwań i ostatni raz rzuciwszy nań okiem, włożył je do kieszeni kurtki. Kolejne zadanie do wykonania. Ciekawe.
Tradycyjnie już doprowadzając do mało komfortowego milczenia i chwili, pozwolił, aby to, co lotne, uleciało. Moment przeminął, a wraz z nim ewentualna możliwość Jamesa na powierzenie kilku brudów i ciężarów na inne barki. Młodzieniec nie skorzystał, wolał wszystko ciągnąć sam, więc nie w gestii eks Wiedźmiego Strażnika było szczególne dopytywanie. Tę zasadę portu pamiętał dość dobrze. Nie wtrącaj się, a nikt nie będzie szperać u Ciebie, o ile nie ma dobrych powodów, żeby coś podejrzewać! Sam dobrze pamiętał, jak wiele z tych twarzy zdołał pociągnąć za język. Czasem nawet chętnie wydawali kogoś sekrety. Zawiść napędzana była przez lekkomyślność, co zdarzało im się wykorzystywać, choć jego sposoby były nieco inne, bo przecież preferował rozmawiać w sposób koleżeński, nie to, co niektórzy!
- Jeśli ten wariat myśli, że ja mu sprzedaję diabelskie ziele, a nie herbatę ziołową, to naprawdę nic w tym dziwnego. Staruszkowi już idzie na czerep. – stwierdził przejrzyście, bo przecież James mógł sobie myśleć, co tylko chciał, ale pewne było, że nie zamierzał robić z niego jednego z chłopców na posyłki, jak robili to niektórzy koledzy po fachu. Ostatnie czego potrzebował to jeszcze mieć na sumieniu młodzieniaszka, który mógłby wylądować w Tower. Miał swoją moralność. – Nie słuchaj się go, gdyby faktycznie nie pasowało, spotkałby się ze mną. – powiedział przejrzyście, nawet nie dając mu szansy na zaprzeczenie, bo też po co? Cokolwiek tam było żaden z nich, już nie był w stanie sobie wzajemnie tego udowodnić. James mógł go brać za krętacza, w rzeczywistości to nawet trochę pomagało, bo niepotrzebne były żadne dodatkowe słowa.
- Jeśli tak robisz, to natychmiast przestań. Takie bezwstydne oskubywanie nie ma żadnego sensu. Nawet nie wygrywamy piwa za darmo. – stwierdził dosyć cierpiętniczo, choć krzywe, nieswoje zęby pojawiły się gdzieś tam na widoku, kiedy uśmiechnął się półgębkiem. Nawet głupio było mówić, że wcale jej nie dawał forów, jedynie rozpraszała tym swoim przeszywającym spojrzeniem, jakby wiedziała, kim jest, a to nie pozwalało na swobodną rozgrywkę i pełne korzystanie z uroków pubu. Czasem wydawało się, że nawet lepiej, kiedy jej nie było tak blisko, przynajmniej nikt go o nic nie podejrzewał i pytał. Nawet inne barmanki były mniej ciekawskie, a to już coś znaczyło. – Chyba oszalałeś! Miałbym dać komuś wygrać za to, żeby móc spojrzeć na mnie sympatyczniejszym wzrokiem? – zdziwił się ze śmiechem, chociaż przez chwilę zaczął nad tym głębiej myśleć, bo co jeśli to faktycznie tak działało? Może powinien więcej przegrywać? Wewnętrzny, stereotypowy Gryfon odezwał się w jego krwi, zabraniając takich ciosów poniżej pasa. – Co Ty w ogóle… – insynuujesz, chciał dokończyć, kiedy tamten poklepał go po ramieniu, że niby miał odnajdywać jakąś atrakcyjność w tej szczupłej, nie tak kształtnej, jak Rosalie sylwetce? Zdecydowanie nikomu nie powinno się patrzeć pod spódnice, ale jeśli już wybierać, to z pewnością nie kogoś tak wścibskiego, oj nie! James czasem potrafił nieźle żartować. – Do następnego. – stwierdził bez żadnej większej werwy, odwrócił się na pięcie i poszedł w swoją stronę. Przecież wczoraj wspominał Mike’owi, jakie te baby są niebezpieczne, szczególnie ta jedna, czemu James też wyciągał temat z szafy? Skupiając się na zdjęciu w ręku próbował odciągnąć umysł od dziwnego zrządzenia losu i ponownie port zaczął wyziewać swoim trybem, a każdy zatopił się we własnych myślach.
| ztx2
Każdy myślał o czymś innym i właśnie to sprawiało, że portowe życie kręciło się wciąż do przodu. Jedni martwią się o dziś, inni o jutro, jakimże nudnym byłby świat, gdyby każdy zamartwiał się o to samo?
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi ze strony swojego rozmówcy, jakby tamten chciał przekazać, że faktycznie brat mógł być w jakimś mocnym bagnie, o ile oczywiście wciąż oddychał. Kolejny Doe, kolejne ziółko, patrząc na skupienie i wyjątkową pewność ze strony Jamesa nie do końca był pewien, czy nawet starszak nie był większym ziółkiem. Musiał w końcu przeczesać i wyrównać tereny dla rodzeństwa, choć któż wie, jak w rzeczywistości wyglądały całe te cygańskie obrzędy przy dorastaniu. Dotychczas nigdy z żadnym nie rozmawiał na tyle długo by faktycznie móc poznać taką społeczność od środka. Można powiedzieć, że zwykle wystrzegał się wszelkiego motłochu z lepkimi rękoma. Po co wchodzić gdzieś z częściowo zapełnionymi kieszeniami, kiedy zaraz wszystko mogło zniknąć? Dość szybko nauczył się nosić rzeczy skrajnie niepotrzebne. Tym razem nie próbował sięgnąć do kieszeni w celu sprawdzenia, czy młokos przypadkiem czegoś nie podwinął. Rozmawiali na tematy, które zdawały się zbyt ważne, żeby próbować gdzieś odejść wzrokiem. Rodzina zawsze przecież stała na piedestale, bo razem można więcej, a James był zagubioną owieczką szukającą rodzinnego stada. Sięgnął po zdjęcie, które zdecydowanie mogło pomóc w całym procesie poszukiwań i ostatni raz rzuciwszy nań okiem, włożył je do kieszeni kurtki. Kolejne zadanie do wykonania. Ciekawe.
Tradycyjnie już doprowadzając do mało komfortowego milczenia i chwili, pozwolił, aby to, co lotne, uleciało. Moment przeminął, a wraz z nim ewentualna możliwość Jamesa na powierzenie kilku brudów i ciężarów na inne barki. Młodzieniec nie skorzystał, wolał wszystko ciągnąć sam, więc nie w gestii eks Wiedźmiego Strażnika było szczególne dopytywanie. Tę zasadę portu pamiętał dość dobrze. Nie wtrącaj się, a nikt nie będzie szperać u Ciebie, o ile nie ma dobrych powodów, żeby coś podejrzewać! Sam dobrze pamiętał, jak wiele z tych twarzy zdołał pociągnąć za język. Czasem nawet chętnie wydawali kogoś sekrety. Zawiść napędzana była przez lekkomyślność, co zdarzało im się wykorzystywać, choć jego sposoby były nieco inne, bo przecież preferował rozmawiać w sposób koleżeński, nie to, co niektórzy!
- Jeśli ten wariat myśli, że ja mu sprzedaję diabelskie ziele, a nie herbatę ziołową, to naprawdę nic w tym dziwnego. Staruszkowi już idzie na czerep. – stwierdził przejrzyście, bo przecież James mógł sobie myśleć, co tylko chciał, ale pewne było, że nie zamierzał robić z niego jednego z chłopców na posyłki, jak robili to niektórzy koledzy po fachu. Ostatnie czego potrzebował to jeszcze mieć na sumieniu młodzieniaszka, który mógłby wylądować w Tower. Miał swoją moralność. – Nie słuchaj się go, gdyby faktycznie nie pasowało, spotkałby się ze mną. – powiedział przejrzyście, nawet nie dając mu szansy na zaprzeczenie, bo też po co? Cokolwiek tam było żaden z nich, już nie był w stanie sobie wzajemnie tego udowodnić. James mógł go brać za krętacza, w rzeczywistości to nawet trochę pomagało, bo niepotrzebne były żadne dodatkowe słowa.
- Jeśli tak robisz, to natychmiast przestań. Takie bezwstydne oskubywanie nie ma żadnego sensu. Nawet nie wygrywamy piwa za darmo. – stwierdził dosyć cierpiętniczo, choć krzywe, nieswoje zęby pojawiły się gdzieś tam na widoku, kiedy uśmiechnął się półgębkiem. Nawet głupio było mówić, że wcale jej nie dawał forów, jedynie rozpraszała tym swoim przeszywającym spojrzeniem, jakby wiedziała, kim jest, a to nie pozwalało na swobodną rozgrywkę i pełne korzystanie z uroków pubu. Czasem wydawało się, że nawet lepiej, kiedy jej nie było tak blisko, przynajmniej nikt go o nic nie podejrzewał i pytał. Nawet inne barmanki były mniej ciekawskie, a to już coś znaczyło. – Chyba oszalałeś! Miałbym dać komuś wygrać za to, żeby móc spojrzeć na mnie sympatyczniejszym wzrokiem? – zdziwił się ze śmiechem, chociaż przez chwilę zaczął nad tym głębiej myśleć, bo co jeśli to faktycznie tak działało? Może powinien więcej przegrywać? Wewnętrzny, stereotypowy Gryfon odezwał się w jego krwi, zabraniając takich ciosów poniżej pasa. – Co Ty w ogóle… – insynuujesz, chciał dokończyć, kiedy tamten poklepał go po ramieniu, że niby miał odnajdywać jakąś atrakcyjność w tej szczupłej, nie tak kształtnej, jak Rosalie sylwetce? Zdecydowanie nikomu nie powinno się patrzeć pod spódnice, ale jeśli już wybierać, to z pewnością nie kogoś tak wścibskiego, oj nie! James czasem potrafił nieźle żartować. – Do następnego. – stwierdził bez żadnej większej werwy, odwrócił się na pięcie i poszedł w swoją stronę. Przecież wczoraj wspominał Mike’owi, jakie te baby są niebezpieczne, szczególnie ta jedna, czemu James też wyciągał temat z szafy? Skupiając się na zdjęciu w ręku próbował odciągnąć umysł od dziwnego zrządzenia losu i ponownie port zaczął wyziewać swoim trybem, a każdy zatopił się we własnych myślach.
| ztx2
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
przybywamy stąd
Krew nawoływała, by biec, nie stać w miejscu, a działać. Było to nowe odczucie, energią wypełniające drobne ciało, umysł zalewające możliwościami, które dotąd pozostawały poza jej zasięgiem. Czy pchała ją ślepa sprawiedliwość, czy obietnica złożona chłopcu, który umiał latać i z jakiegoś nieznanego powodu porywał za sobą serca innych - nie wiedziała. Chociaż to pozostawało takie samo, ten brak pewności co do własnego postępowania.
- Brzmi dobrze - nie brzmiało to dobrze, to było ponure miejsce, pachnące metalicznością krwi oraz zrezygnowaniem. Powinna odnaleźć się w nim więc idealnie, a mimo to coś ją powstrzymywało. Ale tam też byli ludzie, głodni, zmarnowani, gotowi zawrzeć dług wdzięczności za jeden posiłek. Tylko co dalej? Czego zażądają w zamian? Peanów na cześć Ministra Magii, który skąpał całe miasto we krwi, ponieważ ktoś, kto nie był w stanie udowodnić swojego pochodzenia inaczej, niż poprzez przemoc, tego zażądał? Wiwatów, kiedy stronice gazet zapełnią się nekrologami oraz entuzjastycznym zaproszeniem na kolejną publiczną egzekucję? Czy miska ciepłej strawy była więcej warta niż człowieczeństwo? A może była zbyt surowa, nazbyt uprzywilejowana tym, iż ktoś znacznie obrotniejszy czuwał nad tym, aby na stole wciąż znajdowała się wystarczająca ilość jedzenia? Przecież inni równie ciężko pracowali, naprawdę mogła odebrać im chociaż to światełko czające się w mrokach zimowych nocy? Cena za ten jeden raz była jednak zbyt wysoka i chyba tylko ta myśl sprawiała, iż hipokryzja nie pożarła jej w całości.
Tak, jak teraz. Nie znała Celine, wątpiła, by mogła wyłowić jej twarz pośród tysiąca innych równie ładnych, typowo słodkich panien o przyjemnym, niemal mdłym charakterze. A mimo to niosąc się wspomnieniami, które zarazem chciała pogrzebać, jak i nigdy nie powinna zapomnieć - wyglądała tak, jakby miała ją opłakiwać tu i teraz. W zadymionym pomieszczeniu, pełnym obcych sylwetek napięcie zdradzających, ze wzrokiem łapczywie pochłaniającym każdą informację. I Jamesem, który czasem wydawał się doskonale balansować na granicy prawdy oraz obłudy, a czasem dobra natura przysłaniała mu ten zdrowy rozsądek, którym zwykł się kierować. Grał jednak pięknie, jak na tych swoich skrzypcach, słowami niczym smyczkiem w drżenie wprawiał struny duszy, faktami wypełniając luki wysnutej przez blondynkę wręcz dziecinnej legendy, okrucieństwem rzeczywistości pozbawiając jej tego fantastycznego, z lekka niepokojącego wydźwięku.
- Bez procesu? Bez próby obronny? Wykazania niewinności? - zapytała bezradnie, popiół nadal ścierał się z tęczówkami chłopca, a Finnie marniała. Kuliła ramiona, jakby dzięki temu cios zadany miał być łagodniejszy, a jawna niesprawiedliwość nie kuła aż tak bardzo w uszy. Skazywano ich, bez żadnych dowodów. Nie znaczyli nic - Jak zwierzę? - mówiła ciszej, acz nie na tyle, by dźwięki gramofonu miały zakryć niedowierzanie rozbrzmiewające w jej głosie. Naprawdę ją ścięto, czy pogłębiali właśnie dramaturgię ich małego spektaklu? Jeśli tak, to czy Marcel o tym wiedział? Chyba nie, inaczej list, jaki zostawił w jej wagonie, wyglądałby kompletnie inaczej. Ale nie spyta go, nigdy nie pytała, nie spyta więc o prawdziwą wersję wydarzeń, ani też, czy mówił o tym akrobacie. To nie była jej rola, tak mieszać się w te sprawy, chociaż już to robiła.
- Ale to bezsensu - zaprotestowała, słabo, tak bardzo przejęta - Przecież lady Black jest bogata, na co jej uroda Celine, kiedy mogłaby mieć co zechce? Chciała pokazać, że po prostu może? Wynieść kogoś na sam szczyt, a potem popchnąć ją w samą przepaść, tylko dla kaprysu? No i... - wciągnęła powietrze do płuc głębiej, szybciej, jakby oddech nie nadążał za trzepocącym sercem - No i może zrobić to każdemu - uświadomiła sobie, szeroko otwierając oczy, śmiertelna jak jeszcze nigdy. Zamrugała niepewnie, zgryzotę pod woalem rzęs kryjąc. Potrząsnęła głową, chcąc odgonić te wszystkie rewelacje - Tak. Tak... - desperacja, potrzeba ucieczki przed straszliwym czynem nakazywała opuścić to miejsce, skąpać rozgorączkowany umysł w chłodzie grudniowym. Kryjówkę opuściła w wyraźnym pośpiechu, aby nikt nie wątpił w szczerość reakcji dziewczęcia. Dopiero kiedy się oddalili, mogła się nieco odprężyć, nos zanurzyć w miękkim szaliku, milczeć jednocześnie w opanowanie biorąc rozszalałe emocje, w ruch wprawione przez przywoływane wcześniej obrazy. Nie odzywała się przez całą drogę, lecz nie było to niewygodne, cisza przy Doe bywała czymś wręcz odprężającym. Musiała jednak ją przerwać, wyciągnąć jeden z cierni wbijających się we wnętrze, nim potencjalne nieporozumienia narosną.
- Wiem... - zaczęła, acz zacisnęła zaraz wargi. Ale musiała zdradzić się ze swoimi obawami, chociaż odrobinę, żeby nie wpaść w pętle własnych urojeń oraz przesadyzmu - Wiem, że pewnie uważasz to za zbyt ryzykowne. Oddalać się z tym wszystkim od portu - z ulotkami, z kłamstwem tańczącym na srebrze języka - Ale nie możemy zostawiać po sobie śladu, tylko tutaj. Jeśli ktoś zwróci na to uwagę - zamachała niezręcznie ręką, gestem chcąc objąć wszystko, co robili - To bardzo łatwo dotrze do źródła. Będzie wiedział, gdzie się zaczęło. Prościej jest przycisnąć jedną dzielnicę, złamać kolejnymi okrutnymi sztuczkami, opinie obrócić na swoją korzyść. Ale całe miasto? Albo jego część? To zajmie, a w międzyczasie pojawią się protesty od tych, co uważają się za uczciwych - rozumiał ją? Wiedział, co miała na myśli? Nie mogła ryzykować i otwarcie powiedzieć, nie, kiedy mijając kogoś przypadkiem, mogliby zostać podsłuchani. Przesadzała? Być może. Nie kłamała jednak. Jeżeli plakaty i wszystkie te plotki skupią się głównie w okolicach portu, to władza natychmiast wskaże winowajców. Biedniejszych, bez możliwości obrony samych siebie. Winę należało więc rozłożyć równomiernie, nawet jeśli nie zdołają odwiedzić wszystkich zakamarków stolicy. Zwolniła kroku, kątem oka zauważając ruch. Stary park nie zachęcał do długich spacerów, ba, wydawało się, że nie spotkają w zasadzie nikogo, nie licząc ich możliwego mordercy. A mimo to szedł w ich stronę mężczyzna, lekko zataczając się, dosyć rozweselony, z butelką w ręku oraz jakąś przyśpiewką, której jeszcze usłyszeć nie mogła.
- Jamie, chyba czas na twoją pieśń - uznała, jeśli facet był pijany, to po różdżkę raczej sięgać nie będzie, pamięć do twarzy też mu wyleci, ale melodia, jak raz do głowy wejdzie, tak nie wyjdzie prędko i będzie dręczyć przez długi czas.
| kokieteria I, kłamstwo II
Krew nawoływała, by biec, nie stać w miejscu, a działać. Było to nowe odczucie, energią wypełniające drobne ciało, umysł zalewające możliwościami, które dotąd pozostawały poza jej zasięgiem. Czy pchała ją ślepa sprawiedliwość, czy obietnica złożona chłopcu, który umiał latać i z jakiegoś nieznanego powodu porywał za sobą serca innych - nie wiedziała. Chociaż to pozostawało takie samo, ten brak pewności co do własnego postępowania.
- Brzmi dobrze - nie brzmiało to dobrze, to było ponure miejsce, pachnące metalicznością krwi oraz zrezygnowaniem. Powinna odnaleźć się w nim więc idealnie, a mimo to coś ją powstrzymywało. Ale tam też byli ludzie, głodni, zmarnowani, gotowi zawrzeć dług wdzięczności za jeden posiłek. Tylko co dalej? Czego zażądają w zamian? Peanów na cześć Ministra Magii, który skąpał całe miasto we krwi, ponieważ ktoś, kto nie był w stanie udowodnić swojego pochodzenia inaczej, niż poprzez przemoc, tego zażądał? Wiwatów, kiedy stronice gazet zapełnią się nekrologami oraz entuzjastycznym zaproszeniem na kolejną publiczną egzekucję? Czy miska ciepłej strawy była więcej warta niż człowieczeństwo? A może była zbyt surowa, nazbyt uprzywilejowana tym, iż ktoś znacznie obrotniejszy czuwał nad tym, aby na stole wciąż znajdowała się wystarczająca ilość jedzenia? Przecież inni równie ciężko pracowali, naprawdę mogła odebrać im chociaż to światełko czające się w mrokach zimowych nocy? Cena za ten jeden raz była jednak zbyt wysoka i chyba tylko ta myśl sprawiała, iż hipokryzja nie pożarła jej w całości.
Tak, jak teraz. Nie znała Celine, wątpiła, by mogła wyłowić jej twarz pośród tysiąca innych równie ładnych, typowo słodkich panien o przyjemnym, niemal mdłym charakterze. A mimo to niosąc się wspomnieniami, które zarazem chciała pogrzebać, jak i nigdy nie powinna zapomnieć - wyglądała tak, jakby miała ją opłakiwać tu i teraz. W zadymionym pomieszczeniu, pełnym obcych sylwetek napięcie zdradzających, ze wzrokiem łapczywie pochłaniającym każdą informację. I Jamesem, który czasem wydawał się doskonale balansować na granicy prawdy oraz obłudy, a czasem dobra natura przysłaniała mu ten zdrowy rozsądek, którym zwykł się kierować. Grał jednak pięknie, jak na tych swoich skrzypcach, słowami niczym smyczkiem w drżenie wprawiał struny duszy, faktami wypełniając luki wysnutej przez blondynkę wręcz dziecinnej legendy, okrucieństwem rzeczywistości pozbawiając jej tego fantastycznego, z lekka niepokojącego wydźwięku.
- Bez procesu? Bez próby obronny? Wykazania niewinności? - zapytała bezradnie, popiół nadal ścierał się z tęczówkami chłopca, a Finnie marniała. Kuliła ramiona, jakby dzięki temu cios zadany miał być łagodniejszy, a jawna niesprawiedliwość nie kuła aż tak bardzo w uszy. Skazywano ich, bez żadnych dowodów. Nie znaczyli nic - Jak zwierzę? - mówiła ciszej, acz nie na tyle, by dźwięki gramofonu miały zakryć niedowierzanie rozbrzmiewające w jej głosie. Naprawdę ją ścięto, czy pogłębiali właśnie dramaturgię ich małego spektaklu? Jeśli tak, to czy Marcel o tym wiedział? Chyba nie, inaczej list, jaki zostawił w jej wagonie, wyglądałby kompletnie inaczej. Ale nie spyta go, nigdy nie pytała, nie spyta więc o prawdziwą wersję wydarzeń, ani też, czy mówił o tym akrobacie. To nie była jej rola, tak mieszać się w te sprawy, chociaż już to robiła.
- Ale to bezsensu - zaprotestowała, słabo, tak bardzo przejęta - Przecież lady Black jest bogata, na co jej uroda Celine, kiedy mogłaby mieć co zechce? Chciała pokazać, że po prostu może? Wynieść kogoś na sam szczyt, a potem popchnąć ją w samą przepaść, tylko dla kaprysu? No i... - wciągnęła powietrze do płuc głębiej, szybciej, jakby oddech nie nadążał za trzepocącym sercem - No i może zrobić to każdemu - uświadomiła sobie, szeroko otwierając oczy, śmiertelna jak jeszcze nigdy. Zamrugała niepewnie, zgryzotę pod woalem rzęs kryjąc. Potrząsnęła głową, chcąc odgonić te wszystkie rewelacje - Tak. Tak... - desperacja, potrzeba ucieczki przed straszliwym czynem nakazywała opuścić to miejsce, skąpać rozgorączkowany umysł w chłodzie grudniowym. Kryjówkę opuściła w wyraźnym pośpiechu, aby nikt nie wątpił w szczerość reakcji dziewczęcia. Dopiero kiedy się oddalili, mogła się nieco odprężyć, nos zanurzyć w miękkim szaliku, milczeć jednocześnie w opanowanie biorąc rozszalałe emocje, w ruch wprawione przez przywoływane wcześniej obrazy. Nie odzywała się przez całą drogę, lecz nie było to niewygodne, cisza przy Doe bywała czymś wręcz odprężającym. Musiała jednak ją przerwać, wyciągnąć jeden z cierni wbijających się we wnętrze, nim potencjalne nieporozumienia narosną.
- Wiem... - zaczęła, acz zacisnęła zaraz wargi. Ale musiała zdradzić się ze swoimi obawami, chociaż odrobinę, żeby nie wpaść w pętle własnych urojeń oraz przesadyzmu - Wiem, że pewnie uważasz to za zbyt ryzykowne. Oddalać się z tym wszystkim od portu - z ulotkami, z kłamstwem tańczącym na srebrze języka - Ale nie możemy zostawiać po sobie śladu, tylko tutaj. Jeśli ktoś zwróci na to uwagę - zamachała niezręcznie ręką, gestem chcąc objąć wszystko, co robili - To bardzo łatwo dotrze do źródła. Będzie wiedział, gdzie się zaczęło. Prościej jest przycisnąć jedną dzielnicę, złamać kolejnymi okrutnymi sztuczkami, opinie obrócić na swoją korzyść. Ale całe miasto? Albo jego część? To zajmie, a w międzyczasie pojawią się protesty od tych, co uważają się za uczciwych - rozumiał ją? Wiedział, co miała na myśli? Nie mogła ryzykować i otwarcie powiedzieć, nie, kiedy mijając kogoś przypadkiem, mogliby zostać podsłuchani. Przesadzała? Być może. Nie kłamała jednak. Jeżeli plakaty i wszystkie te plotki skupią się głównie w okolicach portu, to władza natychmiast wskaże winowajców. Biedniejszych, bez możliwości obrony samych siebie. Winę należało więc rozłożyć równomiernie, nawet jeśli nie zdołają odwiedzić wszystkich zakamarków stolicy. Zwolniła kroku, kątem oka zauważając ruch. Stary park nie zachęcał do długich spacerów, ba, wydawało się, że nie spotkają w zasadzie nikogo, nie licząc ich możliwego mordercy. A mimo to szedł w ich stronę mężczyzna, lekko zataczając się, dosyć rozweselony, z butelką w ręku oraz jakąś przyśpiewką, której jeszcze usłyszeć nie mogła.
- Jamie, chyba czas na twoją pieśń - uznała, jeśli facet był pijany, to po różdżkę raczej sięgać nie będzie, pamięć do twarzy też mu wyleci, ale melodia, jak raz do głowy wejdzie, tak nie wyjdzie prędko i będzie dręczyć przez długi czas.
| kokieteria I, kłamstwo II
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Bez procesu. Bez próby. Bez możliwości walki o swoje. Została stracona zaraz po zatrzymaniu, dla przykładu, w ciszy. Nikt o tym nie wiedział, nigdzie tego nie nagłośniono — to Sallow mu to powiedział, zanim odrzucił jego propozycję. Chciał go nastraszyć, miał tego świadomość, ale nie musiał uciekać się do kłamstwa. Uwierzył mu, tak jak wierzył w jego groźby i od tamtej pory nie mógł przestań o nich myśleć, a jednocześnie dni płynęły, a on wciąż tkwił bezmyślnie w Londynie. Potwierdził jej słowa, jeszcze tam, w kryjówce pisarzy. Ze smutną miną, szczerze przygnębiona. Celina nie powinna była umierać, nie zrobiła nic złego. Zamordowana za niewinność, za piękno, za znalezienie się w złym miejscu o złej porze. Będzie mu brakować jej tańca, uśmiechu, pięknych oczu, a nawet malinowych ust, o których w jej towarzystwie nie mógł przestać myśleć. Prawda ciasno obejmowała szopkę, którą odgrywali, by przykuć uwagę pisarzy, artystów, którzy będą tworzyć historie, plotki, ballady. Mieli wystarczająco dużo czasu, aby się przygotować, stworzyć arcydzieło, które przed akcją charytatywną rozprzestrzenią się na miasto. Liczył na to, że ich działania będą odniosą sukces, a plan Marcela się ziści. Obiecał, że mu pomoże. Dał słowo, że zrobi wszystko, aby wesprzeć go w działaniach, chociaż ani przez chwilę nie opuściły go do końca wątpliwości. Tylko głupcy się nie bali działać przeciwko rządowi w stolicy kontrolowanej przez czarnoksiężników. Państwie używającym siły jako narzędzia, przymusu i strachu do tego, by osiągnąć zamierzony efekt. Nie mówił o tym głośno, nie zamierzał się przyznać. Zastanawiał się, czy ona się nie bała. Był gotów przyznać w pierwszej chwili, że nie — Finley była dzielna, butna, uśmiech na jej twarzy tańczył równie prowokująco, co ona na arenie. Była w końcu ogniem, silnym, niszczycielskim, nawet jeśli czasem niepozornym. A jednak kiedy patrzył na jej twarz, w jej oczy, rosło w nim przekonanie, że gdzieś tam wewnątrz niej była też ta mała dziewczynka, która pod twardą skorupą wszystkojedności i brawury, w którą obrosła codzienność, ukrywała się ze strachu. Jeśli nie przed własną śmiercią, to bólem, stratą.
Gdy w końcu przerwała ciszę, kiedy dochodzili do Wyspy Psów, zerknął na nią, unosząc jedną brew, nie przeczuwając co za oręż wyciągnie. Odwrócił wzrok i nabrał powietrza w płuca dość wyraźnie. Ściągnięte ku sobie brwi i wzrok, który od niej uciekł, by z czujnością przeczesywać teren dookoła nadał mu złudnego zdystansowania.
— Oni już dawno uciskają całe miasto, Fin. Mają je w garści, mogą robić, co chcą, z kim chcą, gdzie chcą — mruknął z rezygnacją. — Tam wtedy, w Pasarzeże, kiedy to wszystko się stało, wszyscy pewnie zakładali, że władza nie ruszy takich miejsc, będą mogły gnić od środka. Ale to nieprawda. Wsadzili kij w mrowisko, a potem, gdy robactwo wylazło obsypali je solą. Zdusili, zaczynając od najbardziej powszechnego i uczęszczanego miejsca, bez zmrużenia okiem, bez obaw, że ktokolwiek się zbuntuje. Nikt tego nie zrobi.— Zerknął na nią na moment. — Ludzie, którzy tu zostali są zbyt słabi, by wszcząć i przeżyć taką rewolucję. Nawet jeśli krzykną jednym głosem. Wszyscy po prostu zginą. A ci, którzy do tej rewolucji zagrzewali umrą jako pierwsi. W męczarniach, pod cudzym butem. Torturowani, męczeni. A potem zupełnie zapomniani. Jeśli nas złapią, Fin, jeśli nas przyłapią patrole to będzie nasz koniec. Zdajesz sobie z tego sprawę?— spytał, znów spoglądając na nią, tym razem na dłużej. — Nie wyjdziemy z tego cało. Nie martwię się o siebie — wyjaśnił od razu. Nie bał się tego wszystkiego tak bardzo. Było coś znacznie gorszego. — Odzyskałem rodzinę. Odnalazłem siostrę, dziewczynę, brata. Jeśli mnie złapią to do nich także dotrą. I ich zabiją albo zamęcza. Przeze mnie.— Lepiej by było dla nich, by nigdy ich nie odnalazł, by nigdy się nie spotkali i mogli żyć dalej bezpiecznie. Nie chciał być taki jak Thomas, nie chciał dzielić jego brzemienia, pogłębiać poczucia winy, które już i tak miał przez przeszłość i jego działania. — A ty? Nie masz nic do stracenia? Naprawdę?
Chciał powiedzieć coś jeszcze, zapytać ją o więcej. Nie wierzył, że była tu sama i dla siebie, nie obchodziło ją nic, poza sprawiedliwością. To nie była kwestia wyboru pomiędzy złem, a dobrem. Pomiędzy stroną rebeliantów, a oprawców i morderców. To było coś pomiędzy. Zawieszone na cienkiej linie, którą każda ze stron mogła przeciąć, spuszczając w otchłań.
Dostrzegł pijaka od razu, kiedy zwróciła na niego uwagę. Zaciągnął mocniej czapkę na głowę, tak, by ich wzrok się nie spotkał. Zaczął wpierw głośno gwizdać pod nosem, by melodia, która na poczekaniu wymyślił — łatwa, prosta w powtórzeniu, wpadająca w ucho — melodia barów, przyśpiewek, szant znanych i często powtarzanych przez stałych bywalców zakrapianych miejscówek; by potem zacząć śpiewać: — Tam, gdzie życia odebrano, tam gdzie krew polała się. Karmić przyjdą fałszem i obłudą, wielcy panowie i ich paniusie. Ci zakłamani, i ci mordercy, zakpią z biednych ludzi, te fujary, ci szydercy — śpiewał, kiedy przechodzili obok niego, obrócił głowę w drugą stronę, ale nie przerwał. — Damy z dworków, lady Black, te w jedwabiach, w krynolinach, zupę z trupa, brata twego karmić będą w perłach i rubinach. Ci zakłamani, i ci mordercy, zakpią z biednych ludzi, te fujary, ci szydercy, bądź mądrzejszy, nie daj się — zakończył i znów zaczął nucić głośniej, oglądając się za siebie. Zacisnął dłonie mocniej na torbie, w której trzymał ostatnie ulotki. — Pod Big Bena?— spytał w końcu.
idziemy tu
| śpiew II, kłamstwo II; rzucam na konsekwencje po przesłuchaniu, k10... okaż wielki morsie łaskę..
Gdy w końcu przerwała ciszę, kiedy dochodzili do Wyspy Psów, zerknął na nią, unosząc jedną brew, nie przeczuwając co za oręż wyciągnie. Odwrócił wzrok i nabrał powietrza w płuca dość wyraźnie. Ściągnięte ku sobie brwi i wzrok, który od niej uciekł, by z czujnością przeczesywać teren dookoła nadał mu złudnego zdystansowania.
— Oni już dawno uciskają całe miasto, Fin. Mają je w garści, mogą robić, co chcą, z kim chcą, gdzie chcą — mruknął z rezygnacją. — Tam wtedy, w Pasarzeże, kiedy to wszystko się stało, wszyscy pewnie zakładali, że władza nie ruszy takich miejsc, będą mogły gnić od środka. Ale to nieprawda. Wsadzili kij w mrowisko, a potem, gdy robactwo wylazło obsypali je solą. Zdusili, zaczynając od najbardziej powszechnego i uczęszczanego miejsca, bez zmrużenia okiem, bez obaw, że ktokolwiek się zbuntuje. Nikt tego nie zrobi.— Zerknął na nią na moment. — Ludzie, którzy tu zostali są zbyt słabi, by wszcząć i przeżyć taką rewolucję. Nawet jeśli krzykną jednym głosem. Wszyscy po prostu zginą. A ci, którzy do tej rewolucji zagrzewali umrą jako pierwsi. W męczarniach, pod cudzym butem. Torturowani, męczeni. A potem zupełnie zapomniani. Jeśli nas złapią, Fin, jeśli nas przyłapią patrole to będzie nasz koniec. Zdajesz sobie z tego sprawę?— spytał, znów spoglądając na nią, tym razem na dłużej. — Nie wyjdziemy z tego cało. Nie martwię się o siebie — wyjaśnił od razu. Nie bał się tego wszystkiego tak bardzo. Było coś znacznie gorszego. — Odzyskałem rodzinę. Odnalazłem siostrę, dziewczynę, brata. Jeśli mnie złapią to do nich także dotrą. I ich zabiją albo zamęcza. Przeze mnie.— Lepiej by było dla nich, by nigdy ich nie odnalazł, by nigdy się nie spotkali i mogli żyć dalej bezpiecznie. Nie chciał być taki jak Thomas, nie chciał dzielić jego brzemienia, pogłębiać poczucia winy, które już i tak miał przez przeszłość i jego działania. — A ty? Nie masz nic do stracenia? Naprawdę?
Chciał powiedzieć coś jeszcze, zapytać ją o więcej. Nie wierzył, że była tu sama i dla siebie, nie obchodziło ją nic, poza sprawiedliwością. To nie była kwestia wyboru pomiędzy złem, a dobrem. Pomiędzy stroną rebeliantów, a oprawców i morderców. To było coś pomiędzy. Zawieszone na cienkiej linie, którą każda ze stron mogła przeciąć, spuszczając w otchłań.
Dostrzegł pijaka od razu, kiedy zwróciła na niego uwagę. Zaciągnął mocniej czapkę na głowę, tak, by ich wzrok się nie spotkał. Zaczął wpierw głośno gwizdać pod nosem, by melodia, która na poczekaniu wymyślił — łatwa, prosta w powtórzeniu, wpadająca w ucho — melodia barów, przyśpiewek, szant znanych i często powtarzanych przez stałych bywalców zakrapianych miejscówek; by potem zacząć śpiewać: — Tam, gdzie życia odebrano, tam gdzie krew polała się. Karmić przyjdą fałszem i obłudą, wielcy panowie i ich paniusie. Ci zakłamani, i ci mordercy, zakpią z biednych ludzi, te fujary, ci szydercy — śpiewał, kiedy przechodzili obok niego, obrócił głowę w drugą stronę, ale nie przerwał. — Damy z dworków, lady Black, te w jedwabiach, w krynolinach, zupę z trupa, brata twego karmić będą w perłach i rubinach. Ci zakłamani, i ci mordercy, zakpią z biednych ludzi, te fujary, ci szydercy, bądź mądrzejszy, nie daj się — zakończył i znów zaczął nucić głośniej, oglądając się za siebie. Zacisnął dłonie mocniej na torbie, w której trzymał ostatnie ulotki. — Pod Big Bena?— spytał w końcu.
idziemy tu
| śpiew II, kłamstwo II; rzucam na konsekwencje po przesłuchaniu, k10... okaż wielki morsie łaskę..
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 3
'k10' : 3
Strona 2 z 2 • 1, 2
Stary park
Szybka odpowiedź